Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…2




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocÄ…



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocÄ…

Data wydania
1999.12.31


Dział
gazeta/Plus
Minus
Dziennik pisany nocÄ…
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Neapol, 5 listopada 1999
Drogocenna jest sztuka dobrego starzenia siÄ™, kto jej nie posiada,
potrafi zniszczyć w ciągu kilku lat piękny dorobek kilkudziesięciu. Sztuka
dobrego starzenia się odnosi się także do książek. Książki głośne,
"epokowe", "przełomowe", książki, które czytano niegdyś z biciem serca i
wypiekami na twarzy, nagle kurczą się i brzydną, wywołując u nowych
czytelników grymas niesmaku lub w najlepszym radzie melancholijny i
zakłopotany uśmiech.
W wypadku odczytanych na nowo, po wielu latach, Lochów Watykanu AndrŽ
Gide'a i grymas niesmaku, i zakłopotany uśmiech. Boże Drogi, toż to była
kiedyś książka podziwiana, wynoszona pod niebiosa (bezbożne), podbijająca
świat czytelników w noblowskiej glorii autora. Gide, Gide, Gide przechera
kuty na cztery nogi, taki głęboki, taki "piekielnie inteligentny"
(określenie "piekielnie" pasowało do niego jak ulał), taki znienawidzony
przez "klechów" i "bogobojnych półgłówków z wyższym wykształceniem", tak
śmiało odkupujący swoje polityczne grzeszki (od Podróży do ZSRR do Powrotu
z ZSRR, parabola opisana przez Boya-Żeleńskiego w artykule Gide'owskie
problemy), tak wreszcie bezlitosny wobec swego przyjaciela-wroga, bigota
Paula Claudela, z którego pokpiwał sobie bez przerwy, w sposób prawie
obsesyjny. No więc czytamy dziś tę głośną kiedyś książkę (dzięki świeżemu
przedrukowi w Bibliotece "Czytelnika") i bez wahań myślimy po jej
zamknięciu: dzisiaj szanujący się pisarz, nawet programowy ateista, nie
zdobyłby się na taką prostacką i płaską wizję katolicyzmu i przysłowiowych
"lochów Watykanu", choćby nawet wiedział, że w owych przysłowiowych
lochach sporo się jeszcze purpurackich intryg knuje i nieładne rzeczy
wyprawia. Po prostu ten "gide'owski tonik", znany z jego głupawych
uszczypliwości pod adresem Claudela, przestał być wyzywającym kwiatkiem w
wolnomyślnej, dandysowskiej butonierce. A stał się dowodem braku
elementarnej wrażliwości intelektualnej.
Co wszakże nie znaczy (w imię sprawiedliwości), że powieść Gide'a
należy bezapelacyjnie do kategorii książek, które się dość szybko i źle
zestarzały. Ma prawo do apelacji w jednym punkcie, tak ważnym, że
zasługuje na miano profetycznego. Rzecz jasna, chodzi mi o postać młodego
tupeciarza rumuńskiego Lafcadio. I o jego wynalazek (bo jest to wynalazek)
crime gratuit. Zabić bez żadnego powodu, i to często człowieka, o którym
się nie wie, kim jest, zakrawało po ukazaniu się Lochów Watykanu na
prowokacyjną diavoleria (używam zwrotu włoskiego, bo takimi zwrotami lubił
się posługiwać "piekielnie inteligentny" Lafcadio).
Diabelski pomysł czy odruch Rumuna wchodzi od pewnego czasu do
rzeczywistości. We Włoszech od roku toczy się proces dwóch studentek,
które bez żadnego powodu (do czego się przyznały, mimo pryncypialnej
odmowy składania zeznań) zamordowały swoją ulubioną koleżankę. Coś
podobnego zdarzyło się we Wrocławiu, gdzie dwie uczennice gimnazjalne
zrobiły to samo ze swoją przyjaciółką od serca. Nowość z dziedziny zła
pozostawiam uczonym teologom, ale niech przynajmniej oddadzÄ…, co mu siÄ™
należy, gide'owskiemu prekursorowi.
7 listopada
Mam ostatnio nieodpartą potrzebę wdania się we współczesne polskie
porachunki. SprowadzajÄ… siÄ™ one, w gruncie rzeczy, do chronicznego braku
poczucia miary.
