DONOSY RZECZYWISTOŚCI Miron Białoszewski
Cytaty
Są takie chwilee,
Że jak się schylee,
To mam cię w tylee...
Pijak w pociągu do Kobyłki w Wigilię podczas dwugodzinnego stania pod sygnałem
- O matko, znów spadł mi pies!
Ledera
- Nie wierzę w to, że umnrę.
Ledera
- Syn Marnotrawny (Rembrandta) ma w pięcie wszystkie problemy malarstwa.
Lu.
- Pamiętaj, że jestem pijany, ale jestem inteligentny.
Broniewski do mnie u Pani Zawadzkiej o 3 w nocy
- Nie wrzeszcz, bo ci zrobię dzieciaka.
Ze Szkoły Handlowej
- Dzidzia, nie głosuj!
Uczennica z Włoch do przechodzącej pani pod 50tkę na uwagę tej pani, żeby się tak nie pchały na ulicy, jak się mijały, bo ciasno od śniegu, a one szły parami; tę panią ta odpowiedź zatkała, a ta i te inne poszły od razu dalej na wysokich korkowych nóżkach dryp-dryp.
Jazda do Otwocka (czerwiec 1963)
Raz jechałem do Otwocka (4 czerwca, wczoraj). Ledwie pociąg ujechał Stadion, już zahamował. Wychylamy się oknami. Ktoś, pod ten nasz. Ale z domysłami. Ja stoję. Ci polecieli. Już wypatrzyli: - Wleciał. - Lecę wyciągnąć! - Ale jak wleciał, że aż nogami prawie pod przód pociągu. - Więcej miał szczęścia jak rozumu. - Żołnierz... - (bo wpadł żołnierz) - aaa... no wyciągnąłem... nogi mu wpadły, ale jak on się tam przedostał, o głowa ledwie przeszła. - A mówił co? - Nie, oczy w słup. - Co pan, panie... sam szedł! Czterech go niosło, widziałem. - Panie, tam oczy w słup, z samego strachu. - Wiadomo, czy żyje? - Nie żyje, nie żyje, sam go wyciągałem. - Pijany musiał być. - A co, trzeźwy nie wpadnie? - Wpaadnie - potakuje ta pani. - Za pijanym diabeł chodzi - mówi podpity.
Nagle kobieta woła:
- O! Leży drugi na peronie!
Aż i ja dopadłem okna. Falenica. Leży. Pod białym papierem. Dużym (nic nie widać). Podpity informuje: - No leży przykryty gazetą. - Co za fartowna jazda! Podpity dowodzi: - Tak, rąbanka leży... a co może leżeć pod papierem na dwa metry? Co? Cielak?
Nareszcie zgoda. Wiara. I że fart. Pijak mówi: - Jeszcze będzie trzeci.
Nie chcą. On grozi. W Józefowie druga kobieta z tamtych okien woła: - O, trzeci! Leży.
Wszyscy w tamte okna. Ja też. Teraz my nie wierzymy. Patrzymy. - E, niee, ten się rusza.
Jedziemy już. Faktycznie się ruszył. - Żywy. - Pijany. Wszyscy się uspokajają. Podpity wstał do drzwi: - Radzę wysiąść wcześniej, to pechowy kurs. Radzę wysiąść przed Otwockiem. Wysiadł w Świdrze.
Oczywiście w Otwocku naopowiadałem sie, co było. Pod noc wracałem. Coś czułem. Naprzód. Że w Falenicy. Niby. Wychodziło na to zresztą, że nic z tego. Tyle godzin. Gdzie by leżał! Ten peron. Okna. I jeszcze pomyślałem, że skoro taki duży biały papier. Pewnie z bufetu. Ten papier na pewno jest. Złożony. Wetknięty w szparę, w kąt, blisko. Uważałem. Stałem w oknie. Wypatrzyłem. Sam cieszyłem się z odgadnięcia, i z siebie. Peron był oświetlony. Papier był wetknięty (złożony) w szparę muru koło rynny i nieczynnych drzwi.
