DRUKUJ
Dariusz Kowalczyk SJ
Czy i jak oczekiwać końca świata
Kościół
Życie wieczne
Sens życia
Bóg pragnie, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni (zob. 1 Tm 2, 3-4). Piekło pozostaje
jednak realną możliwością. Wynika z tego, że z jednej strony nie można stwierdzić, iż
ktoś na pewno został potępiony, z drugiej zaś nie można być pewnym, iż możliwość
wiecznego potępienia nie zrealizuje się w żadnym przypadku. Nie ma jednak żadnego
sensownego powodu, aby w jakikolwiek sposób ograniczać nadzieję zbawienia ludzi w
Chrystusie. W przeszłości dość łatwo umieszczano w piekle liczne rzesze grzeszników.
Co więcej, w potępieńczych jękach dostrzegano wieczny wyraz tryumfu Bożej
sprawiedliwości. „Potępieńcy będą – twierdził niejaki Jonathan Edwards – męczeni w
obecności gloryfikowanych świętych. W ten sposób święci bardziej poczują, jak wielkie
jest ich zbawienie. Widok niedoli przeklętych podwoi żarliwość i wdzięczność świętych
w niebie”
[6]
. Dzisiaj tego rodzaju rozumowanie budzić może jedynie politowanie. Stąd
trzeba nam powrócić do nadziei, że Ten, który nadchodzi, okaże się zbawcą wszystkich
bez wyjątku. Czyż nie taką właśnie nadzieję wyraża znana modlitwa fatimska: „O mój
Jezu, przebacz nam nasze grzechy, zachowaj nas od ognia piekielnego, zaprowadź
wszystkie dusze do nieba i dopomóż szczególnie tym, którzy najbardziej potrzebują
Twojego miłosierdzia”?!
Koniec świata w Eucharystii
Pełnego ufności oczekiwania na przyjście Pana uczy nas Eucharystia, w której – po
konsekracji – wspólnie wołamy: „Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje
zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale”. Jest to niewątpliwie echo
ostatnich słów Apokalipsy, owego „Przyjdź, Panie Jezu” (Marana tha). W wielu innych
momentach Mszy świętej odwołujemy się do apokaliptycznej nadziei powtórnego
KATOLIK.pl - Portal katolicki dla wierzących, wątpiących i poszukujących
http://www.katolik.pl/23203,416.druk?s=4
1 z 3
2012-12-27 15:24
Przyjścia Pana. I tak na przykład w III Modlitwie Eucharystycznej kapłan wypowiada
następujące słowa: „Wspominając, Boże, zbawczą mękę Twojego Syna, jak również
cudowne Jego zmartwychwstanie i wniebowstąpienie, oraz czekając na powtórne Jego
przyjście, składamy Ci wśród dziękczynnych modłów tę żywą i świętą Ofiarę”.
Natomiast po modlitwie „Ojcze nasz” kapłan modli się m.in.: „Wspomóż nas w swoim
miłosierdziu, abyśmy zawsze wolni od grzechu i bezpieczni od wszelkiego zamętu, pełni
nadziei oczekiwali przyjścia naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa”. A zatem ten, kto w
sposób autentyczny uczestniczy we Mszy świętej, oczekuje końca świata. Stąd w
Kościele pierwszych wieków istniała tradycja, zgodnie z którą podczas najważniejszej dla
chrześcijanina liturgii w ciągu roku, a mianowicie Wigilii Paschalnej, nie rozsyłano
wiernych przed północą, gdyż należało w tym szczególnym czasie wspólnie oczekiwać
Paruzji Pana. Widząc u chrześcijan strach przed końcem świata, święty Augustyn wołał:
„Jaka jest nasza miłość do Chrystusa, jeśli boimy się Jego przyjścia? I nie wstydzimy się,
bracia? Kochamy Go i boimy się, że przyjdzie? Czy kochamy Go naprawdę? Czy też
przypadkiem nie kochamy naszych grzechów bardziej niż Chrystusa?” (Enarratio in
Psalmos 95, 96. 14).
Stół uczty eucharystycznej jest zapowiedzią stołu uczty niebiańskiej, który sam Bóg
przygotuje dla nas na końcu czasów: „Pan Zastępów przygotuje dla wszystkich ludów na
tej górze ucztę z tłustego mięsa, ucztę z wybornych win, z najpożywniejszego mięsa, z
najwyborniejszych win. [...] Wtedy Pan Bóg otrze łzy z każdego oblicza, odejmie hańbę
od swego ludu na całej ziemi, bo Pan przyrzekł” (Iz 25, 6. 8). Podczas Mszy świętej
eucharystyczny pokarm spożywamy w swego rodzaju pośpiechu, „na stojąco”, co
wskazuje na oczekiwanie czegoś więcej... Obecność Boga w Eucharystii jest ukryta,
przede wszystkim pod postaciami chleba i wina, i jako taka chce obudzić pragnienie
widzenia Go twarzą w twarz. To właśnie doświadczenie wyraża pieśń Adoro Te devote:
„Proszę, mój Jezu, miłosierdzia Twego, / Którego teraz widzę ukrytego, / Niech Cię,
czego ja tu jedynie żądam, / W chwale niebieskiej jawnie już oglądam”. Mówi o tym
również katechizm, kiedy stwierdza: „Pielgrzymujący Lud Boży, nieustannie celebrując
Eucharystię, głosząc Misterium Paschalne Jezusa, ‘aż przyjdzie’ (1 Kor 11, 26), zmierza
‘wąską drogą krzyża’ do niebieskiej uczty, gdzie wszyscy wybrani zasiądą przy stole
Królestwa” (KKK 1344).
Czy uczestnicząc we Mszy świętej jesteśmy świadomi eucharystycznego nakierowania na
koniec czasów, czy rzeczywiście z tęsknotą wyczekujemy Boga, który nadchodzi, czy też
– jak zauważa święty Augustyn – boimy się Tego, którego ponoć kochamy?
Chrześcijanin rozumiejący swoje uczestnictwo w Eucharystii unika dwóch skrajności: z
jednej strony nie poddaje się atmosferze niezdrowej egzaltacji wokół zapowiedzi końca
świata, z drugiej zaś nie zbywa tej prawdy ironicznym wzruszeniem ramion.
Chrześcijanin jest po prostu spokojny i gotowy na przyjęcie daru niewypowiedzianej
przyszłości, przy czym nie oznacza to niechęci do świata doczesnego lub pragnienia
szybkiej śmierci. Wręcz przeciwnie – ustawienie własnego życia w perspektywie
spotkania z Panem pozwala na głębsze przeżycie piękna i dobra wokół nas i w nas. Skoro
Ten, który nadchodzi, nie jest niszczycielem, lecz Zbawicielem, to znaczy, że na swój
sposób ocali On to wszystko, co w naszym życiu jest rzeczywiście cenne. Dobre
spotkania, czułe muśnięcie dłoni, wszelkie przejawy miłości, radosne bycie z
przyjaciółmi, również to przy dobrym piwie – to wszystko nie zginie w otchłani nicości,
ale będzie przez nas odnalezione w Bogu. Nie poddawajmy się zatem katastroficznym
nastrojom, lecz bądźmy ludźmi Eucharystii, w której możemy doświadczyć tego, o czym
pisał autor Psalmu 122: „Uradowałem się, gdy mi powiedziano: ‘Pójdziemy do domu
Pańskiego!’ / Już stoją nasze nogi / w twych bramach...”.
Dariusz Kowalczyk SJ
KATOLIK.pl - Portal katolicki dla wierzących, wątpiących i poszukujących
http://www.katolik.pl/23203,416.druk?s=4
2 z 3
2012-12-27 15:24
___________________
Przypisy:
[1]
A. Świderkówna, „Przyjdę niebawem”. Wezwanie do nadziei, w: „Znak” nr 12/1999,
s. 33-34.
[2]
Apologetyk, V, 1-6, Poznań 1947, s. 24-25.
[3]
T. Węcławski, Abba wobec Boga Ojca, Kraków 1999, s. 253.
[4]
Cyt. za Maximilian Rudwin, Diabeł w legendzie i literaturze, Kraków 1999, s. 69.
[5]
Zob. tamże, s. 315-316.
[6]
Cyt. za tamże, s. 69.
strona:
1
2
3
4
KATOLIK.pl - Portal katolicki dla wierzących, wątpiących i poszukujących
http://www.katolik.pl/23203,416.druk?s=4
3 z 3
2012-12-27 15:24
artykuy z serwisu katolik.pl
Gniew oddala od miłości
Wyjaśnienie istoty szóstego grzechu głównego wymaga najpierw rozróżnienia dwóch
odmiennych znaczeń, jakie posiada słowo gniew. Jako emocjonalne przeżycie nie jest on
zaprzeczeniem miłości także dlatego, że w swej istocie miłość to nie uczucie, lecz
postawa troski o dobro kochanej osoby.
