Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Data wydania
2000.02.12


Dział
gazeta/Plus
Minus
Dziennik pisany nocą
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Neapol, 10 stycznia 2000
Martin Malia, wybitny amerykański historyk i analityk Rosji (carskiej i
sowieckiej) wydał w zeszłym roku książkę pod conradowskim tytułem Rosja w
oczach Zachodu - od Jeźdźca Miedzianego do Mauzoleum Lenina. Omówił ją, z
pochwałami, ale nie bez akcentów polemicznych, Alain Besancon w długim
eseju. Odpowiedział krótko Malia. Dwugłos jest bogaty i niezmiernie ważny,
ale w dzienniku mogę go zapisać jedynie w sposób bardzo zwięzły i
sumaryczny, rezygnując z odcieni i subtelności, właściwych wielkim
pojedynkom.
Besancon zaczyna od przypomnienia głośnej książki Ryszarda Pipesa
Russia under the Old Regime (przełożonej na polski, nie pamiętam jednak
polskiego tytułu), sugerując błędnie, że książka Malii jest reakcją na
koncepcję rosyjskiego "patrymonializmu" wysuniętą przez Pipesa. Malia
prostuje pomyłkę z pomocą dat. O co naprawdę chodzi w sporze, to o pytanie
tytułowe eseju Besancona: Czy Rosja jest europejska? Besancon odpowiada:
nie i wymienia trzy przeszkody na drodze (również przyszłej) do
europejskości: stosunek rosyjskich rządzących i poddanych do państwa
(naturalnie pada zdanie Kliuczewskiego: "Piotr Wielki chciał, by
niewolnik, pozostając niewolnikiem, pracował gorliwie i swobodnie"; w
polemice pada także słynne zdanie De Custine'a "Niewolnik na klęczkach śni
o imperium światowym", które Malia nazywa ironicznie "stereotypem");
przeszkodę drugą (na dziś) stanowi odżywanie religii państwowej
prawosławia; przeszkodą trzecią jest ów uporczywy "sen o imperium
światowym". Malia zamiast o przeszkodach mówi o "opóźnieniach"
(historycznych), przypisując cechy i rolę opóźnienia siedemdziesięciu
latom komunizmu. W ogóle Malia, w przeciwieństwie do tak wytrawnego
badacza teorii i praktyki komunizmu jak Besancon, przywiązuje nadmierną
wagę do ideologii sowieckiej (stąd Mauzoleum Lenina w tytule jego
książki). I wydaje się skłonny uważać Rosję za taki sam kraj jak inne,
tyle że obciążony od momentu rewolucji garbem społecznej utopii. Przy
okazji polemiki Besancon, na dowód, że doświadczenie dominacji rosyjskiej
jest źródłem przekonania o "specyficzności rosyjskiej" nie wyłącznie
ideologicznej, przytacza przykłady Polaków, Węgrów i Bałtów oraz książki
Miłosza, Czapskiego i mój Inny świat.
Ale prawdziwa kontrowersja, jak wspomniałem, toczy się wokół owej
"europejskości Rosji". Jestem w niej bliżej Besancona, chociaż amerykański
historyk budzi we mnie od dawna podziw. "Ideologia komunistyczna" jako
zbawcza i wymarzona utopia społeczna umarła w ZSRR w połowie lat
dwudziestych, w okresie opisywanym tak wybornie przez Płatonowa. Później,
gdy Stalin stał się przyszłą mumią w mauzoleum Lenina, a za życia pokazał,
co potrafi (nawiasem mówiąc, bogactwem obsypał i powszechną rewerencją
kazał otoczyć Aleksieja Tołstoja za zestawienie go z Piotrem Wielkim),
górę biorą argumenty Besancona. A obecnie? Skorumpowana i złodziejska
wierchuszka kremlowska uprawia idolatrię państwa, coraz niżej kłania się
Cerkwi i masakrą czeczeńską stara się zaspokoić rosyjski "sen imperialny".
Putin jako rzecznik rosyjskiej "europejskości"? Wolne żarty. Fakt, że w
podstarzałej z reguły hierarchii Kremla znaleziono tak szybko i łatwo na
szczycie miejsce dla młokosa z aparatu bezpieczeństwa o czymś chyba
świadczy. Fakt, że utorował sobie drogę do tego miejsca przede wszystkim
po trupach Czeczeńców, też daje do myślenia. Po publicznym
skompromitowaniu "ideologii", po orgii nomenklaturowego złodziejstwa,
pozostaje już tylko rosyjska licytacja nacjonalistyczna w otoczeniu
majaków imperialnych.