O świetle (październik 1963)
wiersz - nowela domowa
Wracam, domownik mówi:
- Chcieli światło wyłączyć, ja nie mam pieniędzy.
- Ja też nie mam.
Idę do sąsiadów. Opiekunka terenowa:
- U mnie wyłączyli, pewnie sąsiedzi nie zapłacili..
Dowiedziałem się. Było tak: domownik pożyczył od jednego sąsiada krzesło. Białe. I pokazał korki. Nie nasze. A pani Janiny, obok, opiekunki terenowej, między nami a Reginką. Rano budzi mnie domownik: - Pani terenowa wykręciła nam światło. Ja siedziałem u pani Reginki. Potem - potem mówi do mnie z uśmiechem: -To tak ładnie, że pani Janina się pyta, czy pan, a pan tak sobie siedzi cichutko...zresztą nie wiadomo, czy to pan, czy to nie tamci sąsiedzi. -E, nie, to ja...
Chcę tym poodkupywać, co się da.
Dziś dwudziesty, wciąż nie zapłacone. Wybieram się. Zwlekam. Bo i pani terenowa Janina ma światło. I my mamy.
24-26 października. W kasie, byłem, tej od światła. Kręciłem, musiałem, że przyjechałem prosto skądyś, nie wiem, wiem tyle, że płacić trzeba!
- A czy się świeci?
- Nie wiem, przyjechałem - bo co mam mówić? że nie wyłączyli mnie, bo wyłączyli pani terenowej? Do tego przez omyłkę? A że naprawili już (rabaniła telefonami), światło już dawno u niej jest.
Tyle, że się upierałem: - Płacić za wyłączenie?
Pani w kasie była temu życzliwa, nie miała dowodu, zaglądała w księgi: - Wyłączone.
- Nie wyłączone.
- Chociaż - przekonywała się dalej, aż znalazła - przez omyłkę komuś.
Odetchnąłem. Zapłaciłem. Wróciłem. Czytam. Trzy noce. Po czwartej, mają wszyscy, a u mnie był ktoś, wyłączył. Pewnie, że potem włączył zaraz kiedyś, boby się to inaczej nie zakończyło alboby znaczy się cofła elektryfikacja.
Pogrzeb siostry Marii Franciszki (1964)
Wybieramy się we trzech: Le., Misio Holender i ja - do siostry Marii Franciszki do szpitala. Ale Le.zlatuje do skrzynki, wraca z listem: - Już po wszystkim. Idziemy do niej na Piwną.
List od Marii Gratii: „...czuwałyśmy przy niej do ostatka.”
Pamiętam, jak raz wieczorem porządkowała książki w bibliotece. Byłem wtedy sam u niej. Złapała się za serce.
- Co? Brak tchu?
- Tak, tak. Przejdzie.
Ostatnio był u niej Misio. W szpitalu. Ona do niego: - Misiu, ja przecież umieram.
Leżała w kaplicy na katafalku, bez trumny, bosa. Dwudziesty któryś kwiecień. Kościołek w Laskach pełen niewidomych i przyjezdnych. Trumna na ziemi, zakonnice śpwiewają „Dies irae”. Ksiądz kończy mszę, mówi o siostrze Marii Franciszce Irenie z Jezierskich Tyszkiewiczowej (na klepsydrze wszystkie te dane, po śmierci wszystko się liczy).
Wyruszamy. Ściemnia się. Czeka koń z furą. Z kościoła na cmentarz. Jużeśmy ją do grobu wpuścili (ja stałem naprzeciw przy grobie Tyszkiewicza, jej męża, Brata Michała z III Zakonu, rozstrzelany w 1944, ona dopiero po wojnie wstąpiła). Więc poszło już. Nagle: - Cicho, tu się liturgia odprawia...
- Dlaczego nie pokazali?
-Cicho...
