ROZDZIAŁ 1
Londyn Lato, 1847
- Nie chodzi o to, że byłaś złodziejką, Samantho. Chodzi o to, że wciąż wytykasz swoim pracodawcom
ich słabostki, a oni nie życzą sobie tego. - Adoma, lady Bucknell, mówiła cichym, beznamiętnym głosem,
i ktokolwiek przysłuchiwałby się rozmowie, pomyślałby, że ze spokojem przyjęła niedawne zwolnienie
Samanthy.
Samantha Prendregast nie dała się oszukać. Stała przed jej biurkiem z uniesioną brodą, ściągniętymi
łopatkami, tak jak uczyła ją Adoma.
- Nie, proszę pani.
Biblioteka Szacownej Akademii Guwernantek urządzona była w bladoniebieskim odcieniu i na tym tle
bujna blond uroda Adomy jaśniała jak diament w satynie.
- Ostrzegałam cię co do pana Wordlawa. Mówiłam ci, że jdt służbistą, który uważa, że kobiety powinny
być widziane, lecz nie słyszane, a ty mnie zapewniałaś, że sobie z nim poradzisz.
Samantha powstrzymała się przed kołysaniem na obcasach.
- Tak, proszę pani.
- A mimo to w ciągu dwóch krótkich miesięcy wróciłaś do Szacownej Akademii Guwernantek bez pracy,
bez referencji i z gwarancją, że mściwy pan Word law rozpowie o twojej złodziejskiej reputacji wśród
tych nielicznych, którzy cię jeszcze nie znają·Adarna splotła dłonie. - A więc co masz na swoje
usprawiedliwienie tym razem?
Samantha pomyślała o tym, co powinna powiedzieć, jak mogłaby ułagodzić Adornę, ale przestała kłamać,
gdy przestała kraść.
- Wyśmiewa swojego syna. Dzieciak nie chce uczyć się prawa. 'Mały Norman już się jąka, a kiedy ojciec
ośmieszał go przed całą rodziną, zrobiło mi się go żal i chciałam dać jego ojcu nauczkę.
- Więc powiedziałaś jego żonie o kochance, a kochankę przekonałaś, żeby go porzuciła. Jak mogłoby to
przynieść korzyść młodemu Normanowi?
- Ojciec pani Wordlaw kontroluje pieniądze. Zabrała syna i odeszła od Wordlawa, co powinna zrobić już
dawno temu, ale była zbyt dumna, żeby przyznać się do pomyłki. Dziadek Normana dopilnuje, żeby Norman
mógł spełnić swoje marzenia. - Samantha przypomniała sobie, jak nauka bardzo chłopca fascynowała. -
Sądzę, że dzieciak odkryje coś wspaniałego.
- A co z kochanką?
- To moja znajoma z czasów ulicznych. Z przyjemnością pozbyła się starego sukinsyna dla młodego lorda
Penwyna.
- Jak jej się to udało?
- Zaaranżowałam to.
Ciche westchnienie Adorny oznaczało rezygnację·
- Z pewnością.
- Moja pani, przykro mi, że straciłam posadę i przyniosłam wstyd Szacownej Akademii Guwernantek.
Samancie naprawdę było przykro, bardziej mz umiała to wyrazić.
- Ale nie żałuję, że pomogłam Normanowi.
- Tak, ja również nie żałuję. Jednak są delikatniejsze metody działania.
Samantha żałowała, że zawiodła Adomę - ponownie.
- Wiem, naprawdę wiem. Staram się pamiętać, co mi pani mówiła, ale czasami puszczają mi nerwy i
długo nie jestem w stanie się opanować. A później jest już za późno.
- Usiądź. - Adoma wskazała obite niebieskim atłasem krzesło.
Samantha usiadła z gracją.
Adorna zabrała ją z ulicy sześć lat temu i przez pierwsze trzy lata Samantha studiowała każde słowo i
ruch swej dobrodziejki w nadziei, że zyska jej urok i piękno. Teraz, mając dwadzieścia dwa lata, uświado-
miła sobie, że wysoka blondynka z charakterem wikinga i skłonnością do niewyparzonego języka nigdy nie
będzie w stanie naśladować powściągliwego i delikatnego sposobu bycia Adomy. Jednak czas spędzony na
obserwacji pozwolił Samancie poznać skrywaną naturę patronki. Najgorsza część nagany była skończona.
Teraz musiała ponieść konsekwencje.
I doskonale wiedziała, jak ponosi się konsekwencje. Nauczyła się tego nie od Ad9rny, lecz od ojca, który
jak tylko zaczęła chodzić, uczył ją jak kraść portfele, uśmiechając się przy tym uroczo przez cały czas.
- Pim Wordlaw miał solidnie podbite oko, gdy przyszedł tu na skargę - powiedziała Adoma.
Samantha zacisnęła chudą pięść. Adorna dodała:
- Tak myślałam. Czy zaatakował cię?
- Próbował. Po tym, jak wyprowadziła się jego żona. - Szarpali się tylko przez krótką chwilę, ale ramię
Samanthy nadal odczuwało skutki tej szarpaniny. Nie okazywała, jak bardzo ta sytuacja ją przeraziła, nie
przyznałaby się również, że często w nocy budziła się z przerażeniem i walącym sercem. - To obrzydliwy
mały człowieczek.
- Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Większość ludzi nie nazwałaby go małym.
- Nie o wzrost mi chodzi, lecz o jego charakter.
- Hm. Tak. W każdym razie jest szanowanym sędzią·
- Szanowanym?
- Przez jakiś czas. Dopóki nie rozpowiem plotek, które ten szacunek podważą.
- Jest pani dobra. - Samantha skrzyżowała dłonie na udach i usiłowała sprawiać wrażenie pokomej.
Najwyraźniej nie udało się jej, gdyż głos Adomy stał się ostrzejszy.
- Ale nawet wtedy, moja droga młoda wojowniczko o sprawiedliwość, będą ci, którzy wierzą, że kobieta
powinna dotrzymywać swojej przysięgi bez względu na to, jak bardzo skorumpowany jest jej mąz.
- Głównie mężczyźni.
- Głównie. - Adoma postukała palcami w leżący przed nią list i spojrzała w dal. - Pewnym problemem ze
znalezieniem dla ciebie miejsca jest fakt, że jesteś atrakcyjną, młodą kobietą. .
- Dziękuję, pani. - Adoma nauczyła Samanthę wielu rzeczy, między innymi tego, jak zrobić najlepszy
użytek ze swojej urody. Samantha splatała w warkocz platynowe włosy, upinała je wokół uszu i w luźny
węzeł z tyłu głowy. Miała pełne usta - jej zdaniem zbyt pełne, ale Adoma powiedziała, że mężczyźni z
pewnością chcieliby je całować. Okazało się to prawdą, chociaż nie zależało jej na takim doświadczemu.
Była zbyt szczupła. Wiedziała o tym. Adoma też tak sądziła. Jednak coś w jej smukłych, silnych ra-
mionach, eterycznym ciele, sposobie poruszania się przyciągało uwagę. Bardziej niż by sobie tego życzyła,
ponieważ w dzieciństwie nabyła wiedzę o mężczyznach, kobietach, i o tym jak działają ich ciała, i nie
chciała mieć z tym nic wspólnego.
Nic, co powiedziała Adoma, nie mogło zmienić zdania Samanthy.
- Problem ze znalezieniem ci posady wiąże się z twoją poprzednią profesją. Gdybyś nie była tak sławną -
a raczej niesławną - złodziejką, byłoby teraz łatwiej.
Samantha odezwała się językiem ulicy ze swojego dzieciństwa.
- Dawałam im tylko to, co chcieli, pani. Trochę przygody i podniecenia. Nie moja wina, że pieklili się o
skradziony portfel.
Adoma nie uśmiechnęła się.
- W tym problem. Byłaś dobrze ubrana. Piękna. Wciągałaś ich w ciemne zaułki i okradałaś, a im się to
podobało.
Samantha przestała mówić slangiem i wróciła do czystego akcentu wyższych sfer, którego nauczyła ją
Adorna.
.
- Przynajmniej mężczyźni. Kobiety nie były takie tolerancyjne.
- Uważałam się za osobę całkiem tolerancyjną. Nie kazałam cię powiesić.
- Nigdy nie rozumiałam dlaczego.
Nie rozumiała również, skąd Adorna wiedziała, że jej torba została przecięta, ale z czasem zrozumiała, że
Adorna posiada szósty zmysł w kontaktach z ludźmi i przerażającą wiedzę o wszystkim wokół.
- Zobaczyłam w tobie coś, co mi się spodobało. Adorna złagodniała i roześmiała się. - Przypominałaś
mnie samą.
- Pani nigdy nie musiała kraść.
- Nie, ale miałam ojca, który chciał, żebym wyszła za mąż dla jego korzyści. - Spojrzała na rozłożony
przed nią list. - Znalazłam rozwiązanie twojego problemu. Musisz opuścić Londyn.
Samantha zerwała się na równe nogi.
- Wyjechać z Londynu? - krzyknęła.
- Dama zawsze panuje nad swoim głosem.
Samantha spróbowała mówić normalnym tonem, ale nie była w stanie.
- Wyjechać z Londynu? - powtórzyła.
- Mam tu list od pułkownika Williama Gregory'ego z Kumbrii.
- Kumbria?
- W Krainie Jezior.
- Kraina Jezior? Ale przecież to ... na prowincji.
- Świeże powietrze.
Samantha machnęła dłonią.
- To jest na północy ... Daleko na północy. I na zachód. W górach. Wielkich, groźnych górach.
- Jest tam śnieg. Orzeźwiający, czysty, biały śnieg. Są czyste strumienie. Piękne niebieskie jeziora. Za-
zdroszczę ci. Każdy dzień będzie jak wakacje.
Oszołomiona Samanth<;i spojrzała na Adornę, próbując w wyrazie jej twarzy odnaleźć coś, co wska-
zywałoby, że kobieta żartuje.
Nie żartowała.
- Pułkownik Gregory rozpaczliwie potrzebuje guwernantki dla swoich dzieci. Jesteś guwernantką i do
tego bardzo dobrą.
- Wiem, ale ... Na prowincji?
Przed oczami stanął jej obraz, który kiedyś widziała w Royal Museum. Wijąca się wiejska droga. Wy-
bujałe, zielone drzewa. Jeleń przemykający przez las. A w oddali błękitne jezioro i górskie szczyty
przykryte chmurami. Najbardziej obrzydliwy sielankowy obrazek, jaki można sobie wyobrazić.
_ Pracować dla ... pułkownika? W służbie Jej Królewskiej Mości?
_ Młodszy syn, wysłany do wojska, odbywał służbę w Indiach. Tam ożenił się z Angielką, która uchodziła
za piękną i dobrą. Byli bardzo szczęśliwi. Trzy lata temu jego starszy brat zmarł i pułkownik Gregory
odziedziczył rodzinną posiadłość. Zanim mógł wrócić do domu, jego żona została zabita w tajemniczych
okolicznościach. Mówi się, że musiał ją strasznie kochać, bo od tamtej pory nie spojrzał na inną kobietę·
Adorna zamilkła i po chwili Samantha zrozumiała, że czeka na odpowiedni komentarz.
- To tragiczne.
_ Kiedy pułkownik Gregory powrócił ze swoją rodziną, o jego historii mówił cały Londyn. Oczywiście
dlatego, że matrony miały nadzieję, iż osiądzie w Londynie, gdzie mógłby znaleźć sobie nową żonę· Za-
miast tego od razu pojechał do swojego domu na wsi w Silvermere, niedaleko Devil's Fell i tam pozostał.
_ Devil's Feli? - W głowie Samanthy od razu pojawił się obraz ruin zamczyska, usytuowanego na ka-
mienistej skale, na tle burzowego nieba.
- To podobno urocze miejsce.
Jeśli ktoś lubi nietoperze. Samantha spytała:
_ Czy poznała pani pułkownika Gregory'ego?
_ Nie, ale jest oficerem i dżentelmenem, który cieszy się nieskazitelną opinią i szacunkiem swoich prze-
łożonych. - Adorna spojrzała uważnie na Samanthę·
- Jestem pewna, że nie da ci powodu do kolejnego skandalu.
- Mam nadzieję, proszę pani.
Adoma chrząknęła. Samantha poprawiła się szybko: - Jestem pewna, że nie, proszę pani.
Adoma założyła okulary i przeczytała fragment listu pułkownika.
- Ponieważ mój dom znajduje się na odludziu (Samantha pisnęła cicho) guwernantka nie będzie musiała
martwić się o swoje bezpieczeństwo. Drogi są patrolowane przez lokalną milicję, którą zorganizowałem, a
która jest wspierana przez moich ludzi.
Nie zważając na niechęć Samanthy, Adoma powiedziała:
- A kilka linijek dalej pułkownik Gregory pisze:
Proponuję wynagrodzenie w wysokości czterech funtów tygodniowo, a także ekwiwalent na herbatę i cukier
oraz co tydzień pół dnia wolnego. Pozwolę również guwernantce na tydzień wolnego rocznie, by mogla od-
wiedzić rodzinę. - Spojrzała znad okularów. - Bardzo hojne. O wiele bardziej niż to, co mogłabyś zarobić tu,
w Londynie.
- Ale proszę pani, tam nawet nie dociera kolej. Jeśli Samantha miała opuścić miasto, musiała być pewna,
że będzie mogła w każdej chwili wrócić.
- Koleją dotrzesz w tamte okolice - zapewniła ją Adoma. - Pułkownik Gregory pisze: Powinna pojechać
pociągiem do Yorku, a tam przesiąść się do powozu, który zawiezie ją do Hawksmouth. W zajeździe powinna
powiedzieć właścicielowi kim jest, a on dowiezie ją do Silvermere, gdzie będą na nią oczekiwać jej
podopieczni i ja.
- Dlatego płaci cztery funty miesięcznie. - Samantha z łatwością mogła wyobrazić sobie pustkowie, na
które chciała ją zesłać Adoma. - Nikt nie zechciałby mieszkać w dziczy.
_ Nie dlatego. - Adoma wczytywała się w list. Chodzi o dzieci.
_ O dzieci? - Robiło się coraz gorzej. - Co jest nie tak z dziećmi? Pułkownik Gregory pisze, że wszystko
z nimi w porządku.
- Jeśli tak pisze, to znaczy, że z pewnością coś jest nie w porządku.
- To prawda. Sama tak pomyślałam. Z pewnością jest ich dużo.
_ Dużo? - spytała zaniepokojona Samantha. - Co to znaczy dużo?
Adoma sprawdziła w liście.
_ Sześcioro, od czterech do dwunastu lat.
_ Pułkownik Gregory nie próżnował! - A Samantha z pewnością nie takiego pracodawcy oczekiwała.
Gburowaty typ, który chciał, żeby guwemantka zajęła się jego liczną gromadką, gdy on będzie uganiał się
po okolicy za bandytami.
Samantha rozłożyła ręce, prosząc o wyrozumiałość. Adoma zdjęła okulary, złożyła je i położyła na stole, ze
starannością, która wydawała się nienaturaina.
- Uważam, że powinnaś przyjąć tę posadę·
Och, nie. Adoma rzadko mówiła z takim zdecydowaniem. Wprawdzie niemal zawsze udawało się jej
dostać to, czego chciała, ale z reguły osiągała to taktem i sprytem. Gdy mówiła tak zdecydowanym tonem,
oznaczało to, że ofiara nie mogła liczyć na wyrozumiałość.
- Pani?
_ Nadszarpnęłaś przychody pana Wordlawa, jego pozycję i męską dumę, a ta duma nie spocznie, dopóki
nie pogrzebie całkowicie twojej reputacji. Nie znajdę ci żadnej innej posady w Londynie.
- Ale ... ale ja nigdy nie wyjeżdżałam z Londynu.
-Sama jesteś sobie winna. Teraz musisz ponieść konsekwencje. - Adoma wpatrywała się w Samanthę. -
Pojedziesz do Krainy Jezior. Już wysłałam list do pułkownika Gregory'ego, że powinien cię oczekiwać w
ciągu dwóch tygodni. I jeszcze jedno, Samantho.
Poważny ton Adomy zwracał uwagę. - Tak, proszę pani?
- Pod żadnym pozorem nie mów pułkownikowi o swojej przeszłości.- Adoma skrzyżowała dłonie na
blacie biurka. - Dowiadywałam się o niego i powiedziano mi, że jest dobrym człowiekiem, sprawie-
dliwym, ale nietolerancyjnym.
- Złodziej pozostaje złodziejem aż do śmierci? Bunt ściskał ją za gatdło. - To nic nowego. Mogę zostać
świętą, a te dranie nadal będą mnie oceniać.
- Nie bądź wulgama - upomniała ją Adoma. I obiecaj, że będziesz dyskretna.
Samantha uśmiechnęła się z goryczą.
- Obiecuję, proszę pani. Nic nie powiem temu moraliście.
ROZDZIAŁ 2
Kraina Jezior
Dwa tygodnie później
Samantha stała w trawie obok swojego bagażu i patrzyła z otwartymi ustami za powozem, który w
chmurze kurzu pędził z powrotem drogą do wioski Hawksmouth.
- Co ja powiedziałam? - krzyknęła za młodym woźnicą, który kompletnie ją zignorował.
Spytała tylko, czy wilki nadal jedzą mieszkańców wioski. Czy będzie musiała ratować dzieci przed
niedźwiedziami. I czy pułkownik Gregory trzymał żywy inwentarz w domu. Wszystkie te kwestie powinny
zostać wyjaśnione, ale młodzik z zajazdu Hawksmouth obraził się i wyrzucił ją tutaj.
Okolica była tak przerażająca, jak sobie wyobrażała. Drzewa rosnące wzdłuż drogi przechodziły w
ciemny las, gdzie, jak była pewna, grasowały niedźwiedzie z długimi pazurami i kłami zbrukanymi krwią.
Niedźwiedzie, które teraz ją osaczały, śliniąc się z głodu i czekając na zmrok, by ją dopaść i rozszarpać na
kawałki. Przed sobą miała otwartą przestrzeń. Jedna z tych łąk, którą, jak sądziła, mijał powóz w drodze
tutaj. Łąka ogromna i zielona, opadająca i wznosząca się, pocięta liniami białych kamiennych ogrodzeń i
rozciągająca się po horyzont. Po łąkach chodziły wielkookie, żujące trawę owce, ciągle wypatrując ...
wilków.
Tak, wilków. Tu musiały być wilki. Wyobrażała sobie, jak się skradają, wlepiając czerwone ślepia w
swoją ofiarę, aż nagle zauważają większy i bardziej smakowity kawał mięsa. Ją.
Zadrżała i powoli pochyliła się nad kufrem. Adornie chyba zrobiło się żal swojej protegowanej, ponieważ
zadbała o to, aby Samantha na wygnaniu była odpowiednio ubrana. Podarowała jej niezliczoną ilość kreacji,
szali, płaszczy, kapeluszy i butów. Niestety wszystko zgnije na tej dróżce; zaraz zapadnie noc, a Samantha
nadal będzie tu siedzieć, stając się łakomYQ1 kąskiem dla wszelkich drapieżników, i nikt nawet nie usłyszy
jej krzyków.
Ruszyła w stronę Silvermere. Rozejrzała się wokół. Wśród drzew robiło się coraz ciemniej. Słońce
zbliżało się do horyzontu, ku górskim przepaściom, gdzie za chwilę miało zniknąć. Gdyby była rozsądna,
wróciłaby do bagażu i spędziła ostatnie chwile ze swoją garderobą, jednak wola przetrwania była zbyt silna.
Chociaż wiedziała, że nie miało to większego sensu, musiała spróbować dotrzeć do celu. Poprawiła torbę na
ramieniu. Miała tylko nadzieję, że te ruiny zamku znajdują się na końcu drogi.
Minęła jezioro, nieruchome, niebieskie, wyglądające na przerażająco głębokie i zimne. Zapewne
mieszkały tam różne okropności. Wiedziała to, ponieważ od czasu do czasu dobiegał ją plusk wody. Być
może była to ryba. A może jakiś potwór, nurkujący w głębinach .• Słyszała o potworach mieszkających w
jeziorach. Niedawno czytała książkę o takim stworze ze Szkocji.
Przyspieszyła. Przypomniała sobie gotyckie powieści, które z taką przyjemnością pakowała do kufra.
Jeśli uda się jej przeżyć, wyrzuci je ... Ale może nie do jeziora. Mogłoby to rozjuszyć potwora.
Spojrzała przed siebie, mając nadzieję, że zobaczy jakiś budynek. Nie było tam niczego. Tylko wijąca
się, wznosząca i opadająca droga. Drzewa o wybujałej zieleni. A nad wszystkim królowały surowe, skaliste
i obojętne góry. Młody woźnica wskazał na nie i powiedział, że tutaj w Kumbrii nazywają je "spadami".
Spytała, czy nazywają się tak dlatego, że ludzie z nich spadają, czy też dlatego, że one zwalają się na ludzi.
To pytanie wydawało się jej logiczne, ale najwyraźniej rozzłościło woźnicę.
Słońce zaszło zbyt gwałtownie, zalewając górskie szczyty czerwienią. Obłoki mgły uniosły się z drzew,
a potem odpłynęły, jakby wessane przez niewidzialnego olbrzyma. Mrok rozlał się między drzewami i w
przydrożnym rowie.
Zwolniła i poprawiła uwierający gorset.
Prawdę powiedziawszy, żaden szanujący się wilk nie chciałby jej zjeść. Od czterech dni była w podróży
_ dwa dni w pociągu, krótka noc w zajeździe w Yorku, a potem dwa dni w powozie. Powieki piekły ją z
niewyspania, brązowa suknia była wymięta i nieświeża, a stopy ...
Stanęła i oparła się o drzewo. - Bolą mnie stopy.
To jednak nie miało żadnego znaczenia, gdyż usłyszała trzask w zaroślach. Drogą na wprost niej pędził
koń. Mężczyzna w siodle wyciągnął ramię, chwycił ją za kołnierz i zagrzmiał:
- Stój! Co tu robisz?
Łapiąc go za nadgarstek, odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
_ Kim jesteś, że tak niegrzecznie mnie wypytujesz? Duży, wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych,
schludnie ostrzyżonych włosach. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, mocną szczękę, a na doda-
tek cudownie szerokie bary, smukłą talię i bez wątpienia silne ramiona. Jego nadgarstek był twardy, żylasty
i tak szeroki, że nie mogła objąć go palcami.