Gniew wygrywa wtedy, kiedy przegrywa miłość.
Gniew: uczucie czy postawa?
Otóż w języku polskim słowo to odnosi się najpierw do przeżyć emocjonalnych, a te ze
swej natury nie podlegają
ocenie
moralnej. „Uczucia same w sobie nie są dobre ani złe.
Nabierają
one
wartości moralnej w takiej mierze, w jakiej faktycznie zależą od rozumu i
od woli” (KKK, 1767).
Gniew może zatem oznaczać spontaniczną, a przez to niezależną od świadomości i
wolności, emocjonalną reakcję człowieka na błędne postępowanie innych ludzi albo na
zło popełniane przez samego siebie. Słowo „gniew” może jednak oznaczać nie tylko
spontanicznie pojawiający się stan emocjonalny, ale też świadomą postawę, czyli zależny
od rozumu i woli sposób odnoszenia się człowieka do innych ludzi lub do samego siebie.
Jedynie gniew rozumiany w tym drugim znaczeniu – a zatem jako świadoma i
dobrowolna postawa – podlega negatywnej ocenie moralnej i jest zaliczany do grzechów
głównych.
Emocjonalny ból a miłość
Gniewna reakcja emocjonalna człowieka w obliczu zła nie jest winą moralną. Przeciwnie,
gniew w tym znaczeniu jest emocjonalną formą protestu wobec zła, połączoną ze
smutkiem, bólem i rozczarowaniem. Jest zatem potwierdzeniem wrażliwości moralnej
danej osoby oraz przejawem jej cierpienia w obliczu krzywdy i grzechu.
Gniew jako emocjonalne przeżycie nie jest zaprzeczeniem miłości także dlatego, że w
swej istocie miłość to nie uczucie, lecz postawa troski o dobro kochanej osoby. Gdyby
miłość była uczuciem, to byłaby podobnie zmienna i nieobliczalna jak uczucia i nie
wolno byłoby jej ślubować. Nie możemy bowiem nikomu gwarantować tego, że
będziemy w przyszłości przeżywać określone stany emocjonalne. Człowiek, który kocha,
zawsze przeżywa silne uczucia, ale są to bardzo różne uczucia: od wielkiej radości do
dramatycznego cierpienia, w zależności od tego, co się dzieje z osobami, które kocha.
Właśnie dlatego Jezus przeżywał nie tylko radość i wzruszenie, ale także zagniewanie,
smutek i lęk, mimo że był wolny od grzechu.
Wyrażanie emocjonalnego gniewu może być czasem wręcz potrzebne, zwłaszcza wobec
tych, którzy poważnie krzywdzą innych ludzi czy samych siebie i którzy nie reagują na
słuszne upomnienia ani na żadne rzeczowe argumenty. W odniesieniu do takich ludzi –
na przykład
dzieci
czy osób zdemoralizowanych – gniewna reakcja emocjonalna bywa
często jedyną formą motywowania ich do zmiany zachowania. Wiedzą o tym dobrze
niektórzy rodzice czy nauczyciele.
Miłość i prawda czy tolerancja i akceptacja?
Przeżywanie gniewu jako emocjonalnego bólu w obliczu zła nie koliduje zatem z
miłością. Przeciwnie, może być potwierdzeniem miłości. W tym właśnie znaczeniu Pismo
Święte mówi o gniewie Boga (por. Wj 15, 7). Z gniewnym bólem reagował Jezus na
przykład wtedy, gdy stanowczo upominał bankierów handlujących w świątyni i gdy
wywracał im stoły (por. Mt 21, 12).
Zaprzeczeniem miłości nie jest emocjonalny ból, lecz emocjonalna obojętność. Sprzeczna
z miłością jest także tolerancja rozumiana na zasadzie: „rób, co chcesz!”. Tego typu
postawa oznacza w praktyce, że „tolerancyjny” człowiek jest pobłażliwy w obliczu zła, a
w konsekwencji okazuje się obojętny na los człowieka, który błądzi. Tolerancja jako
podstawa relacji międzyludzkich byłaby rozsądna jedynie wtedy, gdyby swoim
zachowaniem człowiek nigdy nie krzywdził innych ludzi ani samego siebie. Tymczasem
po grzechu pierworodnym każdy człowiek potrzebuje prawdy, która wyzwala go z iluzji,
że każdy sposób postępowania jest równie
dobry
. Potrzebuje też miłości, która daje siłę,
by się nawracać i
żyć
w świętości
dzieci
Bożych. Właśnie dlatego w Biblii nie
znajdziemy ani razu
słowa
„tolerancja” czy „akceptacja”.
Smutni katolicy zapominają o Bogu pełnym miłosierdzia
O radości chrześcijanina z ks. bp. Antonim Długoszem rozmawia Karolina Polak
Jego Ekscelencjo Księże Biskupie, wiele osób postrzega katolików jako ludzi
ponurych, wiecznie smutnych i zatroskanych. Czy jest to obraz prawdziwy, czy może
tylko stereotyp? Czy chrześcijanin nie ma powodów do radości?
Smutni katolicy zapominają o Bogu pełnym miłosierdzia, na którego wskazuje bł. Jan
Paweł II w swojej encyklice
Dives in misericordia
. Przypomina opowiadanie Pana
Jezusa o miłosiernym ojcu, który zawsze kocha swego syna, nigdy nie zmienia się wobec
jego skrajnych zachowań i zawsze syn może powrócić do niego. Tym ojcem jest Pan Bóg.
Jeżeli katolicy będą pamiętać o takim obrazie Boga, nawet doświadczając swojej
grzeszności – nie popadną w depresję, lecz będą żyli nadzieją, że Bóg – Miłość odpuści
im grzechy, a to napawać będzie każdego z nas radością.
Czy zgadza się Ksiądz Biskup ze stwierdzeniem, że radość jest stanem duszy? W jaki
sposób można go osiągnąć?
Radość płynie ze spokojnego sumienia. Daje ją dobre przeżycie sakramentu spowiedzi,
po którym rozpoczynamy nowy etap swojego życia, ponieważ Pan Bóg rozgrzeszeniem
unicestwia nasze grzechy. Nie wróci do nich podczas sądu szczegółowego po naszej
śmierci. Mając świadomość Bożego dziecięctwa, przyjaźni z Bogiem,
żyjemy
radością,
którą można dzielić się z innymi ludźmi.
Od roku 1994 jest Ksiądz biskupem pomocniczym Archidiecezji Częstochowskiej. W
jaki sposób można czerpać radość z wypełniania posługi duszpasterza?
Staram się być katechetą, który głosi Boże słowo. Poszukuję nowych form ewangelizacji,
by nie tylko suchym słowem przekazywać Dobrą Nowinę o Jezusie, ale szczególnie w
kontaktach z dziećmi i młodzieżą
stosuję
formę piosenki, tańca oraz korzystam z pomocy
wizualnych. Dzieci przeżywają radość, gdy śpiew piosenek religijnych łączę z gestami
ciała, a szczególnie z tańcem.
Bardzo często ma Ksiądz Biskup okazję obserwować dzieci i z nimi współpracować.
Przez wiele lat jest Ksiądz również związany z programem telewizyjnym „Ziarno”, z
udziałem Księdza Biskupa zostało nagranych kilka
płyt
z muzyką przeznaczoną dla
dzieci. Widać, że jest to współpraca bardzo owocna. Mając tak ogromne
doświadczenie w pracy z dziećmi, czy uważa Ksiądz, że dzieci w inny sposób niż
dorośli
cieszą się Bogiem?
Wyjątkowa jest wiara dzieci. Nie ma w niej wątpliwości, dzieci są otwarte na
katechetyczny przekaz. Ważną rolę w ich życiu odgrywa autorytet i świadectwo wiary
rodziców i katechetów. Spontaniczność wiary dzieci nie powinna dziwić starszego
społeczeństwa, z którego niektórzy próbują oceniać religijność dzieci pod kątem swojej
postawy wiary.
Z czego wynika ich szczera, niewymuszona i prosta pobożność, której mogą im
pozazdrościć dorośli?