- Mogliby pokazać.
- Cicho...
- Po co ja tu przyjechała? Mogliby pokazać.
Flirt
w Otwocku na dworcu pod daszkiem letniego wybiegu poczekalni (27 września wieczorem, 1964)
On młody, ze 24, siedzi na ławce tyłem do peronów, ja (45) siadam na drugim brzegu tej ławki, też tyłem do peronów. Ona nagle zza pleców, bo się przysiadła do ławki ustawionej tyłem do tyłu naszej, odwraca się, ale jaka stara, ćmi papierocha, z chrypą: -Niech pan nie śpi, zaraz pociąg. Ma pan bilet?
On schylony.
- Gdzie pan jedzie?
- Do Celestynowa.
- I ja jadę do Celestynowa, to jedziemy razem.
- Ja jadę osobno.
Ona znów:
- Gdzie pan jedzie?
- Idź pani, powiedziałem, do Celestynowa.
- W Celestynowie też mam znajomych. Pojedziemy, razem przenocujemy.
- Nie, nie jedziemy razem.
- Idź, ty taki...
- Ja tu nie jestem na zasadzie kutasa, niech pani się odpieprzy, ale to szybko, co pani myśli, że mnie pani poderwie? Niech pani poderwie takiego głupiego jak pani. Pani jest stara kurwa. Ja z panią nie jadę.
A jej już nie ma, nagle dosiada się między nas szczeniak zupełny blond, tamten do niego i do mnie:
- Kurwa: ona jebana jest, ona w dupe bita jest, ona cwana, ona mądrzejsza od nas wszystkich, myślała, że przerobi mnie.
Wszyscy... Wszystkie... (maj 1965)
Ostatniego płci męskiej wysiudały. Zostały same. Nie było ich mało. Była i ta w okularach, co sepleni, intelektualistką, tak zwaną. Zagrały w kręcenie butelki, która wypadnie do naga. A celowały, żeby intelekturalistka. A ta chętnie. Zawsze. Więc wszystko dobrze i dotąd, i przedtem, i potem też. Tylko akurat na godzinę zakłócenie. Zaklepywanie. W ileś naraz. Ale potem pończoch szuka. Schowały. To ona tak jak naga szukała, tak buch w futro i na komisariat. Był mróz. Wraca z milicjantem. Milicjant pyta:
- Kto panią gwałcił
- Wszyscy, wszyscy - pokazała, on popatrzał: siedzą same kobity, dziewuchy, to się obrócił i poszedł.
Tyszkiewiczjana,
czyli pocieszenie z tej racji
Raz - jak wielkiej świętości siostra Maria Franciszka od Miłości Bożej była jeszcze hrabiną Ireną (Renią) w pałacyku na Litewskiej, przyszszły do niej Solska z Wysocką, opowiadają o teatrze; co grają, wtrącają:
- Była pani na tym?
- Nie, nie byłam.
- Ale zna pani to?
- Przepraszam, nie znam.
Gadają, gadają.
- Ale na tym pani była?
- Nie byłam.
- Jak to? Ale na tym była pani?
- Nie, na niczym nie byłam. Nie chodzę do teatru, bobym nie miała czasu do kościoła.
Solska z palcem na drzwi do niej:
- Proszę stąd wyjść!
Hrabina wyszła pokornie z własnego pokoju. Dopiero one. W orientację, w strach, wylatują, szukają. Gniewa się? Nie, roześmiana, żartowała, ale im ulżyło... Ale co wyprosiły, to wyprosiły.
Lesiu, widziałam
- Lesiu, widziałam. Lesiu, poznałam.
- Co pani poznała?
- Kupy jak kołacze. Po tym poznałam. Na takim stryszku. Zdzisio Gania z siódmej klasy nabroił. Pocałował mnie chłopak w rękę, ja mówię „Zdzisiu, sprzątaj te kupy, to jedno mi zrób”. Jak stodoły były. Jak stodoły.
