J Strzelczyk Z dziejów Słowiańszczyzny Połabskiej

background image

SŁOWIANIE W TURYNGII

Przygoda opata

Opat potężnego i słynnego później klasztoru benedyktyńskiego w Fuldzie, Sturm

(rządził opactwem w latach 744—779), w trakcie jednej z podróży dotarł do szlaku handlowego
prowadzącego z Turyngii do Moguncji. Drogę przecinała rzeka, nosząca, tak jak i klasztor, nazwę
Fulda, Jeżeli wierzyć autorowi Żywota Sturma, w miejscu tym bogobojny opat: “natknął się na
wielki tłum Słowian, którzy kąpali się i obmywali swoje ciała w tej rzece. Zwierzę, na którym
siedział, poczęło się płoszyć i wstrząsać na widok ich gołych ciał; również i mąż boży cofnął się
z przestrachem przed ich odorem. Gdy oni zwyczajem pogańskim zaczęli łajać sługę Pańskiego i
chcieli go ugodzić, zostali powstrzymani i odwiedzeni od tego mocą Bożą. Któryś z nich,
odgrywający rolę tłumacza, zapytał go, dokąd jedzie, a ten odpowiedział mu, że zmierza do
górnego odcinka puszczy".

Niestety, żywotopisarz nie zanotował, czy Słowianie owi byli mieszkańcami tych okolic,

czy też może — wszak wyraźnie mowa jest o szlaku handlowym — chodzi o odpoczywającą
karawanę kupców z bardziej na wschodzie położonych rdzennych krajów słowiańskich, jak na
przykład Czechy, Ruś czy Polska.

Rzeka Fulda

1

, nad której górnym biegiem leży wspomniany klasztor, płynie po

górzystych i wyżynnych obszarach dzisiejszej Hesji — kraju położonego w samym sercu
Niemiec. Jak wyjaśnić obecność Słowian w VIII wieku tak daleko na zachodzie, na obszarach od
wieków rdzennie niemieckich?

Nieco zapewne wcześniej od opisanego tu wydarzenia, w 751 roku słał listy do

papieskiego Rzymu wielki misjonarz, przybysz z dalekich Wysp Brytyjskich Winfryd, bardziej
znany pod chrześcijańskim imieniem Bonifacego. Bonifacy, zwany dla swych zasług misyjnych
“apostołem Germanii", stał na czele archidiecezji mogunckiej, której podlegały wschodnie
prowincje ówczesnego państwa frankijskiego, m.in. Turyngia. W granicach metropolii
mogunckiej znajdowała się również ludność słowiańska, dotąd nie nawrócona na wiarę
chrześcijańską. Jeden z listów Bonifacego do papieża zawierał pytanie, czy należy brać czynsz od
owych pogańskich Słowian. List ten wprawdzie nie dochował się do naszych czasów, zachowała
się natomiast odpowiedź papieża Zachariasza, który nader realistycznie polecił Bonifacemu
respektować istniejący stan rzeczy: “[...] jeżeli [Słowianie — J.S.] siedzieli tam poprzednio nie
płacąc daniny, to i na przyszłość będą tę ziemię uważać słusznie za swoją własność; jeżeli zaś
składali daninę, wiedzą, że ziemia ta posiada innego właściciela".

Przenieśmy się teraz w myślach jeszcze sto lat wcześniej — chodzi o łata 632—633.

Państwo frankijskie stanęło wobec niespodziewanego niebezpieczeństwa w Europie środkowej:
federacji różnych plemion słowiańskich zorganizowanych we wczesnopaństwowy system przez
niejakiego Samona (podobno niegdyś kupca frankijskiego!). Jedno z nielicznych źródeł
frankijskich z tego okresu, Kronika tzw. Fredegara, której zawdzięczamy niemal wszystko, co
wiemy o owym “państwie Samona", przynosi m.in. następującą wiadomość: po przegranej dla
Franków bitwie pod grodem Wogastisburgiem

2

“także Derwan — książę plemienia Surbiów,

które należało do szczepu Sklawinów i od dawna już przynależało do królestwa Franków —
przyłączył się wraz ze swoim ludem do królestwa Samona".

Co to za “Surbiowie" i co znaczy zdanie, jakoby “od dawna", a więc przed rokiem

632—633, mieli oni podlegać Frankom?

Pierwsi Słowianie w Niemczech środkowych

W drugiej połowie VI wieku nad środkową Łabą, na północ od Gór Kruszcowych,

1

Jest dopływem rzeki Werry, a wraz z nią wpada do Wezery

2

Nie zlokalizowanym dotąd przez historyków.

background image

pojawiły się pierwsze grupy ludności słowiańskiej. Widomymi pozostałościami tych pionierów
są szczątki naczyń glinianych należących do typu tzw. ceramiki praskiej. Były to naczynia
ręcznie lepione, dość prymitywne, o kształcie jajowatym, o powierzchni z reguły nie zdobionej
oraz o niskim, słabo wyodrębnionym brzegu. Jak dotąd — bo liczba ta ciągle się powiększa —
udało się archeologom w 15 miejscach w Niemczech środkowych odnaleźć szczątki ceramiki
typu praskiego. Znaleziska te skupiają się przede wszystkim wzdłuż środkowej Łaby. Gdzie
indziej w Niemczech podobnej ceramiki nie odnaleziono. Nie była ona również znana na
przykład na ziemiach polskich, natomiast masowo występuje w Czechach. Nie ulega wątpliwości,
że ludność słowiańska posługująca się ceramiką typu praskiego przybyła na obszar dzisiejszych
Niemiec z Czech. Wniosek ten znajduje potwierdzenie w danych dostarczonych przez
językoznawstwo. Otóż do najstarszych nazw słowiańskich na obszarze międzyrzecza Łaby i
Soławy należą nazwy złożone typu Kosobody lub Žornošeky. Zupełnie zbliżone nazwy
miejscowe występują na obszarze Czech i nigdzie poza tym. Widocznie nazwy tego typu
zostały przeniesione na północ przez ludność ceramiki praskiej.

Z tego samego kierunku, czyli z Czech, wyszła nieco później druga fala osadnictwa

słowiańskiego, dla której charakterystyczna była ceramika wypalana na kolor szary. W
przeciwieństwie do fali z ceramiką praską, ludność ceramiki szarej skierowała się raczej na
obszary położone w dorzeczach rzeki Muldy (lewy dopływ Łaby) i środkowej Soławy.

Tymczasem ludność ceramiki praskiej, posuwając się w dół Łaby, zetknęła się z czasem z

innymi plemionami słowiańskimi, różniącymi się od niej odmiennym dialektem oraz pewnymi
cechami kultury materialnej. Plemiona te przywędrowały z bliżej nie określonych obszarów
dzisiejszej Polski. W rezultacie zetknięcia się tych dwóch prądów osadniczych, nad środkową
Łabą oraz w dorzeczach Haweli i Sprewy rozwinęła się odrębna grupa kulturowa, której
najłatwiej uchwytną cechę stanowi tzw. ceramika brunatna.

Tak w najogólniejszym zarysie przedstawiają się dostępne poznaniu najwcześniejsze

ślady ludności słowiańskiej w Niemczech środkowych. Żadne źródło pisane nie zanotowało tych
wydarzeń. W każdym razie ze starej, germańskiej ludności międzyrzecza Soławy i Łaby w
wieku VII nie pozostało prawie nic. Obszar ten stał się, podobnie jak — choć zapewne
nieco później — cała wschodnia część Niemiec po środkową i dolną Łabę, krajem czysto
słowiańskim.

A jeszcze dalej?

Biograf cesarza Karola Wielkiego (panował w latach 768—814) Einhard napisał, że rzeka

Soława dzieliła germańskich Turyngów od Serbów połabskich (bo taka była nazwa jednego z
plemion słowiańskich, później rozszerzona na cały zespół pokrewnych plemion słowiańskich z
południowej części Połabia). Einhard miał rację tylko częściowo: istotnie Soława stanowiła na
kilka wieków wschodnią granicę osadnictwa germańskiego, tylko jednak na niektórych odcinkach
była zachodnią granicą Słowian. Osadnictwo słowiańskie bowiem na szerokim froncie
przekroczyło tę rzekę

3

.

Powstaje nader istotne pytanie: kiedy właściwie Słowianie przekroczyli Soławę i osiedlili

się w środkowej i zachodniej Turyngii? Czy miało to miejsce w VI bądź VII wieku, czy też
może później w wiekach VIII—IX? Nie chodzi przy tym jedynie o chronologię, ale o sam
charakter osadnictwa słowiańskiego. Jeżeli osady słowiańskie na zachód od Soławy powstały w
wiekach VI—VII, to oznaczałoby to, że są rezultatem swobodnej ekspansji niezależnych pod
względem politycznym plemion słowiańskich. Jeżeli natomiast udałoby się wykazać, że osady
słowiańskie powstały dopiero w czasach późniejszych, powiedzmy: począwszy od końca VIII
wieku, kiedy to pod rządami Karolingów nastąpiła znaczna konsolidacja polityczna obszarów
niemieckich, to trzeba by przyjąć, że osadnictwo słowiańskie jest rezultatem nie własnej, lecz

3

Przekroczyło również miejscami środkową i dolną Łabę, zwłaszcza w tzw. Starej Marchii i

Hanowerskim Wendlandzie (czyli dosłownie: Kraju Słowian). O wyjątkowo długim przetrwaniu szczątków ludności
słowiańskiej w tym ostatnim kraju piszę w rozdziale “Ostatni Słowianie nad Łabą

. Liczne i zwarte grupy

słowiańskie zasiedliły też północno-wschodnią Bawarię, a więc obszar położony na południe od Turyngii.

background image

cudzej inicjatywy, że Słowianie przybyli do Turyngii za przyzwoleniem królów frankijskich,
miejscowych możnych lub instytucji kościelnych, a może nawet na ich rozkaz.

Po cóż jednak Niemcy mieliby ściągać w swe dobra osadników słowiańskich?

Odpowiedź na to pytanie jest prosta. Wielcy właściciele ziemscy (obojętnie czy w tym
charakterze występował sam monarcha, czy któryś z jego świeckich lub duchownych wasali) dą­
żyli do maksymalnego powiększenia swoich dochodów. Głównym źródłem bogactwa była wtedy
— i długo jeszcze potem — ziemia, ale nie ziemia jakakolwiek (tej wszędzie było pod
dostatkiem), tylko ziemia uprawiana, przynosząca utrzymanie swym bezpośrednim pracownikom
— chłopom, a właścicielom ziem — królowi bądź feudałowi — daniny i czynsze. Zaludnienie
Niemiec środkowych było zaś szczupłe, nie tylko w porównaniu ze stanem dzisiejszym. Wielka
wędrówka plemion germańskich wieków III—V wyprowadziła nad Dunaj i Morze Czarne oraz w
granice państwa rzymskiego dużą część miejscowych plemion germańskich, choć i tak część
jedynie wzięła udział w migracji (Hermundurowie, Semnonowie, Cheruskowie). W VI wieku
wojny Franków z Turyngami i Warnami (ci ostatni byli wschodnimi — przez Soławę —
sąsiadami Turyngów) ponownie zdziesiątkowały ludność.

W owych czasach nikt nie pytał przybysza, jakiej jest narodowości

4

. Przecież sama

monarchia Franków stanowiła już w VI i VII wieku konglomerat romańsko-germański.
Niezależnie od tego Słowianom sprzyjały okoliczności polityczne. Dla frankijskich
Merowingów, toczących ciężkie boje z plemionami germańskimi, sadowiące się nad Soławą
plemiona serbskie były z pewnością pożądanym sojusznikiem. Dopuszczenie, by poszczególne
grupy ludności słowiańskiej osiadały na nie uprawianych dotąd gruntach Turyngii, co przecież
rozsadzało etniczną zwartość świeżo podbitego kraju, mieściło się w strategii Franków.

Z drugiej zaś strony, gdy podbici Turyngowie, korzystając z późniejszego osłabienia

merowińskiej “Frankii", zaczęli prowadzić politykę de facto od Merowingów niezależną i nie
wahali się niejednokrotnie przeciwstawiać Frankom zbrojnie, sami musieli pilnie zabiegać o
spokój na wschodniej granicy, przynajmniej jeżeli chcieli uniknąć wojny na dwa fronty.
Zrozumiałe, że w takich warunkach trudno było powstrzymać infiltracje ludności słowiańskiej
w głąb terytorium niemieckiego.

Wielu jednak uczonych — głównie, ale nie tylko niemieckich — było i jest zdania, że

geneza osadnictwa słowiańskiego na zachód od Soławy jest inna. Otóż w X i XI wieku, gdy silni
władcy niemieccy z dynastii saskiej podjęli próbę podboju całej Słowiańszczyzny połabskiej,
osadzali licznych jeńców słowiańskich w swoich dobrach w głębi kraju. Często przenoszono w
ten sposób całe rodziny, a nawet wsie słowiańskie. Byłoby to więc osadnictwo stosunkowo późne,
niesamodzielne, o charakterze przymusowym. Owi jeńcy słowiańscy byliby tylko biernym
narzędziem polityki osadniczej władców.

Pogląd taki opiera się na kilku spostrzeżeniach. A więc przede wszystkim jak dotąd

archeologowie nie potrafią wskazać najstarszej wczesnosłowiańskiej ceramiki (np. typu
praskiego) pochodzącej z obszarów na zachód od Soławy. Po drugie: największe skupiska osad
słowiańskich zaznaczają się na tych terenach, gdzie istniały wielkie kompleksy dóbr należących
bezpośrednio do królów niemieckich lub wielkich klasztorów — Fuldy i Hersfeldu. Do takich
obszarów należało na przykład pogórze Harzu, obszar tzw. Vogtlandu (czyli kraju zarządzanego
przez wójta królewskiego) nad górną Soławą, jak również teren położony na północ od dolnej
Unstruty (tzw. Hassegau).

Spostrzeżenie jest słuszne, ale wytłumaczenie tego zjawiska jest znacznie prostsze.

Otóż wydaje się, że rzekome zagęszczenia śladów słowiańskich na wymienionych obszarach
tłumaczą się w dużym stopniu faktem lepszego udokumentowania źródłowego dziejów tych
właśnie okolic. Po prostu osada słowiańska miała większe szansę, by doczekać się wzmianki w
źródle pisanym, gdy znajdowała się w pobliżu dworu królewskiego lub biskupiego, gdzie
monarcha wraz ze swą kancelarią stosunkowo często przebywał niż w sąsiedztwie bardziej
oddalonych od “wielkiego świata" dworów i stolic biskupich zakątków Turyngii.

4

Podobnie kilka wieków później książęta polscy bez żadnych oporów chętnie kolonizowali swój kraj

przybyszami niemieckimi.

background image

Wolni czy niewolni?

W 1136 roku opat klasztoru św. Piotra w Erfurcie nadał czterem Słowianom cztery łany

ziemi we wsi Bachstedt w dziedziczne użytkowanie w zamian za roczny czynsz. Ciekawe, że
przynajmniej trzech z nich nosiło czysto niemieckie imiona: Herold, Udalryk i Kuno (czwarty
miał na imię Luzicho) i że byli “gośćmi" (hospites) landgrafa Turyngii. Sposób postępowania
owych słowiańskich osadników może być, jak sądzę, przykładem dość typowym. Otóż za
własne pieniądze kupili oni najpierw jeden łan ziemi w wymienionej wsi, po czym
przekazali ją na prawie prekaryjnym klasztorowi św. Piotra. Zrzekli się przez to wprawdzie
własności nowo nabytej ziemi, ale dobrze wiedzieli, dlaczego to czynią. Zgodnie bowiem z
powszechnie w średniowieczu stosowaną praktyką otrzymali natychmiast ów łan z powrotem w
charakterze lenna klasztoru, a opat, jak widzieliśmy, dołożył do tego łanu aż trzy dalsze. Obie
strony były zadowolone: Słowianom łatwiej było żyć i gospodarować na 4 łanach niż na
jednym, nawet po uwzględnieniu konieczności uiszczania corocznego czynszu; klasztor o l łan
zwiększał swoje tytuły własności, a jednocześnie do kasy rozpoczęły wpływać czynsze z
łanów, które dotąd — jako nie uprawiane — nie przynosiły w ogóle żadnego dochodu.

Podany przykład dowodzi, że jeszcze w I połowie XII wieku byli w Turyngii Słowianie

cieszący się wolnością osobistą, zdolnością do czynności prawnych oraz dysponujący pewną
sumą pieniędzy. Ale i w VIII, i w IX wieku w dokumentach klasztoru fuldajskiego zachowało
się stosunkowo dużo wzmianek o darowaniu przez poszczególnych Słowian ziemi na rzecz
opactwa. Czynić darowizny mogli tylko ludzie wolni, cieszący się uznanym prawem własności
swej ziemi. Nie mogli zaś takimi być np. jeńcy wojenni. Trzeba więc przyjąć, że przynajmniej
część ludności słowiańskiej w Turyngii była wolna od samego początku, a wolność ta była
rezultatem swobodnego, zdobywczego przybycia niegdyś jej przodków do Niemiec
środkowych.

Czyż zresztą pytanie św. Bonifacego skierowane do papieża, o którym czytaliśmy już

nieco wyżej, miałoby sens, gdyby w diecezji mogunckiej znajdowali się tylko Słowianie
uzależnieni od jakiejkolwiek władzy (poza formalnym uznawaniem zwierzchnictwa królów
frankijskich)? Czynsz od takich Słowian byłby przecież zrozumiały

Nazwy mówią

W różnych miejscach Turyngii z różnym nasileniem zachowały się nazwy miejscowości

pochodzenia słowiańskiego. Oto przykłady pierwsze z brzegu: Bohlen (słów. Bielin), Oberpörlitz
(w drugiej części nazwy rozpoznajemy słowiańskie słowo Pogorelica), Döbritschen, Liskau,
Lüfaschütz. Aczkolwiek wyjątki są możliwe i stwierdzone, to przecież jako regułę należy
przyjąć, że słowiańskie nazwy miejscowe mogły być nadane tylko przez Słowian,

Ale obok nazw o brzmieniu słowiańskim jeszcze inne kategorie nazw przypominają

dawnych mieszkańców tych ziem. Słowian nazywano w Niemczech Wendami (Wenden); zdaniem
wielu uczonych nazwy miejscowe Wendhausen i podobne mogą wskazywać na to, że mieszkali
tam Słowianie. Nierzadko jedną część wsi zamieszkiwali Słowianie a drugą Niemcy. Wtedy
okoliczni Niemcy mówili np. o wsi Windisch-Schwabhausen (po łacinie Suabehusa slavica) w
przeciwieństwie do Deutsch-Schwabhausen (po łacinie Suabehusa teutonica).

Jest jeszcze ciekawa grupa nazw mieszanych, to znaczy nazw utworzonych częściowo ze

słów słowiańskich, a częściowo z niemieckich. W roku 874 wymieniono w Turyngii miejscowość
Wonisesthorp. Pierwsza część tej nazwy stanowi zniekształconą przez nie znającego języka
słowiańskiego pisarza postać słowiańskiego imienia Bonesz lub Bonisz, druga to niemiecka
końcówka dorf, czyli wieś. Nazwę można by więc przetłumaczyć jako “wieś Bonisza". Podobnie
Bogomelesdhorp to “wieś Bogumiła", Zcezlauwendorf to “wieś Czesława". Takie nazwy mogli
miejscowościom nadawać tylko Niemcy, ale w takich miejscowościach musieli kiedyś
mieszkać Słowianie.

Istnieją i inne nazwy mieszane — np. nazwa Volcmeriz. Pierwszy jej człon zawiera

niemieckie imię Volkmar, natomiast końcówki "iz", "itz" nie da się bez kłopotu wywieść z

background image

języka niemieckiego. Jest to końcówka słowiańska, w dodatku końcówka bardzo stara, taka
sama, jaką odnajdujemy w nazwach polskich: Biskupice, Naramowice, Wierzbięcice. Czyli
zachodzi tu odwrotna sytuacja nie tylko językowa, ale i historyczna. Takie nazwy mogli
nadawać tylko Słowianie, ale w miejscowościach tak nazwanych musieli żyć kiedyś Niemcy.
Inaczej nazwa nie miałaby sensu.

Nazwy mieszane dowodzą jeszcze jednego wielkiej wagi zjawiska. Otóż mogły one

powstawać tylko tam, gdzie w bezpośrednim sąsiedztwie mieszkali Słowianie i Niemcy, inaczej
nie byłyby zrozumiałe. Wbrew różnym, przebrzmiałym już obecnie w nauce, dawniejszym
poglądom, osadnictwo słowiańskie i niemieckie rozwijało się w ciągu wieków w sposób
pokojowy. Jedni nie wadzili drugim. Dopiero stopniowo, normalną koleją losu, silniejszy żywioł
niemiecki zdobywał przewagę. Małżeństwa mieszane, codzienne kontakty sąsiedzkie,
upodabnianie kulturowe, wpływ kościoła — musiały działać niwelujące. Najsilniej w tym
kierunku działał jednak ustrój feudalny, równający stopniowo niemieckich i słowiańskich
chłopów do poziomu chłopów zależnych feudalnie. Wieki XII i XIII położyły, jak się wydaje,
kres odrębności Słowian w Turyngii.

Rewelacje z Espenfeld

W latach 1959—1965, na pagórku oddalonym około półtora kilometra od wsi Espenfeld w

powiecie Arnstadt w Turyngii, odkopano i zbadano duże cmentarzysko słowiańskie. Jest to
pierwsze dokładnie zbadane i — co ważne — zachowane do naszych czasów w stanie nie
naruszonym cmentarzysko słowiańskie na zachód od Soławy i jednocześnie w ogóle najdalej na
zachód położone cmentarzysko słowiańskie. Ogółem zarejestrowano 439 grobów. Cmentarzysko
funkcjonowało mniej więcej od końca X do II połowy XII wieku. Sumienne jego zbadanie
rzuciło jasne światło na kulturę materialną Słowian w Turyngii oraz pośrednio na ich status
społeczny.

Okazało się, że mieszkająca tu grupa ludności słowiańskiej (niestety, jak dotąd nie udało

się odnaleźć przynależnej do cmentarzyska osady słowiańskiej

5

) bynajmniej nie składała się z

niewolników czy ludzi półwolnych. Przeciwnie, byli to ludzie zamożni, mogący bogato
wyposażyć swoich zmarłych w ozdoby i broń. Liczne na przykład perły, sprowadzane niekiedy
aż z Kaukazu, świadczą o dużej roli handlu w życiu społeczności z Espenfeld. Niewykluczone, że
tutejsi Słowianie, mieszkający w pobliżu niezwykle ważnego szlaku handlowego łączącego
Europę zachodnią przez Frankfurt nad Menem, Erfurt, Lipsk z Wrocławiem, Krakowem i
Kijowem, spełniali jakąś szczególną rolę. Mogli być na przykład, jak przypuszcza Sigrid Dušek,
której dziełem jest naukowe poznanie cmentarzyska w Espenfeld, rzemieślnikami i
przewoźnikami niezbędnymi do obsługi podróżujących kupców. Dzięki temu zdobyli poważną
pozycję materialną, a ta z kolei umożliwiła im stosunkowo długie przetrwanie w dużej, zwartej
grupie. Grupa ta potrafiła zachować niemal nietknięte cechy słowiańskie.

Wykopaliska z Espenfeld w pełni potwierdzają pogląd o normalnym statusie społecznym

przynajmniej części dawnej ludności słowiańskiej w Turyngii. Nie są już obecnie zjawiskiem
unikalnym; badania archeologów NRD objęły bowiem w międzyczasie na obszarze Turyngii
inne stanowiska słowiańskie, które przyniosły nader istotne wyniki badawcze.
W drugiej połowie XVI wieku, a więc w okresie, gdy sytuacja resztek ludności słowiańskiej w
Niemczech na ogół uległa szybkiemu pogorszeniu (zob. niżej, s. 340), w pobliżu Weimaru
połączyły się w jedną — dwie sąsiednie wsie: niemiecka Grossbrembach i słowiańska
Windischenbrembach. Powstała wtedy płaskorzeźba (którą dziś jeszcze można oglądać w
Grossbrembach), przedstawiająca jasnowłosego Niemca i ciemnowłosego brodatego
Słowianina, okrytych jednym dużym kapeluszem i wspólnie dmących w przedmiot, który
można interpretować jako instrument dęty, zapewne róg. Interesujący ten motyw
ikonograficzny wolno uważać poniekąd za symbol, przestrzegający przed uproszczeniami:
niektóre grupy ludności słowiańskiej w Turyngii wcale nie znajdowały się w gorszej sytuacji

5

O tym, że w bliższym i dalszym sąsiedztwie Espenfeld mieszkali liczni Słowianie świadczą i nazwy

miejscowe, i źródła pisane.

background image

społeczno-ekonomicznej niż chłopi niemieccy, a stosunki sąsiedzkie bynajmniej nie zawsze i nie
wszędzie musiały być wrogie.

