Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…20




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocÄ…



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocÄ…

Data wydania
1997.08.02


Dział

Dziennik pisany nocÄ…
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI


FOT. ELŻBIETA SAWICKA
Neapol, 9 kwietnia 1997
Ludzie, którzy lubią dużo mówić lub pisać o samobójstwie, nie popełnią
go nigdy. Zgadzam się z refleksją Camusa, że myśl o samobójstwie,
fascynacja nim, wykluwa się w sercu ludzkim jak mała roślinka i rośnie w
tajemnicy niewidoczna latami, aż do ostatecznego kroku.
W roku 1949 postanowiłem zabrać się wreszcie do pisania Innego Świata,
mając już w myślach książkę prawie gotową i nawet oszlifowaną. Ale
potrzebny mi był spokój, wiedziałem, że bez dobrych warunków do rozbiegu
nie ruszę z miejsca. A nasze londyńskie, trudne i biedne życie nie
sprzyjało takim dalekosiężnym zamiarom, było po prostu dojutrkowaniem.
Czułem potrzebę wyrwania się z niego choćby na miesiąc. Z pomocą przyszli
mi Ciołkoszowie, zaprzyjaźnieni z rodziną polską w Rugby. Zaproszono mnie
tam na miesiąc, a właściwie zaprosiła mnie pani domu, bo jej mąż inżynier
pracował w Coventry i do domu dojeżdżał tylko na weekendy, podobnie jak
jedyny syn oddany do słynnej szkoły w Rugby (z obowiązkowym internatem).
Rugby było cichym, miłym miasteczkiem, jednym z tych miasteczek
angielskich, w których na każdej uliczce siedziała w fotelu przy oknie
jakaś starszawa Miss Marple, żywcem wyjęta z kryminałów Agaty Christie.
Moja gospodyni, przejęta trochę swoją rolą i pewnie znudzona lekko
samotnym życiem, stworzyła w domku idealną atmosferę dla mojej pracy.
Wczesnym ranem siadałem do stołu, w pokoju z widokiem na ulicę, i pisałem
do obiadu z taką natchnioną łatwością, jaka mi się już nigdy więcej w moim
pisarskim życiu nie powtórzyła. Pani O. była pogodną i inteligentną osobą
w średnim wieku, wiecznie roześmianą, rozmowną z umiarem, często dowcipną.
Nasze wspólne posiłki sprawiały mi prawdziwą przyjemność. A do tego
doszedł jeszcze jeden nieprzewidziany czynnik, który ostatecznie wygładził
moje poszarpane przez Londyn nerwy. Pani O. miała w Rugby znajomego,
polskiego robotnika, zamieszkałego z rodziną na skraju miasteczka,
zatrudnionego w miejscowej fabryce. Był, tak samo jak ja za młodu,
namiętnym wędkarzem. Przyjeżdżał po mnie przed zmierzchem i pędziliśmy
jego motocyklem nad mały staw, niezmiernie bogaty w ryby, szczególnie
karpie. Te dwie przedwieczorne godziny były dla mnie rozkoszą.
Naturalnie pani O. czekała z utęsknieniem na każdy weekend, na przyjazd
męża i syna, ale w ciągu tygodnia zachowywała zdumiewająco dobry humor;
nasze wieczory po kolacji, często w ogródku, zaprawiane były ciągłymi
wybuchami śmiechu. A gdy nadchodził weekend, można było tylko powtórzyć
pierwsze zdanie Anny Kareniny: "Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie
podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób".
Małżeństwo w Rugby, z uczącym się doskonale i przywiązanym do rodziców
synem, było doprawdy rodziną szczęśliwą.
Skończył się mój miesiąc, wróciłem do Londynu. Krystyna nie mogła się
nadziwić mojemu nastrojowi "zaleczonego neurastenika". Przywiozłem z Rugby
mniej więcej jedną trzecią Innego Świata; przełożył ją szybko na angielski
Andrzej Ciołkosz. Na tej podstawie wielki wydawca londyński przyjął z góry
całą książkę i wypłacił mi zaliczkę, która pozwoliła mi doprowadzić
książkę do końca dokładnie w rocznicę wyjazdu do Rugby.
Mąż pani O. kupił niebawem domek w Londynie, ale nie zmieniło to życia
rodziny. Pani domu była sama, jej mąż i syn dojeżdżali na weekendy.
Odwiedziłem ją któregoś dnia wieczorem, już po samobójczej śmierci
Andrzeja Ciołkosza; a jednak, ku mojemu zdziwieniu i pewnej goryczy,
wieloletnia przyjaciółka Ciołkoszów nie wspomniała o tym w rozmowie ani
słowem. Była wciąż pogodna, chociaż wydała mi się - może patrząc ex post -
trochÄ™ w rozmowie nieobecna i jakby pochylona z uwagÄ… nad sobÄ…. W jakieÅ›
dwa czy trzy tygodnie później odebrała sobie życie. Camusowska "roślinka"
rozrosła się w sercu pani O. na tyle, by jej ucisk stał się nie do
zniesienia dłużej. Owdowiały mąż i osierocony jedynak byli odtąd "rodziną
nieszczęśliwą na swój sposób".
A wkrótce potem, wkrótce potem...