Mogłaby przypuszczać, że kiedy ją zobaczy, szczupłą, drobną, młodą kobietę, uratuje ją· On jednak
zamiast tego wzmocnił tylko uścisk.
J ej początkowa ulga, że to człowiek, a nie wilk lub potwór, osłabła. Trzymał ją tak blisko, że czuła cie-
pło końskiego ciała i jego pot. Końskie kopyta były tak blisko jej stóp, że chciała się cofnąć, a gdy przy-
sunął zwierzę jeszcze bliżej, pisnęła ze strachu.
- Przestań! Ta bestia zmiażdży mi stopy.
- Nie ruszaj się, a wszystko będzie w porządku.
Dobrze pamiętała ton głosu policjanta, gdy schwytał złodzieja, a ten mężczyzna mówił tym samym to-
nem. Ostro. Pogardliwie. Nieprzejednanie.
- Nazywam się Samantha Prendregast i jestem nową guwernantką w Silvermere.
Mężczyzna puścił jej kołnierz. Westchnęła z ulgą i poprawiła strój.
- Tak już lepiej. A teraz - kim ty jesteś i co robisz, jeżdżąc po drogach i łapiąc młode kobiety za ... Po-
chylił się i zdjął torbę z jej ramienia. Wyciągnęła po nią rękę.
Trzymał torbę poza jej zasięgiem.
- Co robisz? - wrzasnęła. Dobrze wiedziała co robił; po prostu nie mogła w to uwierzyć. Cóż za ironia, że
ją okradziono, gdy tylko opuściła Londyn.
Włożył rękę do środka, a potem wyciągnął jej zawartość. Chustkę. Klucze do kufra. Skrawek biletu
kolejowego. I skromną, bardzo skromną sumę pieniędzy.
Nigdy nie popełniła tego błędu, żeby nosić więcej niż kilka funtów w torbie. Pieniądze trzymała wetknięte
za podwiązkę. Dziś, jeśli opuściło ją szczęście, on domyśli się tego i od razu zanurkuje pod jej spódnicę.
Jednak mężczyzna włożył wszystkie rzeczy z powrotem i oddał jej torbę.
- Dlaczego poruszasz się pieszo? Czy zdarzył się wypadek? - Chociaż puścił jej kołnierz, to ton jego głosu
był nadal rozkazujący, a nawet ostrzejszy.
- W pewnym sensie. Młodzik z Zajazdu Hawksmouth wyrzucił mnie i mój bagaż przy drodze i wrócił do
miasta.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej obraziłó go coś, co powiedziałam.
Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów.
- Mogę sobie wyobrazić.
Zeskoczył z siodła.
Była wysoka, jednak on był wyższy. Musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Do tej chwili nie odczu-
wała strachu. Jednak teraz w jej głowie pojawiły się myśli o gwałcie i morderstwie i po raz drugi w ciągu
kilku tygodni pożałowała, że nie zna więcej sposobów na zniechęcenie nachalnego zalotnika. Kiedyś wbiła
paznokcie w szyję pana Wordlawa i uciekła w pośpiechu. Nie sądziła, że to podziała na tego typa.
- Kim jesteś? - spytała ponownie.
Równie dobrze mogła się nie odzywać.
_ Czy masz jakieś dokumenty, potwierdzające twoją tożsamość?
- Mam list od lady Bucknell.
- Pokaż.
_ Jest w moim kufrze. - Ucieszyła się· Nawet gdyby miało oznaczać to kłopoty, nawet gdyby ją tortu-
rował, ponieważ jej nie wierzył, chciała dać nauczkę temu człowiekowi, który groził i straszył
bezbronne kobiety na pustkowiu.
Pochylił się nad nią i wpatrywał się, jakby chciał odgadnąć jej myśli.
Dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, nigdy wcześniej nie
widziała takiej ciemności, pozbawionej miejskich świateł. Na niebie pojawiły się gwiazdy, jak małe ża-
rzące się węgielki w wielkim, czarnym palenisku, a on wydawał się teraz cieniem. Nie mogła opanować
drżenia.
_ Skąd pani pochodzi, panno Prendregast? - Wyczuła kpinę w jego głębokim głosie.
- Z Londynu.
_ Nigdy wcześniej nie opuszczała pani Londynu, mam rację?
_ Nigdy. - W napięciu czekała, że powie coś złośliwego na temat mieszczuchów.
Zaśmiał się tylko, rozbawiony jej ignorancją·
- Mam nadzieję, że jest pani doskonałą guwernantką·
Zesztywniała.
- Jestem.
- To dobrze.
Zawrócił konia, wskoczył na niego i odjechał w stronę lasu.
Popatrzyła za nim z ulgą, zaskoczeniem.
- Proszę zaczekać! - krzyknęła. - Powinien pan mnie uratować!
Zadnej odpowiedzi, tylko słabnący odgłos końskich kopyt.
- Coś może mnie zjeść! Jak daleko jest do Silvermere? - wrzasnęła. - Czy możesz komuś powiedzieć, że
tu jestem? - I ciszej dodała: - Ty nie czuły gburze, zostaw mi przynajmniej kij, żebym mogła odganiać
niedźwiedzie.
Nic z tego. Nadal znajdowała się pośrodku dziczy, zmierzając w stronę domu oddalonego o wiele mil
stąd.
Szlochając, potarła piekące powieki. Potem wyprostowała ramiona i pomaszerowała przed siebie. W
Londynie nigdy nie panowała cisza. Ciągle słychać było stukot kół powozów, płacz dzieci, muzykę lub gwar
dobiegający z tawern. Tutaj cisza była przytłaczająca, czasami tylko przerywał ją łopot skrzydeł lub trzask w
zaroślach. Oddałaby wszystko za jakiś dźwięk, który rozproszyłby tę wstrętną, nienaturalną ciszę.
Wtedy w oddali dostrzegła światło błyskawicy i usłyszała pierwszy pomruk burZy.
- Uważaj czego pragniesz, dziewczyno - wymamrotała do siebie. - Doigrałaś się.
Zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać i każdy krok kosztował ją coraz więcej wysiłku. Potykała się o
koleiny, kamienie, ale nawet zmęczenie nie zmusiłoby jej, by iść łąką wzdłuż drogi. Węże. Wiedziała, że
muszą być tam węże. A błyskawice były coraz bliżej, oślepiając ją za każdym razem błyskiem i ogłuszając
grzmotem.
Początkowo hałas na drodze wzięła za kolejny grzmot. Potem uświadomiła sobie ... pomyślała ... to
brzmiało zupełnie jak ...
Zamarła. Schowała się w ciemności.
W oddali pojawiły się dwie kołyszące się latarnie ... Powóz! Niebo rozświetliła błyskawica - miała rację!
To był powóz. Gdyby nie była taka zmęczona, krzyczałaby z radości. Musiała tylko zwrócić na siebie
uwagę woźnicy. Pojazd jechał w jej stronę, kołysząc się na boki. Gdy był bliżej, stanęła na poboczu,
zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękoma. Po raz pierwszy od okropnego spotkania z panem Wordlawem
dopisało jej szczęście, powóz zatrzymał się· Lokaj zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi. Podała mu dłoń, a
on pomógł jej znaleźć się w luksusowym
wnętrzu.
- Jadę do ...
_ Silvermere. Tak, panno Prendregast, wiemy. - Zamknął drzwi.
Siedziała w ciemności. Przesunęła dłonią po obiciu siedzenia i zastanawiała się co ... jak. .. Ten męż-
czyzna. Był zbyt leniwy, żeby sam ją uratować, ale pewnie wysłał tych ludzi.
Powóz zawrócił i ruszył z taką prędkością, że Samantha opadła na siedzenie. Była zbyt zmęczona, żeby
robić coś innego, niż odpoczywać. Zastanawiała się, czy powinna się martwić, że została porwana, i
stwierdziła, że porwanie było niewielką ceną za możliwość siedzenia.
Jechali na tyle długo, że zdążyła zapaść w sen.
Ocknęła się, gdy powóz zwolnił i się zatrzymał. Drzwi otworzyły się i lokaj podał jej rękę; przyjęła ją i
stanęła na stopniu.
Jej oczom ukazała się olśniewająca rezydencja.
ROZDZIAŁ 3
Samanthę obudził brzęk naczyń obok łóżka.
Odgarnęła włosy z oczu i obserwowała, jak młoda, pulchna służąca odsłania oliwkowozłote zasłony. Pokój
zalało poranne słońce i Samantha zamrugała.
- Dzień dobry, panienko - odezwała się odziana w czarno-biały mundurek służąca, dygając przy tym
nieznacznie. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat, dziecko natury, które tryskało zdrowiem, świeżym
powietrzem i krochmalem. - Mam na imię Clarinda. Przyniosłam pani śniadanie.
- Dziękuję· - Samantha usiadła. - Która godzina?
- Dobrze po siódmej, ale była pani zmęczona
po wczorajszej marszrucie.
Samantha rozejrzała się po pokoju, którego nie zdążyła obejrzeć zeszłej nocy. Jej sypialnia na drugim
piętrze była przestronna. Jak wszystko w tym domu, emanowała dostatkiem. Między innymi za sprawą
ciemnych dębowych mebli, rzeźbionych i ciężkich, i łóżka - szerokiego, z ą,ługą narzutą i materacem z
pierza. A co najważniejsze, była tu osobna ubieralnia z bieżącą wodą, jak się domyśliła, ze zbiornika na
dachu.
To była ta rudera, gdzie, jak myślała, sześcioro dzieci i ociężały pułkownik mieszkają pod jednym
dachem z żywym inwentarzem?
- Proszę, panienko. - Clarinda położyła tacę na kolanach Samanthy i uniosła srebrną pokrywę, uwalniając
zapach świeżych jajek, pikantnych kiełbasek, maślanych bułeczek, płatków owsianych gęstych od miodu, i
pokrojonej gruszki oprószonej cynamonem. - Kucharz nie wiedział, co panienka lubi, więc przygotował
wszystkiego po trochu.
- Wygląda wspaniale. - Samantha wzięła głęboki oddech i uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od
czasu, gdy opuściła Londyn, czuje głód.
Clarinda nalała herbaty.
- Ach, jaki cudowny dzień, panienko.
Samantha zauważyła, że na zewnątrz było słonecznie. Olbrzymie korony drzew ocierały się o okna i
przez gałęzie widziała niebo tak niebieskie, że patrzenie na nie było niemal bolesne. Gdzieniegdzie jasność
przysłaniała chmura.
Clarinda podeszła do staromodnego kominka i dorzuciła polan do ognia.
- Wczoraj ludzie zabrali pani kufer z drogi. - Clarinda poklepała dłonią pomalowaną na czarno drewnianą
skrzynię ze skórzanymi pasami i ciężkimi zamkami. Spod czepka wyzierały niepokorne jasnobrązowe
włosy, a piwne oczy świeciły z ciekawości. - Czy mam rozpakować?
- Tak. Gdybyś mogła. Klucz jest... Gdzie jest torba?
- Tutaj, panienko? - Clarinda podniosła czarną, aksamitną torbę z toaletki.
- Tak, dziękuję. - Samantha wyciągnęła rękę, uszczęśliwiona, że nie zgubiła jej gdzieś ze zmęczema.
Zastanawiała się, czy wczorajsze zdarzenie jej się przywidziało. Marsz w ciemności. Ten mężczyzna,
pędzący przez zarośla. A potem, gdy już myślała, że jest uratowana, i to przez dżentelmena, on zaczął za-
sypywać ją pytaniami jak jakiś prawnik i zabrał jej torbę·
No dobrze. Nie przywłaszczył jej sobie. Ale odjechał, nie oferując żadnej pomocy. Co za prostak!
Chociaż ... no cóż, jakim cudem powóz nadjechał tak szybko?
Wszystko wydawało się zbyt niesamowite, żeby mogło być prawdziwe, poza bolącymi stopami. Nigdy
też nie zapomni, jak oniemiała, wychodząc z powozu i widząc posiadłość Silvermere. Szeroki, czteropię-
trowy budynek wznosił się w ciemności ponad portyk. We wszystkich oknach jarzyły się światła. Szerokie,
dwuskrzydłowe drzwi było otwarte, a pani Shelbourn, dystyngowana, dojrzała gospodyni zapraszała ją
gestem do środka.
- Pośpiesz się, kochana, czeka na ciebie ciepły posiłek.
Samantha nie była w stanie dużo zjeść, ale teraz najadła się do syta. Skończywszy, nalała resztkę herbaty
do filiżanki i wstała z łóżka. Przeszła przez dywan, a potem na palcach po drewnianej podłodze zbliżyła się
do okna.
Spojrzała na park, który tworzyły wspaniałe połacie trawnika, wielkie, stare drzewa, których
wierzchołków nie mogła dojrzeć, a gdzieniegdzie widniała altana, klomby pełne kwiatów i krzewy, przycięte
na kształt lwów i ptaków. Teren był piękny, a co ważniejsze ...
- Nie widzę stąd gór.
- Tak, panienko, ale są tam. Góry otaczają Silvermere, jak olbrzymie ramiona. Są wspaniałe.
- Hm. - Samantha odwróciła się plecami do okna. - Czy burza przyniosła deszcz?
- To była straszna nawałnica, pioruny błyskały od jednego wierzchołka góry do drugiego, a deszcz zalał
górskie strumienie. - Clarinda uśmiechnęła się do niej, a w jej różowych, gładkich policzkach pojawiły się
dołeczki. - Musiała pani być śmiertelnie zmęczona, skoro przespała pani całą burzę· Gdy pani się ubierze,
pułkownik Gregory chciałby z panią porozmawiać.
_ Tak. Oczywiście. Jak sobie życzy.
Czy pułkownik Gregory będzie równie dużym zaskoczeniem, jak jego dom? Z pewnością Samantha już
nie wyobrażała sobie posiwiałego, skostniałego wojownika. Ktokolwiek był właścicielem tego domu,
musiał mieć pojęcie o dobrym smaku, mimo iż spędził wiele lat w Indiach, penetrując tamtejsze bezdroża i
nieustannie zapładniając swoją żonę· Podała Clarindzie klucz.
- Jaki jest pułkownik?
_ Ach, panienko, to dobry człowiek. - Clarinda uklękła przy kufrze i zaczęła siłować się z zamkiem.
Samantha czekała, ale dziewczyna nie powiedziała nic więcej.
- Czy jest bardzo stary?
_ Nie bardzo. Nie tak stary jak mój dziadek.
_ Och. - Samantha znowu wyobraziła sobie, że jest siwy.
_ Ale moja mama mówi, że jest przystojny. Bardzo siwy. Pewnie ma stalowoszare oczy.
_ I zbyt surowy dla swoich dzieci, ale nie słyszała pani tego ode mnie. - Clarinda wyciągnęła pierwszą
suknię, z bladoróżowego perkalu, i przewiesiła ją przez oparcie krzesła. Następna była z kwiecistej, sza-
firowej popeliny. W końcu sięgnęła po suknię z ciemnozielonej serży.
- Panienko, czy mam to uprasować?
Samantha rozmyślała o żołnierzu w mundurze, który na nią czekał. Zrzędliwi, podstarzali mężczyźni
dobrze reagowali na młodość i urok.
- Nie, raczej nie. Chyba lepsza będzie ta różowa.
Clarinda przyjrzała się sukni, a potem Samancie.
- Zobaczymy.
Wzięła suknię i wyszła.
Zanim wróciła, Samantha zdążyła dopić herbatę, umyć się w misce stojącej w ubieralni i nałożyć bieli-
znę· Gdy Clarinda zakładała jej suknię przez głowę, Samantha spytała:
- Dlaczego pułkownik Gregory jest taki surowy dla swoich dzieci?
- To przez jego wojskowe wykształcenie. Chce;, żeby wykonywały rozkazy, równo maszerowały. Zeby
nigdy się nie brudziły, a jeśli tak się stanie, żeby czyściły swoje buty, aż będlą lśnić.
Samantha uniosła brwi.
- Te dzieci muszą być święte. No cóż, nie będę miała nic do roboty!
Clarinda wybuchnęła śmiechem.
- To się okaże, panienko.
*
- Psst! - dźwięk rozległ się w korytarzu na drugim piętrze.
Samantha zatrzymała się w drodze na spotkanie z pułkownikiem Gregorym i rozejrzała się uważnie.
Drzwi były lekko uchylone. Wyglądały zza nich trzy buzie i trzy ręce machaniem zachęcały ją do podej-
ścia.
- Mnie wołacie? - Samantha wskazała na siebie.
Jakby nie wiedziała.
- Ciii! - Dzieci przyłożyły palce wskazujące do ust, a potem znowu zaczęły machać rękoma, żeby
podeszła. Samantha, rozbawiona i zaciekawiona, weszła do sypialni. Przy ścianie stały trzy żelazne łóżka
nakryte kapami. Na siedzisku przy oknie w równym rzędzie poukładane były lalki. Wszystkie zabawki
ustawione zostały w równych rzędach. W oknach wisiały proste zasłony. Samantha uświadomiła sobie, że
pokój dziewczynek bardziej przypominał sierociniec niż sypialnię dzieci z zamożnej rodziny.
Potem stanęło przed nią sześcioro ciemnowłosych dzieci, te, które stały przy drzwiach i te, które czekały
w środku. Samantha zdała sobie sprawę, że każde z tych dzieci było dziewczynką. Pułkownik miał same
córki.
Prawie się roześmiała. Od czasu rozmowy z Adorną niepokoiła się swoimi obowiązkami. Martwiła się, że
po raz pierwszy wzięła na siebie więcej, niż mogła udźwignąć. Jednak dziewczynki z arystokracji były
przecież słodkie, skromne i łatwe w wychowaniu, i tylko wojskowy, próbujący narzucić im żołnierskie
normy, mógł pomyśleć, że to trudne zadanie.
- Witam, moje dzieci! Czy to wy jesteście moimi nowymi podopiecznymi? - spytała radośnie Samantha.
Najwyższa dziewczynka, ślicznotka z już widocznym zarysem piersi i poważną miną, wyciągnęła zza
pleców szpicrutę i uderzyła się nią w czarne, sięgające do kostki buty.
- Czy to pani jest nową guwernantką? Zaskoczona Samantha przyjrzała się dziewczynce i jej siostrom, w
identycznych, prostych, ciemnoniebieskich sukienkach, z białymi fartuszkami na wierzchu. Każda
dziewczynka miała włosy mocno splecione w warkocz i przewiązane ciemnoniebieską wstążką, takie same
bnty do kostki, a na ich buziach malował się wyraz nieufności i agresji.
- Tak, nazywam się panna Samantha Prendregast. - Coś kazało jej dodać: - Możecie mówić do mnie panno
Prendregast.
- Ja jestem Agnes. - Dziewczynka wskazała następną w kolejności, która powinna się odezwać.
- Ja jestem Vivian. - Ta dziewczynka była równie wysoka jak jej siostra, zaskakująco atrakcyjna, z
ciemnymi włosami i ładnymi brwiami.
Agnes wskazywała szpicrutą. Kolejne dziecko o ciemnych włosach i niebieskich oczach oznajmiło:
- Mara.
Samantha odzyskała równowagę i uśmiechnęła się ciepło.
- Miło was poznać, Vivian i Maro. Ile masz lat, Vivian?
- Jedenaście.
- A ty, Maro?
- Dziewięć.
Agnes zerkała na Samanthę.
- Proszę nie przerywać.
- Jesteś za młoda na wydawanie rozkazów - powiedziała miękko Samantha. - Może się zastanowisz,
zanim zaczniesz.
Jakby zaskoczona delikatną reprymendą, Agnes zamrugała, a potem odzyskała pewność siebie.
-Nie.
Ton jej głosu kogoś Samancie przypominał. Samantha skrzywiła się. Kogoś, kogo niedawno spotkała.
Ale kogo?
Agnes wskazała kolejną dziewczynkę.
- Henrietta. - To dziecko, brunetka z brązowymi oczami, najwyraźniej nie rozumiało planu ośmieszenia
nowej guwernantki i grzecznie dygnęło.
Nigdy niesłuchająca rozkazów, zwłaszcza od rozwydrzonych dzieci, Samantha przerwała.
- Jakie piękne imię, Henrietto. Masz siedem lat?
Henrietta ostrożnie przytaknęła, z szeroko otwartymi oczyma.
- Skąd pani wiedziała?
- Umiem zgadywać.
Agnes uderzyła szpicrutą w but, żeby zwrócić na siebie uwagę, a potem wskazała na uśmiechnięte,
szczerbate dziecko.
_ Emmeline - powiedziała szczerbata dziewczynka.
- Masz pięć lat?
- Tak. I wypadły mi zęby.
_ Widzę - Samantha zareagowała uśmiechem. Emmeline była urocza.
Agnes z naburmuszoną miną wskazała na najmniejszą dziewczynkę, z równie ciemnymi włosami i
oczyma jak starsze siostry. Dziewczynka włożyła palec do buzi i wpatrywała się w dywan.
Agnes wzdychając powiedziała:
- To Kyla.
Kyla podbiegła do Agnes i ukryła twarz w spódnicy siostry.
Agnes pogładziła ją po włosach i spojrzała na Samanthę, jakby prowokując ją do zrobienia jakiejś uwagi.
_ Najwyraźniej Kyla cię ubóstwia - powiedziała
Samantha. - I ma ku temu powód. To ty utrzymujesz harmonię w rodzinie, prawda?
_ Tak. Nie potrzebujemy pani. - Agnes się wyprostowała. - Wyjaśnimy pani, dlaczego powinna wracać
do domu.
Samantha również się wyprostowała.
- Nie mogę·
- Może pani! Musi pani!
_ Zostałam wysłana do Kumbrii z wyraźnym poleceniem od mojego pracodawcy, żeby tu zostać i uczyć
ciebie i twoje siostry wszystkiego, co wiem o geografii, grze na pianinie, pisaniu, czytaniu, literaturze,
manierach, językach obcych.
- Nie potrzebuję tego! - przerwała jej Agnes. Samantha uniosła brwi.
- Wydaje mi się, że potrzebujesz. - Spojrzała na dziewczynki. - Wszystkie potrzebujecie.