Pobożność dziecka wypływa z zaufania do rodziców i wychowawców, które przenoszą
na Pana Boga. Deifikacja rodziców i wychowawców pomaga dziecku nawiązywać
kontakt z Panem Bogiem na zasadzie bezpieczeństwa i miłości – jeśli takie postawy
prezentują rodzice i wychowawcy. Mówi o tym piosenka; „Nie boję się, gdy ciemno jest,
ojciec za rękę prowadzi mnie!”.
W Ewangelii wg św. Mateusza padają słowa: „Jeżeli się nie odmienicie i nie
staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego” (Mt 18, 3). W jaki
sposób dorośli powinni naśladować dzieci w ich relacji z Bogiem?
Życie nie jest sielanką. Ludzi zaskakują trudne
chwile
życia: cierpienie, choroba i śmierć,
niezawiniona krytyka, kłopoty w
pracy
, niespełnienie życiowych planów itp. U dziecka
nawet w doświadczeniu cierpienia i choroby nie ma buntu, wątpliwości wobec Boga.
Dziecko jest otwarte na opiekunów, którzy przybliżają mu obecność Boga w jego życiu.
Tę postawę zaufania Bogu, braku wątpliwości w wierze, otwarcia się na sprawy wiary
eksponuje w dziecku Pan Jezus. Sam daje przykład w Ogrójcu, mówiąc: „Ojcze nie moja
lecz Twoja wola niech się stanie!”.
Św. Dominik Savio, patron młodzieży katolickiej, mówił: „Tu na ziemi świętość
polega na tym, aby być stale radosnym i wiernie wypełniać swoje obowiązki”. W
swoim życiu człowiek często jednak natrafia na przeciwności losu, boryka się z
wieloma trudnościami, sam doświadcza smutku i patrzy na cierpienie innych. Jak
zatem nie stracić pogody ducha w tak smutnej rzeczywistości?
Jak już powiedziałem, życie każdego z nas nie jest sielanką, lecz trudną drogą. Nie
wyeliminujemy z niego cierpienia, objawiającego się w różny sposób. Doświadczając
jakiejkolwiek tajemnicy bolesnej mojego życiowego różańca, staram się być optymistą,
przypominając sobie ludzi przeżywających bardziej bolesne sytuacje. Chorowałem
poważnie na żołądek. Przypominałem sobie ludzi mających złośliwe nowotwory żołądka,
by uspokoić się, że ze mną jeszcze tak źle nie jest. Miałem operację oczu na zaćmę,
przeszczep rogówki. W wyobraźni stawali przede mną niewidomi, którzy nigdy nie będą
widzieli, a ja przez okulary widzę dobrze. Może przyjść nieuleczalna choroba. Argument
czerpać będę z wiary, że wędruję do „drugiego brzegu”, gdzie czeka na mnie Pan Jezus.
Po co i jak pościć?
W
naszych
czasach niektórzy ludzie zadają sobie ogromne cierpienia, aby upiększyć swoje ciało i bardziej się sobie podobać.
Wyszukują więc najwymyślniejsze diety i głodzą się niemal na śmierć. Inni z pobudek religijnych, umęczają swoje ciało nadmiernymi
wyrzeczeniami, gdyż rzekomo wymaga tego od nich Bóg. Jeszcze inni stronią od postu jak od bazyliszka. Często motorem takich
praktyk jest głęboko skrywana pogarda wobec
ciała
lub wykrzywiony model postu.
Lek, a nie horror
Wielcy chrześcijańscy mistrzowie nigdy nie zalecali czegoś podobnego. Post jest najpierw aktem religijnym, nigdy głodówką
oczyszczającą organizm z toksyn. Nie jest odchudzaniem, by zachować linię, czy smaganiem ciała z powodu nienawiści do niego.
Wszystko więc rozstrzyga się w głowie, czyli w intencji, dla której człowiek wierzący pozbawia się pokarmu. Zewnętrznie głodówka
niczym nie różni się od postu, ale wewnętrznie dzieli je bardzo dużo.
Św. Tomasz z Akwinu wiąże post z cnotą umiarkowania, a ściślej z wstrzemięźliwością, która ma ustrzec nas przed grzechem
obżarstwa i opilstwa. Jego zdaniem, wstrzemięźliwość reguluje (a nie usuwa) przyjemności zmysłowe, zwłaszcza te związane z
jedzeniem
i piciem. Nie może więc polegać na odrazie wobec pożywienia, które jest
dobre
i potrzebne człowiekowi. Ciekawe jednak,
że kiedy Tomasz próbuje zdefiniować post, rozszerza zakres tej praktyki: „W znaczeniu ścisłym post jest powstrzymaniem się od
jedzenia; natomiast brany w znaczeniu przenośnym, jest powstrzymaniem się od wszystkiego co szkodliwe, a zwłaszcza od
grzechów”. Dzisiaj moglibyśmy sobie dopisać do jedzenia całą listę dóbr, których średniowieczni ludzie nie znali, na przykład telefony,
media, Internet, gustowne ciuchy i smakołyki. Zmniejszenie ilości jedzenia (lub czegoś innego) musi kierować się motywem moralnym,
aby było postem i wydało zamierzony owoc, czyli „pokój ducha i umysłu”. Post nie jest więc żadną karą, ani mordęgą wymaganą przez
okrutnego Starca z brodą, siedzącego na chmurce. To duchowe lekarstwo i doskonały środek profilaktyczny.
Zaprowadzić porządek
Według św. Tomasza, post ma ująć w karby wewnętrzne poruszenia uczuciowe związane z naszą zmysłowością (interiores affectiones):
pragnienia, miłość, nienawiść, radość i awersja, ponieważ „ w wielu rzeczach upadamy wszyscy”. Po prostu wybieramy to, co nam w
danym momencie i sytuacji życiowej nie służy. Drugim celem postu jest ułatwienie kontemplacji rzeczywistości niebieskich i
podniesienie ducha ku górze. W końcu, post pomaga w zadośćuczynieniu za grzechy i zmazuje winy.
Św. Ignacy Loyola, oprócz celów wymienionych przez wybitnego dominikanina, w poście (zgodnie z tradycją biblijną) widzi formę
modlitwy „dla szukania i znalezienia jakiejś łaski lub daru: który człowiek chce i pragnie otrzymać od Boga”. Tak modlił się postem
Dawid czy sam Jezus tuż przed rozpoczęciem swej publicznej działalności. Wtedy post jest wyrazem silnego pragnienia człowieka,
który przedkłada jakieś dobro duchowe nad pokarm. Święty zaleca też ograniczenie jedzenia w celu przygotowania ciała do modlitwy,
co sprawia, że człowiek nie jest śpiący, a jego rozum, wola i cała psychika lepiej i owocniej pracują. W ten sposób ciało współdziała z
władzami duszy i otwiera się na działanie Boga.
Jeść czy nie jeść
Zachęta do powstrzymania się od jedzenia w niejednym człowieku wywołuje dzisiaj gęsią skórkę i lęk, co nierzadko prowadzi do
odrzucania „średniowiecznego przeżytku”. Św. Ignacy powiada, iż ludzie często boją się postu „z powodu miłości zmysłowej lub
błędnego sądu, że człowiek nie może jej znieść bez spowodowania poważnej choroby”. Wiadomo, że post sam w sobie nikogo nie
zachęca. Odstręcza wizja wytrzymania pewnych przykrości. Bardziej jednak zniechęca wypaczony obraz postu, który zamazuje
pozytywny cel, a stawia przed oczy wyłącznie trud i mozół. Post wiąże się z opóźnioną gratyfikacją, na którą coraz trudniej się
zgodzić. A przecież nawet ci, którzy podejmują głodówki i diety, czynią tak, bo mają na względzie pewne dobro (nawet jeśli okazuje
się to ostatecznie złem). Dlatego są w stanie znieść niejedną niedogodność i boleść. Oprócz niejasnego celu, kłopot sprawia również
miara. Tomasz nie każe, broń Boże,głodzić się na śmierć i podkreśla z całą mocą, iż w praktyce postu należy zachować
zdrowy
rozsądek. Ignacy również rozumie post jako „ujmowanie sobie z tego, co odpowiednie, byleby nie zaszkodzić zdrowiu i nie
spowodować znacznej słabości”.
„Odpowiednie” oznacza „to, co nakazuje umiar”. Wprawdzie w poście musi pojawić się pewien brak i niedosyt, ale na pewno nie
wycieńczanie organizmu do granic możliwości. Post nie może także równać się całkowitemu niejedzeniu, lecz raczej bliższy jest
„poprzestawaniu na małym”. Chodzi o zachowanie równowagi, to znaczy, zaspokojenie podstawowych potrzeb ciała, a uszczuplenie
sobie z tego, co w ramach umiaru jest pewną niekonieczną nadwyżką. Nie istnieje jednak odgórna miara, którą można by narzucić
wszystkim bez wyjątku. Każdy musi rozeznać sam, z czego powinien i może zrezygnować, zważywszy także na swoje możliwości,
potrzeby, okoliczności, prowadzone prace i zadania.