14 kwietnia
Wielokrotnie zachwycałem się w dzienniku opowiadaniem Stendhala Vanina
Vanini z Kronik włoskich. Raz nawet, o ile pamiętam, nazwałem je
opowiadaniem "typowo (czy klasycznie) stendhalowskim". Żadne to odkrycie,
uczeni badacze twórczości Stendhala widzą w postaci Vaniny zapowiedź
Matyldy de la Mole z Czerwonego i Czarnego i Clelii z Pustelni
Parmeńskiej, pisząc o inspiracji raczej renesansowej niż
dziewiętnastowiecznej.
Vanina, młoda i piękna Rzymianka z książęcego rodu, zakochuje się od
pierwszego wejrzenia w młodym również i rannym karbonariuszu, poszukiwanym
przez policjÄ™. OdtrÄ…ca wszystkie znakomite propozycje matrymonialne, kocha
tylko tego odważnego spiskowca i zapalczywego patriotę. Z wzajemnością.
Pietro Missirilli (tak nazywa się karbonariusz) traci dla niej głowę.
Zostają kochankami w kryjówce ściganego, na poddaszu pałacu książęcego w
Rzymie. Ale niebawem w piersi młodzieńca wybucha konflikt: Vanina czy
ojczyzna? Którą miłość wybrać? Przyciąga go ojczyzna. Vanina rzuca
wyzwanie groźnej rywalce, denuncjuje kochanka policji w nadziei, że
wydobędzie go uleczonego z więzienia i pozostanie jego jedyną miłością.
"Ach, potworze", krzyczy Pietro i usiłuje ugodzić ją kajdanami. Vanina
nazajutrz wychodzi za mąż za głównego, lekceważonego dotąd konkurenta,
księcia Savelli.
Mówiąc o opowiadaniu "typowo (czy klasycznie) stendhalowskim", miałem
oczywiście na myśli przekonanie autora De l'Amour o "miłości kobiecej,
która w przeciwieństwie do męskiej, nie zna żadnych hamulców". Kobietą
"stendhalowską" była dla mnie (ostatnio) Maria d'Avalos, wiarołomna żona
wielkiego madrygalisty, księcia Gesualdo i Venosy (w opowiadaniu Madrygał
żałobny). Ostrożnie jednak z wszelką "typowością". Vanina działała w
porywie zranionej miłości, czy pod wpływem zranionej pychy?
Inny, odwrotny w pewnym sensie przykład dewizy "ostrożnie z typowością"
stanowi moja przygoda z neapolitańskim opowiadaniem Conrada Il Conte
(Hrabia). Conrad przyjechał w moje strony z zamiarem napisania "włoskiej
powieści napoleońskiej". Wynudził się zimą trzy miesiące na Capri siekanej
ulewami, u progu wiosny przeniósł się do jednego z wielkich hoteli
neapolitańskich na nadmorskim bulwarze. Tam poznał swojego rodaka hrabiego
Szembeka, z którym się szybko zaprzyjaźnił. Szembek, człowiek bardzo
zamożny (w opowiadaniu nie pada jego nazwisko, Conrad ogranicza się do
tytułowego Il Conte), przyjeżdżał do Neapolu rok w rok, aby w ciągu
sześciu miesięcy skorzystać ze służącego mu zdrowotnie klimatu. Któregoś
dnia Conrad musiał na krótko wyjechać z Neapolu. Gdy wrócił, zastał
hrabiego w stanie prostracji. Co się stało? Szembek zwykł był codziennie
pod wieczór przechadzać się w nadmorskim ogrodzie miejskim. I oto, po
zapadnięciu zmierzchu, został w ciemnej alejce bocznej zatrzymany i
obrabowany (nawiasem dodam, że nowela Conrada jest pierwszym opisem
neapolitańskiego scippo, rabunku ulicznego). Nie chodziło o wartość
ukradzionych mu przedmiotów, był przecież człowiekiem zamożnym. Ale nie
mógł przełknąć tego afrontu. Koniec corocznych przyjazdów do Neapolu, jego
noga nigdy więcej nie postanie w tym mieście.
Rzecz jasna, Hrabia (zresztą doskonały) wydał mi się "typowym
conradowskim" opowiadaniem o zranionej godności. W tym przeświadczeniu
utrzymywała mnie każda nowa lektura.
Kilka lat temu, dowiedziawszy się, że rodzina Mycielskich była
spokrewniona z rodziną Szembeków, wspomniałem o noweli neapolitańskiej
Conrada w paryskiej rozmowie z Zygmuntem Mycielskim, kompozytorem i
uroczym człowiekiem. Wraz z moim komentarzem czytelnika. Mycielski
wybuchnął śmiechem.
- Czyś ty oszalał? Neapolitański Szembek był po prostu homoseksualistą,
do miasta twojego obecnego zamieszkania przyjeżdżał regularnie, zwabiony
łatwością i bezkarnością polowania na chłopców. Nie wykluczam, że w
ogrodzie miejskim padł ofiarą swojego erotycznego procederu. Conrad o tym
wszystkim nie wiedział, stąd jego "typowe opowiadanie".
W istocie, na przełomie zeszłego i obecnego stulecia Neapol wraz z
dwiema wyspami Capri i Ischią stał się rajem dla bogatych
homoseksualistów, zainstalowanych bądź w luksusowych hotelach, bądź w
willach na Posillipo. Zwłaszcza homoseksualistów angielskich, bo w Anglii
ścigano ze szczególną surowością seksualną "samopomoc chłopską".
