Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Data wydania
1996.10.19


Dział
gazeta/Plus
Minus

sandrii, w trakcie ładowania polskich oddziałów na okręty do Włoch.
Brytyjski oficer załadowczy wykrył Żulika w plecaku plutonowego P. Nie
pomogły nasze błagania, nie pomogło wstawiennictwo naszego dowódcy.
"Przepis jest przepisem", powtarzał tępawy Anglik. Ale gdyby Żulik
siedział cicho w plecaku, zamiast cicho poszczekiwać, przepis zakpiłby z
wojskowych rewizorów JKM.
Dziennik pisany nocą
Gustaw Herling-Grudziński
Neapol, 7 sierpnia 1996
Stary brulion. Z zasady nie grzebię się w moim archiwum, patrzę na nie
z przestrachem, obchodzę je z daleka jak złego psa na łańcuchu, ale zdarza
się pod moją nieobecność w domu, że żona usiłuje je z wierzchu chociaż
odkurzyć. To wówczas wyskakują z masy papieru niespodzianki. Jak ten stary
brulion w ceratowej oprawie, ze stemplem Smitha, czyli kupiony w Londynie
na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, zapisany niewyraźnym
zielonym pismem (kochałem wtedy zielony atrament w wiecznym piórze) , tak
w pierwszej chwili obcy, jakby należał do innej osoby. Na pierwszej
stronie tytuł: Opiłki egzotyczne. Przyswoiła mi go parokrotna lektura. Po
drugiej wojnie światowej, wobec jej wszechogarniającej tragedii i masakry,
zanikł zwyczaj odziedziczony po literaturze z pierwszej wojny światowej:
opisywania, w przebłyskach bodaj, żołnierskiego życia. Znikły okopy,
przewlekłe walki pozycyjne, więc cóż tu opisywać? A jednak. .. Starałem
się, wbrew naszym zwykłym tonom heroicznym "z grubej rury", na wysokim
diapazonie patriotycznym, utrwalić sołdackie życie intymne. I odczytywałem
po latach w brulionie te "opiłki" jak własne listy wrzucone do morza w
butelkach. Odezwały się tony osobiste. Osobiste też były dwa obrazy
egzotyczne -- Kochanka Boga i Wróżbita w Kalkucie -- w tym, że ocalały
przed potopem czasu. Powiedzmy, że w Dzienniku pisanym nocą daję miejsce
paru zapisom onirycznym.
Miłość pustynna. Nie tylko pustynna, także portowa, ale pustynia jest
jej główną sprężyną. Opowiem o tej miłości otwarcie, świadomie
przemilczając chwałę oręża polskiego w bitwach poza granicami naszego
kraju, marsowe twarze w hełmach lub tropikalnych kaskach, wpatrzone w
jutrzenkę swobody (choć wszystko to było także prawdą) .
Na pustyni w Iraku, przygotowując się do przyszłych bitew, mogliśmy
ćwiczenia wojskowe odbywać jedynie dwie godziny wczesnym ranem. Potem upał
zapędzał nas do namiotów. Rozbieraliśmy się natychmiast do naga,
wypijaliśmy trochę wody z brezentowych bukłaków przymocowanych do
przedniego masztu namiotu, po czym pozostawało nam już tylko drzemać w
półomdleniu do obiadu, wpatrując się ukradkiem nie w jutrzenkę swobody,
lecz w skrajne podniecenie erotyczne mieszkańców namiotu. Dziesięciu
młodych, nagich żołnierzy na siennikach, dziesięć sennych pożądań. I
bezustanne, nierzadko rozpaczliwe, coraz niecierpliwsze, czekanie na
Wielki Dzień.
Wtrącę tu słówko o czasowej deformacji naszych pragnień naturalnych w
okresie sołdackiego postu. Zjawisko typowe również (jak sądzę) w
klasztorach -- męskich i żeńskich i w uniwersyteckich kolegiach. Nigdy nie
odczuwałem najmniejszej pokusy homoseksualnej, przeciwnie. A przecież
wtedy, w namiocie na pustyni w Iraku, byliśmy wszyscy potencjalnymi
homoseksualistami. Ja osobiście wspominam zwłaszcza ślicznego Tadzia (już
nie żyje) , w którego wpatrywałem się z rosnącą czułością. A on, z taką
samą czułością, wpatrywał się w kogoś innego.
