1
Obroty rzeczy
czytano 12427 razy
cykl: Autoportrety
Autoportret odczuwalny
Patrzą na mnie,
więc pewnie mam twarz.
Ze wszystkich znajomych twarzy
najmniej pamiętam własną.
Nieraz mi ręce
żyją zupełnie osobno.
Może ich wtedy nie doliczać do siebie?
— — —
Gdzie są moje granice?
— — —
Porośnięty przecież jestem
ruchem albo półżyciem.
Zawsze jednak
pełza we mnie
pełne czy też niepełne,
ale istnienie.
Noszę sobą
jakieś swoje własne
miejsce.
Kiedy je stracę,
to znaczy, że mnie nie ma.
— — —
Nie ma mnie,
więc nie wątpię.
Autoportret radosny
Nie myślcie, że jestem nieszczęśliwy.
Cieszę się, że myślę.
Myślcie, że się cieszę.
Świadomość jest tańcem radości.
Moja świadomość tańczy
przed lampą deszczu
przed łupiną ściany
przed sklepem spożywczym z wiecami kapusty
przed ustami mówiących przyjaciół
przed własną ręką nieoczekiwaną
przed niewydrążoną rzeźbą rzeczywistości —
w przepychu najlepszej zabawy
i najwznioślejszego nabożeństwa
nieoddzielnie
2
moja świadomość tańczy.
A kiedy porwie się taniec,
zwyczajem każdego kłębka,
pójdę do nieba —
gdzie się nic nie czuje,
gdzie od początku byłem, zanim byłem,
gdzie już do końca będę, gdy nie będę,
tam — radość nie do opisania.
. . . . .
To wszystko.
[Garwolin, 3 marca 1954]
Nie umiem pisać
ciemno tu...
co o szarym swetrze?
— tylko tyle.
na dworze
jest już po cytrynie wyciśniętej
śnieg
drzewo z zimna i struktury kształtu
nierozgadane
nie szumi
którędy wyjść ze słowa?
Szare pytanie
Biele zaszły szmaragdową szarością:
biały papier z kubkami na stole
kawałek pościeli
imbryk.
Jakiż blask
zaćmił mi okno?
Co tam słychać
dziś
w dole miasta?
Który to dzień stworzenia świata
i jakich ludzi?
[Warszawa, 2 marca 1954]
3
cykl: Ballady peryferyjne
Ballada z makaty
Jest sobie zielony ogród
na wszystkie pory
w rajskie szczypiory
w drzew kalafiory.
Panna tu leży w jarzynie
(myśli, że na mięcie),
za długie nóżki — podgięte,
obie lewe i przejęte,
łokcie podpierają brodę —
z boku widzianą urodę —
odwrotną urody modę;
nad urodą wieniec dziwny
krakowski z Pelcowizny.
Na co panna czeka
z zamyśleniem na flekach?
Anilinowe ptaszki
weselą ogród rajski.
Jeden chudy ptaszek
w palcach chłopca śpi,
jak do panny nadszedł -
zagrał fi-fi-fi!
A co to za plebejusz?
A co ma za kapelusz?
Kapelusz ma jak dudy...
A gra — ten patyk chudy.
A słychać go za flety,
aż panna tupie we fleki.
Trzepoczą pantoflowe wstążki,
dygają rajskie widoczki.
Panna w tych bucikach
na leżąco fika,
stuka w pantofelki
oberki — sztajerki:
Raj tu nielichy,
graj pan — muzyki!
ja pantofelkami
radi-radi-ra!
Maj
mi po głowie
ow-
szem nie powiem
radi-radi-radi-
ra-ra!!
Graj, panie młody,
4
do końca pogody,
póki te ogrody
nie tracą urody,
a że te ogrody
nie zmienią urody
ody-rydy-rydy
uha!!!
[Gdańsk, 8 X 54]
Dwie kuźnie najpóźniejsze
U wielko-wielko-miejskiej — wielko-worowej
Grochowskiej
domów sypie się groch.
Między grochami przeszło 100
nagle luźniej:
dwie kuźnie;
maczki to?
E, dwa ogniki w gniazdach płotu,
dwie Wulkanowe komnaty,
wdzięczniej: dwojaki...
oj, Kupało
oj, Łado
co za baśń!
ej, Warszawo
ej, Prago...
