Archiwum ROL Dziennik pisany nocą




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Podtytul
Rzeczywista wartość Polski będzie proporcjonalna do tego, ilu
się w niej okaże ludzi służby

Data wydania
2000.04.22


Dział
gazeta/Plus
Minus
Dziennik pisany nocą
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Neapol, 10 lutego 2000
Wakacje w Kornwalii (wspomnienie z
dygresjami)
Lato 1950. Rok wcześniej poznaliśmy w Londynie, moja żona i ja, Piotra
Potworowskiego, znakomitego malarza, najlepszego chyba z grupy kapistów
obok Waliszewskiego. Widywaliśmy się dość często. Potworowski, po
wysłuchaniu kilku moich opowieści łagiernych znad Morza Białego, podarował
mi Dziennik roku zarazy Daniela Defoe (po angielsku) ze słowami: "To się
panu przyda, jeśli pan postanowi opisać swoje przeżycia". Doskonała
intuicja, przydało mi się i to bardzo. Zrozumiałem (podobnie jak później
Warłam Szałamow), że o instytucjach systemu sowieckiego należy mówić i
pisać w kategoriach epidemii dżumy, na wzór Daniela Defoe, a nie jak
dzisiejsi pogrobowcy w kategoriach "lewicy" czy "socjalizmu". Tych głupców
wychowywał był łobuz z wykształceniem filozoficznym Tadeusz Juliusz
Kroński, osioł w tygrysiej skórze. I dalej w rozmaitych przemądrzałych,
"wyrafinowanych" periodykach czytamy o zdeformowanych czy zdradzonych
modelach socjalizmu w sowieckiej praktyce, gdy Mistrz Kroński uczył po
prostu, jak wbijać marksizm do tępych głów kolbami karabinów sowieckich.
Potworowski miał w Kornwalii mały domek, w którym spędzał zazwyczaj
lato przed sztalugami. Nasza rosnąca zażyłość skłoniła go do
zaproponowania nam, byśmy jedno lato spędzili w kornwalijskim domku pod
jego nieobecność. Mieliśmy spędzić tam dwa-trzy miesiące w towarzystwie
młodej Rosjanki, która co jakiś czas pozowała bezpłatnie Potworowskiemu w
Londynie. Tego lata chciała uciec z Londynu, nie bardzo wiedząc dokąd.
Elena Fiodorowna była ładną, zwiewną, prawie przezroczystą kobietą,
podobną trochę do motyla. Rodaczka Nabokowa sama zresztą kochała motyle,
prócz malarstwa, muzyki i literatury. Obiecywała sobie wzbogacić swoją
kolekcję w Kornwalii, słynącej z rozmaitości motylich odmian. Zgodziliśmy
się natychmiast na jej towarzystwo i po paru dniach, pięknych i niemal
upalnych, stworzyliśmy zgraną trójkę: Krystyna, po londyńskim martwym
okresie, mogła nareszcie malować od świtu do nocy; Elena uganiała się cały
dzień w okolicy (docierała też na skały w Penzance) z siatką na motyle, a
wieczorami słuchała w swoim pokoju muzyki, równocześnie czytając
zachłannie książki przywiezione z Londynu, głównie rosyjskie; ja
wykańczałem i cieniowałem w ciszy kornwalijskiej Inny Świat, wysyłałem
kolejne rozdziały Andrzejowi Ciołkoszowi do przekładu na angielski,
otrzymywałem od niego szybko kopie przetłumaczonych rozdziałów (oryginały
zanosił do wydawcy). To na wakacjach w Kornwalii otrzymałem wiadomość, że
książka została przez Heinemanna przyjęta na podstawie wysokiej oceny
lektora, sławnego Malcolma Muggeridge'a.
W dzieciństwie i wczesnej młodości szalałem na tzw. łonie natury (lasy,
łąki, rzeki, staw), ale przyjemność i ulgę obcowania z naturą odczuwa się
naprawdę, gdy następują po długim poście. Tak było w naszym wypadku,
Londyn uwięził nas na parę lat jak głęboka, ciemna studnia. Jeszcze
dzisiaj, po tylu latach, wzrusza mnie wspomnienie wakacji w domku
Potworowskiego w Kornwalii. Widzę Krystynę, podnieconą, prawie
nieprzytomną, jak wchłania świat z pędzlem w ręku, nieczuła na prawa
czasu, doprawdy od świtu do nocy. Widzę samego siebie w stanie pisarskiej
euforii nad rękopisem. I widzę świeżo poznaną Elenę, roześmianą,
szczęśliwą, z siatką wyciągniętą w pogoni za motylem. Ach, to lato w
Kornwalii, na zawsze odciśnięte w pamięci!