19 kwietnia
Pietro Citati należy do czołówki włoskich krytyków literackich. Prócz
recenzji i dłuższych szkiców, ogłasza co piewien czas monografie wielkich
pisarzy. Cenię jedną tylko, o Kafce, pozostałe zdradzają zbyt jaskrawo
powieściowe ciągoty autora. Przed laty widywałem Citatiego w znanym
rzymskim saloniku literackim (miewałem niegdyś i takie, karygodne,
upodobania towarzyskie). Nie podobał mi się. Zarozumiały, programowo
"pięknoduchowski", to znaczy zbyt ostentacyjnie podkreślający swoją
absolutną, pełną pogardy apolityczność. Przypominał niekiedy naszego
Parandowskiego i jego słynne pytanie: "Chruszczyk? Kto to taki?".
I oto niespodzianka: Citati wystąpił na pierwszej stronie poczytnego
dziennika La Repubblica z artykułem o Togliattim i jego "przykładnych
wychowankach". Nareszcie, nareszcie. Może to początek gorzkich
porachunków? A może zapowiedź wyrzucenia Togliattiego z włoskiego
mauzoleum lewicy, gdzie bezprawnie leży zabalsamowany od lat obok
Gramsciego, autora niezwykłych Listów z więzienia, "garbuska" jak zwykł
był nazywać go lekceważąco aż do upadku faszyzmu, usiłując pewnie
zagłuszyć bardzo zaświnione sumienie wobec twórcy włoskiej partii
komunistycznej?
Citati nie odkrywa naturalnie Ameryki dla "bebechowatych
antykomunistów" (określenie wymyślone w "obozie postępu"), do których się
zaliczam. Togliatti zgrywał się na wzór wszelkich cnót rewolucyjnych, a
był po prostu wpatrzony w jednego tylko bożka, we Władzę; służył jej
pokornie i bezkrytycznie, "po stalinowsku", podczas dwudziestoletniego
pobytu w Moskwie, w przeciwieństwie do "heretyka" Gramsciego, krótko po
zwycięstwie faszyzmu wolnego, po czym długo więzionego przez Mussoliniego.
Uważał się za "sługę słabych", w rzeczywistości gardził słabymi. Miał
wstręt do prawdy. Kłamał, kłamał zawsze, nadając kłamstwu uroczyste pozory
prawdomówności. Kłaniał się nisko Historii (z dużej litery), bił pokłony
przed jej wyrokami.
A jego dzisiejsi wychowankowie? Istotnie przykładni, przystosowali się
błyskawicznie do krachu komunizmu, przedzierzgnęli się w ciągu jednej nocy
w znienawidzonych kiedyś "socjaldemokratów", mówią z entuzjazmem o murze
berlińskim, który "wreszcie upadł", są do żywego dotknięci przypominaniem
im przeszłości, lubią paradować w roli nowych "nauczycieli liberalizmu". I
jak ich stary, zabalsamowany wychowawca sÄ… znowu "po stronie prawdy".
Czyli "mają zawsze rację". Stara to tradycja, szkoda że Citati jej nie
przypomina: na niektórych włoskich murach, źle zatarte, widnieją jeszcze
napisy Mussolini ha sempre ragione, Mussolini ma zawsze racjÄ™. O endecji
mówiło się, że to nie stronnictwo, lecz mentalność. Coś podobnego można
powiedzieć dzisiaj o włoskich eks-komunistach, czyli o partii "lewicy
demokratycznej".
Eugenio Reale, Neapolitańczyk, z zawodu lekarz, komunista i przywódca
neapolitańskiej organizacji partyjnej, nazajutrz po wojnie pierwszy
ambasador włoski w Warszawie i później wiceminister spraw zagranicznych w
rządzie koalicyjnym, zerwał z komunizmem po stłumieniu rewolty węgierskiej
przez wojska sowieckie. Poznałem go wtedy, spotykałem się z nim często w
Rzymie, przegadaliśmy wiele godzin, to ja nakłoniłem go do wydania w
Bibliotece Kultury ambasadorskich Raportów z Warszawy. Opowiadał mi o
powrocie Togliattiego z Moskwy do Włoch zaraz po wojnie. Przyjechał
statkiem z Odessy do Neapolu. Przywódcy neapolitańskiej organizacji
partyjnej czekali na niego w lokalu na Santa Lucia (zdaje się, że blisko
kamienicy, w której Słowacki mieszkał w roku 1836 przed podróżą na
Wschód). Ubrani byli niedbale, "po proletariacku", szyje obwiązali sobie
czerwonymi chustami. Z samochodu wysiadł Wódz, nienagannie ubrany, w
dwurzędówce z krawatem, przywitał czekających dość chłodno, bez partyjnych
obłapek, i oświadczył z punktu: "Zapadła decyzja popierania monarchii.
Dostosujcie się do tego, towarzysze". Gdzie zapadła, kto ją zaproponował i
przeforsował? Młodzieńcy w czerwonych chustach, oczywiście zwolennicy
republiki, byli oszołomieni. Wódz nie tracił czasu na objaśnianie
"decyzji". W prowizorycznym rządzie salernitańskim (tylko południe Włoch
było już wolne) zaskarbiał sobie dozgonną wdzięczność dynastii
sabaudzkiej. Gdyby w plebiscycie wygrała monarchia, Umberto i jego syn
byliby w łapach potężnego przybysza z Moskwy.
Renato Mieli po przyjeździe z emigracji w Egipcie awansował szybko w
partii, zostaÅ‚ w koÅ„cu redaktorem mediolaÅ„skiej mutacji Unit‡. Także on po
56 roku zerwał z partią i stał się bardzo interesującym badaczem historii
ZSRR i PCI. Z jego ust, z ust autora wydanej później książki Togliatti
1937, usłyszałem, jak doszło do pierwszego pęknięcia w stosunkach
mediolańskiego redaktora z rzymskim sekretarzem generalnym. Mieli dostał
skądś dokument o skazaniu w Moskwie na śmierć przywództwa KPP,
Komunistycznej Partii Polski. Wyrok podpisany był przez Togliattiego.