Byłem od roku 1989 zwolennikiem dekomunizacji i lustracji, a
przeciwnikiem nieszczęsnej "grubej kreski" Mazowieckiego. Rzeczy potoczyły
się inaczej, nikt poważny nie brał mnie na serio (łącznie z redaktorem
Kultury), przylepiono mi etykietkę fanatyka, a o konieczności takiego
właśnie skwitowania pokonanego reżymu (a nie pokonanej partii, skoro PRL
był wykwitem systemu monopartyjnego, który z natury nie uprawia walki z
innymi, nie istniejÄ…cymi w praktyce partiami) przypomniano sobie dopiero
po latach, jak o musztardzie po obiedzie, zaplątując się w dość
kompromitujące operacje; kompromitujące, robione na pokaz i jałowe. Więc
zasłużyliśmy sobie w pełni na to, że ludzie pokroju Millera, Borowskiego,
Oleksego (nie mówiąc o Prezydencie RP) przeistoczyli się w belfrów, raczą
nas obecnie lekcjami demokracji, coraz szerszymi plecami odwróceni od
swojej przeszłości, z minami posiadaczy prawdy jedynej. Analogiczny sport
odbywa się na odcinku tzw. intelektualistów, byłych "inżynierów dusz
ludzkich". Jeden z nich, sędziwy i szanowany pisarz (nazwiska nie
wymienię), zawyrokował ostatnio, że nowa pokomunistyczna Polska "rozlatuje
się" nieodwracalnie. Zawyrokował w swojej obecnej siedzibie amerykańskiej,
porzuciwszy dawną rodzimą, gdzie tyle należy mu przyznać niegdysiejszych
zasług w dziele takiego umacniania dawnej komunistycznej Polski, by się
już nigdy więcej nie "rozleciała". Robił to, mimo swej "piekielnej
inteligencji", chwalonej, wręcz okadzanej przez partyjnych towarzyszy, w
sposób wyjątkowy prostacki, zawzięty w brandysowskim stylu "kulturalnego"
aparatczyka, spoglądając z nieukrywanym wstrętem na "masy". To jest nasz
dzisiejszy mentor demokratyczny, nad wodami oceanu rzęsistymi łzami
opłakujący nieunikniony upadek naszej biednej ojczyzny. Ach (wzdycha
pewnie między jedną łzą a drugą), ileż miał racji jego były towarzysz i
nieugięty marksista, filozoficzny chuligan Kroński, gdy właściwe
pojmowanie i praktykowanie nie rozlatujÄ…cej siÄ™ nigdy demokracji ludowej
radził wbijać do polskich zakutych łbów kolbami sowieckich karabinów!
Poczucie miary nie zaszkodziłoby nam także w okresowych wyprawach w
dwudziestolecie 1918-1939. Mimo że młody, mogłem już przyswoić sobie jego
obraz. Mało kto, zwłaszcza dzisiaj, gdy odeszli starzy, prześcignie mnie w
wytykaniu dwudziestoleciu objawów głupiego samodurstwa, strasznych błędów,
plam hańby. Głupim samodurstwem była fiksacja "mocarstwowości", nędzny,
twardniejący z roku na rok okruch z bogatego stołu Piłsudskiego. Nie
rozumiany, albo źle pojmowany, oparty wyłącznie na podbijaniu (bez żadnego
pokrycia) patriotycznego bębenka, odpowiedzialny za stopniowe zaczadzanie
polskich umysłów. Strasznymi błędami, już rodem z antypartyjnej obsesji
Piłsudskiego, były Brześć i Bereza. Grzechem przeciwko elementarnemu
zdrowemu rozsądkowi było zajęcie Zaolzia. Do plam hańby wolno zaliczyć
pacyfikację Ukrainy, getto ławkowe na uniwersytetach (bojówki oenerowskie
to rozdział specjalny, szkoła "ideowego" bandytyzmu, którą rząd, zamiast
zwalczać, kokietował gettem ławkowym). Wreszcie, sanacyjne bezwstydne
wszędobylstwo, monopolizowanie wszystkiego, przekonanie o posiadaniu
"sekretu Polski" (wiem coś o tym z opowiadań Juliusza Poniatowskiego),
legionowe kreowanie "polskiej elity". Aż dziw, że Polacy bili się dobrze w
kampanii wrześniowej. Według mnie - głównie dzięki obawom przed upiorami z
roku 1920.
To więc wiem, nie musi mnie nikt "oświecać". Ale jest małodusznością
zapominać, że międzywojenny okres trwał zaledwie dwadzieścia lat, że
niepodległa Polska wyłoniła się z długiej niewoli, że była podzielona na
trzy zabory, które wymagały szybkiego zarośnięcia, oblężona przez dwa
wielkie państwa i wcale niechciana przez resztę świata. Dwadzieścia lat w
historii to mgnienie oka. Mimo swych głupstw i niegodziwości,
dwudziestolecie było wielkim osiągnięciem. Jeżeli nie odzyskamy poczucia
miary; jeżeli Sejm stanie się, między innymi, widownią pustych popisów
oratorskich; jeżeli w imię efekciarstwa politycznego zapomnimy o tysiącach
skromnych Polaków pracujących przyzwoicie i z oddaniem dla kraju; jeżeli
Kościół nie powściągnie demagogii "maryjnej"; jeżeli nie przestaniemy być
narodem donosicieli; jeżeli odwaga cywilna nie wyprze ostatecznie odwagi
tylko wojskowej (zresztą słabnącej); jeżeli nie zwycięży duch poświęcenia
i ofiary z pierwszych lat dwudziestolecia; jeżeli intelektualnym
neomandarynom udzieli się więcej uwagi, niż na to zasługują. Jeżeli,
jeżeli...