Innymi słowy, nie można pościć tak, aby człowiek pozbawiał ciało tego, co konieczne, do tego stopnia, iż nie mógłby wypełnić
zleconych obowiązków lub, nie daj Boże, zrujnował sobie
zdrowie
. Obaj święci podkreślają wyraźnie, że post nie jest celem samym w
sobie. Według ówczesnych standardów Tomasz precyzuje, że post to ograniczenie się do jednego posiłku dziennie. Święty
zdecydowanie zakazuje pościć w Wielkanoc i wszystkie niedziele. Kto by się upierał przy poście w te dni, prawdopodobnie skażony
jest błędem manicheizmu, czyli pogardy dla ciała.
Nade wszystko skutkiem dobrego postu ma być „pogoda ducha i umysłu”. Jeśli jej brakuje, to prawdopodobnie człowiek rozminął się
z właściwą miarą lub kieruje się niewłaściwymi intencjami. Wtedy lepiej z miejsca zaprzestać postu. I zastanowić się poważnie i
spokojnie nad tym, co się robi.
Bóg już zna imię
Z kard. Georgesem Cottierem, byłym teologiem domu papieskiego, który był wśród kardynałów, którzy od papieża dowiedzieli się o
jego decyzji, rozmawia Beata Zajączkowska.
Beata Zajączkowska: Czy Benedykt XVI ukazał podczas ostatniego w czasie tego pontyfikatu spotkania na
Anioł Pański nowy wymiar swojej decyzji? Mówił: „Pan wzywa mnie, bym «wstąpił na górę», aby bardziej
poświęcić się modlitwie i medytacji”.
Kard. Georges Cottier: – Pełniej wyjaśnił swoją motywację. Kiedy ogłosił decyzję o rezygnacji powiedział, że modlił się przed Bogiem i
podjął decyzję. Każda decyzja zawsze jest czymś umotywowana. Mówił o zmęczeniu, o problemach zdrowotnych, o tym, że nie jest w
stanie sprostać obowiązkom. Ta motywacja jest jednak o wiele głębsza, jest nią wezwanie do życia kontemplacyjnego, do życia
modlitwy. Możemy powiedzieć, że odkrył powołanie w powołaniu. Zawsze wiele się modlił, teraz ten wymiar jego posługi dla Kościoła
będzie jeszcze głębszy. Nie zapominajmy, że sercem Kościoła jest życie modlitewne, a nie jakakolwiek działalność zewnętrzna.
Poświęcenie się modlitwie nie oznacza porzucenia Kościoła.
Oswoił się Ksiądz Kardynał z tą decyzją?
– Wciąż zadaję sobie pytanie: dlaczego nie poczekał z odejściem zanim nie napisze tak bardzo oczekiwanej encykliki o wierze i zanim
nie zakończy się Rok Wiary. Myślę, że to świadczy o jego naprawdę ogromnym braku sił. W naszym społeczeństwie, które coraz mniej
szanuje ludzi starych, bo nastawione jest tylko na zysk i wydajność decyzja ta pokazuje, że jest coś więcej niż użyteczność. W planach
Boga starość nie jest czasem straconym. To czas któremu można nadać inny sens, tak jak teraz Papież przez modlitwę. Ale czy
kolejni papieże nie będą się mogli czuć zobligowani do rezygnacji, gdy zabraknie im sił lub pojawią się jakieś trudności?
– Trudno mi myśleć o Benedykcie XVI jako o biskupie emerycie. Tak się mówi, ale dla mnie pozostanie on biskupem Rzymu, który
wprawdzie już nie pełni swej funkcji w sposób czynny, ale kontynuuje ją na kolanach. Papież kocha liturgię, kocha modlitwę Kościoła.
W jego decyzji dostrzegam ogromną logikę. Pamiętam, że gdy pracowałem jako teolog domu papieskiego, wiele osób widząc stan
Jana Pawła II pytało: dlaczego nie poda się do dymisji. Uderzyło mnie to, że nikt z młodych ludzi nie wysuwał tej propozycji. Młodzi
zrozumieli od razu przesłanie cierpienia jakie dawał ten papież. Ludzie żyją dziś coraz dłużej i Kościół nie raz będzie stawał wobec
takiego problemu. Nawet jeśli wybrany zostanie młodszy papież, to on też się zestarzeje. Będzie sobie musiał zadać to pytanie: co
dalej? Benedykt XVI tylko pokazuje, że można ustąpić, nikogo do tego nie obliguje.
Jak możemy odczytać dwa tak różne końce pontyfikatu: Jana Pawła II i
Benedykta XVI?
– Porównywanie Benedykta XVI z Janem Pawłem II jest nie do uniknięcia. Benedykt XVI rezygnuje z posługi dla życia modlitwy, a Jan
Paweł II do końca świadczył swym cierpieniem, zrozumiał, że może kierować Kościołem także przez swoje cierpienie. W tych dwóch
różnych wyborach jest wołanie o poszanowanie sumienia każdego człowieka, o poszanowanie sumienia chrześcijanina. Duch Święty
nie musi tak samo inspirować różnych ludzi. Spójrzmy też na to z tej perspektywy, że choroba Jana Pawła II stopniowo się pogłębiała,
były kolejne operacje, powikłania, a obecny Papież bardziej niż chory jest po prostu „zużyty” wysiłkiem, odpowiedzialnością.
Porównywać mamy prawo, nie możemy mówić, że ktoś zrobił źle, bo nie poszedł w ślady Jana Pawła II.
Jednak sytuacja jest niespotykana. W Watykanie zamieszka dwóch papieży?
– Nie będzie dwóch papieży. Kościołem będzie kierował nowy papież wybrany teraz na konklawe. Benedykt XVI nie będzie próbował
nim sterować w żadnen sposób. Tego jestem pewien. Przyznam jednak, że myślałem, iż wyjedzie poza Rzym, do jakiegoś
benedyktyńskiego klasztoru, bo ta duchowość jest mu szczególnie bliska.
Dlaczego wybrał klasztor w Watykanie?
– Ponieważ poza Watykanem nie miałby spokoju ani on, ani wspólnota, do której by dołączył. Dziennikarze dotrą wszędzie! W
Watykanie będzie miał zapewniony spokój. Już Paweł VI chciał abdykować ze względu na ciężką chorobę reumatyczną. Bardzo cierpiał.
Kazał przygotować sobie celę w jednym z klasztorów benedyktyńskich w Szwajcarii. Teraz w Watykanie nastąpi zmiana warty.
Benedykt XVI zastąpi siostry trwające na modlitwie w intencjach papieża i Kościoła. Mam nadzieję, że kiedy odejdzie do Domu Ojca,
do klasztoru na modlitwę znów wrócą siostry klauzurowe. To źródło modlitwy jest w Watykanie bardzo Potrzebne
Jaki powinien być nowy papież?
– Jak myślę jaki powinien być, to wychodzi taki rysopis, któremu żaden człowiek nie jest w stanie sprostać (śmiech). Powinien być
silny, zdrowy, ponieważ stoi przed nim wiele wyzwań. Nie zapominajmy, że wielka część naszego Kościoła jest wciąż prześladowana.
To także Kościół bardzo ubogi. Pomyślmy o Afryce, żywotność tamtejszego Kościoła przynosi radość, ale nie możemy też zapominać
o problemach, z którymi borykajś się tamtejsi chrześcijanie Energia, siła są więc wręcz konieczne do pełnienia posługi Piotrowej, bo
to jest też posługa obecności. Myślę, że to, iż najbliższym wyzwaniem stojącym przed Benedyktem XVI było spotkanie z młodzieżą w
Rio De Janeiro, wpłynęło na jego decyzję. Wiedział, że lekarze nie pozwolą mu polecieć, wiedział też, że list czy nawet wideo
przesłanie młodym nie wystarczą. Oni chcą się spotkać osobiście z Ojcem Świętym.
Papież spoza Europy, jesteśmy gotowi na taki scenariusz?
– Myślę, że tak, nie widzę tu najmniejszych przeszkód. To byłoby też wcielenie w życie nauki soborowej. Kościół był zawsze
uniwersalny, jednak przez wieki centrum chrześcijaństwa była Europa, teraz ta geografia wiary się zmienia. Pius XI zaczął mianować
biskupów lokalnych w Afryce i Azji. Teraz kolegium kardynalskie jest naprawdę międzynarodowe, powszechne. Jednak przy wyborze
kryterium kto skąd pochodzi powinno być drugorzędne, najpierw musimy zobaczyć, jakim jest człowiekiem. Potrzebujemy ludzi wiary,
świadków.