Wielki Dzień oznaczał wyjazd całego oddziału ciężarówką pułkową do
Bagdadu. Na cały dzień właśnie, od rana do wieczora. Po sześciu miesiącach
pustyni. Ciężarówka zaparkowana została na peryferiach miasta, na placu
zarezerwowanym dla wojska, blisko miejsca, które nasz dowódca-sierżant
określił jako "burdel pod kontrolą zarządu militarnego w Bagdadzie".
Otaczał go niski mur. Gromadka wyposzczonych żołnierzy rzuciła się do
bramy. Zmroził mnie ten widok. Idąc w stronę centrum Bagdadu, zajrzałem
przez mur do środka. Obraz jeszcze bardziej zmroził mi krew w żyłach.
Spore podwórko, ogonek dwudziestu młodych i dorodnych chłopaków do ni to
domku, ni szałasu, przed którym siedziały dwie dość stare i szpetne
kobiety. Gdy jedna wchodziła do domku czy szałasu z kolejnym żołnierzem,
druga podgrzewała swoje przyrodzenie nad trójnogiem z żarzącymi się
węgielkami. Potem zmiana. Ogonek posuwał się wolno, tak wolno, że ostatni
klient przestępował z nogi na nogę i starał się ukryć swoją
niecierpliwość.
Poszedłem do miasta, do bajkowego Bagdadu z Tysiąca i Jednej Nocy, i w
bajkowy sposób spędziłem przedpołudnie. Bajkowość opróżniła moje kieszenie
ze wszystkich oszczędności żołdu, musiałem więc Bagdad zwiedzać na sucho,
co nie jest przedsięwzięciem łatwym. Nie miałem nawet kilku groszy na
przejazd o wyznaczonej godzinie ósmej wieczorem do wojskowego parkingu.
Moi towarzysze spali już pokotem na podłodze ciężarówki. Po Wielkim Dniu
nastała pora Wielkiej Ulgi.
Na następnym etapie w Egipcie zawieziono nas z pustyni na Wielki Dzień
w Kairze. Od dłuższego już czasu przyjaźniłem się z Białorusinem
nazwiskiem Szypiłko, potężnym i silnym zwierzęciem o pogodnym
usposobieniu, absolutnym analfabetą, który odbiór żołdu podpisywał
krzyżykiem. Lubiliśmy się bardzo, a on traktował mnie trochę jak starszego
brata, mądrzejszego, zasługującego na ślepą wierność i ślepe
posłuszeństwo. W Rosji znalazł się na zesłaniu z rodziną ("kułacką") ,
jako Białorusin miał ze strony władz sowieckich trudności z przypisaniem
do "polskiej amnestii", w końcu jednak udało mu się dostać do wojska. Był
za to tak "wdzięczny Polsce", że wciąż marzył o daniu dowodów swej
wdzięczności, oczywiście na polu bitwy. Brał udział w kampanii włoskiej,
odznaczył się pod Monte Cassino, co uznał za prawo do biletu powrotnego do
domu, za Bugiem. Nie wiem, jak potoczyły się jego losy po powrocie, dopóki
służył w wojsku polskim, byliśmy nierozłączną parą.
Wielki Dzień w Kairze obłożono obowiązkiem wstępnego pokłonu wartościom
kulturalnym. (Może była to inicjatywa Józia Czapskiego, który zajmował się
kulturą w Armii Andersa? ). Rzecz polegała na tym, że pierwszą godzinę
Wielkiego Dnia należało poświęcić rozkoszom muzealnym, a potem, każdy na
własną rękę, szukać rozkoszy innego rodzaju. Pojechaliśmy do słynnego
meczetu. Oprowadzający, wśród wielu osobliwości meczetu, wskazał nam łuk,
pod którym (według pradawnych wierzeń) przechodziło się z jakimś gorącym
pragnieniem w sercu, spodziewając się, że zostanie wysłuchane. Szypiłko
łaził pod łukiem bez przerwy. Oprowadzający, z poparciem naszego
sierżanta, poprosił go w końcu o zaprzestanie tego dziwnego procederu.

O ósmej wieczorem, na miejscu zbiórki, wszyscy stali już wciężarówce
gotowej do odjazdu na pustynię. Wszyscy, z wyjątkiem mojego Białorusina.