Do Anglii przyjechała Elena wkrótce po rewolucji z rozwiedzionym ojcem,
inżynierem budowy okrętów, któremu udało się uciec z Leningradu przez
Finlandię. Dostał natychmiast dobrze płatną pracę w jednej z londyńskich
stoczni i obywatelstwo. Pięcioletnią córeczkę trzymał z dala od spraw
rosyjskich, sam też starał się od nich uciec. Umarł, gdy miała osiemnaście
lat, w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej. Zostawił córce w spadku
spore konto w banku i mieszkanie kupione na Belsize Park. Miała talent
muzyczny, skończyła studia jako skrzypaczka, znalazła zatrudnienie w
dobrej orkiestrze. Nie paliła się do zamążpójścia, wystarczały jej krótkie
przygody. Podczas wojny powołano ją na jakiś czas do służby szpitalnej.
Dużo ze swoją orkiestrą podróżowała, między innymi była dwukrotnie w ZSRR,
w Moskwie i Leningradzie. Odnalazła wtedy w Leningradzie swoją matkę, ale
z tego spotkania nic chwilowo nie wynikło, chociaż ojciec nauczył ją
języka. Matka uporczywie milczała. Córka odnosiła się do swego kraju
urodzenia z rezerwą, której brakowało żywych podniet. Dopiero w trzy lata
później pojawiła się podnieta, bardziej jednak martwa niż żywa:
aresztowano jej matkę. Kiedy nam o tym opowiadała, w jej oczach szkliło
się poczucie winy.
W drugim miesiącu naszych wakacji w Kornwalii zamiłowana czytelniczka
poprosiła mnie o gotowe już rozdziały angielskiego przekładu mojej
książki. Niebawem zaszła wyraźna zmiana w jej zachowaniu. Nie przerwała
swych polowań na motyle, była jak dawniej miła podczas wspólnych posiłków,
ale jej twarz, roześmianą rzadziej i zdawkowo, omroczył wyraźny cień.
Nigdy ani słowem nie wspomniała w rozmowach o nowej lekturze. Tuż przed
upływem naszych wakacji zastaliśmy rano jej pokój pusty i posprzątany.
Trudno było odgadnąć, jak nocą wyprawiła się na stację w Penzance, nie
budząc nas. Pożegnaniem była kartka na ułożonym skrupulatnie maszynopisie
mojej książki. Serdeczne, przyjazne uściski dla nas obojga i zdanie
zaadresowane do mnie: Gustaw, God Bless You for your book about my
country.
Po naszym powrocie do Londynu zatelefonowaliśmy do Potworowskiego. Nic
nie wiedział o zniknięciu Eleny, nic też nie wiedziano o niej w domu na
Belsize i w zespole orkiestry. Zniknęła bez śladu i nigdy więcej nie
odezwała się do nikogo. Potworowski zaszedł do Home Office. Wiedzieli
tylko tyle, że pojechała do Rosji, ale nie wiedzieli, co się tam z nią
stało.
Przy wszystkich różnicach między tymi dwiema kobietami, myślę o Elenie
jak o Marynie Cwietajewej. Wróciła z Paryża do Moskwy w roku 1939.
Dlaczego? Pewnie, trudno jej było w Paryżu wyżyć, bez zarobków, w
atmosferze bojkotu ze strony emigrantów rosyjskich po skandalu z jej
mężem, który okazał się agentem tajnej policji sowieckiej i zamieszany był
w zabójstwo Ignacego Reissa, wysokiego funkcjonariusza NKWD zbuntowanego
naraz przeciw Stalinowi. Ścigany przez policję francuską, uciekł do
Marsylii i tam wsiadł na statek sowiecki. Za nim pojechała córka, może
więc i Maryna zapragnęła połączyć się z rodziną. Nie bardzo w to wierzę,
pamiętając, jak bardzo bała się powrotu (wyznała to Pasternakowi w Paryżu
w roku 1934). Podejrzewam, tylko podejrzewam, że narodziła się w niej
nagle potrzeba wspólnego cierpienia z własnym narodem. Nie zapomnę nigdy
sceny jej spotkania po powrocie z Anną Achmatową w Moskwie. Rozmawiały na
osobności dwie godziny. Gdy wyszły z pokoju, Achmatowa objęła ją i
nakreśliła krzyżyk na jej czole.
Wolno mi przypuszczać, że lektura mojej książki była dla Eleny takim
wstrząsem? Nie wolno, nie mam żadnych podstaw, a jednak...
Trzeba zamknąć wspomnienie o wakacjach w Kornwalii. Po 56 roku
Potworowski wrócił do Polski, nęcony - jak mi opowiadano - obietnicą
częstych wystaw i katedrą nauczycielską w Akademii. Spotkałem go
przypadkowo pod koniec lat pięćdziesiątych lub na początku lat
sześćdziesiątych w Wenecji, dokąd wybrałem się na Biennale. Szedł
samotnie, zmęczonym krokiem, przez plac Świętego Marka. Poderwałem się od
stolika w kawiarni z okrzykiem "Panie Piotrze!" i z otwartymi ramionami.
Stanął, bardzo zbladł i powiedział: "Nie mogą z panem rozmawiać". "A może
się pan ze mną przywitać?" Nie odpowiedział i tym swoim zmęczonym krokiem
człowieka przedwcześnie postarzałego, a może i chorego, poszedł,
odwróciwszy się, w przeciwnym kierunku.