Bujajcie nami — huśtawki dwie,
huśtajcie dotąd, gdzie
roku pańskiego
roku końskiego
targu na Grochowie
końskiego
stukano nimi
o Wołominy
a na końskie szczęście
pito w Kobyłce.
A jeszcze teraz tu koński rok.
One tu wstęp mają
jak w szarozłoty obrok,
zobaczonych kowali
torbami sobie przypinają,
zaś szczęściami wygiętymi
na nowo przytupują.
U rozstaja poprzód kuźni
bodą się dyszle,
dopóki panowie koniowie
do nich nie przyszli,
starzy panowie bogowie
na czterech nogach —
wożą ludek swój
po grochowych kamieniach...
5
Grochowska — Grochowska
wielki drąg
w mrowisku miasta.
A dwie kuźnie,
kiedy wieczór późny,
to patrzy do Grochowskiej
dwoje oczu końskich.
[W-wa, 15 X 1954]
Filozofia Wołomina
1. Obecność niepewna
W nocy lepiej widać kości.
Uliczka jak chuda kość.
(Inne jak kość z jej kości.)
Ona ma nawet tę stronę od śniegu
odpolerowaną, szarą i wydziobaną w pory.
To nad nią babka ukazuje się
w swym porze — w okienku,
siwa — nie jak wrona od kości,
ale jak drewniana od zegara kukułka,
bo kukułka wyskakuje na kościstym patyku,
a babka ma wydziobane usta po uśmiechu
i wystu, wykukuje niemo
swój czas pozasłoneczny
wyłączenie z rytmu
chudą kostką niezgody.
2. Mit naoczny
Budka piwa — stajenka Wołomina,
nad nią strzecha nie... markiza.
Pytacie o gwiazdę?
Jest
na jawie u latarni
i prócz tego długa jak sznur
wisi i rozbija się o śnieg.
Markiza
przewleczona
gwiazdą.
Dla kogo szopa?
Wiem, sprawdziłem: dla trzech
pasterzy w waciakach,
stebnowanych króli,
dla nich tylko codnieje.
U drugich brzegów śniegu
czekam,
czy przyjdą i dziś.
Troi się nowy śnieg.
6
Co będzie, gdy nie przyjdą
i ten biały budkę z piwem zawiekuje?!
(Już to samo było
z granistosłupami świątyń, które
odbito z piasku.)
Nikt wtedy nie odgadnie jej obrządku.
Karuzela z madonnami
Wsiadajcie, madonny
madonny
Do bryk sześciokonnych
...ściokonnych!
Konie wiszą kopytami
nad ziemią.
One w brykach na postoju
już drzemią.
Każda bryka malowana
w trzy ogniste farbki
I trzy są końskie maści:
od sufitu
od dębu
od marchwi.
Drgnęły madonny
I orszak konny
Ruszył z kopyta.
Lata dokoła
Gramofonowa
Płyta,
Taka
płyta:
Migają w krąg anglezy grzyw
I lambrekiny siodeł,
I gorejące wzory bryk
Kwiecisto-laurkowe.
A w każdej bryce vis à vis
Madonna i madonna
W nieodmienionej pozie tkwi
Od dziecka odchylona
— białe konie
— bryka
— czarne konie
— bryka
— rude konie
— bryka
Magnifikat!
A one w Leonardach min,
W obrotach Rafaela,
W okrągłych ogniach, w klatkach z lin,
W przedmieściach i niedzielach.
I w każdej bryce vis à vis
Madonna i madonna.
7
I nie wiadomo, która śpi,
A która jest natchniona
— szóstka koni
— one
— szóstka koni
— one
— szóstka koni
— one
Zakręcone!
I coraz wolniej karuzela
Puszcza refren
I preryfe
rafa
elickie
madonny
przed
mieścia
wymieniają
konne piętro
— — — — — — — —
Wsiadajcie
w sześcio...!
Rozprawa o stolikowych baranach
Fantazjo warszawskiej Pragi,
masz assyryjskie rogi
i jedną nogę
czerwono
lakierowaną.
O bazar! bazar! bazar!
O baran! baran! baran!
To jego profil
— jak z lewej ręki —
i jego baranica piękna —
ach! dwa profile Nefretet
z liworyzacją tête à tête.
Cztery czerwone kropki uszu.
Babilony
trefione w srebra z tłuczonego lusterka
i czerwone chorągiewki,
kożuchów złote Homery,
lazurowe cokoły.