Sierżant, wpatrzony w swój zegarek, podniósł już rękę do góry;
punktualność była częścią składową musztry. Wreszcie zobaczyliśmy go,
biegnącego z trudem, zwalistego, w przepoconych drelichach. Zdążył, ale
musieliśmy wciągnąć go na ciężarówkę o zapuszczonym już motorze. Stał obok
mnie, sapał ciężko, ocierał z twarzy strugi potu. Dopiero po kilku
minutach, uspokojony, odezwał się do mnie: "Ależ, mileńki, ta ich religia
jest dobra. Lepsza od naśmy czterech ślepców ze słynnego obrazu Breughla
(w Pinakotece Neapolitańskiej) rozmnożyli w wyobraźni do rozmiarów prawie
całej ludności miasta, otrzymalibyśmy w skrócie tkankę powieści
Portugalczyka. Jego alegoria jest wyższego rzędu niż w Dżumie, usiłuje
narzucić obraz ogólnej kondycji ludzkiej w stanie krańcowym, gdy Camus
ograniczył się tylko do wojny. Jak zachowuje się społeczeństwo ślepców?
Jest nie tylko bezbronne, ale stopniowo traci wszelkie hamulce,
zwierzęcieje, staje się społeczeństwem bez elementarnej etyki Dekalogu.
Saramago koncentruje się na grupie osób, z których jedna, żona okulisty,
zachowała wzrok. Jego autorskie spojrzenie jest więc rozdwojone, co
pozwala mu głębiej i dokładniej uchwycić proces niepowstrzymanej
degradacji. Zadziwiająco sprawny jest narrator, popycha krok po kroku
oślepłą ludność miasta na skraj przepaści. Wszystko rozprzęga się i
rozkłada, nabyte "cechy ludzkie" okazują się niewiarygodnie wprost kruche,
pęka wiara (proboszcz kościoła, tuż przed oślepnięciem, zasłania opaskami
oczy figur świętych w kościele) , ludzie ślepi "spoglądają" na siebie
wzajemnie z rosnącą nienawiścią, z rosnącym otępieniem i zdziczeniem.
Nie ma żadnej nadziei? W alegorii Camusa krzyżują się dwie świętości,
katolicka i laicka, w nadalegorii pisarza portugalskiego nikłą nadzieję
reprezentuje skromna, rozumna i dobra żona okulisty. To ona zmusza swoją
grupę do oporu, to ona nie ustaje w pomocy, to ona -- niewierząca --
przyłapuje się na tym, że grzebiąc zwłoki umarłego używa słowa
"zmartwychwstanie" zamiast "ożyje"; niby dwa słowa jednoznaczne, a
przecież o różnej tonacji. Świat zawisa na cieniutkiej nici.
W powieści Camusa dżuma wygasa powoli; szczury, których zagadkowe i
masowe zdychanie zwiastowało niegdyś zbliżanie się zarazy, pojawiają się
znowu na ulicach miasta. Saramago przywraca powoli wzrok mieszkańcom swego
oślepłego miasta. I przesłanie swojej niezwykłej doprawdy powieści
(wskazującej jak niewyczerpane są możliwości tego gatunku pisarskiego)
zamyka w słowach jednej z postaci: "Według mnie nie staliśmy się ślepi,
według mnie byliśmy i jesteśmy ślepi, ślepi, którzy widzą, ślepi, którzy
widząc nie widzą".
Syrakuzy, 20--23 września
Wręczenie nagród Premio Vittorini Siracusa odbyło się w murach Castello
Maniace, zamku warownego zbudowanego przez Fryderyka II w XIII stuleciu na
południowym cyplu półwyspu syrakuzańskiego. Zamek Fryderyka, obsadzony
przez garnizon wojska i zamknięty dla publiczności, po raz pierwszy
zgodził się gościć uroczystość cywilną. Przeznaczono dla niej dawną salę
rycerską o bardzo pięknym sklepieniu.
Nagroda nagrodą, przyjemne oczywiście (tym więcej, że wśród trzech
nagrodzonych przez Jury książek mój Portret wenecki obwołany został primus
inter pares w plebiscycie czytelników) , ale te trzy dni były dla mnie
przede wszystkim rozkoszą powrotu do cudownych Syrakuz.