O ile pamiętam, podobne sceny zdarzały się często w Londynie opisanym
przez Daniela Defoe w dzienniku dżumy.
Zastanawiam się, w jakim stopniu atrofia zwykłej ludzkiej godności i
odwagi cywilnej wśród polskich karmazynów intelektualnych wpływa na świeże
odżycie ich snobizmu "lewicowego". Prawdopodobnie w dużym stopniu, jak
kiedyś miłość do Zniewolonego umysłu była najprostszą metodą
uszlachetnienia, czy w każdym razie rewaloryzacji, niezbyt chwalebnych
ciągot i postępków serwilistycznych pisarzy w latach bezpośrednio
powojennych. Ubolewając dzisiaj nad "kryzysem lewicy", nasi niefortunni
przywódcy duchowi chcą choć trochę podłatać swoje utracone dziewictwo
"lewicowości"? Gdzie, jak, co? Czym się dziś różnią "lewica" i "prawica" w
Europie Zachodniej? Z autentycznej lewicowości pozostało nam tylko jedno:
pilnowanie roli związków zawodowych. Ale to "rasowych intelektualistów"
obchodzi mniej, jest mało atrakcyjne, chodzi im o postawy "naprawdę
radykalne". Na przykład, oświadcza demagogiczny i krzykliwy dureń
"lewicowy", musimy zaostrzyć nasz stosunek do Unii Europejskiej, aż do
odmowy w ewentualnym referendum; musimy też wysunąć na pierwszy plan
chroniczne niedomagania demokracji, wtedy bowiem pokażemy, że nasze dawne
błędy "lewicowe" nie były żadnymi błędami, lecz śmiałą dalekowzrocznością
(która zawsze dużo kosztuje). Jednym słowem, trzeba zrehabilitować
"lewicę", przyznając się otwarcie do jej niektórych nadużyć i pomyłek,
nieuniknionych w trosce o świetlaną przyszłość.
Zawsze intrygowała mnie, sympatyka PPS, jedna rzecz. Jakie było
dwudziestolecie, wiemy bez wypraw archeologicznych Miłosza. Dlaczego
jednak krytykując je, a nawet złorzecząc mu, wysuwa się głośno czy cicho
jedyną alternatywę: komunistyczne cesarskie cięcie, przykre bo przykre,
ale nieodzowne dla ocalenia płodu. W Polsce dwudziestolecia istniała
Polska Partia Socjalistyczna (nie istnieje dzisiaj), o wielkich tradycjach
i zasługach, kierowana przez wybitnych przywódców. Dlaczego nie miałoby
być alternatywą wspieranie jej, dlaczego przeciwwagą dla ograniczonej
prawicy nie miałaby być rozumna, niezależna, niepodległościowa lewica
pepeesowska, ale koniecznie wiatr rewolucyjny ze Wschodu? Bo to partia
zbyt łagodna, "trawożerna", a nas fascynowała zawsze "lewicowa noc długich
noży" (co najmniej w duchu Baryki). Niewiarygodne jest ogłupienie
lewicowego odłamu polskiej inteligencji. "Nam potrzebna była i dalej jest
nie reforma, ale interwencja chirurgiczna", powiedział mi kiedyś Wat. "PPS
- dodał, odąwszy pogardliwie wargi - to są ciepłe kluski." Zabrzmiało to
naprawdę osobliwie, wręcz śmiesznie, w ustach ocalonego w ZSSR, który ze
zgrozą wsłuchiwał się w stukot kopytek Diabła dziejowego na dachu
Łubianki...
17 lutego
Carlo B., młody, utalentowany i pomysłowy narrator włoski, od niedawna
mój przyjaciel, wprosił się dziś po południu na kawę. Od pewnego czasu
jest autorem w poszukiwaniu tematu (wie, jak zabójcze są w karierze
pisarskiej zbyt długie przerwy wydawnicze). Siadamy w kącie mojego pokoju.
Carlo milczy dość długo, jakby zbierał myśli. Wreszcie.
- Od naszych wspólnych przyjaciół czytających po polsku wiem, że
napisałeś nowe opowiadanie. Jeden nawet czytał je w rękopisie, widzę z
jego streszczenia, że wpadliśmy obaj na podobny pomysł. W powietrzu wiszą
tematy do wzięcia z zakresu, że tak powiem, "pożegnania stulecia". Twoje
opowiadanie o żydowskim franciszkaninie należy wyraźnie do tej kategorii.
Chciałbym ci w skrócie opowiedzieć pomysł mojego opowiadania. Mam do
ciebie zaufanie od czasu, kiedy zrecenzowałeś tom moich opowiadań.
Zgadzasz się?
- Zgadzam się.
