Mgr inż. Ludwik Block-Bolten (1929-62) w karykaturze Juliana Żebrowskiego.
uważany za wroga ludu, za symbol walki klas, za niecną rozrywkę elitarną, burżuazyjną, nawet imperialistyczną - oczywiście - narzuconą nam przez zgniły Zachód.
Pozostało tylko jedno wyjście.
W jednym z urzędów krakowskich znalazłem wielką powielarnię, której pracownik zgodził się - oczywiście za rozsądną opłatą - popełnić przestępstwo zagrożone wówczas surową karą: powielić książkę w 2000 egzemplarzy. Na szczęście nikomu nic się nie stało i Brydż nowoczesny w formie skryptu studenckiego (200 kart) został sprzedany dość szybko przez znajomych brydżystów. Ciekawostka: pół roku później ukazało się pirackie wydanie tego skryptu - widziałem na własne oczy - ale nie zawiadomiłem prokuratora o tym przestępstwie.
Z początkiem 1951 roku odbył się także wieczór autorski z „meczem w kopertach” w roli głównej - pierwszym w Polsce meczem brydża porównawczego. Zaprosiłem do domu siedmiu najlepszych znanych mi międzynarodowców (byli to: Ludwik Block-Bolten, Stanisław Dąbrowski, Andrzej Gorczyca, Jan Gorczyca, Jan Janowski, Czesław Kuklewicz i Zdzisław Żygulski jun.), kupiłem paczkę mocnych kopert, postarałem się o 8 talii kart i ułożyłem prosty regulamin: 4-osobowa drużyna A wyłoniona w losowaniu zajmuje NS na stoliku I i WE na stoliku II; pozostali są drużyną B i zajmują wolne miejsca. Na każdym stoliku rozdaje się i rozgrywa 4 rozdania: 2 przed i 2 po partii; po rozgrywce i zapisaniu wyniku, gracze wspólnie układają swoje początkowe ręce, wkładają je do oddzielnych kopert i pozostawiają na stoliku; po rozegraniu 4 rozdań gracze zamieniają się stolikami, ale zajmują miejsca przeciwników; następnie rozgrywa się powtórnie te same rozdania, a wyniki porównuje się ze sobą: za lepszy zapis drużyna dostaje 2 pkt, za remis 1 pkt. Taki mecz „na maksy”. Przypadkowo była to punktacja zbliżona do znanej w USA, pn. board-a-match (punkt za rozdanie).
Minęło 30 lat, gdy dowiedziałem się, że kilka miesięcy później w Warszawie, Jerzy Nowicki zorganizował także mecz w kopertach między wydziałami Politechniki Warszawskiej: budownictwo lądowe kontra budownictwo wodne, o podobnej organizacji gry, ale był to jednak mecz brydża robrowego porównawczego zapisem polskim. Mecz został rozegrany w głębokiej tajemnicy, gdyż Jego Magnificencja Rektor nie darowałby im czegoś tak strasznego.
Nie wychylając nosa z podziemia, graliśmy często, w rozmaitych składach, przeważnie w prywatnych mieszkaniach, rzecz jasna: polskim zapisem. Nasza „międzynarodowa” partia spotykała się raz w tygodniu, kolejno u poszczególnych partnerów; dodatkowo w lecie ćwiczyliśmy Con-tractem na basenie. Pewnego popołudnia zostałem zaproszony na brydżo-imieniny do bardzo ekskluzywnego krakowskiego domu (tajemnica! - dzisiaj powiedziałbym: wiem, ale nie powiem), co należało uważać za zaszczyt. Tam właśnie poznałem Władysława Mazurkiewicza, pana starszego ode mnie o około 10 lat, o nienagannych manierach, zadbanego, w garniturze prosto spod igły.
Wspomnienia bez wątku kryminalnego są podobne do żołnierza bez karabinu. Kto mógł się spodziewać, że ten dżentelmen to seryjny morderca, który zarabia na życie (luksusowe) mordując bogate osoby, aby po zainkasowaniu „należności” zmagazynować ich zabetonowane ciała w podłodze swojego garażu? Ale póki co, nic nie stało na przeszkodzie, abyśmy z rzadka spotykali się w „Europejskiej", czy zagrali kilka roberków w „Klubie Dziennikarza” na Sławkowskiej (tam milicja nie przychodziła). A zdarzyło się i tak, że pewnego dnia pan Władysław zabrał mnie i swoją znajomą (miał piękny samochód) na weekend do Zakopanego. Wracaliśmy też razem, więc przeżyliśmy; być może dzięki temu, że ja jako człowiek nie wyróżniający się pod względem „kasy”, nie byłem na szczęście „w jego typie".