Mara wystąpiła do przodu. Było w niej coś łobuzerskiego. Miała na sobie takie samo ubranie jak po-
zostałe dziewczynki, jednak sukienka była pognieciona. Na fartuchu widniała wielka, różowa, mokra
plama. Włosy zaplecione jak u sióstr, ale wokół twarzy wiły się niesforne kosmyki. Nie przeszkadzało jej
to, by powiedzieć:
- Tata nie lubi guwernantek.
- Twój tata mnie zatrudnił.
Vivian włączyła się do walki.
- Zwolnił już pięć guwernantek, więc ich nie lubi.
- A ile miałyście guwernantek?
- Jedenaście - odparła Agnes.
- Jedenaście! - Samantha nie chciała zdradzać zaskoczenia, ale była zaskoczona.
Jeśli miarą sukcesu była zuchwałość, te dzieci osiągnęły wspaniały wynik.
- Co się stało z pozostałymi?
- Odeszły.
- Dlaczego?
Wszystkie dziewczynki jednocześnie rozłożyły ręce i wzruszyły ramionami.
- No cóż. - Samantha wzięła głęboki oddech. _ Ale nie martwcie się. Wasz tata mnie polubi. Wszyscy
mnie lubią, zwłaszcza dzieci.
A jeśli były jakieś dź'ieci, które potrzebowały guwernantki, to właśnie te. Podeszła do Agnes, prowo-
dyrki tej małej rebelii.
- A jeśli on mnie nie polubi, to bez znaczenia, bo wy mnie polubicie.
Henrietta postanowiła wmieszać się w sprawę.
- Nie, nie polubimy!
- Nie! - potwierdziła Agnes.
- Ja ją lubię - odezwała się Emmeline. - Jest zabawna.
Samantha kiwnęła głową do Emmeline, swojego nowego sprzymierzeńca. Kyla wystawiła głowę ze
spódnicy Agnes.
- Ja też ją lubię·
Drobne ciałko Emmeline zesztywniało z oburzenia.
- Nie lubisz. Ona jest moja!
Samantha wzięła Emmeline za rękę i dziewczynka uspokoiła się.
- Wszystko w porządku. - Usiadła na drewnianym krzesełku dla lalek i wskazała dłonią na Vivian. Można
mnie lubić, dlatego wasz tata mnie nie zwolni.
Vivian przysunęła się bliżej. Emmeline przytuliła się do niej.
- A poza tym jestem z Londynu i nie wiem nic o życiu na wsi.
- Naprawdę? - spytała Agnes.
Samantha niemal widziała trybiki w jej głowie, w której powstawał plan podstępu. Niestety Samantha
miała inne plany.
- Ale wiem mnóstwo rzeczy o modzie i mogę wam powiedzieć, że mundurki, które nosicie, są okropne.
Agnes i Vivian spojrzały najpierw na siebie, a potem na swoje ubranie.
Samantha mówiła dalej:
- Mogłybyśmy je trochę upiąć, żeby ładniej wyglądały.
- Naprawdę? - wykrzyknęła Vivian. - Mam dość noszenia tych koszmarnych fartuchów każdego dnia. -
Być może wasz tata mógłby przywieźć nam trochę materiału na nowe sukienki. Oczywiście w ramach
nauki szycia. - Mrugnęła do Agnes.
Agnes rzuciła jej wrogie spojrzenie.
Kyla podbiegła, przysiadła obok Samanthy i spytała:
- A czy ja też mogę mieć nową sukienkę?
Agnes skrzywiła się i odwróciła głowę.
Głaszcząc policzek Kyli, Samantha uświadomiła sobie, że będzie musiała zdobyć zaufanie Agnes.
- Oczywiście, że możesz, kociaczku.
Bez ostrzeżenia drzwi otworzyły się z impetem i uderzyły o ścianę. Samantha wstała, ściskając dłonie
Emmeline i Henrietty.
W drzwiach stał mężczyzna. Był wysoki, barczysty ... wyglądał znajomo. Miał schludnie przystrzyżone
ciemne włosy"wystające kości policzkowe, mocno zarysowaną szczękę, długi nos.
Ogarnął wzrokiem pokój, a potem spojrzał na każdą dziewczynkę z osobna. Wpatrywały się w niego w
niemym buncie.
- Dzień dobry, ojcze. - Agnes zbliżyła się do niego o parę kroków.
W tej chwili Samantha uświadomiła sobie, dlaczego głos dziewczynki i jej sposób bycia wydały się zna-
jome. Agnes była taka, jak jej ojciec. Władcza, zdecydowana. Nieznośna.
Mężczyzna, którego spotkała ostatniej nocy, był jej nowym pracodawcą, pułkownikiem Williamem
Gregorym.
ROZDZIAŁ 4
W świetle dnia pułkownik Gregory wyglądał jeszcze korzystniej - i groźniej - niż w ciemności. Nosił się
na czarno. Czarna wełniana marynarka. Czarne buty, nieskazitelnie czyste. Biała koszula, mocno wy-
krochmalona i wyprasowana. I czarny krawat, zawiązany z wojskową precyzją. Wszystko szyte na miarę .. ·
Świetnie dopasowane do umięśnionej sylwetki.
Był typem mężczyzny, który przyciąga uwagę kobiet. Zdecydowanie przyciągnął uwagę Samanthy i czuła
się z tym niezręcznie. Miała ochotę nawrzeszczeć na niego za to, że zostawił ją w ciemności. Pragnęła
wtopić się w blado kremową ścianę i obserwować go, aż zrozumiałaby przyczynę drżenia swoich kolan i
ucisku w żołądku.
A może nie w żołądku. Czuła ucisk niżej, nie bolesny, ale nie wiedziała, co to było, wiedziała jednak, że
jej się nie podoba. Łatwiej było zrozumieć gmew.
Przyglądał się Kyli, która stała i pocierała rękawem nos, i Marze, która pocierała stopą o łydkę.
- Stanąć w rzędzie! - rozkazał.
Pośpiesznie uformowały szereg, Agnes stała na jednym końcu, a Kyla na drugim. Na baczność, jak mali,
posłuszni żołnierze, ze ściągniętymi łopatkami i uniesionymi podbródkami.
Podszedł do Agnes, zawrócił w prawo i przeszedł wzdłuż szeregu. Zatrzymał się i gestem nakazał Em-
melin e poprawienie fartucha, co niezwłocznie uczyniła. Potem przeszedł z powrotem i zatrzymał się przed
Marą.
- Maro, co to za piskliwy dźwięk? Mara rozejrzała się wokół zmieszana. - Jaki dźwięk,
ojcze?
- Och, czekaj. - Pochylił się, aż ich oczy się spotkały. - Już wiem, co to jest. To twoje buty piszczą za pastą
na moich butach.
Mara spojrzała na swoje poniszczone i matowe trzewiki. A potem spojrzała na błyszczące buty ojca.
Gdy w oczach Mary pojawiły się łzy, Samantha się odezwała.
- Czy sam pan dba o swoje buty, pułkowniku Gregory?
Spojrzał na nią, nie kryjąc zniecierpliwienia.
- Jestem oficerem. Oczywiście, że nie.
- No cóż, Mara również nie - powiedziała radośnie Samantha. - To coś, co was łączy.
Samantha usłyszała zduszony chichot i Mara rozluźniła się, jakby ktoś zdjął ciężar z jej ramion. Puł-
kownik Gregory nie był rozbawiony. Głębokim, poirytowanym, znajomym głosem powiedział:
- Panno Prendregast, kiedy posłałem po panią, oczekiwałem, że będzie pani wykonywać swoje obowiązki
z należnym oddaniem.
- Zapamiętam to sobie na przyszłość. Ty pyszałku.
- W przyszłości nie życzę sobie, żeby przesiadywała pani z dziećmi i próbowała przekupić je ubraniami,
które zamierza pani dostać ode mnie.
Słyszał to? Patrząc mu prosto w oczy, Samantha spytała:
- Do kogo innego powinnam zwracać się o ubrania, pułkowniku?
Na jego policzkach i czole pojawił się intensywny rumlemec.
- Jeśli będą potrzebne ubrania, ja się tym zajmę. To oczywiste.
Agnes zrobiła krok do,przodu i stanęła obok ojca. - Powiedziałam pannie Prendregast, żeby od razu poszła
do ciebie, ojcze, ale nalegała, żeby nas odwiedzić.
Samantha zaskoczona łatwością, z jaką Agnes kłamała, uniosła brew. Agnes zaczerwieniła się gwał-
townie. Pułkownik Gregory obserwował całe zajście.
- Rozumiem. - Machnął ręką na pozostałe dzieci. - Spocznij.
Dziewczynki westchnęły i podzieliły się na trzy małe grupki, a Henrietta skorzystała z okazji, żeby dać
Agnes kuksańca w bok. Pułkownik Gregory zwrócił się do Samanthy i Samantha zastanawiała się, co
powinna powiedzieć. Co powinna myśleć.
Adorna powiedziałaby, że był wspaniały, nieugięty. Samantha przyznałaby jej rację, ąle dodałaby: twardy,
bezwzględny. Miał sztywne szczęki, małe uszy przylegające do głowy. Na jego pełnych ustach błąkał się
lekki uśmieszek, jakby próbował zamaskować pogardę dla kobiety, która przestraszyła się ciemności.
Zadrżała. Noc w górskich ostępach. Miała szczęście, że dotarła tu cała. Poczuła wszechogarniające
oburzenie. Oburzenie, bo on, gdyby odpowiednio dobrał słowa, mógł zmniejszyć jej strach.
- No cóż. - Położyła ręce na biodrach i spojrzała na niego. - Przynajmniej wiem, dlaczego powóz po mnie
przyjechał.
Nie przeprosił za swoje ohydne zachowanie, ale w odpowiedzi przyjrzał się jej uważnie.
- Ta suknia to nietypowy strój dla guwernantki, panno Prendregast.
Zeszłej nocy Samantha nie widziała jego oczu, ale widziała je teraz. Były niebieskie. Kobaltowoniebie-
skie, piękne, ciemne i ... zimne jak lód w środku zimy, z ciemnymi brwiami, które unosiły się ku górze w
prostej linii, nadając twarzy surowy wygląd. To nie był stary ztzęda. To był mężczyzna w sile wieku, .który
przekazał swoje zewnętrzne cechy dzieciom. Zadne różowe ozdóbki nie mogły złagodzić jego postawy. Nic
dziwnego, że Clarinda sugerowała gładką, zieloną serżę.
Emmeline podbiegła do mężczyzny i objęła jego kolana.
- Ojcze?
Położył dłoń na jej głowie. - Tak, Emmeline?
- Wszyscy lubią pannę Prendregast, ojcze. Sama nam to powiedziała.
- Doprawdy? - Spojrzał wyniośle na Samanthę. Więc jestem pewien, że ty też ją polubisz.
- I ty, ojcze! Ty też ją polubisz.
- Jestem pewien, że ... zakładając, iż posiada odpowiednie referencje i udowodni, że umie żyć na wsi, i
jest dobrą naucZY9ielką.
Zmarszczywszy buzię, Emmeline przyjrzała się Samancie.
- Lepiej niech tak będzie - powiedziała wojowniczo.
Na ułamek sekundy pułkownik Gregory otworzył szeroko oczy i Samantha myślała, że wybuchnie
śmiechem. Nic takiego się nie stało, a Samantha zastanawiała się, czy to była jej wyobraźnia. Delikatnie
odsunął od siebie Emmeline i lekkim klepnięciem odesłał ją do Vivian.
- Panno Prendregast, pozwoli pani za mną.
Tak zrobiła. Wyszła z nim za drzwi i tak bardzo chciała się odezwać, że musiała ugryźć się w język, żeby
nic nie powiedzieć. Ale oglądając się za siebie dostrzegła dzieci zerkające przez drzwi i mogła sobie
wyobrazić, jak bardzo starają się usłyszeć, co się wy-
darzy.
.
Nie zamierzała tańczyć, jak jej zagrają. Pułkownik zszedł po schodach i minął dwuskrzydłowe drzwi
prowadzące w czerń. Weszli do olbrzymiego foyer, wysokiego na dwa piętra, przeszli wzdłuż korytarzy na
drugim piętrze wyłożonych mar-
murem. Prostokątne pomieszczenie, zbudowane w formie galerii z wielkimi kolumnami, na których
wspierały się korytarze powyżej, pomalowane było odcieniami bladoniebieskiego i złotego. Ponad ich
głowami połyskiwał ogromny kryształowy kandelabr. Przez otwarte drzwi Samantha zaglądała do pokoi -
zobaczyła bibliotekę, salon, salę balową. Pułkownik Gregory wprowadził ją do jednego z pokoi, puszczając
ją przodem.
Podziękowała mu, zastanawiając się cynicznie, czy zawsze był taki uprzejmy dla służby, czy też wykorzy-
stał sposobność, aby przyjrzeć się jej z tyłu. Jednak gdy zerknęła na niego, jego twarz pozostała niewzru-
szona. Najwyraźniej ten dziwny dreszcz wzdłuż kręgosłupa był tylko wytworem jej wyobraźni, a dys-
komfort, który odczuwała, będąc z nim sam na sam, był jedynie reakcją przewrażliwionej starej panny.
Czy znalazła się w krainie zdesperowanych starych panien, tworzących wyimaginowane związki między
planowaniem lekcji a wycieraniem rozlanego mleka?
Ogarnęło ją przygnębienie.
- Jakiś problem, panno Prendregast? - spytał.
- Nie, proszę pana, dlaczego?
- Westchnęła pani.
Pewnie tak było.
- Podziwiałam pański dom.
W pewnym sensie była to prawda.
Spodziewała się, że jego gabinet będzie surowy, urządzony na wojskową modłę. Zamiast tego znalazła się
w pokoju ozdobionym w stylu indyjskim. Ściany i draperie miały kolor burgunda i jadeitu. Na drewnianej
podłodze leżał bogato zdobiony dywan w tym samym odcieniu. Duże, pluszowe krzesła zapraszały ją, by
usiadła przy wielkim, rzeźbionym, mahoniowym biurku.
- Zeszłej nocy. Dlaczego nie powiedział mi pan, kim jest?
Stał przed nią - uosobienie wyniosłości.
- Czemu miałoby to służyć?
- Nie bałabym się tak, gdybym wiedziała.
- Chciałem, żeby się pani bała. Nie podoba mi się, gdy młode, obce kobiety błąkają się po okolicy.
- Czy często czuje się pan zagrożony przez obce, młode kobiety?
- To zależy, jak bardzo są obce. - Stanął za biurkiem. - Może pani usiądzie.
.
Została obrażona i to przez pracodawcę. Zachnąwszy się, usiadła na opitym krześle naprzeciw niego.
On nadal stał.
- Muszę przyznać, że nie zachwyciło mnie pani zachowanie, gdy myślała pani, że jestem rabusiem. Nie
ma pani doświadczenia w tej materii.
Nie mogła powstrzymać się od głośnego:
-Ha!
- Proszę o wybaczenie. Zapomniałem. Pochodzi pani z Londynu, rzeczywiście niebezpiecznego miasta.
Być może ma pani doświadczenie z rabusiami.
Nie w byciu obrabowaną. - Nie, proszę pana.
Zmierzył ją wzrokiem, jakby była dziwadłem.
- Skoro pani tak twierdzi. - Przyjrzał się jej ponownie. - Tym razem jest pani usprawiedliwiona, ale na
przyszłość, jeśli padnie pani ofiarą rabusiów, proszę nie walczyć. A co ważniejsze w pani przypaClku proszę
hamować swój tupet.
- Czy chce pan powiedzieć, że powinnam oddać swoją torbę każdemu, kto zechce ją wziąć?
- W przypadku kradzieży, tak.
- Nie. - Nie obchodziło jej, że to, co mówił było rozsądne, ani to, że to samo poradziłaby innej ofierze
napaści. - Ciężko pracuję na to, co mam. Nie oddam tego bez walki.
- Pani rzeczy można zastąpić. A życia nie.
- Pana rzeczy można zastąpić. - A on nigdy nie został okradziony. Zaden szanujący się złodziej nie
próbowałby szczęścia z kimś tak wielkim. - Na swoje rzeczy muszę zapracować.
- Ja również zapracowałem na swoje rzeczy, panno Prendregast. Chociaż moja rodzina mieszka tu od
trzystu lat, to byłem młodszym synem. Ojciec kupił mi patent oficerski, ale utrzymywałem siebie i bliskich
ze swojej pracy. Teraz oczywiście - machnął ręką wokół - to wszystko jest moje, ale opłakuję ojca i brata.
Nie mogła go winić za posiadanie bogactwa, którego nie była w stanie sobie wyobrazić. Przynajmniej
rozumiał, że wiedzie uprzywilejowane życie, i traktował swoje obowiązki poważnie. W rzeczywistości -
przyjrzała się jego surowej twarzy - trochę zbyt powazme.
- Moje wyrazy współczucia.
- Moje córki to cała moja rodzina i są dla mnie wszystkim.
- Pańskie uczucia dowodzą pańskiej szlachetności. - Jednak na górze nie zauważyła specjalnych oznak
czułości. - Czy złodzieje są dużym problemem w tej okolicy?
- Teren jest dziki. Bandyci grasują po drogach od czasów rzymskich.
Zirytowała ją ta odpowiedź.
- Więc nie powinien pan mnie tam zostawiać. Wpatrywał się w nią, jakby mówiła w obcym języku i
znowu jej nie odpowiedział.
- Zapewniam panią, że przepędzę ich stąd, ale prosiłbym, żeby do tego czasu pozostawała pani w posia-
dłości, chyba że będą pani towarzyszyć moi ludzie. - Zacisnął palce na oparciu krzesła. - Proszę o to dla pani
dobra. Ale także dla dobra moich dzieci.
- Tak.
Nadal się w nią wpatrywał.
- Proszę pana - dodała. W co ona się wpakowała?
Jeśli wydarzy się coś złego - a z doświadczenia wiedziała, że coś złego zawsze się wydarza - będzie
uwięziona w posiadłości, nie mogąc uciec do Londynu. - Chyba mogę pana zapewnić, że nie będę błąkać
się po okolicy bez asysty jednego z pańskich silnych ludzi.
Jego usta drgnęły jakby w rozbawieniu - a twarz nie była już tak sroga.
- Z powodu rzeczy, które mogą panią zjeść? A więc słyszał ją, gdy odjeżdżał.
- Czy uważa pan, że wielkie stworzenia z pazurami są zabawne, pułkowniku?
- Uważam, że są rzadko spotykane, panno Prendregast, ale jeśli pani wiara w niedźwiedzie i wilki za-
pewni bezpieczeństwo pani i moim dzieciom, to niech pani sobie wyobraża, co tylko pani chce. _ Usiadł. -
Czy mogę prosić o pani referencje?
Ależ był irytujący. Był żywym dowodem na to, że niektórzy przystojni mężczyźni mają wady, które
sprawiają, że stają się oni nie do zniesienia. Co oczywiście było dobre. Takie wady trzymały dziewczynę
na dystans.
- Mam list od lady Bucknell. - Sięgnąwszy do kieszeni w spódnicy, wyciągnęła zapieczętowane pismo. -
Zrozumiałam, że poinformowała pana o moim doświadczeniu.
- Nie rozwodziła się zbytnio nad szczegółami. Przybierając jak najbardziej niewinny wyraz twarzy,
Samantha otworzyła szeroko oczy.
- Nie rozumiem dlaczego.
Złamawszy pieczęć, pułkownik Gregory zaczął czytać.
- Zapewne. - Gdy doczytał do końca, uniósł brwi. Na Boga. Co to mogło oznaczać?
- Czy wszystko w porządku?
Złożył starannie list i włożył go do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- W rzeczy samej, tak. Lady Bucknell nie szczędzi pani pochwał.
Samantha była zbyt dobrą aktorką, żeby pokazać ulgę, którą poczuła, jednak zastanawiała się ... co ta-
kiego Adoma napisała.
- Przejdę do rzeczy. To będą pani obowiązki. Plan jest wywieszony w klasie. Każde dziecko musi mieć
zajęcia o określonej porze i z określonego przedmiotu.
Musiała coś zrobić, bo inaczej mężczyzna jego pokroju mógłby wejść jej na głowę - tak, jak robił ze
wszystkimi.
- Nalegam na zrobienie pewnych zmian, jeśli uznam to za stosowne.
- Gdy wykaże się pani kompetencjami, będzie pani mogła porozmawiać ze mną na temat zmian.
- Kto oceni, że się wykazałam?
Jego oczy nabrały twardego wyrazu.
- Ja, panno Prendregast. Może być pani tego pewna.
Skinęła głową. Przynajmniej interesowały go postępy dzieci, a z doświadczenia wiedziała, że taka troska
nie zdarzała się często.
Ciągnął dalej:
- Dzieci chodzą spać punktualnie o dziewiątej wieczorem, Bez wyjątków. Każde z moich dzieci ma swoją
nianię, więc po obiedzie będzie pani miała czas dla siebie. Tego czasu nie powinna pani spędzać na zabawie
i flirtach.
Czy ten człowiek świadomie ją obrażał, czy też nie miał pojęcia o dobrych manierach? Nie miała ochoty
zgadywać. Z drugiej strony pozwalał jej się odzywać, kiedy miała na to ochotę.
- Z kim? Z młodzieńcem z zajazdu Hawksmouth? Pułkownik Gregory zawahał się, może chcąc ją skarcić za
przerywanie mu. Jednak nie, rzeczywiście nie miał pojęcia o dobrych manierach, ponieważ odpowiedział:
- Rozmawiałem z właścicielem zajazdu w Houksmouth. Ten człowiek został zwolniony.
Zacisnęła palce na oparciu krzesła.
- Jak to? .
,
- Miał obowiązek dowieźć panią tutaj. To, że zostawił panią, delikatną kobietę, pośrodku drogi w
ciemności, jest przestępstwem.
- A więc pan jest również przestępcą?
- Panno Prendregast! - Uderzył kłykciami w biurko. - Nic pani nie groziło!
- Poza dziką zwierzyną.
Opuścił powieki, jakby nie chciał na nią patrzeć.
- Proszę mi dać znać, jeśli zostanie pani zaatakowana przez królika.
- Chciałabym zauważyć, że ten młody człowiek jest tak samo winny, jak pan. W Londynie, gdy ludzie
tracą pracę, nieszczęście wiedzie ich na ulicę, do więzienia, a nazbyt często i do śmierci. Nie jestem prze-
sadnie delikatna. - Pokazała pułkownikowi Gregory'emu silną dłoń. - Myślę, że upomnienie byłoby
wystarczającą nauczką.