Byłem w Syrakuzach trzydzieści lat temu, w okresie powolnego otrząsania
się ze zniszczeń i zaniedbań. Pamiętam wysiłek przedzierania się na siłę
do piękna ukrytego w skażonym obrazie. Wiedziałem, że pewnego dnia miasto
odżyje, choć widok paraliżu nie nastrajał optymistycznie. Wystarczy
powiedzieć, że wyschnięte było Źródło Aretuzy, z kępą wysychających
papirusów na środku. Bez przerwy przesiadywałem w Duomo, w katedrze,
wpatrując się w wbudowane w ściany kolumny doryckie świątyni Ateny z VI
wieku przed narodzeniem Chrystusa, greckiej świątyni, która posłużyła za
szkielet katedry kiedyś romanizującej wewnątrz, potem barokowej na
zewnątrz. W niej tkwiła rękojmia przyszłości.
A teraz! Zjawiskowe Syrakuzy, odmłodzone, wydobyte z kurzu i gruzów,
zachwycające i zachwycone sobą. Źródło Aretuzy, pełne wody, ze stadkiem
kaczek i srebrzącymi się co chwila rybami, z bujnie rozrośniętymi
papirusami. Mit o nimfie Aretuzie, którą ściga zakochany w niej Alfeusz,
jest "miłością wód", zakrawało więc kiedyś na profanację wyschnięte dno.
Nawet greckochrześcijańska katedra głośniej przypomina o splotach
cywilizacyjnych. Syrakuzy są dziś ozdobą Sycylii i świadectwem Europy
budowanej złożami, warstwami tworzącej całość (jeśli wolno tak rzecz
określić) polifoniczną. Historycy nazywają ją palimpsestem
narodowościowo-kulturalnym.
Stare Syrakuzy, gdzie poruszaliśmy się bezustannie, są małą wysepką
Ortigia, połączoną dwoma krótkimi mostami z nowymi dzielnicami miasta i z
wielką wyspą macierzystą, czyli Sycylią. Pytałem wciąż lokalnych znajomych
i przyjaciół, jak wytłumaczyć fakt, że Ortigia jest obyczajowo i moralnie
innym światem, oddzielonym nie dwoma mostami, lecz głęboką przepaścią od
nowych Syrakuz, nie mówiąc już o takich metropoliach sycylijskich, jak
Palermo czy Catania? Dlaczego w Ortigii można całą noc obijać bezpiecznie
stare bruki, zachodzić do otwartych długo kawiarni, nie obawiając się
zaczepek i rabunków ulicznych (w Palermo i w Catanii scippo należy do
rzeczy nieuniknionych, a samotna turystka powinna się wieczorem zamknąć na
klucz w swoim pokoju) ? Odpowiedzi były różne, przeważnie "socjologiczne",
ale ja -- łudząc się zapewne w dużym stopniu -- przypisywałem to
atmosferze, którą ukształtowały wieki historii.
Przed wyjazdem dostałem fax z Warszawy. "Zazdroszczę Ci -- pisał Piotr
Kłoczowski -- że zobaczysz Pochówek Świętej Łucji Caravaggia i
Zwiastowanie Antonella z Messyny". Zazdrość w pełni uzasadniona. Antonello
da Massina był dla mnie zawsze wspaniałym malarzem, zdumiewająco
"psychologicznym" i niechętnym konwencjom (to w jego Ecce Homo widziałem
płaczącego Chrystusa na krzyżu) . W mocno zniszczonym niestety
Zwiastowaniu
w muzeum syrakuzańskim wpatrywałem się urzeczony w twarz Madonny:
żadnej słodyczy niebiańskiej w stylu Beato Angelico w Cortonie, twarz
zmęczonej, ciężko doświadczonej i niemłodej już chłopki, jak u ciężarnej
Matki Boskiej Piero della Francesca, a później w Morte della Vergine
Caravaggia. Kto wie, może to właśnie skłoniło Samuela Becketta do
powiedzenia wprzedśmiertnym wywiadzie: "Nie lubię malarstwa, nudzi mnie, z
wyjątkiem Zwiastowania Antonella". Mediolański historyk sztuki, który
przyjechał specjalnie na wręczenie nagród w Syrakuzach, pokazał mi
wZwiastowaniu dwa okna otwarte na krajobraz, twierdząc, że Antonello
zapoczątkował ten okienny precedens malarski. Nie śmiałem zaprzeczyć,
jakkolwiek jestem prawie pewien, że przed Mistrzem z Messyny i Wenecji
robili to już inni malarze.
