Archiwum ROL Dziennik pisany nocą18




Archiwum ROL: "Dziennik pisany nocą"



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling Grudziński

Tytuł
"Dziennik pisany nocą"

Data wydania
1997.10.25


Dział

Dziennik pisany nocą

FOT. ELŻBIETA SAWICKA
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Neapol, 8 sierpnia 1997
Sir Isaiah Berlin opowiedział ostatnio w jednym ze swoich coraz
liczniejszych wywiadów, jak po roku 1989 był w Moskwie świadkiem sporu
dwóch rosyjskich intelektualistów. Jeden twierdził, że liczba ofiar
stalinizmu wynosi dwadzieścia milionów; drugi, że pięćdziesiąt. Nie
pamiętam dokładnie komentarza Berlina, ale jego sens był taki; wobec
podobnego sporu, niezależnie od jego meritum liczbowego, opadają ręce i
traci się ochotę analizowania rozmaitych niuansów totalitaryzmu. Był
gigantyczną zarazą w obu swoich odmianach, nazistowskiej i komunistycznej,
szukanie (ulubione zajęcie "postkomunistów", czyli "socjaldemokratów"
wszelkich narodowości i maści) tzw. okoliczności łagodzących dla systemu
sowieckiego przy jednoznacznym potępieniu hitleryzmu, dowodzenie, że Gułag
był jednak trochę bardziej "ludzki" i "ideowy" od Holocaustu, jest dowodem
poniżającej głupoty.
A przecież ten, zachodni głównie, proceder dzieje się na naszych
oczach. Byle "post" (rozpowszechniony obecnie gatunek politycznych
szulerów) śmie twierdzić, nie rumieniąc się przy tym zanadto, że tkwi
jakaś "doza niesprawiedliwości" w teorii "totalitarnych bliźniąt". Nie
wolno wyrywać całkowicie "czystych", a potem niestety "zwyrodniałych",
korzeni Postępu.
Przytrafia się to nawet ludziom głęboko uczciwym, u których względy
sentymentalne odgrywają zresztą większą rolę od politycznych. Primo Levi
był bez wątpienia najwybitniejszym, i to nie tylko w rodzimej skali
włoskiej, pisarzem hitlerowskich kacetów. Okres spędzony w Oświęcimiu
naznaczył go na całe życie, aż do samobójczej śmierci. Odnoszę się do
tego, co napisał o znaku zapytania, jaki zawisł nad obrazem człowieka po
doświadczeniach niemieckiego wszechświata koncentracyjnego, z ogromnym
szacunkiem i podziwem. Mimo że nie był pisarzem z urodzenia, wykształcenia
i powołania, wymieniam go zawsze wśród czołowych piór literatury
powojennej. Tym większym smutkiem napełnia mnie myśl, że i on nie
wytrzymał nacisku "postępowej" operacji rozłączania totalitarnych
bliźniaków. Zdaje się, że wspomniałem już kiedyś w dzienniku, jak
odpowiedział na pytania młodych czytelników, dlaczego milczy o Gułagu. Bo
nie był jego więźniem, a potrafi pisać tylko o własnych doświadczeniach.
Bo kacety były narzędziem wyłącznie eksterminacji, a Gułag jedynie
narzędziem eksploatacji pracy niewolniczej. Charakterystyczne, że czytał
co prawda Sołżenicyna i Szałamowa, lecz unikał jakby wchodzenia w
szczegóły ich opowieści na rzecz obrazu ogólnikowego Gułagu. Jego uwagi o
Szałamowie są wręcz redukcją cierpień więźnia Kołymy w porówniu z własnymi
cierpieniami więźnia Oświęcimia. Chcąc nie chcąc, zmierzał do wniosku, że
mimo wszystko sowiecka machina totalitarna zachowała pewne cechy
"ludzkie". W kacetach śmierć więźniów była celem systemu, w Gułagu
produktem ubocznym głodu i pracy ponad siły "zeków".
W końcu września tego roku odbędzie się na Uniwersytecie w Sienie
sympozjum na temat totalitaryzmu. Wezmą w nim udział Jerzy Jedlicki,
Andrzej Paczkowski i Zygmunt Bauman z Warszawy, Todorow z Paryża oraz mój
mediolański przyjaciel Francesco Cataluccio. Francesco przygotował tekst
zatytułowany Lager e Gulag in Primo Levi, który dzięki jego uprzejmości
miałem okazję przeczytać. Tekst dobry, precyzyjny, należycie
udokumentowany. Uderzyło mnie w nim zdanie końcowe: "Wolno paradoksalnie
twierdzić, że Levi mówił bardziej o Gułagu mówiąc o Holocauście, niż kiedy
mówi o Sołżenicynie i Szałamowie". Nie widzę w tym nic paradoksalnego. To
właśnie starałem się pokazać jako upartą i trwałą cechę w książkach
pisarza włoskiego. Levi wystrzegał się czerpania bezpośredniego ze
świadectw b. więźniów rosyjskich, natomiast starał się zastąpić ten
jaskrawy brak generalnym i zgeneralizowanym spojrzeniem na zjawisko Gułagu
jako sowieckiego krewnego niemieckich kacetów. Ale Gułag nie był krewnym
niemieckiego wszechświata koncentracyjnego. Był jego bliźniakiem. A
przekonać się o tym można, zapoznając się z konkretnymi świadectwami
"zeków", które Levi zdawał się minimalizować, a nie z syntetycznym
zlepkiem zwanym Gułagiem, co Levi zdawał się preferować. Skutek jest taki,
jaki jest: "postępowa" operacja rozłączenia totalitarnych bliźniaków.