Gdy zdarzy nam się podróżować po pięknej ziemi turyńskiej, pamiętajmy, że w tym

krajobrazie jest też pewien udział Słowian, a ze swojsko niekiedy brzmiących nazw mijanych
miejscowości próbujmy odczytać dawne dzieje tego kraju.

TRIUMF POZORNY

Minęło 920 lat od pamiętnych wydarzeń roku 1066, które, jak uważają niektórzy,

przypieczętowały tragiczny los Słowian połabskich.

“W siódmy dzień przed idami czerwcowymi [czemu według naszej rachuby czasu

odpowiada dzień 7 czerwca — J. S.] zamordowany został nasz Machabeusz w mieście Leontia
wraz z prezbiterem Hiponem, który został ofiarowany przed ołtarzem wraz z wieloma
innymi tak świeckimi, jak i duchownymi [osobami — J. S.], które rozmaitych doświadczyły
cierpień za Chrystusa".

Miasto “Leontia" to stary słowiański gród Łączyn (po niem. Lenzen), położony nad

Łabą w pobliżu ujścia Eldy, a pamiętny wielką klęską, jaką w roku 929 zadał tu Słowianom król
niemiecki Henryk I. Pod biblijnym imieniem bohatera żydowskiego Machabeusza kronikarz Adam
z Bremy (gdyż jemu zawdzięczamy podstawowe wiadomości o całej sprawie) rozumiał księcia
obodrzyckiego noszącego w rzeczywistości niemieckie imię Gotszalk (1044—1066).

Kto go zamordował? Komu okazał się niewygodny władca obodrzycki? Jakie znaczenie

mogło mieć to morderstwo dla późniejszych dziejów naszych zachodnich sąsiadów? Żeby móc
odpowiedzieć na te pytania, musimy nieco dokładniej przyjrzeć się sytuacji, jaka panowała na
Połabiu około połowy XI wieku.

Z trzech głównych związków plemiennych zamieszkujących w średniowieczu

obszary położone pomiędzy Odrą a Łabą i Soławą (Saale), w pierwszej połowie X wieku
definitywnie utraciły niezależność polityczną plemiona serbołużyckie. Natomiast
mieszkający od nich na północ Wieleci (w źródłach od końca X wieku począwszy noszą oni nazwę
Luciców) i Obodrzyce potrafili w wyniku kilku powstań u schyłku X wieku odzyskać pełną
niepodległość. Sprzyjała im sytuacja, jaka panowała w tej części Europy w końcu X i
przez cały niemal XI wiek. Walki wewnętrzne w Niemczech po śmierci Ottona I i Ottona
II, wojny polsko-niemieckie wypełniające pierwszych kilkanaście lat XI wieku, osłabienie
państwa polskiego po śmierci Mieszka II, zaburzenia wewnętrzne w Niemczech w okresie
małoletniości Henryka IV, otwarty bunt Sasów i wreszcie wydarzenie najważniejsze — wybuch
długotrwałej walki pomiędzy papiestwem a cesarstwem — wszystko to paraliżowało obu
groźnych sąsiadów Połabian — cesarstwo i Polskę.

Oznaczało to przede wszystkim poważne zahamowanie niemieckiej ekspansji za Łabę.

Podobnie jak w drugiej połowie IX wieku, kiedy to osłabiona monarchia następców Karola
Wielkiego nie była zdolna do energiczniejszej akcji, stroną aktywniejszą stawali się Słowianie.
Przeciwko nim musieli książęta sascy wybudować nad lewym dopływem Łaby — Ilmenawą i
dalej na południe potężny łańcuch grodów obronnych, mający na celu zabezpieczenie przed
atakami słowiańskimi obszarów położonych dalej na zachód. Przeciwko nim musiał biskup z
Hildesheimu św. Bernard w roku 1013 odbudować zniszczony gród Mundborg nad Alerą
(dopływem dalekiej Wezery!).

Ale korzystna dla Słowian koniunktura nie mogła przecież trwać wiecznie. Prędzej czy

później stosunki wewnętrzne w Niemczech ułożą się jakoś i nowa fala ekspansji runie na Połabie.
Co jej przeciwstawią Słowianie?

Najpotężniejsi z nich Lucicy, stanowiący federację czterech plemion (Czrezpienian,

Chyżan, Doleńców i Redarów), do których przyłączały się niekiedy dobrowolnie bądź pod
przymusem inne plemiona połabskie, nie czynili nic, aby utworzyć organizm polityczny bardziej
niezawodny i giętki, bardziej zdolny do długotrwałego odpierania ataków niemieckich. Ziemie
rdzennych plemion Związku Lucickiego były najuboższe na całym Połabiu. Pokrywające je lasy,
jeziora i bagna nie pozostawiały zbyt wielu możliwości do rozwoju rolnictwa, szczególnie zaś

background image

uboga była ziemia najważniejszych w związku — Redarów. Przodujące znaczenie zawdzięczali
oni tylko posiadaniu na swoim terytorium świątyni czczonego na całym Połabiu Swarożyca.
Świątynia ta, znajdująca się w miejscowości Retra (słowiańska nazwa: Radogoszcz)
prawdopodobnie nad jeziorem Morzyckim (Muritzsee), stanowiła duchowe i polityczne centrum
związku.

Związek był silny. To on dał hasło do wyzwoleńczego powstania w roku 983 i on

odgrywał w powstaniu główną rolę. On sprzymierzył się z cesarzem Henrykiem II, by wspólnie
zwalczać najgroźniejszego w danej chwili przeciwnika — Polskę Bolesława Chrobrego. On
zwalczał wszelkie wpływy chrześcijaństwa na Połabiu. Gdy książęta obodrzyccy nie chcieli
sprzymierzyć się z Lucicami i po kryjomu sprzyjali chrześcijaństwu, w roku 1018 — gdy tylko
pokój budziszyński rozwiązał związkowi ręce — Lucicy napadli na Obodrzyców, wykorzystali
opozycję tamtejszych elementów pogańskich, obalili księcia i zniszczyli wszelkie ślady
chrześcijaństwa.

Z biegiem lat narastały jednak sprzeczności wewnętrzne. Plemiona północne, a więc

Czrezpienianie i Chyżanie, pierwsze nawiązały kontakt z morzem. Zaczęły dostrzegać różnorakie
korzyści wynikające z tego położenia. Ale dopóki pozostawały w związku, były tylko
nierównouprawnionymi partnerami Redarów. Bogacącej się arystokracji plemion nadmorskich
dotychczasowy sojusz zaczynał wyraźnie ciążyć.

Na tym tle łatwo już zrozumieć wydarzenia szóstego dziesięciolecia XI wieku, które o

kilka lat zaledwie wyprzedzają wypadki z roku 1066. W roku 1056 Lucicy odnieśli
najświetniejsze w swej historii zwycięstwo. Pod Przecławą (Prenzlau) Sasi ponieśli druzgocącą
klęskę. Podobno sam cesarz Henryk III tak przejął się wiadomością o porażce, że przyspieszyła
ona jego śmierć. Triumf związku był ogromny. A tymczasem już w roku następnym 1057,
dowiadujemy się ze zdumieniem, że związek uległ rozbiciu. Mianowicie Czrezpienianie (i być
może Chyżanie) zażądali równouprawnienia z Redarami, a skoro żądanie zostało odrzucone,
wystąpili ze związku. Pozostałe plemiona związkowe, nie mogąc pokonać zbuntowanych,
wezwały na pomoc sąsiednich władców chrześcijańskich. Czrezpienianie zostali w końcu
pokonani, ale do związku już nie powrócili. Potęga związku załamała się.

A u Obodrzyców? Tu sytuacja była odmienna. Tradycje silnej władzy książęcej były tu

zawsze żywe. O książętach obodrzyckich słyszymy bez przerwy od połowy -X wieku. Proces
feudalizacji społeczeństwa był tu znacznie bardziej zaawansowany niż u słabych gospodarczo
Luciców. Były więc warunki do przekształcenia się ustroju plemiennego we wczesnofeudalny
organizm państwowy (jak w Polsce czy w Czechach). Tylko takie przekształcenie mogło
zapewnić trwałość zdobyczy z końca X wieku.

Istniały po temu i warunki zewnętrzne. Ani Niemcy, ani Duńczycy w owym czasie nie

mogli poważnie zagrozić akcji książąt obodrzyckich, zmierzających do politycznej unifikacji
kraju. Że akcja ta w ostatecznym rachunku się nie powiodła, to wina przede wszystkim
bratobójczych walk w samym obozie słowiańskim.

Warunkiem niezbędnym osiągnięcia szczebla monarchii wczesnofeudalnej, a jeszcze

bardziej — utrzymania go, w konkretnej sytuacji XI wieku było przyjęcie chrześcijaństwa.
Pogaństwo było zbyt silnie związane z partykularyzmem dzielnicowym, kapłani pogańscy bali
się jak ognia silnej władzy książęcej i zwalczali ją konsekwentnie. Względy ideologiczne nie
pozwalały sąsiednim państwom chrześcijańskim na jakiekolwiek paktowanie z poganami
(chyba, że chodziło o doraźną, koniecznie potrzebną pomoc zbrojną pogan).

Rozumieli to książęta obodrzyccy, próbowali realizować swoje zamierzenia i... ponosili

porażki, np. książę Mściwój, gdy w roku 1018 musiał uchodzić z kraju. Jeszcze drożej, bo utratę
życia kosztowało to księcia Gotszalka.

Ten wychowany w Niemczech i Danii władca, gdy w roku 1044 udało mu się odzyskać

tron należący niegdyś do zamordowanego przez Niemców ojca, wszelkimi siłami dążył do
wzmocnienia swej władzy i ugruntowania chrześcijaństwa. Dawniej zagorzały poganin, teraz
rozwinął tak ożywioną działalność organizatorską, że jak mówi kronikarz, “gdyby mu był
sądzony dłuższy żywot, potrafiłby niechybnie nakłonić wszystkich pogan do chrześcijaństwa"-

background image

Odbudowywał zniszczone i budował nowe kościoły, fundował klasztory, sprowadzał księży i
zakonników i sowicie ich wyposażał, a nawet podobno, jeśli wierzyć kronikarzowi, sam nauczał
swych poddanych zasad wiary chrześcijańskiej, a czynił to z dużym powodzeniem, jako że
wykładał w sposób jasny i przystępny (w zrozumiałym dla Słowian języku) to, co kapłani i
biskupi głosili w sposób ciemny i niezrozumiały. A przy tym prowadził aktywną politykę
zagraniczną i był jednym z tych władców chrześcijańskich, których na swą zgubę zawezwali na
pomoc Lucicy. Komu działalność Gotszalka była nie na rękę? Pierwszy niezadowolony nasuwa
się od razu: to kapłani pogańscy, siłą rzeczy usuwani w cień, jeśli nawet nie prześladowani przez
postępujące chrześcijaństwo. Nie ma również kłopotu z drugim przeciwnikiem: to ta część
arystokracji obodrzyckiej, która była zainteresowana w utrzymaniu dotychczasowego stanu
rzeczy, która w swoich klasowych interesach czuła się zagrożona rosnącą potęgą księcia.

Trzeci przeciwnik to opanowany przez kapłanów Swarożyca pogański Związek Lucicki,

który z zasady tępił każdą inicjatywę wprowadzenia chrześcijaństwa na Połabie. Oprócz tej
ogólnej, ideologicznej przesłanki istniała i bliższa, bardziej paląca: chęć zemsty za współudział
Gotszalka w oderwaniu od związku Czrezpienian i Chyżan (wiemy, że ziemie tych dwóch
plemion po secesji ze Związku Lucickiego weszły w skład państwa Gotszalka.

Rola czwartego czynnika zainteresowanego w zniszczeniu inicjatywy Gotszalka najmniej

wyraźnie ujawnia się w źródłach. A jednak istniał jeszcze jeden przeciwnik, który z obawą
patrzył na wyrastające u jego granic silne państwo. Wbrew głoszonym hasłom celem, do którego
wytrwale dążył ten ukryty przeciwnik, była nie tylko chrystianizacja, lecz podbój ziem
obodrzyckich. Gotszalk mógł te plany pokrzyżować. Tym przeciwnikiem byli Niemcy.

A na kim mógł się oprzeć Gotszalk? Na tej części arystokracji plemiennej, która rozumiała,

że bez zjednoczenia politycznego samodzielny byt Obodrzyców jest zagrożony. Ludzie ci nie bez
racji sadzili, że większym niebezpieczeństwem dla ich interesów jest nadmierna wolność i energia
mas prostego ludu niż chrześcijaństwo. Dla zabezpieczenia własnych, dobrze pojętych interesów
ta część arystokracji gotowa była poprzeć silną władzę książęcą.

A na zewnątrz? Dwaj zagorzali wrogowie Sasów — Dania i arcybiskup hamburski

Adalbert byli sprzymierzeńcami Gotszalka i popierali go. Ale akurat w roku 1066 na konkretną
pomoc z ich strony liczyć nie można było. Arcybiskup został obalony przez przeciwne stronnictwo,
a Duńczycy mieli na głowie inne, nierównie ważniejsze sprawy na zachodzie, w Anglii, gdzie
właśnie wylądował Wilhelm Zdobywca.

Przeciwnicy Gotszalka świetnie wybrali moment. Wypadki potoczyły się szybko. Dnia 7

czerwca zamordowano księcia, 15 lipca ukamienowano wszystkich chrześcijan w Raciborzu
(dziś Ratzeburg), 10 listopada poniósł męczeńską śmierć w pogańskiej stolicy Retrze —
Radogoszczy sędziwy biskup mechliński (meklemburski) Jan. Małżonka księcia, z
pochodzenia księżniczka duńska, musiała uchodzić nago ze zdobytego przez pogan Mechlina.
Poganie zdobyli nawet Szlezwik.

Triumf zredukowanego do dwóch plemion Związku Lucickiego i pogańskiego

stronnictwa u Obodrzyców był całkowity. Silna władza książęca została, wydawałoby się,
złamana. Pogaństwo rozkwitało już bez przeszkód.

Ale ten ostatni “triumf" pogaństwa połabskiego należy pisać zawsze w cudzysłowie.

Słowianie połabscy sami odebrali sobie możliwość wyjścia z zaułka partykularyzmu i ściśle z nim
związanego pogaństwa. Lucicy już w kilka lat po roku 1066 okażą się niezdolni do jakiejkolwiek
akcji zbrojnej. A Obodrzyce, na powrót pogańscy, w jakże znacznie gorszych warunkach będą
musieli walczyć o utrzymanie niepodległości! Wprawdzie po kilku latach zaburzeń dzielny
poganin Krut zdołał przywrócić jedność państwa, ale za granicą działali synowie Gotszalka
Budziwoj i Henryk, gotowi połączyć się z każdym, byle odzyskać tron ojca. Sprowadzili też na
swój kraj tyle nieszczęść, że wyszedł on z walk wykrwawiony i osłabiony, a przy tym — niestety
— pogański.

A tymczasem rozpoczynał się wiek XII i Niemcy zdołali już otrząsnąć się z długiego

okresu słabości. Trzecie, decydujące uderzenie zastało Słowian połabskich tak samo słabych i
niezorganizowanych jak przed wiekami, za Karola Wielkiego czy Henryka I. Rozstrzygnęło się

background image

to, jak się wydaje, w upalne dni czerwca i lipca 1066 roku.

WICELIN. OSIĄGNIĘCIA I NIEPOWODZENIA “APOSTOŁA

WAGRII"

“Nadbałtycki klin pogański" na początku XII wieku

Mimo ogromnych sukcesów Kościoła chrześcijańskiego pod koniec pierwszego

tysiąclecia, sukcesów, które doprowadziły do chrystianizacji niemal całej Słowiańszczyzny i
Skandynawii (wyłączywszy skrajną północ), około roku 1100 istniał w Europie wschodniej i
środkowej stosunkowo znaczny, a przede wszystkim zadziwiająco stabilny, zwarty obszar
ludów pogańskich. Obejmował on niezmierzone tereny ludów fińskich i bałtyckich na
wschodnim i południowo-wschodnim wybrzeżu Bałtyku (sięgając zresztą daleko w głąb
kontynentu). Południowe skrzydło tych ludów stanowili Litwini, Jaćwingowie i Prusowie. Ci
ostatni przez Wisłę graniczyli z również pogańskimi ludami słowiańskimi — Pomorzanami.
Pomorzanie zaś — przez Odrę — graniczyli z północnymi ludami Połabia: Lucicami
(Wieletami) i Obodrzycami. Na zachodzie terytorium pogańskie było mniej rozległe niż na
wschodzie, termin “nadbałtycki klin pogański" — wprowadzony ostatnio przez
zachodnioniemieckiego historyka Jurgena Petersohna — wydaje się być przeto właściwym
ujęciem; wierzchołek czy koniec klina znajdował się nad dolną Łabą — w okolicach Hamburga.

Wzrost znaczenia papiestwa w Europie, wyrazem którego była gorzejąca od lat

siedemdziesiątych XI wieku otwarta walka z Cesarstwem o inwestyturę, oraz rozpalający serca i
umysły ludów europejskich duch krucjatowy, sprawiały, że w opinii świata chrześcijańskiego
uporczywe utrzymywanie się w Europie, w bezpośrednim sąsiedztwie państw chrześcijańskich,
dużej enklawy pogaństwa, stawało się coraz bardziej kamieniem obrazy. Co zaś ważniejsze:
granica wyznaniowa była jednocześnie granicą dzielącą dwa przeciwstawne systemy społeczne
i polityczne. Z jednej strony były bowiem społeczeństwa chrześcijańskie, znajdujące się na
różnym, ogólnie jednak względnie wysokim stopniu rozwoju społeczno-gospodarczego, o
zaawansowanym ustroju feudalnym i długich już tradycjach własnej państwowości, z
drugiej — plemiona zachodniosłowiańskie i bałtyjskie, zastygłe na różnych fazach ustroju
przedpaństwowego, bez silnych ośrodków władzy, bez rozwiniętego życia miejskiego i
klasowych stosunków społecznych. Plemiona, z racji społecznego konserwatyzmu, niezdolne
raczej do szerszych akcji zdobywczych i nie zagrażające w tym sensie egzystencji sąsiadów,
niemniej jednak bardzo dokuczliwe w sąsiedztwie i często wręcz prowokujące reakcję strony
chrześcijańskiej.

Początki chrześcijaństwa wśród Obodrzyców

To, co powiodło się Polakom i Czechom — utworzenie rodzimej państwowości i przyjęcie

chrześcijaństwa w oparciu o rodzime czynniki polityczne, tego nie udało się osiągnąć Słowianom
połabskim. Ich południowe, serbsko-łużyckie skrzydło, od połowy mniej więcej X wieku utraciło
własną osobowość polityczną i zostało włączone w niemiecki system polityczny i kościelny.
Skrzydło północne (wielecko-obodrzyckie) oderwało się wprawdzie pod koniec X wieku spod
panowania niemieckiego i wróciło do pogaństwa i ustroju plemiennego, ale na skutek różnych
czynników (tak wewnętrznych, jak i zewnętrznych) ludy te nie zdołały wykorzystać szansy
danej im przez układ sił panujący w tej części Europy. W ciągu XI wieku nie zdołały one
utworzyć własnych silnych państw, które byłyby w stanie powstrzymać napór sąsiadów
(zwłaszcza Niemców) i spowodować przyjęcie wiary chrześcijańskiej — niezbędnej, jak
wykazywała praktyka, do umocnienia nowego, klasowo-państwowego układu.

Nie brakowało, co prawda, wysiłków zmierzających do konsolidacji politycznej, zwłaszcza

wśród bezpośrednio z Niemcami i Duńczykami sąsiadujących Obodrzyców. Po podboju całego
Połabia przez pierwszych dwóch królów niemieckich z dynastii saskiej: Henryka I (919—936) i

background image

Ottona I (936—973), w roku 968 została utworzona diecezja w Starogardzie wagryjskim
(obecnie Oldenburg w Holsztynie), podległa metropolii hambursko-bremeńskiej. Granicami jej
były: Limes saxonicus

6

i Łaba na zachodzie, rzeka Elda na południu i Piana na wschodzie.

Wydawać by się mogło, że wszystko jest na dobrej drodze. Istniejąca już od IX wieku metropolia
hambursko-bremeńska, dotąd raczej nie wykazująca aktywności w zakresie misjonowania
północy i wschodu (co miało być w intencjach założycieli jej ważnym zadaniem), która już
dwadzieścia lat wcześniej zdołała podporządkować sobie biskupstwa duńskie, “ocknęła się"
jak gdyby i wyglądało na to, że podobnie jak założona w tymże 968 roku metropolia w
Magdeburgu (konkurująca z Hamburgiem na północnym Połabiu) odegra decydującą rolę we
wspieraniu krzyżem postępów niemieckiego oręża na Połabiu. Rok 983 oznaczał jednak
faktyczny kres diecezji starogardzkiej (podobnie jak całego Kościoła na Połabiu). Wagria i inne
plemiona obodrzyckie wróciły do pogaństwa, choćby nawet ten i ów książę słowiański nadal w
głębi ducha sprzyjał chrześcijaństwu.

Biskupi starogardzcy pędzili odtąd żywot w charakterze biskupów in partibus infidelium

(w krajach niewiernych), z dala od swej diecezji. Dopiero za rządów arcybiskupa Adalberta
(1043—1072), współpracującego ściśle z księciem obodrzyckim Gotszalkiem (zm. 1066 r.),
zaświtała nadzieja na przywrócenie ziem Związku Obodrzyckiego do chrześcijaństwa. Cele
polityczne księcia, wyraźnie zmierzającego do jedynowładztwa, współgrały z celami ambitnego
metropolity, który nie chciał być dłużej metropolitą bez podległych sufraganów (później, od roku
1104, także biskupstwa duńskie odpadły od związku metropolitalnego z Hamburgiem-Bremą).
Monarchia Gotszalka, a wraz z nią kolejna faza dziejów chrześcijaństwa w kraju Obodrzyców,
runęły nagle w roku 1066; zmiotła je reakcja pogańska, wspomagana przez sąsiedni Związek
Lucicki, którego niemal nie tknęły nowsze powiewy chrześcijaństwa i który stanowił na Połabiu
ostoję konserwatyzmu plemiennego i pogańskiego.

Odtąd na ponad 80 łat zamarły jakiekolwiek ślady chrześcijaństwa pomiędzy Łabą a

Pianą. Dopiero rządy młodszego syna zamordowanego w roku 1066 Gotszalka — Henryka (1093
—1127), który w oparciu o ścisły sojusz z Sasami z powodzeniem realizował plan utworzenia
silnej monarchii obejmującej ziemie obodrzyckie i dużą część wieleckich, w połączeniu z
wewnątrzpolitycznymi względami, umożliwiły podjęcie na nowo planów chrystianizacyjnych.
Ale jak skromne były te ponowne początki! W momencie śmierci Henryka w całym jego dość
rozległym państwie istniała jedynie jedna skromna kaplica i to w Starej Lubece, na terenie grodu
książęcego. Henryk Gotszalkowic świadomy był siły elementów wrogich chrześcijaństwu,
pamiętał los ojca i nie zamierzał antagonizować społeczeństwa przeciw sobie. Sam jednak był
chrześcijaninem, chrześcijańską była też jego rodzina, nie brakowało także chrześcijan w
otoczeniu, księcia. Wreszcie nie mógł się Henryk nie liczyć z opinią Niemców.

Tymczasem w Niemczech, które od roku 1122 (konkordat wormacki) na dłuższy czas

uwolnione będą od ciężaru walki z papiestwem, nowy (od 1125 roku) król, a poprzednio książę
saski Lotar III z Supplinburga był rzecznikiem aktywnej polityki na wschodzie. Rozpoczyna
się trzecia, decydująca faza średniowiecznego “parcia na Wschód" Niemców. Nie będzie już
chodziło o luźne, trybutarne uzależnienie plemion słowiańskich, lecz o faktyczny podbój,
usuwający rodzime struktury polityczne Słowian, włączający ziemie słowiańskie bezpośrednio w
system państw wschodnioniemieckich i otwierający je szeroko dla niemieckiej kolonizacji i
germanizacji. W latach dwudziestych XII wieku podbojowi polskiemu i misji chrześcijańskiej
uległo Pomorze. Połabszczyzna od tej chwili stanowiła już wyspę pogaństwa wśród krajów ze­
wnętrznie przynajmniej chrześcijańskich.