A dalej: barany
w koronkach brabanckich
i barany z Bizancjum,
i barany w koronach oryniackich...
Jaki zwrotnik?
„Wiek który? — — Czas który?”
Magie — religie — rytuały.
A to wszystko z jaskiń
pod miastem,
nieustanne Mentony gminne,
a to
8
nieprzerwane dylu-dylu
dyluwium
peryferyjne.
[Gdańsk, 8 X 54]
Tryptyk pionowy
Sny, moje sny!
Jak dzwon — ten próg.
Patyki cienia wiszą.
Brązowo gładzi,
szaro kłuje,
a pod palcami
rąk i nóg
tak samo —
mnie
czy im
kurzą się pnie
piszczały
krosna
dziurami melodyjnymi:
1
W dole — w dole — z góry na dół
Cecylia gra na maglu,
kufry, klaty przesuwa,
drewniane zęby — jej męczeństwo — —
święta Cecylia w politurach,
koło — manuał — emmanuel
wał — interwał — fuga.
2
A ta Dorota — nosicielka,
a kosze jak skóra chleba,
w koszach węgle, na węglach drzewa,
schody w pręgach,
sęki na plecach — —
wysoka droga omdlewa.
3
U góry — szare szare mury,
u góry święta Weronika,
rozpięte ręce w strych — i w strych — —
w płachtach bielizny mokra twarz
wysycha i ucicha...
...Taki śnie mój! Stary sprzęcie,
w koronce korzenie masz i czub.
Na zawiasach dzwon się kręci
na zamknięcie
snu.
9
Zadumanie o sieni kamienicznej
Sień: głębia piwa najmocniejszego
to jej zapach
jej światło
jej smak.
O tyki
kanciaste
strome!
o tyki drzwi,
po co po was chodzić?
Jakie słychać rośnięcie
tłoczenie
szum?
O chmiele za drzwiami
wieczorne chmiele!
Przez drzwi tych gąszcz
pojazd
fin-de-sièclowy
ko-łat! ko-łat! —
maszyna do szycia
Droga koniec ma?
A gdzież tak przez świat?
Oj, chmielu...
Tu — od tych gąszczy
ptak
z dziobem emaliowanym
ucieka
dzieciom
w kraje ciepłe
— a zostaw chociaż piórko z pary.
Oj, chmielu...
Tu — od tych gąszczy
długie
mówienie sypie się i sypie,
jednakowe
ziarna
zgarnia
kto czy nikt?
szufla ucha pijana
zasypała wszystko
— zapakuj się, mówienie, do worka!
Oj, chmielu...
Oj, tyki wieczorowe po piętrze,
oj, sienne piwo najmocniejsze,
oj, sienne
niewesele,
chmiele wy, chmiele.
10
[Warszawa, dnia 15 października 1954 r.]
cykl: Ballady rzeszowskie
Barbara z Haczowa
— Barbaro z popiołu i srebra...
— Jestem z drewna.
— Barbaro spod szarego gontu...
— Jestem spod błękitu.
— Błękit masz na sukni
jeszcze niedojrzały,
a twój domek
to srebro i popioły.
— To wapienny tynk.
— Tynk?
— To wapienny tynk.
— Barbaro z cynobrem u głowy
w sukni opalowej
z płaszczem niebieskawym,
ale jeszcze jesteś
prócz tego, co tynkowali,
z popiołu i srebra dalej...
— A?... Uderzają w deski
mojej kapliczki
jabłka.
— Tak, Barbaro,
niby jabłonie,
a jeszcze
kiedy głowę skłonisz...?
— Kiedy głowę skłonię?
Pokrzywy? — bez srebra.
A! łopuchy srebrne
ale tylko
po jednej stronie!
— Po jednej stronie,
bo po drugiej zieleń,
Barbaro.
A popiołu i srebra
na coś chyba zostało?
— ...Na kamienie!
— Jesteś rozmowna,
Barbaro barokowa.
— Barokowa?
— Tak. Taka ruchliwa
dokoła.
— Prócz tego jestem święta
we wszystkich sukni skrętach.
— Wiem.
11
— A tam niżej rzeka
za plecami moimi
ucieka
i zawsze jakoś
pozostaje.
— Słyszę.
— A w bok, na wysokościach
siwe drzazgi poukładali
Panu Bogu Haczowskiemu.