9 listopada
Istnieją książki, których głównym motorem jest miłość autorów do tego,
co opisują i o czym opowiadają. Na moim stole leżą takie właśnie dwie
książki: Co mówią kamienie Wenecji Ewy Bieńkowskiej i Kochany Franz Anny
Boleckiej. A ponieważ i ja kocham zarówno Wenecję, jak Kafkę, czuję
zawczasu, że ten zapis w dzienniku będzie dla mnie także przyjemnością (co
nie zawsze jest regułą). Kochać temat swojej książki oznacza z jednej
strony miłosną swobodę opisu i narracji, z drugiej naraża na pewne ryzyko
miłosnych potknięć.
Miłosną swobodę opisu i narracji widać w książce Bieńkowskiej. Uważam
ją za niezwykłą, najlepszą książkę polską ostatnich kilku lat, która w
pełni zasługuje tyleż na pochwały w ojczyźnie, co na liczne przekłady za
granicą. Nie żeby była całkowicie pozbawiona skaz, nie brak w niej
przegadań, powtórzeń, niejasnych i czasem pretensjonalnych lub nazbyt
egzaltowanych sformułowań, ale te wszystkie uchybienia stanowią cechę
dyskursu miłosnego, wyznania miłosnego. Każdy zakochany pamięta, jak
często po wyznaniu miłosnym odkrywał w nim rzeczy zbędne, przesadne,
niekiedy nawet graniczące z pustymi zachłystami werbalnymi. Żałuje tego ex
post? Robi sobie wymówki? Nie. Taki był prawdziwy i niepowstrzymany nurt
jego miłosnych emocji.
Bieńkowskiej udało się ofiarować czytelnikowi jedyny chyba tak
wszechstronny i sumienny portret ukochanego Miasta (bez którego Europa
byłaby śmiertelnie okaleczona, o czym niżej). Pisała książkę trzy lata,
przerywając pisanie częstymi podróżami do Wenecji. Znajduję w niej
wszystko, co najważniejsze: krajobraz, architekturę, malarstwo, historię,
politykę. Doprawdy Serenissima wyłania się z kart tej książki w całej
swojej urodzie lat świetności. I w całej swojej dramatyczności okresu
dekadencji. Mówi się, że John Ruskin pisał swoje Stones of Venice z tak
zaborczą miłością, że zaniedbał skonsumowanie małżeństwa z poślubioną
świeżo żoną Effie (która go oczywiście porzuciła). Skąd u tej miłej i
kruchej Ewy Bieńkowskiej, którą poznałem przed laty w Paryżu, taki pazur
już nie tylko badawczy, historyczny i estetyczny, ale także drapieżnie
poetycki? Jak zdołał w ciągu paru lat przyswoić sobie taką masę materiału
okiem, uchem i myślą? Mamy więc nareszcie ozdobę nieustannie, do
znudzenia, wertowanej kategorii "piór kobiecych". Zostanie dostrzeżona i
należycie oceniona?
"Wenecja w całości - pisze celnie Bieńkowska - jest miastem wymyślonym.
Rządzi nim logika lustrzana, pułapka odbicia. Zdaje się czekać na malarzy,
którzy wydobędą jej istotę: to, jak ofiarowuje się ona spojrzeniu.
Wydobędą podwojenie w wodzie i zasklepienie gładkiej powierzchni, za którą
nie możemy zajrzeć, ponieważ cały sekret jest właśnie na wierzchu".
Po osiedleniu się w Neapolu, w latach pięćdziesiątych, wybrałem się
zimą do Wenecji powojennej (wojenną znałem i opisałem w Portrecie
weneckim). Mieszkałem tydzień w zagraconym przyjemnie hoteliku Ruskin
House, w którym niegdyś Ruskin pisał swoje Kamienie Wenecji. Zakochałem
się w mieście jeszcze głębiej. W Wenecji zimowej, jak po latach Brodski,
który słusznie nie lubił Wenecji letniej. Bieńkowska, w pięknym rozdziale
Światło zimowe, objaśnia miłość do Wenecji zimowej, a niechęć do letniej
(opisanej w głośnej noweli Tomasza Manna). Światło zimowe (często z gęstą
mgłą), jest, według mnie, twórcą wspaniałej weneckiej rzeczywistości
zaklętej, albo nierzeczywistości urealnionej. W czasie mojego zimowego
pobytu przedmiotem wszystkich prawie rozmów, wśród tubylców i rzadkich
turystów, było zagrożenie Wenecji, obsuwającej się co roku o parę
centymetrów. Dziś UNESCO przyszło z pomocą na tyle, że tajemnicze światło
Wenecji zajaśniało pewną nadzieją. A gdyby tej nadziei wtedy zabrakło? Po
pierwszej podróży zimowej, blisko pół wieku temu pisałem o zagrożonym
obrazie Europy w wypadku powolnego tonięcia Wenecji w bezlitosnej wodzie,
którą udało się przed wiekami ujarzmić założycielom Miasta na Lagunie.