W tych dniach ukazał się w Rzymie pierwszy numer ciekawego kwartalnika
Lo Straniero. Z przyjemnością znajduję w nim szkic młodego i
utalentowanego krytyka włoskiego Domenico Scarpa Lager e Gulag, Levi e
Herling. Autor szkicu pokazuje, że dokładna analiza porównawcza książek
pisarza włoskiego i mojego Innego świata prowadzi do wyraźnych analogii w
anatomii obu bliźniaków totalitarnych. Czyli do konkluzji, której Levi
wolał nie widzieć.
Nie przeczę: Holocaust został przez hitlerowców pomyślany i zaplanowany
na konferencji w Wahnsee jako "rozwiązanie ostateczne", zagłada fizyczna
narodów rasowo niższych od niemieckiego narodu panów. Gułag powstał jako
próba odizolowania za obozowymi drutami wrogów nowego ustroju sowieckiego;
i jako realizacja zasady Trockiego podszepniętej zaraz po rewolucji
Leninowi: "Władimir Iljicz, bez pracy przymusowej (czytaj: niewolniczej)
nie zbudujemy nigdy socjalizmu". A zatem teoretycznie więźniowie sowieccy
nie byli przeznaczeni na śmierć i mogli przeżyć. Przeżyli Sołżenicyn i
Szałamow, obaj opisują, jakie były wybiegi w walce o życie.
Ale ja, przeszło dwudziestoletni silny chłopak, po dwóch latach głodu i
pracy niewolniczej zostałem skierowany do baraku, który w obozie nazywano
Trupiarnią.
Jałowe są spory, czy sowiecki bliźniak totalitarny kacetów zabił
dwadzieścia czy pięćdziesiąt milionów ludzi. Jedynie istotne jest to, że
zasługuje w pełni na miano bliźniaka.
12 sierpnia
List z Krakowa, pisze mój przyjaciel: "Przypomina mi to (wizyta
ministra Siemiątkowskiego w b. lafickiej jaskini zbójców - przyp. mój)
wydarzenie autentyczne, opowiedziane mi w lecie 1990 przez Krzysztofa
Kozłowskiego. Został właśnie ministrem spraw wewnętrznych, ustępujący
minister Kiszczak - przekazując mu sprawy i gabinet - powiedział z
uprzejmym uśmiechem, że szukał jego akt, aby mu je pokazać i oddać, ale
"okazało się, że ich w ogóle nie ma, bo ich nie prowadzono".
Kozłowski był wtedy, jak wiadomo, od dwudziestu lat zastępcą Turowicza,
redaktora Tygodnika Powszechnego.
Obecny następca Kiszczaka w fotelu szefa MSW miał większe szczęście,
znalazł jednak w archiwum jakieś papiery dotyczące Kultury paryskiej. I z
dumą przywiózł je w zębach redaktorowi miesięcznika, który zamiast (jak
powinien był) krzyknąć: Timeo Danaos dona ferentes i poszczuć na gościa
swego brytana łańcuchowego, obiecał teczkę uważnie przestudiować. Co
zrobił z właściwą sobie skrupulatności, aby zakonkludować, że podarowane
mu wielkodusznie papiery "ściśle tajne" są kupą bezwartościowych
szpargałów. Ale wielkoduszny gest został (fotografowała go telewizja?) i
przeniknie stopniowo do zachwyconego narodu, choć Kiszczak okazał większą
trzeźwość od swego durnego następcy.
I mnie to wszystko coś przypomina, jak mojemu krakowskiemu
przyjacielowi. Mariusz Wilk pojechał do Jercewa, mojego łagru pod
Archangielskiem, znalazł moją "teczkę", w Moskwie dostał zgodę
ministerstwa na jej wyciągnięcie z archiwum, i w dobrej wierze przysłał mi
hojny dar do Neapolu. Jest pusta, jeśli nie liczyć drobnych
administracyjnych duperelek, całkowicie przemilcza okres, w którym na
podstawie donosów mojego ormiańskiego towarzysza niedoli, byłem uważany w
obozowym NKWD za "współpracownika Becka", oraz głodówkę po amnestii
grożącą mi "rozwałką". Czyli została dokładnie oczyszczona. Może to lepszy
system od palenia? Za późno już na dobrą radę dla ministra podpalacza
Kiszczaka, lecz minister Siemiątkowski może raczy rzecz rozważyć, jeżeli
tego jeszcze nie zrobił (a sądząc z prezentu przywiezionego uroczyście do
Laffitte, już zrobił).