Rozpoczynają się poprzedzające konklawe spotkania kardynałów tzw.
kongregacje. O czym się wtedy mówi?
– Pamiętam ostatni okres sede vacante, po śmierci Jana Pawła II. Spotykaliśmy się codziennie, by omówić największe wyzwania stojące
przed Kociołem. Mieliśmy wrażenie, wszyscy, nie tylko ja, że pracujemy pod okiem Jana Pawła II. Jego obecność wśród nas była
wyczuwalna. Spotkaniom przewodniczył ówczesny dziekan kolegium kardynalskiego,
którym był kard. Ratzinger. Wszystko szło bardzo sprawnie. Nie było napięć. Teraz znów spotkamy się na kongregacjach, by
zastanowić się nad przyszłością, nad wyzwaniami, jakie czekają Kościół.
Jaka atmosfera panuje teraz w Watykanie?
– To czas modlitwy i refleksji, a nie kłótni, jak próbują pokazać media. Toczą się rozmowy, kardynałowie, którzy są już w Rzymie,
spotykają się, rozmawiają, a także poznają, bo przecież wielu nigdy się nie spotkało. Muszą się nawzajem poinformować o sytuacji
Kościoła w danych krajach, o tym co się u nich dzieje. Poznanie realiów jest konieczne. Nie ma
pośpiechu. To czy papież zostanie wybrany tydzień wcześniej, czy tydzień później, nie ma najmniejszego znaczenia. Bóg już zna jego
imię.
Ks. Ryszard Groń
Wielki Post, czas duchowego przygotowania do świąt wielkanocnych
W środę popielcową, rozpoczyna się w Kościele czterdziestodniowy czas Wielkiego Postu. Główne przesłanie tego okresu koncentruje
się na duchowym przygotowaniu chrześcijan do godnego przeżywania świąt Zmartwychwstania Pańskiego, największych świąt
chrześcijaństwa związanych z wydarzeniami męki śmierci i zmartwychwstania (Paschy) Chrystusa; wydarzeniami, które stanowią
fundament Kościoła i naszej wiary. Ponieważ są to najważniejsze święta (zwane też paschalnymi), dlatego domagają się specjalnego
przygotowania, by móc je należycie przeżyć; stąd też ich nazwa: Wielkiego Postu, a nie jakiegoś tam zwykłego postu.
Historycznie biorąc
Historycznie rzecz biorąc, okres ten kształtował się powoli, przyjmując różne formy, by wreszcie osiągnąć znane nam dziś oblicze. W
pierwszych wiekach Wielki Post obejmował tylko Wielki Piątek i Wielką Sobotę. W III w. poszczono już cały tydzień, zaś na początku IV
w., na pamiątkę czterdziestodniowego postu Jezusa na pustyni oraz czterdziestu lat wędrowania Izraelitów po ucieczce z Egiptu,
został on przedłużony do czterdziestu dni. W VII w. za początek postu przyjęto szóstą niedzielę przed Wielkanocą. Ponieważ niedziele
były wyłączone z postu, aby zachować 40 dni pokutnych, ich początek przypadał na środę; stąd Środa Popielcowa. Od 1570 roku był
to już zwyczaj powszechnie obowiązujący w Kościele.
W tym dniu na znak pokuty posypywano głowy popiołem przypominając sobie o prawdziwej wartości życia przy Bogu. Po Soborze
Watykańskim II (1962-1965) ujednolicono różnie funkcjonujące nazwy niedziel Wielkiego Postu, tak że dziś nazywają się one:
pierwsza, druga, trzecia, czwarta, piąta Wielkiego Postu, szósta natomiast nazywa się Niedzielą Palmową, czyli niedzielą Męki Pańskiej.
Okres Wielkiego Postu trwa do liturgii Wielkiego Czwartku, która z kolei rozpoczyna właściwe jedno wielkie Święto Paschalne
celebrowane w ramach trzech dni, tzw. Triduum Paschalne.
Liturgicznie biorąc
W ciągu całego okresu, idąc śladem biblijnej zachęty: poszczenia, modlitwy i jałmużny, przyjmowano różne praktyki pokutne, aby
uwydatnić wagę tego okresu i należycie przygotować się do właściwych świąt. W związku z tym cała zewnętrzna oprawa liturgiczna
przyjęła również odpowiednią formę: przez cały czas Wielkiego Postu na przykład nie śpiewa się
Alleluja
; w jego miejsce wykonuje się
inny śpiew przed Ewangelią.
Poleca się również używania szat liturgicznych koloru fioletowego.
W obecnych czasach, korzystając z bogactwa historycznego rozwoju tego okresu oraz śledząc biblijno-liturgiczne wskazówki Kościoła,
mamy pełniejszy obraz tego, co ten czas rzeczywiście oznacza i jak się w nim najlepiej przygotować na święta wielkanocne. Jest to
przede wszystkim okres duchowego przygotowania wnętrza (w języku biblijnym: serca) człowieka, któremu towarzyszą zewnętrze
przejawy i pewne gesty.
Duchowość Wielkiego Postu
Chodzi tu o to, co Kościół nazywa
metanoją
, czyli o trwalsze przylgnięcie do Boga, o nawrócenie serca człowieka ku Niemu oraz
pojednanie z bliźnimi, wyrażone w: większej wstrzemięźliwości w jedzeniu i piciu, większym zasłuchaniu się w Słowie Bożym, w czym
mają pomóc również organizowane rekolekcje parafialne, unikaniu zbytecznego rozproszenia w postaci hucznych zabaw, większym
skupieniu się na modlitwie, zarówno tej prywatnej jak i wspólnotowej, wykazaniu większej wrażliwości na potrzeby innych,
korzystaniu z sakramentu pokuty i pojednania, uczestnictwie w różnych ćwiczeniach wielkopostnych, na przykład w nabożeństwach
wielkopostnych (gorzkie żale, droga krzyżowa), lub podejmowaniu pewnych szczególnych postanowień mają;cych wykazać
bezinteresowność, szlachetność serca, uśmiech i życzliwość w
stosunku do innych.
Odnajdywanie Boga
Wszystkie te zachęty zbiera tradycyjna praktyka wielkopostnego skupienia się na modlitwie, poście i jałmużnie. W rzeczywistości
wszystkie one mają na celu wskazanie, że pierwszym działającym w naszym życiu jest Bóg, który jest w stanie skutecznie pokierować
nasze życie, uleczyć nasze ewentualne zagubienie się w grzechu i pysze, czy zatrzymać choćby na chwilę nasze ciągłe zabieganie.
Oczywiście, my ze swojej strony podejmujemy te działania mając na uwadze zbawcze posłanie Jezusa Chrystusa, a szczególnie Jego
decyzję ofiarowania swego życia za nas, bo to jest główny motyw naszego nawrócenia (
metanoji
).Brak co jakiś czas obecności
podobnego okresu w naszym życiu, brak tej świętej refleksji przynajmniej raz w roku wcześniej czy później jest w stanie wyjałowić
nas z naszego człowieczeństwa i z naszej wrażliwości na słowo Boga i obecność innych ludzi.
Zacznijmy od rachunku sumienia
Aby dobrze przeżyć Wielki Post, trzeba go dobrze zacząć. Proponujemy duszpasterzom, by na początku Wielkiego Postu odczytali z
ambon kilkadziesiąt prostych pytań do rachunku sumienia według Dziesięciu Przykazań. Kościoły w Popielec są pełne. Dziękować
Bogu! Znak popiołu sypanego na głowę jest gestem do głębi poruszającym. Widać potrzebujemy tego znaku. Brzmią mocno słowa
towarzyszące obrzędowi: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz” na przemian z wezwaniem: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię”.
Początkiem drogi przemiany jest pokora – czyli uznanie prawdy o sobie. Zobaczyć siebie, tak jak widzi mnie Bóg. Bez udawania, bez
dyplomacji, bez owijania w bawełnę, bez półprawd i niedomówień…Zobaczyć, co jest „moim prochem”, czyli mój grzech, niewierność,
głupotę, pustkę, nędzę… Prawda, która nas wyzwala, jest na ogół trudna do przyjęcia. Nie ma w Kościele lepszego czasu na szukanie
i przyjmowanie tej wyzwalającej prawdy niż Wielki Post.