- Pamiętasz masakrę muzułmanów bośniackich w Srebrenicy w lipcu 1995. W
mieście liczącym czterdzieści tysięcy mieszkańców Serbowie Mladicia i
Karadżicia wyrżnęli czwartą część, dziesięć tysięcy mężczyzn, starców,
kobiet i dzieci. Ochronny batalion holenderskich "niebieskich hełmów"
zapatrzył się w pogodne lipcowe niebo i nic nie zauważył. W jakiś czas po
masakrze - dajmy na to, w rok - Trybunał Międzynarodowy w Hadze podał do
publicznej wiadomości listę głównych odpowiedzialnych za nią, oczywiście z
Mladiciem i Karadżiciem na czele. Trybunał ogłosił, że ich ściga i nie
przestanie ścigać aż do ujęcia, po czym postawi ich przed sądem, wytoczy
im i przeprowadzi uczciwy i drobiazgowy proces, zakończony sprawiedliwym
wyrokiem (zapewne skazującym). I wezwał do pomocy organy sprawiedliwości i
policji wszystkich krajów europejskich, rozesławszy szczegółowe listy
gończe.
To są fakty historyczne, ale sama historia jest nudnawa, trzeba ją
okrasić, i to czymś pieprznym; wiem coś o tym jako autor, który był parę
razy na liście bestsellerów we Włoszech i za granicą. Więc dołączyłem do
dwóch zbrodniarzy przeciw ludzkości (tak się to oficjalnie nazywa)
trzeciego, młodego kapitana, fanatycznego nacjonalistę serbskiego (może go
zrobić bliskim krewnym Miloszevicia?), który okazał się Masakratorem Numer
Jeden, chełpił się po krwawej operacji, że własnoręcznie posłał na łono
Mahometa co najmniej dwustu wiernych. A jako że - wiemy o tym z
psychologii - krwiożerczy bohaterowie są z reguły podszyci strachem, mój
kapitan Malić po ogłoszeniu haskiego listu gończego uciekł do Belgradu,
najpierw fetowany tam, później zaś, po ofensywnie lotniczej NATO na Serbię
Miloszevicia, ukryty przez rodzinę w domowym schowku, w którym znikł
wyprawiwszy się rzekomo za granicę. Jesienią 1999 opozycja przeciw Slobo
podnosi głowę, tacy jak Malić mają się czego bać. Z pomocą przyjaciół
udaje mu się dotrzeć do Rzymu z fałszywym nazwiskiem i paszportem. Nie zna
miasta, nie wie, gdzie szukać kryjówki. Decyduje się spać na dworcu
Termini, w grupie kloszardów, zwanych po włosku barboni, w znakomitej
większości narkomanów. Od razu pierwszej nocy kładzie się obok niego
niebrzydka i młoda narkomanka, a że nie stawia oporu, on zaś jest po
belgradzkim półwięzieniu seksualnie wyposzczony, dochodzi do romansu.
(Temat do osobnego, soczystego rozdziału.) Po tygodniu zauważa, że nocny
patrol policji bacznie mu się przygląda. Trzeba szybko poszukać innej
kryjówki! Na mapie Rzymu znajduje się cemitero acatalico cmentarz
katolicki pod Piramidą. Oto idealne schronisko, wśród umarłych, zawsze
czuł się dobrze wśród nieboszczyków! Nocą wślizguje się na cmentarz przez
dużą dziurę w murze i - dzięki łaskawemu losowi - urządza się tuż obok
muru w grobowcu rodzinnym, gdzie są tylko dwa groby, a reszta budynku jest
pusta i dość wygodna. Październik był w tym roku w Rzymie wyjątkowo
ciepły, sypia do późna, przez dziurę wydostaje się na całodzienną włóczęgę
do miasta. Mam ochotę nazwać ten rozdział wędrowiec cmentarny, jak
myślisz? Ale nadchodzi listopad, robi się chłodno, a poza tym grobowiec
rodzinny należy do serbskiej rodziny Dukiciów i wcześnie rano bywa często
odwiedzany przez kobietę w czerni z naręczem kwiatów. Ta kobieta objęła na
Uniwersytecie Rzymskim katedrę "bałkanistyki" po śmierci rodziców, którzy
tę katedrę założyli podczas pierwszej wojny światowej. I którzy, jak z dat
na grobach wynikało, umarli niemal równocześnie po wybuchu drugiej wojny
światowej. Mój kochany, to make a long story short, stara panna Dukić
odkrywa zamarzłego niemal Malicia w połowie grudnia. Pamiętasz chyba, ile
osób, głównie barbonów, zamarzło w Rzymie u progu Bożego Narodzenia.
Odratowany i zadenuncjowany, Malić zamyka swoją cmentarną wędrówkę w
celi Regina Coeli lub Rebibbia. Odsyłają go do Hagi. Proces ciągnie się
trzy miesiące. Oskarżony przyznaje się do wszystkich win. Zostaje skazany
na czterdzieści pięć lat więzienia. Przyjmuje ten wyrok z uśmiechem.
Dlaczego z uśmiechem? Bo wie, że narkomanka z Termini zaraziła go AIDS.