A Caravaggio? Jedno z płócien namalowanych na Sycylii po ucieczce z
Malty. Było czarne od kopcących świec w kościele Świętej Łucji w
Syrakuzach, udało się na szczęście oczyścić je i przenieść do muzeum.
Mężczyzna (prawe nagi) kopiący grób w Pochówku, przypomina układem ciała
kata w Ścięciu Świętego Jana Chrzcicielana Malcie. Caravaggio lubił
męskie, muskularne ciała. Martwa Święta Łucja na ziemi obok grobu każe
myśleć o innych jego upodobaniach.
4 października
Jest ciemna noc, leje deszcz, piąta rano, jeszcze dwie godziny do
przejaśnienia. Leżę w łóżku i wspominam wczorajszy dzień, nieprzytomny.
Zaczął się o drugiej po południu. Kolejne telefony ze wszystkich wielkich
dzienników włoskich: "Pana rodaczka, nie znana nam zupełnie poetka Wisława
Szymborska dostała Nagrodę Nobla. Musi pan o niej coś powiedzieć,
natychmiast, dajemy panu dwie godziny czasu".
Z wielkim trudem udało mi się z tych zarzuconych na mnie sieci
wyplątać: "Nie umiem pisać na kolanie. I znam zbyt słabo jej twórczość".
Opory, nalegania, niemal zaklęcia, wreszcie zwycięża twarda odmowa. Potem
seria telefonów z Polski. To co innego, polski czytelnik czy słuchacz
zadowoli się kilkoma słowami radości i satysfakcji z ust dość znanego
kolegi po piórze laureatki. Więc dwie krótkie wypowiedzi dla telewizji i
Rzeczpospolitej. Wieczorem zatelefonował z Gliwic mój przyjaciel Jan
Mazurkiewicz: właśnie w dzienniku telewizyjnym widział i słyszał mnie w
migawce na temat Szymborskiej, obok Miłosza, Mrożka i Jacka Bocheńskiego.

Pamięć płata figle, bawi się w ciuciubabkę z usiłującym sobie na gwałt
przypomnieć. Za dnia, podczas tego telefonicznego bombardowania, krążyłem
wokół mojego pierwszego (rzekomo) spotkania z Szymborską we Wrocławiu, w
maju 1994. Odbierałem nagrodę Odry, Szymborska przyjechała z Krakowa jako
laureatka Odry w roku 1986. Spodobała mi się jak jej wiersze, mą-
Więc Żulik biegał jak oszalały po przystani, to w jedną, to w drugą
stronę, szczekał płaczliwie, przygotowywał się skulony do morskiego skoku.
Aż jakiś angielski sołdat zarzucił mu na szyję hyclowską pętlę i powlókł
go do dyżurnej komórki. I tyleśmy go widzieli ustawieni tyralierą koło
burty, z nieruchomymi twarzami. A może moja wysoka gorączka natychmiast po
dobiciu do Taranto była czymś więcej niż początkiem tyfusu?
Żulik zjawił się, po paru miesiącach, w bazie wypadowej Venafro pod
Monte Cassino, odszukał szybko naszą baterię i zamienił nas w ludzi
szczęśliwych. Jak dotarł z Egiptu do Włoch, jak zwąchał Venafro,
pozostanie jego psią tajemnicą, której strzępy widać było czasem na
uśpionym pysku. Psy mają sny? Wątpił o tym papież z końca ubiegłego
stulecia, proszony przez Lorda Russella, prezesa brytyjskiego Towarzystwa
Opieki nad Zwierzętami, o apel do okrutnych wobec zwierząt Włochów.
"Niestety, mój synu -- powiedział podobno do anglikańskiego Lorda. --
Zwierzęta nie mają duszy". Ta papieska brednia rozległa się w ojczyźnie
Świętego Franciszka z Asyżu.