12 stycznia
Zaledwie w miesiąc po ukazaniu się w Warszawie mojej krótkiej powieści
Biała noc miłości zaczęły napływać propozycje i opcje przekładowe. Wśród
nich szczególnie upragniona: moskiewska. Po moskiewskim wydaniu Innego
świata, po ogłoszeniu moich trzech opowiadań w moskiewskim kwartalniku
Inostrannaja Literatura, byłby to nowy krok w dobrym kierunku.
Byłby. Nie takie to dzisiaj proste. Henryk Chłystowski, redaktor
naczelny "Czytelnika", studzi w telefonie moją radość. "Przyjechała do
Warszawy ewentualna tłumaczka, bardzo zapalona, ma na oku chętnego
wydawcę, ale trudność polega na tym...". "Na czym? - przerywam mu w pół
słowa. Na tym, że wydawcy moskiewscy unikają teraz jak ognia literatury
polskiej. Boją się w obliczu wzmagających się ciągle nastrojów
antypolskich w Rosji".
Słucham Chłystowskiego w milczeniu. "No, zobaczymy", dorzucił tonem
pocieszenia. "Jeżeli tak stoją sprawy - pomyślałem - to może być tylko
gorzej". Oszukana, zawiedziona, zdradzona (to nasza główna "zbrodnia")
Rosja zbiera siły do odwetu. Wróci pewnie wkrótce słownictwo
Dostojewskiego: chitrij Polacziszka, Francuzik iz Bordo. I rozkołysze fale
dawnego nacjonalizmu. Więc kto ma rację: Besancon czy Malia? Uda się te
fale uspokoić? Drobny, ale niewiarygodny epizod. Kto w przeszłości
"należytą" narodowość przekładanych pisarzy uważał za nieodzowny warunek
ich druku? Kto, jak Putin, wzruszał się losem paryskich piesków w liście
do Brigitte Bardot, deklarował swoją miłość do muzyki, mordując
równocześnie członków"zbuntowanego" narodu od dziesiątego roku wzwyż?
Puchnący nacjonalizm rosyjski jest dziś problemem numer jeden. Mogą go
lekceważyć ignoranci w tej dziedzinie Clinton, Chirac, Schrder, D'Alema,
mogą nawet udawać, że go nie dostrzegają, ale dla nas (i nam podobnych) to
jest sprawa gardłowa.
Gdzie szukać sojuszników, których trzeba szukać? Dla mnie istnieją oni
przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, w grupie Memoriał, pogardzanej i
wyśmiewanej przez większość Rosjan. Memoriał zareagował ostro na oficjalną
rosyjską, łgarską interpretację interwencji 17 września 1939 r. Dlaczego
pod tym uczciwym tekstem widnieje tylko jedno nazwisko, prezesa Zarządu
Stowarzyszenia, a nie długa lista nazwisk ludzi, którzy niegdyś byli
naszymi sojusznikami? Gdzie, na przykład, Sołżenicyn - krytyk pogromu
czeczeńskiego przed laty, jego obecny chwalca? I on musi dać rosyjskiej
opinii publicznej dowód, że jest dobrym Rosjaninem? I on początkową
rozwagę narodową zamienił na patriotyczno-nacjonalistyczny błysk w oczach?
Jesteśmy świadkami kolosalnej mistyfikacji, wszędzie, gdzie można coś
zakłamać. Kołakowski polemizuje z Besanconem na temat "bliźniąt
totalitarnych", nazizmu i komunizmu, ale przemilcza Szałamowa, który
Kołymę nazwał "białym Oświęcimiem". Włoska partia komunistyczna (dziś
jeszcze na krótko post-), nie tyle wspomagana, co utrzymywana przez Moskwę
(jak widać z książki Valerino Riva Oro da Mosca, Złoto z Moskwy), bije się
od czasu do czasu przelotnie w piersi (powołując się nawet na mnie), a
historię "okrytego kiedyś chwałą Związku Sowieckiego" przycina teraz
wstydliwie do okresu lat dwudziestych, wydając nieprawdziwą i pełną
historię ZSRR, lecz książkę rusycystki turyńskiej Giovanny Spendel La
Mosca degli anni venti, sogni e utopie di una generazione. Czyli
komunistyczny przedsionek do raju, który miał w dalszych (przemilczanych)
dekadach okazać się przedsionkiem do piekła.
13 stycznia
Dla dopełnienia obrazu pobieżny szkic w rogu, przedstawiający
dysydentów rosyjskich.