Zmieniajcie swoje myślenie
„Nawracajcie się”, czyli w oryginale
metanoiete
. To wołanie Kościoła w Wielkim Poście. A właściwie to wołanie samego Chrystusa, który
od wieków zwraca się do ludzi ustami Kościoła z tym samym apelem. Nawracajcie się! Dosłownie: zmieniajcie swoje myślenie.
Nawrócenie kojarzy się nam raczej ze zmianą postępowania. Tymczasem
metanoia
to najpierw przemiana mentalności, odrzucenie
złego sposobu myślenia i przyjęcie prawdy większej ode mnie – Bożej Prawdy. To podporządkowanie swojego rozumu myśli Boga.
Jeśli będę myślał po Bożemu, będę również żył po Bożemu. Jeśli uwierzę Ewangelii, czyli przyjmę Słowo Boga za punkt odniesienia,
wartościowania, wybierania, to wtedy zmieni się także moje życie. Dlatego tak wielki jest często opór człowieka przed światłem
Ewangelii. Bo intuicyjnie czujemy, że jeśli przyznamy rację Bogu, to wtedy musimy zmienić swoje życie. Nieraz bardzo radykalnie. A to
boli. Jak bardzo,
wiedzą
ci, którzy próbują to robić. Nawracajcie się! Czyli nie wystarczy raz się nawrócić. Potrzebujemy nieustannej
pracy nad sobą. Mam wciąż od nowa zmieniać swoje myślenie. Bo świat niepostrzeżenie przeciąga mnie na swoją stronę, kwestionuje
wiarę, Boga, Kościół. Sugeruje, że nie warto się wysilać. Dlatego na każdym etapie życia trzeba dokonywać „okresowego przeglądu”
swojego umysłu, serca, sumienia. Dlatego co roku jest Wielki Post. Dlatego co roku to samo wezwanie do uzdrawiającej rewizji
myślenia, a w konsekwencji życia.
Dlaczego rachunek sumienia w Popielec?
Ileż to razy nasze kazania, spowiedzi czy wielkopostne postanowienia rozpływają się ogólnikach, w pobożnych hasłach oderwanych
od życia. Trzeba od początku złapać byka za rogi. Inaczej prześpimy Wielki Post. Może kolejny raz. Dlatego „Gość Niedzielny”
proponuje zacząć od rachunku sumienia. Proponujemy, by na początku Wielkiego Postu duszpasterze w ramach kazania odczytali
pytania do rachunku sumienia ułożonego według Dziesięciu Przykazań. Dlaczego taka propozycja? Być może dawno nie robiliśmy
solidnego rachunku sumienia, więc będzie okazja. Nieraz nie
wiemy
już dziś, co jest grzechem, a co nie. Rachunek sumienia nie tylko
przypomina, co jest grzechem, ale
pomaga
nazwać ten grzech po imieniu. Układ rachunku sumienia według Dekalogu jest
najczytelniejszy i utrwala w człowieku przekonanie, iż przykazania Boże stanowią podstawowy punkt odniesienia dla życia, dla
wartościowania. Środa Popielcowa rozpoczyna okres spowiedzi wielkanocnej, a zatem rachunek sumienia może być parafialnym
przygotowaniem do spowiedzi. Czy trzeba czekać ze spowiedzią do samych świąt? Czy nie lepiej zacząć Wielki Post od sakramentu
pokuty? Oczywiście słuchanie rachunku sumienia może nużyć, a nawet rodzić pewien opór ze strony odbiorców. Czy jednak cierpliwe
wysłuchanie niełatwych pytań pod własnym adresem nie jest elementem wielkopostnej pokuty? Kapłan odczytujący rachunek sumienia
sam jest grzesznikiem i zadaje te pytania także sobie.
Rachunek sumienia jest modlitwą
Odczytanie rachunku sumienia z ambony musiałoby być poprzedzone krótkim komentarzem duszpasterza. Chodzi o to, by postawić
wszystkich uczestników liturgii w obecności łaskawego Boga. Rachunek sumienia nie jest oralizowaniem, nie jest odczytywaniem
wyroku, nie jest księgowaniem grzechów. Jest modlitwą! Każda autentyczna modlitwa zawiera moment poznawania siebie samego.
Przed Bogiem nie muszę nikogo udawać, nikogo grać. Nie muszę się bać ani siebie, ani swojej przeszłości, nawet tej najbardziej
pokręconej. Ojciec Józef Augustyn mówi, że rachunek sumienia
„jest rozmową grzesznika z przebaczającym Ojcem o zranionej miłości”.
Wiele
mamy
rachunków do zapłacenia, ale bez obaw. Akurat za ten rachunek nie musimy płacić. Zapłacił już za niego Chrystus na
krzyżu. „Liczymy” nasze grzechy nie tylko po to, by zobaczyć, że jestem prochem, ale również po to, by „obliczyć”, jak wielka jest
miłość Boga wobec mnie, słabego grzesznika. Dogłębne poznanie i uznanie własnej grzeszności jest łaską. Zło najpierw uszkadza
oczy, zaślepia. Sprawia, że nie uznajemy zła za zło. Ten wyzwalający moment otwarcia oczu, przywrócenia wewnętrznego wzroku jest
dziełem Boga. Dlatego przed rachunkiem sumienia trzeba prosić o łaskę poznania swoich grzechów. Duch Święty jest światłością
sumień. On pomaga uciszyć niepokój, pokonać lęk, zdobyć się na odwagę zerwania ze złem i powrotu do Ojca.
Rachunek sumienia musi boleć. Ponieważ grzech rani Boga, rani ludzi i rani samego grzesznika.
Warto
starać się obaczyć powiązanie
grzechów, ich źródło, motywację. Zawsze będzie towarzyszyła nam pokusa „wybielania siebie”, „lizania zbyt czułego łapy swego
sumienia” czy „przekształcania ewangelii w łagodną opowieść” (ks. Twardowski). Kiedy św. Piotr po trzykrotnej zdradzie Mistrza
usłyszał pianie koguta, uświadomił sobie, co narobił. Zobaczył swój grzech. Pianie koguta było jak ostre pytanie przeszywające
sumienie. Może wtedy Piotr przeraził się swojego grzechu? Ale chwilę potem jego wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Jezusa. To
było prawdziwe wyzwolenie. Wtedy już się nie bał, już tylko płakał. Płakał z bólu nad sobą, ale i ze szczęścia, bo już wiedział, że Pan
mu przebaczył. Rachunek sumienia jest nie tylko po to, bym zapłakał na sobą. Jest i po to, bym zachwycił się Bożym miłosierdziem.
Warto.
Bóg krzyczący z bólu
Kiedy myślimy o cierpieniu Chrystusa, nasza wyobraźnia niemal automatycznie podsuwa nam obraz krzyża. I nie ma w
tym niczego dziwnego. Przecież znak ten pozostaje uprzywilejowanym świadectwem męki i śmierci naszego Pana i
Zbawcy. Jednak odczytanie tajemnicy, którą skrywa krzyż, zależy od temperatury relacji, w jakiej człowiek pozostaje z
Bogiem.
Temperatura
I tak, jeśli człowiek jest bardziej gorący w relacji z Bogiem, potrafi odczytać więcej, zaś jeśli pozostaje zimny albo letni,
krzyż staje się dla niego jedynie pamiątką przeszłości lub symbolem jego chrześcijańskich korzeni, który niewiele albo
wcale nie wpływa na jego codzienność. Tymczasem jest w nim tyle nadludzkiego bólu, z którego nie zdajemy sobie
do końca sprawy, nosząc w sobie obraz zastygłego ciała Chrystusa, którego rany już nie krwawią.