— Widzę na wysokościach,
Barbaro przydrożna,
siwy kościół.
— O to to!
Jakem przydrożna,
nie znajdziesz w nim
gwoździa;
są za to
po pierwsze — pajęczyny,
po drugie — kurzu a kurzu,
po trzecie — dwa anioły,
co kopciły świecami,
po czwarte — belki
wedle andrzejowego krzyża
powiązane,
po piąte — same kołki
od sobót po izbicę,
po szóste — pusto,
po siódme — malowidła,
na suficie
na ścianach,
nad drzwiami czarni Żydzi
(Pan Jezus ze świątyni wygania)
i wszystko z drewna,
jakem drewniana,
i mówię ci...
Mówiła, długo mówiła
od tego kościoła na ustach
czerwonych — siwa.
Pamiętam — oczy malowane
mrużą się jeszcze:
— Belki od wschodu patrzą twarzami,
ale twarze wyjadł deszcz... —
mówiłą długo
wszystko, co słyszała
moja znajoma z Haczowa
pod kościołem napotkana
świątkowa łopianowa...
[Kraków, 23.1.1952 r.]
Stara pieśń na Binnarową
Prowadź nas, przenico,
złota błyskawico,
12
przez fiolety owych wzgórz
między blaski kukuruz
z żółcielami pospołu,
słonecznikiem upału,
miodem rozlanym powietrza —
dywanami spod Biecza.
Wyjdźcie, stłoczone w kapliczce
świątki z dziwacznym licem,
pokażcie najbliższą drogę
fiołkowym i żółtym rękawem.
Już woda z rowem zakręca.
Kończy się droga gorąca.
Wierzby zgromadzone
dmuchają w pnie spękane.
Widać czarne prawie
bożych ścian modrzewie.
A szparami zapachy się leją
od pajęczyn, kwiatów i drewien.
O Anioły-Stróże,
o deski w różnym kolorze —
od kaplicy swojej wyjdźcie,
tęczę z drewna nam pokażcie,
w skrzyp cichuśki i lekkuśki
odemknijcie drzwi kościoła.
Otworzyły!
O pajęczyno kolorów!!
Bogarodzica Dziewica,
złotem gotycka Maryja
nad ołtarzem płonąca
koralami u szyi,
u twego syna Gospodzina
cała Jerozolima:
na ścianie
po prawej stronie
w żółtościach,
w klocach zieleni
skręcone — głowa przy głowie
orszaki wielkopiątkowe
farbami i kurzem się trzęsą
na kusych nogach.
Kyrie elejson!
Adamie — ty boży kmieciu,
Ewo — z tej samej kłody,
we dwoje ołtarz dźwigacie,
aż pogrubiały wam łokcie.
Kyrie elejson!
A po prawej stronie
białe, zapylone
„trzy Maryje poszły,
drogie maści niosły...
Gdy na drodze były,
tak sobie mówiły:
Jest tam kamień niemały,
13
a któż go nam odwali?”
— — Grób święty
zarósł pajęczynami — —
— — — anioły siedzą
zakurzone, białe —
śpiewają:
„...Nie trwóżcie się, Dziewice,
ujrzycie Boga lice...
Wstał z martwych, tu go
nie,
tylko jego odzienie...
Alleluja!”
Gdy prowadzili ołtarz,
święty Michał stał na szczycie,
trzymał miecz zapylony
i wagę z przydrożnym kurzem.
Ale pułap kwieciesty
kościoła
był za niski
dla archanioła,
więc przefrunął ponad chór,
wziął miecz, wagę,
na niej — kurz
i tak czuwa.
Drewniany Michale Archaniele,
ty na drewnianych aniołów czele,
Stróżu Stróżów malowanych
i
posiwiałych od śniegu
niecałych po zacieku...
Oto pomniejszone Stróże
o tęczowym kolorze
wśród kaplicy swojej
trzeszczą w cytry i wiole
rano, wieczór, we dnie, w nocy
ludzkim śpiewom do pomocy.
Śpiewy zostały
w kalinie, w jęczmieniu,
w makówkach —
pod ołtarzami...
Gdy potrącić je,
roznosi się pył po sumie:
„...Ty przez aniołów...
...ty przez aniołów...
...ty przez aniołów...”
Cisza.
W nawie
na cieniach zastrzałów
ostatnia tajemnica:
po lewej ręce
zbawieni,
po prawej
potępieni,
a wszyscy
14
przyprószeni...