.
- Pani dobroduszność dobrze o pani świadczy, ale nie. Jest pani kobietą, nieznajomą i to, co pani po-
wiedziała w swojej niewiedzy nie mogło zostać odebrane jako zniewaga przez kogokolwiek, poza w gorącej
wodzie kąpanym młodzikiem.
- Ale ...
_ Proszę dać spokój, panno Prendregast. To nie było jego pierwsze uchybienie i wróci do domu, żeby
mieszkać ze swoimi rodzicami na farmie. J estem pewien, że po kilku miesiącach ciężkiej pracy zrozumie,
że powinien przeprosić i powróci do zajazdu.
Samantha była zaskoczona ogromem głupoty pułkownika Gregory'ego. Z doświadczenia wiedziała, że
mężczyźni, tacy jak młody człowiek z zajazdu, nie wyciągali wniosków. Czuli niechęć zarówno do lekcji,
jak i do nauczyciela, i obwiniali wszystkich poza sobą. Ale może tu na wsi było inaczej.
Zaskrzypiało okno - jednak nie od podmuchu wiatru.
_ Co to było? - Spojrzała przed siebie. Okno pułkownika Gregory'ego wychodziło na szeroką werandę, a
za nią znajdował się park, który widziała ze swojej sypialni.
_ Powiew wiatru. - Pułkownik Gregory nie zadał sobie trudu, żeby zerknąć przez ramię· - W Krainie
Jezior często wieje. Proszę mocno wiązać czepek.
- Ale ...
Przyglądał się jej z niechęcią·
- Tak?
_ Nic, proszę pana. - Gałęzie drzew nie kołysały się, ale nie zamierzała się z nim kłócić. Nie z tego po-
wodu. Były inne, ważniejsze.
_ Rozmawialiśmy o pani wieczorach.
_ Tak, prosżę pana. - Byłaby głupia, gdyby narzekała na tak dużo wolnego czasu, jednak te cztery funty
tygodniowo, pół dnia wolnego i tyle swobody wyglądały na próbę przekupstwa. A ponieważ poznała
dzieci, miała podstawy tak uważać.
Uśmiechnęła się. Nie odrzuci propozycji pułkownika Gregory'ego, nie powie mu również, że uczyła
gorsze diablęta i to z wyśmienitym skutkiem.
- Czego pan ode mnie oczekuje?
- Oczekuję, że będzie pani czytać, poszerzać swoje horyzonty, pisać listy, planować lekcje. - Pułkownik
Gregory oparł się o tył krzesła, jego duże dłonie spoczęły na oparciach. - Będzie pani analizować te lekcje
ze mną raz w tygodniu, w poniedziałkowe wieczory.
- Jak pan sobie życzy, proszę pana. - Wypowiadanie tych słów sprawiało jej przyjemność; jak dotychczas
rozmowa była niemal zgodna.
Oczywiście pułkownik Gregory był nieznośny.
Jednak, w opinii wielu ludzi, ona również taka była. Pułkownik albo tego nie zauważył, albo go to nie ob-
chodziło - była tym zaskoczona. Z doświadczenia wiedziała, że te sztywne wojskowe typy lubiły, gdy
okazywano im należny szacunek. Może był tak bardzo zdesperowany, żeby zatrzymać guwernantkę, iż
gotów był znieść wszystko. Albo ... Co Adorna napisała o niej w liście?
- Bardzo dobrze. Wyjaśniłem wszystko. - Podniósł kartkę z biurka i zaczął ją czytać. - Oczekuję pani tutaj
punktualnie o siódmej wieczorem w przyszły poniedziałek.
To było rzeczowe. Ona również zamierzała być rzeczowa.
- Jeśli chodzi o materiał na sukienki dla dziewczynek. ..
Powoli odłożył kartkę papieru.
- Czego pani nie rozumie w słowie "nie"?
- To dziewczynki, nie żołnierze.
- To są praktyczne ubrania przewidziane do noszenia i niszczenia przez zdrowe dzieci.
_ Zdrowe dziewczynki potrzebują ładnych sukienek na bale i zabawy - odparła.
_ Moje dzieci nie chodzą na zabawy.
_ Czy w okolicy nie odbywają się przyjęcia dla dzieci?
Rzucił jej groźne spojrzenie, a w jego niebieskich oczach malowało się zniecierpliwienie.
-Nie.
_ Jeśli nie, to jak dzieci uczą się odpowiedniego zachowania? - Samantha potrząsnęła głową z dez-
aprobatą. - Pułkowniku Gregory, jest pan - musi pan być - jednym z ważniejszych właścicieli ziemskich
w tej okolicy. Pana obowiązkiem jest dawanie przykładu innym rodzicom. Powinniśmy od razu za-
planować przyjęcie.
_ Nie mam zamiaru - przerwał, wpatrując się w nią, jakby miał objawienie. Wolniej powiedział: Nie mam
zamiaru organizować przyjęcia dla dzieci.
_ Więc może dostarczy mi pan materiał na sukienki dziewczynek i raz w tygodniu ja zorganizuję przy-
jęcie, tylko dla nich, i będę je uczyć zawiłości savoir- -vivre'u.
_ Można to rozważyć. - Potarł dłonią podbródek.
Samantha mogłaby przysiąc, że nie zwracał na nią uwagi. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, ale
napierała dalej.
_ Agnes ma tylko kilka lat do debiutu, a Vivian jest tuż przed tym wydarzeniem. Potrzebny jest inny
kolor dla każdej dziewczynki. Chcemy, żeby czuły się jak odrębne osoby, każda ważna. Bez wzorków.
Ajeśli chodżi o materiał, to sądzę, że dżersej będzie odpowiedni, ponieważ, jak pan słusznie zauważył, to
jeszcze dzieci i zapewne nie będą przywiązywały specjalnej wagi do ubrań. - Widziała, że nie zdołała go
przekonać.
Wstał powoli.
- Panno PrendregasL.
Był imponujący. Czuła się onieśmielona. Nie pokazała tego po sobie.
- Tak, pułkowniku Gregory?
- Kyla się przeziębiła. Proszę powiadomić jej opiekunkę i przenieść dziewczynkę do osobnej sypialni.
Samantha zamrugała. Z pewnością nie oczekiwała czegoś takiego.
- Oczywiście, proszę pana. Ale jeśli wolno spytać, skąd pan wie? - Pocierała nos. Mara wyrosła z butów.
Zamówię nowe, ale nie dostarczą ich przynajmniej przez tydzień. W tym cZflsie proszę dać jej do
przymierzenia stare buty Vivian. Może będą dobre. - Splótł ręce z tyłu. - Właściwie proszę sprawdzić buty
wszystkich dziewczynek, czy nie potrzebują nowych.
- Tak, proszę pana. - Samantha usiłowała przypomnieć sobie, co takiego mogło go zaniepokoić w
zachowaniu Mary. Mara ... pocierała stopą o łydkę!
- I nie chce dbać o buty, jak ją prosiłem. Powiedziałem jej - powiedziałem wszystkim dziewczynkom - że
mają od razu mnie poinformować, gdy buty staną się za małe, ale Mara ogranicza rozmowy ze mną do
minimum.
Samantha nawet nie próbowała ukryć ironii. - Ciekawe dlaczego?
Przeszedł wzdłuż biurka, podszedł do niej i stanął tak blisko, że jej spódnica oparła się o jego buty.
Miała ochotę się wycofać, ale nigdy się nie wycofywała. Serce biło jej coraz głośniej. A może zawsze tak
biło? ...
- Czy przyszły tydzień to wystarczająco dużo czasu na dostarczenie materiału?
Wymówił starannie każde słowo i przyglądał się jej tak uważnie, że wiedziała, iż dojrzał jej manipulację. I
pozwolił na to, chociaż wolała nie zgadywać
dlaczego.
_ Zapewniłbym go szybciej - powiedział - ale tak niewiele z naszych guwernantek zostało dłużej niż kilka
dni. Czasami tylko kilka godzin.
Prowokował ją i zareagowała.
_ pułkowniku Gregory, będę tutaj, żeby przygotować ubrania dziewczynek. Co więcej, będę tutaj za rok.
Zadnemu dziecku nie udało się wyprowadzić mnie z równowagi i zapewniam pana, że nie uda się to
również pana dzieciom. - A w myślach dodała: Ani tobie.
ROZDZIAŁ 5
Panna Prendregast wyszła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. pułkownik William Gregory podszedł
do okna, otworzył je i czekał, aż Duncan Monroe, oficer, którego poznał w Indiach - i wierny przyjaciel
_ wdrapie się do środka.
_ Co masz? - spytał William.
_ Zeszłej nocy złapałem kolejnego Rosjanina. Duncan otrzepał proste, wełniane spodnie i poprawił
czapkę·
- Coś ciekawego?
Duncan opróżnił na biurko małą, zawiązywaną saszetkę. Zmięty zwitek banknotów jednofuntowych.
Fajka. Torebka z tytoniem. List ...
William sięgnął po list i skrzywił się, widząc, że jest napisany po rosyjsku.
- Jutro wyślę to do Throckmortona i zobaczę, co uda mu się z tego wyczytać. - Nie widział niczego
dziwnego w swojej znajomości z Duncanem. Pełnił funkcję stróża porządku w Krainie Jezior, a Dun-
can odgrywał rolę rozbójnika i ukrywali przed sobą nawzajem, że poszukują angielskich szpiegów, ro-
syjskich agentów, a czasami zwykłych złodziei. Grali przed sobą w tę grę, a jednocześnie pozyskiwali
dużo informacji dla Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nie byli jednak w stanie odkryć, dlaczego
Kraina Jezior stała się głównym terenem działań.
Do dzisiaj.
- Co ty sobie wyobrażasz! Zakradać się pod okno, gdy ktoś u mnie jest?
- Ktoś? To nie był ktoś. To była piękność. _ Duncan zamrugał. - Pułkowniku, nie wiedziałem, że je-
steś odurzony.
- Odurzony? Nie można odurzyć się kobietą. Można się odurzyć wyłącznie ...
William dostrzegł uśmieszek Duncana i zamilkł. Poczucie humoru Duncana było znane, o jego odwadze
krążyły legendy, a Mary twierdziła, że jest przystojny, jednak William wiedział, jak zmazać ten głupawy
uśmieszek z jego twarzy.
- Ta kobieta jest nową guwernantką moich dzieci. Duncan pokiwał gwałtownie głową.
- Guwernantka twoich dzieci? - Zagwizdał. _ Nie było takich guwernantek, gdy ja byłem dzieckiem.
- Posiada wyśmienite referencje z bardzo szacownej agencji. Ściślej mówiąc z szacownej Akademii
Guwernantek. - Jednak William zgadzał się z Duncanem. Co, u licha, wyobrażała sobie lady Bucknell,
przysyłając mu taką guwernantkę? A raczej _ jego dzieciom.
Nalał whisky do dwóch szklanek i jedną podał Duncanowi.
Wysoki i giętki, Duncan wziął drinka i kiwnął się na piętach.
- Wszystkie moje guwernantki były stare i złośliwe.
- Z pewnością na to zasługiwałeś. Nasze w większości były młode i płoche. - William nigdy nie przy-
puszczał, że z tęsknotą będzie wspominał te głupiutkie dziewczęta. Ale żadna z nich nie mogła równać się
z panną Prendregast. Panna Prendregast, która poruszała się jak amazonka, wyglądała jak egzotyczna
kapłanka, a język miała jak ... ach, ale nie wolno mu było myśleć o jej języku. Jej język sprawiał, że
myślał o całowaniu i innych czynnościach, więc lepiej powiedzieć, że jest zuchwała, i na tym poprzestać.
Upił trochę whisky i pozwolił, aby ciepło rozlało się w przełyku.
- Te jej włosy ... peruka, nie sądzisz?
- Peruka? Oszalałeś? To nie peruka.
- Są zbyt jasne. - Zeszłej nocy kosmyki opadały jej na twarz i w mroku jaśniały jak światło księżyca. - To
musi być peruka.
- Obaj wiemy, że nie masz zielonego pojęcia o kobietach, a już na pewno nic nie wiesz o ich włosach. -
Duncan usiadł na krześle, na którym wcześniej siedziała guwernantka. - Nie widziałem jej oczu. Jakiego są
koloru?
- Brązowe. - William uniósł szklankę. - Mniej więcej. Bardzo dziwne.
- Zauważyłeś kolor jej oczu. - Duncan wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. Zamieszał whisky. -
Nie mogę się doczekać, kiedy w nie zajrzę.
- Nie radzę ci jej uwodzić - ostrzegł William. - Chyba że jesteś gotowy zająć jej miejsce i uczyć moje
dzieci.
- Nawet nie marzę o uwodzeniu twojej guwernantIu. - Duncan położył dłoń na sercu. - Czy widziałeś,
jak ona się porusza? Jak wspaniała, majestatyczna pantera - czysty wdzięk i elegancja.
- Jest za wysoka. - William był przyzwyczajony do drobnych kobiet, które musiały zadzierać głowę,
żeby na niego spojrzeć, a gdy tańczył z nimi walca, opierały głowę na jego ramieniu.
- Czy wyobrażasz sobie, że te nogi oplatają twoją szyję?
Nazbyt łatwo. Czy Duncan nigdy nie znał umiaru?
- Jest za chuda.
- Jest za wysoka, jest za chuda. - Duncan zaczął przedrzeźniać Williama. - Jesteś zbyt wybredny, a poza
tym jesteś biednym, zdesperowanym wdowcem, który potrzebuje żony, żeby zaopiekowała się jego
dziećmi. Może ta panna ... panna ...
- Prendregast - podpowiedział William.
- Może panna Prendregast będzie odpowiednia.
-Nie.
- Nie? - Kosmyk ciemnych włosów opadł Duncanowi na czoło; spojrzał z dezaprobatą na przyjaciela. -
Minęły trzy lata od śmierci Mary.
- Od kiedy Mary została zabita - poprawił go William.
Najdelikatniej jak umiał, Duncan powiedział:
- Tak, ale to nie była twoja wina.
Oczywiście, że była to wina Williama.
- Dbanie o bezpieczeństwo żony jest obowiązkiem męza.
- Byliśmy z misją dla pułku. Skąd mogłeś wiedzieć, że Mary zareaguje na wołanie o pomoc i wpadnie
w rosyjską zasadzkę, przygotowaną dla nas?
Williama przytłaczało poczucie winy.
- Powinienem był odesłać ją do domu. Powinienem był je wszystkie odesłać do domu. Wiedzieliśmy, jak
jest niebezpiecznie tak blisko gór.
Duncan wstał i położył dłoń na ramieniu Williama.
- Wiem, że kochałeś Mary, i że twoje serce jest złamane, ale ...
William strząsnął jego dłoń, podszedł do okna i spojrzał na park. Tu był problem. Kochał Mary, ale ...
udowodniła coś, czego domyślał się od lat. Zadna kobieta nie była tak interesująca, jak obóz wojskowy.
Zadna kobieta nie dawała tyle radości, co jazda konna po wrzosowiskach. Żadna kobieta nie mogłaby
zawładnąć jego sercem, gdyż był zimnym mężczyzną, znającym gorącą namiętność, ale nie miłość.
Częściowo dlatego tak bardzo pragnął złapać bandytów odpowiedzialnych za śmierć Mary. Tak bardzo go
kochała, a on nigdy nie mógł jej dać tyle miłości, na ile zasługiwała. Kierowały nim wyrzuty sumienia, ale
nie mógł powiedzieć o tym Duncanowi ani żadnemu z tych romantyków, którzy wyobrażali sobie, że
powoduje nim utracona miłość.
- Sprawiedliwości stanie się zadość.
- Doprowadzimy do tego. - Duncan rozparł się na krześle. - Ale powinieneś znaleźć kobietę. Mężczyzna
ma swoje potrzeby.
- Ty wiesz coś o tym. - William stanął twarzą zwrócony do Duncana. Nie zazdrościł Duncanowi reputacji
podrywacza, którą ten cieszył się w okolicy. - Ty zaspokajasz swoje wystarczająco często.
- Powiem ci, że dużo czasu trzeba, aby ukoić złamane serce. - Duncan niewątpliwie cieszył się po-
wodzeniem u oficerskich córek w Indiach, do czasu, aż był na tyle głupi, aby zakochać się w córce lorda
Barret-Derwina. Jego lordowska mość nie widział nic zabawnego w tym, że szkocki nicpoń adoruje jego
córkę i dziewczyna została niezwłocznie odesłana do Anglii. Duncan złożył rezygnację, ale gdy dotarł do
Londynu, dowiedział się, że jego ukochana wyszła za mąż za hrabiego Colyera. Był oszalały z wściekłości -
dobrodziejstwo dla Williama, który potrzebował towarzysza w swojej misji.
- Panna Prendregast przywiozła mi to. - William wyciągnął z kieszeni list lady Bucknell i podał go
Duncanowi. - Rzekome rekomendacje.
Duncan wziął list. - Rzekome?
- Przeczytaj. I
Duncan rzucił okiem na pierwszy akapit.
- Panna Prendregast ma bardzo dobre przygotowanie, jest inteligentna, pomysłowa ... To wspaniale,
Will, ale ...
William zauważył, kiedy Duncan doszedł do stosownego fragmentu. Duncan zesztywniał. Nie odrywając
oczu od listu, sięgnął po okulary, leżące na biurku, i założył je na nos.
- Przysłała ci to lady Bucknell? Lady Bucknell pracuje dla Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Dla
Throckmortona? Lady Bucknell szpieguje na rzecz Anglii?
- Sądzę, że lady Bucknell służy Throckmortonowi, kiedy tylko może. To chyba przesada nazywać ją
szpIegIem.
Duncan szybko przeczytał list do końca.
- Throckmorton mówi; .. Kraina Jezior jest głównym terenem działań, ponieważ ... - opuścił rękę z listem
na kolana. - Lord i lady Featherstonebaugh? Ta nieszkodliwa para staruszków kieruje siatką szpiegów, która
pokrywa Anglię i większość świata? Lord i lady Featherstonebaugh?
- Nie słyszałem, żeby Throckmorton kiedykolwiek się pomylił. Z pewnością nie pomyliłby się, gdyby
chodziło o coś tak ważnego, jak to.
- Nie wątpię w prawdziwość jego informacji, ale ... _ Duncan potrząsnął głową. - Jak to możliwe?
William miał kilka chwil więcej, aby się nad tym zastanowić.
- Są mile widziani w każdym szlacheckim domu w Anglii. Nikt nie podejrzewa ich o nic bardziej
zdrożnego niż plotkowanie. Nawet gdyby przyłapano ich z tajnymi dokumentami, puszczono by ich bez
żadnych podejrzeń.
- Mam mętlik w głowie.
_ To wszystko wyjaśnia. Ten ciągły strumień obcych w okolicy - cudzoziemcy, samotnie podróżujące
kobiety ...
- Tak, a posiadłość rodziny Featherstonebaugh rozciąga się aż do wybrzeża. Tam jest port. Mają za-
pewnioną drogę ucieczki. - Duncan ponownie przeczytał list. - Throckmorton naprowadza lorda i lady
Featherstonebaugh do nas. Chce, żebyśmy wyciągnęli od nich jak najwięcej informacji, zanim ich aresztuje.
Jak to zrobimy?
_ Mam plan. - Był to jednak tylko doraźny plan, który wpadł mu do głowy w tej chwili. Stać go było
zdecydowanie na więcej.
Duncan zatarł z radością dłonią.
_ Będziemy ich torturować? Włamiemy się do ich posiadłości? Przejedziemy ich, jak żądne krwi psy,
którymi są?
_ Nie. - William skrzywił się. - Zamierzam wydać przyjęcie.
Zaskoczony Duncan powtórzył:
- Przyjęcie?
- Tak. Pomyśl, człowieku! To właśnie robią lord i lady Featherstonebaugh. Odwiedzają najlepsze domy w
Anglii. Lord Featherstonebaugh próbuje całować debiutantki. Lady Featherstonebaugh plotkuje. I
najwyraźniej przez cały czas podsłuchują· Kradną informacje, które mogą sprzedać Rosjanom. Zwabimy
ich obietnicą pozyskania informacji, a potem ich złapiemy, gdy będą próbowali je przekazać.
- Przyjęcie. Doskonały pomysł. Jak sądzę. - Duncan westchnął. - Ale ty nie urządzasz przyjęć. Co cię
do tego skłoniło?
- Guwernantka.
- Panna Prendregast?
- Mówi, że jestem potomkiem jednego z najznamienitszych rodów w okolicy i że zaniedbuję towa-
rzyską edukację córek.
- Od lat to powtarzam. Dlaczego posłuchałeś jej, a nie mnie?
- Ponieważ robię to, żeby złapać lorda i lady Featherstonebaugh na szpiegostwie.
- Ach. Oczywiście. - Duncan uniósł szklankę w stronę Williama.
William wiedział, o czym myślał jego rozmówca. Duncan myślał, że William zrobi swój pierwszy krok,
by ponownie wejść w towarzystwo, zainteresuje go jakaś kobieta o niezwykłych zaletach i ponownie się
ożeni. Duncan miał taką nadzieję, ponieważ nie podobał mu się u Williama brak joie de vivre.
Duncan rozparł się na krześle.
- Ale jak. .. wybacz, mÓj przyjacielu, ale nie masz doświadczenia w planowaniu przyjęć, tak samo jak
twoja służba, a Throckmorton spodziewa się, że lady i lord Featherstonebaugh przybędą tu do
pierwszego sierpnia. Jak zdążysz przygotować się do tego czasu?
- Napiszę do hrabiny Marchant i poproszę ją o pomoc. - William czekał.
Duncan zamarł, a później na jego twarzy pojawił się grymas.
- Okropna lady Marchant. Czy naprawdę musimy?
William nigdy nie rozumiał niechęci Duncana, nie miał też do niej cierpliwości.
- Teresa była przyjaciółką Mary. Lord Marchant był moim przyjacielem. I Teresa wielokrotnie oferowała
swoją pomoc, jeśli tylko będę czegoś potrzebował.
Niechęć Duncana nie odniosła skutku.
- Założę się, że tak. Na Boga, Williamie, każda, tylko nie ona! Czy nie wiesz, na co ona liczy?
- Nie. - Oczywiście, że wiedział. - Na co?