Uruchomiona wyobraźnia
Trochę bardziej rozbudził naszą wyobraźnię i otworzył nam oczy Mel Gibson filmem
Pasja
, w którym skrupulatnie i
sugestywnie przedstawił poszczególne momenty męki Jezusa Chrystusa. Pamiętam, jak oglądając go po raz pierwszy
w kinie, wraz z innymi po zakończeniu projekcji pozostaliśmy przez dłuższą chwilę na miejscach jakby wmurowani,
w milczeniu, próbując uporać się ze zrodzonymi wtedy uczuciami. Jakże przerasta nasze ludzkie wyobrażenia
Chrystusowe cierpienie. W naszym myśleniu takie poświęcenie oddanie mogłoby się jakoś obronić w kontekście
człowieka sprawiedliwego, może jeszcze życzliwego, czyli dobrego, o czym przecież mówi św. Paweł, ale wobec wroga
czy też
osoby obojętnej – taka ofiara…
To przekracza nasze stereotypowe myślenie. Zadziwienie Jezusową męką jest nam bardzo potrzebne dla naszego
wewnętrznego rozwoju. Trzeba często wracać do Wieczernika, by spojrzeć w oczy Chrystusa, z których wylewa się
smutek, bo przed chwilą odprowadziły do wyjścia, wiodącego już tylko w jedną stronę, przyjaciela Judasza. Warto
często pokonywać z Jezusem trasę do Ogrójca, podczas której narastały w Jego Sercu strach i udręka przed tym, co
go czekało i po ludzku przerażało. Dobrze jest również uczestniczyć w Jego nieprzespanej nocy paraliżującej
dotkliwym chłodem
opuszczenia, i to przez najbliższych, których z letargu nie był w stanie wybudzić krzyk wyrzutu: „Śpicie i
odpoczywacie!” oraz wezwanie: „Czuwajcie i módlcie się!”. Takie napięcie mogło i zrodziło krwawy pot sączący się po
twarzy Jezusa przyzywającego współczucia, którego owego wieczoru po prostu zabrakło. A potem, będąc
konsekwentnym, warto doświadczyć na własnej skórze lodowatego pocałunku zdrady człowieka, który niewiele
zrozumiał z trzyletniej nauki u swego Mistrza, zamieniając akceptację, przyjaźń i wyciąganą doń życzliwą dłoń na
trzydzieści srebrników,
ostatecznie odrzuconych, bo niedających się utrzymać w rękach. Niegodziwość przecież wcześniej czy później parzy w
ręce.
Pięścią po twarzy
Trzeba też stanąć z Jezusem przed Kajfaszem i Annaszem i poczuć, jak gorzkie w smaku są oszczerstwa, z których nie
można się wytłumaczyć i których nie da się wyprostować, bo na czyjąś złą wolę nie ma się przecież wpływu. Potem
opluwanie, policzkowanie, bicie pięściami. I jeszcze spotkanie z Piłatem umywającym ręce, wrażliwym inaczej na
prawdę, a później tłuczenie biczami – raz po raz, i tak niemal czterdzieści uderzeń bez jednego – przeraźliwy śmiech
żołnierzy rozbawionych torturami, ostro wbijająca się w skronie królewska cierniowa korona rodząca strugi
wypływającej z czoła krwi. W międzyczasie spotkanie ze zgłodniałym sensacji królem Herodem i wreszcie przeraźliwy
krzyk zebranego przed siedzibą Piłata tłumu, który zamienił hosanna na „ukrzyżuj”. Ból w uszach, ból w sercu, ból
prawie każdej części ciała, ból umysłu, ból egzystencjalny związany z odrzuceniem.
Oto cierpienie Jezusa, przed którym jeszcze droga ku Golgocie. Popychanie, plucie, co jakiś czas smagający i
rozdzierający na nowo dopiero co zasklepione na chwilę rany bicz i kolejne upadki, słaniające się ku ziemi Jezusowe
ciało. I jeszcze to spotkanie z Matką, wymiana bezsilnych spojrzeń i być może szalejące w głowie myśli, pomiędzy
dobrymi i
trudnymi wspomnieniami. Aż w końcu trzykrotnie potęgujący się ból, przeszywający ręce i nogi, w momencie przybicia
do krzyża. Gwoździe nie okazały się łaskawe dla wiązek nerwowych Jezusowych kończyn. Wreszcie w odpowiedzi na
drwiny, nienawiść i śmiech Jezusowa odpowiedź zamieniona w modlitwę do Ojca: „przebacz im, bo nie wiedzą, co
czynią” (Łk 23,34).
Kontemplacja bólu
Potrzeba nam ciągle rozważać drobiazgowo cierpienie Chrystusa, by w nim się odnaleźć ze swoim grzechem, a jeśli
nawet nie z grzechem, to ze swoim osobistym bólem i cierpieniem, może nawet niezawinionym, i potraktować je nie
jako przekleństwo, ale szansę dla siebie lub innych, zwłaszcza najbliższych sobie ludzi. Warto więc ożywić swoje
spojrzenie na krzyż w perspektywie wiary, która zawsze pozostanie ryzykiem. Warto spróbować w swoim myśleniu
niejako ożywić korpus
Chrystusa wiszący na różnych krzyżach w naszych domach poprzez przypominanie sobie jak najczęściej całokształtu
Jego męki i cierpienia. Sławomir Kamiński SCJ
DRUKUJ
Dariusz Kowalczyk SJ
Czy i jak oczekiwać końca świata
Kościół
Życie wieczne
Sens życia
Na końcu Apokalipsy, ostatniej księgi Biblii, znajdujemy wezwanie: „Przyjdź (Marana
tha), Panie Jezu”. Co znaczą te słowa? Otóż chrześcijanie czasów apostolskich
oczekiwali z ufnością na rychłe, powtórne przyjście Chrystusa, czyli na... koniec świata.
Wypatrywali – niekiedy z niecierpliwością – wielkiej Paruzji, ostatecznego tryumfu
Boga. W Liście świętego Jakuba Apostoła czytamy: „...bądźcie cierpliwi i umacniajcie
serca wasze, bo przyjście Pana jest już bliskie” (Jk 5, 8). Niektórzy jednak dawali się
ponieść emocjom, porzucali codzienne obowiązki i trwali w pseudomistycznym
odrętwieniu. Dlatego święty Paweł napominał: „Zachęcam was jedynie, bracia, abyście
coraz bardziej się doskonalili i starali zachować spokój, spełniać własne obowiązki i
pracować własnymi rękami, jak to wam nakazaliśmy” (1 Tes 4, 11). Wydaje się, że sam
Apostoł oczekiwał bliskiego nastania Paruzji, a przynajmniej wyrażał chęć doczekania
tego dnia: „...Pan zstąpi z nieba na hasło i na głos archanioła, i na dźwięk trąby Bożej, a
zmarli w Chrystusie powstaną pierwsi. Potem my, żywi i pozostawieni, wraz z nimi
będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, i w ten sposób zawsze
będziemy z Panem. Przeto wzajemnie się pocieszajcie tymi słowami!” (1 Tes 4, 16-18).
W każdym razie perspektywa powtórnego przyjścia Chrystusa była czymś umacniającym
i budzącym radość. Dzisiaj natomiast, po dwóch tysiącach lat, nie tylko nie oczekujemy
Paruzji, ale myśl o niej napawa nas przerażeniem... Może zatem warto podjąć refleksję
nad chrześcijańską nadzieją i eschatologicznym rysem wspólnoty Kościoła.
Pocieszajmy się Apokalipsą!
Słowo „apokalipsa” kojarzy się zazwyczaj z wielką, globalną katastrofą. Wielu
KATOLIK.pl - Portal katolicki dla wierzących, wątpiących i poszukujących
http://www.katolik.pl/23203,416.druk?s=1
1 z 2
2012-12-27 15:22
chrześcijanom wydaje się, że Apokalipsa świętego Jana to księga mówiąca o budzących
grozę wydarzeniach, o straszliwym końcu świata, tak że każdemu pokoleniu pozostaje
jedynie modlić się, aby mogło tego uniknąć. Tymczasem słowo „apokalipsa” pochodzi „z
języka greckiego, w którym apokalypsis to tyle co ‘objawienie’, a mówiąc dokładniej –
‘odsłonięcie’: odsłonięcie zakrytej przed oczami ludzkimi tajemnicy. Terminem tym
określamy odrębny gatunek literacki, który narodził się w Biblii (a także na jej
marginesie) na przełomie III i II wieku przed Chr. [...] Apokalipsa to wezwanie nie do
rozpaczy, ale do nadziei”
[1]
.
Adresatami Apokalipsy świętego Jana, pisanej prawdopodobnie w kilku etapach na
przełomie I i II wieku, byli chrześcijanie Azji Mniejszej, narażeni od początku na
prześladowania ze strony Żydów i pogan. O prześladowaniach tak pisał pod koniec II
wieku Tertulian: „Sprawdźcie wasze roczniki, a zobaczycie, że Neron pierwszy użył
cesarskiego miecza przeciw naszej sekcie [...] Później te same usiłowania podjął
Domicjan, pół-Neron, jeśli chodzi o okrucieństwo. Nasi prześladowcy? Przecież to byli
ludzie niesprawiedliwi, bezbożni, nikczemni, których wy sami macie zwyczaj potępiać”
[2]
. W tej sytuacji wyznawcom Chrystusa potrzeba było słów otuchy i umocnienia.