- A z czego tu można poznać?
- Przeczytaj zagadnienia Forcela.
Rozgrywa. Falenica (styczeń 1967)
Rozprawa małżeńska Czesi z K...wiczem. U nich przecież niedawno byłem na Wigilii z trzema innymi małżeństwami. On śpiewał, potem słuchał się z taśmy i słuchał. Podobno od tego zajścia jej on nie dochodził do niej do łóżka. I tak zostało. Latania tamtych nie pomogły. Nim jeszcze ten rozpad nastąpił. A już tuż po Wigilii. Czesia w rozpacz, w oskarżenia. Oni na niego. Aż on na nią. Bo tak ją rzucał, chociaż mu prała. Więc im radzą: rozprowadzić się. Rozkwaterowanie. Już do siebie ani be, ani me. A razem, a dziecko jest. A pranie, gotowanie jej i dla niego. To on - zgoda, ona nie. To on przestał być elegant. I mówi do nas, że Czesia przyznała się, że podczas stosunku czytała gazetę.
Leon (marzec 1967)
Leon miał swoje wynalazki w mowie, które co pewien czas zmieniał, na przykład:
- ta stara remoncel.
Za to z biura od siebie przyniósł inne:
- jest tego od groma
- utuchlać
- a to chłam.
Po wyjściu z domu mówi na rogu poczty, tej Szyszko - Bohusza:
- Nie ogoliłem sie, żeby cieplej było.
Dodatek czy sprostowanie do rozmów o Zapolskiej. Leon mówi w Krakowie na Stolarskiej:
- Zapolska mówiła „proszę pani, ja dużo przeszłam, ja jestem wyrozumiała, ale pani mnie tym pierdzeniem męczy...”
Wstyd uliczny (wypadek) (wrzesień 1967)
Około 7 wieczorem 29 września.
Tramwaj uderzył z tyłu w furę z makulaturą, która skręcała z Mickiewicza w Mierosławskiego. Zrobił się bęc. Rozsypka. Fura się rozleciała. Koń upadł. Dwa wozy z milicją. Dwa z pogotowiem. Szpalery tłumy. Podnoszą konia. - Koń żyje, żyje...
Szukają chłopa. Nie ma.
Roman wracał ze sklepu. Patrzy. Konia prowadzą w te i wewte. Chcieli konia rozchodzić. Chłopa nie ma. Przyjeżdża dźwig. Zaczynają tramwaj rozkręcać, podnosić, ktoś wpadł na pomysł, żeby uprzątnąć furę.
Chłop nagle się znalazł. Nic mu się nie stało, bo od razu spadł. Tylko się wstydził.
Wieniec z materaca (4 października 1967)
Le. uczy w Milanówku. Jego szkoła uczciła Prusa. Bo mieszkał w Milanówku w 1911 roku. Odsłonięciem tablicy. Postanowiono zaprosić Iwaszkiewicz, aby odsłonił.
Le. jako plastyk szkoły wziął na siebie stronę dekoracyjną. Jeden bliski znajomy Le. podjął się zrobić wieniec z dębowych liści na tablicę Prusa. W międzyczasie obaj z Le., kiedy byłem na Żoliborzu, sprzątnęli mój stary tapczan i nakryli do spania nowy. W przeddzień odsłonięcia tablicy pojechali do Milanówka. Znajomy najpierw zaczął robić bazę pod wieniec, żeby było w co wbijać liście. Wyjął nagle z nylonowej torby moje pakuły z tapczana. Te sprute. Co na nich spałem 13 lat. Owijał to i zbijał papierami klozetowymi i drutami. Wysypał torbę lokówek do spinania liści. Lokówek zabrakło. Jedna nauczycielka wytrząsnęła wszystkie z główy. Wróciła potargana do domu. Ale i tak było trzeba dokupić o 9 wieczór od inicjatywy prywatnej 100 sztuk. Na drugi dzień wieniec wisiał. Przyszły delegacje. Sztandary. Grała orkiestra. Iwaszkiewicz. Telewizja. Udało się. Nawet słońce.