- Ze zakochasz się w niej nieprzytomnie i dzięki temu złapie kolejnego bogatego i przystojnego męża,
którego będą jej zazdrościć wszystkie panie w towarzystwie.
- Uważasz, że jestem przystojny?
- Uważam, że jesteś. - Duncan podniósł się i klepnął Williama w ramię. - Uważam, że jesteś osłem.
- Usiłuję wymyślić kolejny plan. Wszystko będzie lepsze niż ...
Duncan wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Niż ona? Tak właśnie sądzę.
- Zamierzałem wydać przyjęcie. - William oparł się o półkę nad kominkiem. - Myślę, że mogę ci po-
wiedzieć. Pozwolę Teresie mnie usidlić.
Duncan wyglądał na zaskoczonego. - Nie! Dlaczego?
- Potrzebuję żony. - William pogardzał mężczyznami, którzy opłakiwali utraconą miłość i roztrząsali
utracone szanse. Jednak śmierć Mary odbiła się na jego dzieciach. Świadomość, że ją zawiódł, ciążyła mu.
Starał się więc radzić sobie najlepiej, jak umiał - przy pomocy wojskowej dyscypliny i ściśle określonych
reguł.
W ciągu ostatniego roku zauważył, że dyscyplina się rozluźnia, a reguły przestają być oczywiste.
Przez większość czasu nie wiedział, co się dzieje w jego domu. Dziewczynki dorastały i nie miał pojęcia,
co zrobić, jak z nimi postępować.
- Chociaż panna Prendregast wygląda obiecująco, to jak dotychczas guwernantki były wyłącznie utra-
plemem.
Duncan łypnął z ukosa.
- Wygląda bardzo obiecująco.
- Jednak żadna guwernantka nie może zająć miejsca matki w życiu dziewczynek. Potrzebują stabilizacji,
więc się ożenię· - Podszedł do biurka i wziął kartkę papieru. - Zrobiłem listę swoich wymagań.
- Listę twoich wymagań? - Duncan z całej siły próbował się nie roześmiać. - Jakie są te wymagania?
- Większość jest oczywista. Moja żona musi pochodzić z tej samej klasy, co ja. Musi mieć nieskazi-
telną reputację· Powinna posiadać talenty, które przydadzą się w mojej rodzinie - powinna organizować
przyjęcia i pomóc moim córkom przygotować się do debiutu.
- Rozsądne.
- Powinna mieć również miłą powierzchowność i przyjemny głos.
- Oczywiście. Dla twojego dobra.
- Tak. - William wiedział, że Duncan zrozumie to wymaganie. - Teresa spełnia wymagania z listy.
- Poza tym nie musiałbyś zadawać sobie trudu, żeby ją uwodzić. Ona sama do ciebie przyjdzie.
- Właśnie.
- Niemądry romantyku. Jeśli będziesz mówił takie miłosne zaklęcia, żadna kobieta ci się nie oprze.
William nie wiedział, dlaczego ogarnął go niepo kój. Podszedł do okna i wyjrzał na park.
- O to właśnie chodzi. Mężczyzna nie wybiera sobie żony, kierując się romantyzmem. Wybiera sobie
żonę, kierując się jej pochodzeniem, odpowiednim charakterem, pozycją społeczną.
- Hrabina ma więcej niż miłą aparycję. Jest bardzo ładna. - Duncan nie mógł być bardziej znudzony.
- Tak, sądzę, że jest ładna, ale nie to jest ważne. Williama nie obchodziło, że jest piekielnie atrakcyjna, ani
że ma uroczą figurę. Najważniejsze jest to, iż to wzór wszelkich cnót.
- Może nie wiesz o hrabinie wszystkiego. Wymamrotana przez Duncana uwaga zaskoczyła Williama. - Jeśli
wiesz coś, co powinienem wiedzieć ...
- Nie! Ja tylko ... - Duncan machnął ręką. - To nic takiego.
Postawa Duncana zaskoczyła Williama.
- Myślałem, że ucieszy cię fakt, że zastanawiam się nad ożenkiem.
Duncan uderzył dłonią w blat biurka.
- To nie małżeństwo, to układ! Czasami cieszę się, że nie jestem bogaty. Ożenię się z miłości, a reszta nie
będzie ważna. .
Williama często niepokoił brak zdrowego rozsądku Duncana.
- Td nierozsądne podchodzić w ten sposób do tak ważnej kwestii.
- I dobrze. - Gwałtownie zmieniając temat, Duncan zapytał: - Będziesz mnie informował o swoich
planach?
- Będziesz częścią każdego mojego posunięcia.
- Czy twoja guwernantka jest jedną z ludzi Throckmortona?
- Nie. Jest moją guwernantką.
- Czytała ten list?
- Był zapieczętowany.
- To żadna przeszkoda dla kogoś sprytnego.
Duncan czasami naprawdę irytował Williama.
- Nie czytała listu. Lady Bucknell ręczyła za nią.
- Dobrze! Jestem ostrożny. Ty jesteś ostrożny. _ Duncan napił się· - Jak zamierzasz spać w nocy, wie-
dząc, że obok śpi kobieta, która tak wygląda?
Duncan czasami zasługiwał na porządnego kopniaka. William starał się nie okazać irytacji, ponieważ
gdyby zdradził się przed Duncanem swoim zainteresowaniem panną Prendregast, ten męczyłby go
niemiłosiernie.
- Widziałem już ładniejsze guwernantki. Najwyraźniej panna Prendregast nie była nim zainteresowana, a
to wydawało się dziwne. Ale dobrze. To dobrze, że nie zależało jej na nim.
Panna Prendregast gwarantowała, że będzie tutaj przez rok, i uwierzył jej. Jednak zastanawiał się - czy
uda mu się przetrwać zamieszanie spowodowane jej obecnością w tym domu? Było w niej coś ...
Prowokującego, jakby miała jakiś sekret. Jakby umiała poradzić sobie w każdej sytuacji. Surowa w
obejściu. Czyżby miała do czynienia z najgorszym typem mężczyzn i nie spodziewała się po nich zbyt
wiele?
A pod tym wszystkim urocze zaskoczenie, jakby uświadamiała sobie, że on ją pociąga, ale nie umiała
sobie tego wytłumaczyć. Och, tak. Gdy rozmawiali, miał ochotę wstać, onieśmielić ją swoim wzrostem.
Zamiast tego musiał siedzieć, aby ukryć banalną, oczywistą, prymitywną reakcję na widok pięknej ko-
biety.
Duncan obserwował Williama, jakby ten pokazał wszystkie swoje myśli, zamiast je ukryć.
- Twoje poprzednie guwernantki były skończonymi idiotkami. Słuchałem przez okno. Słyszałem, jak ta
dawała ci nieźle popalić. Myślę, że trudno będzie się jej oprzeć.
- Nie lubię kobiet, które nie znają swojego miejsca.
Duncan ponownie wyszczerzył zęby, jednak tym razem z podszytym ironią zrozumieniem.
- Powtarzaj to sobie. Cały czas to sobie powtarzaj
ROZDZIAŁ 6
Posiadłość Blythe, dom Throckmortona,
Suffolk, Anglia
Tego samego dnia
- Dobry Boże, młody człowieku, ty z pewnością wiesz, jak pokazać starej kobiecie ognisty taniec. Valda,
hrabina Featherstonebaugh, oparła się o marmurową kolumnę w wielkiej sali balowej Throckmortonów i
zaczęła się ochładzać· wachlarzem z pawich piór. - Założę się, że masz powodzenie wśród pań.
Komiczny lord Heath uśmiechnął się głupkowato i podał hrabinie jej laskę.
- Dziękuję, pani, myślę, że na swój sposób umiem je zabawić. Czy nie chciałaby pani czegoś się napić?
Po takim męczącym tańcu dama w pani wieku musi czuć się wykończona.
Złożyła wachlarz i poklepała go nim po ramieniu. - Ach, ty uwodzicielu! Byłoby cudownie, gdybyś
poświęcił jeszcze minutkę ze swojego cennego czasu i przyniósł mi lemoniadę.
- Tak, pani. Z przyjemnością. - Ukłonił się i odszedł - wysoki, ciemny, prawie przystojny. Gdyby nie
te okropne pryszcze, które szpeciły jego twarz ...
Valda poczekała, aż zniknął jej z oczu, a potem odeszła, uśmiechając się i kiwając głową, gdy prze-
chodziła obok kolejnych osób, jak wilczyca pośród stada owiec. Jedna z owieczek miała pióra w wysoko
upiętych włosach i wymuszony uśmiech. Inna ubrana była w balową suknię ze złotego jedwabiu, który
nadawał jej twarzy' żółtawy odcień. Mężczyźni mieli na sobie ciemne marynarki, gładkie spodnie, błysz-
czące czarne buty i śnieżnobiałe koszule.
W purpurowym, atłasowym turbanie z diamentową klamrą i purpurowej, atłasowej sukni z narzutką z
różowego jedwabiu, zapinaną do wysokości talii, Valda wyglądała lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych.
Dostrzegła swoje odbicie w jednym z wielu luster otaczających salę balową. No, może wyglądałaby
lepiej, gdyby nie była taka stara. W swojej twarzy i figurze widziała ślady dawnej urody, która urzekła
lorda. Wysoka, urocza, elegancka - nadal taka była.
Jednak i stara. Taka stara. Nienawidziła starzenia się· Walczyła z tym, ale przegrywała, i dla kobiety z jej
urodzeniem i inteligencją było to nie do zniesienia. Całe życie spędziła na pokonywaniu trudności, które
zgotował jej los. Była dobrze urodzona i biedna. Wyszła za mąż za bogatego arystokratę. Jej mąż stracił
pieniądze i została zesłana do zapuszczonej posiadłości rodzinnej w Krainie Jezior. .. ach, wyrwanie się z
posiadłości Maitland było jej wielkim sukcesem. Odkryła sposób na zarobienie pieniędzy, o których
innym się nie śniło, a przy tym udało się jej przechytrzyć psy, które strzegły tych szykownie ubranych,
nudnych owiec, które tańczyły, śmiały się i flirtowały, nic nie podejrzewając, podczas gdy wilczyca
wkradła się niepostrzeżenie w ich szeregi.
Valda lubiła być sprytniejsza od wszystkich. Ale nienawidziła wątrobianych plam na swoich policzkach,
bólu w krzyżu, laski, którą musiała się podpierać. A najbardziej nienawidziła tego, że młody, pryszczaty
mężczyzna łaskawie z nią zatańczył. Trzydzieści lat temu mężczyźni błagali ją o ten zaszczyt. Teraz
spełniali wobec niej swój obowiązek - a w tańcu bolało ją biodro.
Featherstonebaugh, stary głupiec, nadal mógł tańczyć gawota. Zatrzymała się za wysokim wazonem,
pełnym pięknych kwiatów, i obserwowała Ruperta, wirującego w tańcu z młodą panną Kaye. Był żwawy jak
zawsze, uganiając się za dziewczętami, które nawet w połowie nie były tak ładne, jak Valda kiedyś. Gdyby
mógł, porzuciłby ją, ale trzymała sakiewkę z pieniędzmi w swoich powykręcanych artretyzmem palcach. A
ostatnio ... ostatnio zauważyła, że denerwował się przy niej. Może po tylu latach zaczął sobie uświadamiać,
że ożenił się z wilczycą, która może zwrócić się przeciwko niemu i przegryźć mu gardło.
Nawet jej się podobało, że czuł przed nią respekt, ale to nie wystarczało - tym bardziej szkoda. Bo gdyby
przestał być czujny w stosunku do niej, ludzie mogliby zacząć się zastanawiać, czy naprawdę ją znają.
Zaczęliby baczniej jej się przyglądać, a to nie byłoby dobre. W końcu znała wszystkich z angielskiej socjety,
a im się wydawało, że znają ją.
Nie, gdyby zaczęto ją podejrzewać, oznaczałoby to kłopoty. W jej pracy kłopoty oznaczały jeszcze więk-
sze kłopoty, a potem zazwyczaj śmierć od kuli między oczy. Wystarczająco często wyobrażała sobie takie
rozwiązanie. Musi zacząć być milsza dla Ruperta i przestać rozmyślać o zabiciu go. Wdowy nie są za-
praszane na przyjęcia. Od wdów oczekuje się żałoby, a jeśli nie mogłaby chodzić na przyjęcia, nie mogłaby
pozyskiwać informacji od tych wystrojonych OWIec.
- Lady Featherstonebaugh.
Drgnęła na dźwięk głosu młodego Throckmortona. Nie słyszała, jak nadchodził. Słuch trochę jej się
pogorszył - ryzyko zawodowe.
Stanął przed nią i ukłonił się. Niektóre kobiety uważały go za przystojnego. Valda tego nie dostrze-
gała. Był zbyt wysoki, zbyt barczysty, zbyt poważny, a jego przeszywające spojrzenie mogło zburzyć
spokój kobiety, jeśli nie zachowała ostrożności.
- Garrick, młodzieńcze, miło cię widzieć. Masz jakieś informacje, gdzie powinnam zainwestować
swoje oszczędności? - Czy mogę usiqść przy twoim biurku, wysłać cię po drinka i przegrzebać twoje
szuflady?
- Nie dzisiaj. - Wyciągnął dłoń, a ta córka ogrodnika, z którą w przypływie głupoty się ożenił, zrobiła
krok naprzód i podała mu dłoń. - Celeste i ja chcielibyśmy pani podziękować, że raczyła pani uświetnić
nasze pierwsze przyjęcie swoją obecnością.
Valda posłała im fałszywy uśmiech.
- Moi kochani, za nic nie przegapilibyśmy waszej małej uroczystości. - Ze skrywaną złośliwością
dodała: - No cóż, w zasadzie to Rupert i ja was połączyliśmy!
Ta dziewczyna, ta zdzira, Celeste, nie miała nawet tyle wstydu, żeby się zarumienić na wspomnienie
tej żenującej sceny w cieplarni. Rozszerzyła tylko migdałowe oczy i powiedziała:
-Ja też tak sądzę· - Chwyciwszy ramię Valdy, uścisnęła je przyjacielsko.
Valda miała ochotę wyrwać się i odpłacić za zniewagę. Jednak nie pasowało to do roli przyjaciółki ro-
dziny, a jeśli któraś rodzina posiadała informacje o zasięgu międzynarodowym, to właśnie rodzina
Throckmortonów. Szpiegostwo stało się dla nich rodzinną tradycją i miała nadzieję, że tego wieczoru uda
się jej znowu coś wyciągnąć od młodego Throckmortona.
Ponownie się przed nią ukłonił.
- Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, to zostawię Celeste pod pani opieką. Właśnie przybył posłaniec z
bardzo ważną informacją dla ... eee ... dla moich interesów i muszę z nim natychmiast porozmawiać.
Valda miała ochotę pozbyć się Celesty jak pchły. Zamiast tego pokiwała strofująco palcem.
- Co się dzieje, kochany chłopcze? Jeśli jest to okazja do zainwestowania, powinieneś powiedzieć o tym
swoim drogim przyjaciołom, lordowi i lady Featherstonebaughom.
- To niezupełnie jest okazja do zainwestowania. Poprawił kołnierzyk. - Bardzo ucierpieliśmy z powodu
zlekceważenia ... eee ... szczurów, i powiedziano mi, kim są największe szczury. Proszę mi wybaczyć.
Valda obserwowała, jak szedł do swojego gabinetu. Szczury? Czy to był szyfr? Czy mówił o nich? O
niej? Na pewno nie. Nie była małym, owłosionym, obrzydliwym gryzoniem. Była wilczycą - wilczycą,
która musi się dowiedzieć, i to natychmiast, co się dzieje w tym biurze.
Odwróciła się do Celeste, która niezbyt mądrze się uśmiechała.
- Wiem, że zamiast opiekować się starą kobietą, wolałabyś teraz tańczyć.
Celeste zamrugała.
- Och, lady Featherstonebaugh, z wielką przyjemnością poznałam tak wiekowego i honorowego gościa.
Ta mała dziwka położyła nacisk na słowo "wiekowy". Valdę świerzbiły ręce. Miała ochotę zdzielić Ce-
lestę w twarz. W rewanżu za jej bezczelność, podchwyciła wzrok męża. Uniosła wyżej podbródek. Ruszył
w ich stronę wśród tańczących par.
- Jesteś dla mnie zbyt miła, moja droga. - Położyła rękę Celeste na ramieniu Ruperta. - Nasza urocza
gospodyni nie ma partnera do tańca.
Rupert nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Usiłował dotrzeć do młodej pani Throckmorton od czasu,
kiedy po raz pierwszy ją zobaczył, gdy wróciła z Paryża i uwodziła wszystkich mężczyzn, którzy okazali
jej zainteresowanie. Teraz uniósł brwi, ukłonił się i poprowadził ją na parkiet. Valda pozostała przez
chwilę na miejscu, żeby się upewnić, iż na dobre pochłonął ich taniec, a potem ruszyła w stronę gabinetu
Throckmortona.
Z przedpokoju dobiegł ją głos. Głos Throckmortona, w którym pobrzmiewało niedowierzanie.
- To absurd. Nie wierzę w to. Kto rzucił to oskarżenie?
Valda wytężyła słuch. Drugi głos był niski i beznamiętny.
- Zapewniam cię, nie jest na tyle sprytny, żeby mógł mnie tak długo zwodzić - oznajmił Throckmorton.
Valda głęboko nabrała powietrza. Niski głos ponownie odpowiedział. Valda przysunęła się bliżej.
- Jak bardzo jest to prawdopodobne? Ona jest stara. - W głosie Throckmortona pobrzmiewało szy-
derstwo. - Co więcej, są szanowanymi przyjaciółmi rodziny Throckmortonów!
Valda usłyszała już dość. Mówili o Rupercie i ... o niej.
Odeszła od drzwi w stronę sali balowej. Gdy tam dotarła, omiotła salę wzrokiem. Rupert, stary głupiec,
stał sam na uboczu, krzyżując dłonie, jakby odczuwał ból.
Najwyraźniej młodej Celeste nie spodobało się jego obmacywanie.
Valda spojrzała na niego, ich oczy spotkały się, wtedy uniosła lekko podbródek. Obserwowała, jak
niezgrabnie zbliżał się do niej kościsty stary mężczyzna, który nie cieszył się powszechnym szacunkiem i
którego chciała porzucić. Jednak jak zawsze uwiesił się na niej, ciągnąc ze sobą na dno.
Za dużo wiedział. Był zbyt strachliwy. Musiał z nią wrócić do Krainy Jezior i posiadłości Maitland. Tam,
gdzie ukryła złoto i biżuterię.
Gdy już tam będą, przygotuje plan ucieczki i oboje znikną z Anglii.
Potarła bolące biodro. Gdyby była młodsza, mogłaby rozkoszować się przygodą.
ROZDZIAŁ 7
- Te dzieci to potwory.
- Tak, panienko.
- Traktuję je z szacunkiem i w zamian oczekuję odrobiny szacunku dla siebie.
- Tak, panienko.
- A mimo to nadal się dąsają, odmawiają współpracy i udają, że nie rozumieją lekcji, chociaż wiem, że
doskonale wszystko rozumieją.
- Mogło być gorzej, panienko.
Samantha uniosła głowę i spojrzała na Clarindę.
- Jak to "mogło być gorzej"?
- Pannie Ives, dwie guwernantki wcześniej, napełniły torbę śmieciami, podpaliły i podłożyły pod jej
biurko, a kiedy guwernantka próbowała to ugasić ...
Samantha uniosła dłoń, nakazując Clarindzie zamilknąć. Siedziała w swojej sypialni, która stała się jej
kryjówką, jedząc obiad, podczas gdy dzieci jadły obiad w klasie, w towarzystwie niańki. Wstydziła się
własnego tchórzostwa, ale po czterech dniach była wykończona i po raz pierwszy w swojej karierze nie
wiedziała, jak postępować w obliczu tak otwartej
wrogości.
- Jak takie psikusy uchodzą im na sucho? Czy wszyscy w domu znoszą ich wybryki?
- W rzeczy samej, panienko. Ojciec poświęca im więcej uwagi, gdy nie mają guwernantki, dlatego są
niegrzeczne. Oczywiście nie ja panience o tym powiedziałam. Więc my... czasami im pomagamy.
Zwłaszcza niańki. Mają teraz trochę władzy, która uderzyła im do głowy. Tego również nie powiedziałam. -
Clarinda włożyła widelec w dłoń Samanthy. _ Proszę jeść, panienko, będzie panienka potrzebować dużo
siły.
Po obiedzie Samantha weszła schodami do klasy na trzecim piętrze, rozmyślając o tym, co powiedziała
jej Clarinda. Nic dziwnego, że nie udało się jej zdobyć sympatii dziewczynek. Ich bunt wspierały niańki, a
właściwie cała służba, więc jeśli Samantha chciała odnieść sukces, musiała podjąć zdecydowane kroki.
Musiała wyciągnąć dziewczynki z domu. Z dala od jakiegokolwiek wsparcia.
Przez zamknięte drzwi słyszała ożywioną rozmowę dziewczynek, ale umilkły, jak tylko weszła do sali.
Może gdy ona zastanawiała się, jak rozwiązać trudną sytuację, w której się znalazła, dziewczynki uświado-
miły sobie, jak bardzo były niemiłe, i postanowiły się zmienić.
Uśmiechnęła się do nich. Odwzajemniły uśmiech.
- Mam nadzieję, że obiad wam smakował - powiedziała.
Jednogłośnie odpowiedziały:
- Tak, panno Prendregast.
- Teraz będziemy się uczyć matematyki. - Naprawdę były radosne. Samantha poczuła się nieswojo i
ogarnęły ją złe przeczucia. - Wyjmijcie książki. Wysunęła szuflady swojego biurka.
Kłębowisko zielonych węży rozpełzało się we wszystkich kierunkach, ale głównie w jej stronę. Nigdy w
życiu nie widziała węża. Nie brakowało jej tego doświadczenia. Jednak wiedziała, jak wyglądały.
Krzyknęła, przerażona wizją drgających języków, gładkiej skóry i pozbawionych powiek czarnych oczu.
Dzieci zawyły z uciechy. Węże opadały na podłogę, pełzły po jej biurku, przesuwały się po krześle.
Wrzasnęła:
- Do diabła!
Dzieci! O Boże, węże pokąsają dzieci! Zbierając odwagę, podbiegła do Kyli i Emmeline, złapała je w pół
i wyniosła na korytarz. Czując łomotanie serca, postawiła je na podłodze i pobiegła po kolejne dziewczynki.