Amen.
[Kraków, 25 stycznia 1952 r.]
cykl: Groteski
„Ach, gdyby, gdyby nawet piec zabrali...” Moja niewyczerpana oda do radości
Mam piec
podobny do bramy tryumfalnej!
Zabierają mi piec
podobny do bramy tryumfalnej!!
Oddajcie mi piec
podobny do bramy tryumfalnej!!!
Zabrali.
Została po nim tylko
szara
naga
jama
szara naga jama.
I to mi wystarczy:
szara naga jama
szara naga jama
sza-ra-na-ga-ja-ma
szaranagajama
[Gdańsk, 9 X 1954]
Ballada o zejściu do sklepu
Najpierw zeszedłem na ulicę
schodami,
ach, wyobraźcie sobie,
schodami.
Potem znajomi nieznajomych
mnie mijali, a ja ich.
Żałujcie,
żeście nie widzieli,
jak ludzie chodzą,
żałujcie!
15
Wstąpiłem do zupełnego sklepu;
paliły się lampy ze szkła,
widziałem kogoś — kto usiadł,
i co słyszałem?... co słyszałem?
szum toreb i ludzkie mówienie.
No naprawdę
naprawdę
wróciłem.
[Warszawa, 10 stycznia 1954]
Dwa przekłady
1. Przekład z parasolki
Ja
wrona
miękki dzwon
galanteryjny szpon
takt ronda
galanteryjny szpon
takt - ronda
to deszcz - to on
toon
ton
—
Rozpiąć mnie sufitowo
nad żarówką
a zaświecę tamta
indiańska —
natchnione
słońce
dyletanta
2. Przekład z materaca
Pasy — Matissy — Bonnard
Chór z trąbkami — pode mną
zatopione skręcenia
śpią ślimaki śpią
Pasy — Matissy — Bonnard
[W-wa 4 X 54]
16
Mój strach nie- i organiczny
Wieczorem złamałem grzebień.
W nocy bałem się
koguta-stróża
i zardzewiałej piły,
bałem się pisków mojego żołądka,
myliłem go z niewidzialną myszą.
Studium klucza
Klucz
ma
zapach wody gwoździowej
smak elektryczności
a jako owoc
to on cierpki
niedojrzały
będący cały w sobie
pestką.
[W-wa, 16 lutego 1955]
Zaznaczam: mogłem się przesłyszeć
Tekla Tekla Tekla Tekla
Teklo, zegar cię woła...
Nie ma Tekli,
wyjechała Tekla.
Jakże Tekla wyjechała,
kiedy krzesła zamknięte
doniczki zamknięte
żyrandole zamknięte —
jakże ona wyjechała?
Tekla Tekla Tekla Tekla
Teklo, zegar cię woła...
Nie było Tekli,
nie było,
nawet gdyby lustro w lustrze
w lustrze lustro
17
lustro w lustrze —
nie było jej,
nie było.
Teklo...
I zegar usnął.
[Gdańsk, 9 XI 54]
cykl: Liryka sprzed zaśnięcia
Liryka śpiącego
fruwam
fruwam
na trapezach przyśnień
fruwam
w latającym cyrku rzeczy
nad tobą
nad jawnym
nad zwykle przytomnym
jestem wszystkimi
i bywam wszystkim rzeczami
ale nie tobą
byle nie tobą
mój leżący na dnie
moja góro oddechów
która stopniejesz
przebudzeniem
mój ty
który spłyniesz
[Warszawa, 25 IX 1954]
Mój testament śpiącego
ciemny negatyw pokoju
z którego wypadła
jedna dzienna rzeźba
mój negatyw
ze mną
wysypanym w różne kąty
ta pusta moja małżowina
pomnik na łóżku
18
ach gdyby tak parę wieńców bibułowych
garnków
głogów
i parasoli pod mżeniem nocy
jeszcze ileś razy
pozlepiam swoje kredy
gipsy
w coraz to gorsze formy i ślimaki
a w koncu naprawdę
wylecę ze skorupy
więc naprawdę
pamiętajcie
parasol
Moje Jakuby znużenia
Arturowi Sandauerowi
Wyżej
hejnały kształtu
zamieszkiwania dotyku
wszystkie pogody zmysłów...
Najniżej — ja
to z moich piersi wyrastają
schody rzeczywistości.