Świeć, Panie, nad nie istniejącą duszą Żulika
Kochanka Boga. W Burmie, w odległości kilkunastu kilometrów od Rangoonu
przyciąga turystów i tubylców Leżący Budda. Ogromnych rozmiarów, jego
wysokość od przegięcia w pasie do głowy należy liczyć na piętra, ma
zamyślony uśmiech, otwarte szeroko oczy podobne do zgaszonych latarni
morskich, kamienną przepaskę od pasa do kolan i zgiętą swobodnie rękę, o
którą opiera się głowa. Nie bardzo wiadomo, kto go wyrzeźbił, przebąkuje
się o setkach rzeźbiarzy. Rzeźbiono go na miejscu, czy po wyrzeźbieniu
został tu przewieziony i jak? Przewodniki książkowe są skąpe
winformacjach, przewodnicy żywi nie odpowiadają na pytania, nie zanadto
ukrywając swój lęk. Jest, leży, zażywa spokoju Nirwany, zły to i bezbożny
zwyczaj puszczać wodze ciekawości w obliczu wizerunku Boga. Rozmiary
posągu pozwalają tylko z jednego punktu w leśnej przerębli obok głowy
ogarnąć posąg w całości. W drodze leśną ścieżką umożliwiają oglądanie
fragmentów, co daje poczucie swoistej nieskończoności, bezgraniczność.
Rzesza wiernych gromadzi się obok kamiennych stóp i palców na dnie doliny.
I bije pokłony z rytmiczną dokładnością.
Dwie pomarańczowe plamy utworzyły się koło głowy i pasa posągu. To dwa
klasztory buddyjskie, pełne mnichów w pomarańczwych sutannach. Niekiedy
dochodzi z nich modlitewny zaśpiew, na ogół jednak modlitwy zmawiane są
niedosłyszalnym szeptem.
Podczas mojej wycieczki do Leżącego Buddy w roku 1952 powiedziano mi,
że na wysokości pasa, naprzeciwko klasztoru, czyli po przeciwnej stronie
posągu, mieszka od końca wojny we wklęśnięciu czy zagłębieniu posągu,
kobieta burmeńska o pomieszanych zmysłach. Była żoną burmeńskiego
dygnitarza. Przed kapitulacją Japończycy zabili go i gwałcili jego żonę,
wkilkunastu żołnierzy, tak długo, aż można było uważać ją za martwą. Nie
była martwa. Odzyskała przytomność, jeśli przytomnością wolno nazwać jej
wykołowaną, zamąconą głowę. Nie było wiadome, jak się dostała do owego
wklęśnięcia czy zagłębienia w kamiennym Buddzie na wysokości pasa. Tam
pozostała, uznano ją za coś w rodzaju małego zwierzątka, które zdołało
wydrążyć sobie dziurę w kamieniu. Nocą mnisi z przeciwnej strony
podrzucali jej miseczki z ryżem. Wychodziła rzadko na powierzchnię,
zobaczenie jej przez lornetkę uważano za szczęśliwy traf. Gdy wychodziła,
leżała długo na płask na kamiennej przepasce Buddy. Odważniejsi
przewodnicy wyjaśniali turystom, że nikt nie zamierza usunąć stamtąd
oszalałej kobiety, o której mówili (z wstydliwym uśmiechem) The Mistress
of God.
Czy to prawda? Przewodnicy w Azji lubią fantazjować, w nadziei
dodatkowego napiwku. Ale prawda czy nieprawda, opowieść wzruszyła mnie do
głębi. Poczynając od określenia "Kochanka Boga". Przyszły mi od razu na
myśl wszystkie na świecie kobiety (także zakonnice) , które kochają się w
swoim Bogu, nie tylko w sensie mistycznym. Czy tej pasji nie czuje się, na
przykład, u Katarzyny Sieneńskiej? Wzruszyła mnie też, więcej -- przejęła,
historia, której bohaterką jest kobieta zgwałcona przez żołdaków,
wielokrotnie poniżona. Gdzie ma szukać odrobiny miłości, odtrącona przez
wszystkich, jak nie na miłosnym łonie swego Boga?
Wróżbita w Kalkucie. W drodze powrotnej z Burmy do Londynu zatrzymałem
się na cztery dni w Indiach. W New Delhi byłem gościem małej hinduskiej
grupy parlamentarnej. W Kalkucie byłem sam, z moim nudnym czeskim
towarzyszem, parlamentarzystą socjalistycznym w Pradze aż do
komunistycznego zamachu stanu.