Przestały się śmiać.
- Chodźcie! - Zamachała histerycznie rękoma. Zanim was ukąszą.
Agnes wstała i przemądrzałym tonem powiedziała:
- To tylko zaskrońce. Nie rozpoznaje pani zaskrońca?
Jedno z obrzydliwych stworzeń przepełzało pomiędzy Samanthą i dziećmi. Przeskakując ponad wężem,
złapała Henriettę za ramię i nakazała:
- Chodźmy!
- To tylko zaskrońce - powtórzyła Agnes.
- Już mi się nie podoba. - Henrietta wyszła z Samanthą na korytarz.
Dwie młodsze dziewczynki stały bez ruchu z szeroko otwartymi oczyma. Pozostałe wybiegły z pokoju i
dołączyły do nich.
- To są zaskrońce. - Ale Agnes zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko i jej przekora zmieniła się
we wrogość.
Samantha zapro\yadziła dziewczynki do ich sypialni, gdzie czekały pokojówki. Gdy przestąpiła próg
pokoju, radosne rozmowy ucichły, a ich pełne poczucia winy twarze były dowodem, że Clarinda nie kła-
mała. Te pokojówki podpuszczały dziewczynki. Tak cicho, że musiały wytężyć słuch, by ją usłyszeć, roz-
kazała:
- Przygotujcie dzieci do spaceru. Niedługo po nie przyjdę· A wy - spojrzała na każdą z sześciu poko-
jówek - usuńcie węże z klasy, zanim wrócimy.
Im ciszej mówiła, tym bardziej była wściekła. Chyba uświadomiły sobie ogrom jej gniewu, bo bez słowa
sprzeciwu zaczęły wykonywać polecenie.
Samantha poszła do swojej sypialni. Spojrzała przez okno. Słońce wreszcie przedarło się przez chmury.
Na jej twarzy pojawił się diabelski uśmieszek. Przebrała się w zieloną suknię z serży i buty do spaceru, a
potem wróciła po dzieci. Siedziały na podłodze w swojej sypialni i szeptały między sobą. Samantha
udawała, że tego nie zauważyła. Klasnęła w dłonie, żeby zwrócić na siebie ich uwagę.
- Chodźmy, dziewczynki. Idziemy na spacer.
Sześć twarzyczek odwróciło się w jej stronę.
- Dlaczego? - spytała Agnes.
- Zebyście mogły mi powiedzieć, co wiecie. Zanudzałam was rzeczami, które od dawna znacie. Czas to
zmienić.
- Teraz powinnyśmy się uczyć - odezwała się Mara.
- Poznamy się lepiej. - Samantha wyjrzała przez okno. - Świeci słońce, ale jeśli wolicie zostać w domu ...
Emmeline podniosła się i podbiegła do Samanthy.
Za nią ruszyła Kyla. Reszta wstawała wolniej i przyglądała się podejrzliwie Samancie. Agnes i Vivian
wymieniły spojrzenia. Henrietta i Mara pokiwały głowami ze zrozumieniem. Miały czas, żeby się prze-
grupować. Obmyślić na nowo plan obrony. Nie mogła się doczekać, żeby się przekonać, co tym razem
wymyśliły, bo na pewno coś uknuły.
Zadrżała. Byle nie były to znowu węże.
W domu Gregory'ego wiele rzeczy ulegnie zmianie. Odwracając się do drzwi, powiedziała:
- To pierwszy słoneczny dzień od mojego przyjazdu, a ja nie miałam okazji zobaczyć, jak wygląda wieś.
Możecie mi pokazać wasze ulubione miejsca?
Agnes klasnęła. w dłonie.
- Pokażmy jej Zabi Mostek!
- Tak! - krzyknęły pozostałe dziewczynki. Nawet Emmeline i Kyla śmiały się i podskakiwały.
- To brzmi wspaniale - powiedziała Samantha.
To brzmi rybio. Albo strasznie. Zabi Mostek. Z pewnością nad przepaścią. A one mają nadzieję, że ona
spc!dnie i się zabije.
Zobaczyła błyszczące oczy Emmeline i Kyli. Zaczną huśtać linę i wystraszą ją.
- Mam czepek i rękawiczki. - Pokazała im. - Zabierzcie swoje.
Pobiegły po rzeczy. Ich czepki były równie brzydkie jak rękawiczki, a ich rękawiczki były ... no cóż,
przynajmniej połowy brakowało.
- Widzę, że jesteście typowymi dziewczynkami. Agnes odwróciła głowę.
- Co ma pani na myśli?
- Gubicie rękawiczki. Lubicie bawić się na powietrzu. Przypominacie mi dzieci, którymi wcześniej się
zajmowałam.
- Pani nie przypomina nam naszych poprzednich guwernantek. One były mądre - rzuciła Agnes.
- Nie mogły być zbyt mądre, bo inaczej wciąż by tu były, a ja byłabym w Londynie. Vivian, gdzie są
twoje stare buty? - Zanim ubrała Marę w buty Vivian, dziewczynki były gotowe do wyjścia i Samantha
przytrzymując drzwi, powiedziała: - No, pośpieszcie się!
Dzieci ustawiły się w szeregu jak mali żołnierze, na przedzie Kyla, a potem według wzrostu, aż do Agnes.
Pomaszerowały, wymachując ramionami i tupiąc obcasami. Równie zaskoczona, co rozbawiona, Samantha
podążyła za nimi po schodach, przez' olbrzymi hol, do tylnego wyjścia - wyjście było wystarczająco duże,
by dać Samancie przedsmak oczekującego ją przepychu.
Odźwierny otworzył dwuskrzydłowe drzwi. Dzieci wyszły na szeroki taras, który ciągnął się przez całą
długość domu. Samantha poszła za dziećmi i po raz pielWszy zobaczyła cudowny widok, który się rozta-
czał przed domem. Sycila oczy pięknem krajobrazu, chłonąc go wszystkimi zmysłami. Oszołomiona po-
deszła do szerokiej kamiennej poręczy i chwyciła ją mocno.
Wiedziała, że przy domu rozciąga się ogród. Nawet widziała jego fragment, kiedy tu przyjechała.
Jednak z tarasu wszystko wydawało się takie ... wielkie. Słoneczne połacie przystrzyżonego trawnika
schodziły do migocącego, błękitnego jeziora. W gładkiej tafli wody odbijały się górskie wierzchołki i
szmaragdowe łąki. Gdzieniegdzie, w zacienionych miejscach, widać było czapy śniegu, które nie topniały
nawet w lecie, a w niższych partiach rosły wiązy, jesiony i leszczyny, stojąc dumnie jak żołnierze,
oczekujący na bitwę. Ptaki - olbrzymie ptaki leniwie zataczały kręgi na błękitnym niebie.
Oszołomiona Samantha zakryła usta dłonią. Emmeline chwyciła ją za drugą rękę.
- Panno Prendregast, dlaczego pani tak śmiesznie wygląda?
- Ja ... tylko ... nigdy nie widziałam niczego podobnego. To jest takie ... dzikie. i... przerażające.
Agnes zrobiła krok naprzód.
- Powiem ojcu, że pani tak powiedziała. On kocha góry ponad wszystko.
Samantha odelWała wzrok od krajobrazu, żeby spojrzeć Agnes w oczy.
- Twój ojciec już wie, co sądzę o głuszy. Powiedziałam mu.
- Nie ... powiedziała ... pani - Agnes otworzyła szeroko oczy w niedowierzaniu. - Nikt nie mówi tacie
rzeczy, których on nie chce usłyszeć.
- Ja mówię. - Samantha rozejrzała się po tarasie, wyłożonym polerowanym granitem, z porozstawianymi
pod markizami stolikami i krzesłami. Taras wygląda całkiem przyjemnie. Może tu zostaniemy?
- Nie! Nie! - Henrietta zaczęła podskakiwać. - Chcemy panią zabrać do ...
Vivian zakryła dłonią buzię Henrietty.
- Do mostu linowego. Chcemy panią zabrać do mostu linowego.
Samantha przyjrzała się każdej dziewczynce z osobna.
- Do mostu linowego?
Przytaknęły jednomyślnie.
- A więc koniecznie musimy zobaczyć ten most.
Samantha wskazała na Agnes.
- Prowadź, Macduffie.
Ruszyły kamienistą ścieżką, która wiła się wzdłuż jeziora, a potem weszły między drzewa. Początkowo
dęby były częścią parku, z miękkimi trawnikami i poustawianymi gdzieniegdzie ławkami dla zmęczonych
spacerowiczów. Jednak wkrótce dzieci weszły w dziką część posiadłąści, wspinając się na skały, idąc za-
rośniętymi ścieżkami, ukrytymi wśród łąk pełnych dzikich kwiatów.
Samantha zwolniła.
- Czy nadal znajdujemy się na terenie posiadłości waszego ojca?
Agnes odwróciła się do niej. -Aco?
- Ponieważ wasz ojciec życzył sobie, żebyśmy nie wychodziły poza posiadłość.
- Dlaczego nie powiedziała pani ojcu, że pani nie chce? - spytała słodko Agnes.
- Ponieważ chcę. Chcę być bezpieczna i tego samego chcę dla was. - Wytrzymała spojrzenie Agnes,
dopóki dziewczynka nie odwróciła wzroku.
Teren stawał się coraz bardziej górzysty. Omijały kałuże i szły przez zarośla. Gdy szlak był stromy Agnes
musiała pomagać Kyli, a Vivian pomagała Emmeline. Agnes spojrzała na Samanthę.
- Czy może pani iść tak daleko, panno Prendregast?
- Chociaż mam już swoje lata, to zadziwiająco dobrze sobie radzę.
Agnes wyczuła oschłość w głosie Samanthy i rzuciła jej najpierw zaskoczone, a potem ostre spojrzenie.
Nieświadoma niczego Mara podała jej dłoń.
- Pomogę pani, panno Prendregast.
Samantha przyjęła dłoń dziewczynki i poczuła przyjemne ciepło małych paluszków w swojej dłoni.
- To niedaleko - zapewniła ją Mara.
Most linowy był dokładnie taki, jak mówiły. Most z grubych sznurów, związanych wokół listewek, two-
rzących wąską kładkę. Nie było tu żadnych drzew, tylko rzadkie kępy traw otaczające rów, nad którym
wznosił się most. Rów był wypełniony czarnym, gęstym, mulistym błotem. Końce mostu przywiązane
były do słupów wbitych w ziemię·
Most oczywiście nie miał żadnych poręczy. Agnes zaczęła prowokować Samanthę·
_ Założę się, że boi się pani przejść przez most. Samantha musiała rozegrać to bardzo ostrożnie.
Pozostałe dziewczynki były jeszcze naiwnymi dziećmi. Agnes jednak starała się zachowywać prawie jak
dorosła i zbyt długo dowodziła tym buntem. Samantha pochyliła się, złapała linę i mocno ją pociągnęła.
Most podniósł się i zakołysał. Spojrzała w dół. Cofnęła się i potrząsnęła głową·
- Boję się·
Agnes była zaskoc;zona.
_ Pani się ... boi? Zadna z pozostałych guwernantek się nie bała.
_ Nigdy wcześniej nie opuszczałam Londynu. Nigdy nie przechodziłam po takim moście. To zbyt
trudne.
Vivian skrzywiła się·
- Nie. Nie jest trudne. To łatwe!
Samantha postawiła jedną nogę na moście. Dzieci wyglądały na zachwycone. Samantha cofnęła nogę·
- To zbyt trudne. - Machnęła dłonią. - To miejsce jest straszne. Chcę wrócić do domu.
Henrietta pierwsza złapała przynętę. Wbiegła na most i zaczęła huśtać się na nim w górę i w dół.
- Proszę spojrzeć. To zabawne!
- Bądź ostrożna! - Samantha nadała swojemu głosowi odpowiednio zatroskany ton.
- Ona nie spadnie - zapewniła ją Agnes. - Wróci i wtedy będzie pani mogła przejść.
- Jestem za ciężka. Most może się zarwać - powiedziała Samantha.
- Proszę spojrzeć! - Vivian weszła na most, objęła Henriettę i oqie zaczęły podskakiwać.
Mara potrząsnęła dłonią Samanthy.
- No dalej, nie pozwolimy pani spaść.
- Idź pierwsza, kochanie - Samantha lekko popchnęła ją naprzód.
Linowy most zaczął wyginać się na wszystkie strony pod ciężarem trójki dzieci.
- Czy to nie jest zabawa? - spytała Agnes. Samantha potrząsnęła głową.
- Mam lęk wysokości.
- Nawet Emmęline nie boi się wysokości - odparła Agnes.
Emmeline pobiegła na most i zaczęła na nim skakać, piszcząc i chichocząc.
- Nie pozwól iść jej tam samej! - krzyknęła Samantha. Najwyraźniej brzmiała bardzo przekonująco, bo
Agnes posłusznie podbiegła i chwyciła Emmeline za ramię.
Samantha złapała Kylę, zanim ta dołączyła do sióstr.
- Zostań tutaj, kochanie. - Uklęknąwszy, złapała koniec liny w obie dłonie. Usłyszała pisk - to Agnes
uświadomiła sobie, że została oszukana. Podnosząc wzrok, Samantha uśmiechnęła się do dziewczynek z
satysfakcją i rozwiązała linę.
Z rozpostartymi ramionami wpadły w gęste, czarne błoto - z głośnym plaśnięciem, które zadowoliło
żądzę zemsty Samanthy. Agnes upadła na twarz. Vivian udało się spaść na nogi, ale potem straciła rów-
nowagę, przewróciła się na plecy i zaczęła płakać. Samantha uważnie obserwowała Emme1ine - dziew-
czynka klapnęła na pupę, ale szybko się podniosła, do tego ze śmiechem. Henrietta siedziała z szeroko
otwartymi oczami. Mara zsunęła czepek i opadła na plecy z wyrazem radości na twarzy. Po chwili jedna po
drugiej wstawały, ślizgały się, łapały nawzajem za sukienki i znowu upadały.
Kyla zaczęła przebierać nogami, wrzasnęła i wskazała na siostry.
- Chcę!
- Chcesz? - Samantha się roześmiała. Uwielbiała małe dzieci. Niczego nie udawały.
Wiedziały, że błoto oznacza zabawę, i nie obchodziło ich, że później trzeba się wykąpać i wyczyścić
ubranie. A Kyla pragnęła uczestniczyć w zabawie.
Biorąc ją na ręce, Samantha posadziła ją na krawędzi stoku i pozwoliła ześliznąć się w dół.
Kyla krzyknęła z radości, gdy wpadła na Emmeline i obie runęły w błoto.
Jeszcze przez chwilę Samantha pozwoliła dziewczynkom taplać się w błocie. W końcu położyła dłonie na
biodrach i po raz pierwszy odezwała się rzeczowym głosem nauczycielki.
- Młode damy!
Dziewczynki ucichły. Rozpoznały ten ton.
- Jestem mądrzejsza, większa i sprytniejsza od każdej z was, i jeśli nadal będziecie ze mną walczyć, to
przeg;racie. Może teraz mi uwierzycie i zaczniecie traktować mnie z szacunkiem, którego oczekuję. Albo -
spojrzała na Agnes, która z wściekłością wycierała z twarzy błoto - nie zaczniecie. Możecie być pewne,
nadal będziecie przegrywać. Nie jestem jedną z waszych poprzednich guwernantek, słabych i prze-
straszonych. Zadna z was nie jest tak twarda i przebiegła, jak ja.
Mara parsknęła i odwróciła się do Vivian, która niepewnie trzymała się na nogach.
- Wiedziałam, że będzie z nią zabawnie.
- Obiecałam waszemu ojcu, że będę tu przynajmniej przez rok. Zamierzam dotrzymać tej obietnicy.
Samantha spojrzała na dziewczynki.
- Czy są jakieś pytania?
- Tak. - Agnes z trudem się podniosła i przesunęła do krawędzi. Jej sukienka i fartuch były ciężkie od
błota i Samantha mogła tylko wyobrazić sobie gniew malujący się na jej zabłoconej twarzy. Wyciągając
rękę, spytała: - Czy pomoże mi pani wyjść?
- Z przyjemnością. - Samantha podała jej rękę, ale zanim Agnes zdążyła ją chwycić i pociągnąć w dół,
Samantha cofnęła dłoń. Agnes z impetem upadła na plecy.
Samantha pochyliła się nad rowem i bardzo powoli powiedziała:
- Posłuchaj mnie, Agnes. Jestem sprytniejsza niż ty. Poddaj się. - I nie czekając na odpowiedź, dodała: -
Dobrze. Daję wam dziesięć minut na zabawę w błocie, potem wszystkie wychodzicie i wracamy do domu.
Vivian znowu zaczęła płakać.
- Tata będzie krzyczał.
- Zajmę się waszym ojcem. - Samantha usadowiła się na szerokim kamieniu i wyciągnęła z kieszonki ze-
garek. - Powiem wam, kiedy trzeba będzie wychodzić.
Mara popchnęła Vivian. Vivian przestała płakać, złapała Marę za głowę i wepchnęła ją w błoto.
- Vivian, proszę, nie utop siostry! - zawołała Samantha. Widząc, że Agnes usiłuje wydostać się z błota,
dodała: - Mogłabyś spróbować dobrze się bawić, Agnes. Beze mnie nigdzie stąd nie pójdziesz.
Agnes zawahała się. Samantha niemal widziała burzę myśli, która przetoczyła się przez głowę dziew-
czynki. Podjąwszy decyzję, Agnes złapała się kępy trawy i wyszła z błota, a potem usiadła na kamieniu
tyłem do sióstr, ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami.
Zadowolona, że dziewczynka zamierzała zostać z nimi do końca, Samantha zwróciła uwagę na dziew-
czynki taplające się w błocie. Błoto latało w powietrzu, dzieci turlały się w czarnej mazi, a Samantha ob-
serwowała wszystko z rozbawieniem.
To miejsce ładnie pachniało świeżością i miętą. Zerwała listek z małej rośliny, zwinęła go w palcach i
podniosła do nosa. To było to. To ten zapach. Jak mięta. Może zapach pochodził z tej rośliny. I może
roślina przyciągała zapachem nieświadomych niczego gości. Upuściła listek i wytarła dłoń o sukienkę.
Powinna była zabrać z miasta książkę, która ostrzegałaby przed niebezpieczeństwami czyhającymi w
górach - jak węże w jej biurku czy trujące rośliny.
Zsunęła czepek i wystawiła twarz do słońca. Nie powinna, wiedziała o tym; taka zuchwałość była za-
bójcza dla wrażliwej cery, ale słońce nigdy tak jasno nie świeciło w Londynie. W Londynie pył węglowy był
zawsze w powietrzu, a ona nigdy nie widziała tak niebieskiego nieba. Gdyby tylko ... no cóż, gdybanie nie
miało większego sensu. Była na wygnaniu ze swojego ukochanego Londynu i obiecała pułkownikowi
Gregory'emu, że zostanie w Silvermere przez rok.
To była bezpieczna obietnica. Lady Bucknell nie pozwoliłaby jej wrócić, dopóki nie udowodniłaby, że
może mieszkać z rodziną bez mieszania się w ich sprawy przez przynajmniej dwanaście miesięcy. A wtedy
damy z towarzystwa z pewnością zapomniałyby o wszystkich złośliwych oskarżeniach pana Wordlawa i
miałaby inną pozycję. Tymczasem jednak miała rok czasu przed sobą... rok, który spędzi na obcowaniu z
panną Agnes i jej siostrami. Rok pod surowymi rządami pułkownika Gregory'ego.
Zerknęła na zegarek i zawołała: - Minęło dziesięć minut!
Dziewczynki były, uwalane błotem. Wgramoliły się na górę, pomagając sobie nawzajem i zupełnie nie
przypominając tej ponurej grupki, którą zastała rano. Samantha musiała przyznać, że już odniosła sukces.
Zerknęła na skuloną Agnes. Z wyjątkiem Agnes oczywiście. Ta dziewczynka była wyzwaniem. Pułkownik
Gregory był wyzwaniem. Jednak czym było życie bez wyzwań?
ROZDZIAŁ 8
- Nie możemy tak jeść. - Henrietta rozłożyła ubłoconą spódnicę.
- Jak się wyczyścicie, możecie zjeść - obiecała Samantha. - Chodźmy, dziarskim krokiem wkrótce bę-
dziemy na miejscu!
Agnes szła za rozszczebiotaną gromadką w znacznej odległości, a kiedy Vivian spróbowała wciągnąć ją
do grupy, Agnes zbyła siostrę.
Samantha zamierzała coś z nią zrobić i to szybko. Tak samo, jak zamierzała coś zrobić z pułkownikiem
Gregorym i jego naleganiem, żeby dzieci trzymały się ściśle określonych reguł bez względu na wiek i
temperament. Ale Samantha nie mogła wepchnąć pułkownika Gregory'ego w błoto.
_ Dziewczynki, dlaczego robicie te okropne rzeczy? - Samantha chyba znała odpowiedź, ale i tak
spytała.
Henrietta zachichotała.
_ Jakie okropne rzeczy? Jak wrzucanie naszej guwernantki w błoto?
_ Albo wsuwanie jej pająków do kieszeni? - spytała Mara.
_ Albo wkładanie węży do jej biurka? - dodała piskliwie Emmeline.
Samantha spojrzała na nie uważnie. Warga Emmeline drżała.
Vivian wmieszała się w rozmowę:
_ Wszyscy mówią, że tata ma złamane serce po stracie swojej ukochanej żony ... ale to nieprawda.
Nigdy nie było go w domu, bo dowodził swoim doskonałym pułkiem. - Jej niechęć narastała. - My
straciłyśmy matkę, to nam jej brakuje, on jest zapatrzony w siebie i wściekły, bo musi teraz zostawać z
nami w domu, zamiast walczyć wraz ze swoimi żołnierzami.
_ A każdej nocy, kiedy leżymy już w łóżkach, wymyka się na swoim koniu - powiedziała Kyla.
_ Czy on myśli, że tego nie widzimy? - spytała Agnes.
Samantha nie była zaskoczona tą uwagą, ale była zaskoczona tym wybuchem. Coś trzeba było zrobić, i
to wkrótce, ale co? Musiała mieć pewność, że przyjdzie jej do głowy najlepsze rozwiązanie.