Trzy są główne cechy komunistów, ocalałe (jak widzę) w stanie
nietkniętym w ich "post" spadkobiercach: arogancja, cynizm, kłamstwo. Co
do kłamstwa: Silone opisuje w swoim pamiętniku, że kiedy jeszcze
reprezentował włoską partię w Kominternie (razem z Togliattim) odbyło się
w Moskwie posiedzenie egzekutywy, na którym m. in. angielski delegat
skarżył się na jakieś swoje kłopoty ze związkami zawodowymi. Piatnicki,
przy pełnej aprobacie obecnego na posiedzeniu Stalina, zasugerował mu
chytre wyjście z impasu. "Ależ byłoby to kłamstwo!" - krzyknął oburzony
towarzysz angielski. Na sali rozległ się burnyj wybuch śmiechu,
najgłośniej śmiał się towarzysz Stalin. Przez kilka dni nieszczęsny
Anglik, brzydzący się kłamstwem, był w moskiewskich kręgach partyjnych
primadonną jednego sezonu: pokazywano go sobie, opowiadano o nim w
rozmowach telefonicznych, starano się uścisnąć mu dłoń; ale, rzecz jasna,
z komplementami dla dobrego towarzysza, z chichocikiem dla rzadkiego,
jeśli nie jedynego, okazu w menażerii komunistycznej.
13 sierpnia
Zaraz po wojnie pojawił się krótki tekst i obiegł prasę hebrajską i
żydowską na całym świecie: Josel Rakower z Tarnopola zwraca się do Boga;
znaleziony jakoby w butelce w ruinach getta warszawskiego. Po kilku latach
wyszło na jaw, że autorem był nie Josel Rakower z Tarnopola (nie
istniejący w ogóle), lecz młody literat żydowski Zvi Kolitz rodem z Litwy,
który nie brał udziału w powstaniu getta warszawskiego. Ujawnienie
prawdziwego autorstwa nie wpłynęło na spadek zainteresowania tekstem;
przeciwnie, do zainteresowania przyłączyła się stopniowo admiracja, słowa
zwrócone przez rzekomego Rakowera do Boga stały się czymś w rodzaju
żydowskiego kanonu religijnego po Całopaleniu i w przekładach dotarły do
tysięcy jeżeli nie milionów ludzi (na moim stole leży wydany świeżo
przekład włoski). Wystarczy powiedzieć, że w roku 1963 zabrał głos
Emmanuel Levinas w szkicu Thora plus que Dieu, wiedząc już, że Rakower
jest postacią fikcyjną. Także on, najwyższy autorytet w tej dziedzinie,
uznał za dziełko klasyczne inwokację do Boga pióra literata
żydowsko-litewskiego (potomka rabinackiej rodziny na Litwie).
Wbrew zachwytom jest to, dla mnie przynajmniej, tekst suchy, sztywny,
półmartwy. W końcowej fazie Holocaustu odkrywa, że "Bóg ma zasłonięte
oblicze". Gdy je wreszcie odsłoni, biada wrogom i prześladowcom Izraela.
Ale Kolitz-Rakower ostrzega, raz tylko, Boga, do którego się zwraca: "Nie
przeciągaj struny". Kiedy struna zostanie przeciągnięta i pęknie? Wraz ze
zniknięciem ostatniego Żyda na kuli ziemskiej. Tymczasem zaś "Ty, Boże,
jesteś Prawem, my Twoimi wiecznymi sługami. Robisz wszystko, Boże, abym w
Ciebie nie wierzył. Lecz jeśli chcesz mnie zwieść z jedynej słusznej
drogi, ostrzegam Cię, Boże mój i moich ojców, że Ci się to nie uda. Możesz
mnie poniżać, możesz we mnie godzić, możesz mi odebrać to co najcenniejsze
w moim życiu, możesz mnie torturować, będę zawsze wierzył w Ciebie. Będę
Cię zawsze kochał, zawsze, rzucając wyzwanie Twojej własnej woli". Jak
puste są słowa współczesnego Hioba po Całopaleniu "narodu wybranego"!
Główne jest Prawo. "Tora więcej znaczy od Boga" powiada Levinas, nie
oszczędzając sobie uszczypliwości pod adresem "modnej dziś w Paryżu Simone
Weil", która nigdy nie rozumiała ni w ząb Tory". Prawo, Prawo, "zasłonięte
oblicze Boga", prawie Kafka ze swoim wiecznym Procesem i z "prawami,
których niestety nie znamy".
Zastanawiam się, czy judaistyczna inwokacja do Boga może ulżyć Męce i
Cierpieniu? Czy ofiary niezmierzonej męki i niezmiernego Cierpienia nie
znajdują raczej drobnej choćby ulgi w obrazie Boga Umęczonego i
Cierpiącego jak ukrzyżowani Zagłady, Boga o odsłoniętym i naznaczonym
bólem obliczu?
15 sierpnia
Ilekroć zdarza mi się spędzać w Neapolu Ferragosto, szczytowy dzień
lata, normalny spacer poranny zastępuję włóczęgą po opustoszałym mieście.
Tak było dzisiaj. W bezludnym ogrodzie miejskim natknąłem się tylko na
starą kobietę, drzemiącą nad torbą papierosów na sprzedaż (?). Na bulwarze
nadmorskim na znajomą prostytutkę, która nie wiadomo po co rozsiada się co
roku właśnie w Ferragosto na ławce, oczekując klienta. Jakiego klienta?