Mieli pojechał natychmiast do Rzymu i położył dokument na biurku Wodza.
"Czy to prawda?" Togliatti zbladł, chwilę mamrotał bezładnie, wreszcie
wykrztusił: "Tak, prawda. Był to jedyny sposób ocalenia naszej partii".
22 kwietnia
Zdaje się, że swój ostatni tekst Misza Heller napisał i potem nagrał
dla rosyjskiego programu międzynarodowego radia francuskiego. Tekst
okolicznościowy, w czterdziestą czwartą rocznicę śmierci Stalina. Uderzył
w mit komunizancki (popularny szczególnie na Zachodzie) o "dobrym
Leninie", zdradzonym przez "złego Stalina". Zacytował z książki Suwarina
rozmowÄ™ socjaldemokraty austriackiego Wiktora Adlera z Plechanowem, przed
pierwszą wojną światową. Żartując, Adler skarcił Plechanowa: "Lenin to
wasz, towarzyszu, syn". Na co Plechanow: "Ale nieślubny syn". Suwarin
dorzucił, że Lenin mógł tak powiedzieć o Stalinie. Heller widział w
Stalinie nie tylko ślubnego, lecz jedynego syna i następcę Lenina.
Największe osiągnięcie Stalina określił dowcipnie Karol Radek: po epokach
matriarchatu i patriarchatu nadeszły czasy sekretariatu. Jądro ostatniego,
rocznicowego tekstu Miszy tkwi w zdaniu: "W latach stalinowskich złamano
kręgosłup narodu i rozdeptano jego duszę".
A jednak ciągle jest dość trudno ująć w słowach istotę stalinizmu.
Bliskie mi jest przekonanie Alaina Besancona, że stalinizm był czymś
groźniejszym od dyktatury i tyranii, przeniknął w życie podwładnych
głębiej od jakiegokolwiek systemu ucisku w przeszłości. Tak rozumiem
sowietyzm, nie przyjmując modnej dziś formuły homo sovieticus. W takiej
czy innej postaci ocalało w jednostkach nikłe choćby i sekretne residuum
człowieczeństwa, ale ze społeczeństwa zdołano ugnieść masę plastyczną,
bezduszną i bezwolną w większym stopniu niż pod rządami brunatnego i
czarnego faszyzmu. StÄ…d ukryte przeszkody w walce z dziedzictwem
sowietyzmu po roku 1989. Potrwa ta walka długo jeszcze, nie należy się
łudzić.
Inteligentny i przenikliwy WÅ‚adimir Bukowski (Besancon stawia go obok
Płatonowa, Sołżenicyna, Sacharowa i Nadieżdy Mandelsztam) proponuje nazwę
"mieńszewików" dla inteligenckich formacji na Wschodzie i na Zachodzie,
rozczarowanych co prawda owocami bolszewizmu, lecz wierzÄ…cych nadal w
głębi ducha, że cel "lewicowej" utopii da się osiągnąć innymi,
"czystszymi" naturalnie metodami. Obserwacja tyleż na pozór oryginalna, co
w gruncie rzeczy błędna. Autentycznych i uczciwych mieńszewików wypada
cenić wyżej, ja na przykład nauczyłem się od nich wiele z wydawanego w
Ameryce miesięcznika Socjalisticzeskij Wiestnik. Zaś "mieńszewików"
Bukowskiego, czyli niewolników marzenia o "innej wzorowej rewolucji",
nazywajmy po prostu tak, jak na to zasługują: nieuleczalnymi idiotami,
wywodzącymi się w prostej linii od małżonków Webb, twórców Fabian Society
i admiratorów Stalina, od Bernarda Shawa, zakochanego równocześnie w
Stalinie i w Hitlerze, od francuskich sartroidów i włoskich literatów
dworskich.
27 kwietnia
15 maja trzecia, miesięczna (jeśli wszystko pójdzie dobrze) podróż do
Polski. Z większą niż dawniej uwagą czytam prasę polską, chcę ostrzej i
dokładniej zobaczyć palące problemy polskie. Politolog Wnuk-Lipiński, w
artykule Kac po zwycięskiej rewolucji, ułatwia mi ustosunkowanie się do
ważnego pytania, które sam formułuje tak: "Skoro jest tak dobrze (w
dziedzinie gospodarki i polityki zagranicznej), to dlaczego tak
rozpowszechnione jest poczucie przygnębienia i frustracji?". I sam też
odpowiada: "Jednym z istotnych czynników jest pewna skaza świadomości
zbiorowej; skaza, która pojawiła się, gdy okazało się, że sprawcy przełomu
(zarówno politycy obozu solidarnościowego, jak i szerokie rzesze
społeczeństwa popierające w początkowej fazie przemiany) przegrali okres
porewolucyjny, a owoce ich działań konsumuje niedawny przeciwnik. Gdy
okazało się, że historia automatycznie nie wymierza sprawiedliwości... Nie
wystarczy wygrać rewolucję. Trzeba jeszcze umieć wygrać pokój po
wygaśnięciu rewolucyjnej euforii". Czyli wracamy do tytułu: Kac po
wygranej rewolucji.