Wicelin

W roku 1123 metropolię hambursko-bremeńską objął arcybiskup Adalberon, którego

energia i dalekosiężne plany przypominają żywo działalność wcześniejszego Adalberta.
Dziesięć lat później papież potwierdził dawne aspiracje Hamburga: cała północ europejska oraz

6

Linia umocnień, utworzona wg. tradycji przez Karola Wielkiego na odcinku od dolnej Łaby do Zatoki

Lubeckiej i dzieląca saskie plemię Nordalbingów od Wagrów (odłam słowiańskich Obodrzyców).

background image

północno-zachodni Słowianie mieli uznawać kościelne jego zwierzchnictwo. Znaleźli się
właściwi ludzie. Rolę, jaką na Pomorzu Zachodnim spełnił biskup bamberski Otton, miał na
obszarze Wagrów — najbardziej na zachód wysuniętego z plemion obodrzyckich — odegrać
Wicelin.

Przyszły biskup-misjonarz urodził się pod koniec XI wieku, w miejscowości Hameln

nad Wezerą. Pochodził z rodziny plebejskiej. Nauki początkowe pobierał w Hameln. Wcześnie
osierocony, zyskał możną protektorkę w osobie hrabiny Matyldy z Everstein. O życiu Wicelina
mamy bardzo dobre, jak na wiek XII, wiadomości, a to dzięki kronikarzowi Helmoldowi z
Bozowa, który w swą Kronikę Słowian wplótł dość obszerny wątek biograficzno-
hagiograficzny o nim; a także dzięki dwu pomniejszym zabytkom, nieco od Helmolda
późniejszym, lecz korzystającym częściowo z tradycji nie zanotowanej przez tego ostatniego: są
to utwór metryczny Poemat o życiu Wicelina oraz List przeora [neumunsterskiego] Sydona

7

.

Chociaż naturalnie wiele etapów życia Wicelina znanych jest bardzo niedokładnie, a

dane wymienionych źródeł niekiedy przeczą sobie w szczegółach, to przecież z drugiej strony
słusznie podkreśla się w nauce, że postać Wicelina należy do najlepiej oświetlonych przez
źródła swojej epoki. Jak zaś dalej zobaczymy, istnieją szansę pewnego wniknięcia także w
niedostępny gdzie indziej, bardziej “wewnętrzny", intymny świat myśli i wyobrażeń misjonarza
Wagrii. Jak to stwierdził jeden z uczonych (Walther Lammers), “jesteśmy w stanie
obserwować misjonarza i jego towarzyszy niekiedy w dniu ich powszednim, w obliczu
konieczności, jakich im otoczenie nie oszczędziło, a to wtedy, gdy [pisarz — J. S.] przerywa
opowiadanie o wielkich historycznych wydarzeniach, i kiedy dzięki szczególnym
okolicznościom do kroniki przedostaje się opis środowiska". Takich jak gdyby “migawek
fotograficznych" z życia Wicelina, które postać tego człowieka tak bardzo nam przybliżają,
będzie w jego biografii sporo. Oto pierwsza z nich, pojawiająca się już na samym początku
jego biografii. Względy okazywane przez panią Matyldę młodemu Wicelinowi spowodowały
zawiść “kapłana grodu, który chętnie by się konkurenta pozbył".

“Pewnego dnia więc w obecności wielu świadków zapytał Wicelina, co czytał oddany do

szkół. Gdy ów podał, że czytał Achilleidę Stacjusza, wówczas zapytał go, jaka jest treść Stacjusza.
Gdy ten odpowiedział, że nie wie, kapłan zwrócił się,do otoczenia z bardzo kąśliwymi słowy
mówiąc: »A ja sądziłem, że ten młodzieniec świeżo przybywający ze szkół coś przedstawia,
tymczasem rozczarowałem się całkowicie. On bowiem nie umie nic«". Wicelina tak bardzo
ubodła złośliwość księdza, ale zapewne także pewna słuszność stwierdzenia o daleko idącej
ignorancji własnej, “że natychmiast gwałtownie opuścił gród nawet bez słowa pożegnania, topiąc
się we łzach i płonąc ze wstydu, tak że - trudno by w to uwierzyć. [...] Słyszałem go
wielokrotnie — utrzymuje Helmold — gdy mówił, że przez wypowiedź owego kapłana zwróciło
się nań miłosierdzie Boskie".

Jakoż młodzieniec udał się kontynuować studia do westfalskiego Paderborn, po czym

objął stanowisko nauczyciela w Bremie. Przymiotami charakteru zyskał tam sobie uznanie, “tym
jedynie wydawał się uciążliwy, którzy zaniedbując obowiązki kościelne i lekceważąc karność
duchowieństwa mieli zwyczaj pić po karczmach, włóczyć się po domach i ulicach i brać udział w
płochych rozrywkach [..,]". Jednak i w opinii przychylnego mu kronikarza pojawił się cień
wątpliwości czy przygany: “[...] nie zachował umiaru w karaniu młodzieży chłostą. Stąd to
wielu uczniów uciekło darząc go mianem okrutnika". Pragnienie wiedzy popchnęło Wicelina
wreszcie do Francji, gdzie w sławnej szkole w Laon (słynącej wybitnymi teologami Radulfem
i Anzelmem; ten ostatni nie żył już w momencie przybycia Wicelina) studiował w latach
1122/23—1126. Wraz z nim przebywał na studiach we Francji młodzieniec imieniem Tetmar,
późniejszy towarzysz misji Wicelina.

Po powrocie z Francji uzyskał Wicelin, dotąd zadowalający się .niższymi stopniami

święceń, święcenia kapłańskie z rąk arcybiskupa magdeburskiego Norberta (1126—1134). Jeżeli
nawet postać św. Norberta — założyciela zakonu premonstratensów i gorliwego zwolennika
reformy kościelnej — wywarła jakiś wpływ na Wicelina, to jednak kształtujący się zamysł

7

Zob. polską edycję tych wszystkich zabytków: Helmolda “Kronika Słowian”, Warszawa 1974.

background image

misjonarski został przeprowadzony nie w oparciu o metropolię magdeburską, lecz hambursko-
bremeńską.

Kolejne usiłowania misyjne i wznowienie biskupstwa starogardzkiego

Wspomniany już arcybiskup Adalberon chętnie przyjął zamiar głoszenia Słowa Bożego

Słowianom mieszkającym na terenach podlegających jego jurysdykcji. Wraz z dwoma
towarzyszami udał się więc Wicelin do jedynego księcia na Połabiu, od którego mógł. oczekiwać
poparcia, to jest do Henryka Gotszalkowica. Istotnie, ten przyjął misjonarzy przychylnie i nadał
im kościół w stołecznej Starej Lubece. Jednak gdy misjonarze wrócili do Saksonii, by
przygotować się do właściwego rozpoczęcia misji, nagła śmierć Henryka — został zamordowany
w saskim Lüneburgu 22 marca 1127 roku — i walki wewnętrzne, jakie rozgorzały wśród
Obodrzyców, pozbawiły misjonarzy jakiegokolwiek oparcia politycznego i praktycznie
uniemożliwiły podjecie akcji.

Trzeba było tymczasem zająć się czym innym. Na prośbę mieszkańców Faldery (był to

okręg w rejonie miasta Wippendorf — późniejszego Neumünster) i na zlecenie tegoż Adalberona
objął Wicelin w roku 1127 opiekę duszpasterską nad powierzchownie jedynie (jak się wkrótce
okazało) schrystianizowaną ludnością saską (Nordalbingowie). Obszar ten, sąsiadujący z Wagrią,
istotnie nadawał się jako punkt wyjścia do ewentualnej późniejszej (gdyby pozwoliły okoliczności)
akcji misyjnej wśród Słowian. Pracy jednak nie brakowało i w Falderze. Tamtejsza ludność
niemiecka, przebywająca od wieków w bezpośrednim sąsiedztwie Słowian, znacznie bardziej od
“przedłabskich" Sasów konserwatywna pod względem składu i ustroju społecznego, niewiele w
gruncie rzeczy różniła się stylem i poziomem życia od Słowian. Kronikarz często używa w
stosunku do Nordalbingów takich biblijnych i zdecydowanie pejoratywnych określeń, jak “naród
zły i przewrotny", a kraj ich nazywa “miejscem strachu i głębokiej pustyni". Jak widać,
zasadnicza granica społeczno-kulturalna biegła w czasach Wicelina nie wzdłuż “Limes Saxoniae",
lecz wzdłuż Łaby.

Jeśli wierzyć kronikarzowi, Wicelin osiągnął znaczne sukcesy w poprawie obyczajów i

życia Nordalbingów, lecz nie tracił z oczu swego pierwotnego misjonarskiego celu. Gdy z walk
wewnętrznych wśród Obodrzyców wyszedł zwycięsko (choć nie na długo) Świętopełk, Wicelin
nawiązał z nim poprawne stosunki i wysłał doń dwóch kapłanów ze wspólnoty faldereńskiej. I
tym razem jednak akcja spaliła na panewce: nagły napad Ranów {mieszkańców wyspy Rugii) na
Starą Lubekę sprawił, że wysłannicy musieli z trudem ratować życie ucieczką. Wkrótce
potem zamordowany został Świętopełk.

I znowu upłynęło kilka lat zupełnie jałowych, jeżeli chodzi o postęp chrystianizacji w

kraju Obodrzyców. Na oparcie ze strony rodzimych słowiańskich czynników nie można było
już liczyć, zresztą okrzepnięcie księstwa saskiego pod rządami Henryka Lwa (od 1142 r.)
wytyczyło jak gdyby przyszły bieg wydarzeń, nie dopuszczający koncepcji samodzielnego
władztwa słowiańskiego. Spotykamy Wicelina w Kronice Słowian Helmolda wśród wydarzeń
przypadających na rok 1134. Za jego radą cesarz Lotar III zbudował gród Segeberg w Wagrii;
przy grodzie powstał kościółek oddany Wicelinowi. Przy okazji dowiadujemy się, że Wicelin
był łysy. Rozmawiają ze sobą książęta słowiańscy:

“Czy widzisz tę silną budowlę, wystającą ponad wszystko? Otóż ja wróżę tobie, że gród

ten stanie się jarzmem dla całej ziemi. Robiąc bowiem stąd wypady opanują (Niemcy — J. S.]
najpierw Płonię, następnie Starogard i Lubekę, potem przekroczą Trawnę i dostaną w swą moc
Racibórz i całą ziemię Połabian. Również ziemia Obodrzyców nie ujdzie ich rąk".

Na to ów odpowiedział: “Któż nam to zło zgotował albo kto królowi zdradził istnienie

owego pagóra?".

Jemu znowu książę odpowiedział: “Widzisz tego łysego człowieczka stojącego obok króla?

Ów sprowadził na nas całe zło".

Ocena sytuacji była prawidłowa, toteż gdy tylko cesarz Lotar III zmarł (w 1137 roku) i

w Saksonii rozpoczęły się walki o godność książęcą, Słowianie napadli na Segeberg i zniszczyli
twierdzę a wraz z nią kościół. Wspólnota kościelna musiała przenieść się do Faldery, która

background image

ponownie stała się jedynym ośrodkiem chrześcijaństwa w pobliżu granicy słowiańskiej. Dopiero
lata 1138 i 1139: pacyfikacja pogranicza słowiańskiego przez hrabiego holsztyńskiego
Henryka z Badwide, odwetowa wyprawa Holzatów na ziemie słowiańskie i przywrócenie
godności grabiowskiej w Holsztynie Adolfowi II z Schauenburga, stworzyły nową
sytuację. Wicelin działał aktywnie zakładając szereg kościołów tak na ziemi Nordalbingów, jak i
Słowian. W czasie wojny Sasów z Obodrzycami pod wodzą księcia Niklota (1147 r.) Wicelin
starał się łagodzić skutki wojny drogą działalności charytatywnej.

Wreszcie w roku 1149 arcybiskup hamburski Hartwig zdecydował się oficjalnie

wskrzesić trzy biskupstwa słowiańskie, nie obsadzane od roku 1066: starogardzkie, raciborskie
(Ratzeburg) i mechlińskie (Mecklenburg). Na biskupa starogardzkiego został wyświęcony
Wicelin, stając się właściwie wbrew swojej woli stroną w bardzo drażliwej kwestii: komu
przysługuje prawo mianowania biskupów w krajach słowiańskich. Prawo to przypisywał sobie
mianowicie, prawem wojny, książę saski Henryk Lew; kwestionował roszczenia księcia saskiego
arcybiskup, którego zdaniem prawo inwestytury biskupiej (tzn. nadania elektowi odpowiednich
posiadłości) przysługiwało w Rzeszy jedynie królowi. Ponieważ Wicelin za radą arcybiskupa nie
pofatygował się do Henryka Lwa w celu złożenia mu zwyczajowego hołdu lennego, książę
odmawiał mu inwestytury. Wicelin, lawirując pomiędzy arcybiskupem a księciem, zwlekał z
hołdem, przez co faktycznie nie mógł objąć rządów w diecezji. Wreszcie jednak zdecydował się
na dopełnienie niemiłego aktu: “przyjął z rąk księcia biskupstwo za pośrednictwem gałązki", za
co otrzymał wieś Bozów z przyległościami. Tam też przebywał najczęściej w ostatnich latach
swojego życia, tam wybudował kościół; pod sam koniec życia powrócił wszakże do Faldery,
gdzie tknięty atakiem paraliżu zmarł 12 grudnia 1154 roku.

Próba charakterystyki osobowości

Porównanie postaci Wicelina z nieco odeń starszym Ottonem z Bambergu wskazuje na

znamienne podobieństwa. Obaj byli wyrazicielami Kościoła tej epoki, której symbolem są
potężne postacie Bernarda z Clairvaux i Norberta z Xanten — założycieli ogarniających wkrótce
całą Europę zakonów cystersów i premonstratensów — prawdziwych “rządców dusz" pierwszej
połowy XII wieku. Cechowało ich poświęcenie w służbie Kościoła, ale i brak tolerancji dla
przeciwnika, dobre wykształcenie, ale i daleko idąca asceza, a także — właściwości
nadprzyrodzone (charyzmatyczne), których oczekiwali od nich współcześni i które tak bardzo
niezbędne były w akcji misjonarskiej.

Otóż wobec pogańskich Słowian trudno było argumentować nadzieją na życie wieczne,

pozagrobowe, gdyż Słowianom ten akurat rys religijności, charakteryzujący chrześcijaństwo i
szereg innych “wyższych" religii, był najzupełniej obcy. Bogowie słowiańscy musieli dbać
przede wszystkim o dobro swoich wyznawców na tym świecie — tego od nich oczekiwali
Słowianie i musiało upłynąć sporo czasu, by zaczęli oni zwracać uwagę na sprawy wieczne. Toteż
Wicelin i inni misjonarze działający wśród Słowian musieli nieustannie przekonywać swoje
audytorium o potędze “swojego" Boga, o jego wyższości nad rzekomymi bóstwami (a zdaniem
misjonarzy: szatanami) pogańskimi. Toteż nie mniej ważne od nauczania prawdy
chrześcijańskiej (na pogłębioną jej znajomość miało być dużo czasu w przyszłości) były “cuda"
czynione przez misjonarza z mocy Najwyższego Boga: uzdrawianie chorych, wypędzanie złego
ducha itd. Wiele epizodów tego rodzaju znalazło miejsce na kartach Kroniki Helmolda —
tradycja notowała je skwapliwie i przechowywała w pamięci. Sługa Boży musiał się także
wyróżniać nadzwyczajną hojnością wobec ubogich i potrzebujących: Wicelin jeszcze po śmierci w
formie widzenia sennego upomniał pewnego kapłana, nie dość skorego w miłosierdziu.

Tak więc Wicelin, mimo że w pracowitym swoim życiu nie odniósł — przynajmniej na

niwie misji wśród Słowian — tak oczywistych i spektakularnych sukcesów jak Otton z
Bambergu, mimo że jego życie określano nieraz jako pasmo usiłowań a nie dokonań —
uosabiał ideały obowiązujące w chrześcijaństwie XII wieku. Obok sukcesów życie nie oszczędziło
mu niepowodzeń i klęsk — zwłaszcza tych spowodowanych przez zmienne koleje polityczne.
Właściwie nie wiemy, jaki był prawdziwy “wewnętrzny" stosunek Wicelina do Słowian.

background image

Prawdziwa chrystianizacja Obodrzyców i Wieletów (a raczej tej części owych plemion,
które przetrwały wir wojen z Niemcami) dokonała się w ramach niemieckiego systemu
politycznego. A przecież braciom w Falderze po śmierci Wicelina śniło się, że ich zmarły przeor i
biskup spoczywa w pokoju tuz obok samego wielkiego Bernarda z Clairvaux. Trudno chyba o
wyraz większego uznania. Jak oceniali Wicelina sami Słowianie — nie dowiemy się nigdy.
Poprzestańmy więc jedynie na naszkicowaniu tej niebanalnej postaci.

UPADEK STODORAN

Zaczyna się ostatni akt

Nie mieli spokojnego życia nasi słowiańscy pobratymcy mieszkający w średniowieczu

między Odrą a Łabą. Krótkie tylko okresy wytchnienia przedzielały kolejne fale agresji,
kierowane bądź to przez reprezentantów całego feudalnego społeczeństwa niemieckiego —
cesarzy, bądź przez poszczególnych feudałów wschodnio-niemieckich. Raz po raz zrywali się
Słowianie do czynnej walki. Pod koniec X wieku, w wyniku wielkiego zwycięskiego powstania
plemion słowiańskich skupionych wokół związku czterech plemion wieleckich, do którego
niebawem przyłączyli się Obodrzyce, wydawało się, że nadszedł kres panowania niemieckiego
pomiędzy Łabą a Odrą.

Załogi niemieckie wypędzono. Biskupstwa w Brennie (Brandenburgu) i Hobolinie

(Havelbergu) pierwsze padły pod naporem Słowian. Narzucone siłą chrześcijaństwo musiało
ustąpić starym wierzeniom. Odtąd przez więcej niż 100 lat biskupi tych dwóch stolic byli tylko
biskupami in partibus infidelium, włóczącymi się za dworem cesarskim i — nie wątpimy — nie
mogącymi się doczekać chwili powrotu do swoich diecezji.

Zwycięstwa Słowian były efektowne, ale nie mogły odwrócić dziejowego wyroku.

Zadecydowały o tym przede wszystkim dwa czynniki. Pierwszy z nich to niejednolitość
Połabszczyzny w sensie ekonomicznym i językowym, a także niejednolitość religijna i po­
lityczna. Warunki naturalne kraju nie sprzyjały integracji. Podzielony rzekami, bagnami, lasami
i jeziorami nie wytworzył on centrum gospodarczego i politycznego, które następnie potrafiłoby
skupić pod swoją polityczną hegemonią skłócone plemiona.

Drugi czynnik leżał na zewnątrz. Połabszczyzna właśnie w czasie swego pozornego

triumfu przy końcu X wieku stanęła oko w oko z nową sytuacją międzynarodową. Pojawienie
się u jej wschodnich granic silnego państwa pierwszych Piastów spowodowało, że pogańscy
Wieleci i Obodrzyce znaleźli się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Stanowili jeszcze
chwilowo groźny czynnik polityczny. Obaj główni partnerzy: cesarstwo i Polska czasem szukali
poparcia i sojuszu u pogan. Względy religijne nie odgrywały, jak widać, najważniejszej roli. Ale
to były sprawy koniunktury politycznej.

Jedenasty wiek nie sprzyjał Niemcom w dziele odzyskania dopiero co utraconych ziem.

Długotrwała walka cesarstwa z papiestwem kierowała całą uwagę i potęgę Rzeszy na południe.
Walki wewnętrzne w Niemczech oraz silna opozycja antycesarska w kraju uniemożliwiały wręcz
prowadzenie zdecydowanej akcji na wschodzie.

Feudałowie wschodniosascy od dawna byli przeciwnikami angażowania się cesarstwa we

Włoszech. Trzeźwi realiści, widzieli, że raczej na wschodzie można liczyć na trwałe zdobycze. W
Italii wprawdzie zwycięstwa były bardziej efektowne, doraźna zdobycz na pewno cenniejsza,
ale wyniki tych zwycięstw — nietrwałe. Papieże potrafili skutecznie przeciwdziałać i przy
pomocy niechętnych cesarstwu królów Francji i Sycylii niejednokrotnie już pokrzyżowali
cesarskie plany.

Cesarz Lotar z Supplinburga, który objął panowanie w roku 1125, po wygaśnięciu

dynastii salickiej, był poprzednio księciem saskim, czynnie zaangażowanym w ekspansji na
ziemie Słowian. Rozumiał i podzielał dążenia innych saskich panów feudalnych.

Rozpoczyna się nowa fala ekspansji niemieckiej. Jednym jej fragmentem zajmiemy się

tutaj bliżej.

background image

Ostatni z rodu

Nad rzeką Hobolą (po niemiecku: Ravel), prawym dopływem Łaby, na zachód od

obecnego Berlina, zamieszkiwało w średniowieczu słowiańskie plemię Stodoran, od nazwy
rzeki zwanych też Hobolanami. Oni to byli chyba tym ludem słowiańskim, który doznał
skutków wielkiej wyprawy Karola Wielkiego z roku 789. Władcą Stodoran był ów nieszczęsny
Tęgomir, który dał się w początkach X wieku użyć jako narzędzie feudałów niemieckich: zdradził
swój kraj i umożliwił opanowanie go przez Niemców, Z kraju “Stodor" pochodziła matka księcia
i patrona Czech — św. Wacława. Być może, żona naszego Bolesława Chrobrego, Emnilda,
była córką władcy Stodoran.

Główne miasto Stodoran to Brenna (tak zapewne brzmiała słowiańska nazwa obecnego

Brandenburga). Stolica sąsiedniego plemienia Brzeżan — Hobolin i Brenna padły — pamiętamy
— na samym początku powstania 983 roku łupem zwycięskich Słowian.

Jest rok 1127. Niemiecki rocznikarz notuje: “Meinfryd Słowianin z Brandenburga został

zamordowany". Inny powie o zamordowanym: komes słowiański.

Czy zamordowali go Niemcy? Wątpliwe. Chrześcijańskie imię dowodzi, że był to władca

już ochrzczony. Feudalny tytuł natomiast zdaje się wskazywać, że rządzeni przez Meinfryda
Słowianie byli już w pewnym stopniu uzależnieni od Niemiec i uznawali (rzeczywiście czy
tylko w teorii?) zwierzchnictwo cesarskie.

Prawdopodobnie mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju reakcji pogańskiej podobnej

do powstania ludowego, które wybuchło w Polsce pp. śmierci Mieszka II. Nienawiść do
Niemców i obcego chrześcijaństwa skierowały się przeciw ochrzczonemu władcy.

Nowy władca Przybysław (imię chrzestne: Henryk) musiał sobie dopiero torować drogę

do tronu. Wydarzenia związane ze śmiercią Meinfryda stanowiły groźne “memento". Otwarcie
stawić czoła pogaństwu chrześcijanin Przybysław nie śmiał. Jednocześnie nie miał złudzeń, że
nic już nie jest w stanie zapewnić na dłuższą metę niezależności politycznej jego ludowi.

O tym ostatnim słowiańskim władcy Stodoran wiemy stosunkowo dużo dzięki

Traktatowi o zdobyciu miasta Brandenburga kanonika Henryka z Antwerpii. Wiemy, że wkrótce
po objęciu rządów zawarł on przymierze z margrabią Marchii Północnej Albrechtem
Niedźwiedziem oraz układ przewidujący, że w wypadku bezpotomnej śmierci Przybysława
Albrecht ma być jego następcą. Układ został wzmocniony w ten sposób, że Przybysław oddał
margrabiemu znaczną część swojego kraju (oficjalnie jako prezent ojca chrzestnego dla syna
margrabiego — Ottona). Dysponując tym terytorium łatwiej mógł Albrecht w przyszłości
opanować cały kraj w wypadku napotkanego oporu.