Upał rośnie z każdą minutą. Przemknie czasem samochód, którego kierowca
desperacko naciska gaz. A do tego znajoma prostytutka przyszła w tym roku
na swoją ławkę ze swoim psem. Że stary, widać od razu, sprawiło mu
trudność wskoczenie na ławkę i ułożenie obok swojej pani. Czy ta brzydka
kobieta oszalała w Ferragosto? Gdzie w taki żar amator szybkiej, płatnej
miłości? Kto zabierze ją do samochodu, żeby wywieźć za miasto lub do
własnego pokoju, z kulawym, pewnie ślepym i parszywym psem? A jednak.
Siedząc po przeciwnej stronie bulwaru, w cieniu zamkniętej budki z
napojami, po półgodzinnym czekaniu zobaczyłem szaleńca. Pomógł jej ułożyć
psa na tylnym siedzeniu, a ją posadził obok siebie. Machinalnie
zanotowałem w myślach tabliczkę rejestracyjną samochodu. W razie uduszenia
samotnej królowej Ferragosto, zapukam do drzwi znajomego policjanta w
Kwesturze.
Mam słabość do prostytutek, wydaje mi się, że obrazują ludzki los.
Obdzierane codziennie z własnej osobowości jak ze skóry, tracą stopniowo
poczucie własnej tożsamości. Jako student w Warszawie przyjaźniłem się z
miłą panną Władzią, prostytutką zamieszkałą na Złotej, a pracującą na
Chmielnej, obok obskurnego hoteliku, w którym wynajmowano pokoiki na
godziny. "Nie wiem już, jak się nazywam na imię - powiedziała mi raz. -
Każdy prawie facet wykrzykuje w kulminacyjnym momencie inne imię, bo myśli
o swojej ukochanej". Postać "grzesznicy", "kobiety lekkich obyczajów"
(albo po prostu w języku wulgarnym "kurwy") przyciąga pisarzy. Moll
Flanders Daniela Defoe, w naszej epoce La Romana Moravii, można by listę
znacznie wydłużyć. Ale ja jestem wiernym miłośnikiem Memoirs of Fanny Hill
Clelanda, powieści, w której nie pada ani jedno "grube" słowo. Jak on to
zrobił, jak przywrócił nierządnicy honor i poczucie godności? Zastępując,
w osiemnastym stuleciu, "grube" słowa poetyckimi i eleganckimi synonimami.
Fanny Hill dopuszczała mężczyzn do swojej "szkatułki", ale zawsze badała
najpierw, czy mają "kluczyki" jak należy...
22 sierpnia
Krakowskie Wydawnictwo Literackie przysłało mi wznowione Pożegnanie
jesieni Witkacego w pierwszorzędnym opracowaniu Włodzimierza Boleckiego i
z jego 150-stronicowym wstępem. Można poprzestać na podziwie dla warsztatu
krytycznoliterackiego (czy, jeśli kto woli, polonistycznego) Boleckiego.
Ale można też do pękatego tomu Bolecki-Witkacy wtrącić własne trzy grosze.
Zwłaszcza jeśli się jest na tyle jeszcze młodym, aby pochwalić się
przedwojenną lekturą Pożegnania jesieni. Choć miałem wtedy, w roku 1938,
zaledwie dziewiętnaście lat, ważna to przewaga nad współczesnymi
analitykami powieści Witkacego w rodzaju Boleckiego, Błońskiego,
Micińskiej, Szpakowskiej.
Recepcja Pożegnania jesieni, wydanego w roku 1927, była słaba; kilka
zdawkowych recenzji, raczej niechętnych i kwaśnych. Witkacy (jak twierdzi
Bolecki) nie oczekiwał, że jego powieść wzbudzi sensację, a nawet bał się
jej przemilczenia. A jednak był rozgoryczony. Dlaczego? Poza osobistą
próżnością autorską, w grę wchodziło według mnie załamanie się pewnego
projektu pisarskiego. Uważał powieść jako gatunek za "worek", nie zaliczał
jej do dzieł sztuki. Więc jedno z dwojga: albo Witkacy dążył w duchu do
"naprawy" gatunku; albo miał zamiar skompromitować ostatecznie jego
"workowatość", doprowadzić powieść błyskotliwie i w miarę dowcipnie do
zupełnego absurdu. Byłoby to przecież także osiągnięcie pisarskie, trochę
perwersyjne, co prawda, ale ciekawe. Bolecki opowiada się za ambicją
"naprawy"; ja za kompromitacją i doprowadzeniem "worka" do absurdu.
Pożegnanie jesieni jest "workiem" gigantycznym, prawie bez dna.
Zajęłoby wiele miejsca samo wyliczenie, co do niego wpakował, zalewając
zawartość strugami sosu "metafizycznego" w różnych postaciach. Powstało
świadomie coś pośredniego między Wielką Bufonadą i Wielkim Humbugiem, w
morzu kiczu i nie bez małych wysepek grafomanii (i jedno, i drugie
świadome, zamierzone). Jeśli Witkacy spodziewał się po czytelnikach
wybuchów śmiechu, to się omylił. Reagowano wzruszeniem ramion: "To
niepoważne, niech lepiej zajmuje się teatrem, eseistyką
filozoficzno-estetyczną i demoniczną firmą portretową". Jeszcze ja, mając
w roku 1938 dziewiętnaście lat, czułem podczas lektury podobny zawód.