Brodziłem w świetle zimowym, przedzierałem się samotnie przez ławice mgły,
z ciężkim sercem. Zagrożenie nie minęło całkowicie, ale innym dziś krokiem
przemierza weneckie kamienie, innymi oczami oglÄ…da weneckie cuda, Ewa
Bieńkowska.
Inspiracją Kochanego Franza Anny Boleckiej jest miłość do Kafki. Do
Kafki postaci czy osoby, bo o Kafce pisarzu mówi się w książce jakby en
passant, mimochodem i powierzchownie. W nocie wydawniczej autorka
objaśnia: "Pierwowzorem tytułowego bohatera powieści jest Franz Kafka.
Powieść składa się z fikcyjnych listów Franza, jego przyjaciół i bliskich
mu kobiet - Felicji, Grety, Mileny, Dory. Franz - poszukujący miłości i
boskiego autorytetu, studiujący kabałę i zapatrzony w żydowski teatr -
jest literacką wizją autorki. Jednak tematy powieści oparte są na faktach
i biografii pisarza"... Tu urywam, gdyż dalszy ciąg zdania: "i na motywach
jego twórczości" budzi wątpliwości.
Dolna warstwa powieści wydaje mi się bardzo udana. Bolecka dyryguje
chórem korespondentów Kafki i w podtekście sama śpiewa w nim pięknym,
czystym głosem. Co do "bliskich mu kobiet" wolno posunąć się nawet dalej:
Anna będzie odtąd wymieniana obok Felicji (okropnej narzeczonej z zawodu),
rozdartej i tragicznej Grety, cudownej Mileny i mÄ…drej, ujmujÄ…cej Dory.
Męscy korespondenci zarysowani są świetnie, kilkoma kreskami, widać tu
wielki talent autorki Białego kamienia.
Kłopot zaczyna się z górną warstwą powieści, o której powiem otwarcie,
że jest niezbyt udana. Nie z winy Boleckiej. Porwała się ona na rzecz
śmiałą, zuchwałą, wręcz szaleńczą: pokazać ukochanego Franza, jego postać,
jego osobę, przechodząc w praktyce obok jego twórczości. Niekoniecznie
trzeba być antybiografistą (jak ja), by wiedzieć, że w wypadku autora
Procesu nie może się to udać. Korespondenci w książce Boleckiej
funkcjonują nieźle, są ciekawi lub mniej, ale zawsze mają coś do
powiedzenia; nawet błahostki uzupełniają i wzbogacają ich profile. Ale
Kafka? Na takim tle? Wiadomo przecież, że w rozmowach i listach nie był
szczególnie interesujący, jakby chował tylko dla siebie to, co istotne i
ważne. Coś podobnego widać w całych partiach intymnego niby dziennika.
Kafka (jak sam to kiedyś wyznał) otwierał się dopiero w ostatniej celi
(trudno o inne słowo) długiego, powikłanego, podziemnego korytarza
klasztornego (trudno o lepsze porównanie). Nawiasem mówiąc, tym właśnie
argumentem posłużył się dla zerwania zaręczyn z nudną i nieznośną Felicją,
która żyła w strachu przed nadchodzącym staropanieństwem. Więc jak ta cała
gromadka korespondentów miała mu coś wyrwać, skłonić go do epistolarnej
szczerości? Wszystko prawie, w powieści Boleckiej, nie wychodzi poza obręb
większej czy mniejszej przeciętności. Po raz setny słyszymy, że nie znosił
ojca (z wzajemnością), drżąc przed nim. Że przerażeniem napełniała go w
ogóle rodzina jako instytucja, choć w głębi ducha do rodziny tęsknił. Po
co tu listy, skoro możemy przeczytać List do ojca i Przemianę? Często w
fikcyjnych listach Boleckiej ocieramy siÄ™ o winy, wyroki, kary,
poszukiwania. Po co, skoro mamy do dyspozycji Proces i Zamek? Pisywał
prawdziwe listy niezmiernie rzadko, ja pamiętam przejmujący list do Mileny
(w niej, przed spotkaniem Dory, kochał się naprawdę). A reszta? Monotonne
życie urzędnika towarzystwa asekuracyjnego, rzadkie podróże, gadu gadu
przy piwie dla zabicia czasu, niekiedy potrzeba płatnej miłości (najlepszy
zresztą opis w powieści Boleckiej), wizyty w żargonowym teatrze żydowskim
w Pradze, nierealne marzenia o wyjeździe do Palestyny. Dla amatorów
biografii pisarskich pustynia. Toteż najlepsza książka o Kafce, pióra
włoskiego krytyka Citatiego, załatwia się z biografią systemem palików i
dat orientacyjnych. Natomiast Piero Citati, prześlizgując się nad
biografią, drąży utwory Kafki.
Kafka powiedział kiedyś: "Cała moja egzystencja nastawiona jest na
literaturę. Gdy się od niej oddalam, przestaję żyć. Wszystko, czym jestem
i nie jestem, zależy od tego". I jeszcze: "Jestem tylko literaturą, i nie
mogą, nie chcę być czymś innym". Tyle że literatura nie była dlań "piękną
sztukÄ… pisania", lecz nieustannym zmaganiem siÄ™ z Bogiem (nie z takimi czy
innymi religiami, które według niego "zasłaniają Boga").