Nie jest trudno zgodzić się z refleksjami autora, ale dla pełnego i
wiernego obrazu trzeba je rozbudować. Nie tyle "kac po wygranej
rewolucji", ile moim zdaniem "wygrana rewolucja - zmarnowana". Nie
odstąpię od moich przekonań, powtarzanych do znudzenia przy każdej okazji,
jakkolwiek jest już za późno na ich cząstkową bodaj realizację. Jestem
mianowicie przekonany, że popełniono zasadniczy błąd od razu na początku.
Zamiast po wygranej rewolucji potraktować sytuację tak jak na to
zasługiwała, czyli widzieć w niej upadek dotychczasowego reżimu,
wylansowano fałszywe pojęcie "zmiany demokratycznej" (niemało przyczyniła
się do tego, choćby bezwiednie, Gruba Kreska), prawie na wzór zwycięstwa
angielskich konserwatystów i porażki labourzystów lub vice versa. Był to
nonsens, który pociągnął za sobą nieuchronne skutki. Po upadku reżimu
konieczny byłby natychmiastowy proces lustracyjny i dekomunizacyjny
(zrobili to w bloku "demokracji ludowych" tylko Czesi, wprowadzajÄ…c
dodatkowo do Dziennika Ustaw ocenÄ™ ustroju komunistycznego; Pietruszka
Szustrowa, wiceminister spraw wewnętrznych w pierwszym czechosłowackim
rządzie po "aksamitnej rewolucji", krótko i zwięźle pokazuje zalety
takiej, naturalnej procedury). U nas, zgodnie z wariantem "zmiany
demokratycznej", rozstawiono "okrągły stół". I niech mi nikt nie mówi o
groźbie "krwawych rozwiązań". Nie wchodziły już w grę. Osłabli nasi
władcy, osłabli ich starsi bracia (i wzdrygali się na myśl o bratniej
pomocy). Więc nie "kac" Wnuka-Lipińskiego; zmarnowanie wielkiej okazji.
Zjawiska frustracji i przygnębienia, objawy utraty pamięci historycznej,
czymże są jak nie ową "skazą świadomości zbiorowej"? Ale dziś są to
lamenty nad przelanym mlekiem. Co bynajmniej nie znaczy, że pozostaje
tylko gest machnięcia ręką. Za późno na naprawienie błędu, nie za późno na
przechowywanie go w świadomości. W imię i w interesie tak kokietowanej
przez "postkomunistów" przyszłości, która jakoby wymaga odwrócenia się od
przeszłości, "niezajmowania się historią" według recepty prezydenta
Kwaśniewskiego.
30 kwietnia
Dlaczego Gombrowicz tak wysoko stawiaÅ‚ dzienniki AndrŽ Gide'a? Dlaczego
zaglądał do nich często i czasem podglądał stylistyczne chwyty
francuskiego pisarza? On, autor dzienników bez precedensu, trzytomowej,
pasjonującej powieści autobiograficznej. Gide diarysta nie mógł być
przecież dla niego modelem, w przeciwieństwie do Gide'a powieściopisarza.
Choć nie wiem tego na pewno (nie mówiło się o tym przy stoliku w Zodiaku)
Gombrowicz mógł się zachwycać Fałszerzami, Corydonem, Lochami Watykanu.
Ale dziennikami?
Do dzienników Gide'a pasuje określenie Irzykowskiego "garderoba duszy".
Garderoba przy tym pełna kostiumów uszytych pod rozmaite, sztuczne miny
(nie, nie miny autentyczne w grze Gombrowicza). Niekiedy niepodobna
opanować odruchu zdumienia i irytacji. Gide, wybitny pisarz, z dumą notuje
w dziennikach, że to do niego jako pierwszego Oscar Wilde skierował głośne
potem i "nadzwyczajne" zdanie: "Mój geniusz tkwi w moim życiu, w moich
utworach tkwi tylko mój talent". Zdanie kabotyńskie raczej, niż
"nadzwyczajne". Albo jęk nad Korespondencją Flauberta: jakże mój ukochany
pisarz pozwalał sobie kierować takie "bluźnierstwa" pod adresem życia; ja,
Gide, czuję się w obowiązku być szczęśliwym. "Z głębi mojej udręczonej
duszy dobywa się modlitwa: mój Boże, daj mi zdolność bycia szczęśliwym -
nie tragiczną i dumną szcześliwością Nietzschego, lecz szczęśliwością
Świętego Franciszka z Asyżu". Gide jako owoczesny Poverello - trochę za
dużo. A gdzież ten "bluźnierczy" Flaubert? W Szkole serc, w Prostym sercu?
"Garderoba duszy" oddaje dokładnie nie tylko smak dzienników Gide'a,
wolno ją rozszerzyć na całą epokę przed pierwszą wojną światową. Pokusa
mizdrzenia się przed lustrem, rzekoma "szczerość" z podszewką teatralnego
zakłamania. I to u autora Fałszerzy, u twórcy Lafcadia z jego wynalazkiem
act gratuit. Może w "garderobie duszy" należy szukać źródeł błazeńskich
listów Gide'a do Claudela, a nawet źródeł jego komunizmu i potem
obrażonego Powrotu z ZSRR. Równocześnie nie mogę się oprzeć podejrzeniu,
że współcześni powieściopisarze, uwolniwszy się od "garderoby duszy",
wpadli w przeciwną skrajność, prawdziwej, lecz nadmiernej i jałowej
"szczerości".