- Panno Prendregast! - Emmeline wskazała w stronę jeziora. - Proszę spojrzeć!
Och, nie. Najlepsze rozwiązanie musiało się pojawić natychmiast, gdyż stało tam dwóch służących z
bukłakami pełnymi wody, a obok nich pułkownik Gregory z gniewnym wyrazem twarzy, uderzający
szpicrutą o but.
- A więc w taki sposób Agnes nabiera swoich nieznośnych nawyków - wymamrotała Samantha i po-
prawiła czepek. Potrzebowała natchnienia, żeby wybrnąć z sytuacji, która ją czekała. Nie miała żadnego
pomysłu.
Gdy się zbliżały, zobaczyła, że pułkownik Gregory obserwuje swoje zabłocone od stóp do głów dzieci. J
ego oczy przybrały zimny wyraz. Brwi uniosły się. Powiedział coś do jednego z służących, który położył na
ziemię bukłak i pobiegł w stronę domu.
Dzieci schowały się za Samanthą w bezpiecznej odległości.
Ponieważ nie przyszło jej do głowy żadne rozwiązanie, Samantha miała nadzieję, że pewność siebie
wystarczy. Gdy zbliżyły się do pułkownika, u.śmiechnęła się promiennie.
- Pułkowniku! Cóż za miłe spotkanie! Miałam zamiar odnaleźć pana zaraz po powrocie. - W zasadzie nie
było to kłamstwo, gdyż definicja słowa "zaraz" była różna dla różnych osób. - Dzieci miały mały wypadek i
eee ... wpadły do rowu.
- Tak widzę.
Kolejne uderzenie szpicruty o cholewę buta.
- Ale nikomu nic się nie stało.
Uderzenie. Groźne spojrzenie. Uderzenie.
- Wygląda na to, że całe są ubłocone.
- Doprawdy? - Samantha nie odrywała wzroku od jego twarzy. - Nie zauważyłam.
- Ich ubrania są zniszczone.
Samantha dostrzegła, że jego oczy rozbłysły gniewem.
_ Trochę mydła ... trochę zimnej wody ...
Wyminął ją, żeby przyjrzeć się dziewczynkom, które usiłowały odważnie na niego spojrzeć, ale żadnej
się nie udało.
_ Tamtego ranka, gdy panna Prendregast tu przybyła, powiedziałem jej, czego od niej oczekuję·
Oczekuję, że będzie trzymała się planu. - Uderzył szpicrutą o cholewę i ostrym tonem powiedział: - Tego
samego oczekuję od was. A co powinnyście teraz robić zgodnie z planem?
Emmeline przecisnęła się do przodu.
_ Ojcze, poznawałyśmy się z panną Prendregast.
Zignorował ją·
_ Co powinnyście teraz robić zgodnie z planem? - Spojrzał na dziewczynki. Opuściły głowy i żadna się
nie odezwała. - Agnes?
_ Agnes, nie! - Vivian przestrzegła ją szeptem. Samantha odwróciła się, by spojrzeć na dziewczynki.
Pokusa, spowodowana niechęcią i uczciwością, żeby przejąć kontrolę nad sytuacją była niemal nieodparta,
ale Agnes spojrzała na siostry. Wpatrywały się w nią z groźbą i prośbą w oczach i najwyraźniej Agnes
uświadomiła sobie zagrożenie, bo wymamrotała tylko:
_ Powinnyśmy być w klasie.
_ Właśnie. - Dwa uderzenia szpicrutą· - A dlaczego tam nie jesteście?
Mara zebrała się na odwagę, żeby powiedzieć:
_ Panna Prendregast chciała się dowiedzieć, co już umiemy, żeby nie musiała tego powtarzać.
Emmeline podbiegła do niego, rozpryskując dookoła błoto, i zatrzymała się tylko dlatego, że
powstrzymał ją gestem.
- Proszę, ojcze, nie każ jej wyjeżdżać.
Podszedł do dzieci.
- Nie podoba mi się to. Mam plan i oczekuję, że będziecie się go trzymać.
Agnes otworzyła usta. Odwrócił się do niej.
- Tak, Agnes? Czy chcesz coś powiedzieć?
- Panna Prendregast nie lubi gór.
Agnes nigdy nie przestanie popełniać błędów. Głosem tak chłodnym, jak górski strumień, Samantha
powiedziała:
- Lubię góry tak samo jak dzieci, które skarżą swoim tatusiom.
- Panna Prendregast poinformowała mnie o swojej niechęci do dzikich stworzeń i miejsc, ale sądzę, że
wynika to z jej niewiedzy - powiedział pułkownik.
Samantha nabrała powietrza, żeby odpowiedzieć, ale zaraz je wypuściła. O niektóre rzeczy nie warto
walczyć.
- Sprawimy, że zmieni zdanie. - Jeszcze raz przyjrzał się dzieciom. - Wasze ubrania są zniszczone.
Spojrzały po sobie. Mara wymamrotała:
- Trochę mydła ... trochę zimnej wody ...
Pułkownik Gregory odwrócił się szybko i Samantha się przestraszyła, że zdążył zauważyć jej
uśmieszek.
- Może trochę mydła i zimnej wody wystarczy. _ Wskazał na nadchodzącą służbę, lokajów i pokojów-
ki, wszystkich z wiadrami w obu rękach. Lokaj i gospodyni stali na werandzie, patrząc na nich z
niedowierzaniem.
- Mam dla was dobrą 'wiadomość. Zamówiłem materiał na nowe sukienki.
- Och, ojcze! - Dziewczynki zaczęły klaskać w dłonie i podskakiwać.
- Materiał przyjechał dzisiaj. - Uśmiechnął się, a Samantha jeszcze nie widziała u niego tak
czarującego uśmiechu. - Wiecie dlaczego zamówiłem materiał?
- Nie, ojcze, dlaczego? - spytały chórem dziewczynki.
- Panna Prendregast przekonała mnie, że potrzebujecie nowych sukienek.
Ubłocone buzie dzieci pojaśniały z radości. Błyszczały im oczy. Wszystkie zaczęły piszczeć jednocześnie.
Samantha uświadomiła sobie, co się działo. Uniosła rękę, żeby je powstrzymać.
- Nie, nie, nie!
Rzuciły się na nią. Cofnęła się, ale nic nie mogło ich powstrzymać. Otoczyły ją i zaczęły obejmować
ubłoconymi ramionami, ocierać umorusane twarze o suknię, głaskać brudnymi rękoma jej ręce. W ich
piskliwych głosach słychać było szczerą wdzięczność.
- Dziękujemy, panno Prendregast, dziękujemy! Przytulała je, głaskała po ubłoconych głowach i zerkała na
pułkownika Gregory'ego. Na jego ustach pojawił się uśmiech - uśmiech, który zniknął tak szybko, że mógł
jej się wydawać iluzją. Ale nie był nią. Zrobił to specjalnie! Specjalnie! Powiedziała więc:
- Nie mnie dziękujcie. To wasz ojciec zamówił materiał.
Znowu rozległy się dziewczęce piski. Córki rzuciły się na ojca i po chwili obejmowały go ubłoconymi
ramionami.
Samantha cofnęła się z uśmiechem, splatając ręce na piersi.
- Cóż za wzruszający przejaw miłości córek. Usłyszał ją. Ich spojrzenia spotkały się. W jego oczach
dostrzegła smutek i determinację i po raz pierwszy Vi życiu rozpoznała bratnią duszę - człowieka, który
ukrywał swoje prawdziwe oblicze za fasadą surowości. Człowieka, który walczył z własną naturą.
Była taka sama. Ugrzeczniona. Rozsądna. Podczas gdy najbardziej na świecie pragnęła biegać, tańczyć,
śpiewać. Cieszyć się życiem we wszystkich jego odcieniach.
Nie. Z pewnością się myliła. On nie był taki, jak ona.
Patrzyli na siebie przez jedną długą chwilę, aż Samantha poczuła ogarniające ją ciepło i poruszenie.
Pośpiesznie odwróciła wzrok. Poruszenie?! Nic nie było w stanie jej poruszyć. Nigdy. Ona była tą, która
pozostawała opanowana w każdej sytuacji, wycofywała się i obserwowała; była tą inteligentną. Nie po-
dobało się jej, że, zabrakło jej tchu w piersiach, i z pewnością nie podobało się jej to wrażenie bliskości.
- Dobrze już, dobrze! - Opędził się od dzieci, które pozostawiły ślady błota na jego ciemnoniebieskich
spodniach i czarnych butach. Miał błoto na kremowej kamizelce i ciemnoniebieskiej marynarce.
Samancie podobał się ten widok bardziej, niż poWlmen.
- Dzieci, stańcie w jeziorze, żeby służba mogła oblać was wodą z wiader - powiedział pułkownik Gregory.
- Jest zimno - zajęczała Vivian. Pochylił się nad nią.
- To kara za to, że nie udało się wam wepchnąć waszej guwernantki w błoto.
Samancie zaparło dech w piersiach. Nic dziwnego, że czekał ze służbą i wiadrami wody. Wiedział, co
planują dzieci. Pozwolił im na to - ale dlaczego? Zdradził się, ale nie wyglądał na przejętego tym faktem.
Ton jego głosu był zdecydowany.
- Gdy człowiek ma sześć córek, musi być przygotowany na każdą ewentualność.
_ Z pewnością. - Odchrząknęła. - Gdy ktoś jest guwernantką, również musi być przygotowany na każdą
ewentualność. Dlatego uważam, że już czas, aby niańki zostały zastąpione.
_ Czyżby? - Uniósł znacząco brew. - Czy to właśnie pani sugeruje?
- Tak.
- Załatwione.
Samantha miała ochotę roześmiać się radośnie. W czasie tego długiego, ciężkiego dnia zdobyła szacunek
pułkownika Gregory'ego.
Jego córki jęknęły. Odwrócił się do nich.
_ Jeśli chcecie przeciwko temu zaprotestować, musicie wykazać, dlaczego to nie jest dobry pomysł.
Dziewczynki wymieniły się spojrzeniami, a potem potrząsnęły głowami. Za bardzo nabroiły, żeby
wdawać się w tę sprzeczkę·
_ Gdy zmyjecie błoto, pójdziecie na górę· Przyślę gospodynię, żeby doglądała waszej kąpieli. Nie spóź-
nijcie się na kolację, bo muszę coś wam ogłosić. Wskazał dłonią na zabłoconą suknię Samanthy. Panno
Prendregast, chyba pani również powinna wejść do jeziora.
Spojrzała wymownie na jego ubrudzone spodnie i marynarkę·
_ Wejdę, jeśli pan wejdzie.
_ Jest pani bardzo zuchwałą młodą damą· - Zaoferował jej swoje ramię, jakby prowokacyjnie.
Przyjęła je jak wyzwanie.
_ Jest pan bardzo spostrzegawczym człowiekiem.
Ramię w ramię poszli w stronę domu, dając początek plotkom, których nie da się uciszyć.
ROZDZIAŁ 9
W eleganckiej jadalni, u szczytu długiego stołu, pułkownik Gregory pokroił pieczeń w wąskie plastry.
Siedzące po obu stronach stołu dzieci przyglądały się temu łapczywie.
Naprzeciwko pułkownika zasiadła Samantha, ponownie w różowej, ozdobionej koronkami sukience, i
próbowała sprawiać wrażenie, że taka sytuacja to dla niej nie pierwszyzna. W rzeczywistości był to trzeci
raz, kiedy uczestniczyła w rodzinnym posiłku; jej poprzedni cb.lebodawcy woleli raczej jadać sami, niż w
towarzystwie guwernantki, a już na pewno nie jadali w towarzystwie dzieci. Tak więc zadziwiona, jak ktoś,
kto nigdy nie uczestniczył w rodzinnym posiłku, obserwowała każdy wyraz twarzy, każdy niuans, próbując
zrozumieć istotę rodziny.
Dzisiejsze przygody wyostrzyły dzieciom apetyt i Samantha w pełni rozumiała ich głód. Zapach jedzenia
przyprawił ją o ślinotok.
Gdy ostry nóż zanurzał się w chrupiące, brązowe mięso, pułkownik Gregory oznajmił:
- Panna Prendregast zwróciła mi uwagę, że zaniedbuję swoje obowiązki, więc zdecydowałem się urządzić
przyjęcie.
Słowa pułkownika wywołały wstrząs. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę, a buzie dziewczynek
otworzyły się ze zdziwienia. A Samantha pomyślała:
Nic dziwnego, że zgodził się kupić materiał na nowe sukienki. Potem spojrzała na niego, na jego szczękę,
tak mocno zarysowaną, jakby za chwilę miała się rozpaść. Na jego umięśnioną, żołnierską sylwetkę. Na jego
zimne, zimne oczy. Ani na chwilę nie uwierzyła, że ten mężczyzna działał pod wpływem jej rady. Dlaczego
więc urządzał przyjęcie?
Widząc jej wzrok, uniósł brwi, udając niewinne zdziwienie. Odpowiedziała takim samym wyrazem
twarzy i nie wiedziała, które z nich pierwsze odwróci wzrok. Ale w tej chwili dziewczynki odzyskały
zdolność mówienia.
_ Kiedy, ojcze? Kogo zaprosisz? Czy będą na nim inne dzieci?
Mitten, lokaj, rozkazał służbie wnieść półmiski z ziemniakami posypanymi pietruszką, parujący groszek,
brukselkę, aromatyczny pudding i złociste bochny chleba. Służący krążyli wzdłuż stołu, a Samantha
pomagała Kyli i Henriecie, siedzącym przy niej po obu stronach stołu, napełnić ich talerze.
Pułkownik Gregory ułożył mięso na półmisku, odpowiadając na pytania zwięźle i po kolei.
_ Zaproszenia zostaną rozesłane niezwłocznie na pierwszego września. Zaproszę wszystkich z okolicy i
ilu się da znajomych z zagranicy i z czasów służby w wojsku. Zostaną tutaj przez trzy dni. Goście jak ryba
- po trzech dniach zaczynają cuchnąć.
Mitten wziął półmisek z mięsem i usłużył starszym dziewczynkom. Kyla zmarszczyła czoło.
- Czy nie mogliby się wykąpać?
Samantha rzuciła spojrzenie w stronę Gregory'ego i napotkała jego rozbawiony wzrok. poczuła ciepło;
zignorowała je i poklepała Kylę po dłoni.
_ To takie powiedzenie, kochanie. Mogą kąpać się tak często, jak zechcą. Tak naprawdę to nie cuchną· _
Dorośli zawsze mówią takie dziwne rzeczy - Vivian głośno szepnęła do Kyli.
Mitten przyniósł półmisek Samancie, potem odstawił go pospiesznie, żeby złapać widelec Henrietty,
zanim ten spadł na podłogę. Samantha się obsłużyła, potem pomogła Henriecie.
Otworzywszy szeroko oczy z przerażenia, Agnes powiedziała:
- Pierwszy września jest już za dwa tygodnie. Jak zdążymy wszystko przygotować?
Pułkownik Gregory pokroił Emmeline mięso na jej talerzu.
- Trzy dni temu wysłałem list do hrabiny Marchant z prośbą o pomoc.
Z gardeł dziewczynek wydobył się wrogi pomruk. Spojrzał na nie przenikliwie. Dzieci natychmiast za-
jęły się jedzeniem. Odprawił służbę, poczekał aż wyj_ dą, a potem powiedział:
- Lady Marchant jest doświadczoną organizatorką przyjęć i wszyscy z radością przyjmiemy jej pomoc.
Samantha nie wiedziała, co się dzieje, ale rozumiała, że należało załagodzić sytuację.
- Jestem pewna, że to prawda. Jestem również przekonana, że jej pomoc będzie nieoceniona.
Agnes zamrugała, jakby samo napomknięcie o lady Marchant nastrajało ją do płaczu. Samantha wzięła do
ust odrobinę groszku, pogryzła i połknęła. - Kiedy możemy się spodziewać lady Marchant?
- Przy odrobinie szczęścia, jeśli nie ma żadnych innych zobowiązań, powinna tu być w ciągu tygodnia _
odparł pułkownik.
Nie mogąc się powstrzymać, Henrietta westchnęła ciężko. Samantha przysunęła talerz bliżej niej.
- Pokroję ci mięso.
- Och - Mara zakryła usta w przerażeniu. - Czy zdążymy z nowymi sukniami przed przyjęciem?
- Zatrudniłem szwaczki - powiedział Gregory. _ Wasze lekcje zostaną czasowo zawieszone.
Dzieci rozpromieniły się.
- Czasowo - podkreślił. - Będziecie zajęte przygotowaniami do występu.
Agnes nawet nie próbowała ukryć wrogości.
- Po co mamy występować?
Pułkownik Gregory spojrzał na nią ostro.
- Dla naszych gości, żeby pokazać, czego się nauczyłyście.
- Tak właśnie robią młode damy - odezwała się Samantha.
Mara pobladła.
- Ale ... ja nic nie umiem.
- Masz ładny głos - odparł pułkownik Gregory. - Więc będziesz śpiewać.
- Nie mogę śpiewać przed ... ludźmi - zapłakała Mara.
- Śpiewasz jak twoja matka - odpowiedział.
Mara zarumieniła się z radości. Ku zaskoczeniu Samanthy, pułkownik Gregory od czasu do czasu mówił
odpowiednie rzeczy w odpowiednim czasie.
- Czy pani Gregory miała piękny głos?
- Bardzo piękny - powiedział pułkownik Gregory. - Wszystkie dziewczynki ładnie śpiewają, ale Mara
posiada wyjątkową czystość i barwę głosu.
- Spróbuję - wymamrotała Mara.
- Zaśpiewasz, i to pięknie - odparł pułkownik Gregory.
Mówił tak zdecydowanym tonem, że Mara przytaknęła i spojrzała tak, jakby w to uwierzyła. Spytał:
- No dobrze, a co z resztą? Agnes, ćwiczyłaś grę na pianinie?
Agnes odsunęła krzesło z takim impetem, że zakołysało się niebezpiecznie. Rozpłakała się i wybiegła z
pokoju.
Pozostałe dzieci rozglądały się wokół, próbując zrozumieć, co się stało. Samantha zaczęła się podnosić,
ale pułkownik Gregory ją powstrzymał.
- Proszę siedzieć, panno Prendregast i dokończyć posiłek. Jest pani ostatnią osobą, którą chciałaby teraz
widzieć.
Samantha opadła na krzesło. Podejrzewała, że miał rację, ale jednocześnie nie chciała zostawiać płaczącej
dziewczynki samej.
- Gospodyni da jej szklankę gorącego mleka i grzankę, a potem położy ją do łóżka.
Pułkownik Gregory polał kawałek mięsa sosem. Wargi Henrietty również drżały.
- Ale Agnes nigdy wcześniej tak się nie zachowywała.
- Nie. Ale nigdy wcześniej nie miała takiej guwernantki, jak panna Prendregast, która nauczyłaby ją
najważniejszej lekcji. - Omiótł dzieci spojrzeniem, które mówiło, że wiedział o ich szwindlach.
Vivian i Mara zarumieniły się. Emmeline i Kyla zaczęły wiercić się na krzesłach. Buntownicza do końca
Henrietta skrzyżowała ramiona na pierSI.
- Nie martwcie się. Każdy żołnierz musi nauczyć się z godnością przyjmować porażkę, a gdy Agnes tego
się nauczy, wszystko będzie w porządku.
Gdy pułkownik mówił, Emmeline sięgnęła po mleko i rozlała je. Pomógł jej zetrzeć plamę, a gdy wszyscy
ochłonęli, oznajmił:
- Wystarczy już spraw osobistych. Dzieci, znacie zasady. Podczas kolacji rozmawiamy o rzeczach, które
dotyczą nas wszystkich, a dziś wieczorem tematem jest przyroda w naszej okolicy.
Samantha przestała jeść ziemniaki i spojrzała w jego stronę. Czy próbował ją pouczać?
- Ale, ojcze, mnie to nie interesuje - zaoponowała Vivian. - Chciałabym poznać najmodniejsze fasony
sukien.
_ Więc powinnaś siedzieć cicho, ponieważ wszyscy tutaj bardzo interesują się przyrodą w naszej
okolicy - powiedział.
Wszystkie dzieci przecząco poruszyły głowami.
_ Wszyscy, którzy nie są zainteresowani tym tematem, mogą wstać od stołu. - Jego zimne, niebieskie
oczy nabrały lodowatego wyrazu. - Kucharz zrobił na deser truskawkowe biszkopty.
Głowy kiwnęły na znak aprobaty i podczas pozostałej części posiłku, mimo iż Henrietta również rozlała
mleko, a Emmeline upuściła pudding na perski dywan, Samantha dowiedziała się o sarnach, borsukach i
wiewiórkach. Nie powiedziała, że temat jej nie interesuje, chociaż ożywiała się tylko wtedy, gdy roz-
prawiali o stworzeniach, które mogły ją zjeść. Jej również smakowały biszkopty. Gdy zniknęły ze stołu, a
dzieci spytały, czy mogą wstać, pułkownik Gregory pozwolił im, na to. Dygnęły. Gdy wyszły, powiedział:
_ Proszę zostać, panno Prendregast. Proszę nalać sobie kieliszeczek ratafii lub porto, jak pani woli, i
powiedzieć mi, jak sprawy się mają w rzeczywistości.
Nie było to zaproszenie. Nie podejrzewała, żeby wiedział, jak wystosować zaproszenie. Był to jednak
grzeczny rozkaz, który już wcześniej wyrażał, a Samantha tak bardzo miała ochotę zostać, że był to
wystarczający powód, żeby wyjść.
_ Powinnam przygotować lekcje na jutro.
_ Może mogłaby je pani nauczyć czegoś o wężach.
Usiadła.
_ Czy pan wie o wszystkim, co zbroją pańskie dzieci?
Nie u,śmiechnął się, ale w tych błękitnych oczach pojawiło się leniwe ciepło, pod którego wpływem
zmiękły jej kolana.
- Nie o wszystkim. Nie zawsze. Z reguły jestem o krok z tyłu i o godzinę za późno.
Musiała przestać się oszukiwać. Nie zamierzała odejść od stołu. Chciała siedzieć i rozmawiać z drugim
dorosłym człowiekiem. Chciała rozmawiać o dzieciach, pogodzie, przyjęciu.
Chciała rozmawiać z pułkownikiem Gregorym.
- Poproszę o porto.