Lekarze potwierdzają to dopiero po wyroku, skazaniec zostaje przeniesiony
do przywięziennego domku z ogródkiem. Nie wolno go zakuwać w kajdany
podczas spacerów. Wygrzewa się na słońcu, ilekroć jest słońce, błogo
uśmiechnięty. Dużo czyta. Wstawiają mu do domku telewizor i kompakt. Lubi
szczególnie muzykę religijną. W niedzielę, na jego prośbę, strażnik
prowadzi go do kościoła (wszystko jedno, że katolickiego). Szybki postęp
medycyny wróży, że chorzy na AIDS żyć będą coraz dłużej, bez większych
cierpień, we względnie pogodnym usposobieniu. Gdyby Kościół dopuścił
prezerwatywy (zdaje się, że zakaz obejmuje także prawosławnych), Malić nie
zaraziłby się na Termini i odsiedziałby za kratami cały swój wyrok.
Jak widzisz, na pożegnanie stulecia udało mi się połączyć narracyjnie
dwa typowe dla końca naszego wieku zjawiska: czystki etniczne i ADIS.
Zadaję sobie tylko pytanie, czy krytyka katolicka nie będzie mi miała za
złe aluzji zawartej w rozdziale, który zamierzam zatytułować AIDS. A
wiesz, jak wpływowa jest włoska krytyka katolicka...
- Spróbuj, mój kochany, spróbuj. Twoje opowiadanie zapowiada się
świetnie. A bywa czasem i tak, że im bardziej szarpią książkę krytycy
katoliccy, tym więcej i pochwalniej piszą o niej krytycy niechętnie
usposobieni do Kościoła i w ogóle religii. Opłaca się to, per saldo, z
punktu widzenia sprzedaży książek.
24 lutego
Francuski fotograf Alain Volut, zamieszkały w Neapolu od przeszło
dziesięciu lat, przysłał mi cztery swoje albumy fotograficzne. Nie
przypadkowe, lecz tematyczne. Czytał kilka moich książek po francusku i po
włosku, doszedł do wniosku, że jego fotografie mogłyby mnie
"zainspirować". Rzecz nie jest wykluczona. Mój zmarły w przeszłym roku
przyjaciel, fotograf-portrecista amerykański Arturo Patten, mistrzowski
rzeczywiście, poruszył mnie wystawą Paristocrats, portretami arystokratów
francuskich, do tego stopnia, że gotów byłem napisać o niej dłuższy szkic.
Niestety, zobowiązał się wobec swoich modeli, że poza portretami nie powie
o nich ani słowa. Skończyło się więc na mojej krótkiej nocie wstępnej do
katalogu wystawy przewiezionej z Neapolu do Palermo.
Z czterech albumów Voluta zafascynowały mnie trzy, o życiu
neapolitańskim. W jednym z nich fotograf dał motto z Waltera Benjamina:
"Niewiele znaczy brak orientacji w mieście. Ale zagubić się w nim, jak
gubią się ludzie w lesie, to rzecz warta nauki". Mądre słowa i dobrze
dobrane do fotografowanego przez Voluta lasu neapolitańskiego. Podczas
wojny, po zajęciu Neapolu, odczuwaliśmy to, żołnierze alianccy, na własnej
skórze. Mieszkańcy Neapolu ciągnęli zyski z naszego zagubienia (mniejsza o
to jak, kto ciekaw niech przeczyta absolutnie prawdziwą książkę
Malapartego Skóra). Dziś Neapol jest dalej lasem, pomieszanym z teatrem.
Uchwycił to fotograf francuski. Filmy kręcone w Neapolu w okresie
neorealizmu włoskiego prawie nie wymagały reżysera, w ciągu kilku minut
przechodnie stawali się w nich aktorami. Volut zrozumiał, że umiejętnie
zainscenizowane fotografie w Neapolu ocierają się o malarstwo. Wydaje mi
się od dawna, że istnieje tu malarskie skrzyżowanie naszego Wojtkiewicza z
Ensorem.
Czwarty album Voluta, z którego fotograf francuski wydaje się
szczególnie dumny, przedstawia Pompeje i nazywa się Ombre Vive, Żywe
Cienie. Opiera się w całości na jednym, raczej banalnym motywie: na
zestawieniu żywych ludzi (przeważnie młodych) ze skamieniałymi ofiarami
wybuchu Wezuwiusza. Czy rzeczywiście, jak przypomina motto z Hipokratesa w
albumie, "człowiek poznaje z tego, co martwe to, co żywe"? Jest dokładnie
na odwrót. Ilekroć bywam w Pompei zaskakuje mnie i zdumiewa niemota
skamieniałych trupów. Są wyłącznie odpryskami kamienia. Myli się, kto
sądzi, że w pompejańskich wykopaliskach zobaczy okamienienie człowieka.
Zobaczy je niekiedy w ludziach żywych, albo w ludziach umarłych, nie
zamienionych w kamienne stalaktyty.