Zawsze podkreślałem, że ruch dysydencki narodził się w Rosji, pozostałe
w krajach "bloku" były jego świadomym lub nieświadomym naśladownictwem.
Takie nazwiska jak Sacharow, Sołżenicyn, Bukowski, Siniawski, Maksimow,
Niekrasow, Gorbaniewska nadały mu ilościowo skromny, lecz jakościowo
wielki ciężar gatunkowy. Jak wyglądały, w dziesięć lat po krachu ZSRR,
pozostałe przy życiu resztki rosyjskiej opozycji? Odegrały przynajmniej
rolę podobną do roli opozycji polskiej, czeskiej, węgierskiej? Przeżyły
krótki bodaj moment zwycięskiej euforii na gruzach samozlikwidowanego
ustroju? Pomostem do "nowej epoki" był mądry Sacharow, z pomocą żony Eleny
Bonner. Jego wychowanek Kowaliow odgrywał przez jakiś czas znaczącą rolę.
Na chwilę zabłysły gwiazdy tępionych przez dawny reżim pisarzy (największa
gwiazda, Sołżenicyn, zdumiewająco szybko przygasła po powrocie z wygnania
do ojczyzny). Dzięki drugorzędnemu dysydentowi, dziś obywatelowi
duńskiemu, wiemy coś niecoś o losach grupy dysydentów po roku 1989.
Władimir Pimonow wyjechał wtedy do Danii. Przeprowadziwszy (instynkt
urodzonego dziennikarza) najpierw w Rosji rozmowy z kilkunastoma
dysydenckimi tuzami. W Danii otrzymał obywatelstwo i wyrobił sobie
nazwisko jako dziennikarz. Z tymi samymi tuzami powtórzył rozmowy obecnie
(oczywiście z wyjątkiem zmarłych w ciągu dziesięciolecia) i ogłosił je
przed rokiem w Moskwie w książeczce Mówią ci szczególnie niebezpieczni.
Smętna książeczka. Nie tylko dawni dysydenci nie zostali w taki czy inny
sposób dopuszczeni do rejonów nowej władzy, ale w większości zadają sobie
pytania: "Warto było? Warto było narażać siebie i rodziny, pognić dłużej
czy krócej w więzieniach i łagrach, aby wrócić na stary margines? I aby
patrzeć, jak kraj jest rozkradany, aby śledzić działania nowych mafii
kryminalnych?". Sytuacja całkowicie odmienna od sytuacji w "demokracjach
ludowych". Nowa Rosja jest inna od sowieckiej, ale dla byłych dysydentów
odrażająca. Dwa zdania Eleny Bonner, wdowy po Sacharowie: "Oskarżam o
fałsz tak zwanych młodych reformatorów. Byłam zawsze zdania, że kłamstwo
jest najcięższą zbrodnią przeciw społeczeństwu". I jeszcze: "Nie można
mnie z pewnością podejrzewać o sympatie do komunizmu, ale w każdym razie
nie uważam, by polityka liberałów i antykomunistów musiała się opierać na
złodziejstwie i oszustwie".
Martin Malia mógłby się sporu nauczyć z książeczki Pimonowa. Jelcyn
pędzący po dymisji do Jerozolimy, płaczący w Betlejem ("poczułem się także
świętym"), Putin prowadzący pod rękę w procesji patriarchę moskiewskiego,
są materiałem do śmiechu dla Besancona, materiałem do przypisów petitem w
nowym wydaniu książki Pipesa i materiałem do refleksji dla Malii.
16 stycznia
Zdaje się, że to Rosjanie, przekonani po rewolucji, że wszystkiego
można się nauczyć, wprowadzili pierwsi na uniwersytecie moskiewskim naukę
sztuki pisania. Nauczycielem w profesorskiej todze był Walery Briusow. Nie
wiem, jakie wyniki dała nauka, czy udało się wykształcić paru nowych
poetów i prozaików. Wątpię, absolwenci sztuki pisarskiej powoływaliby się
z pewnością na swoich mistrzów, gwarantów udanego przedsięwzięcia. Więc
zapewne Briusow machnął ręką, zwątpił w cudowną wszechmoc rewolucji i
zajął się własnym piórem. Natomiast wiara w naukę pisania przeniosła się
do Ameryki i, po amerykańsku, rozkrzewiła się i została
zinstytucjonalizowana. Słyszę, że większość szanujących się uniwersytetów
amerykańskich posiada katedry creative writing. Mamy nawet w Ameryce
polskiego profesora sztuki pisania, jest nim Adam Zagajewski. O owocach
pisarskiej edukacji uniwersyteckiej nie wolno mi sądzić kategorycznie,
skoro zetknąłem się tylko z jednym amerykańskim dyplomantem creative
writing, który dał mi do przeczytania sześćset stron maszynopisu swojej
powieści. Ze zwykłej ciekawości przebrnąłem cierpliwie przez powieść,
którą wydawcy amerykańscy ocenili widocznie jak neapolitański lektor, bo w
ciągu dwudziestu pięciu lat nie zdołała stanąć triumfalnie na półkach
księgarskich.