10 listopada
Wczoraj dwie galówki, w Berlinie i w Paryżu.
W Berlinie świętowano dziesiątą rocznicę zburzenia Muru. Wśród
świętujących jeden tylko miał do tego świętowania prawo: Helmut Kohl,
najwybitniejszy europejski mąż stanu ostatnich dziesięcioleci. A on
właśnie zachowywał się dość skromnie, ustępując miejsca hałaśliwym
amatorom obiektywów telewizyjnych. Reszta była przeciwna zburzeniu Muru,
uważała go za pożyteczną granicę podziału Europy, wzdychała do pięknych
czasów jałtańskich, kiedy załatwiało się sprawy bezpośrednio z Gospodarzem
na Wschodzie, bez tracenia czasu na rozmówki z jego służbą. Ach, te czasy,
porządek, wiadomo, gdzie co jest, z kim trzeba się liczyć, kto wydaje
dyspozycje i kogo trzyma za gardło! Żadnych problemów nierozwiązalnych,
wszystko można wynegocjować, żadnych apetytów "etnicznych" wśród
międzynarodowego pospólstwa! A teraz, bez Muru? Więc tęskniący do Muru (i
do Jałty) wzdychali pokryjomu, ale nie ma już niestety sposobu na
wstrzymanie tego szaleństwa. Najgłośniej, choć nie pytany, perorował za
Murem włoski chadecki mąż stanu Giulio Andreotti, Divino Giulio, Boski
Juliusz, pupilek Jana Pawła II. Obok Kohla powinien był stać Reagan, chory
niestety na Alzheimera. A stał Bush, ten sam Bush, który przeszedł do
historii jako amerykański prezydent, co to Ukraińcom perswadował w
Kijowie, że dobrze jest żyć w cieniu Wielkiego Brata Moskiewskiego.
Świętowali też rocznicę zburzenia Muru niemieccy socjaldemokraci, którzy
(wraz z Grassem) trzęśli portkami na samą myśl o zjednoczeniu Niemiec. Na
miejscu zburzonego Muru wystawiono więc pomnik Hipokryzji.
Tegoż dnia w Paryżu, po długich i ciężkich cierpieniach obstrukcyjnych,
Międzynarodówka Socjalistyczna wystękała deklarację, porównywalną jedynie
z obwieszczeniem o odkryciu Ameryki. Mianowicie znakomici mędrcy Blair,
Jospin, Schršder, Gonzales, D'Alema uznali ponad wszelkÄ… wÄ…tpliwość, że
komunizm nie jest zgodny z wolnością człowieka i obywatela. Po czym, dumni
i rozpromienieni, rozparli siÄ™ w fotelach prezydialnych. Masimo D'Alema,
włoski spryciarz, ostatni sekretarz włoskiej partii komunistycznej, wyrwał
się jak szkolny prymus z propozycją, by w tej sytuacji Międzynarodówka
Socjalistyczna szukała sojuszu z amerykańską partią demokratyczną
Clintona, dla zwarcia szeregów w obozie "międzynarodowej lewicy".
Pozostali mędrcy przytaknęli solennie głowami na znak zgody. Zawalił się
tedy drugi Mur, w tęgich umysłach socjalistycznych różnej proweniencji.
Jakże oprzeć się wspomnieniom? Najświętszej pamięci Adam Ciołkosz
wyjechał po klęsce wrześniowej za granicę na polecenie Pużaka, który
chciał, by PPS miała swojego przedstawiciela na Zachodzie. Dopóki uznawany
był Rząd RP na wygnaniu, pół biedy: Ciołkosz był zapraszany na kongresy
Międzynarodówki Socjalistycznej jako delegat polski. Po cofnięciu uznania
Międzynarodówka znalazła nad Wisłą lepszych socjalistów, a upartego
Ciołkosza sadzano nie w sali kongresowej, lecz w przedpokoju. Upokorzony,
nie zrezygnował, mając w pamięci polecenie Pużaka (uwięzionego już w
Moskwie). Raz nawet, po kolejnym zawale, uciekł z londyńskiego szpitala na
kongres w Brukseli, pomny swego obowiązku. Dzisiaj jego krzesło na sali
kongresowej zajmuje Leszek Miller, znany socjalista demokratyczny. Gdyby
Adam dożył dnia uroczystej deklaracji Międzynarodówki o niezgodności
komunizmu z wolnością człowieka i obywatela, dostawiono by mu krzesełko
obok krzesła Millera.