Apokalipsa świętego Jana została napisana właśnie w tym celu. „Nie bójcie się! Nie
traćcie nadziei! Prześladowania musiały przyjść, ale Bóg w ostateczności zwycięży, a wy
dostąpicie zbawienia” – oto główne przesłanie ostatniej księgi Nowego Testamentu.
Symboliczne opisy końca świata nie budziły w pierwszych chrześcijanach lęku, lecz –
wręcz przeciwnie – umacniały wiarę w zwycięstwo Chrystusowego Kościoła nad siłami
zła i ciemności. Dzieje świata nie zmierzają bowiem – jak uczy nas Apokalipsa – ku
globalnej katastrofie, ale ku pełnej miłości wspólnocie Boga z ludźmi: „I ujrzałem niebo
nowe i ziemię nową [...]. I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: ‘Oto przybytek
Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi i będą oni Jego ludem, a On będzie BOGIEM Z
NIMI. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie [...], bo pierwsze
rzeczy przeminęły’„ (Ap 21, 1. 3-4). Czyż słowa te nie budzą zaufania do Boga?
Dlaczego zatem Apokalipsa świętego Jana wzbudza dziś w nas raczej trwogę niż
nadzieję? Dzieje się tak między innymi dlatego, że tak naprawdę nie czytamy Pisma
Świętego, lecz zadowalamy się różnymi przepowiedniami, które manipulując tekstem
Apokalipsy proponują coraz to nowe, tajemne klucze do jej odczytania, i straszą nas
obliczeniami daty totalnej katastrofy.
strona: 1
2
3
4
KATOLIK.pl - Portal katolicki dla wierzących, wątpiących i poszukujących
http://www.katolik.pl/23203,416.druk?s=1
2 z 2
2012-12-27 15:22
DRUKUJ
Dariusz Kowalczyk SJ
Czy i jak oczekiwać końca świata
Kościół
Życie wieczne
Sens życia
Tymczasem postaci, wydarzenia i liczby w Apokalipsie są symbolami-typami, które w
dziejach wielokrotnie będą się powtarzać. Dla chrześcijan przełomu I i II wieku Bestią z
13 rozdziału był zapewne pogański Rzym, nakazujący oddawanie bałwochwalczej czci
swym władcom. Jan, autor Apokalipsy, nie ograniczył się jednak do sobie znanej sytuacji
społeczno-politycznej, ale obrazowo przedstawił – z punktu widzenia wiary – pewne
uniwersalne mechanizmy toczących się dziejów. Nie znaczy to, że przepowiadał
przyszłość w potocznym znaczeniu tego wyrażenia. Można powiedzieć, że interpretując
swoją teraźniejszość dał nam klucz (bynajmniej nie magiczny) do interpretacji historii w
różnych epokach i miejscach. Apokaliptyczna Bestia byłaby więc symbolem wszelkich
systemów totalitarnych, a zatem w naszych czasach przede wszystkim symbolem
faszyzmu i komunizmu, szczególnie w ich najbardziej skrajnych formach: hitleryzmu i
stalinizmu. W IV wieku święty Efrem z Syrii pisał: „Owszem, Pan wskazał nam znaki
towarzyszące Jego Przyjściu; jednakże na ich podstawie nie możemy jasno określić
chwili, w której ono nastąpi. Mijały bowiem wieki, a wraz z ich upływem owe znaki się
ukazywały i mijały; co więcej, także i teraz możemy je dostrzec. [...] Tak więc umyślnie
Pan określił znaki w ten sposób, aby odtąd wszystkie pokolenia i wieki uważały, że
nadejście Chrystusa dokona się właśnie w ich czasach”. Tego
rodzaju
perspektywa
chroni przed pokusą magicznej numerologii, czyli dokładnego określania daty Paruzji, a
zarazem wskazuje na to, że chrześcijanin powinien być gotów w każdej chwili na
spotkanie Pana. Taka jest właśnie nauka Jezusa: „Będziecie słyszeć o wojnach i
pogłoskach wojennych; uważajcie, nie trwóżcie się tym. To musi się stać, ale to jeszcze
nie koniec! [...] o dniu owym i godzinie nikt nie wie, nawet aniołowie niebiescy, tylko
sam Ojciec. [...] Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie” (Mt
24, 6. 36. 42).
KATOLIK.pl - Portal katolicki dla wierzących, wątpiących i poszukujących
http://www.katolik.pl/23203,416.druk?s=2
1 z 2
2012-12-27 15:23
Autor Apokalipsy pokazuje, że głębszy sens każdego wydarzenia można odkryć w
świetle znanej nam przeszłości oraz nieznanej, ale doświadczanej w nadziei przyszłości.
Znana chrześcijanom przeszłość to przede wszystkim śmierć i zmartwychwstanie Jezusa
Chrystusa, oczekiwana zaś z ufnością przyszłość to Paruzja, ostateczne przyjście Pana
dziejów. Co więcej, Zmartwychwstanie
zapowiada
Paruzję, a Paruzja ukryta jest w
Zmartwychwstaniu. W tym napięciu można odnaleźć znaczenie naszych osobistych
dziejów, a także sens historii świata, ze wszystkimi jej nieszczęściami i niezrozumiałym
cierpieniem. W cieniu Krzyża, a zarazem w wychyleniu ku Temu, który nadchodzi jako
Zwycięzca zła i grzechu, to, co jest owocem tępej przemocy, tragicznych zbiegów
okoliczności, czy też bezdusznych sił natury, okazuje się czymś przemijającym,
niezdolnym do unicestwienia w nas radykalnej nadziei. Nie znaczy to, że ból przestaje
być bólem, ale okazuje się, że to nie do cierpienia i śmierci należy ostatnie słowo, lecz do
Boga, który jest Życiem i Miłością.
Słuchałem kiedyś radiowej wypowiedzi pewnego znanego muzyka jazzowego. Opowiadał
o śmierci swojego kilkuletniego dziecka. Mówił zatem o czymś, w obliczu czego nie
można udawać zakładając na przykład jakieś nabożne maski. Muzyk ten stwierdził, że
śmierć jego dziecka otworzyła go na owe duchowe wymiary rzeczywistości, których
istnienia wcześniej nawet nie przeczuwał. Ból nie minął, ale pojawiła się nowa nadzieja,
nowe oczekiwanie i – co najważniejsze – doświadczenie nowej bliskości, bliskości z
dzieckiem żyjącym w Bogu, który nadchodzi. Czyż nie to właśnie wyrażają słowa
psalmisty: „Chociażbym chodził ciemną doliną, / zła się nie ulęknę, / bo Ty jesteś ze
mną” (Ps 23, 4). Apokalipsa świętego Jana adresowana jest właśnie do tych, którzy idą
ciemną doliną, aby nie ulękli się zła i nie poddali rozpaczy. Niekiedy ludzie gorszą się
cierpieniem i mówią: Bóg nie istnieje, skoro dzieją się takie rzeczy! Zauważmy jednak, że
możliwa jest inna reakcja, a mianowicie: Skoro dzieją się takie rzeczy, to trzeba wierzyć
w Boga, który sprawi, że absurd zła nie zwycięży ostatecznie tego, co dobre i piękne! To,
że cierpienie niektórych oddala od Boga, a innych – na odwrót – przybliża do Niego,
świadczy o tym, iż nie jest ono bezpośrednią przyczyną
wyboru
za lub przeciwko Bogu,
ale stanowi raczej kontekst, w którym uwidacznia się nasze rozumienie (lub
niezrozumienie) Boga oraz nadziei, jaką daje On człowiekowi.
Pocieszenie, jakie niesie Apokalipsa świętego Jana, nie jest łatwym optymizmem, że
wszystko na pewno będzie dobrze. Z
drugiej
strony, katastroficzne
obrazy
nie są
fatalistycznymi zapowiedziami czegoś, co bez względu na ludzkie wybory niechybnie
nastąpi. Apokaliptyczne rozumienie dziejów odwołuje się bowiem do ludzkiej wolności.
Jezus Chrystus, Pan historii, zwraca się do człowieka: „Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli
kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze
mną” (Ap 3, 20). Oczekiwanie na ostateczne zwycięstwo Boga w nas i wokół nas nie
oznacza bierności głupich panien, ale mądrość tych, które potrafiły w porę zaopatrzyć się
w oliwę (zob. Mt 25, 1-13). W obliczu cierpienia i śmierci trzeba mieć mądrość i odwagę,
aby... pozwolić się pocieszyć.
strona:
1
2
3
4
KATOLIK.pl - Portal katolicki dla wierzących, wątpiących i poszukujących
http://www.katolik.pl/23203,416.druk?s=2
2 z 2
2012-12-27 15:23