Dziś trzeci dzień. Od nocy deszcz. Nie wiadomo, co z wieńcem. Chyba się rozkleił, pakuły wypadły...? Zobaczymy. I co? Się wydało?
Pytam (a już jest 18 listopada):
- no i jak wieniec?
- wisi... ślicznie wygląda.
29 marca 1968:
- wisi.
Opowiadanie Albertynka (maj 1968)
Albertynek opowiada swoją przygodę.
- Raz jadę w pociągu. Obok siedzi starszy pan. Przyzwoicie ubrany, czyta brewiarz, ale zaczęliśmy stopniowo rozmawiać. On mi opowiada, że należy do jednego koła religijnego, właściwie sekty, żebym wstąpił koniecznie. Gdzie to było? W Faskowie. Powiedział, że on to prowadzi i żeby przyjechać do nich na Zielone Świątki i poobserwować ich zwyczaje i wiarę i jak mi będzie odpowiadało, to żeby do nich przystąpić
Byłem akurat w tamtych stronach, więc wstąpiłem. Idę, patrze, a tu cela nowocześnie, komfortowo urządzona, wszystko tam mają. Ten przewodniczący mówi mi, że to, co w tej chwili w środku się dzieje, to tajemnica. Wprowadził mnie do dużej sali. Uroczystość miała się zacząć o 12 w nocy. Stół z wielkim krzyżem, palą się świece. A przed ołtarzem poukładane materace. Wybija północ i naraz drzwi się otwierają i wychodzą rzędem ze świecami i z zawiązanymi oczami kobiety, a z drugich drzwi mężczyźni. Ustawiają się naprzeciw siebie. Wszyscy nago. Tylko przepaski na oczach. Nagle rzucają się na siebie i na te materace. I to podobno, że tam całymi rodzinami: matka z synem, brat z siostrą: kto komu wypadnie naprzeciwko, dlatego mają zawiązane oczy, żeby nie poznać. A to niby ma być wyżycie się, oczyszczenie. Po tym zasiadają do tak zwanej uczty. I resztę roku spędzają w wielkiej skromności, na rozmyślaniach, modlitwach, dyskusjach.
Uciekłem na schody do drzwi. Drzwi zamknięte. Wyskoczyłem oknem. Jak się rozpędziłem, to się zatrzymałem dopiero po paru kilometrach u kapucynów. Dopiero im wszystko opowiadać. Tak byłem przerażony, zaszokowany.
- Tylko niech pan - Albertynek do mnie - nie podaje za dużo, w ogóle lepiej nie.
- Nie nie, wiem.
- Bo się będą mścić.
2 czerwca 1968
Le.mi mówi:
- Polska posłała Indii wagon krówek, ale odesłali.
- Dlaczego?
- Bo krowa.
Kwiecień 1969
Holender donosi, jak tu, na poczcie, naszej, tu w Warszawie:
- Stoję w ogonku, jedna baba tak sie pcha na mnie, z takim biustem, ale tak się pcha. Potem prosi: „proszę pani, znaczek, ale żeby był ładny, tylko naprawdę, żeby był bardzo ładny.”
Dostała znaczek. Ładny. Taki graficzny. W granatowe linie.
- Nie, proszę pani, poproszę inny, bo to za smutne, dla ciężko chorego.
٭٭٭
- Obraz się po to maluje, żeby robić reprodukcję, prawda?
- Prawda.
- Reprodukcja ładniejsza od obrazu, prawda?
- Prawda, odpowiedziałem, co gorsze, w pociągu z Pruszkowa do Piastowa, koledze nauczycielowi - mówi Le.
W Pruszkowie wsiadali dalej. Jak był Piastów, wynikła rozmowa z panią obok i jeszcze drugą. Narzekała na wiek. On na to:
- Teraz pani lata pójdą do tyłu.