3 marca
W znakomicie opracowanym katalogu wystawy Serenissima - Światło Wenecji
(dzieła mistrzów weneckich XIV-XVIII wieku ze zbiorów Muzeum Narodowego w
Warszawie) przykuł moją uwagę na długo Giovanni Battista Cima da
Conegliano swoim Imago Pietatis. Znałem obrazy Mistrza, wysoko cenionego
za życia (1459-1517), zapominanego stopniowo po śmierci, odkrywanego
stopniowo w XIX wieku aż do wyrazów podziwu w naszych czasach, ulubionego
malarza Johna Ruskina, ale nie widziałem Imago Pietatis, mimo że byłem
krótko w Muzeum-Pałacu w Wilanowie podczas pierwszej podróży do Polski.
Bardzo piękny kolorystycznie obraz i niezwykły kompozycyjnie. Zdjęty z
Krzyża w pozycji siedzącej, jakby uśpiony z otwartymi ustami, a nie
cierpiący, za nim siedzi i podtrzymuje go ręką spokojna Mater Dolorosa,
drugą rękę położywszy delikatnie na Jego włosach. Posunięty do krańcowości
antydramatyzm wśród tylu renesansowych Ukrzyżowań i Zdjęć z Krzyża. On
pogrążony w śnie wytchnienia, Ona o twarzy, która wyraża nie ból, nie
rozpacz, lecz pogodzenie się z losem. Tak się stało to, co musiało się
stać, przedziwny, unikatowy chyba wizerunek zwykłości Ukrzyżowania. Nie
obraz Męki u większości malarzy renesansowych, nie łzy cieknące z oczu
Zamęczonego w trzech wersjach Ecce Homo wielkiego Antonella da Messina,
nie głowa w koronie cierniowej na piersiach Zdjętego z Krzyża, nie
załamane ręce kobiet pod Instrumentem Tortury. Para, która w milczeniu i z
prostotą przyjmuje wykonany Wyrok Boski. I, co najdziwniejsze, Imago
Pietatis okazuje się najbliższe ludzko-boskiej tragedii. Cima da
Connegliano utrafił, może nawet nie wiedząc o tym, w istotę
chrześcijańskiego przesłania. Podziwiany, potem długo odtrącony, teraz
znowu podziwiany. Rozumiany do głębi w swojej tajemniczej powszedniości.
10 marca
Wczoraj cały dzień w Rzymie, kilka spotkań: Elżbieta Jogałła, ambasador
Frankiewicz, Piotr Kłoczowski, który przyjechał właśnie z Warszawy jako
kurator wystawy Lebensteina w Instytucie Polskim (skandalicznie odwołanej
w Warszawie). Rzym słoneczny, śliczny spacer z placu Hiszpańskiego do
placu Weneckiego z Lidią i Piotrem, na obiad do ambasadora Frankiewicza.
Rozmowa z Piotrem o Lebensteinie i Kocie Jeleńskim. Piotr od lat zbiera
materiały do książki o Kocie. Jestem posiadaczem znakomitego tekstu Kota
(po włosku) o jego dzieciństwie. Przysłał mi go krótko przed śmiercią z
dopiskiem: "Tylko dla ciebie". Przez lata byłem wierny temu dopiskowi,
teraz zaczynam się wahać; prawdopodobnie wzbogacę nim materiały Piotra do
książki o Kocie.
"Nie jest przypadkiem, czy tym mniej ludzkim potknięciem, wystąpienie
niemieckiego biskupa Lehmana - tłumaczył mi wieczorem w Rzymie
zaprzyjaźniony watykanista, korespondent dziennika angielskiego. - Po raz
pierwszy zobaczyliśmy tak wyraźnie opozycję przeciw Janowi Pawłowi II. Za
tą propozycją papieskiej dymisji kryje się zsumowany opór przeciw wielu
rysom obecnego pontyfikatu. Przeciw niewzruszonemu, nieugiętemu
konserwatyzmowi obyczajowemu z jednej strony (aspekt o wyjątkowej wadze w
Niemczech); przeciw uderzeniu się Kościoła w piersi za grzechy przeszłości
z drugiej. Papa Wojtyla - ciągnął mój przyjaciel - chory, zmęczony,
nadludzkim wysiłkiem posłuszny swej dziejowej i religijnej misji,
przestaje naraz być okadzany (incensato, mówi z naciskiem po włosku mój
rozmówca). Pontyfikat wygasa na raty przed swoim prawdziwym i ostatecznym
wygaśnięciem. Niech pan sobie tego nie bierze do serca, ale jestem prawie
pewien, że polskie otoczenie Jana Pawła II spotka wówczas taki sam los,
jaki spotkał niemiecką zakonnicę, szarą eminencję Piusa XII. Wyrzuconą po
jego śmierci z Rzymu. I to natychmiast. Bez ważnych rzeczywistych powodów,
ot tak, by zamknąć epokę. Instytucje tak potężne jak Kościół lubią momenty
zamknięcia bieżącej epoki i otwarcie następnej. Jak gdyby było im to
potrzebne - i było ich zdaniem potrzebne światu - dla podkreślenia
wiecznie żywej ciągłości historycznej".