Wiemy również, że w nie określonym bliżej czasie dokonał się w kościele w Liszce

{niem.: Leitzkau), mieście położonym w pobliżu Magdeburga, ciekawy akt. Za radą biskupa
brandenburskiego (rezydującego wówczas jeszcze w Liszce) Wiggera, Przybysław-Henryk wraz
z żoną Petryssą złożyli na ołtarzu św. Piotra swoje diadema regalia.

Wydarzenie to dawało dużo do myślenia historykom. Co to za “diadem królewski"? Czy

to możliwe, żeby Przybysław breński był królem? Jaki charakter miała zagadkowa uroczystość
w Liszce?

Czy Przybysław był naprawdę królem i — co za tym idzie — jakie to insygnia

królewskie złożył na ofiarę w Liszce, nie dowiemy się zapewne nigdy z wystarczającą
pewnością. A sprawa nie jest bez znaczenia dla badań nad ustrojem politycznym
wczesnofeudalnych państw słowiańskich, do których bez wątpienia należy zaliczyć “królestwo"
Przybysława-Henryka.

Co miał oznaczać akt złożenia insygniów w kościele na ołtarzu? Uczony niemiecki H. D.

Kahl wyraził niedawno bardzo prawdopodobne przypuszczenie, że należy to rozpatrywać jako
rodzaj głośnej manifestacji uczuć religijnych chrześcijańskiego władcy na wpół (przynajmniej!)
jeszcze pogańskiego ludu. Przyczyną skłaniającą władcę do tej demonstracji była
prawdopodobnie wyprawa krzyżowa w roku 1147 Chodziło o to, by wyprawa nie zwróciła się
przeciw Stodoranom. Jakoż rzeczywiście skierowano ją bardziej na północ, ku Szczecinowi.

Z niejasnych przekazów kronikarskich, a także z monet bitych w książęcej Brennie

background image

wyłania się postać Przybysława-Henryka, ostatniego męskiego potomka książęcej dynastii
stodorańskiej. Ocena tej postaci nie jest łatwa. Czy mamy w nim widzieć zdrajcę sprawy swoich
współplemieńców, odpowiednika Tęgomira sprzed dwustu lat, usiłującego wszelkimi sposobami
zapewnić zwycięstwo religii chrześcijańskiej i Niemców? Czy też mamy do czynienia z
figurantem, marionetką w dłoniach chytrego margrabiego, nie mogącą wpływać na losy swojego
plemienia?

Jak zwykle w podobnych wypadkach: ani jedno, ani drugie. Jest to postać tragiczna,

ale nie przez bezsilność, lecz właśnie przez energiczne próby pogodzenia ze sobą dwóch z
gruntu sprzecznych koncepcji. Chciał Przybysław pokojowej asymilacji, upodobnienia się
Słowian pod każdym względem do Niemców, oszczędzenia krwi słowiańskiej i beznadziejnej
walki z oczywistą przewagą. Nie rozumiał jednak chyba, że do jego kraju ściągną tłumy
osadników westfalskich i niderlandzkich, że Słowianie zostaną wyparci w przeciągu kilku
pokoleń.

Młodsi pod względem cywilizacyjnym Stodoranie nie mieli żadnych szans na przetrwanie.

Wyższa kultura rolna przybyszów z zachodu, wyższe formy gospodarowania i organizacji
społecznej, wyższa kultura materialna i duchowa, a wreszcie — nieprzychylne dla Słowian
stanowisko feudałów duchownych i świeckich sprawiły, że germanizacja dokonała się
stosunkowo szybko. Na terenie dawnego plemienia Stodoran zachowało się mało śladów
słowiańskiej przeszłości.

Nieudany zamach księcia Jaksy

Jest rok 1150. Umiera ostatni legalny słowiański władca Stodoran. Zgodnie z układem,

rządy u Stodoran powinien objąć margrabia Albrecht. Dziwne, że wdowa po Przybysławie
Petryssa musi przez trzy dni ukrywać przed swoimi poddanymi fakt śmierci męża. Chodzi jej
o to, by margrabia mógł przybyć osobiście do Brenny, zanim lud dowie się o śmierci
Przybysława. Wraz z nim szeroką falą napływają chrześcijańscy duchowni. Pada natychmiast
przybytek trójgłowego boga pogańskiego (Trzygłowa), na jego miejscu powstaje kościół pod
wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Najbardziej nieprzyjazne elementy słowiańskie bądź zo­
stają zniszczone, bądź opuszczają kraj. Wydaje się, że panowanie margrabiego w Brandenburgu
jest nie zagrożone. Jednak to tylko pozory.

Pewnego dnia, zapewne w czasie nieobecności Albrechta Niedźwiedzia, Brandenburg

zostaje otoczony przez wojska Jaksy, siostrzeńca zmarłego Przybysława, który jako potomek po
kądzieli nie miał, formalnie rzecz biorąc, praw do tronu stodorańskiego, jednak postanowił nie
dopuścić do utrwalenia się rządów niemieckich w tym kraju.

Co się działo z Jaksą do tego czasu? W tym punkcie źródła zachowują zadziwiające

wprost milczenie. Uczeni jednak nie dali za wygraną. W XIX wieku znaleziono większą ilość
monet przedstawiających postać brodatego mężczyzny i zawierających napis “JACZA DE
COPNIC", względnie “JACZO DE COPNIC".

Copnic to stara osada słowiańska, której nazwa przetrwała do dzisiaj w nazwie jednej z

dzielnic Berlina — Kopenick. Dawniej uważano, że słowiańska nazwa tej miejscowości brzmiała
“Kopanica", a imię księcia wyobrażonego na monetach odczytywano jako “Jaksa z Kopanicy".
Obecnie jesteśmy raczej zdania, że nazwa słowiańska brzmiała po prostu “Kopnik"'. Książę więc
powinien nazywać się “Jaksa z Kopnika", ale określenie “z Kopanicy" tak się w nauce utarło, że
i my przy nim pozostaniemy.

Berlin leży na terytorium dawnego słowiańskiego plemienia Sprewian (od rzeki Sprewy).

Księciem Sprewian był więc bez wątpienia ów znany tylko z monet Jaksa z Kopanicy. Jeżeli
spojrzymy na mapę to stwierdzimy z łatwością, że terytorium plemienne Sprewian graniczy od
zachodu z terytorium Stodoran. Archeolodzy datują monety z Jaksą na drugą połowę XII
wieku.

Nasuwa się uzasadnione przypuszczenie, że Jaksa z Kopanicy i Jaksa — rywal

Albrechta Niedźwiedzia w Brennie to jedna i ta sama osoba. Tak też uważa się obecnie w nauce.
Jest jeszcze jedna sprawa, której musimy się koniecznie przyjrzeć. Z naszego głównego źródła

background image

— Traktatu Henryka z Antwerpii — dowiadujemy się, że Jaksa panował wtedy w “Polsce" (in
Polonia
tunc principantis), a miasto Brandenburg zdobył “z wielkim wojskiem polskim".

Co kronikarz chciał przez to powiedzieć?
Jako rzecz zupełnie pewną musimy przyjąć, że na ziemiach rdzennie polskich żaden

Jaksa ani wtedy, ani kiedykolwiek indziej nie panował. Wśród Piastów imię to w ogóle nie
występuje. Wiadomo jednak, że Polska piastowska w niektórych okresach obejmowała również
ziemie położone na zachód od Odry. Wystarczy przypomnieć pokój budziszyński z roku 1018,
oddający Polsce Chrobrego Łużyce i Milsko, utracone zresztą już wkrótce, po śmierci władcy.
Aktywną politykę zaodrzańską na Pomorzu Zachodnim prowadził też Bolesław Krzywousty.
Do zależnych od Polski obszarów, być może przez Krzywoustego właśnie podporządkowanych,
zaliczał się prawdopodobnie i obszar Sprewian.

Uczonym ciągłe to nie wystarczało. Usiłowali oni niekiedy silniej związać postać Jaksy z

Polską. Osiągano to identyfikując Jaksę breńskiego i kopanickiego z wybitnym możnowładcą
polskim i zięciem największego z magnatów polskich Piotra Własta — Jaksą z Miechowa.
Upadek polityczny i oślepienie Piotra Własta z rozkazu Władysława II tłumaczono intrygami
margrabiego, wywieranymi poprzez żonę polskiego księcia. Margrabia bowiem pragnął zguby
Piotra, który jakoby popierał z całych sił sprawę swojego zięcia dążącego do odzyskania
bezprawnie zabranego mu tronu stodorańskiego. Niestety, źródła nie pozwalają na wyciąganie tak
daleko idących wniosków. Jaksa z Miechowa i Jaksa zachodnio-słowiański to zapewne dwie różne
osoby.

Jaksa opanował więc znienacka gród. Kronikarz mówi, że Jaksa przekupił obrońców i ci

otworzyli przed nim bramy miasta. Nie wiemy jednak, kto zdradził: ludność słowiańska czy też
niemiecka załoga. Nie wiemy również, jak długo trwały rządy Jaksy w opanowanej przez niego
Brennie i kiedy ten prawdziwy ,,zamach stanu" miał miejsce. Wiemy tylko, że po zdobyciu
grodu odesłał Jaksa “ludzi margrabiego" w charakterze jeńców “do Polski". Znamy natomiast
dokładną datę końcową rządów Jaksy w Brennie. Jest to dzień 11 czerwca 1157 roku, w którym
Albrecht Niedźwiedź odzyskał gród.

Mimo całej zdobytej na ziemiach słowiańskich potęgi nie mógł Niedźwiedź sam o

własnych siłach zdobyć Brenny. Sprzymierzeńca znalazł w osobie arcybiskupa magdeburskiego
Wichmana, który tym razem był gotów odłożyć na inną okazję osobiste porachunki z
margrabią.

W roku 1157 doszło do wspólnej, starannie przygotowanej wyprawy. Wojska margrabiego

i arcybiskupa otoczyły Brennę ze wszystkich stron. Ale otoczyć tak silnie obwarowany przez
samą naturę gród nie oznaczało jeszcze zdobyć go. Toteż oblężenie przeciągało się. Podobnie jak
przed kilkoma laty Jaksa nie zdobywał tego samego grodu orężem lecz brzęczącą monetą, tak i
teraz nie oręż zdecydował o kolejnej, tym razem już ostatecznej, zmianie właściciela.

Obie strony orientowały się w sytuacji. Oblężeni wiedzieli, że nawet najbardziej

uporczywy opór nie będzie mógł trwać w nieskończoność. Przewaga sił nieprzyjaciela i zapewne
niemożność zaopatrywania się w żywność przyspieszyły decyzję. Być może doszła też do
obrońców wiadomość, że wyprawa Albrechta i Wichmana jest wstępem do wielkiego uderzenia
na Polskę, jakie przygotowywał na lato cesarz Fryderyk Barbarossa.

W dniu 11 czerwca 1157 roku, jak już powiedziano, na mocy układu miedzy

oblegającymi a oblężonymi, wojska margrabiego zajęły miasto. Siły słowiańskie opuściły na
zawsze mury Brenny, udając się na wschód. Arcybiskup Wichman, w zamian za pomoc, uzyskał
dla siebie miasto Jutrzybok (Jüterbog), położone na południowy wschód od Brenny, wraz z
przyległą okolicą.
Taki był ostatni akt tej “sprawy stodorańskiej XII wieku", jak to zwykło określać się w nauce.
Los chciał, że właśnie te obszary, których zdobycie tak trudno przyszło feudałom niemieckim,
stały się w przyszłości jak gdyby centrum tej groźnej potęgi, jaką już wkrótce stała się
Marchia Brandenburska.

A co się stało z Jaksa? To pewne, że nie zginął w roku 1157. Kronikarz nie omieszkałby

tego zanotować. Zresztą prawdopodobnie nie przebywał on osobiście w Brennie, a ograniczył

background image

się do osadzenia tam załogi. Sam rządził chyba nadal w Kopniku i wybijał monety, gdzie kazał
umieszczać dumne napisy: “JACZA COPTNIK CNE". W ostatnim członie tej inskrypcji bez
trudu odnajdziemy słowiański wyraz “knese" (porównaj obecnie “książę" i “ksiądz").

W roku 1178, a więc w dwadzieścia jeden lat po burzliwym roku 1157, na

dokumencie wystawionym przez biskupa kamieńskiego Konrada I, na liście świadków na
pierwszym miejscu widnieje jakiś “dominus Jaczo". Musiał to być ktoś znaczny, skoro
dopiero po nim podpisali się obaj aktualnie panujący książęta pomorscy Bogusław i Kazimierz,
chociaż — podkreślamy — dokument został wystawiony na obszarze ich księstwa.

Czy ten honorowy gość nie jest naszym Jaksa? Aczkolwiek trudno tu o pewność, to

jednak jest to nader prawdopodobne. Byłby to więc ostatni w miarę pewny ślad tego księcia.
Później już tylko blade odblaski sławy kopanickiego Jaksy, “księcia serbskiego", od czasu do
czasu pojawią się w polskich źródłach. Dwukrotnie wspomni o nim nieznany autor Kroniki
Wielkopolskiej, jedyny z polskich kronikarzy średniowiecznych, który wykazał dużo
zainteresowania dla spraw z tamtej strony Odry. Ile w tych przekazach jest prawdy, a ile podań,
nie wiadomo.

Tutaj, nie wkraczając w późniejsze legendy, ograniczamy się do faktów, o których mówią

źródła

MARCHIA PÓŁNOCNA

Wyraz “marchia" jest pochodzenia germańskiego. “Mark", “marko" oznaczało granicę

łub ziemię pograniczną. Tak określano między innymi duże okręgi położone na granicy państwa
frankijskiego. Marchie owe nie powstawały byle gdzie; nie spotykamy ich zwłaszcza na
granicach naturalnie bronionych przez morze. Zakładano je tam, gdzie wymagały tego
szczególne względy — na pograniczu z innymi krajami i ludami. Już w czasach Karola
Wielkiego (768—814) powstały: Marchia Hiszpańska na południe od Pirenejów, Marchia Duńska,
zabezpieczająca od północy opanowaną niedawno przez Franków Saksonię, oraz dwie marchie
broniące południowo-wschodnich kresów imperium: Pannońska (odpowiadająca w dużym
przybliżeniu dzisiejszej Austrii) i Karyncka. Stojący na czele marchii urzędnik cesarski zwany
przełożonym marchii (marchiae praefectus), wojewodą (po łacinie dux, po niemiecku herizogo,
Herzog
), a jeżeli już hrabią (comes), to przynajmniej — dla odróżnienia od hrabiów kierujących
hrabstwami w głębi kraju — z dodatkiem “pograniczny" (comes confinii), to początkowo tylko
jeden z równych sobie zarządców królewskich, któremu król (bądź cesarz) zlecił organizowanie
wojny i obrony na kresach oraz władzę skarbową i sądowniczą. Urzędnik ten, zwany z czasem
margrabią (marchio), był więc po pierwsze hrabią w “swoim" hrabstwie, a po drugie —
mandatariuszem monarchy i z tego tytułu podlegały mu sprawy wojskowe kilku sąsiednich
hrabstw. W miarę umacniania się autorytetu i potęgi margrabiów rosły ich ambicje i apetyty. Gdy
osłabła centralna władza państwowa, margrabiowie poczęli uzurpować sobie prawo do
sprawowania całej władzy administracyjnej, skarbowej i sądowniczej na swoim terenie. Był to
symptom postępującego procesu rozdrobnienia feudalnego. Gdy jednak władza centralna
ponownie zyskała na sile (a we wschodniej części państwa frankijskiego, dla której z czasem ustali
się nazwa Królestwa Niemieckiego, nastąpiło to już przed połową X wieku), wtedy droga
margrabiów do osiągnięcia pełni władzy musiała napotkać opór monarchy.

Geron

Postaramy się tu prześledzić dzieje marchii posiadającej szczególne znaczenie w

dziejach środkowej Europy.

Pierwszy król niemiecki z dynastii saskiej (Ludolfingów) Henryk I (919—936), który

przed dziesięcioma laty objął tron po Karolingach, toczy ciężkie boje ze Słowianami połabskimi
i z Czechami. Są to lata 929—931. Żeby zapewnić sobie bodaj chwilowy spokój ze strony
Wieletów, król powierza walkę z nimi niejakiemu grafowi (hrabiemu) Bernardowi, dając mu do
pomocy innego wielmożę — Thietmara i nadając obydwom tytuły legatów. Skąpe źródła z tego

background image

okresu niewiele mówią o ich działalności. Na początku panowania Ottona I (936 r.) spotykamy w
źródłach postać grafa Zygfryda, który miał zastępować króla w Saksonii i Turyngii. Zygfryd
umarł w roku następnym, a na jego miejsce Otton I powołał mniej dotąd znanego komesa Gerona.

Postać ta, niewątpliwie wybitna, otoczona smutną sławą bitnego, ale i, wiarołomnego

pogromcy Słowian połabskich, stanowi ważną cezurę w dziejach marchii wschodnioniemieckich.
Obszar jemu podległy, dotąd raczej mgliście zarysowany pod względem terytorialnym, teraz
nabiera wyraźnie j szych konturów.

Krótko przedtem król mianował obok — czy raczej ponad urzędem legata — nowego

księcia (princeps militiae) w osobie Hermana Billunga. Nowi dostojnicy, zamiast wadzić się
pomiędzy sobą o pierwszeństwo i kompetencje, dokonali ich rozgraniczenia: Herman objął
północny, saksoński odcinek granicy, Geron — południowy, turyński. Były to zachodnie granice
ich terytoriów, wschodnich nie sposób było wytyczyć — należało je dopiero wywalczyć orężem
na Słowianach. Bałtyk i rzeka Odra stanowiły orientacyjne granice obydwu sfer wpływów i
zainteresowań.

Geron miał snadź więcej szczęścia przy podziale. Jego partner oraz następni rządcy

“marchii Billungów" długo nie mogli należycie wypełnić swojej misji podboju ziem obodrzyckich,
gdyż ekspansja ich starła się na tym terenie z silną ekspansją duńską. Marchia Gerona,
znacznie od marchii Billungów obszerniejsza, zawdzięczająca zresztą ten wzrost głównie swemu
zarządcy, rozpadła się po jego śmierci. Powstało aż sześć odrębnych marchii: Północna,
Wschodnia, Serbska, Merseburska, Żytycka i Miśnieńska. Pierwsza z wymienionych istniała
zresztą, być może, wcześniej, jeszcze za życia margrabiego Gerona; jej przełożony, margrabia
Teodoryk występuje w źródłach jako równorzędny Geronowi.

Upadek

W skład Marchii Północnej (Nordmark) wchodziły zarówno obszary niemieckie, jak i

słowiańskie. Do tych pierwszych zaliczymy tak zwaną Starą Marchię (Altmark) — obszar
położony na zachód od środkowej Łaby, pomiędzy Łabą, a jej dopływem Orą (Ohre). Na
terytorium całkowicie wieleckim leżała natomiast zasadnicza część Marchii Północnej. Dwa
wielkie prawobrzeżne dopływy Łaby — Hawela na południu i Elda na północy ograniczały
posiadłości margrabiów Marchii Północnej. Wysiłkiem Ottona I i margrabiego Gerona
mieszkające w tym pasie plemiona słowiańskie, a przynajmniej znaczna ich część, musiały uznać
zwierzchnictwo niemieckie. Około połowy X wieku założono biskupstwa w Brennie
(Brandenburgu) i Hawelbergu, podporządkowane w roku 968 nowo powołanej metropolii w
Magdeburgu. Miały one wspierać dzieło chrystianizacji i germanizacji tego obszaru.

Tak się jednak nie stało. W roku 983 wybuchło wielkie powstanie Słowian połabskich,

które na półtora stulecia obaliło panowanie feudałów niemieckich pomiędzy Odrą a Łabą.
Biskupi Brenny i Hawelbergu stali się na długie lata biskupami wypędzonymi z diecezji,
biskupami in partibus infidelium. Margrabia Teodoryk, zmuszony do ucieczki z oblężonej przez
Słowian Brenny, straciwszy w wyniku powstania większość swoich posiadłości, próbował stawić
czoła atakom słowiańskim nad rzeką Tongerą w Starej Marchii, a więc w najdalszych zachodnich
kresach swojej marchii. Umarł wkrótce potem, w roku 985, a zdegradowana de facto do roli
zwykłego hrabstwa Marchia Północna przypadła w udziale hrabiemu Lotarowi z Walbeck
(985—1003). Dopiero w latach dziewięćdziesiątych X wieku, po pewnych sukcesach
politycznych, głównie zaś po ponownym uznaniu panowania niemieckiego przez Sprewian, Lotar
odzyskał tytuł margrabiego. Po nim panowało jeszcze trzech margrabiów z tego rodu. Ostatnim
z nich był Wilhelm, który zginął w pamiętnej dla Niemców wielkiej klęsce zadanej im przez
Wieletów-Luciców w roku 1056 pod Przecławą.

Godność margrabiów w Marchii Północnej otrzymali wtedy hrabiowie ze Stade. Zgodnie z

nasilającymi się w całej Europie tendencjami feudalnymi, godność ta stała się w ich rodzie już w
pełni dziedziczna.

Wiek XI i początek wieku XII to okres walk wewnętrznych w Niemczech i

zahamowania ekspansji na wschód. Niewiele też zdziałali panowie ze Stade na nowym

background image

stanowisku. W roku 1128 zmarł ostatni z nich Henryk II, nie zostawiając potomka. Jego brat
stryjeczny i następca, Udo IV z Freckleben, otrzymał marchię w roku 1129, nie cieszył się
jednak długo tą godnością. Na politycznym widnokręgu wschodnich Niemiec ukazał się bowiem
jeszcze jeden konkurent do spadku po panach ze Stade. Był nim Albrecht z Ballenstedt —
miejscowości położonej na północno-wschodnim skraju Gór Harzu, niedaleko Kwedlinburga.

Hrabiowie z Ballenstedt

Już jego ojciec Otton, zwany Bogatym {zmarł w 1123 r.), miał swój udział w sprawach i

intrygach skupiających się wokół Marchii Północnej i jej dość słabych margrabiów. Gdy umarł
przedostatni margrabia z rodu Stade Udo III (1087—1106), rządy w marchii objął, w
zastępstwie małoletniego Henryka II, brat Udona — Rudolf. Popadł on w konflikt z cesarzem
Henrykiem V, rychło też, wraz ze swoim sprzymierzeńcem, księciem saskim Lotarem
(późniejszym cesarzem), został pozbawiony przez cesarza urzędu. Otton z Ballenstedt został
wtedy proklamowany księciem saskim. Na proklamacji się właściwie skończyło. Książę Lotar
i Rudolf ze Stade pogodzili się niebawem z cesarzem i ten cofnął poprzednie decyzje. Ale w
toku tych walk Otton z Balienstedt, sprzymierzony jeszcze z cesarzem, zdobył ważny gród
Salzwedel w północnej części Starej Marchii i nie utracił go nawet po przywróceniu do łask i
urzędu Rudolfa ze Stade.

W ten sposób ród hrabiów z Ballenstedt zdobył sobie silny punkt oparcia w Starej Marchii,

która, jak wiemy, stanowiła niemal jedyną pozostałość z obszernej niegdyś Marchii Północnej,
zachowując zresztą jej nazwę. Nie był to jedyny sukces Ottona Bogatego. Jego żona Eilika,
córka ostatniego księcia saskiego z rodu Billungów Magnusa, przyniosła mu w posagu niemałe
posiadłości, również usytuowane w Starej Marchii. W sumie była to już poważna podstawa
terytorialna. Posiadłości Ottona rozciągały się, choć w rozproszeniu, szerokim pasem po lewej
stronie środkowej i dolnej Łaby. W roku 1115, po klęsce zadanej przez Niemców powstającym
Słowianom w bitwie pod Köthen (pomiędzy Soławą a Muldą), przypadły Ottonowi obszerne
posiadłości na wschód od Soławy. Pozostały one już w rękach hrabiów z Ballenstedt.

Znalazła się i podstawa prawna: córka Ottona i Eiliki, a siostra Albrechta, Adelajda,

została żoną Henryka II ze Stade. Małżeństwo to pozostało bezpotomne.

Kariera Niedźwiedzia

Tak to ojciec przygotował grunt pod polityczną karierą syna. Albrecht urodził się około

roku 1100. Ponieważ już współcześni obdarzali go przydomkiem Niedźwiedź (niem. Bar), nie jest
wykluczone, że urodził się w miejscowości Barenburg (obecnie Bernburg) nad Soławą.