Nagle widzi, że ona patrzy za siebie, a ma taaaaką pupę. Siedząca tamta pani też ma tył tej. Le.(że mu nie o to szło) nie wie, co robić, cisza panuje do samego Ursusa: trzy minuty to też wieczność. Tylko wysiąść. Z tym, że wysiadła ta pani tyłem.
Podwójna fotografia (maj 1969)
W Krakowie po występie autorskim siedzę w sekretariacie, przychodzi jeden literat:
- Nie tak sobie pana wyobrażałem.
- A jak?
- Poważniejszego, z brodą.
Antyśnieżyzm (wiosna 1970)
Po ciężkiej zimie z potwornym śniegiem (padał jeszcze 2-go maja) zimny dzień po deszczu; stoją chłopy przy budce z piwem, jeden powiedział:
- Oho, zanosi się na śnieg
i o to go pobili.
Cykl „Ulizesy” (18 maja 1970)
Pielęgniarka do pielęgniarki przyszła w zwykle goście w Otwocku w maju po południu, ta nalała tej, co przyszła, wódki, i sobie, i tak gadały, ja byłem też, nie piłem, dzieci przelatywały, ta dolała tej, co przyszła, znów, a ta, co przyszła, tak opowiadała.
Sedes
Jechały dwie na służbę do Warszawy. W przedziale. Do Otwocka. Z początku nie słuchała. A potem zaczęła słuchać:
- U mnie musi być czysto.
- U mnie też.
- Sedesy muszą być w porządku.
- Ja pilnuję też. Kto wchodzi, kto wychodzi.
- Wie pani, wchodzi u mnie taki jeden starszy pan, w płaszczu, nawet przyzwoity z wyglądu, inteligentny, prosi o kabinę. I potem siedzi. Siedzi i siedzi. I nie wychodzi. Ja wreszcie pytam go „co pan tak siedzi?” A on, słyszę, coś skrobie i stęka. Mówię „niech pan już nie siedzi, niech pan wyjdzie”. On nic, tylko znów stęka i skrobie. Otwieram, patrzę, a on tak stęka i odkręca deskę klozetową. Ja mówię „panie, co pan robi, idę zawołać milicjanta”. To on mówi „niech pani nie idzie, niech pani mi odstąpi ten sedes za 50 złotych”. Ja mówię, żeby wyszedł i to zostawił. To on mówi, że zapłaci 100zł. Nie zgodziłam się. Jestem uczciwa.
- No pewnie i jeszcze co by powiedziała ta druga, jakby przyszła.
- Nie, proszę pani, on chciał mi zostawić, bo miał ze sobą w gazecie, stary sedes, pęknięty i nie biały, nie drewniany.
- Co pani powie?
- I niech pani sobie wyobrazi, mówię o tym wszystkim do Józka. Józiek mówi, że taki drewniany sedes to kosztuje nie 50, nie 100 złotych, ale 150. I nigdzie nie można go dostać.
Masaż
Pielęgniarka pielęgniarce opowiada:
- Przychodzi do mnie pan. Elegancki, po czterdziestce, żeby mu masaż zrobić....
- Do gabinetu?
- Do gabinetu. Masaż to masaż. Chce, to dobrze. Więc rozbiera się. Rozmowny, ożywiony, ja czekam. Kładzie się. Masuję. Dobrze. Piersi, plecy. Mówi: „Niżej”. Dobrze, niech będzie niżej. Brzuch...to sadełko różowiutkie. I mówi: „Wie pani, ja od czasów powstania, taki kompleks: może by jeszcze niżej... tam...” „Nie - mówię - niżej... o nie!” „On czyściutki, wymyty”, mówi. „Nie - mówię - niech pan zgłosi się z tym gdzie indziej”. Ubiera się, dziękuje, mówi, że dobrze było, zadowolony, kładzie mi na biurku 20 złotych... No coś takiego... po co mi te pieniądze. Bo żeby położył 100 zł, bo zadowolony, ale on 20. i jeszcze mówi.