Bufonadę pogłębiała galeria błazeńskich postaci z Helą Bertz na czele,
"księżniczką żydowsko-hetycką" o cudownej urodzie i równie cudownym darze
kopulacyjnym, w której bardziej wtajemniczeni dostrzegali Belę Hertz,
postrzelone dziwadło seksualno-"intelektualne", żonę mądrego człowieka i
wybitnego socjologa Aleksandra (nawiasem mówiąc, w PRL słynną Czajkę o
koneksjach z UB; tu Witkacy trafił w dziesiątkę).
Trudno uwierzyć, że pisarz tak inteligentny i wykształcony, jak autor
Pożegnania jesieni, nie zdawał sobie z tego sprawy. Zdawał, zdawał, miał
jednak nadzieję, że w ogromnym, absurdalnym "worku" przemyci czarnego
kota, czyli swój zawzięty katastrofizm, przewijający się w całej książce,
a otwarcie wyłożony w ostatnim rozdziale Tajemnica wrześniowego poranka.
Witkacy profetyczny, o szalonej i genialnej wyobraźni, naładowany wizją
przyszłości po czterech latach spędzonych w Rosji carskiej i rewolucyjnej,
przerażony, znarkotyzowany swoją wiedzą, patrzący z rosnącym niepokojem na
świat cały i na swój kraj ojczysty. Witkacy, który 17 września 1939 roku
wolał umrzeć, niż zobaczyć urzeczywistnienie swoich ponurych proroctw. Ale
rzecz w tym, że przed wojną i zwycięstwem "niwelizmu" w PRL myśmy o tym
wszystkim nie wiedzieli, lub wiedzieli śmiesznie mało w porównaniu z
autorem Pożegnania jesieni. Wielki katastrofista przemawiał w kraju,
całkowicie niemal pozbawionym katastrofistów czy kandydatów na
katastrofistów. Polska, robiąc zadufane miny do złej gry, czuła się, mimo
zagrożenia, daleka od czarnych scenariuszy. Polska jest mocarstwem, tytuł
broszurki ambasadora Łukasiewicza nieźle oddawał fałszywą sytuację, pełną
złudzeń, zadzierania nosa i ogona do góry, wypinania piersi, zaufania (do
kogo? do czego?). Katastrofistą w poezji był Miłosz, w poglądach
osobistych Gombrowicz, w publicystyce Władysław Studnicki, którego
książeczka W przededniu drugiej wojny światowej została skonfiskowana.
Byli oczywiście katastrofiści naturalni, komunistyczni, ale ci nie bali
się katastrofy, przeciwnie - czekali na nią z utęsknieniem (jako forpoczta
"niwelizmu"). Nie, nie ma powodu dziwić się, że Pożegnanie jesieni
przeszło przed wojną bez echa, a zostało "odkryte" dopiero po wojnie i po
doświadczeniach PRL. Ja sam, dość opancerzony "patriotycznie" i ledwie,
ledwie tknięty złymi przeczuciami w roku 1938, włożyłem z pewnym znawstwem
ręce do "worka" Witkacego dopiero znacznie później, razem z pokoleniem
młodszych ode mnie "witkacologów".
25 sierpnia
W ciągu miesiąca trzeci już telefon z Polski, tym razem z Poznania
(poprzednie dwa z Gdańska i Katowic), z pytaniem dziennikarza, co sądzę o
karze śmierci, o coraz powszechniejszym postulacie społecznym jej
przywrócenia. Dziennikarz poznański sformułował swoje pytania lepiej od
poprzedników, zaczął od tego, że zna moje opowiadanie o kacie londyńskim.
"Przecież - powiedział - kończy pan to opowiadanie, skierowane w zasadzie
przeciw karze śmierci, opisem bestialskiego zamordowania kata londyńskiego
na emeryturze, tak bestialskiego, z zastosowaniem tak strasznych tortur,
że stanowi to jakby furtkę do przemyślenia na nowo zniesionej przez
Anglików kary śmierci". Odpowiedziałem: "Epilog opowiadania wyraża
rzeczywiście moje własne okresowe wątpliwości. Jestem zdecydowanym
przeciwnikiem kary śmierci, ale zdarzają się zbrodnie, których
okrucieństwo zamąca na chwilę mój sąd. Podobno w Polsce 75 proc. ludzi
jest za przywróceniem; tyle samo, jeśli nie więcej, we Włoszech. Nawet
nowy Katechizm Kościoła Katolickiego nie wyklucza (cytuję dosłownie) "kary
śmierci w przypadkach najwyższej wagi". "Więc: tak czy nie?" "Moje
okresowe wątpliwości trwają bardzo krótko. Dlatego po prostu, że na
problem kary śmierci patrzę nie z punktu widzenia humanitarnego i
moralnego, lecz w oparciu o doświadczenie wykonawców i rozważania
jurystów. Kara śmierci nie załatwia sprawy; wprost przeciwnie. Kto domaga
się jej przywrócenia, działa w afekcie, nie jest w stanie zapanować nad
swoimi reakcjami w obliczu wypadków zupełnie monstrualnych. W roku 1960
ogłosiłem w londyńskich Wiadomościach artykuł o karze śmierci". "Jakże ja,
w Poznaniu, wygrzebię ten artykuł sprzed czterdziestu blisko lat? Niech mi
pan pomoże, pewnie zachował pan wycinek". "Zrobię to chętnie, tym więcej
że w Polsce dylemat stał się publiczny, zatacza w dyskusjach coraz szersze
kręgi".