I nic nie czuję.
Nic soczystości.
Nic koloru.
Nie tylko nie jestem
którymś z testamentowych bohaterów
ale gorzej niż flądra
przylepiona do dna na zdychanie
z uciekającymi w górę
pękami balonów oddechu
gorzej niż kartoflana matka
która wypuściła
olbrzymie jelenie rogi kłączy
i sama - skurczona
prawie do zniknięcia.
Uderz mnie
konstrukcjo mojego świata!!
Świadectwo snu
Za płotami łóżek
my — budy kinowe
snu.
19
Nie możemy tupać
ani klaskać.
Co najwyżej
krzyczymy małpim językiem,
naszym starym narzeczem,
o rzeczach najnowszych.
I naprawdę
przeżywamy wtedy
własną cywilizację.
[Garwolin, 1 marca 1954]
cykl: NIEPRZYPISANE
cykl: Pokrewieństwa
Do NN***
nagle
wycinasz się
z pomieszanych form ulicy
wypukłością nóg
twarzy
zbliżasz się — pół
mijam cię — pół
jakże mi szkoda
tej zawsze jednej strony nie widzianej!
odchodzisz — pół
ruch innych
kroi cię
w coraz drobniejsze
kawałki
nic mi z ciebie nie zostało
nagle
[Warszawa, 10 IX 54]
Jednym palcem wystukane
Dnami garnków
latają
20
jaszczury starych rąk.
Gzymsy koków
pod gzymsami szaf.
Butle okien
zatkane korkami twarzy.
Kamienie
patrzą
porowato
z różnych zmarszczek
nad fioletowym podbródkiem
W ziemi —
trumienne amonity.
— —
Róże krwiobiegów
pną się po schodach
pod dach
na anteny gotyku.
Muchy
wokoło lampich horyzontów
i ci, co we widnokrąg
odchodzą
i jesiennieją
na rózgi szkicu.
Od ziemi nie odrosnąć
Wieczorem
wracam
sztywną
przezroczystą,
wieczorem
wracam
lunetą,
podejrzewam
sztuczne zimne dziecko gwiazd
o siebie,
chrzęszczą mi
szklane rurki oddechu
od połączenia z
prze-stworzami
— stworzonego
przetworzonego
schowaj mnie
przed obcymi matkami,
moja matko od nóg,
moja gwiazdo.
[W-wa, 17 lutego 1955]
21
Słowa dokładane do wiśniowych wołów
Wiśniowe woły
wiśniowe woły
nad wołami
twarde anioły
anioły w ostrych wozach
w saradelach
w miraculach
w kumosach
Ptaszkowie czubki stodoły
pod ptaszkami
anioły
bez kapeluszy
w peluchach
z włosami na uchach
. . . . . . . .
skrzydeł nie mają
oddali gęsiom
piękni są
Dwa koła - księżyc - dwa koła
wołowa waga ma łańcuch
złoto wiśniowe na wołach
brzęczą żelazne oczęta
patyki śpią na stodołach
cień pachnie prosto z księżyca
pachnie wszystko co wiezione
gęsie skrzydła — nie na aniołach
słuchajcie patyków
wołowych słów
piękne są
anioły kiwają głowami
wielkimi wołami
w wiśniowych kolorach...
[Garwolin 13.IX.54]
Za język pociągnąć
rzeki kory
idą w górę
—
po pniu
22
siebie pną
—
kropielnica poziomek po ziemi
—
staropolskie
mówi
między nimi
na krzyż supła
na jeden — zawiązuje te dwa kiwania — dzwon
poziom — pion
poziom — pion
[W-wa 15.IX.54]
Zielony: więc jest
Jesteś... nie jesteś...
wierzyć w ciebie czy wątpić
z czego byś nie był —
albo gdybyś nawet
z niczego był
— — zielonyś —
od księżycowej glazury
pejzazu zimowy
po prostu fajans
trochę zamieszkały
i zimny — —
z ornamentami drzew i mgły
na brzegu
A gdy nic nie wiem o tobie
ani o robaku mikropustki
który cię gryzie
ani o nazwaniu cię śniegiem
krańcem miasteczka
spodem
miesięcznej nocy
możesz mi zagrać
najpiękniejszą część niepokoju
[Garwolin, 18 lutego 1954]
cykl: Szare eminencje
My rozgwiazdy
23
To nie tylko
zgubione włosy.