1 maja
Wiosna w tym roku ociąga się bardzo, nie pamiętam tak kapryśnej - na
przemian słonecznej i pochmurnej - podczas czterdziestu przeszło lat
mojego życia w Neapolu. Bywało, że w lutym-marcu młodsi ludzie wskakiwali
do morza, a w drugiej połowie kwietnia mała plaża obok bulwaru
nadmorskiego wyglądała z daleka jak lep upstrzony muchami. Teraz jest
pusta, stała się miejscem szkolnych wagarów, zabaw i pocałunków na piasku.
Na wsi łatwo zauważyć dezorientację chłopów w obliczu "klimatycznego
szału". Są przekonani, że jest to skutek "diabelskich eksperymentów
(atomowych)". Świat oszalał, klimat oszalał. Gerardo, zmarły w zeszłym
roku stary chłop, mój sąsiad w Dragonei, rozkładał ręce pytany zwyczajowo
wieczorem o pogodę nazajutrz. "Trzeba zapytać uczonych profesorów -
odpowiadał - my nic nie wiemy, a dawniej wiedzieliśmy prawie wszystko.
Mogliśmy planować uprawę. Nieoczekiwany poranny przymrozek latem nie
niszczył winnic, nagły chłodny wiatr nocny nie giął zboża do ziemi. Niech
pan popróbuje jaki smak mają niedojrzałe oliwki przed zbiorem". Kończył
tym samym zawsze wzruszeniem ramion, które oznaczało: za stary już jestem,
by dostosować się do zmian.
Nad morzem, jak dzisiaj i wczoraj, podmuch chłodu i wiatru ma swoje
zalety dla rybaków, chociaż utrudnia im pracę. Morze jest karbowane, dość
wysokie fale uderzają o brzeg, woda mętnieje. W takiej mętnej i poruszonej
wodzie (mare mosso) zastawione sieci pęcznieją od oślepionych ryb; rybne
sklepiki na mojej trasie spaceru nie są w stanie sprzedać wszystkiego, co
podrzuciły obfite połowy. Gorsza pora dla wędkarzy, ryba stoi w miejscu,
nie widzi przynęty, spławiki toną i wyskakują, ale żaden doświadczony
wędkarz nie da się nabrać na te złudne igraszki. Uciechą jest taka pogoda
dla mew. Jak na huśtawce kołyszą się na grzbietach fal, z radosnym
krzykiem. Przybrzeżne falochrony, ułożone z głazów w formie wysepek,
ulubione królestwo mew w słoneczne dnie, sterczą matrwe, białe i nagie.
7 maja
Jerzy Pomianowski włączył do swojej ważnej i szczególnie dziś
potrzebnej książki Ruski miesiąc z hakiem dwa szkice o moich Upiorach
rewolucji: jeden drukowany w Kulturze w roku 1970, po ukazaniu siÄ™ mojej
książki, pod pseudonimem Hanna Kostek; drugi stawiający pytanie "jak
rozmawiać z Rosją" na łamach Życia Warszawy z roku 1994.
Upiory rewolucji ukazały się w roku 1969 za namową Jerzego Giedroycia;
były zbiorem tekstów na tematy rosyjskie, pisanych dla Kultury na swoiste
"zamówienie społeczne". Nie mogę się obronić przed uczuciem dumy, że już
wtedy szukałem "innej Rosji". Trafiając na obojętność, lub co najmniej
słabe zainteresowanie czytelników? Być może. Ale podzielałem w ten sposób
los prekursorów orientacji miesięcznika paryskiego, Jerzego Giedroycia i
Juliusza Mieroszewskiego.
Wytrawny "rusolog" Pomianowski ma absolutnÄ… racjÄ™, gdy sprowadza
zagadnienie do owego nieuchronnego dla nas pytania "jak rozmawiać z
Rosją". Nie "czy rozmawiać", bo o to na rozmaite sposoby dbała i dba sama
Rosja. I ja, i Pomianowski trzymamy siÄ™ recepty Mochnackiego z roku 1831:
"Nie gabinety, ale ludy są naszymi sprzymierzeńcami". Szydzono z niej
niemiłosiernie, jej zwolenników nazywano ludźmi niespełna rozumu, a
przecież jakiś okruch wskazania Mochnackiego przeniknął do naszych dni. Po
tamtej stronie towarzyszył Mochnackiemu samotny Herzen, który zapłacił
istnieniem Kołokoła za poparcie Powstania Styczniowego. Samotny, porzucony
przez wiernych czytelników... Czy nie wystarczy to jako przekreślenie
"urojeń" Mochnackiego? Czy nie skłania do postawienia na "gabinety", z
lekceważeniem "ludów"?
A jednak nie. Słabo, żałośnie wyglądają postulaty, endeckie lub
endekoidalne, zapatrzonych w "gabinety". Piłsudski miał prawo zżymać się,
a nawet wściekać na "dobre rady Pana Romana", by "wpływać w miarę sił na
zmianę kierunku polityki sfer stojących u steru rządów" (w Rosji). Jeszcze
dzisiaj - rzecz nie do wiary! - profesor Stomma w oświadczeniu z 13 marca
1994 przestrzega i wzywa rodaków: "w sprawy rosyjskie nie powinniśmy się
mieszać absolutnie". Przypomina to dawne monity Zachodu pod adresem
Polaków, aby - uchowaj Boże! - "nie posuwali się wobec Rosji za daleko".
Te "zatroskane apele" wykpiwali doskonale Kołakowski (w druku) i Michnik
(na sympozjum w Cortonie). I z możliwością takich apeli należy się liczyć
także po przyjęciu Polski do NATO.