Punktem wyjścia jest osiemnastowieczny pisarz i jurysta włoski Cesare
Beccaria. Jego książka Dei Delitti e delle Pene (O zbrodniach i karach)
uchodzi za rozprawę klasyczną, jest zawsze (albo prawie zawsze) cytowana w
debatach o karze śmierci. Beccaria dowodził, że jedynym celem kary jest
ochrona społeczeństwa, której nie można osiągnąć strachem, ponieważ w
miarę, jak kary stają się bardziej okrutne, umysły ludzkie twardnieją,
przystosowując się jak płyny do poziomu otaczających je przedmiotów.
Strach rządzi się swoimi własnymi prawami: w stuleciach dzikich i
bezlitosnych kar ludzie nie wydają się bardziej przerażeni widokiem
szubienic, niż w łagodniejszych ustrojach - widokiem więzień. Poza tym
barbarzyństwo prawa rodzi barbarzyństwo obyczajów, a ten sam duch
okrucieństwa, który kieruje ręką prawodawcy, kieruje także ojcobójcy i
mordercy.
Koestler w Reflections on Hanging rozważa czynnik deterrent
(odstraszania) w karze śmierci. Pod znakiem zapytania stanęły w Anglii w
XIX wieku egzekucje publiczne. Dlaczego? Okazało się, że złodzieje,
znajdujący się w tłumie zwołanym na egzekucję, wybierali moment, w którym
skazaniec huśtał się już na stryczku, jako najpomyślniejszy dla siebie do
zaatakowania cudzych kieszeni, gdyż wiedzieli, że oczy wszystkich obecnych
zwrócone były w górę ku wisielcowi. Czyli ryzykowali śmierć, bo za
kradzież groziła wówczas szubienica. Powołano specjalną Komisję Królewską
dla zbadania tej dziwnej sprawy. Kapelan więzienny z Bristolu złożył przed
nią zeznanie, że na 167 skazańców, oczekujących w więzieniu na wykonanie
wyroku śmierci, 164 przyglądało się uprzednio egzekucji publicznej.
Kto broni szubienicy i gilotyny na gruncie deterrent, ma słabe pojęcie
o mechanizmie zbrodni. Zbrodniarze dzielą się z grubsza na trzy kategorie:
na ludzi chorych umysłowo, dla których odstraszający przykład powieszenia
lub ścięcia ich poprzedników jest mniej więcej tym samym, czym przykład
śmierci na raka dla innych zaatakowanych przez raka; na zbrodniarzy
"zawodowych"; wreszcie na najliczniejszych zbrodniarzy "przygodnych",
działających pod wpływem afektu chwili, nagłego i nie kontrolowanego
zamroczenia - na tych, o których Camus w Rflexions sur la guillotine
mówi, że "zdaniem pewnego sędziego, większość znanych mu zabójców nie
wiedziała goląc się rano, iż wieczorem dopuści się morderstwa". Jeśli
nawet poranne ostrzenie brzytwy i dotknięcie nią szyi przed lustrem nie
zdołało im przypomnieć o gilotynie, jak można liczyć, że groźny cień
"wdowy" powstrzyma im śmiercionośną dłoń po zapadnięciu zmroku?
Najsilniejszym jednak argumentem przeciw karze śmierci jest możliwość
błędu sądowego. Każdy wymiar sprawiedliwości popełnia błędy, lecz
szubienica wyposaża je w straszny ciężar nieodwołalności. Kiedy Victor
Hugo nazywał gilotynę Lesurques (od nazwiska ściętego niewinnie w aferze
liońskiej), nie chciał przez to powiedzieć, że każdy zgilotynowany jest
odpowiednikiem Lesurques'a, lecz że jeden Lesurques wystarcza, by ją na
wieki okryć hańbą.
29 sierpnia
Wczoraj całodzienna wycieczka do dwóch miasteczek, położonych
blisko Rzymu, a przecież ciągle omijanych w moich krajoznawczych
itinerariach. Nie wiem, dlaczego. Tylko w Palestrinie byłem kilka godzin
nazajutrz po wojnie.
Najpierw jednak Anagni, w ciągu jednego trzynastego wieku rezydencja
czterech papieży: Innocentego III (inicjatora Czwartej Krucjaty, w
młodości autora strasznej diatryby De Miseria Humanae Conditionis),
Grzegorza IX, Aleksandra IV i Bonifacego VIII. Przyjechałem do Anagni dla
tego ostatniego.
Suche wiadomości historyczne ożywają jak kwiaty przygięte po deszczu do
ziemi pod wpływem silnego impulsu. W moim wypadku impuls był dość dawny,
ale czekał widocznie na wznowienie. Zaproszony do napisania przedmowy do
jednego z tomów Pism zebranych Silonego, przeczytałem po raz drugi lub
trzeci Przygodę biednego chrześcijanina, według mnie arcydzieło Silonego,
jego opus magnum, którym zamknął swoją twórczość krótko przed śmiercią.