Ale pewne skromne doświadczenie przekonało mnie, że łatwiej adepta
sztuki pisarskiej nauczyć pisania poezji niż pisania prozy. Można sobie
ostatecznie wyobrazić zakochanego bez wzajemności w piórze, któremu
przytrafia się raz w życiu ładna i warta rozwinięcia metafora. O wiele
trudniej, bez przyrodzonego talentu, wprawić w ruch skomplikowany
mechanizm prozy. Podczas wojny, jeżdżąc na przepustki do Jerozolimy, albo
do Broniewskiego, albo do Wiktora i Hanki Weintraubów, wyposzczony
literacko w życiu koszarowym, wyżywałem się przynajmniej w literackich
czasem rozmowach w trakcie tych wizyt. (Chociaż u Broniewskiego piło się
na ogół w milczeniu.) Raz Wiktor Weintraub, ówczesny redaktor dwutygodnika
W Drodze, sprowokował mnie do długiego monologu o współczesnej poezji.
Skończyło się konkretną propozycją: "Napisz - powiedział Wiktor - jeżeli
okaże się to możliwe w namiocie wojskowym na pustyni, list do młodego
poety". Okazało się możliwe. Mój List do młodego poety ukazał się na
łamach W Drodze i po paru latach uprzytomnił mi, że jego charakter
swoistej lekcji spełnił swoje zadanie. Dwaj poetyccy aspiranci (także w
mundurach wojskowych) Artur Międzyrzecki i Bolesław Kobrzyński wyznali mi,
że list zainspirowany przez Weintrauba dał im sporo w częstych -
nałogowych wręcz - próbach poetyckiego czernienia papieru.
Przeczytałem wczoraj List do młodego poety Virginii Woolf, napisany w
roku 1931 i odgrzebany teraz w papierach pośmiertnych pisarki. Adresatem
był młody John Lehmann, aspirant poetycki rozkochany w twórczości
pięćdziesięcioletniej autorki niezwykłych powieści, po wielu latach znany
pisarz i wydawca. Jestem prawie pewien, choć nie mogę tego sprawdzić, że
jedna rada w moim liście podobna była do rady Virginii Woolf: "Pisz
oczywiście, jeżeli czujesz tego potrzebę, wykorzystuj każdy impuls, nie
przejmuj się błędami i niezręcznościami, potykaj się, dawaj upust naporowi
myśli i uczuć, ale powściągaj ciągłą chęć druku. To wymaga czasu, dojrzeje
któregoś dnia, jeśli jesteś rzeczywiście poetą".
Rada jest dalej aktualna, kto wie, czy nie aktualniejsza dzisiaj niż w
roku 1931 i na początku lat czterdziestych. Obecny urodzaj poetycki w
Polsce wydaje mi się zbyt wybujały, a podsycają go rozmnażani wciąż
krytycy, którzy (jak sądzę) nie mieliby szans na ubieganie się o katedry
creative writing.
18 stycznia
Z listu Bernarda Nowaka, lubelskiego wydawcy i pisarza, który do
Lublina zapraszał Janka Lebensteina jako ilustratora wydawanych książek:
"Wieczorem krążyliśmy po kafejkach Starego Miasta, odkrywanego już wtedy
pod brudami patyny wieloletnich zaniedbań. Lebensteinowi to nie
przeszkadzało... Nagle w naszym spacerze znaleźliśmy się nad brzegiem
skarpy, którą kończy się pamiętający czasy Leszka Czarnego plac Po Farze.
Nie mogliśmy podziwiać skrzącej się światłami panoramy Lublina, nad
miastem unosiła się mgła. Więc staliśmy tak na skraju, mając z boku
neogotycką sylwetkę Zamku, na prawo mansjonarię, a pomiędzy nimi mleczną
ścianę, z której przez gałęzie akacji przedzierały się do nas rozproszone
kule światła. Nic nie trzeba było mówić. Jan Lebenstein patrzył i patrzył,
przesuwając wzrok z konturu budowli na delikatny rysunek drzew, a potem na
osnuwającą to wszystko mgłę. Wreszcie, nasyciwszy pierwszy głód, odwrócił
się do mnie i z melancholijnym uśmiechem szepnął: To jest wszystko, po co
mi Paryż?".