Nigdy nie byłem członkiem PPS, lecz jej sympatykiem; sympatykiem
jedynej polskiej partii lewicowej, niepodległościowej (to między innymi
rodowód Piłsudskiego) i antykomunistycznej. Po roku 1989 Lidia
Ciołkoszowa, wdowa po Adamie, pojechała do Warszawy z myślą o odbudowie
PPS. Nic z tego nie wyszło. Wyrosło pokolenie wilczków (czy osiłków), dla
których najważniejsza była władza (choćby pozorna, ale władza). Jeden z
takich osiłków odwiedził mnie w Neapolu i przez cztery godziny plótł
brednie o konieczności ścisłego porozumienia PPS z SLD. Gdybym był gorzej
wychowany, niż jestem, po pół godzinie pokazałbym mu drzwi. Potem
zrozumiałem, o co osiłkowi w nowej PPS chodziło: marzył mu się mandat w
Sejmie pod ochronnym parasolem SLD. Dostał go. Po latach, podczas mojego
pobytu w Warszawie, jego żona doręczyła mi nawet wizytówkę męża z napisem:
Poseł na Sejm RP. Było to, zdaje się, zaproszenie na nową czterogodzinną
rozmowÄ™, z wysokiego tym razem konia.
14 listopada
Jeśli dobrze pamiętam, pierwszym przyjacielem, któremu zdradziłem mój
pilnie strzeżony "sekret warsztatowy", był Zygmunt Hertz. W okresie mojej
pracy w Maisons-Laffitte przychodził do mnie codziennie o jedenastej rano
z wizytą do "pawiloniku" (albo do "stajenki", jak "pawilonik" nazywała
Teresa Dzieduszycka), na plotki, na dowcipy, na szybki (przeważnie
pesymistyczny) przegląd sytuacji na świecie i w Polsce. Zwykł też na
pożegnanie zadawać mi sakramentalne pytanie "co piszesz?". Tego dnia
wskazałem palcem gruby brulion na biurku: "Nowe opowiadanie". "Dużo już
ukręciłeś?" (tak lubił określać pisanie). "Połowę". W tym momencie nagła
potrzeba fizjologiczna pognała mnie do wygódki. Gdy wróciłem, powitał mnie
wybuch śmiechu Zygmunta: "Zajrzałem do brulionu, jest w nim tylko tytuł na
pierwszej stronie. Nie rób z tata wariata". "Zygmunt - odpowiedziałem z
powagą - to jest właśnie połowa opowiadania".
Nie jestem pewien, czy po latach zdradziłem ten sam "sekret
warsztatowy" WÅ‚odzimierzowi Boleckiemu w naszych dragonejskich i
neapolitańskich rozmowach. W każdym razie taka była i jest dalej prawda.
Nie zaczynam nowego opowiadania przed znalezieniem dlań tytułu. Niekiedy
trwa to długo, ale opłaca się. Tytuł jest dla mnie rzeczywiście połową
opowiadania, które rusza z martwego punktu po wypisaniu paru słów na
pierwszej stronie brulionu. Jak sobie to wytłumaczyć? I jak wytłumaczyć
fakt, że zły, czy tylko niezbyt trafny tytuł, odbija się na drugiej
części, a nawet bywa i tak, że skazuje całość na spalenie? Wyjaśnienie
tkwi w porównaniu pisania z miłością; dobry tytuł jest Stendhalowską
"krystalizacją miłosną". Stendhal wiedział, także z własnego
doświadczenia, że zła lub połowiczna krystalizacja naraża proces miłości
na częste przeszkody i niekiedy na końcowe niepowodzenie. Istnieją
oczywiście tytuły ogólnikowe, obojętne, i tytuły "krystalizacyjne".
"Krystalizacyjne" przeważają w opowiadaniach, obojętne w powieściach. Lord
Jim czy Nostromo nic nie mówi. Ale W oczach Zachodu lub zwłaszcza Jądro
ciemności! Podobnie u Flauberta. Pani Bovary to jedynie nazwisko. Ale
proste serce! I, nawet w powieści, Szkoła uczuć! Najbardziej pomysłowy
okazał się Stendhal; Pustelnia parmeńska jest wyłącznie nazwą, gdy
Czerwone i czarne oddaje w dwóch słowach ducha epoki.
Dostałem dziś z Gdańska książkę, która dowodzi, że "sekrety
warsztatowe" pisarzy nie są żadnymi sekretami dla polonistów, którzy
prędzej czy później docierają do nich cierpliwie własnymi drogami,
ścieżkami, przesmykami. Książka Alegoria, style, tożsamość zawiera zbiór
prac polonistycznych, ofiarowanych profesor Annie Martuszewskiej. Mój
"sekret warsztatowy" wziął na swój warsztat polonistyczny Feliks
Tomaszewski w szkicu Uwagi o tytułach, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego
Skrzydła Ołtarza. Odsyłacz Tomaszewskiego stawia kropkę nad i: "Tekst jest
fragmentem projektowanej większej całości, dotyczącej miejsca i funkcji
tytułu w pisarstwie G. H. G.".
17 listopada
Na emigracji Kultura była jedynym chyba ośrodkiem, stawiającym
programowo na szukanie "innych Rosjan" do przyszłych przyjaznych rozmów.