Umarł ojciec i już w następnym roku młody, dwudziestokilkuletni Albrecht po raz

pierwszy pokazał niedźwiedzie pazury. Cesarz Henryk V w 1123 roku nadał Marchie: Łużycką i
Miśnieńską Wiprechtowi z Grojcza. W sojuszu z księciem saskim Lotarem Albrecht Niedźwiedź
napadł na Łużyce i przywłaszczył sobie godność margrabiego tej marchii. Nie wiadomo, czy
nie wypadłoby Albrechtowi ciężko odpokutować za ten gwałt, gdyby nie śmierć Henryka V i
powołanie na tron niemiecki jego protektora i wspólnika, księcia saskiego Lotara III z
Supplinburga (1125—1137). Nowy władca usankcjonował zabór Marchii Łużyckiej przez
Albrechta, zabór dokonany przecież w porozumieniu z nim rok wcześniej. W ten sposób Albrecht
Niedźwiedź po raz pierwszy zdobył godność margrabiego. Zdradą i gwałtem rozpoczynał swą
głośną karierę.
To mu jednak nie wystarczyło. W gorączkowej pogoni za nowymi zdobyczami poważył się na
krok ryzykowny, za który mógł zapłacić złamaniem dalszej kariery. Był przecież szwagrem
ostatniego margrabiego Marchii Północnej, Henryka II. W połowie 1129 roku napadł na
Hildagesburg, położony nad Orą w pobliżu jej ujścia do Łaby, i zdobył ten gród. Stara Marchia
została w ten sposób od północy i od południa ujęta w kleszcze Albrechta. Margrabia Udon
zaczął się natychmiast sposobić do odparcia agresora, gdy nagłe, w marcu 1130 roku, został z
rozkazu Albrechta i przez jego ludzi zamordowany.

background image

Ale tym razem przeliczył się bezwzględny i lekkomyślny Niedźwiedź, mający widocznie

nadzieję na poparcie, a przynajmniej pobłażliwość ze strony dawnego protektora. Lotar III, jako
król niemiecki, nie zamierzał dalej tolerować bezprawia i wydziedziczył go z Marchii Łużyckiej,
którą po siedmiu latach zwrócił Wiprechtowi z Grojcza Marchię zaś Północną, na którą na
próżno ostrzył sobie zęby Albrecht, oddał hrabiemu Konradowi z Plötzkau.

Pozbawiony Łużyc Albrecht Niedźwiedź zatrzymał załabskie i anhalckie posiadłości

rodowe i zrozumiał, że polityka faktów dokonanych przy silnej władzy królewskiej energicznego
Lotara nie ma szans powodzenia. Musiał więc upokorzyć się przed królem, odzyskać łaskę i...
liczyć na wspaniałomyślność.

Wierną służbą królowi wykazał się w wyprawie do Italii w łatach 1132—1133. Gdy tam

na południu bezpotomnie zginął towarzyszący również królowi margrabia Konrad z Plotzkau
(początek roku 1133), Albrecht Niedźwiedź otrzymał w kwietniu 1131 r. upragnioną Marchię
Północną. Tym razem już legalnie, jako lenno cesarskie.

Niedźwiedź w Marchii Północnej

W grudniu 1137 roku zmarł cesarz Lotar III. Pomiędzy nowym królem, pierwszym z

dynastii Hohenstaufów, Konradem III a księciem saskim Henrykiem Pysznym doszło do
poważnego konfliktu. Nie tylko obowiązek lennika skłonił Albrechta Niedźwiedzia do poparcia
partii królewskiej! Pamiętamy przecież, że Albrecht był w prostej linii wnukiem książęcej
rodziny Billungów, panującej w księstwie saskim do początku XII wieku. Teraz Albrecht
otrzymał od króla księstwo saskie w lenno i mogło się wydawać, że stanął u szczytu potęgi.

Rychło jednak miało się okazać, że nowy nabytek przerasta możliwości margrabiego, który

nie był w stanie stawić czoła różnym orientacjom politycznym i pretensjom sąsiadów Saksonii.
W wyniku walk stracił nawet swoje dotychczasowe posiadłości. W roku 1142 musiał zrzec się
księstwa saskiego i wrócić do stanu rzeczy z roku 1134. Zarzewie niezgody pomiędzy
Askańczykami (pod tą nazwą, pochodzącą od nazwy zamku Aschersleben, łac. Ascania, przejdzie
do historii ród hrabiów z Ballenstedt) a książętami saskimi z dynastii Welfów nigdy odtąd
właściwie nie wygasło.

Ostatnie wydarzenia pokazały margrabiemu, że nie może liczyć na poważniejsze

sukcesy militarne i terytorialne w rdzennych Niemczech. Tam było Albrechtowi za ciasno: na
północ i na zachód od marchii rozpościerały się posiadłości książąt saskich, na południe
rozległe ziemie dzierżył potężny arcybiskup magdeburski. Rozdrobnienie władzy politycznej w
starych krajach niemieckich było daleko zaawansowane. Pełno było drobnych feudałów,
graffów i zwykłych rycerzy, często będących w dodatku lennikami nie margrabiów, lecz wprost cesarza lub
któregoś z sąsiednich władców.

Jeden był tylko kierunek, w którym ekspansja Askańczyków nie wadziłaby nikomu w

Niemczech — to droga na wschód, na słowiańskie jeszcze międzyrzecze Łaby i Odry. Każdą
inicjatywę zmierzającą w tym kierunku pobłogosławiłby duchowy zwierzchnik całego
chrześcijaństwa — papież. Przecież ziemie te zamieszkiwali poganie. Swojego możnego poparcia
udzieliłby cesarz — zbrojne ramię Kościoła i jego miecz, z samej istoty swego uniwersalnego
tytułu cesarskiego zobowiązany do rozszerzania obszarów chrześcijaństwa. Cesarz, będący
jednocześnie królem Niemiec, z aprobatą widziałby rozszerzanie się obszarów swego
królestwa. Jakże gorąco powitałby podbój ziem za Łabą kler niemiecki, którego dwaj
przedstawiciele, bezdomni biskupi opanowanych dawno temu przez odszczepieńców-Słowian
miast Brenny i Hawelbergu, tułają się po dworach władców, oczekując coraz niecierpliwiej
chwili powrotu do swych stolic.

A rzesze drobnych feudałów, rycerzy i “sług pańskich", zwanych ministeriałami,

młodszych synów książąt i hrabiów z głębi Niemiec albo ich — o zgrozo! — nieprawych
dzieci? Ci wszyscy. którym naprawdę ciasno było w Rzeszy, których skromna pozycja materialna,
piętno niskiego pochodzenia (częste u ministeriałów) bądź pochodzenia nieprawego, czy przepisy
prawa lennego, odsuwające młodszych synów feudała od udziału w lennie, stawiały faktycznie
poza nawiasem średniowiecznego społeczeństwa? Ci, którzy nie zdecydowali się albo po prostu

background image

nie stać ich było na obranie kariery duchownej?

Weźmy jeszcze pod uwagę panujący w umysłach ludzi tego czasu duch krucjatowy

(rzadko kiedy wytyczał on postępowanie feudała, ale w połączeniu z bardziej materialnymi
bodźcami stanowił czynnik niezmiernej wagi), umiejętnie propagowany przez papiestwo i
potężny zakon cystersów; faktyczne zrównanie w pojęciach Zachodu walk z muzułmanami na
wschodzie z walkami przeciw pogańskim Słowianom, a otrzymamy potężny splot czynników
materialnych, społecznych i ideologicznych pchających ludzi na wschód, za Łabę i Soławę

8

.

U kolebki Marchii Brandenburskiej

A należało się spieszyć. Na północnym, obodrzyckim froncie zmagań potężniały wpływy

duńskie. Z czasem, w drugiej połowie XII wieku, Duńczycy opanują Rugię i część Pomorza.
Wpływy duńskie długo będą się ścierać z saskimi na terenach Obodrzyców. Na wschodzie Polska
walczy z wewnętrznymi trudnościami i właśnie za panowania Bolesława III Krzywoustego (1102
—1138), obroniwszy najpierw własną niepodległość przed wojskami samego cesarza Henryka V,
sięgnie pewną ręką po Pomorze, włączając je wraz z Rugią i Pomorzem Zaodrzańskim (te
ostatnie nabytki wprawdzie w charakterze lenna cesarskiego) w swoją orbitę polityczną. Także na
odcinku środkowej Odry granica państwowa Polski sięga wtedy znacznie dalej na zachód niż
obecnie i obejmuje położone po obu stronach Odry terytorium Lubuszan. Ponadto w jakimś
trudnym do określenia, ale nie ulegającym wątpliwości stosunku zależności od Polski, znajduje
się plemię Sprewian — zamieszkujące za granicznym pasem lasów dalej na zachód — już w
okolicach dzisiejszego Berlina.

Kluczem do dalszych podbojów Albrechta Niedźwiedzia, a raczej już jego następców, a

zarazem kamieniem węgielnym pod przyszłą potęgę zaborczej marchii stało się zdobycie
terytorium ważnego i licznego plemienia Stodoran, zwanych też Hawelanami

9

. Opanowanie

kraju Stodoran i jego stolicy Brenny (niem.: Brandenburg) było czymś ważniejszym niż zwykłe
powiększenie posiadłości margrabiego Marchii Północnej.

Tereny północne dawnej marchii, to znaczy tereny położone nad Pianą, Tolężą i

Wkrą, zajęli książęta pomorscy. Pomiędzy rzeki Elde i Ryn (Rhin) wcisnęli się nie wiadomo
kiedy, ale zapewne w czasie krucjaty 1147 roku, rycerze niemieccy z rodów Gans, von Plotho, von
Arnstein (niektóre z tych rodów mogły zresztą wywodzić się od lokalnych dynastów
słowiańskich). Arcybiskupi magdeburscy opanowali w roku 1144 cały obszar zawarty w kącie
pomiędzy Łaba a Hawelą (dawny kraj słowiańskich Morzyczan), wbijając się dokuczliwym
klinem pomiędzy Starą Marchię a przyszły nabytek Askańczyków — kraj Stodoran. W dodatku
w roku 1157 arcybiskup zdobył jeszcze okręg jutrzybocki (Juterbog). Gdy więc Albrecht
Niedźwiedź ostatecznie sadowił się w Brennie, nie odzyskiwał dawnych strat Marchii Północnej.
Na dobra sprawę przejmował tylko jej część — kraj Stodoran.

Rozparcelowana przez tylu kontrahentów dawna Marchia Północna zmarła jak gdyby

naturalną śmiercią, znikając z ówczesnej terminologii. Na jej miejsce pojawiła się Marchia
Brandenburska, złożona początkowo z posiadłości domu askańskiego oraz z dziedzictwa po
ostatnim słowiańskim księciu Stodoran. Margrabia był w niej jeszcze nieformalnym (to nastąpiło
osiemdziesiąt bez mała lat później), ale za to faktycznym dominus terrae — dziedzicznym,
pełnym władcą swojego terytorium.

Marchii Brandenburskiej będzie pisana ogromna rola w dziejach Rzeszy Niemieckiej oraz

w dziejach Europy środkowej, Z punktu widzenia historii Polski rola ta rysuje się złowrogo

8

Zobacz interesujący “manifest" do walki ze Słowianami z początku XII wieku, o którym mowa na

początku rozdziału 25 niniejszej pracy

9

Dramatyczne wydarzenia związane z zabiegami Albrechta wokół tego kraju, zakończone ostatecznie w 1157

roku, przedstawione zostały już w rozdziale pt. “Upadek Stodoran".

background image

WIPRECHT Z GROJCZA, CZYLI U POCZĄTKÓW

NIEMIECKIEJ KOLONIZACJI WSCHODNIEJ

Manifest przeciw Słowianom

“Powstali przeciwko nam najokrutniejsi poganie i stali się przepotężni — ludzie bez

litości, chełpiący się nawet swą nieludzkością. Kościół Chrystusowy splamili kultem
bałwanów, zniszczyli ołtarze i czynią nam to wszystko, przed czym wzbrania się duch
ludzki. Często napadają na nasze ziemie, rabują, mordują, niszczą bezlitośnie i gnębią nas
wyrafinowanymi torturami; niektórym odcinają głowy i ofiarowują je demonom, innym
wyrywają żywcem wnętrzności, związują poobcinane ręce i nogi i wyszydzają naszego
Chrystusa: »Gdzie jest ich Bóg?«. Jeszcze innym pozwalają oni gwoli tym większej męki
życie przedłużyć, co jest gorsze niż śmierć, gdyż żyjąc muszą [owi nieszczęśnicy — J. S.]
przypatrywać się, jak tamtych torturuje się poprzez powolne odcinanie kolejnych członków
ciała i jak ich w końcu pozbawia się wnętrzności. Wielu obdzierają żywcem ze skóry i
przebierając się w ściągniętą z głów [pomordowanych — J.S.] skórę, wpadają [poganie —
J. S.] do krajów chrześcijańskich i — rzekomo jako chrześcijanie — wywożą łupy bezkarnie.
Gdy obchodzą swoje święta, czarownicy ich w czasie biesiady w te mówią do nich słowa:
»Nasz Pripegala żąda głów, musimy przynieść mu te ofiary...«. Gdy więc ścinają głowy
chrześcijan przed swymi ołtarzami, biorą czary pełne krwi ludzkiej i wyją okropnym głosem:
»Obchodźmy dzień radości! Zwyciężony jest Chrystus, zwyciężył niezwyciężony
Pripegala!«".

Takie mrożące krew w żyłach sceny roztaczał przed czytelnikami i słuchaczami

arcyciekawy dokument, jaki w roku 1108 rozesłany został do kilku biskupów i książąt niemieckich,
kilku wymienionych z imienia przedstawicieli niższego duchowieństwa oraz zbiorczo do
“wszystkich wiernych, biskupów, opatów, zakonników, eremitów, proboszczów, kanoników,
kleryków, książąt, rycerzy, ministeriałów oraz wszystkich wasali szlachetnego i niższego
pochodzenia". Jako autorzy listu figurują wybitni przedstawiciele Kościoła saskiego: arcybiskup
magdeburski Adalgot, biskupi Merseburga, Naumburga, Miśni, Hawelbergu, Brandenburga oraz
trzej feudałowie świeccy: hr. Otton z Ballenstedt (ojciec Albrechta Niedźwiedzia), Wiprecht z
Grojcza i hrabia Ludwik z Turyngii. List — wezwanie do "wojny ze Słowianami połabskimi,
gdyż tych ostatnich mieli na myśli inicjatorzy cytowanego dokumentu — wykorzystywał
umiejętnie nastroje krucjatowe, jakie na przełomie XI i XII wieku, zwłaszcza po zwycięstwie
pierwszej wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej, potęgowały się wśród rycerstwa i
prostego ludu wielu krajów Europy.

Ale autorzy listu nie odwoływali się tylko do wyższych uczuć potencjalnych krzyżowców.

“Poganie ci [mowa nadal o Słowianach połabskich — J. S.l są najgorsi, lecz ziemia ich
najobfitsza w mięsiwo, miód, mąkę [...] ptactwo, a jeśli się ją uprawi, obfitością wszelkich
ziemiopłodów tak się odwzajemniająca, że żadnej nie można z nią porównać. Tak mówią ci,
którzy ją znają. Z tego powodu o Sasi, Frankowie, Lotaryńczycy, najsławniejsi i poskromiciele
świata, tutaj będziecie mogli i dusze wasze zbawić i jeżeli się tak [Bogu — J. S.l spodoba,
pozyskać najlepszą ziemię do zamieszkania".

Do propagowanej wyprawy ostatecznie na początku XII wieku nie doszło, choć zdaje się

apel nie pozostał bez echa i sam cesarz Henryk V na czele poważnych sił z niemal całych Niemiec
pojawił się nad granicą. Wydarzenia na Węgrzech odwróciły w tym roku uwagę cesarza od spraw
połabskich. List — manifest, “przykład świadomej propagandy wojennej" (G. Labuda), stanowi
jednak fakt symptomatyczny. Oto po ponad stuletnim okresie względnego letargu i spokoju na
wschodnim pograniczu państwa niemieckiego, spowodowanego przede wszystkim słabością
polityczną Rzeszy w drugiej połowie XI wieku oraz ogromnym zaangażowaniem jej sił na
południu (w Italii), miała się rozpocząć kolejna, trzecia z kolei (po fazie karolińskiej i
ottońskiej), decydująca faza ekspansji niemieckiej na Wschód. W odróżnieniu od faz
wcześniejszych, kiedy to Niemcom zależało w zasadzie jedynie na politycznym uznaniu swego

background image

zwierzchnictwa przez miejscowe, słowiańskie władztwa i na uzyskaniu trybutu, podczas gdy
pokonane ludy nadal cieszyły się w praktyce niezależnością w stosunkach wewnętrznych, teraz
gra toczyła się o poważniejszą stawkę. Chodziło o ściślejsze połączenie z Niemcami podbijanych
ziem, o usunięcie rodzimych państwowości i dynastii, o chrystianizację i włączenie w obręb
niemieckiego systemu diecezjalnego, wreszcie o rozszerzenie obszaru niemieckiego kosztem
słowiańskiego stanu posiadania na drodze organizowania i popierania osadnictwa
niemieckiego.

Wiek XII pod tym względem okazał się dla Połabia decydujący. Wybitni przedstawiciele tej

fazy niemieckiego Drang nach Osten

10

, zwłaszcza książę saski i bawarski Henryk Lew, margrabia

Marchii Północnej Albrecht Niedźwiedź i margrabia Miśni i Łużyc Konrad z Wettinu, łączący w
charakterystyczny sposób podbój militarny ze zrozumieniem dla kolonizacji niemieckiej,
działać będą kilka dziesięcioleci później. Przyjrzyjmy się obecnie mniej znanej postaci, którą
wolno uważać poniekąd za prekursora tej polityki. Jest nią występujący wśród sygnatariuszy
omówionego listu przeciw Słowianom Wiprecht z Grojcza. Postać to z wielu względów barwna i
ciekawa.

Ze słowiańskiego rodu?

Raczej domyślamy się niż wiemy, że niejeden rycerz i możny niemiecki wieku XII (i następnych),
żyjący i działający na obszarach zawojowanych na Słowianach, mógł wywodzić się z rodów
dynastów słowiańskich. Wydaje się, że w przypadku Wiprechta jest to niemal pewne, a w
każdym razie tak sprawę pochodzenia swego dobroczyńcy i bohatera przedstawiali mnisi
klasztoru w Pegau (miasto nad Białą Elsterą na południe od Lipska), założonego przez
Wiprechta. Konkretnie zaś miało być tak:

Emelryk, król “Teutonii", miał braci — Dytmara z Verden i Herlibona z Brandenburga.

Herlibon, z kolei miał trzech synów zwanych Harlungami, których imiona brzmiały:
Emelryk, Fridele i Herlibon. Herlibon Młodszy ożenił się z królewną norweską (Urwege) i
miał z nią dwóch synów: Święcibora i Wolfa (Wilka). Święcibor miał kilku synów, z których źródło
wymieniło z imienia jednego: Sambora. Znacznie więcej informacji posiadamy o owym Wilku.

Miał on rzekomo zdobyć panowanie nad Pomorzem, lecz wypędzony stamtąd udał się do

króla Danii. Jako sławny wojownik został tam gościnnie przyjęty, zyskał dostęp do kół bliskich
władcy oraz rękę królewny. Gdy zmarł królewski teść, musiał Wilk stawiać czoło zawistnym
szwagrom, a pokonawszy ich i pozbawiwszy życia, sam został królem. Ze związku z duńską
królewną urodziło mu się trzech synów. W nie znanym bliżej czasie (w tej części źródło nie
podaje żadnych w ogóle dat, ani nie ułatwia ich określenia) opanował jeszcze zbrojną ręką
tak zwaną Białą Ziemię (Balsamorum regio). Terytorium to położone było na lewym brzegu
środkowej Łaby, w Starej Marchii. Do końca życia (umarł w wieku bardzo sędziwym) pozostał
Wilk poganinem. Nad grobem sławnego wojownika odbyły się uroczyste obrzędy pogańskie.

Po śmierci Wilka wnuk jednego z pomordowanych przezeń w swoim czasie królewiczów

duńskich wygnał jego synów z Danii. Przyszło im szukać szczęścia w dalekich krajach, w obcej
służbie. Jeden z nich, najstarszy Otton, udał się do "Grecji" (czyli do Bizancjum), Herman na
Ruś, a najmłodszy Wikpert (Wiprecht) do Białej Ziemi.

W tym momencie historia rodu naszego bohatera związała się z obszarem Starej

Marchii, w X—XI wieku (na które to lata należałoby datować dwa pokolenia bezpośrednio
poprzedzające postać Wiprechta II) gęsto zamieszkałej przez ludność słowiańską. Wiprecht I
ożenił się z przedstawicielką jednego z możnych rodów wschodniosaskich. Interesująco brzmi

10

Termin. Drang nach Osten (parcie na Wschód) jest wprawdzie nowożytnego pochodzenia i dla stosunków

średniowiecznych należy stosować go ze zrozumieniem, nie traktując na jednej płaszczyźnie tak różnych zjawisk,
jak: zbrojna ekspansja feudałów niemieckich, akcja misyjna Kościoła niemieckiego, kolonizacja chłopska czy
lokowanie miast na prawie niemieckim i napływ Niemców do miast na terenach słowiańskich, choćby niekiedy
powiązania między nimi były zupełnie wyraźne. W każdym razie termin “ruch na Wschód"' (Ostbewegung), którego
chętnie używa dla określenia kompleksu tych zagadnień nauka zachodnioniemiecka, jest zbyt enigmatyczny i jak
gdyby zaciera jaskrawe sprzeczności interesów miedzy Niemcami i Słowianami na terenach ruchem tym objętych

background image

wiadomość, że Wiprecht I wyprawiał się zbrojnie przeciwko miastu "Posduwlc", która to
nazwa miała po słowiańsku (barbarica lingua) oznaczać “Miasto Wilka''. Miasto to niemal
powszechnie identyfikuje się z miastem Pozdawilk (obecnie Pasewalk) nad rzeką Wkrą
(Pomorze Zaodrzańskie). Przyczyną tych wypraw była jakoby chęć pomszczenia krzywd,
jakich Wiprecht i jego bracia doznali przez wypędzenie z ojcowizny.

Wiprecht I był ojcem naszego bohatera — Wiprechta II. Gdy ojciec umierał, syn był

małoletni. Matka wyszła ponownie za mąż, a chłopca oddała pod opieką margrabiemu Marchii
Północnej Udonowi II ze Stade (1057—1082). Opiekun pasował młodzieńca w odpowiednim
czasie na rycerza i nadał mu w lenno gród Tangermunde (u ujścia rzeki Tangery do Łaby).
Później wszakże, nie wiadomo dlaczego, margrabia powziął myśl zamiany dóbr z własnym
podopiecznym. Nie wiadomo, czy w pełni dobrowolnie, czy w trybie wymuszonym przez
opiekuna otrzymał Wiprecht w zamian za Białą Ziemię okręg grodowy Grojcz (Groitzsch) nad
Białą Elsterą, położony na czysto słowiańskim wówczas terytorium Marchii Żytyckiej (Zeitz),
a w zamian za Tangermünde jakieś nie wymienione z nazwy lenna położone na terenie Marchii
Północnej. "Saga rodu Wiprechtydów", jak słusznie moglibyśmy nazwać streszczoną właśnie
opowieść anonimowego autora Roczników z Pegau (Annales Pegavienses), była
przedmiotem badań wielu historyków. Nie ulega wątpliwości legendarny charakter pierw­
szych dwóch etapów przedstawionej genealogu. W imionach najdawniejszych przodków
Wiprechta znawcy mitologii germańskiej dopatrzą się śladów rozpowszechnionych wątków
mitologicznych. Ważniejszymi z naszego punktu widzenia i łatwiejszymi do pogodzenia z
rzeczywistością (co nie znaczy, że całkowicie pozbawionymi cech legendarnych) są elementy
“słowiańskie" owej genealogii. Wprawdzie postacie syna i wnuka Herlibona Młodszego —
Święcibora i Sambora — trudno związać z jakimiś konkretnymi postaciami historycznymi, ale
wiadomo, że imiona te niejednokrotnie występowały w rodzie Gryfitów — książąt Pomorza
Zachodniego.