Opis Nowaka poruszył we mnie obolały wciąż nerw. Czy w ostatnich latach
fizycznych dolegliwości i psychicznych zapaści Janek nie poczułby się
lepiej wróciwszy do Polski? Często wydawało mi się tak, ale na
przeszkodzie stało jedno: rodzinny kraj podniecał go do większego niż w
Paryżu picia. Pamiętam wrocławski wieczór na początku lat
dziewięćdziesiątych. W mieszkaniu Urszuli Kozioł i Feliksa Przybylaka
czekaliśmy w czwórkę - także Wisława Szymborska i ja - na Janka, który
zapowiedział przyjazd z Warszawy na otwarcie swojej wystawy nazajutrz rano
w Muzeum Narodowym (miałem ją w paru słowach wprowadzić). Czekaliśmy i
czekali, aż w końcu zabrzęczał telefon. Janek, wychodząc po popijawie, od
przyjaciół w rejonie warszawskiego Starego Miasta, spadł ze schodów i
poturlał się w dół. Musiał być bardzo potłuczony, bo w telefonie powtarzał
się jego alkoholiczny jęk: "Wybaczcie, wybaczcie, niech we Wrocławiu
wernisaż odbędzie się beze mnie".
(Bernard Nowak przysłał mi równocześnie kalendarz na rok 2000 z
ilustracjami Janka - wspaniałymi! - do książkowego wydania wierszy księdza
Baki. Tom Baki ukaże się dopiero na Wielkanoc. Kto, kochając malarstwo
Janka, nie chce czekać aż do Wielkanocy, powinien tym kalendarzem,
powieszonym na honorowym miejscu, skrócić zbyt długie oczekiwanie).
25 stycznia
Zachwycony opowiadaniami Jorge Luisa Borgesa, starałem się
wielokrotnie odkryć ich sekret. Nie były zwykłą narracją, były czymś
więcej. Czym? Często przychodziło mi do głowy słowo "rytuał", swoisty i
dość tajemniczy obrządek literacki. Teraz czytam w przedmowie znakomitego
pisarza południowoamerykańskiego Mario Vargasa Llosy do niewielkiej
książki rozmów Ronalda Christa z Borgesem: "Sekretna i grzeszna
namiętność, jaką żywię dla dzieła Borgesa, nie osłabła nigdy i regularne
odczytywanie go na nowo, nawyk podobny do rytuału, jest dla mnie zawsze
radosnym doświadczeniem". Ale Vargas Llosa mówi o "rytuale" czytelnika
Borgesa, a ja miałem i mam na myśli rytuał autora, samego Borgesa.
Niekiedy, także odczytując wciąż na nowo jego opowiadania, ulegam
złudzeniu asystowania przy pogańsko-erudycyjnej mszy. Jak on łączy w
jedną, nieskazitelną narracyjnie i stylistycznie całość tajemnicę, ogromną
erudycję, mądrość polihistora, "dreszcz metafizyczny", umiejętność
przechadzania się po naszej cywilizacji jak po znajomym ogrodzie, który
otacza jego dom? Niepojęte, jeśli się nie odwołamy do rytuału właśnie. I
co ciekawe - zdarzało mu się niekiedy pisać wiersze, ale przywiązany był
tylko do prozy, nie gustując (z paroma wyjątkami) w wielkiej, klasycznej
prozie narracyjnej. Vargas Llosa porównuje jego opowiadania do pereł,
dojrzewających przez długie lata w muszlach. Niezwykłe również, że
kontynuował swój rytuał, gdy wiadomo już było, że zaczyna nieodwołalnie
ślepnąć. Potrafimy sobie wyobrazić ślepego kapłana? Tak, potrafimy, więcej
nawet - ślepota staje się nieodłączną częścią jego kapłaństwa. Kto uważnie
ogląda rytuał nowelistyczny Borgesa, dostrzeże, że nowela jest tylko
jednym z jego składników, zdołał tak wspaniale opanować instrumentację
eseju, że przybiera on kształty nieoczekiwane, sam i w kompozycji
narracyjnej. To samo dotyczy innych gatunków literackich, wplecionych w
rytuał króciutkiego opowiadania. "Niech pan pamięta - powiada Borges do
swego rozmówcy Ronalda Christa - że ja niczego nie chcę dowieść w tym, co
piszę". Obrządek jest z natury absolutnie autonomiczny. Fenomen Borgesa
pozostanie jako niepowtarzalne zjawisko literackie, które, nie oglądając
się na świat i na rzeczywistość, samo jest sobie okrętem, żaglem i sterem.