Marzyłem o szybkim wyrwaniu się z Kalkuty, ale bilet lotniczy z
rezerwacją kazał czekać cierpliwie na dzień odlotu. Byłem w stanie
ciągłego rozjątrzenia, rozdrażnienia, blokady psychicznej, pierwszy raz w
życiu czułem się wwielkim mieście tak samotny i osaczony przez
niewidzialne siły. Każdy nowy incydent szarpał moje odsłonięte i napięte
nerwy. Wizyta w świątyni bogini Kali, w powietrzu nasyconym ciężkim
zapachem krwi z ofiar zwierzęcych składanych najpierw na pieńku, potem na
ołtarzu. Obłożone drwami zwłoki zmarłych w dołkach wykopanych przez
rodziny w piasku nad Gangesem, proste słupy dymu z grobów krematoryjnych,
wrzucanie popiołów wraz z kwiatami do świętej rzeki. Wypędzenie z meczetu
przez groźny i złorzeczący tłum, ponieważ zapomniałem, że należy
przekroczyć próg meczetu boso. Milion mieszkańców pogrążonych co noc we
śnie na trotuarach ulic, na tyle gęsto przyciśniętych do siebie, że
niemożliwe było powstrzymywanie stóp depcących po bezdomnych nędzarzach.

Ostatniego dnia wczesnym wieczorem wracałem do hotelu z jedyną myślą:
jutro rano odlot do Londynu. Naraz przyczepił się do mnie osobnik w
łachmanach, uzbrojony w talię kart. Był wróżbitą, mówiącym nieźle po
angielsku. Przystałem w końcu (wyznaję) z lęku, bojąc się, że wywoła
awanturę. Poszliśmy na łączkę obok ulicy. Zadał mi kilka pytań, rozłożył
karty i długo się w nie wpatrywał. Długo też wpatrywał się w obie moje
dłonie. To, co powiedział, ocierało się w sposób zadziwiający o kłopoty i
obawy mojego londyńskiego życia. Tak zadziwiający, że wyciągnąłem następny
banknot, prosząc o objaśnienia i kontynuację. Spojrzał na mnie z pogardą,
wyszeptał: "Dobry wróżbita wie, kiedy się zatrzymać", wstał z przysiadu i
dał szybko nurka w uliczny tłum. Usiłowałem go dogonić, na próżno; goniłem
mój los, jakbym chciał go odwrócić. Znikł połknięty przez ulicę. Wszystkie
moje kalkuckie przeżycia podbiły teraz mój stan rozjątrzenia do
histerycznego płaczu. Nikt z przechodniów nie zwracał najmniejszej uwagi
na cudzoziemca, który mokrą od potu chusteczką wycierał bezustannie oczy.
Obojętność, czy po prostu przekonanie, że wyciera pot napływający do oczu
z czoła?
10 sierpnia
Umarł Julian Stryjkowski. Uważam jego Austerię za arcydzieło, za
najlepszą książkę polską po drugiej wojnie światowej. Gdybym miał ułożyć
listę najlepszych książek od 1945 do dzisiaj, postawiłbym Austerię na
pierwszym miejscu. Coś takiego potrafi prozaik napisać raz w życiu,
wszystkie strużki napływają zewsząd do jednego, krystalicznie czystego
strumienia. I doświadczony pisarz wie, że cud nie powtórzy się już nigdy.

Pośmiertna beczka miodu nie obejdzie się bez łyżki dziegciu. Bieg do
Fragala, napisany przez Stryjkowskiego, gdy urzędował w Ambasadzie PRL w
Rzymie, był szmirą, socrealistyczną agitką, jakkolwiek wydaje mi się grubą
przesadą uznanie autora przez władze włoskie za persona non grata. Za dużo
honoru. Wielki Strach, literacki akt ostatecznego zerwania z komunizmem,
zrobił na mnie wrażenie książki powierzchownej i dość zakłamanej. Tylko
tytuł był dobry, ale Stryjkowski ukradł go Włochom, którzy pod panowaniem
faszyzmu ukuli określenie La Grande Paura (uwielbiał to określenie Jerzy
Stempowski) .









































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą18
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11

więcej podobnych podstron