Najbardziej frapującym ogniwem genealogu jest postać dziada Wiprechta II — owego

Wilka. Przeciwko historyczności tej postaci, bądź przeciwko jej słowiańskości wysuwano
najrozmaitsze argumenty. Nie wydaje się, by wystarczały one do zakwestionowania zasadniczej
wiarygodności relacji kronikarza. Wydaje się natomiast, że sytuacja historyczna, przedstawiona
we właściwy legendzie genealogicznej sposób, na której tle rozgrywała się niecodzienna kariera
Wilka, zawiera wiele cech autentyczności. Absolutnie nie widać powodów, dla których kronikarz i
panegirzysta Wiprechta II miałby w XII wieku na siłę przypisywać mu słowiańskie pochodzenie.
Samo w sobie nie przedstawiało ono wówczas w Niemczech szczególnej wartości. Widocznie
kronikarz szedł za utrwaloną tradycją rodową. Może — jak sądził Henryk Łowmiański — Wilk
był jakimś wielmożą pomorskim lub rugijskim, który wywalczył dla siebie i swoich potomków
rodzaj władztwa w Starej Marchii? W każdym razie głuche echa nie potwierdzonej gdzie indziej
wczesnej historii Słowiańszczyzny połabskiej pobrzmiewają w relacji benedyktyna pegawskiego.

Kariera Wiprechta

Wraz ze wspomnianą zamiana posiadłości, dzieje rodu Wiprechtydów przesuwają się

definitywnie na obszar (Górnej) Saksonii i zostają związane z rozpoczynającymi się właśnie
wydarzeniami i procesami wchłaniania tych niepodzielnie dotąd słowiańskich terenów przez
niemiecki organizm państwowy.

Początki kariery Wiprechta II w Saksonii były niezbyt obiecujące, jako że miejscowe,

zasiedziałe rody rycerskie wystąpiły przeciw niemu. Wiprecht nie czuł się na siłach, by
wyegzekwować należne mu prawa do rządów w Grojczu; nakazał więc ze względów
taktycznych oddać gród przeciwnikom, a sam udał się na dwór księcia czeskiego Wratysława II
(1061—1092), oferując mu służbę rycerską. Tym samym określił Wiprecht swoje stanowisko w
najważniejszym wówczas konflikcie politycznym w Niemczech, stającego stronie cesarza Henryka
IV (Wratysław był jednym z najgorętszych jego zwolenników) w walce z opozycją feudalną w
Saksonii. Decyzja przyszła Wiprechtowi zapewne o tyle łatwiej, że ego osobiści przeciwnicy,
podobnie jak margrabia miśnieński

background image

Ekbert II, znajdowali się w obozie anty cesarskim. W Czechach rozwinął Wiprecht

ożywioną działalność polityczną. Pewne wyobrażenie o niej można osiągnąć na podstawie dość
licznych wzmianek o nim i o jego synu (także Wiprechcie) w Kronice Czeskiej Kosmasa z Pragi.
Jeżeli wierzyć relacji Roczników z Pegau (niestety Kosmas nie wspomina o roli Wiprechta w
tym związku), Wiprecht odegrał poważną rolę pośredniczącą pomiędzy księciem czeskim a
królem niemieckim (później cesarzem) Henrykiem IV, będąc rzecznikiem koronacji królewskiej
Wratysława (koronacja doszła do skutku kilka lat później — w 1085 r.).

Wiprecht II brał między innymi udział w wyprawie cesarskiej do Italii w roku 1083, w

czasie której odznaczył się niezwykłą odwagą i brawurą. Wojska Wiprechta szturmowały
mury Rzymu i podobno omal nie uwięziły samego papieża Grzegorza VII (doszło do regularnej
bitwy w kościele św. Piotra). Później wszakże nasz rycerz poróżnił się z cesarzem, gdy ten
jakoby dla żartu usiłował sprowokować Wiprechta do walki z lwem w Weronie. Obrażony na
cesarza Wiprecht odsunął się od dworu, otrzymując jednak od różnych książąt i biskupów
niemieckich stosowne wynagrodzenie za zasługi poniesione dla sprawy królewskiej. Tak na
przykład od arcybiskupa magdeburskiego otrzymał podobno w lenno dobra położone na
obszarze tzw. Orlagau nad Salą. Zresztą i od cesarza przyjął gród w Leisnig, położony znacznie na
wschód od Grojcza, a później i inne rozrzucone lenna, a co zapewne nie mniej istotne: od
Wratysława czeskiego otrzymał za żonę jego córkę Judytę, a wraz z nią jako posag — okręgi
Niżan (nad Łabą, pomiędzy Pirną a Dreznem) i Budziszyn. Ślub miał miejsce zapewne w roku
1084; wydaje się, że nieco wcześniej (około 1080 r.?) udało się Wiprechtowi siłą odebrać swój
rodowy gród Grojcz.

Jeszcze niejednokrotnie imię Wiprechta II pojawiało się wśród bieżących wydarzeń

politycznych. W roku 1107 wziął udział z ramienia nowego króla niemieckiego Henryka V w
poselstwie do papieża Paschalisa II w Chalons. Po śmierci Wratysława II poparł w rozgrywkach
o tron praski, wbrew stanowisku Henryka V, Borzywoja II. W burzliwym roku 1109 czynnie
wspomagał cesarza w wojnach we Flandrii, na Węgrzech i w Polsce. W trakcie kampanii
polskiej, gdy sytuacja wojsk cesarskich, zwłaszcza po wycofaniu się kontyngentu czeskiego,
stała się pod Głogowem wręcz krytyczna, Wiprecht miał pośredniczyć w rokowaniach z
Bolesławem Krzywoustym.

Ponieważ jednak nadal, wbrew cesarzowi, Wiprecht popierał Borzywoja, cesarz w roku

1110 kazał podstępnie uwięzić Borzywoja i syna "Wiprechta — Wiprechta III. Dla uwolnienia
syna z niewoli musiał Wiprecht oddać cesarzowi okręgi Niżan i Budzi-szyn oraz niektóre grody.
Nie spowodowało to jednak zasadniczej zmiany w niechętnym stosunku monarchy do rodu
Wiprechta. W roku 1113 Wiprecht II został pojmany przez cesarza, najpierw skazany na śmierć,
a ułaskawiony — osadzony został na okres trzech lat pod strażą na zamku w Trifels (w
Palatynacie). Rodowy gród Grojcz wpadł w ręce cesarza. Dopiero w roku 1115, po klęsce wojsk
cesarskich pod Hettstedt, gdzie syn pojmanego Wiprecht III odegrał dużą rolę, ojciec odzyskał
łaskę cesarską i większość skonfiskowanych uprzednio dóbr.

Pod koniec życia przyszły godności najważniejsze. Od swego kuzyna, arcybiskupa

magdeburskiego (znanego nam już Adalgota) otrzymał stanowisko burgrabiego w Magdeburgu, a
w roku 1123 cesarz nadał mu osierocone właśnie Marchie: Łużycką i Miśnieńską. Tej ostatniej
zresztą Wiprecht nie zdołał objąć, gdyż książę saski Lotar z Supplinburga przeforsował na tę
godność Konrada z Wittinu, który od razu stał się głównym rywalem Wiprechtydów w tej
części Niemiec. Wiprecht, ranny pod Halle, przed samą śmiercią (która dosięgnęła go 22 maja
1124 r.) został, modnym wówczas zwyczajem, mnichem w założonym przez siebie klasztorze
pegawskim.

W paru tylko słowach przedstawimy niedługie już dalsze dzieje rodu Wiprechtydów.

Wspomniany wyżej starszy syn Wiprechta II, Wiprecht III, umarł już wcześniej, zapewne w roku
1116. Młodszy syn Henryk objął po ojcu godność margrabiego Łużyc Dolnych i burgrafostwo
magdeburskie. Wraz z jego śmiercią (w 1135 r.) wymarł ród w linii męskiej. Posiadłości rodu
przypadły w większej części Wettinom; mniejsza część przeszła natomiast w skład kompleksu
dóbr korony niemieckiej. To, czego nie udało się w ostatecznym rachunku stworzyć

background image

Wiprechtydom: zbudowanie silnego władztwa terytorialnego we wschodniej części Niemiec
środkowych, dokonali szczęśliwsi ich rywale — Wettinowie z Miśni.

Klasztor w Pegau i działalność Wiprechta II na polu kolonizacyjnym

A oto jeszcze jeden barwny szczegół z życia Wiprechta II. W roku 1095 doszło do

zbrojnego zatargu Wiprechta z biskupem naumburskim, który należał do stronnictwa
antycesarskiego, W trakcie wojny wojska Wiprechta napadły na gród Żytyce (Zeitz), gdzie
schronili się jego osobiści przeciwnicy. Niektórzy z nich szukali azylu w tamtejszym kościele
św. Jakuba; atakujący jednak byli tak zawzięci, że podeptali prawo azylu kościelnego, a nawet
podpalili kościół, by zmusić ukrytych w nim do opuszczenia kryjówki (uciekający z kościoła
zostali następnie oślepieni). Dopuściwszy się tego niewątpliwego (nawet jak na ówczesne
wyobrażenia) gwałtu, Wiprecht zapragnął wszakże odpokutować za swój czyn i wynagrodzić
Kościołowi wyrządzone szkody. Za radą zaprzyjaźnionych biskupów podjął więc daleką
pielgrzymkę pokutną. Najpierw udał się do Rzymu, gdzie papież doradził mu podążyć jeszcze
dalej, na sam kraniec ówczesnego świata, do hiszpańskiej Compostelli — do sanktuarium
położonego w północno-zachodniej części Półwyspu Pirenejskiego, gdzie znajdował się
uznany w całym świecie chrześcijańskim ośrodek kultu św. Jakuba Apostoła.

Wiprecht posłuchał rady. Opat z Compostelli zobowiązał go następnie do wybudowania,

tytułem zadośćuczynienia, kościoła pod wezwaniem św. Jakuba i obdarzył go relikwią — palcem
Apostoła. Wiprecht powrócił do kraju i zaczął rozglądać się za miejscem odpowiednim do
wypełnienia tego zadania. Po pewnych wahaniach wybór padł na wieś Pegau, położoną w pobliżu
Grojcza, na zachodnim brzegu Białej Elstery. Teść — król czeski oraz wielu możnych świeckich i
biskupów poparło materialnie inicjatywę Wiprechta. W zadziwiająco szybkim tempie
wzniesiono kamienną budowlę. Już w lipcu 1096 nastąpiło uroczyste poświęcenie klasztoru. Za
rządów opata Windolfa (od roku 1100) klasztor zaczął się dynamicznie rozwijać. Przybyły ze
sławnego saskiego klasztoru w Korwei opat był gorącym zwolennikiem reformy kościelnej,
zwanej w nauce reformą hirsauską (od nazwy klasztoru w Hirsau). Mnisi pegawscy nie
zaniedbywali także spraw doczesnych, skwapliwie gromadząc tytuły własnościowe i skutecznie
powiększając materialne podstawy swojej egzystencji.

Do pierwotnego uposażenia klasztoru należało miasto Pegau oraz kilka wsi i

pojedynczych łanów w innych miejscowościach. W okresie trwających pół wieku rządów
opata Windolfa zbudowano nowe budynki klasztorne, usunięto ruiny dawnych umocnień i
założono w tym miejscu ogród, a w bliższej i dalszej okolicy klasztoru — wiele osad. Należy
nadmienić, że obszary położone pomiędzy Salą a Pleisse, wyjąwszy pewne “gniazda" starszego
osadnictwa (przeważnie o początkach słowiańskich), pokryte były w tym czasie zwartymi
kompleksami leśnymi; osadnictwo było więc tu równoznaczne z karczunkiem lasu. Źródła nie
wypowiadają się wprost, kim byli początkowo osadnicy w nowych osadach, wolno wszakże
przypuszczać, że rekrutowali się oni głównie spośród miejscowych Słowian. Rozglądano się
jednak także za osadnikami niemieckimi, tym bardziej że ludności słowiańskiej, która mogłaby
podjąć się trudnej akcji osiedleńczej, na pewno nie było zbyt wiele.

Kronikarz klasztorny zanotował, że Wiprecht sprowadził osadników z Frankonii, z

którym, to krajem łączyły go pewne więzy rodzinne. Jest to bodaj pierwsza wiadomość źródłowa
o osadnictwie frankońskim, który to nurt — niestety słabo odzwierciedlony w materiale
źródłowym — odegrał w dziejach kolonizacji średniowiecznej role. porównywalną do bardziej
znanego nurtu flamandzko-holenderskiego, i w późniejszym czasie dotarł nawet na ziemie polskie
(zwłaszcza na Śląsk)

11

.

Istnieją przesłanki pozwalające stwierdzić, że benedyktyni z Pegau prowadzili wraz ze

swym fundatorem i opiekunem Wiprechtem z Grojcza przemyślaną i konsekwentną politykę
osadniczą, zmierzającą do ściślejszego zespolenia posiadłości Wiprechta, których trzon znajdował
się w okolicach rodowego Grojcza nad Białą Elsterą, ale które sięgały okresowo dość

11

Zob. artykuł B. Z i e n t a r y, Źródła i geneza prawa niemieckiego (ius Teutonicum) na tle ruchu

osadniczego w Europie zachodniej i środkowej w XI—XII w., “Przegląd Historyczny", t. 69(1078), z. 1.

background image

znacznie na wschód. W miejscowości Leisnig nad rzeką Freiburger Muldę, gdzie Wiprecht
otrzymał od cesarza gród, założył on prepozyturę dla sześciu mnichów oraz kościół poświęcony
patronowi frankońskiemu św. Kilianowi. Okoliczności zewnętrzne oraz rychłe wymarcie rodu
Wiprechtydów nie pozwoliły na kontynuowanie tej działalności w czasach późniejszych.

Działalność Wiprechta II w dziedzinie kolonizacyjnej, aczkolwiek nie tak wyraźnie jak inne

strony jego aktywności odzwierciedlona w Rocznikach, ułożonych jeszcze w XII wieku w
klasztorze pegawskim, pozostanie jednak jednym z pierwszych przejawów potężniejącego w ciągu
XII wieku zjawiska niemieckiej kolonizacji wschodniej. Zjawisko to miało i drugą stronę medalu:
aż nazbyt często towarzyszyło mu wypędzanie chłopów słowiańskich i zastępowanie ich
niemieckimi, co prowadziło oczywiście do germanizacji Połabia. Utrata słowiańskiego oblicza
politycznego była ceną postępu cywilizacyjnego

ESCHATOLOGIA NA POGRANICZU SŁOWIAŃSKO-

NIEMIECKIM W KOŃCU XII WIEKU

W jednym z poprzednich rozdziałów tej książki przedstawiliśmy “sprawozdanie"

irlandzkiego rycerza Tundala z wędrówki jego duszy po zaświatach. Wspomnieliśmy, że
ciekawość ludzi średniowiecza w zakresie wiedzy o sprawach ostatecznych
(eschatologicznych) człowieka była ogromna i dlatego raz po raz w piśmiennictwie tej epoki
pojawiały się próby odpowiedzi na palące pytanie: co właściwie dzieje się z duszą ludzką po
śmierci? Na tle co najmniej kilkudziesięciu ujawnionych i opisanych w nauce przykładów
twórczości tego typu (“widzenie z zaświatów") wyróżnia się grupa trzech zabytków
powstałych w okresie od połowy XII wieku do początków wieku XIII. Z grupy tej naj­
wcześniejszym jest znane nam już Widzenie Tundala; utwór ten — jak wiemy — był
bezkonkurencyjny pod względem popularności u współczesnych i potomnych. W roku 1206
doznał widzenia zaświatów prosty wieśniak w Essexu w Anglii — Thurkill. Pod koniec
wieku XII powstała podobna pod względem środowiska społecznego i społecznej
“perspektywy" wizja wieśniaka holsztyńskiego Gotszalka. Tej ostatniej zamierzamy przyjrzeć
się nieco bliżej.

“Widzenie Gotszalka”

Są dwa powody naszego zainteresowania tym właśnie zabytkiem. Po pierwsze jest on tego

godny ze względu na swoje chłopskie pochodzenie. Prawdą jest, że nie tylko ludzie świątobliwi i
bogobojni doznawali łaski widzenia zaświatów, lecz stawała się ona jakże udziałem
grzeszników i “zwykłych" ludzi; nie tylko mnichów księży, lecz także ludzi świeckich. Tundal
był rycerzem. Ale mimo wszystko rzadkim przypadkiem są wizje doświadczane przez
przedstawicieli klasy chłopskiej. W sytuacji, gdy historycy dziejów średniowiecznych tak pilnie
rozglądają się za możliwościami wglądu w mentalność także niższych warstw ówczesnego
społeczeństwa i gdy ,,tradycyjne", najczęściej i najchętniej wykorzystywane kategorie źródeł
(roczniki, kroniki, traktaty teologiczne itd.) zupełnie pod tym względem zawodzą, zabytki takie
jak Widzenie Gotszalka, choć nie ręką chłopską, lecz przecież bezpośrednio z ust chłopskich
spisane, nabierają wielkiego znaczenia poznawczego.

Druga okoliczność kierująca nasz wzrok na wspomniany zabytek to miejsce

“akcji" oraz powstania zabytku: na północno-wschodnim krańcu ówczesnych Niemiec, a
właściwie — na pograniczu niemiecko-słowiańskim. Rzecz dzieje się w Holsztynie, niedaleko
wschodniej części tego kraju zwanej Wagrią, gdzie aż do XII wieku,, niewiele tylko
dziesięcioleci przed wydarzeniami opisywanymi w Widzeniu, mieszkali i panowali
Słowianie — Wagrowie należący do obodrzyckiego związku politycznego. Istnieje szansa
przekonania się, jak w tej pogranicznej okolicy, w której ledwie przebrzmiały echa
długotrwałych i krwawych walk słowiańsko-niemieckich (a pamięć tych walk i sąsiedztwa
musiała być jeszcze u starszych ludzi żywa), układały się stosunki etniczne i społeczne pod
koniec XII wieku. Szansa tym większa, że — jak się niebawem przekonamy — Widzenie

background image

Gotszalka obfituje w różne realia i zawiera unikalne informacje dotyczące ojczyzny wizjone­
ra, choć nie te sprawy, rzecz jasna, zamierzał on przedstawić w pierwszym rzędzie.

Oprócz wyżej wspomnianych — dochodzi jeszcze wzgląd trzeci, praktyczny. Właśnie przed

kilku laty — w roku 1979 — niemiecki uczony Erwin Assmann wydał po raz pierwszy całościowo
(istniały dotąd jedynie wydania cząstkowe) Widzenie Gotszalka z rękopisów. Właściwie, dodajmy,
wydał nie jeden, lecz dwa utwory dotyczące tego wydarzenia. Widzenie Gotszalka zachowało się
bowiem nie w jednej, jak dotąd sądzono, lecz w dwóch redakcjach. Jedna z nich, obszerniejszą,
Assmann proponuje nazwać (idąc za rękopisami) po prostu “Gotszalk"; dotąd zaś używany w
nauce tytuł “Wizja" lub “Widzenie Gotszalka" rezerwuje dla innego, krótszego, praktycznie
dotąd zupełnie nieznanego utworu.

Mamy więc do czynienia z interesującą i właściwie unikalną sytuacją badawczą: widzenie

Gotszalka doczekało się dwóch wersji pisemnych, niezbyt odległych w czasie od siebie i od
samego widzenia (wersja obszerniejsza powstała po upływie zaledwie kilku miesięcy od
widzenia, wersja krótsza niewiele później), bliskich w przestrzeni (w bezpośrednim sąsiedztwie
rodzinnej wsi wizjonera), a jednak — jak się wydaje — niezależnych bezpośrednio jedna od
drugiej. Oznacza to, że obaj pisarze (byli oni duchownymi niższej rangi) nie odpisywali od
siebie, lecz niezależnie od siebie spisywali relację prosto z ust samego Gotszalka. Umożliwia to
wzajemną kontrolę, obie wersje różnią się między sobą pod względem rzeczowym w niewielu
jedynie (choć znaczących) szczegółach. Sprzeczności nie ma, wersje się raczej uzupełniają —
będziemy więc je traktowali łącznie, jako dwie redakcje j e d n e g o widzenia.

Gotszalk

Krótko przed Bożym Narodzeniem 1189 roku ubogi wieśniak (raczej zagrodnik niż

gospodarz) ze wsi Horchen (obecnie Gross lub Kleinharrie) w pobliżu Neumünster w Holsztynie, a
raczej jego oddzielona od ciała dusza miała przebywać przez kilka dni w zaświatach i prowadzona
przez dwóch aniołów-przewodników poznawać — ku przestrodze żyjących grzeszników — różne
tajemnice życia pozagrobowego.

Z relacji wyłania się przejmujący, szary, skrajnie trudny los wieśniaka żyjącego na

pograniczu państwa niemieckiego, na obszarze dopiero od niedawna i dość powierzchownie
chrześcijańskim. Gotszalk był albo sam kolonistą z bardziej na zachód i południe położonych
obszarów Niemiec, albo potomkiem nie tak dawnych kolonistów. Niemieckie przysłowie głosiło,
że pierwsze pokolenie kolonistów oczekuje śmierć, drugie — nędza, a dopiero trzecie — chleb (Tod
— Not — Brot). Gotszalkowi bieda towarzyszyła przez całe życie, choć we wsi byli jeszcze
biedniejsi od niego. sam był schorowany, jego żona była na poły niewidoma i chora, jedyny syn
odznaczał się słabym zdrowiem (być może autor ma a myśli ociężałość umysłową). Padł mu
jedyny koń. Obowiązek pospolitego ruszenia nałożony przez Henryka Lwa (Gotszalk mimo
niezamożności był człowiekiem wolnym i zobowiązanym do służby wojskowej) zimą spełniał
boso.

Warunki życia wspólnot wiejskich były tak ciężkie, że wielu popychały do rozboju nie

cofającego się nawet przed własnością kościelną (niektórych z nich spotkał Gotszalk cierpiących
na tamtym świecie). Wiara Gotszalka i jemu podobnych była żarliwa, ale mało dbająca o sprawy
doktrynalne, jak gdyby nietknięta przez oficjalną teologię. “Imię Chrystusa występuje tylko w
zwrotach o charakterze formalnym, o Duchu Świętym się nie mówi, Najświętsza Maria
Panna nie została wspomniana ani słowem (choć przecież jej poświęcony był kościół w
Neumünster)" (E. Assmann). Ani słowa o Wicelinie i innych biskupach stargardzkich!

Co działo się zanim nastąpiło widzenie? W maju 1189 cesarz Fryderyk I Barbarossa

zorganizował wyprawę krzyżową do Ziemi Świętej. Jego dawny i pokonany, ale wciąż
potencjalnie groźny rywal, były książę saski i bawarski Henryk Lew, który nie chciał udać się
na Wschód z cesarzem, w obawie przed możliwymi knowaniami pod nieobecność cesarską został
zmuszony do udania się na okres trzech lat do Anglii. Obawy okazały się uzasadnione, a
środki zapobiegawcze niewystarczające: już pod koniec sierpnia 1189 r. Henryk powrócił do
kraju i próbował odzyskać zbrojnie dawną pozycję w Saksonii. Hrabia Holsztynu i Stormarnu

background image

Adolf III z Schauenburga znajdował się przy cesarzu, wroga hrabiemu opozycja w Nordalbingii
(część Saksonii na północ od dolnej Łaby) podniosła głowę i przyłączyła się do księcia-
rebelianta. W imieniu księcia, przywódca pospolitego ruszenia Holzatów zarządził oblężenie
grodu Segeberg, w którym broniła się załoga hrabiego. Oblegający zmieniali się co czternaście
dni.

W takim właśnie momencie Gotszalk został powołany do pospolitego ruszenia pod

Segeberg. Nie pomogło powoływanie się na zły stan zdrowia. Wraz z innymi mieszkańcami swej
parafii 10 grudnia 1189 r. (była to niedziela) Gotszalk znalazł się pod obleganym grodem. Jednak
już dwa dni później powalił go silny atak febry, tak że towarzysze musieli się nim opiekować.
W dniu 17 grudnia stracił przytomność, a w środę 20 grudnia wyglądało, że życie uleciało z
jego ciała — jedynie usta pozostawały uśmiechnięte.

W wigilię 24 grudnia minął dwutygodniowy turnus i nastąpiła zmiana oblegających.