Miałem udział w tym rozumnym programie książką Upiory rewolucji, tomem
szkiców o rosyjskich pisarzach dysydenckich, które drukowane były na
łamach miesięcznika (to Jerzy Giedroyc zachęcił mnie do ich zebrania w
książce). Książka, o ile wiem, odegrała swoją rolę; także w Rosji. Na
emigracji utorowała mi drogę do przyjaźni z Ireną Iłowajską, Nataszą
GorbaniewskÄ…, WÅ‚odzimierzem Maksimowem i Wiktorem Niekrasowem; no i
wzmocniła moją bohaterską przyjaźń z Michałem Hellerem. W Polsce, w kilku
wydaniach w drugim obiegu, a po 1989 w normalnych wydawnictwach, obudziła
zainteresowanie słabo dostrzeganym dotychczas problemem.
Muszę więc z radością powitać pierwszy numer pisma Nowaja Polsza pod
redakcją Jerzego Pomianowskiego. Ale w krzewieniu autentycznej przyjaźni
polsko-rosyjskiej winny być przestrzegane pewne zasady. Jedną z nich jest
odwaga. Nonsensem i krótkowzrocznością jest obawa "obrażenia Rosjan".
Jedynym tekstem odrzuconym przez Giedroycia, podczas mojej wieloletniej
współpracy z Kulturą, było żartobliwe opowiadanie Rosyjski niedźwiedź.
"Chcesz mnie popchnąć do obrażenia naszych rosyjskich przyjaciół" - pisał
dość zaniepokojony Giedroyc. Niedawno "obrażeni przyjaciele rosyjscy"
wydrukowali Rosyjskiego niedźwiedzia w Russkoj Mysli w przekładzie Nataszy
Gorbaniewskiej (w oryginale polskim opowiadanie ukazało się w warszawskiej
Polityce, tygodniku niezbyt zaprawionym w "obrażaniu Rosjan").
Nowaja Polsza (to apel do Pomianowskiego) musi też zachować odwagę i
szczerość w zwracaniu się do rosyjskich czytelników. W pierwszym numerze
ukazał się fragment mojego dziennika z Plusa Minusa na temat kryzysu
serbskiego (opis faszystowsko-komunistycznego Miloszevicia, wymówka pod
adresem Jana Pawła II, który według mnie zapomniał, w związku z Kosowem, o
własnych zasadach, mając na oku przede wszystkim pragnienie zbliżenia
Kościoła katolickiego do Cerkwi prawosławnej). To dobry znak. Mam
nadzieję, że Nowaja Polsza nie będzie unikała czarnych barw w ocenie
sytuacji w Rosji, gdyż jest w praktyce zaadresowana do Rosjan,
przerażonych "cudowną meliną", złodziejską i korupcyjną na skalę
imperialnÄ…, a w pismach wychodzÄ…cych w Moskwie stosunkowo niewiele mogÄ… na
ten temat przeczytać. Nie ma również taryfy ulgowej dla rosyjskiej
generalicji, rozzuchwalonej podbojem Czeczenii, ani dla zidiociałego
Jelcyna (nie zapominając o jego dawnych zasługach). Czytelnikami Nowej
Polszy będą ludzie wychowani przez Sacharowa i Kowaliowa, odnoszący się
często podejrzliwie do pary Sołżenicyn - Szafarewicz, nie noszący
bynajmniej w sercach generała Aleksandra Lebiedzia. Może Pomianowski
odnajdzie, przedrukuje i skomentuje wywiad z generałem w jednym z pism
moskiewskich sprzed kilku lat, z którego zapamiętałem zdanie: "Nie
pogodzimy siÄ™ nigdy z utratÄ… (sic!) Polski". Rosyjskie ciÄ…goty imperialne
są groźne i ważne, ale ważniejsze od nich jest ukształtowanie bodaj
niewielkiej grupy Rosjan, którzy na serio traktują demokrację, aspiracje
dawnych "młodszych braci" i nie plują (w przeciwieństwie do większości
społeczeństwa sowieckiego) na Memoriał.
20 listopada
W latach zaciekłej (a potem krwawej) polemiki sowieckiej na temat
ideologicznego dylematu: "czy można zbudować socjalizm w jednym kraju"
(Stalin był za, Trocki przeciw) znany szutnik Karol Radek odpowiedział tak
na pytanie: "Można, ale mieszkać trzeba w innym" (żarty tego rodzaju
zaprowadziły w końcu Radka na Sołówki, gdzie zginął z rąk współwięźniów).
WÅ‚oscy palazzinari (konstruktorzy kamienic) lat siedemdziesiÄ…tych mogliby
bez trudu sparafrazować gardłowy problem porewolucyjnej Rosji: "Czy można
bardzo tanio zbudować kamienicę? Można, ale mieszkać trzeba w innej".
Temat do filmu Dyskretny urok kapitalizmu. Teraz, kiedy rzymskie i inne
kamienice z lat siedemdziesiÄ…tych walÄ… siÄ™ i rozsypujÄ…, grzebiÄ…c pod
gruzami dziesiątki lokatorów, należałoby wprowadzić prawo: każdy
kamienicznik ma obowiązek zamieszkać w kamienicy, którą zbudował.
Naliczono we Włoszech trzy i pół miliona kamienic "wymagających
inspekcji".