Była siódma, pożegnaliśmy się w kawiarni obok placu Świętego Piotra. On
spieszył się na konferencję prasową hiszpańskiego rzecznika watykańskiego,
ja do podjeżdżającego właśnie znad Tybru samochodu neapolitańskiego.
(Dopisane 12 marca.) W TV od dziesiątej rano do południa Msza
Przebaczenia w Bazylice Świętego Piotra. Zapalano kolejno siedem świateł,
na znak siedmiu grzechów Kościoła w jego historii (krucjaty i Inkwizycja,
antyjudaizm, brak jedności chrześcijańskiej, spory i walki etniczne,
przymusowe nawrócenia, krzywdy dzieci, dewaluacja kobiet), prosząc o
przebaczenie. Jan Paweł II wiązał Mea Culpa siedmiu kardynałów głosem
wyjątkowo czystym i mocnym. Było to niewątpliwe apogeum w historii
obecnego pontyfikatu oraz apogeum w życiu Karola Wojtyły. Jego twarz nie
zdradzała triumfu, Jan Paweł II nie należy do papieży triumfalistycznych.
Wyrażała natomiast spokój i szczęście wypełnienia powziętego od dawna
planu. Wspaniała była scena, gdy wstał, podszedł do wielkiego krucyfiksu z
XIV wieku, objął Ukrzyżowanego za nogi i z dołu w górę spojrzał w Jego
twarz, jakby szukał w niej aprobaty. Odruchowo pomyślałem o scenie uścisku
nowo obranego papieża z Prymasem Wyszyńskim.
Nie znaczy to, że opozycja kardynalska i kurialna złożyła broń.
Pogodziła się po prostu contre coeur z nową rzeczywistością, w oczekiwaniu
na swoją szansę. Lecz niezależnie od tego, ile prawdy tkwi w
przedwczorajszych rozważaniach mojego angielskiego rozmówcy, spełnił się
fakt, którego według mnie nie będzie można odwrócić. Według opozycji
osłabia on Kościół. Ja pamiętam zdanie Simone Weil, że nie ma większej
siły niż ta, która wyrasta ze słabości. Gdyż poddawana jest codziennej
próbie, codziennej i nieskończonej. Kościół, pchnięty przez Jana Pawła II,
wszedł na nowy tor "oczyszczenia". Czy zdoła rozładować zagrożenia i
niebezpieczeństwa nowego stulecia? Tego nie wiemy. Stało się jednak coś
dotychczas niewyobrażalnego.
13 marca
23 stycznia umarł w wieku 66 lat Ronald Strom, mój wieloletni
amerykański przyjaciel i tłumacz moich książek na angielski. Od wczesnej
młodości cierpiał na lekką rozedmę płuc, która zamieniła się naraz w
błyskawicznego raka prawego płuca.
Poznaliśmy się w roku 1955 w dość niezwykłych okolicznościach. Ron
doktoryzował się właśnie w Chicago pracą o Conradzie, wiedział, czym
pachnie bliska rekrutacja do wojska: Koreą. Chciał tego uniknąć. Ale jak?
Powiedziano mu, że istnieje jeden tylko sposób. Mianowicie przyjęcie do
wojskowej szkoły języków w Kalifornii. Pojechał do Kalifornii; w szkole
było jedno tylko wolne miejsce, w klasie polskiej. Nie zastanawiał się ani
chwili, chociaż (mimo miłości do Conrada) niezbyt go ta egzotyczna Polska
pociągała. Jego nauczycielem był pan Wyszegrodzki, przedwojenny urzędnik
MZS w Warszawie. Wyszegrodzki był admiratorem mojego Innego Świata, uczył
go więc, rozkładając codziennie na stoliku dwie książki, Inny Świat w
oryginale polskim, A World Apart wydany w Ameryce. Nauka trwała rok, Ron
zdał dobrze egzamin, ale pozostało mu jeszcze parę miesięcy do odsłużenia
w wojsku. Posłano go do Neapolu, kwatery głównej południowego skrzydła
NATO. Coraz bardziej zależało mu na poznaniu pisarza polskiego, nad
którego książką ślęczał rok w Kalifornii (nie bez zadowolenia). Ktoś
poradził mu wyprawić się po informacje do paryskiej Kultury. Giedroyc
przyjął go uprzejmie w Maisons-Laffitte i powiedział: "Niepotrzebnie pan
przyjechał do Francji. Poszukiwany przez pana pisarz polski zamieszkał
właśnie w Neapolu, być może parę minut od domu, w którym pan jest
zakwaterowany". Tak było istotnie. Osiedliłem się w Neapolu dwa tygodnie
przed odkomenderowaniem Rona do NATO. Nie zatelefonował do mnie, po prostu
po powrocie z Paryża przyszedł do mnie wieczorem prosto z lotniska. Trochę
mnie to zirytowało, więc przyjęcie było chłodnawe. Ale niebawem nastąpiła
odwilż. Widywaliśmy się niemal codziennie u mnie, znajomość zamieniła się
szybko w przyjaźń.