Anagni jest centralnym punktem Przygody. To tutaj papież Celestyn V,
świątobliwy zakonnik abruzyjski, który jedyny w dziejach papiestwa wyrzekł
się był tronu Stolicy Piotrowej po kilku miesiącach pontyfikatu przerażony
korupcją Kościoła, został wtrącony do lochów więziennych przez swego
następcę Bonifacego VIII z możnego rodu Caetanich, feudatariuszy Anagni i
okolic. Zachował się nieźle Pałac Czterech Papieży, obok cudownej katedry
romańskiej z przełomu XI i XII wieku. Znajduje się w niej pomnik
Bonifacego VIII, nienasyconego maniaka władzy, zwolennika całkowitej
sekularyzacji Kościoła. Przeszedł do historii jako jedyny papież
spoliczkowany (przez Nogareta, doradcę Filipa Pięknego). Umarł w roku
1304, wkrótce po policzku. Kolejny papież Klemens V wytoczył mu proces,
potępił go publicznie i unieważnił jego bulle polityczne. Celestyn V umarł
w więzieniu obok Anagni w roku 1296.
W Przygodzie biednego chrześcijanina kluczowa jest scena rozmowy
Bonifacego VIII z doprowadzonym z więzienia Celestynem V. Celestyn mówi,
nie zważając na drwiące wtrącenia Bonifacego: "Bóg stworzył dusze, a nie
instytucje. Dusze są nieśmiertelne, a nie instytucje, nie królestwa, nie
armie, nie kościoły, nie narody... Ojcze Święty, widać z okna na schodach
Katedry starą żebraczkę, przesiadującą tam codziennie od świtu do nocy. Po
milionach lat jej dusza będzie dalej żyła, gdyż Bóg stworzył ją
nieśmiertelną; a wszystkie oznaki władzy rozsypią się w popiół i proch".
W miejscu pomnika Bonifacego VIII powinna kiedyś stanąć tablica z tym
napisem, wyrytym złotymi zgłoskami. Ale czy stanie? Być może, jeśli po
śmierci Jana Pawła II utrzyma się wprowadzona przez niego tradycja
"poprawiania błędów Kościoła" ("rehabilitacje" Galileusza, Giordona Bruna,
Savonaroli; potępienie Inkwizycji; świeże przeproszenie protestantów za
Noc Świętego Bartłomieja).
Nad Palestriną unosi się duch urodzonego tu Palestriny, uwiecznionego w
pomniku na centralnym placu. Giovanni Pierluigi Palestrina był
szesnastowiecznym organistą i kompozytorem (przeważnie msze, ale także
motety, madrygały, chóry).
Do tego ospałego, dość brzydkiego miasteczka bez charakteru wybrał się
Adrian Leverkźhn, bohater Doktora Faustusa Tomasza Manna. Ważny to był dla
niego włoski pobyt wakacyjny, bo w apartamencie, wynajętym u państwa
Menardi, odbył długą rozmowę i podpisał pakt z Diabłem. Żałosna rozmowa,
robi wrażenie pertraktacji z Szatanem biegłym w muzyce, chwilami wręcz
wytrawnym impresariem. Adrian próbuje szydzić, targować się i droczyć o
każdy postawiony warunek diabelski (w zamian za gwarancję artystycznej
maestrii), ale w jednej sprawie wysłannik piekieł jest nieustępliwy:
"Zakazana ci jest miłość, gdyż miłość rozgrzewa. Nie wolno ci kochać
żadnej ludzkiej istoty".
Rozmowa jest tyleż nudna, co mało "demoniczna". Przytoczony przeze mnie
"warunek" wywołuje uśmiech. Tomasz Mann, nadmuchany i wydęty przez swoich
licznych admiratorów, odmalowuje w postaci Adriana bardziej buchaltera z
Lubeki, niż opętanego geniusza muzycznego. A w postaci Diabła specjalistę
od trudnych transakcji, który w końcu schowa swoje papiery do teczki i
zamknie ją z satysfakcją: Mein lieber Maestro, targ ubity. Naprawdę nie
rozumiem, dlaczego przysięgli "manniści" tak padają plackiem przed
"misterną" niby siecią diabelską, zarzuconą na Leverkźhna w Palestrinie.
Dla mnie jest to rozmowa dwóch kontrahentów w kantorze, niemal całkowicie
pozbawiona elementu "faustycznego".