Ziomkowie załadowali ciało Gotszalka na wóz i skierowali się w drogę powrotną. Gdy znaleźli
się w odległości jednej tylko mili od Harrie — w Neumunster — część towarzyszy
zaproponowała, by pozostawić ciało Gotszalka w kościele, gdyż w Harrie nie było kościoła, więc
pogrzeb i tak musiałby się odbyć w Neumunster. Ostatecznie jednak zabrano ciało Gotszalka do
rodzinnej wioski i tam zdarzył się cud: rzekomo zmarły ocknął się z omdlenia i gdy nieco nabrał
sił, zaczął opowiadać o tym, co widziała jego dusza w ciągu pięciu dni przebywania poza ciałem
(od 20 do 24 grudnia).

Cierniowa droga i drzewo z chodakami

Dwaj aniołowie wzięli go pomiędzy siebie i rozpoczęła się wędrówka. Jeden z aniołów

przyjął na siebie rolę informatora. Dotarli do wielkiego, pięknego drzewa (lipy), na którego
gałęziach “rosły" buty, nieskończenie wiele chodaków. W kierunku lipy zmierzały ze wszystkich
stron gromadki i gromady dusz ludzkich. Tutaj bowiem doświadczyć miały one pierwszych mąk.
W koronie drzewa znajdował się anioł, wręczający niektórym duszom po parze chodaków
zdejmowanych z drzewa. Były to dusze tych, którzy za życia nie byli ludźmi złymi i mieli na
rachunku niebieskim jakieś zasługi. Zwłaszcza miłosierni, którzy choć sami wiele nie posiadali,
jednak dzielili się z ubogimi i potrzebującymi, mogli liczyć na dziwny dar.

Znaczenie tego prozaicznego daru miało niebawem się wyjaśnić. Zaraz bowiem za

cudownym drzewem znajdowała się rozległa (dwie mile, czyli ok. 15 km), upiorna łąka,
pokryta ostrymi jak brzytwa kolcami. Po nich musiało wraz z Gotszalkiem (który otrzymał
opatrznościowe buty) wędrować 14 obutych i około 120 bosych, którzy nie zasłużyli sobie na
łaskę i oczywiście teraz wśród jęków i strasznych męczarni musieli kontynuować drogę.

Był to dopiero początek drogi Gotszalka i jego towarzyszy przez zaświaty. Nie będziemy

szczegółowo śledzić dalszych etapów wędrówki, chcielibyśmy bowiem — zgodnie z zapowiedzią
— skoncentrować w niniejszym szkicu uwagę nie na eschatologicznym (przyznajemy:
głównym) wątku zabytku, lecz na realiach historycznych, przekazanych jak gdyby mimochodem,
“na marginesie" wędrówki Gotszalka. Tyle wszakże należy jeszcze dodać, że obraz zaświatów, jaki
przedstawił zgromadzonym u jego łoża czy w jego chałupie skromny wieśniak holsztyński, jest
obrazem, mimo wszelkich okropności i cierpień, optymistycznym. Podobnie jak u wielu innych
wizjonerów (np. Tundal) Gotszalk nie widział prawdziwego Piekła i prawdziwego Nieba, poruszał
się jedynie w regionach “przejściowych", poznając “przedsmak" tak jednego, jak i drugiego.
Istotą Nieba jest, co wynika ponad wszelką wątpliwość z relacji Gotszalka, światło i jasność,
spokój i niezmącone szczęście. Nic to, że prostaczkowi budowle niebiańskie przedstawiały się na
wzór i podobieństwo dobrze mu znanego kościoła parafialnego w Neumunster!

Pisząc o optymizmie Gotszalkowej wizji miałem na myśli co innego: głęboką nadzieję na

zbawienie. To już nie te czasy, gdy teologowie “lekką ręką" skazywali ogromną większość
wiernych na wieczne potępienie (zob. wyżej s. 60)! Dane Gotszalka są dokładne, a uczony
niemiecki Walther Lammers zadał sobie nawet trud przeliczenia ich, W gromadce Gotszalka
były początkowo w sumie 134 dusze. Po każdej próbie, każdej kolejnej męczarni, powiększała się
liczba zbawionych. Na końcu wędrówki bilans był następujący:

background image

—5 zostało dopuszczonych do Nieba

(= 3,7%)

—123 zostało już w trakcie wędrówki skierowanych
do miejsca szczęśliwego oczekiwania

(— 93,3%)

—6 jako bardziej obciążonych grzechami nadal musi
cierpieć męki, ale przecież także z nadzieją zbawienia w przyszłości (= 2,25%)
—z nich wreszcie jeden (nazywany przez Gotszalka "solivagus", “samotny wędrownik", gdyż
przez cały czas wędrówki trzymał się z dala od pozostałych), szczególnie obciążony (zob.
Niżej), także nie został pozbawiony nadziei zbawienia

(= 0,75%)

Nikt zatem z Gotszalkowej grupy nie został bezapelacyjnie odrzucony przez Boga i

skazany na potępienie, mimo że — jak jeszcze zobaczymy — niektórych obarczały wielkie
przewinienia

Gotszalk Dasonida i niedobrzy Słowianie

Najważniejszymi z historycznego punktu widzenia są rozdziały 21—25 obszerniejszej

wersji Widzenia. Pod koniec rozdziału 20 Gotszalk nazwał po imieniu kilka znanych mu
osobistości spotkanych w przedsionku Piekła, a wśród nich Guncelina I von Hagen (hrabiego
swarzyńskiego, tzn. ze Schwerina), przywódcę pospolitego ruszenia Holzatów Markrada
Młodszego, wójta Reinmara i dowódcę Dasona, oraz jeszcze innego Dasona, obdarzonego
przydomkiem Długi. Rozdział 21 poświecony został innemu znajomemu Gotszalka, jego
imiennikowi, synowi wymienionego Dasona, który z nich wszystkich musiał cierpieć
najsroższe męki. Na pytanie wizjonera o przyczynę tak ciężkiej kary, towarzyszący mu anioł
roztoczył dłuższe opowiadanie, stanowiące przedmiot rozdziałów 22—25.

W sąsiadującej z neumünsterską parafii Nortorf, gdzie mieszkał ów Gotszalk Dasonida,

żył również pewien Słowianin imieniem Tributi, syn Bakara, ojciec pięciu synów; cały ród od
imienia seniora nosił miano Bakarydów. Ich stosunki z Niemcami (indigenae — “tubylcy" —
symptomatyczne jest określenie tym terminem Holzatów i przeciwstawianie ich tym samym
ludności słowiańskiej!) układały się niepomyślnie. Bakarydzi zostali oskarżeni o rozbój i
musieli pod groźbą śmierci opuścić kraj. Po pewnym czasie powrócili jednak w sąsiedztwo i
trapili sąsiadów nieustannymi rozbojami i szykanami.

Gotszalk Dasonida, do którego obowiązków należało dbanie o spokój i porządek,

niezbyt gorliwie przeciwstawiał się uciążliwym sąsiadom, z którymi — jak twierdzi nasz
autor — łączyły go już dawniej jakieś bliżej nie określone konszachty i wreszcie doszedł z
nimi wręcz do porozumienia. Bezkarność tak rozzuchwaliła Bakarydów, że nie wahali się już
teraz porywać kobiety i dzieci Holzatów. “Dasonidzie jednak dotrzymywali niezachwianie
wierności, jak to jest w obyczaju Słowian", dzielili się z nim łupami, a w zamian otrzymywali
odeń potrzebne wskazówki i rady. “Na każdym zgromadzeniu [mowa o zgromadzeniach
wiejskich, thingach — J.S.], w każdej wiosce, w każdym domostwie, imię i czyny Bakarydów
rozbrzmiewały we wszystkich ustach, gdyż każdy człowiek skarżył się na swoje
straty".Wreszcie złoczyńcy posunęli się do świętokradztwa, rabując kościół parafialny w
Nortorf (wykradli z niego m.in. relikwie św. Marcina), a także drewniany kościółek we wsi
Jevenstedt. Autor podaje nawet, w jaki sposób dokonano włamania: przez specjalnie
wydrążony tunel. Zamiar obrabowania kościoła Panny Marii w Neumunster został
natomiast podobno udaremniony czujnością mieszkańców miasta, którzy regularnie pilnowali
obiektu.

Podziały narodowościowe w rejonie Neumunster najwidoczniej nie pokrywały się pod

koniec XII wieku z podziałami politycznymi i z grupami interesów. Wynika to z dalszych
szczegółów zawartych w Widzeniu Gotszalka. Zgromadzenie wiejskie (Goding) w
miejscowości Lockstedt sądziło Gotszalka Dasonidę i “arcyzbója (prothocleps) Hubiko. Graf
Adolf II (zm. 1164 r.), który przewodniczył sądowi, miał zamiar poddać oskarżonych próbie
żelaznego pługa (rodzaj sądu Bożego), ci nawet stawili się w wyznaczony dzień, ale do sądu
owego nie doszło w wyniku interwencji kanoników neümunsterskich. Nieoczekiwana
interwencja, jak domyśla się Assmann, tłumaczyła się chyba życzliwością konwentu dla pod-

background image

sądnych, ale trudno tu o pewność. W końcu (“nie wiem za czyim wstawiennictwem") w ogóle
zrezygnowano z prawnych sposobów postępowania z agresywnymi Bakarydami i ich
niemieckimi poplecznikami.

Tymczasem, wobec bezczynności władz, inicjatywę przejęli w swe ręce mieszkańcy

Nortorfu, którzy nie mogli pogodzić się z utratą relikwii ich niebieskiego protektora —
św. Marcina. Od grafa Adolfa otrzymali psa gończego, przeszukali przy jego pomocy lasy,
wytropili ukrywających się przestępców i zaczęli ich ścigać. Na uwagę zasługuje fakt, że tym
razem Gotszalk Dasonida brał udział w poszukiwaniu, a także to, że w “nagonce" obok
Niemców brali udział także Słowianie, “których wówczas większa część zamieszkiwała
ową parafię".

Jeden z uciekających próbował w ten sposób przechytrzyć prześladowców, że

niepostrzeżenie zmieszał się z nimi i udawał, że należy do ścigających. Został jednak przez
swoich (to znaczy Słowian) rozpoznany i — posądzony o zdradę — zabity. W tym czasie
pozostali zdołali zbiec. Następuje dość makabryczny opis sceny otwierania wnętrzności
zabitego Słowianina po to, by się przekonać, czym się zbieg tak długo odżywiał i w ten
sposób ewentualnie wpaść na trop ludzi wspomagających wyjętych spod prawa przez
dostarczanie im pożywienia. Obdukcja wykazała wszakże obecność w przewodzie
pokarmowym złoczyńcy jedynie owoców i orzechów leśnych.

Bakarydzi zapragnęli pomścić jednego ze swoich. Najpierw puścili z dymem domostwa

tych, którzy bezpośrednio przyłożyli rękę do zabójstwa uciekającego, następnie w okrutny sposób
zamordowali dwóch Bogu ducha winnych pasterzy (ich dusze spotkał później Gotszalk w niebie),
wreszcie poróżnili się nawet z Gotszalkiem Dasonidą i zarzucając mu nadmierny udział w
zyskach zerwali poprzedni z nim układ. Pozbawieni wszelkiego oparcia w okolicy, zniknęli
wreszcie i — ku zdziwieniu i zadowoleniu wszystkich — wszelki słuch o nich zaginął.

Rodzajem epilogu do tej barwnej prawdziwej sagi słowiańskiej jest rozdział 25,

poświęcony losom zrabowanych relikwii św. Marcina. Otóż Bakarydzi zabrali je do Wagrii,
“która jest częścią ziem słowiańskich, obecnie po wygnaniu Słowian w posiadaniu Niemców",
i oddali jednemu ze Słowian na przechowanie. Ten podobno z obawy przed zemstą niebios
oddał relikwie innemu ziomkowi mieszkającemu we wsi Ascheberg (w obecnym powiecie
Plon nad Wielkim Jeziorem Płońskim), który ukrył jestarannie w swym domu. Któregoś
dnia, spoglądając z daleka na swe domostwo, Słowianin ów ujrzał blask jak gdyby płomieni.
Zdjęty lękiem natychmiast przybiegł do domu i stwierdził z ulgą, ale i ze zdziwieniem, że nie
było żadnego pożaru i wszystko jest w porządku. Gdy historia jednak dwukrotnie się
powtórzyła, doszedł do wniosku, że jest to znak Boży i przestroga przed dalszym bezbożnym
przetrzymywaniem świętych relikwii, wobec czego oddał je tym (Słowianom), którzy dokonali
rabunku, a od nich z kolei relikwie znalazły się w posiadaniu Gotszalka Dasonidy. Ten
przechowywał je przez dłuższy czas u siebie, a następnie, udając, że odbił je z rąk
rozbójników, sprzedał je parafianom w Nortorf za poważną sumę grzywien.

Taka więc była przyczyna, dla której przebiegły a wiarołomny Gotszalk Dasonidą skazany

został przez sprawiedliwość Bożą na najgorsze męczarnie (barwnie opisane w rozdziale 21),
mające trwać aż do Sądu Ostatecznego.

Okrutny wyrok

Bardzo interesujący, acz z innego punktu widzenia, jest także kolejny, 26 rozdział

obszerniejszej wersji Widzenia. Dotyczy on zbrodni popełnionej przez małoletniego (9 lat!)
chłopca na swym jeszcze młodszym przyjacielu oraz okrutnej kary łamania kołem,
wymierzonej i wykonanej na mordercy na mocy wyroku sądu wiejskiego (Lotding). Podczas
gdy większość obecnych na rozprawie, tknięta litością dla młodego wieku mordercy, skłonna
była potraktować go łagodniej, przeważyło zdanie krewnego zamordowanego chłopca i (o
dziwo!) pewnego kapłana, który podkreślił odpowiedzialność łagodnych sędziów za
ewentualne zbrodnie popełnione przez mordercę w przyszłości. Opowiadanie zaczyna się “od
końca", to znaczy od kary pośmiertnej (umiarkowanej!), jaka dopełnia sprawiedliwość ludzką.

background image

Rozdział ten, niewątpliwie przejmujący w swej wymowie i barbarzyństwie, słusznie budzi
zainteresowanie historyków obyczaju i praktyki prawnej wsi północnoniemieckiej tego okresu.

Za nie mniej ciekawy wypadnie uznać także rozdział 27, w którym autor opowiada o

wyrzutach sumienia, jakie trapiły wymienionego wyżej krewniaka zamordowanego dziecka (na
imię miał Winido) na wspomnienie tak mimo wszystko okrutnej kary wymierzonej zbrodniczemu
dziecku, a mającej wszelki pozór krwawej zemsty, nie zaś kary w duchu chrześcijańskim.
Okazuje się, że najwłaściwszą formą pokuty za przewinienia były pielgrzymki do Jerozolimy i
Compostelli.

Wspomnijmy jeszcze o rozdziale 28, w którym anioł charakteryzuje Gotszalkowi trzy

rodzaje zabójców (według wzrastającego stopnia złej woli) i odpowiadające im stopnie kar
pośmiertnych. Po stwierdzeniu, że najgorszym rodzajem morderstwa jest zabicie kogoś z
najbliższych, autor dodaje jednak następującą uwagą:

“Czwarty rodzaj [morderstwa — J.S.] jest wtedy, gdy ktoś ma nadzieję dzięki komuś

potężniejszemu wzbogacić się i wywyższyć i [dlatego — J.S.] przysięga mu wierność, następnie
zaś, złamawszy przysięgę, zabija go albo wydaje na zabicie; w ogóle nie może być odkupiony"
— zapewnił anioł — “lecz taki człowiek będzie raczej skazany na wieczne potępienie".

Gotszalk wypowiedź tę skojarzył z pewnym tajemniczym osobnikiem, pojawiającym

się kilkakrotnie w jego wizji, a określonym jako “solivagus". Otwiera się tu naturalnie spore
pole do domysłów, kim mógł być tak ciężko ukarany zdrajca, tak aluzyjnie jedynie
wspomniany w utworze. Musiał być kimś znacznym, skoro pod koniec życia mógł
ufundować kościół, wszakże jak widać fundacja ta niewiele pomogła jego duszy. Assmann
skłonny jest hipotetycznie identyfikować tę postać z grafem Henrykiem ze Schwarzburga
(zm. 1177/1178) — opiekunem Adolfa II f, negatywnie scharakteryzowanym także przez
kronikarza Helmolda z Bozowa.

Trochę może nawet dziwić ten element ideologii lennej w utworze o zgoła innej,

chłopskiej, zasadniczej perspektywie społecznej. Czyżby chodziło o późniejszą interpolację?
Okazuje się, że zbrodnia felonii gorsza jest nawet od niedbalstwa, w wyniku którego zginęło
niewinnie wielu chrześcijan. Ku swemu zdziwieniu Gotszalk spotkał w Czyśćcu niedawno
zmarłego (wkrótce po roku 1184) przywódcę pospolitego ruszenia Markrada Młodszego z
rodu Ammonidów, cierpiącego wielkie męki. Zdziwienie było o tyle usprawiedliwione, że
Markrad uważany był (także przez Gotszalka) za dobrego człowieka. Zapytany anioł
wyjaśnił, że jest to zasłużona kara dla prefekta za jego postawę w trakcie kampanii wojennej
(wiosną 1181 r.) Henryka Lwa, pustoszącego przy pomocy Słowian kraj raciborski (Ratzeburg),
którego władca odstąpił od niego. Pogańscy Słowianie wymordowali przy tej okazji wielu
chrześcijan. Miejscowi Niemcy chcieli zbrojnie wystąpić przeciw napastnikom, Markrad —
stronnik Henryka Lwa — sprzeciwił się jednak temu. Za to go właśnie spotkała po śmierci
kara, która jednak, choć dotkliwa, za wstawiennictwem żony zmarłego, jej modłów i
jałmużny, została Markradowi znacznie złagodzona, tym bardziej że prowadził on nienaganny
tryb życia i popierał kościoły oraz klasztory.

Byli uczeni, którzy dziwną mieszaninę realizmu i fantastyki Widzenia Gotszalka

składali na karb niezrównoważonej psychicznie osobowości autora. To nie ma dla nas
zasadniczego znaczenia, choć nie jest wykluczone, że analiza dolegliwości i cierpień
Gotszalka mogłaby niejedno dorzucić do poznania warunków życia i zdrowotności
niższych warstw społeczeństwa średniowiecznego.

Pozostawiając ten aspekt zagadnienia specjalistom z dziedziny dawnej medycyny, wypada

na zakończenie stwierdzić, że Widzenie Gotszalka stanowi źródło historyczne dużej wagi.
Pozwala ono nie tylko na rozważania i wnioski na temat religijności ludowej w powierzchownie
jedynie schrystianizowanych rejonach niedawnego pogranicza słowiańsko-niemieckiego, lecz
także na pogłębienie znajomości tamtejszych stosunków społecznych, prawnych i etnicznych.

Jeżeli chodzi o epizody słowiańskie, które zreferowaliśmy nieco dokładniej, to są to

oczywiście jedynie zbliżenia punktowe, migawki, których walor ogólniejszy jest może
ograniczony, ale migawki tym cenniejsze, że dotyczą spraw, o których milczą inne źródła.

background image

O ile Adam z Bremy ogarnął północną część Połabszczyzny syntetycznie, jak gdyby z

lotu ptaka, o ile Helmold z Bozowa przedstawił stosunkowo dokładny i nie mający
odpowiednika w skali całej Połabszczyzny obraz schyłkowego okresu słowiańskiego w dziejach
Wagrii, o tyle Widzenie Gotszalka umożliwia spojrzenie “mikrograficzne" na skomplikowane,
jak widzieliśmy, i niełatwe współżycie Słowian i Niemców kilku wsi i parafii w rejonie
Neumünster, “na skraju świata chrześcijańskiego" (jak to z pewną przesadą określił wydawca
Widzenia Erwin Assrnann).

OSTATNI SŁOWIANIE NAD ŁABĄ

Zmiana na gorsze

Nie wiemy, jaka była odpowiedź księcia sasko-lauenburskiego Magnusa na pytanie, które

zadano mu w pewnym procesie. Znamy natomiast pytanie: “Czy prawdą jest, że w Dertzink do
chwili obecnej utrzymuje się mowa słowiańska?". Pytanie było kłopotliwe. Podobny zarzut mógł
już w XVI wieku zaszkodzić księciu. Przynajmniej w niektórych rejonach Niemiec niemiecka
opinia publiczna była zdecydowanie wroga mniejszości słowiańskiej.

Był to bowiem czas kształtowania się pierwocin nacjonalizmu w kręgach stojącego u

progu swego rozwoju mieszczaństwa niemieckiego. To prawda, że od samych początków
istnienia państwo najpierw frankijskie, a od X wieku począwszy — średniowieczne państwo
niemieckie walczyło bezustannie o rozszerzenie swych granic, zwłaszcza tam, gdzie otwierały się
najbardziej obiecujące perspektywy agresji — na wschodzie. Dzieje walk niemiecko-słowiańskich
pełne są srogości i (umiejmy dojrzeć prawdę) obopólnych okrucieństw. Takie były bowiem wojny
w średniowieczu.

W stosunku do podbitych Słowian polityka feudałów niemieckich nie była jednak

jednoznaczna. Słowianie, przeważnie traktowani jako zło konieczne (któż inny mógłby na
słabo zaludnionych obszarach uprawiać ziemię i płacić czynsz?), utrzymywali się na niektórych
obszarach przez długie stulecia i z wolna dopiero, niejako naturalną w warunkach obcego
panowania koleją rzeczy, rozpływali się wśród ludności niemieckiej, germanizowali się. Stosunek
feudalnego społeczeństwa niemieckiego do Słowian na ogół nie był przychylny (choć potrafimy
wskazać przykłady zupełnie odmiennego nastawienia, por. wyżej, s. 276), a raczej niekiedy
pogardliwy, ale nie tyle ze względu na ich słowiańskość, lecz najpierw ze względu na
pogaństwo, w jakim ci długo pozostawali, dalej: z powodu odmiennego języka i obyczaju, a
przede wszystkim ze względu na to, że pozbawieni wyższej rodzimej warstwy społecznej
(padła ona w walkach lub najprędzej się zgermanizowała) Słowianie stanowili zwykłe
najuboższą część ludności.

Średniowiecze nie interesowało się zbytnio narodowością, lecz przede wszystkim —

bogactwem, które określało społeczną pozycję człowieka, oraz — na drugim miejscu —
wyznawaną religią.

Dopiero rozkład niemieckiego społeczeństwa feudalnego i wzrost roli bogatego

mieszczaństwa przyniósł istotne pogorszenie sytuacji znacznie tymczasem przetrzebionej
ludności słowiańskiej. Mieszczanie rzadziej byli zainteresowani w ściąganiu renty feudalnej
od chłopów słowiańskich, a słowiańscy kupcy i rzemieślnicy w miastach stanowili dla nich
niepożądaną konkurencję. Dogodny oręż ideologiczny przeciw Słowianom dostarczyła Niemcom
reformacja.

Nie da się zaprzeczyć, że ten wielki postępowy nurt społeczno-religijny miał również i

swoje ciemniejsze strony. Stosunek wybitnych reformatorów do Słowian był z reguły
nieprzychylny, niekiedy wręcz wrogi. Sam ojciec niemieckiej reformacji Marcin Luter wyrażał
się o nich (konkretnie o Serbołużyczanach) jak najgorzej. Pisał: “Ze wszystkich narodów
najgorszym są Wendowie [niemiecka nazwa Słowian — J. S.], pomiędzy których wrzucił nas
Bóg". I dalej przeprowadził ojciec protestantyzmu bynajmniej nie nazbyt pokorne porównanie
losu Chrystusa, który zszedł z nieba między złych Żydów, a ci go zamordowali, z losem

background image

apostołów nowej, protestanckiej wiary, którym również wypadło nauczać wśród najgorszego
ludu, wśród Słowian.

W mieście Lüneburg, niedaleko od rejonu, w którym toczyły, się dzieje opowiadane w

niniejszym rozdziale, katolicki proboszcz już w roku 1528 ostrzegał radę miejską przed
możliwymi konsekwencjami “sekty luterskiej". Jego zdaniem wprowadzenie reformacji do
hanzeatyckiego Lüneburga będzie znacznie trudniejsze niż np. w Augsburgu czy Norymberdze,
ponieważ w Lüneburgu istnieje wiele nienawiści między Wendami a Niemcami, między
biednymi a bogatymi.