Zastrzyk
- Teraz, w tym moim nowym sanatorium - mówi pielęgniarka podejmująca tamtą winem i mnie, dolewa, jej, sobie - panuje moda dawania zastrzyków domięśniowych na leżąco. Wchodzą do gabinetu i kolejno kładą się, no i normalnie, pupą do góry i już. Ale przychodzi ci starszy taki pan, całkiem już starszy, rozpina sie i układa się nie pupą do góry, a mnie więcej boczkiem. No to ja się przechylam do niego i robię mu zastrzyk. Wstaje, zapina się i mówi: „Dziękuję i przepraszam siostrę, jeżeli się za bardzo rozpiąłem i coś tam było widać.” Mówię potem do tamtych, a one: „Oooo... ten.... stary, hoo - on znany z tego...”
W nocy z 18 na 19 grudnia 1970
Niedziela. Przyszła Edda Kompozytorowa:
- Szynka podrożała. Kasza. Mąka. Wiem, bo prowadzę gospodarstwo. Płatki owsiane podrożały.
- A chleb?
- Chleb nie.
Wrócił Le. od „Grubej Kaśki”
- Dotąd obiad był przy trzydziestu, teraz przy czterdziestu złotych.
Przyszła Teresa z Przemkiem:
- Zasypka dla dzieci podrożała.
Siedzimy w pięcioro. Idzie hinduska muzyka. Krowie dzwony.
Ja:
- Papierosy podrożały?
- Nie.
Edda:
- Lokomotywy potaniały. Szyny potaniały.
٭٭٭
Pani redaktor docent od reformy języka naukowego. Zwierza redaktor od telewizji. W fotelu. Cała w przegubach. Zmysłowo.
- Gdyby tylko synonimy... - z lubieżnym przyciskiem - a przybliżenia...
Pani redaktor od TV:
- Rozumiem.
Przez telefon
- Ty glizdwo.
- Ty glizdwo! Meduzy wysiadają.
- Zupełnie wysiadają.
Nagle otworzyła album.
- To co on je?
- Glizdwę.
- O... pegaz.
- To pegazy glizdwy jedzą?
Sama lalologika
Razem z całą bezwstydną połową Krakowa, oglądałem za ogonem na świeżo zbombardowanym dworcu na posadzce przy 20-stopniowym mrozie, urocze, pięknie zbudowane i rozebrane, po prostu pornograficzne lale Trzeciej Rzeszy.
22 (11 marca 1973)
- Panie motorniczy, czy 22 skręca?
- Nie, jedzie precz prosto.
- Proszę pana, tak się mówi do wroga; należy powiedzieć „będzie jechał nadal przed siebie”. Tak trudno o prawidłowy język...
- Tyle niepoprawności, to przez ten napływ ludzi z różnych stron.
Donos ostatni (na siebie)
Między pawilonami było ileś otwockich sosen, dużo piachu, rów, pagór i ulica Zamenhofa. Wpadłem w rów, nadziałem się na krzaki, szedłem naprzód i cofałem się. Było zupełnie ciemno. Nareszcie zrobiłem się rezolutny. Iść koło rowu i dojść do skrzyżowania. No i uradowany wpadłem do gabinetu doktora Jasia.
- A, to ty.
- Właśnie, mijaliśmy się.
- Siostra zdążyła mi już o tobie powiedzieć. „Jakiś starszy pan szuka pana doktora”. Zacząłem ją wypytywać, bo wiedziałem, że miałeś przyjść. Powiedziała „z taką łysiną”. To już nabrałem pewności, że to ty.
Jasio uśmiecha się, a jest z tego samego roku co ja.
- Ładne rzeczy - mówię - tak się szykowałem na to, że kiedyś ktoś mnie tak nazwie. Ale myślałem, że to jeszcze, za ileś lat, a to już.
- Co robić.