Musiałem się z mdłości po tej lekturze leczyć rozdziałem Diabeł, zmora
Iwana Fiodorowicza w drugim tomie Braci Karamazow. Drażni mnie, po prostu
drażni, zestawienie genialnego wizjonera rosyjskiego z dystyngowanym
pisarzem niemieckim. Iwan po okrzyku "to ja, ja sam mówię, a nie ty",
ciśniętym w twarz wieczornego gościa-majaka, prowokuje go, by zamiast
banałów o "rozgrzewającej miłości" powiedział rzecz najważniejszą: "Nie
trzeba nic burzyć, trzeba jedynie zburzyć w ludzkości ideę Boga, od tego
trzeba zacząć! Skoro tylko ludzkość wyrzeknie się Boga (a ja wierzę, że
ten okres nastąpi, podobnie jak następują po sobie okresy geologiczne), to
sam przez się runie cały dawny światopogląd, a przede wszystkim cała dawna
moralność, i przyjdzie wszystko nowe... Człowiek uniesie się poczuciem
boskiej tytanicznej dumy i zjawi się człowiek-bóg". Rosyjska zmora Iwana
Fiodorowicza staje się zmorą całej ludzkości. A w Palestrinie? W
Palestrinie chodziło przede wszystkim o niemiecką duszę w niewoli
"artyzmu".
7 września
Po południu przyszedł utalentowany fotograf neapolitański Antonio
Biasucci ze swoim (i moim) przyjacielem Arturem Pattenem, niezrównanym
fotografem-portrecistą amerykańsko-francusko-włoskim (kilka moich
portretów jego roboty reprodukowano w Polsce). Biasucci przyniósł swój
gotowy do wydania album, któremu chciałby nadać podtytuł "morfologia
pejzażu wulkanicznego". Tytułu jeszcze nie ma. Zaproponowałem żartobliwie,
choć nie za bardzo, Siedem dni Stworzenia. Wspaniały album: Wezewiusz,
Etna, Vulcano i Stromboli (na Wyspach Eolskich), fumarole Solfatary,
dymiące kominy wulkaniczne pod Neapolem.
Zaproponowałem Siedem dni Stworzenia, bo tak zapewne wyglądało
Stworzenie Świata, ulepienie przez Boga ziemi w oparach dymu, w trudzie
rzeźbienia magmy wśród skał, żlebów, odprysków kamieni, bajorek
bulgocącego błota. Krajobraz księżycowy, albo pokazywany ostatnio w
telewizji marsjański. Aparat fotograficzny neapolitańczyka chwyta
najdrobniejsze bóle porodowe globu ziemskiego, niekiedy w oprawie mgiełki,
postrzępionej chmurki, skrawków morza. Jedenaście lat trwała praca nad
albumem. Niełatwo sfotografować martwotę, na chwilę przed jej ocknięciem.
Biasucci jest od dawna fotografem etatowym Obserwatorium na Wezuwiuszu.
Od niego dowiaduję się, że nasz Wulkan jest najgroźniejszy na świecie, nie
ma - jak Etna - małych i czynnych kraterów-bezpieczników na zboczach. Jest
"zakorkowany" twardym i grubym płatem lawy; gdy wypluje wreszcie ten
korek, erupcja będzie gwałtowna. Sprawę komplikują osiedla ludzkie,
położone stosunkowo blisko krateru, w przeciwieństwie do Etny. Czy zdąży
się je ewakuować, zważywszy, że Obserwatorium nie celuje w prognozach?
Lawa dotrze do Neapolu, jak niegdyś dotarła do Pompei? Mało prawdopodobne,
natomiast nasze miasto zostanie pokryte grubą warstwą popiołu. Wystarczył
słaby wybuch na początku 1944, by w dość odległym Sorrento trzeba było
codziennie rano zgarniać szuflami popiół, jak w Polsce śnieg po nocnej,
obfitej śnieżycy. Zgarniałem i ja, byłem wówczas w Sorrento na
rekonwalescencji po ciężkiej chorobie, przed powrotem na front.
14 września
Czytanie Starego i Nowego Testamentu daje mi zawsze poczucie
ostrego kontrastu. W Starym Testamencie zadziwia potencjalna
wieloznaczność: mogło być tak, mogło być inaczej; chociaż Księgi posiadają
swój zwarty i drobiazgowy bieg wydarzeń, po drodze otwierają się, a raczej
zarysowują różne możliwe warianty. Myślę, że w czytelnikach (albo w
słuchaczach w kościołach protestanckich) powoduje to dreszcz utajonego
bogactwa in nuce Boskiej i Ludzkiej Historii. Pośrednim tego dowodem jest
częste posługiwanie się przez pisarzy (zwłaszcza amerykańskich, ale nie
tylko) poszczególnymi, wybranymi fragmentami starotestamentarnymi jako
odskocznią do gry wyobraźni.
W Ewangeliach panuje duch tak-tak, nie-nie. Czyli pewnej definitywności
wydarzeń. Tak było i nie mogło być inaczej. Słowo przylega szczelnie do
nowotestamentarnych dziejów. Czytelnik albo słuchacz (w kościołach
katolickich) wie, że obowiązują zasady duchowej prostolinijności, która
grze wyobraźni zostawia mało miejsca. Chrystus i Ewangeliści mówią
językiem wyrazistym i przejrzystym.
Od wielu lat odzywa się we mnie, silniej lub słabiej, pragnienie
samodzielnego spojrzenia na historię Ofiarowania Izaaka przez Abrahama.
Zapewne to efekt "paradoksów" i "absurdów" w religijnych zmaganiach się
Kierkegaarda z samym sobą.
Gustaw Herling-Grudziński







































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11

więcej podobnych podstron