TANIEC PINGWINA NA SZKLE...
... Błękit nieba powoli wypełnia się bielą wczesnych cumulusów. Wiatr niemrawo czesze korony okolicznych drzew rosnących na skraju pasa statowego. Powoli rozwija się paleta barw i dźwięków. Zieleń świeżo skoszonej trawy, brunatna czerwień ścian hangaru , krzykliwa pomarańcz wiatrowego rękawa -„skarpety” huśtającej się na szczycie masztu. Na lotnisku zaczyna się nowy, lotny dzień.
Jeszcze jest wcześnie, choć start już rozłożony i holówka rozgrzewa silnik. Z przepastnych pudeł „trailerów" wyjeżdżają na murawę smukłe kadłuby szybowców. Dźwigary skrzydeł wchodzą w okucia , zatrzaskują się mocowania usterzeń. Jeszcze tylko kontrola wszystkich napędów i wspaniałe, białe, podniebne ptaki wędrują na koniec pasa gotowe do kolejnych błękitnych przygód.
Dzisiaj polecę na „szkle". Po raz pierwszy zasiądę w kabinie „skorupy" zrobionej ze szklanego włókna i syntetycznych żywic. Gładkiej i lśniącej bielą epoxydowego poszycia. Dzisiaj jest ten dzień. W kieszeni Licencja Pilota Szybowcowego stanowi kwintesencję długiego treningu. W sercu radocha. Na twarzy uśmiech od ucha do ucha.
Trening, to długie miesiące latania na czymś co tylko przy dużej dozie optymizmu można uznać za latające szybowce. Szkolenie zacząłem na klasycznej amerykańskiej dwumiejscówce znanej jako Schweizer 2-33. Archaiczna konstrukcja rurek, płótna i aluminiowej blachy pozwoliła mi wznosić się nad powierzchnię lotniska i radziła sobie dzielnie pnąc się na holu za „Bird Dogiem" - naszą holówką. Niemniej pilotaż 2-33 nie należał do przyjemnych. Ciężki i powolny, leniwie reagował na najbardziej nawet energiczne poczynania ucznia-pilota. Po kilku lotach dałem mu przydomek „latającego parasola”. Latanie na takim „letadle" z konieczności ograniczało się do wędrówek „po kręgu", a każda próba „odskoku" na bok dostarczała niebywałych emocji, niekoniecznie z półki tych dobrych i poszukiwanych...
W jednym z moich szkolnych lotów, a latałem wtedy już „Solo" z pustą kabiną za plecami, udało mi się złapać jakiś przypadkowy kominek który zdecydownaie podparł skrzydła „parasolki". Jest noszenie, więc trzeba „kręcić"... zawinąłem więc ciasno i wlepiłem gały w zaczarowany wariometr pokazujący wartość wznosznia w ciepłym prądzie termicznego komina. Jedno okrążenie, drugie, trzecie. Coś tam drgnęło na wysokościomierzu i wskazówka „zasugerowała" że może pójdzie w górę!... Wariometr „buja się". Raz zerko, to znów meterek w górę aby za chwilę znów zerko. Jeszcze nie potrafiłem dobrze „centrować" więc ta moja „termika” przypominała raczej przypadkowe „łapu-capu”
... ale, jak to się wśród szybowników mówi.. „Lepsze zero w powietrzu niż zero na Ziemi" .. więc uparcie kręciłem podniebny młynek nie bardzo świadom gdzie i dokąd lecę. A wiaterek tego dnia był całkiem spory. Dobre 12 metrów na sekundę (m/s) z północy skutecznie wywiewało mnie na zawietrzną stronę lotniska. A do tego wiaterk miał „porwisty" charakter więc czasami to naprawdę potrafiło dmuchnąć. I pewnie dmuchało ale ja tego nie zauważałem, całkowicie skoncetrowany na zdobywaniu wysokości. Przecież lecę w górę, tak sobie myślałem, więc jak będzie trzeba to „oddam drąga” i wrócę nad lotnicho bez kłopotu. I to był mój pierwszy błąd.