1955-2000, czterdzieści pięć lat przyjaźni z Ronem i czterdzieści pięć
lat mojego pobytu w Neapolu. Po odbyciu służby wojskowej w NATO wrócił do
Chicago, ale był już "ugryziony" przez Włochy, jak jego rodacy przez Paryż
(Hemingway, Fitzgerald) lub Londyn (Henry James). Niebawem wrócił do Włoch
z rocznym stypendium Fullbrighta. Wprost z neapolitańskiego portu
przyjechał do mnie, trochę przerażony swoją śmiałością. Musiał, dla
otrzymania stypendium, podać temat wymagający jego rocznego pobytu we
Włoszech. Podał bezczelnie "Mickiewicz we Włoszech", nic na ten temat nie
wiedząc. Mogłem go uspokoić, wyjmując z półki książeczkę najlepszego
polonisty włoskiego, profesora Mavera, pod tym samym tytułem. Ronald znał
na tyle polski i włoski, że miał z góry opłacony przez Fullbrighta rok
rozrywek, życia towarzyskiego i amorów w Rzymie. Ogromne oczytanie i
inteligencja zrodziły wielki talent w dziedzinie edytorstwa, wróciwszy
więc do Ameryki zaczął karierę doradcy wydawniczego i tłumacza. W
Cleveland, a potem w Nowym Jorku wydał w swoim przekładzie z polskiego
moje trzy opowiadania The Island. Potem przeniósł się do Londynu, gdzie
był doradcą potentata wydawniczego Weidenfeld and Nicolson. Wreszcie udało
mu się wrócić do Rzymu, w roli dyrektora oddziału włoskiego Enciclopedia
Britannica. Był szalenie pryncypialny, toteż wszystkie jego ważne i dobrze
płatne posady kończyły się dymisją. W ostatnich latach życia, trzymając
się kurczowo Rzymu, żył głównie z przekładów, bardzo ciężko pracując.
Przed rokiem przeszło sprowadził z Chicago do Rzymu swoją ukochaną,
przybraną matkę, starą już i schorowaną. Pochował ją w Rzymie, a przy
sposobności (jak mówił) kupił sobie miejsce obok jej grobu. Nie
przeczuwał, że będzie wkrótce potrzebne.
Tylko znawcy potrafią ocenić, jak wyborny jest jego obszerny wybór i
przekład moich dzienników i opowiadań Volcano and Miracle, wydany cztery
lata temu w Ameryce przez Vikinga, w Anglii przez Pingwina.
Nad jego grobem jeden z włoskich przyjaciół słusznie podkreślił jedną z
głównych cech Ronalda: kult przyjaźni. Używam słowa "kult", bo przylega
dokładnie do tego utalentowanego i uroczego Amerykanina, który najmniejsze
uchybienie w przyjaźni uważał za początek końca i rzadko skłonny był do
przebaczenia. Nie był abstynentem erotycznym, ale przyjaźń stawiał o wiele
wyżej od miłości. Ponieważ uwielbiał i z rozkoszą uprawiał życie
towarzyskie, osierocił masę osób między innymi w Polsce. Był tak żywy, że
trudno zmusić się do pamiętania, że od tylu już dni leży obok swojej
Mildred na rzymskim cemittero acatolico.
Nie zapomnę, kończąc ten nekrolog Rona, o jednej rzeczy, z której był
najbardziej może dumny, chociaż rzadko i nie wszystkim o niej opowiadał.
Jego ukochanym poetą był Gioacchino Belli (17991-1853), autor złośliwych
sonetów w trudnym rzymskim dialekcie (romanesco), bardzo antypapieskich,
pisanych zatem w sekrecie, skoro był cywilnym urzędnikiem watykańskim. I
nie tylko ukochanym, również tłumaczonym na angielski, co wydaje się
prawie niemożliwe. A jednak, ilekroć pokazywał mi nowo przełożony sonet,
miałem pełne podziwu wrażenie, że dochodzi powoli do doskonałości.
Marzeniem Rona było wydać wszystkie sonety zatybrzańskiego mistrza -
przeszło dwa tysiące! - w pękatym angielskim tomie. Już nie pamiętam, czy
to ode mnie dowiedział się, że jako tłumacz miał genialnego poprzednika: w
Bellim kochał się również Gogol podczas swoich czterech rzymskich lat. I
próbował tłumaczyć go na rosyjski dla odpoczynku w pracy nad Martwymi
duszami. Trudno było sprawić większą przyjemność Ronowi, niż pochwalić
(szczerze) każdy nowy sonet rzymskiego antypapisty w jego przekładzie.
Nasz rzymski "spacer specjalny", gdy nadarzyła się dobra okazja, prowadził
od pomnika rzymskiego poety na skwerku za Tybrem do kamienicy na Sistinie,
uświetnionej rosyjską tablicą, że tu Gogol pisał cztery lata swoje
arcydzieło. Od dłuższego już czasu Gogolowskie mieszkanko w Rzymie jest
burdelem.








































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą18
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11

więcej podobnych podstron