Opuszczone miejsce
często boli.
Mnożymy się
ucięci
tęsknotami.
— —
Jesteśmy rozgwiazdami.
— —
Nie odgrodzeni od niczego.
Rozgubieni.
O mojej pustelni z nawoływaniem
1
Nie jestem godzien, ściano
abyś mię ciągle syciła zdumieniem...
to samo — ty — widelcze...
to samo — wy — kurze...
Jakże jednak tu nie ulec
twojej piramidzie mojego odosobnienia?
a twoim — brzękom nazwy
która nadziewa
moje ciasto ucha?
a waszym szarym — z was samych — drogom
w które i mnie zabieracie?
Tak
w mojej pustelni kusi:
samotność
pamięć świata
i to, że mam się za poetę.
Dziwię się
i dziwię siebie,
i komentuję wciąż żywoty otoczenia.
Więc nocą
mija dni czterdzieści
albo cały anachoreta,
a owe pychy
apetyty
swawolne wole
robią ze mnie gniazdo.
2
24
Kruk mi chleba nie przynosi.
a grota — numerowana,
wisi drzewo ze sznurków,
kwitnie papierami,
kwitnie świecznik ze stołowych nóg
a drugi świecznik — prawdziwy.
Ostatecznie — mówię z ludźmi.
Nie piszę dla samych szaf.
Więc bądź — o ja! — garbaty
garbem pokory przed ziomkami
i garbem porozumienia.
Zrozumcie po ciemku:
brzęczy srebrna korona stołu,
słychać miasto w skrótach i ukosach.
Zapalcie światło:
czy nie zamiesza się
każdy z was — w żółtej szklance,
dokoła której
ociera się półtora wymiaru?
Zgaście światło:
oto magazyn kontemplacji,
cały jesteś pokryty sercem,
rozgrzesz mnie!
Włóż, włóżcie papierowe kwiaty do czajników,
pociągajcie za sznury od bielizny
i za dzwony butów
na odpust poezji
na nieustanne uroczyste zdziwienie...!
[styczeń 1955 r.]
O obrotach rzeczy
A one krążą
I krążą.
Przebijają nas mgławicami.
Spróbuj schwycić
ciało niebieskie
któreś z nich
zwanych „pod ręką”...
A czyj język
najadał się całym smakiem
Mlecznej Kropli przedmiotu?
A kto wymyślił,
że gwiazdy głupsze
krążą dokoła mądrzejszych?
A kto wymyślił
25
gwiazdy głupsze?
[Warszawa, 18 października 1954 r.]
Podłogo, błogosław!
Buraka burota
i buraka
bliskie profile skrojone
i jeszcze buraka starość, którą kochamy,
i nic z tej nudnej fisharmonii
biblijnych aptek
o manierach
i o fornierach w serca, w sęki
homeopatii zbawienia...
tu nie fis
i nie harmonia,
ale dysonans
ach! i flet zaczarowany
w kartofle — flet
w kartofle rysunków i kształtów zatartych!
to stara podłoga
podłoga
leżąca strona
boga naszego powszedniego
zwyczajnych dni
i takie słowo koncertujące
w o-gamie
w tonacji z dna
naszej mowy...
Podłogo nasza,
błogosław nam pod nami
błogo, o łogo...
[Garwolin, 16 listopada 1954 r.]
Rzeczywistość nieustalona
Skrojone według jednego manekina
połyski przechodniów.
Kubistyczne lustra
po guzikach
po morzach.
Ziarno rdzy na nowy kolor
starej szuflady.
26
Ściany zmieniające skórę jak węże.
Gruby kurz
który rośnie
pokoleniami szarych baranków.
Wypozyczalnia sennych przeżyć
czyli druga historia świata.
Stołowa piosenka prawie o wszechbycie
Okami sęków
pawi się stół
pawi się stół
bukowy
sosnowy
dębowy
konar
odkryty w pół.
. . . . . . . . . . . . . .
Ma stół wymiary
równości
z tajemnym bogactwem uchybień
z poezją formy
po lesie
po zmarłym
po grzybie
i topografię iście salomonową.
I stało się s t ó ł słowo.
. . . . . . . . . . . . . .
Sadzają do stołu
w koła, w prostokąty
swoje sprawy
swoje wyglądy
— stół to wół —
podnoszą się od stołu
na wagach
śniadań
rozmów
min...