"Jestem chory na literaturę", wyznaje Borges. Podobnie jak Kafka, inny
mistrz niedocieczonych obrzędów literackich.
Gombrowicz ("argentyński") szanował Borgesa, ale go nie lubił. Jak nie
lubił Kafki, doceniając jego wielkość. Jeden z licznych polskich
"gombrowiczologów" tłumaczył to faktem, że Borges nie ukrywał swojej
niechęci do twórczości Gombrowicza, a wiadomo, jak uczulony był nasz
pisarz na najdrobniejsze nawet dąsy krytyczne (pamiętam to sam z
przedwojennego "Zodiaku", smaczne drobiazgi o "mistrzu naperzonym"
opowiadał mi ze śmiechem Kot Jeleński). Ale nie o to chodzi. Vargas Llosa
słusznie twierdzi, że Borges był przeciwieństwem pisarza "zaangażowanego".
A Gombrowicz, na swój szczególny sposób, flirtował całe życie z
"zaangażowaniem".
28 stycznia
"Czesław (Miłosz) - opowiadał mi nieraz śmiejąc się Janek
Lebenstein - kazał mi malować krowy. Według niego dopiero wtedy okaże się,
czy jestem dobrym malarzem, a nie w tych wszystkich udziwnionych
rafinacjach". Był to naturalnie tzw. dowcipas, ciężkawy w stylu rubasznego
Miłosza, który bardzo wysoko ceni Lebensteina, a w ogóle zna się dobrze na
malarstwie. Przed wielu laty byłem z nim i z Andrzejem Brzeskim na
paryskiej wystawie osiemnastowiecznego malarza anglo-szwajcarskiego
Fźssli, zdumiała mnie wiedza i wrażliwość komentarzy Miłosza.
Jak to jest ze stosunkiem pisarzy i poetów do malarstwa? O Gombrowiczu
wiadomo, że było mu najzupełniej obojętne, w dzienniku nie ma śladu jego
malarskich zainteresowań, kochał natomiast muzykę. Z wybitnych poetów
Montale, na przykład, zrobił dużo, by Morandiego wyciągnąć z jego
bolońskiego cienia; i lubił wizyty w Tatti Berensona. Ale Montale był
naprawdę wszechstronny, dla zarobku pracując w Corriere jako recenzent
książek, stał się od niechcenia najlepszym włoskim krytykiem literackim;
to on pokazał Włochom wielkość Italo Svevo. W przedwojennej Polsce mało
który z pisarzy zaglądał na wystawy. Witkacego uważano za oryginała i
przede wszystkim portrecistę - poszukiwacza łatwych i szybkich zarobków
(co zresztą do pewnego stopnia było prawdą). Na brak zainteresowania
malarstwem w światku literackim skarżył się niekiedy Czapski. Rzadkie były
wypadki artystów "podwójnych" jak Bruno Schulz, czy za granicą Kubin.
Niespodzianką, przynajmniej dla mnie, jest Rilke olśniony w roku 1907
paryską wystawą Cezanne'a. W listach do żony, rzeźbiarki Klary, i do
innych (m.in. do Hulewicza) szkicuje powinowactwa malarstwa i poezji tak
głęboko, tak intymnie, że chwilami zdaje się znikać granica między pędzlem
i piórem. I nie poprzestaje na podziwie dla Cezanne'a, wpatrzony w jego
obrazy snuje refleksje o sztuce działającej w"podwójnym królestwie" życia
i śmierci. Nigdy jeszcze nie zetknąłem się z podobnym, filozoficznym
odczuwaniem związków literatury z malarstwem (pomijam, rzecz jasna,
szkolarskie traktaty z zakresu estetyki). W naszych czasach może tylko
jakiś zuchwały eseista mógłby się poważyć na tropienie nici między
malarstwem Bacona i pisarstwem Becketta.