Pomianowski słusznie cytuje Magdziak-Miszewską, dobrą znawczynię Rosji:
"Ani Jelcyn, ani tym bardziej Lebied nie przedstawił nam do tej pory
żadnej poważnej pozytywnej propozycji (nawet tak mało realnej jak
ziuganowska koncepcja mocarstwa regionalnego)". I niesłusznie dodaje:
"Tymczasem właśnie w polskich oczach propozycje Lebiedia powinny budzić
szczególną uwagę". Nonsens, stety czy niestety. "Gabinety" w Rosji będą
zawsze powodowały recydywę ciągot imperialnych, jak burdele powodują
recydywę wstydliwej choroby. Wierzę natomiast - może to mrzonki wyniesione
z doświadczeń łagiernych - w przyjazne porozumienie z "ludami". A
skończyły się na szczęście czasy, gdy "gabinety" wysyłały "ludy" na wojnę,
nie pytając w ogóle "chamów" o zdanie.
10 maja
Pękata biografia mojego ulubionego pisarza Leonarda Sciascia,
Sycylijczyka, który po śmierci sycylijskiego księcia Tomasi di Lampedusa
wysunął się według mnie na czoło współczesnej literatury włoskiej, jest
dziełem sycylijskiego dziennikarza. Autor, Matteo Collura, zrobił, co
mógł, a mógł niestety mało, uformowany całkowicie w szkole pospiesznej
żurnalistyki. Po prostu ulepił figurę pisarza z drobnych gazetowych
"michałków" i "kawałków". Ale i za to trzeba mu być wdzięcznym. Książka
jest bogatym źródłem informacji. Jedna z tych informacji bardzo mnie
uradowała. Zawsze twierdziłem z uporem, narażając się albo na wyraz
pogardliwego zdumienia na twarzach rozmówców, albo w najlepszym razie na
wzruszenie ramion, że nauczyciel z Regalpetra (był nim w pierwszej fazie
swego życia) wzniósł się najwyżej w swojej obfitej twórczości szczupłym
tomikiem Śmierć Inkwizytora. Sciascia wyznaje w biografii, że ze
wszystkich postaci w powieściach i opowiadaniach najbliższy mu jest nie
zmyślony, lecz historyczny Fra Diego La Matina, sycylijski braciszek
zakonny, heretyk, który kajdanami zabił swego oprawcę, hiszpańskiego
Inkwizytora. Skazany na spalenie, idzie na stos z podniesionÄ… wysoko
głową. "Fra Diego - pisze biograf - jest człowiekiem, do którego Sciascia
chciałby być podobny jak do sobowtóra; i z dumą podkreśla, że urodził się
na tej samej ziemi, która na świat wydała siedemnastowiecznego heretyka".
"Heretykiem zaś był (dodaje Sciascia) nie wobec religii, skoro odznaczał
się pobożnością, lecz wobec życia".
Nicola Chiaromonte kończy swoje niezwykłe i jedyne opowiadanie Jezuita
opisem ulic i placów Rzymu: "Aktorów tu mnóstwo, a scena została im dana
raz na zawsze. Jest na niej miejsce i dla Fanatyka, i dla Cynika. Tylko
ten, kto chce zostać sobą, nie ma na nią wstępu: to heretyk". Nicola nie
zauważył może, że w społeczeństwie włoskim - złożonym rzeczywiście z
fanatyków i cyników, z oportunistów i "transformistów" - dość silna jest
struna heretycka. W pewnym sensie heretykiem był (dla konserwy kościelnej)
Jan XXIII, do którego wzdycha heretyk par excellence, teolog szwajcarski
Hans Kźng; szanując Jana Pawła II i prosząc równocześnie Nieba o
"depolonizację Watykanu". O herezję otarł się przed śmiercią Jan Paweł I,
sześciotygodniowy papież Luciani, gdy zamierzał dać kobietom zezwolenie na
zażywanie pigułek antykoncepcyjnych (wspominał o tym sekretarz papieża na
Å‚amach katolickiego tygodnika Sabato). O herezjÄ™ ociera siÄ™ dziÅ› ksiÄ…dz
Zega, redaktor wysokonakładowego tygodnika La Famiglia Cristiana,
sugerując niedwuznacznie nowe rozważenie problemu aborcji. W Polsce o tym
głucho. Ale w Polsce obowiązuje opinia o Włochach, którą często słyszałem
od przyjezdnych z kraju: "Jacy tam oni katolicy!".
12 maja
We wczorajszym liście do Redakcji Plusa Minusa Generał Jaruzelski
protestuje przeciwko dotyczącemu go fragmentowi mojej rozmowy z Elżbietą
Sawicką. I radzi mi, żebym przeczytał w Rzeczpospolitej z roku 1993 część
archiwum Susłowa oraz artykuł Generała Rachunek sumienia. Zrobiłem to
ponownie. I ponowna lektura nie zmieniła mojego sądu o okolicznościach
ogłoszenia w Polsce stanu wojennego.
Najpierw drobiazg, który każe z pewną ostrożnością podchodzić do
literatury wspomnieniowej (dotkniętej coraz częściej epidemią amnezji)
jako źródła historycznego. W książce Stan wojenny dlaczego... Generał
podaje błędnie listę członków "Komisji Susłowa" i jej rozwiązanie wyznacza
na rok 1985, podczas gdy działała dwa lata dłużej, do roku 1987.