Świeża tragedia w Foggii pozwala oglądać w telewizji nie tylko gruzy,
odkopywane zwłoki zabitych i ekipy ratownicze. Na ekranach pojawiają się
także w trybie gorączkowym najwyższe władze: prezydent republiki i
premier, obaj ze świtami ministrów i wysokich notabli. Patrzą zbolałym
wzrokiem na ruiny i pędzą do szpitali, do nielicznych ocalałych. W
szpitalach głaskają czule rannych po twarzach, zapewniają, że "nigdy
więcej", mówią o cudownym rozwoju medycyny, obiecują w przyszłości szklane
domy. Patrzę na twarze rannych: milczą, przyglądają się dostojnym gościom
z nieukrywanym pragnieniem spuszczenia ich ze schodów szpitalnych.
Czy rządzący we wszystkich możliwych ustrojach nie powinni, przed
objęciem swoich stanowisk, zapoznać się na przyspieszonym kursie z
zasadami zwykłego ludzkiego taktu? Czy mknąc limuzynami z pałaców władzy
na miejsce wypadku nie zdają sobie sprawy, że pracują na rzecz wrogów tzw.
nawy państwowej? Zrobiliby lepiej, roniąc łzy w zaciszu swych urzędowych
rezydencji.
25 listopada
Wydawnictwo UMCS w Lublinie przygotowuje w tomiku moje "skandaliczne"
opowiadanie Z biografii Diego Baldeassara, napisane na przełomie 1964/65.
Przysłano mi korektę wraz z posłowiem Doroty Kudelskiej, lubelskiej
historyczki sztuki, uczennicy Jacka Woźniakowskiego. Doskonałe to
posłowie, inteligentne, wnikliwe, grzecznie omijające zbyt jaskrawe
elementy "skandaliczne" i autorskie wybuchy pantagruelicznego śmiechu.
Kudelska stara się opowiadanie potraktować ze śmiertelną powagą, jak
przystało asystentce uniwersyteckiej, i wysnuć z niego pewne nauki. Udało
jej się to bardzo dobrze. Sam spojrzałem na moje opowiadanie, po
przeczytaniu jej posłowia, jeśli nie z podobną śmiertelną powagą, to
przynajmniej z poczuciem dystansu (po 35 latach!) i gotowością wysłuchania
uczonej w piśmie z kamienną twarzą.
Bohater opowiadania ma swojego autentycznego, głośnego we Włoszech
modela. Był nim malarz mediolański Piero Manzoni (piękne, arystokratyczne
nazwisko autora Promessi Sposi), który wymyślił merd-art, wypełnianie
słoików własnymi ekskrementami w różnych kolorach. Rzecz chwyciła na
mediolańskim rynku burżuazyjnej nudy, słoiki szybko podskoczyły w cenie.
Ale biedny Piero Manzoni nagle umarł w kwiecie wieku, przypuszczalnie z
winy nadużywania żołądkowych surowców malarskich, produkujących bogate
odcienie kolorystyczne.
Opowiadanie dałem Jerzemu Giedroyciowi do Kultury. Prychnął: "Nie znam
się na sztuce, w każdym razie napisałeś nowelę nieprzyzwoitą i
niesmaczną". Ponieważ się upierałem, zaproponował dwóch arbitrów:
Czapskiego i Jeleńskiego. Obaj byli przeciw drukowi. Argumenty Czapskiego
nie interesowały mnie zanadto, z Jeleńskim nie byłem jeszcze wtedy
dostatecznie zaprzyjaźniony, żeby wybadać, co go mianowicie usposobiło
przeciw. Sprawa ciągnęła się jakiś czas, wryłem się nogami w ziemię,
Giedroyc w końcu ustąpił. Opowiadanie ukazało się w Kulturze latem 1965.
Dzisiaj (daje do zrozumienia Kudelska) odpadajÄ… cechy rewoltujÄ…ce i tak
czy inaczej prowokujÄ…ce albo do oburzenia, albo do zabawy. I pozostaje
pytanie: w tym okresie był to, czy nie był hochsztaplerski impuls w
"sztuce", doprowadzający ją do absolutnego ośmieszenia? Był. Jeździłem
wtedy często do Rzymu, łaziłem po galeriach, prawie wszędzie to samo.
Także w literaturze, na podglebiu francuskiej "nowej powieści". Działałem
zatem (co między wierszami przyznaje Kudelska) ze słusznych pobudek. A
obecnie? Doświadczenie merd-artu pozwala mi spokojnie oglądać na wystawach
stare worki rozpięte w ramach i fantazyjnie pocięte w różnych miejscach
nożem jak dłutem lub pędzlem.
Pomódlmy się więc za biedną duszyczkę i jeszcze biedniejszy żołądek
(bądź odbytnicę) mediolańskiego artysty.
Gustaw Herling-Grudziński








































Pytania i uwagi dotyczÄ…ce archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…20
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…3
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…18
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…19
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…15
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…28
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…25
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…9
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…11

więcej podobnych podstron