31 stycznia
Jak to się stało, że nas, uczniów gimnazjum im. Stefana Żeromskiego
w Kielcach, gimnazjum, do którego uczęszczał pod zaborem rosyjskim młody
Stefan Żeromski i opisał je później w Syzyfowych pracach, jak to się stało
(powtarzam), że w latach rosnącej wciąż popularności "wycieczek szkolnych"
nie zawieziono nas do Nałęczowa, gdzie pisarz zbudował "Chatę" i gdzie
umarł w wieku maturalnym jego jedyny syn Adam? W roku 1919 powstało w
Zakopanem Wspomnienie o Adamie Żeromskim, tren żałobny zbolałego ojca nad
grobem jedynaka. Czytaliśmy w gimnazjum to krótkie wspomnienie,
sześćdziesięciostronicową książeczkę, z wielkim przejęciem, trudno więc
doprawdy zrozumieć, dlaczego nie nalegaliśmy na wycieczkę szkolną do
Nałęczowa. Gimnazjum nasze żyło legendą Żeromskiego, poszukiwano i
gromadzono o wiele błahsze pamiątki z jego życia, pielgrzymowano w Góry
Świętokrzyskie, jego strony rodzinne, grzebano się w jego biografii, gdy
był już sławnym pisarzem, chlubą Łżawca-Klerykowa.
Do Nałęczowa zabrali mnie dwa lata temu przyjaciele lubelscy, z
Andrzejem Peciakiem, dyrektorem wydawnictwa UMCS, na czele. "Chata",
skrzyżowanie małego muzeum z dobrze zachowanym domkiem mieszkalnym,
cofnęła mnie do czytanego za młodu Wspomnienia. A może dałoby się wznowić
książeczkę Żeromskiego, zapomnianą także przeze mnie? Skierowałem to
pytanie do Andrzeja Peciaka. Ożywił się: "Bardzo chętnie, ale pod
warunkiem, że pan napisze przedmowę". Bez odświeżenia jej w pamięci byłoby
to niemożliwe. Umówiliśmy się, że dyrektor wydawnictwa UMCS odnajdzie ją
jakoś dzięki swoim bibliotecznym chodom i przyśle mi do Neapolu fotokopię.
Do czego doszło w tych dniach. Przeczytałem Wspomnienie i z
towarzyszeniem resztek dawnego, młodzieńczego przejęcia, i ze smutkiem, że
książeczka nie nadaje się niestety do wznowienia. W ewentualnej przedmowie
musiałbym napisać nie tyle o krótkim życiu i przedwczesnej śmierci
"złotego skauta", o rozpaczy jego ojca, o odwiedzonej niedawno "Chacie"
nałęczowskiej, która stała się pomnikiem Adasia, wystawionym mu
nieświadomie przez sławnego już pisarza przed śmiercią "ukochanego
cudownego chłopca", co o przykrym, coraz przykrzejszym problemie b.
kandydata do literackiej Nagrody Nobla (wraz z Reymontem), który umarł w
1925 r. i żegnany był przez tłumy ludzi, a dziś umiera od dawna po raz
drugi, nawet w swoim rodzinno-gimnazjalnym mieście. Bo prawda była
dokładnie taka. W Kielcach, podczas ostatniego pobytu, młodzież z jego
gimnazjum albo odpowiadała wymijająco na pytania o Żeromskiego, albo
otwarcie przyznawała, że nie jest w stanie go czytać. Badacz twórczości
pisarza, w tychże Kielcach, napomknął w rozmowie, że nie udało mu się
znaleźć wydawcy, gotowego zaryzykować imprezę Dzieł Zebranych Żeromskiego.
Zapewne, żyje jeszcze (choć jest na wymarciu) garstka starych
"żeromszczyków", dla których to wszystko jest oburzające i niepojęte,
którzy co jakiś czas zaglądają z dawną miłością do jego dzieł, którzy
przypominają, że był nie tylko wielkim pisarzem, ale "budzicielem
polskiego sumienia narodowego i społecznego", przewodnikiem kilku pokoleń.
Ale także przysięgli "żeromszczycy", skarżąc się na słabnący z wiekiem
wzrok, przyznają, że lektura książek Żeromskiego jest dziś trudniejsza niż
dawniej, że mogą - bolejąc nad tym - zrozumieć narzekania młodzieży na
współczesną "nieczytelność" Żeromskiego.
I to jest istota rzeczy, która uderza również na kartach Wspomnienia o
Adamie Żeromskim. W końcowych partiach książeczki mamy do czynienia z
ładnym i prostym trenem osieroconego ojca. Ale opis życia Adasia, od
dzieciństwa do śmierci, przypomina o prawdziwym Żeromskim, który
emocjonalność - nawet włóczonych zdań, nawet rozmnożonych niepotrzebnie
słów - doprowadził do skrajności. Bywa, że trzeba się przez gąszcz jego
prozy przedzierać z tasakiem w ręce, gdyż nie potrafi ona unieść ciężaru
ładowanych w nią z przesadą uczuć.