Ale to drobiazg, jak nadmieniłem. Istota rzeczy polega w największym
skrócie (a czas już najwyższy na skróty) na rozstrzygnięciu historycznego
dylematu: czy Generał wprowadził stan wojenny jako "mniejsze zło" dla
"ocalenia" Polski przed zbrojnÄ… interwencjÄ… ZSRR et consortes (jak sam
twierdzi). Czy też inwazja nie groziła, a stan wojenny był złem bez
przymiotnika (jak twierdziłem ja jeszcze przed otwarciem archiwów
sowieckich, i jak twierdzi Władimir Bukowski po ich otwarciu; dodajmy, że
Generał archiwalne poszukiwania i znaleziska Bukowskiego raczy nazywać
"rewelacjami" w cudzysłowie).
Generał miał już sporo okazji do publicznego wyłożenia swojej
"filozofii" stanu wojennego. Niech więc cierpliwie wysłucha z ust krytyka
paru słów o swoistej "antyfilozofii" stanu wojennego. ZSSR był wielką
potęgą militarną i smakował w uprawianiu szantażu gospodarczego, ale jego
specjalnością w strefie pośredniej (ani wojna, ani pokój) była przede
wszystkim wojna nerwów. W tej wojnie "drogi Wojciech" (jak się do niego
zwracał Breżniew) był długo nękany, szarpany, przypierany do muru,
nierzadko przystawiano mu pistolet do skroni (nie załadowany), aż w końcu
przegrał. Przegrał, gdyż nerwy odmówiły mu posłuszeństwa, zagnano go w
slepoj tupik. Z początku mógł wierzyć, że groźba stanu wojennego przywróci
partii i jemu samemu władzę, coraz bardziej podkopywaną. Potem musiał
dojrzeć, że wobec rozmiarów oporu w grze są jego własne losy. W Moskwie
chciano, żeby od groźby przeszedł do czynów. Ale nie wykraczano poza wojnę
nerwów, również w stosunku do "bliskich G. H. G." (jak zapewnia
Generał) gwiazd z amerykańskiego firmamentu politycznego. Wojna nerwów
obejmowała zarówno Generała, jak Zachód. Do takich majstersztyków zdolni
byli tylko władcy Kremla. W każdym razie nie zamierzali wkraczać. A nie
zamierzali wkraczać z powodu, który Generał dobrze dziś rozumie i jasno
wykłada: otwarte były dla ZSSR nie tylko dwa, lecz trzy fronty -
Afganistan, zbliżenie Chin z Ameryką, Polska, czyli "koń trojański
Zachodu". Generał jest podobno wybitnym strategiem, nie może więc nie
zdawać sobie sprawy, że polski "koń trojański Zachodu" był zaledwie
kucykiem w zestawieniu z dwoma rumakami: afgańskim i amerykańsko-chińskim.
Czy naprawdę sądzi, że ZSRR mógł sobie pozwolić na równoczesną wojnę w
sercu Europy i w Afganistanie?
Jaka alternatywa dla uniknięcia stanu wojennego? Dwie alternatywy.
Pierwszej nauczył mnie negatywnie casus Czechosłowacji. Po
wielomiesięcznym wodzeniu się Breżniewa z Dubczekiem, które nie dało
przywódcy sowieckiemu definitywnej odpowiedzi na jedyne interesujące go
pytanie, doszło do ostatniego spotkania w salonce na dworcu Czernej nad
Tisą. W pewnej chwili Breżniew uniósł się, zaczął krzyczeć, i oto nagle
podniósł także głos łagodny, poczciwy, lecz niezbyt mądry Dubczek. Żeby
powiedzieć co? Że w "każdym razie, towarzyszu Breżniew, my do żołnierzy
Czerwonej Armii strzelać nie będziemy". W mózgu Leonida Iljicza zapadła
wtedy klapka: "Można wkraczać". Czyli w interesie Generała leżało trzymać
Breżniewa w ciągłej niepewności.
Drugą alternatywę, pozytywną, podsuwa mimochodem sam Generał. Chodzi o
pułkownika Saczonka, który na wypowiedź sowieckiego oficera o konieczności
interwencji zbrojnej odpowiedział: przeciwstawimy się czynnie. Takich
Saczonków powinno być (a może i było) więcej. I powinien ich hołubić
patriotyczny Generał.
Szczerze mówiąc, nie rozumiem dlaczego "postkomuniści" pamiętają tylko
o przedrostku "post", a zdają się zapominać (amnezja, amnezja, spalone
dokumenty, nadpalona pamięć), że byli przecież kiedyś komunistami,
związanymi z nikczemnym reżimem i zależnymi od jego nikczemnych hersztów w
Moskwie. Preferują teraz słowa "ocalić" i "mniejsze zło". Także Rakowski,
doradzający Generałowi wprowadzenie stanu wojennego chciał coś "ocalić"
(jak Togliatti ocalający partię włoską za cenę podpisania wyroku śmierci
na przywództwo partii polskiej). Także prezydent Kwaśniewski, który na
bruk wyrzucał niepokornych dziennikarzy podczas słynnej "weryfikacji". Nie
lepiej opowiedzieć, jak było naprawdę i dać asumpt do rzeczywistego, a w
każdym razie bardziej wiarygodnego, obrazu przeszłości? Byłby to nieco
trwalszy historycznie "rachunek sumienia".

Gustaw Herling-Grudziński







































Pytania i uwagi dotyczÄ…ce archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…3
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…18
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…19
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…2
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…15
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…28
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…25
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…9
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ…11

więcej podobnych podstron