Niełatwo ustalić, jaka była przyczyna tej wrogości. Gorliwi predykanci (kaznodzieje)

protestanccy nie mogli pewnie tak szybko jak by chcieli, nawrócić Słowian na nowe wyznanie.
Złożyły się na to i trudności językowe (kapłani nie umieli po słowiańsku, Słowianie
najczęściej nie rozumieli po niemiecku), i pewien konserwatyzm uboższej ludności
słowiańskiej, niechętnej nowinkom, zwłaszcza jeżeli nowa wiara była im podawana w oschły,
surowy sposób, bez uroczystości, obrzędów i zewnętrznego splendoru religii katolickiej.
Słowianie, którzy tak długo potrafili niegdyś trwać przy pogaństwie, broniąc się przed
przyjęciem chrztu, teraz niełatwo przekonywali się do nowej, niemieckiej wiary.

Od szesnastego wieku walka z ludnością słowiańską żyjącą na terenie Niemiec obejmuje

coraz więcej dziedzin życia. Ukazują się zarządzenia zakazujące nadawania Słowianom praw
miejskich. Zaczynają się więc oni osiedlać w pobliżu miast, powstają osady podmiejskie
zamieszkałe w znacznej części przez Słowian, tzw. chyże.

Szczególnie zagrożone czują się cechy rzemieślnicze, zazdrośnie broniące interesu swoich

niemieckich członków. Od każdego kandydata do cechu wymaga się udowodnienia, że jest on
czystej krwi Niemcem i nie miał w rodzinie żadnego Słowianina ani Słowianki. Tu i ówdzie
wychodzą zakazy żenienia się ze Słowiankami; w miejscach publicznych czy w obecności osoby
duchownej nie wolno odezwać się po słowiańsku!

Widzimy, że arsenał środków do walki z elementem słowiańskim stawał się bardzo

pojemny, a środki — zupełnie “nowoczesne".

“Wyspa słowiańska" nad Łabą

Wracajmy jednak do naszego księcia, od którego rozpoczęliśmy niniejszy rozdział.

Wspomniany proces toczył się w całkiem nieważnej dla nas sprawie, jaką miał książę z biskupem
raciborskim (niem. Ratzeburg), Znając już antysłowiańskie tendencje w ówczesnych Niemczech,
nie zdziwilibyśmy się, gdyby książę zaprzeczył zarzutowi. Nie uwierzylibyśmy jednak.

W samej nazwie kraju “Dertzink" odnajdujemy rdzeń słowiański. Nazwa ta pochodzi od

dobrze znanego językom słowiańskim wyrazu “darc", czyli głóg. Nic dziwnego: kraik ten,
położony w widłach Łaby i wpadającej do niej rzeki Sudy (Sude) wraz z jej dopływem Regnicą
(Rögnitz), stanowi południowo-zachodni skraj Meklemburgii. Mieszkały tam w średniowieczu
plemiona Połabian12 i Smolińców, należące do szerszego związku plemion obodrzyckich.
Na wschód od nich rozciągały się siedziby licznych i bitnych plemion wieleckich (lucickich).
Meklemburgia była niegdyś krajem czysto słowiańskim. Ale zacięte walki prowadzone przez
tamtejszych Słowian z Niemcami, zwłaszcza w wiekach XI—XII, tak bardzo wyniszczyły kraj i
zdziesiątkowały jego ludność, że stosunkowo łatwo i szybko dokonała się germanizacja. To
prawda, że kompletnie zgermanizowani potomkowie książąt słowiańskich sprawowali władzę w
Meklemburgii aż do rewolucji 1918 roku, szczycąc się niekiedy nawet tym, że są najstarszą wśród
europejskich rodów panujących dynastią słowiańską, ale w XVI wieku w ich kraju Słowian już
prawie nie było — z jednym wyjątkiem, właśnie Słowian na południowo-zachodnim skraju
Meklemburgii, o których to zagadywano księcia Magnusa.

W tej samej okolicy, na obszarze tzw. Pustkowia Jabelskiego (Jabelheide), położonego

pomiędzy rzekami Sudą i Eldą, obecność Słowian poświadcza w roku 1521 rostocki profesor i
kronikarz Mikołaj Thurius: “Ci, którzy zamieszkują Las Jabelski, tak pod względem obyczaju,
jak i języka, dotąd są Sarmatami [uczona nazwa Słowian — J. S.] i nic ze swoich obyczajów
nie zmienili".

background image

Wiadomości te zasługują na uwagę dlatego, że stanowią potwierdzenie już dość dawno
zaobserwowanego przez uczonych faktu istnienia w XVI wieku po obu stronach środkowej i
dolnej Łaby czegoś w rodzaju szczątkowej wyspy słowiańskiej, otoczonej ze wszystkich stron
żywiołem niemieckim. Podobną wyspę stanowił w wiekach następnych obszar Serbołużyczan,
z tym tylko, że ci ostatni mieli bardzo ścisłe kontakty polityczne i kulturalne, a także łączność
terytorialną z obszarem Czech. Izolacja Serbołużyczan nie była więc tak zupełna, jak w
wypadku “wyspy" nad środkową i dolną Łabą.

Na ową “wyspę" składały się cztery obszary bezpośrednio ze sobą sąsiadujące. Na

prawym brzegu Łaby, oprócz wspomnianej Meklemburgii południowo-zachodniej, należy tu
zaliczyć Przegnicę (Prignitz)13, wchodzącą w skład Marchii Brandenburskiej, a położoną na
południowy wschód od kraju Dertzink i Pustkowia Jabelskiego. Po przeciwnej, zachodniej
stronie Łaby należały do wyspy: najpierw sąsiadująca z Przegnicą przez Łabę Stara
Marchia (Altmark), również stanowiąca część składową (i zalążek) Marchii
Brandenburskiej, oraz na północ od Starej Marchii położony “kraj Słowian" (Wendland),
należący pod względem politycznym do książąt brunszwicko-lüneburskich z rodu Welfów.
O ile w trzech pierwszych ziemiach resztki ludności słowiańskiej wymarły ostatecznie w tymże
XVI wieku, o tyle w lüneburskim (inaczej: hanowerskim) Wendlandzie przetrwały znacznie
dłużej. Ku tym ostatnim Słowianom, tak uporczywie trzymającym się obyczaju i mowy
przodków, kieruje się nasza uwaga.

Drzewianie

Nie będziemy tutaj zajmowali się zagadkami najdawniejszych dziejów Słowian na tym

terenie. Kiedy przybyli do obecnego Wendlandu? Skąd przyszli? Do którego odłamu Słowian
połabskich należy zaliczyć tę zachodnią forpocztę Połabszczyzny? Kiedy doszło do podboju ich
kraju przez Niemców? Takie były ich dzieje wewnętrzne w samodzielnym okresie życia
plemiennego, a jak kształtowały się one po podboju niemieckim? Na wiele z tych i innych pytań
nie potrafimy, z braku źródeł, odpowiedzieć

14

.

Wiemy jednak, jak nazywali się ci załabscy Słowianie. Byli to Drzewianie, a więc

nazywali się podobnie, jak jedno z plemion ruskich — Derewlanie. Nazwa oznaczała
oczywiście w obu wypadkach “ludzi żyjących w lasach". A dlaczego tak mało wiemy o
ich najdawniejszych dziejach?

Drzewianie zajęli swoje, znane nam z późniejszych czasów, siedziby w tak odległych

czasach, że świat chrześcijańskiej kultury zachodniej nie znał jeszcze obszarów Niemiec
północnych i wschodnich i nie wiedział prawie nic o wydarzeniach, jakie tam się rozgrywały.
Migracja Słowian na zachód odbywała się niejako “po cichu", nie zauważona przez kronikarzy.

A gdy pod koniec VIII wieku państwo Franków Karola Wielkiego starło się na swej

wschodniej granicy ze Słowiańszczyzną połabską, mały kraik Drzewian, odcięty od pozostałych
plemion połabskich potężną Łabą, został natychmiast opanowany przez Franków. Krwawe i
długotrwałe walki toczyły się na wschód od Łaby. Bitne plemiona wieleckie i obodrzyckie przez
wieki całe stawiały opór. A mały kraik Drzewian, bardzo zresztą niegościnny i trudny do
osiągnięcia, nie przyciągał zainteresowania...

Język umiera

To zapomnienie miało jednak i inny, bardzo dla miejscowej ludności pomyślny, skutek.

Drzewianie nie myśleli o zbrojnym występowaniu przeciw Niemcom. To w ich sytuacji nie
miałoby sensu. Nie dotknęły więc ich niszczycielskie wojny, ekspedycje karne i przymusowe

14

Sprawami tymi zajmowałem się. dokładniej w pracach wymienionych we “Wskazówkach

bibliograficznych" do niniejszej książki (zob. s. 358), do których. mogę odesłać zainteresowanego Czytelnika.
Ogólniejsze problemy związane z przybywaniem plemion słowiańskich we wczesnym średniowieczu na Połabie
poruszam w rozdziale 20 o Słowianach w Turyngii. Wydaje się, że proces zajmowania przez Dr ze wian obszarów
nad dolną Łabą, aczkolwiek nieuchwytny w źródłach, nie odbiegał zbytnio od tego, co działo się w południowej
części Połabia,

background image

wysiedlenia. Nie najbogatszy kraj nie przyciągał też specjalnie kolonistów niemieckich.
Wendland nie stał się częścią władztwa margrabiów brandenburskich, którzy na innych terenach
wykazali wyraźne tendencje anty słowiańskie. Książęta brunszwieko-lüneburscy panujący nad
Wendlandem nie mieli specjalnego interesu w prześladowaniu Słowian.

Dzięki tym wszystkim przyczynom, Drzewianie połabscy okazali się tym plemieniem,

które najdłużej, bo aż do XVIII wieku, zachowało resztki swej odrębności, a przede wszystkim
swój język słowiański, prawda, że nie wolny od silnych naleciałości niemieckich.
Dopiero w czasach nowożytnych, na skutek naturalnych procesów asymilacyjnych, a także
pod wpływem tych tendencji, o których mówiłem na początku niniejszego rozdziału, dokonał
się ostateczny zanik tej ostatniej nadłabskiej twierdzy Słowiańszczyzny.

Tak szczęśliwie złożyło się dla nauki, że w momencie, gdy nic już nie mogło zatrzymać

procesu germanizacji, znalazły się jednostki, które zadbały o opisanie ginących obyczajów i
przekazanie potomności fragmentów języka drzewiańskiego. Trzech zwłaszcza ludzi położyło
duże zasługi na tym polu nauki: pastor protestancki Chrystian Hennig (1649—1719),
włościanin wendlandzki i czystej krwi Słowianin z pochodzenia Jan Parum Schultze (1677—1740)
oraz lekarz Jan Henryk Jugler (1758—1812).

Wszyscy oni zgodnie stwierdzają (a byli nie byle jakimi znawcami problematyki

wendlandzkiej), że około roku 1750 język drzewiański

15

był już niemal zupełnie wymarły.

W roku 1705 Hennig, szukając ludzi znających dawny język, zauważył, że na wschód od

rzeki Jasnej (niem.: Jeetze) już tylko 10 osób mówi po “wendyjsku", a nieco wcześniejszy
poszukiwacz, może mniej pilny od Henniga, żalił się, że musiał stracić bardzo dużo czasu,
zanim znalazł kogoś, kto potrafił mu odmówić po słowiańska “Ojcze nasz". A jeszcze
trzydzieści lat wcześniej podróżnicy i duszpasterze protestanccy zgodnie twierdzili, że język
wendyjski panuje na dużym obszarze, bo w całym niemal powiecie lüchowskim, a nawet dalej na
zachód!

Gdy chłopski kronikarz Jan Parum Schultze skarżył się, że gdy on sam i jeszcze trzech

starców umrze, nikt nie będzie nawet wiedział, jak się mówi po słowiańsku na psa, to, niestety, skarga ta
była usprawiedliwiona, a przepowiednia sprawdziła się w zupełności.

W roku 1751 miała umrzeć ostatnia Słowianka, która biegle władała językiem

ojczystym. Wiemy o tym z jednej z ksiąg parafialnych. Prowadzący tę księgę pastor dopisał przy
wpisie o jej śmierci pewną ciekawostkę. Otóż kiedy bawił w Wendlandzie elektor hanowerski
(zarazem król Wielkiej Brytanii), sprowadzono przed jego oblicze właśnie tę niewiastę, by
król mógł zobaczyć ten żywy relikt odległych czasów, posłuchać mowy słowiańskiej i
słowiańskich piosenek.

Upłynęło jeszcze kilkadziesiąt lat i oto w roku 1798 umarł stary rolnik Warratz (niemal po

słowiańsku brzmi to nazwisko, jak gdyby “Oracz"!), który umiał jeszcze odmówić “Ojcze nasz"
po słowiańsku, choć kronikarz donoszący nam o tym podejrzewał, że była to tylko
mechaniczna recytacja, bez rozumienia sensu wypowiadanych słów.

Tak wymarła mowa słowiańska nad dolną Łabą. Utrzymała się ona do czasów, gdy kilka

już wieków trwał proces ekspansji niemieckich panów feudalnych, skierowany najpierw przeciw
innym plemionom połabskim, a później przeciw dalszym państwom słowiańskim: Czechom,
Polsce i Rosji. Toż to już po rozbiorach Polski zamilknął głos potomka Drzewian — Warratza!

Do akcji wkraczają uczeni

Im więcej czasu upływało od chwili ostatecznej germanizacji Wendlandu, tym więcej

uwagi poświęcił świat nauki Drzewianom. Przypuszczono szturm ze wszystkich stron.

Historycy wertowali stare dokumenty i kroniki w poszukiwaniu wiadomości o

Drzewianach (z bardzo mizernym rezultatem). Etnografowie ze zdumieniem spostrzegli, że
dziewiętnasto- i dwudziestowieczna ludność niemiecka zamieszkująca Wendland różni się

15

Uczeni nazywają zwykle język, jakim mówili potomkowie dawnych Drzewian połabskich, językiem

połabskim. Jest to jednak nazwa niezbyt precyzyjna, gdyż plemiona połabskie mówiły różnymi dialektami, które
w miarę upływu czasu wykazywały coraz więcej różnic.

background image

pewnymi cechami bardzo wyraźnie od mieszkańców sąsiednich okolic. Co więcej,
dokładniejsze badania wskazywały niedwuznacznie na to, że te odmienne cechy mają wiele
analogii z urządzeniami i cechami znanymi z różnych krajów słowiańskich.

Językoznawcy, biorąc na warsztat lokalny dialekt, jakim mówią Wendlandczycy,

doszukują się coraz to nowych naleciałości nieniemieckich, które tylko na podstawie języków
słowiańskich dadzą się wytłumaczyć. Słowiańskie brzmienie ma większość nazw wsi, pól, łąk,
wód i pagórków w Wendlandzie.

Geografowie i historycy osadnictwa spoglądają na wygląd wsi w Wendlandzie i znowu

stwierdzają, że ten typ zabudowy wiejskiej nie występuje na sąsiednich terenach. Tam
przeważają wsie duże, bezładnie rozrzucone oraz tzw. ulicówki, natomiast w Wendlandzie prym
wiodą małe wioski o kształcie podkowiastym, skupione wokół niewielkiego placu łub
stawu, z tak blisko obok siebie wachlarzowato ustawionymi domami, że niekiedy trudno się
człowiekowi między nimi przecisnąć. Wsie te noszą w nauce nazwę okolnic.

Co popchnęło mieszkańców do nadawania takiego właśnie kształtu swym wsiom? Nie

ulega wątpliwości, że okólny układ wsi jest bardzo dawny. W nowszych czasach wsie takie już
nie powstawały. Raz dlatego, że była to forma, przyznajmy, bardzo niewygodna, sztywna i
niepodatna na rozrastanie się wsi, a dwa, że była niebezpieczna i władze administracyjne nie
zgodziłyby się (choćby ze względów ochrony przeciwpożarowej) na budowę okolnic.

Nie wchodząc w dyskusje na temat genezy okolnicy, stwierdzimy jednak, że wielu

uczonych uważa tę formę zabudowy wsi za występującą często wśród średniowiecznej ludności
słowiańskiej, zwłaszcza na terenach pogranicznych. Względy obronne i konieczność ochrony
bydła przed złodziejami i dzikimi zwierzętami tłumaczyłyby tę genezę wystarczająco.

Na koniec ruszyły łopaty archeologów. Z wolna wydzierają one ziemi wendlandzkiej

coraz to nowe dowody jej słowiańskiej przeszłości. Znamy w tej chwili już kilka
cmentarzysk słowiańskich, zbadano słowiańskie osady, a nawet odkryto i częściowo zbadano
grody słowiańskie, co jest szczególnie cennym ustaleniem, gdyż istnienie grodów dowodzi
pewnego zaawansowania stosunków społecznych u wczesnośredniowiecznych Drzewian, a
nawet sugeruje kształtowanie się lokalnych, plemiennych ośrodków władzy.

Ciągle jeszcze mało wyraźne dzieje Drzewian połabskich, dzięki wysiłkom różnych nauk,

nabierają kolorów życia.

Legenda

A na miejscu, w samym Wendlandzie?
Przez cały wiek XIX pojawiają się raz po raz doniesienia o tym, że Drzewianie rzekomo

jeszcze zupełnie nie wymarli, że ich język gdzieś tam, w zapadłych wsiach, ciągle jest w użyciu.

Ktoś komuś około roku 1845 opowiadał, że starzy ludzie w kilku wsiach wendlandzkich

mówią jeszcze po wendyjsku, co więcej: że na cmentarzach w tych wsiach znajdują się nagrobki z
wendyjskimi napisami oraz że na jakiejś plebanii zachowała się nawet jakaś księga kościelna ze
słowiańskimi wpisami.

Wybitnemu niemieckiemu etnografowi Tetznerowi pewien stary nauczyciel wendlandzki

donosił jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia, że w jednej ze wsi koło Luchowa sołtys zwoływał
chłopów na zebranie, wykrzykując jakąś słowiańską formułkę.

Najwięcej zamieszania w nauce wywołał powszechny spis ludności Królestwa Pruskiego

przeprowadzony w roku 1890 (od r. 1866 Wendland wchodził w skład Prus). Wtedy to po raz
pierwszy od wielu lat umieszczono w kwestionariuszach spisowych rubrykę: język. W powiecie
luchowskim, ku zdziwieniu niemieckiej opinii publicznej i zagranicznych (zwłaszcza
słowiańskich) środowisk intelektualnych, aż 270 mężczyzn i 235 kobiet podało jako swój ojczysty
język — język wendyjski. Dalszych 46 mężczyzn i 26 kobiet wymieniło ten język obok języka
niemieckiego.

Pisma slawistyczne rzuciły hasło ponownego zbadania problemu

16

. Na apel

16

Niemałe zasługi w rozbudzaniu zainteresowania dla dawnych Drzewian położył polski historyk Alfons

Parczewski.

background image

odpowiedziała jak zwykle czujna, tak bardzo dla nauki zasłużona Polska Akademia
Umiejętności w Krakowie. Na jej zlecenie udał się. do Wendlandu łużycki uczony Ernest
Muka i przemierzywszy kraj wzdłuż i wszerz, rozpytując wszędzie miejscową ludność i inteligencję,
wertując wszelkie dostępne mu materiały rękopiśmienne i drukowane, doszedł do następującego
wniosku:

Ludność słowiańska w Wendlandzie (potomkowie Drzewian połabskich) wymarła

ostatecznie w XVIII wieku, zgodnie z wiarygodnymi świadectwami Henniga, Parum Schultzego i
Juglera. Wszelkie późniejsze “informacje" o rzekomym przetrwaniu Słowian w głąb XIX
wieku nie odpowiadają rzeczywistości.

Dlaczego wobec tego tyle razy wprowadzano uczonych i opinię publiczną w błąd? Muka

trafnie, jak się wydaje, wskazał na najważniejszą przyczynę: nieporozumienie. To, co często brano
za pozostałości języka słowiańskiego, było po prostu miejscowym dialektem niemieckim,
różniącym się od gwar sąsiednich, czysto niemieckich okolic. Prawdą jest, że ta obcość
dialektologiczna miała swe źródło właśnie we wzajemnych wiekowych stosunkach sąsiedzkich z
językiem Drzewian, ale nie zmienia to faktu, że w XIX wieku był to już tylko język niemiecki.
Nie zdawali sobie z tego sprawy ci mieszkańcy Wendlandu, którzy w roku 1890 wpisali na
arkusze spisowe: język wendyjski.

Muka nie wziął jednak pod uwagę i dodatkowej możliwości. Wendlandczycy widzieli

przecież, że w XIX wieku kraj ich stanowił pewną osobliwość naukową i zapewne, w jakiejś
mierze, atrakcję turystyczną (także obecnie ten kraj z jakimś nostalgicznym, pełnym spokoju
charakterem oraz z dobrze zachowanymi lub trafnie zrekonstruowanymi okolnicami jest atrakcją
turystyczną dużego formatu). Taka sytuacja mogła im odpowiadać, byli przecież obiektem
zainteresowania poważnych panów profesorów z Budzi-szyna, Lipska, a nawet z Berlina. Ba,
również uczeni zagraniczni chętnie przyjeżdżali do Wendlandu. Znane na całym świecie
zjawisko snobizmu mogło, jak sądzę, nawet popychać niektórych, bardziej “przedsiębiorczych"
obywateli do mistyfikacji, usiłującej podtrzymać to zainteresowanie.

Jak inaczej bowiem wytłumaczyć wydarzenie, jakie miało miejsce w nie opodal

Wendlandu położonym mieście Salzwedel? Do tamtejszego aptekarza, który po amatorsku
zajmował się, jak tylu Niemców, dziejami swego regionu, przybył raz chłop wendlandzki i
zdumionemu aptekarzowi wyrecytował po wendyjsku całą modlitwę “Ojcze nasz".
Upłynęło 30 lat i dopiero wspomnianemu uczonemu Muce udało się przypadkowo wpaść
na trop oszustwa.

Okazało się ni mniej ni więcej, że ów, widać nie w ciemię bity wieśniak, świadom

zainteresowania, jakie budzi język dawnych Drzewian, nauczył się na pamięć tekstu tej
modlitwy, jaki znalazł w jednej z książek poświęconych wymarłemu językowi, mówiąc
aptekarzowi, że nauczył się tej modlitwy w domu rodzicielskim. Chyba chciał sobie po prostu
zakpić z poczciwego regionalisty — amatora, a może, jak przypuściliśmy powyżej, chodziło mu
o stworzenie pewnego “szumu" wokół problematyki drzewiańskiej.

Nie sądźmy zbyt surowo podobnych, niewinnych przecież w gruncie rzeczy, choć

irytujących sztuczek. Są bowiem w nastawieniu pewnych kręgów ludności Niemiec północnych
znacznie bardziej niepokojące zjawiska. Wspomnijmy o jednym. Z dawien dawna utrzymuje się
przekonanie, że hanowerski Wendland jest krajem, w którym szczególnie często mają miejsce
akty kryminalnych podpaleń. Być może fakty te niektórzy skłonni są pochopnie łączyć z dawną
ludnością słowiańską.

Współczesny nam uczony niemiecki wykazał niezbicie, że to przeświadczenie pozbawione

jest wszelkiej realnej podstawy. Dlaczego jednak tak uporczywie pokutuje?


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KALENDARIUM DZIEJÓW SŁOWIAN POŁABSKICH
Niemcy wobec Słowian Połabskich
Jeż Teodor Tomasz Narzeczona Harambaszy Powieść z dziejów słowiańszczyzny południowej
Znaczenie misji Konstantyna i Metodego dla dziejów Słowian
Teksty źródłowe do dziejów wczesnej słowiańszczyzny, Reko
Spory wokół dziejowej roli Słowian, studia, prawo rzymskie
Połabscy i Łużyccy Strażnicy Wiary Słowian oraz Bohaterowie Narodowi – Książę Obodrytów Niklot (1090
Brückner Aleksander Legendy o Cyrylu i Metodym wobec prawdy dziejowej Szkic z dziejów chrześciaństw
Strzelczyk Adrian Wypracowanie Religie slowian
Krucjata na Słowian
Polska Francja z dziejów sojuszu 1933 1936(1)
Podstawowe zasady strzelania
niesamowita słowiańszczyzna2[1], Romantyzm
Akty strzeliste, Katolicyzm
Zapalniki elektryczne metanowe 0, Technik górnictwa podziemnego, technika strzelnicza

więcej podobnych podstron