A zatem Żeromski coraz gorzej czytelny, nie mówiąc już o postarzałej
dość szybko problematyce. Można z niego tylko pewne książki uratować
(wiem, jakie), reszta już nie ożyje. Smutne to, gdy myślę o mojej
młodości, o świętokrzyskich wyprawach i kieleckich poszukiwaniach, smutne
było po latach, gdy w Nałęczowie chodziłem po "Chacie", przeczuwając już
mgliście, że mój ówczesny pierwszy poryw ocalenia czegoś po Żeromskim może
okazać się trudny. Niech Wspomnienie stanie na półce, obok tylu innych
martwiejących książek.
1 lutego
Wieczór w Instytucie Francuskim. Młoda sycylijska uczona Rosalba
Galvagno prezentowała swoją napisaną po francusku książkę Les voyages de
Freud en Grande Grce. Słuchałem z ciekawością, wtrąciłem się nawet do
dyskusji po prezentacji, bardzo zdziwiony, że moje obrazoburcze poglądy
nie wywołują sprzeciwu obecnych na sali uniwersyteckich znawców Freuda,
lecz przeciwnie - są przyjmowane ze zrozumieniem i nie bez lekkiego
odcienia aprobaty.
Tematem książki jest podróżnicza pasja Freuda w latach 1902-1910.
Nieskory z natury do opuszczania Wiednia, profesor wyprawiał się
kilkakrotnie do Magna Grecia, do Neapolu, Pompei i na Sycylię. Fascynowała
go archeologia. Według autorki w jego umyśle zrodziła się analogia między
archeologicznym drążeniem naszej ziemi i psychoanalitycznym drążeniem
duszy ludzkiej. Czyli trochę inaczej mówiąc, jak wykopaliska docierały i
dalej docierają do dna antycznych cywilizacji, wykopaliska
psychoanalityczne zmierzają do zgłębienia najniższych pokładów ludzkiej
podświadomości. W analogii zawarte było przeświadczenie o istnieniu dna w
obu dziedzinach.
Efektowna teza wydaje się o wiele bliższa literaturze, niż nauce. I
obudziła we mnie na nowo myśl, kwitowaną ironicznym grymasem przez
freudystów, że ich Mistrz miał ciągoty literackie, nie dość jednak silne,
by wzięły w nim górę nad solidnymi aspiracjami uniwersyteckimi.
Pokrewieństwo psychoanalizy z archeologią jest dla mnie dodatkowym dowodem
literackich skłonności Freuda, jak również (a może przede wszystkim)
tkwiący w nim koncept dna osiągalnego w wykopaliskach cywilizacyjnych i
psychoanalitycznych.
W roku 1906, podczas swych wojaży, Freud napisał komentarz do "noweli
pompejańskiej" pisarza niemieckiego Jensena Gradiva, poleconej mu przez
Junga. Nowela, przeciętna i banalna, wprowadziła go w stan ekscytacji. W
paru słowach można ją tak streścić. Archeolog niemiecki stoi długo w
rzymskim muzeum urzeczony rzeźbą grecką młodej kobiety, którą rzeźbiarz
przedstawił kroczącą z wielkim wdziękiem (stąd nazwa Gradiva); bohater
noweli jedzie z Rzymu do Pompei; tam w halucynacjach sennych i w
przywidzeniach na jawie wkracza w jego życie Gradiva, wkracza tak
przemożnie, że w końcu przybiera postać jego dawnej młodziutkiej wybranki
z okresu dojrzewania. Sen archeologiczny przechodzi we współczesną
rzeczywistość.
Zaskakuje dość pospolity gust literacki Freuda i Junga, ale ważna jest
oczywiście w noweli wizja dna, gdzie bliska i żywa przeszłość zrasta się
niejako z odległą, zamierzchłą przeszłością antyczną.
Nie ma owego dna, jest nieosiągalne. I nie ma - co mnie zawsze
odstręczało od Freuda - pełnego, konfesyjnego, aż do kresu, otwierania
ludzkiej psychiki. Wiedzą o tym doświadczeni spowiednicy i doświadczeni
czytelnicy rzekomych "dzienników intymnych". Nie wiedzą natomiast i nie
chcą wiedzieć specjaliści od kozetkowych seansów psychoanalitycznych.
Sfera niepoznawalności jest wiecznym elementem naszego istnienia, wszystko
jedno jak odczuwana i określana.
Gustaw Herling-Grudziński








































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą18
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11

więcej podobnych podstron