. . . . . . . . . . . . . .
W stole
tłum dłoni czyhający też na chiromantę
naczynia słojowate z fermentem przestrzeni
i ten sam co w nich płyn.
Gdyby wyłożyć wszystkie linie?
Gdyby zdobyć drewnianą Jerozolimę?
Gdyby wozami Eliasza
przepchać się przez globy i próżnie
które w stole milczą czy dudnią?...
27
Swoboda tajemna
Przekazywali sobie ściany
jak plazmę życia.
Hodowali w rodzinie
pra-szafy
pra-klamki.
Gdy rozkręciły się zwoje schodów,
gdy poszedł dom
na dno,
czuli: szafa została w ich małej wątrobie,
mysleli prawie: kredens istnieje
poprzez powiedzenie.
wystarczy zaskrzeczeć ustami —
śmieją się drzwi...
Krajobrazem rozłupanym na syntezy
szli do podłogi obiecanej,
którą obiecywał
każdy sam sobie.
Nie zaśpiewali Eklezjasty.
Marność jest dla wybranych.
Wybranych jest mało
Albowiem — wybiera
każdy —
sam siebie.
[Warszawa, 28 lutego 1954]
Szare eminencje zachwytu
Jakże się cieszę,
że jesteś niebem i kalejdoskopem,
że masz tyle sztucznych gwiazd,
że tak świecisz w monstrancji jasności,
gdy podnieść twoje wydrążone
pół-globu
dokoła oczu,
pod powietrze.
Jakżeś nieprzecedzona w bogactwie,
łyżko durszlakowa!
Piec też jest piękny:
28
ma kafle i szpary,
może być siwy,
srebrny,
szary — aż senny...
a szczególnie kiedy
tasuje błyski
albo gdy zachodzi
i całym rytmem swych niedokładności
w dzwonach palonych
polanych biało
wpływa w żywioły
obleczeń monumentalnych.
[Garw(olin), 18 lutego 1954]
Sztuki piękne mojego pokoju
1. Szkoła śpiewu
Szafo szafo Semiramido
piramido
Aido
opero w trzech dzwiach!
A od każdych rozwidnień
zaświeceń
błyszczysz w cztery płaskie świece.
Gdybym umiał śpiewać w tobie
ach
spróbuję arii „O szafo...”
Jeden powiedział:
taki żydowski kloc —
ta szafa to Golem.
I kto wie?
Kto zna jej noc?
I jej żyrandole?
2. Szkoła tańca
Pod moją różową tapetą
arcy-moja różowa
na trzy takty
pufa.
— —
Gramy Fredrę albo Moliera.
O n a (wybiera, podrzuca tekst): ...O Klaro!
J a: O Klaro, kiedyż przyjdzie chwila wypłakana...
O n a (podpowiadając): ...sroga sercu rana...
J a: Pani na imię Klara?
O n a: Czy to postać rzeczy zmienia?
29
J a: Ach, pani się zarumienia...
A jest zawsze przecież otulona
w warszawskiego księstwa amaranty
więc co chwila
jako czwarty
z trzema jej turniurami
tańczymy kadryla...
I tak schodzi mój czas delikatny.
3. Szkoła nieprzyzwyczajenia
Firanka — na zwierzęta nastroju
pajęczyna z okazji świata.
Uczepiony jej
pająk
mojego pokoju
„soir - espoir”
a to - już się rozwidnia.
Wieczorem
dotknąć kroju krzesła —
brzdąknąć na byle linii siennika —
posmakować suchy okruch sufitu —
to wpadają stadami
wszystko co się skojarzy
jak ćmy —
czego by nie pomyśleć.
Tyle ich! Tyle ich!
Aż krążymy i my -
i wołamy (ja, piec, sienniki):
„Aniołki - aniołki
siadajcie na ścianie
tu tu!!!”
Siadają.
Śpiewają gamę:
do
my
sły
rze
czy
wi
sto
ści
rze
czy
wi
sto
ści
do
my
sły
— — Uczepiony jej pająk mojego pokoju
a to - już się rozwidnia.
30
Puste oka mrugają firankę.
Teraz tylko — przeznaczenie
welon Ananke —
albo bogini zmęczenia
byleś tylko nie zesłała
do rzeczy przyzwyczajenia.
[Warszawa, 4 października 1954]