Wstał, nalał porto do kieliszka i postawił go przed nią. Upiła łyk i z trudem powstrzymała drżenie. Porto
smakowało jak smoła i paliło jak nafta.
- Kto chciałby to pić? - spytała ochryple.
Wyszczerzył zęby,w uśmiechu.
- To jeden gatunek. Może spróbujemy tego. Jest słodszy. - Postawił przed nią kieliszek z czerwonym
płynem.
Ostrożnie powąchała zawartość. Pełny, ciepły aromat. Wzięła mały łyk.
- Och. - Płyn rozlał się po języku. - Dobre. Chyba to lubię.
- Nigdy wcześniej nie piła pani porto? Nie mogła powstrzymać się od ironii.
- Większość pracodawców nie zachęca guwernantek, żeby razem z nimi piły, a wszyscy zdecydowanie nie
godzą się, żebym posiadała własny barek.
- Więc nie ma pani problemu z piciem?
- Nie, absolutnie. Dlaczego pan pyta?
- W Indiach moja żona kupiła mi skórzaną torbę do noszenia płynów. Tubylcy używali takich toreb
podczas podróży, a ja woziłem ją na swoje nocne wyprawy po okolicy. .
- Pełną porto?
- Whisky, panno Prendregast. Wymagałem od swoich ludzi, aby pozostawili swoje domy i podróżowali ze
mną w ciemności i zimnie. Czasami dzieliłem się z nimi napitkiem.
Niemal uśmiechnęła się, słysząc jego podniosły ton, ale mówił poważnie.
_ Ktoś wypił panu whisky?
_ Ktoś zabrał mi torbę. W noc po pani przybyciu.
Ostrożnie postawiła kieliszek na stole. Wielokrotnie wcześniej oskarżano ją o kradzież i nie mogła znieść
myśli, że on uważa ją za złodziejkę·
_ Nie popijam w tajemnicy. A także nie kradnę·
_ Nie, oczywiście, że nie. Cieszy się pani zaufaniem lady BucknelI. Ona wie, równie dobrze jak ja, że
kto raz był złodziejem, zawsze nim pozostanie.
Samanthę ogarnęła wściekłość. Wściekłość i strach. Czy znał jej niechlubną przeszłość? Czy w ten
mało wyszukany sposób chciał pokazać, gdzie jest jej miejsce?
Ale nie. Nie pułkownik Gregory. Nie był przebiegły. Ten mężczyzna emanował prawością· Dlaczego
więc był tak atrakcyjny?
_ pochlebiam sobie, że jestem w stanie rozpoznać charakter mężczyzny - czy też kobiety - a pani nie
jest kobietą, która wybrałaby taki łatwy, plugawy sposób zarabiania na życie.
_ Uroczy komplement, pułkowniku.
Już kiedyś słyszała takie brednie od ludzi, którzy nigdy nie czuli głodu, nigdy nie mieli potrzeb chwili,
którym nigdy nie grożono pięścią i nie stanęli w obliczu posiadania niechcianego dziecka. Po dzisiejszym
dniu wyobrażała sobie, miała nadzieję, że pułkownik Gregory jest inny ... Ale Adorna ostrzegała ją, a tak
naprawdę dlaczego miałby być inny? Był właścicielem ziemskim. Mężczyzną· Dlaczego miałaby
spodziewać się po nim czegoś lepszego tylko dlatego, że mieszkał na wsi. Tylko dlatego, że miał nie-
bieskie oczy i włosy koloru nocy.
_ Czy coś się stało? - spytał.
Z pewnością nie można było odmówić mu przenikliwości. Zapewne nauczył się tego prowadząc an-
gielskich żołnierzy po bezludnych ostępach Wschodu. Beznamiętnie powiedziała:
- Może położył pan torbę w innym miejscu. Tak się z reguły dzieje.
- Pewnie ma pani rację. - Odsuwając krzesło po jej prawej stronie, usiadł obok niej.
Ten silny, prawy, szanujący tradycję oficer usiadł obok służby. Dlaczego?
Odsunęła trochę swoje krzesło.
Co miała oznaczać ta poufałość? Czy powinna obawiać się o swoją przeszłość ... czy też o cnotę?
Przyglądał się jej zbyt uważnie, aby mogła czuć się komfortowo. Nie chciała, żeby zaczął wypytywać
ją o jej przeszłość. Nie chciała, żeby zadawał pytania, które sprawiłyby jej problem z odpowiedzią.
Skazała się na roczny pobyt w tym miejscu. Musiała dotrzymać obietnicy. Spytała więc:
- Dlaczego pozwala pan, aby dzieciom uszły na sucho takie występki, jak kąpiel w błocie czy węże w
biurku? Gdyby pan je powstrzymał, łatwiej byłoby panu zatrzymać tutaj guwernantki.
Nadal jej się przyglądał.
Spróbowała spojrzeć mu w oczy. Jednak nie potrafiła; jej przeszłość, brak złudzeń co do jego osoby, a
także uwierający pociąg, który do niego czuła, sprawiły, że spuściła wzrok, spojrzała na jego prawe ramię,
na lustra w złoconych ramach, a potem znów na jego podbródek. Zatrzymała tam wzrok i obserwowała
jego usta, gdy odpowiedział:
- Często jestem poza domem, a jeśli guwernantka nie może poradzić sobie w różnych sytuacjach, które
mogą zaistnieć, jest dla mnie bezużyteczna.
- Domyślam się. - Samantha przyglądała się plamom pozostawionym przez dzieci na białym obrusie. -
Kim jest hrabina Marchant?
- Teresa jest uroczą damą, przyjaciółką mojej żo-
ny. - Obrócił kieliszek w dłoni i uśmiechnął się do porto, jakby patrzył w oczy hrabiny. - Od czasu mojego
powrotu do Anglii bardzo mi pomaga. Namawia mnie, żebym znowu zaczął udzielać się towarzysko, więc
wiem, że z radością pomoże mi przygotować przyjęcie.
- Och. - Samanthę przeszedł dreszcz i wyprostowała się na krześle. Wiedziała, że musiał być jeszcze jakiś
powód, dla którego zdecydował się na to przedsięwzięcie. Jeden z pewnością już znała - zdecydował się
adorować lady Marchant w najlepszy sposób, jaki znał - dając jej swój dom jako przynętę. To z pewnością
wyjaśniało, dlaczego dzieci nie były z tego zadowolone. Nie chciały, żeby ktokolwiek zajął miejsce ich
ukochanej matki.
Nie wyjaśniało to jednak, dlaczego Samantha była niezadowolona, ale nie zamierzała się nad tym zasta-
nawiać.
- Czy dzieci będą jadały z panem kolację, gdy hrabina przybędzie? - Upijając kolejny łyk porto, roz-
koszowała się aromatycznym smakiem.
- Nie podczas przyjęcia, ale poza tym ... oczywiście. - Przybrał obojętny wyraz twarzy. - Dlaczego
miałoby być inaczej?
Nie wiedziała jak wyjaśnić to, co było oczywiste. - One ... rozlewają mleko.
- Oczywiście, że rozlewają mleko. Moje córki ciągle rozlewają mleko. Dom zalany jest mlekiem. Dziwię
się, że nie mieliśmy jeszcze potopu.
Samantha uśmiechnęła się, zaskoczona.
- Dlatego właśnie większość arystokracji nie jada w towarzystwie swoich młodszych dzieci.
- A więc dlaczego ja jadam? - Położył dłoń na stole. - Czy właśnie o to chciała pani zapytać, panno
Prendregast?
Nic dziwnego, że tamtej nocy na drodze trzymał ją tak mocno. Miał mocne, duże ręce. Widziała tę moc w
żyłach i ścięgnach, i poczuła dokuczliwy ucisk w żołądku. Zarumieniła się aż po cebulki włosów. Ona,
która nigdy wcześniej się nie rumieniła. Co to mogło oznaczać?
Dobrze wiesz, co to znaczy - pomyślała. Jednak zmusiła się, żeby o tym nie myśleć. Była daleko od
domu, wśród obcych, i w jednym mężczyźnie dostrzegła siłę i bezpieczeństwo. To wszystko.
- Większość arystokracji nie pozwala, aby dzieci uczyły się przy nich dobrych manier.
- Jestem zajętym człowiekiem. Nie widuję swoich dzieci tak często, jakbym tego pragnął. Niemal zawsze
mogę jeść z nimi kolację, a nie ma nikogo bardziej odpowiedniego, żeby nauczyć je manier, niż ich ojciec.
- Niesamowite - wyszeptała.
Robił to, co chciał, a nie to, co robili inni, a to czyniło go niebezpiecznym dla niej, która uważała rodzinę
za światło życia, które było ulotne jak chimera. Dzieciństwo spędziła zaglądając w oświetlone okna
mieszkań, podpatrując rodziny jak ta, zebrane przy stole, jedzące, śmiejące się, rozmawiające. Zde-
cydowała, że taki obraz Jest nie dla niej. Twierdziła tak wiele razy, jednak pragnienie bycia częścią rodziny
zawsze do niej wracało.
Jak w tak krótkim czasie mógł sprawić, że nie miała co do niego złudzeń, a jednocześnie podziwiała go?
_ Opaliła się pani, panno Prendregast, a nawet dotknął palcem czubka jej nosa - poparzyła.
Skorzystała z okazji, żeby uciec od stołu. Od niego. Od pytań i nieproszonej poufałości. Wstała z krzesła
i podeszła do lustra. Miał rację· Skóra na twarzy nabrała nieoczekiwanego koloru, a czubek nosa był wręcz
czerwony.
_ Lady BucknelI zawsze mi powtarza, że nie powinnam wychodzić bez czepka, ale dzisiaj nie mogłam
się powstrzymać.
- To urocze. - A potem zepsuł wszystko niegrzecznym pytaniem. - Dlaczego nie jest pani zamężna?
Samantha odwróciła się·
- Cóż to za pytanie?
_ Jest pani atrakcyjna, młoda. Pewnie szuka pani męża i zostanie tu pani tylko do czasu, aż kogoś pani
znajdzie.
Teraz zrozumiała. Pułkownik Gregory obawiał się,
że ledwie jego nowa guwernantka zdąży uporać się z dziećmi, odjedzie, a on znowu będzie musiał szukać
kogoś nowego. Jego ciekawość spowodowana była wyłącznie własnym interesem, a ona to doskonale
rozumiała.
_ Gdybym szukała męża, to mogę pana zapewnić, że w Londynie jest dość mężczyzn. - Usiadła ponow-
nie. - Małżeństwo mnie nie interesuje.
_ Woli pani raczej dbać o cudze dzieci, niż być bezpieczna u boku męża we własnym domu? - Ton jego
głosu zdradzał niedowierzanie.
Ile powinna mu powiedzieć? Oczywiście nie wszystko.
_ Nie miałam unormowanego życia rodzinnego. Nim skończyłam dwanaście lat, utrzymywałam ojca. _
Znowu spróbowała porto, ale tym razem nie wyczuła pełnego aromatu.
- Pozwolić, aby o naszym życiu decydował jeden człowiek - ważny, ale tylko jeden człowiek - jest nie-
rozsądne - dodała.
Nie wiedziała, dlaczego mu odpowiedziała. Może z powodu tego uniósł brew, jakby insynuując, że ona,
kobieta, z samej natury rzeczy jest nierozsądna. Może z wiekiem stała się mniej cierpliwa w stosunku do
mężczyzn i ich odwiecznej wyższości.
- Gdy miałam czternaście lat, moja najlepsza przyjaciółka zakochała się szaleńczo w młodym lordzie, a
on w niej. Ale gdy w jej łonie rosło dziecko, on - wraz z uczuciem do niej - zniknął i nigdy więcej go nie
widziała.' Pomogłam jej urodzić dziecko i pochować je. - Gdy patrzyła na pułkownika Gregory'ego,
zastanawiała się, dlaczego uznała go za pociągającego. - Proszę mi powiedzieć, pułkowniku, jaka korzyść
płynie dla kobiety z małżeństwa?
Jak nadęty osioł powiedział:
- Porządny mężczyzna nie błądzi, traktuje innych honorowo i wspiera swoją żonę.
- Proszę mi znaleźć dobrego mężczyznę, a poślubię go. - Pokazała, że nie ufa także jemu. - Być może.
Pułkownik nie naskoczył na nią za jej bezczelność, nie powiedział jej, że jest kobietą, która powinna być
prowadzona przez życie przez mężczyznę, bez względu na okoliczności.
- Czy pani ojciec żyje?
- Nie. - I tylko tyle miała na ten temat do powiedzenia.
- A pani matka?
- Odeszła.
Wiele lat temu, pewnej zimnej nocy, której Samantha nigdy nie zapomni.
Mogli tak patrzeć na siebie w nieskończoność, gdyż żadne nie chciało się poddać i spuścić wzroku, ale
wszedł Mitten z zaklejoną kopertą na srebrnej tacy i podał list pułkownikowi Gregory'emu.
- Jaśnie panie, to zostało przysłane z Londynu. Pułkownik Gregory otworzył list, pobieżnie go przeczytał, a
potem wstał i ukłonił się Samancie.
- Muszę wyjść. Proszę powiedzieć dziewczynkom, że nie przyjdę powiedzieć im dobranoc.
- Dobrze. - Zawahała się. - Czy chodzi o bandytów?
J ego oczy nabrały zimnego wyrazu.
- To, co robię, panno Prendregast, nigdy nie powinno pani obchodzić.
ROZDZIAŁ 10
Duncan pędził na swoim ogierze drogą oświetloną blaskiem księżyca. Służył z Williamem w Indiach, a
teraz od dwóch lat w Anglii, i rzadko otrzymywał od niego takie wezwania. Zwięzłe. Tajemnicze. Poślij po
ludzi. Przybywaj natychmiast.
William był wytrawnym wojownikiem. Z łatwością przejmował dowództwo, a gdy je przejął, oczekiwał
posłuszeństwa. Jednak szanował doświadczenie Duncana z armii i zawsze wyjaśniał mu, o co chodzi. Ale
nie teraz. Nie dziś w nocy. Był'o tylko jedno wytłumaczenie. Sprawy wreszcie zbliżały się do rozwiązama.
Zwalniając bieg Trisama, Duncan skręcił w boczną dróżkę wśród drzew, aż dotarł do polany. William
siedział okrakiem na absurdalnie spokojnym wałachu, i Duncan podjechał do niego z boku.
- O co chodzi?
- Otrzymałem list od Throckmortona. - Półksiężyc oświecał zasępioną twarz Williama. - Lord i lady
Featherstonebaugh opuścili kręgi towarzyskie i zmierzają na północ.
- Czy będziemy gotowi na ich przybycie?
- Zaproszenia zostały rozesłane. Najważniejsi przybędą. Powiedziano im, że mają przyjąć zaproszenie.
Generał Wilson. Minister Grey.
Będąc pod wrażeniem tak ważnych gości, Duncan zagwizdał.
- Z żonami?
- Oczywiście. Jest statek, który wypływa z tutejszego portu do Irlandii co. dwa tygodnie. To statek, na
który chcą wsiąść lord i lady Featherstonebaugh. Ale jak tylko przybędą do swojej posiadłości, postaram
się, żeby dotarła do nich wiadomość, że statek właśnie odpłynął. ..
Duncan parsknął śmiechem.
- ... i będą zmuszeni pozostać w posiadłości, czekając na możliwość ucieczki, a zaledwie kilka mil od nich
ja będę organizował przyjęcie, na którym będzie mnóstwo moich przyjaciół, znających każdy sekret w
Anglii. - Na ustach Williama pojawił się uśmiech, ale zaraz znikł, jak północny wiatr przemierzający
wrzosowiska. - Och, tak. Będą chcieli zebrać kilka tajemnic na przyszłość. Przybędą·
- Jesteś diabelsko przebiegły - powiedział z podziwem Duncan. .
- Zdeterminowany - odparł William. - Powoli zbliżają się do Hawksmouth.
Zaskoczony Duncan powiedział: - Powoli? Dlaczego?
- Odwiedzają ludzi, którzy mogą mieć jakieś informacje, zostają na dłużej i starają się sprawiać wrażenie,
że odbywają zwyczajną podróż. Zbaczają z drogi w nadziei, że zgubią ewentualny pościg.
Tristam poruszył się niespokojnie, reagując na niezadowolenie Duncana.
- Ale jeśli podejrzewają, że ktoś ich ściga, to czy nie boją się, że pościg dotrze do ich posiadłości przed
nimi?
- Mają wiele posiadłości. Może mają nadzieję, że Throckmorton nie zorientuje się, dokąd zmierzają. -
Zanim Duncan zdołał zaprotestować, William wyciągnął dłoń. - Z tego, co udało się Throckmortonowi
podsłuchać, wynika, że lord Featherstonebaugh zaczyna się stawiać.
Duncan poznał Feathersonebaugha. Był głupim, aroganckim mężczyzną, łasym na plotki i rozpustę, i
Duncan nadal nie mógł zrozumieć, jak temu człowiekowi udało się oszukać najlepszych angielskich
szpiegów. - Stawia się? Przeciwko czemu?
- Uważa, że nic im nie grozi. Duncan mógł w to uwierzyć.
- Od trzydziestu lat sprzedaje tajne informacje wrogom i uważa, że nic im nie grozi?
- Jest arystokratą starej daty. Uważa, że jest ponad prawem. Zanim Duncan zdążył ochłonąć, William
ciągnął: - Sposób, w jaki wyjechali wywołał plotki. Plotki podsycane przez Throckmortona i sieć jego
współpracowników w nadziei, że wypłoszy to popleczników Featherstonebaughów. - William chwycił Dun-
cana za ramię. - Hrabia Gayeff Fiers Pashenka opuścił Londyn.
Duncan doskon.ale rozumiał znaczenie tej informacji.
- Pashenka, tak? - Pashenka był eleganckim mężczyzną, popularnym w wyższych sferach, a zwłaszcza
wśród pań, i cudzoziemcem, który od lat obracał się w angielskim towarzystwie, wpraszając się na kolacje
za pomocą swojej wzbudzającej litość historii o pozbawieniu go ziemi w Rosji. Najwyraźniej cała historia
była wyłącznie rosyjską bajką. - Czy jest w drodze tutaj? Czy zamierzamy dziś w nocy na niego zapolować?
- Throckmorton uważa, że Pashenka ucieka do posiadłości Featherstonebaughów, a stamtąd na morze. -
Dobiegł ich odgłos kopyt na drodze. Zbliżali się jeźdźcy i William ściszył głos. - Wkrótce złapiemy nie
tylko zdrajców Anglii, ale jeśli wszystko dobrze zaplanujemy, to dorwiemy także Pashenkę, prowodyra,
któremu składają raporty.
- To sprytne. - Duncan uśmiechnął się i zasugerował coś, co - jak wiedział - ucieszy Williama. - Nie
byłoby lepiej podsunąć mu fałszywe informacje, żeby ruszył w drogę?
William wziął głęboki oddech.
- Do diabła, Duncanie! Teraz wiem, dlaczego lubię cię mieć przy sobie. Jesteś zbyt inteligentny, żeby
przegrywać.
*
Trzecią noc z rzędu wyraźne huczenie sowy rozlegało się na bezchmurnym, nocnym niebie. Ludzie
Williama wracali na polanę, a William czekał tam na ich informacje.
Pierwszy przyjechał mer Hawksmouth, Dwight Greville.
- Na północy jest spokojnie, panie, przez całą drogę do George Cross. - Jego nozdrza drżały jak u wę-
szącego królika. - Ale nie podoba mi się to. Moją żonę swędzi lewe oko, a to oznacza kłopoty, jeśli się na
tym znam. Tak, pułkowniku, nieciekawe przeczucie, w rzeczy samej. Powiem panu - coś wisi w powietrzu.
- Dopóki coś jest także na ziemi, nie mamy o co się martwić - odparł William. Greville ustawicznie
przepowiadał niebezpieczeństwo, obawiając się, że spokój Hawksmouth zostanie zmącony podczas jego
rządów. William większość wieczorów spędzał na zapewnianiu go, że wszystko będzie w porządku.
Duncan jeździł na swoim diabelskim ogierze, pełnokrwistej bestii, która bardziej była zaintelesowana
brykaniem na świeżym powietrzu niż tym, by dowieźć Duncana z miejsca na miejsce. .
- Spokojna noc - oznajmił Duncan. - Zadnego ruchu na południe.
Pozostałe konie zaczęły stąpać niespokojnie, reagując na nieokrzesaną naturę Tristama. Nawet Osbern,
wałach Williama, zaczął rzucać łbem i przestępować z nogi na nogę. Ale Osberna zaniepokoiło coś jeszcze.
Księżyc i lekka bryza, gwiazdy i zapach trawy zdeptanej kopytami. To musiało być to, bo William również
czuł niepokój. I rozdrażnienie. Po raz pierwszy od wielu lat niemal słyszał krążącą w jego żyłach krew. Czuł
bicie serca i zapach podekscytowania w powietrzu. Wmawiał sobie, że to dlatego, iż był bliski celu. Bestie,
odpowiedzialne za śmierć jego żony, znajdowały się nie:mal w zasięgu ręki. Już wkrótce ją pomści.
Ale było coś jeszcze. Od czasu, gdy spotkał Samanthę, idącą drogą, chciał... czegoś innego.
Duncan, ten łotr, od razu zauważył zmianę i słusznie przypisaLją obecności Samanthy. William wmawiał
sobie, że dopadły go prymitywne żądze, które od tak dawna w sobie dusił. Ale jeśli tak było, to dlaczego nie
myślał z pożądaniem o Teresie? Była wyjątkowo atrakcyjną kobietą, wdową, wzorem elegancji i uroku,
znała swoje miejsce i nigdy nie kwestionowała jego zdania, nie naigrawała się z niego ani nie sugerowała,
że postępuje niewłaściwie. Tego właśnie pragnął.
Nie pyskatej, myślącej młodej kobiety o nieznanym pochodzeniu. Kobiety, która manipulowała sytuacją
dla swojej korzyści i miała czelność podważać jego zdanie i krytykować jego podejście do dzieci. Kobiety,
która jasno określiła swoją niechęć - co więcej, strach - przed jego ukochaną przyrodą.
Kobiety, która sprawiła, że nie mógł zasnąć, ponieważ ona spała na drugim końcu korytarza.
Zephaniah Ewan przyjechał następny. Trzeźwy, zamyślony, młody farmer obserwował drogę prze-
biegającą wzdłuż jego ziemi i miał niesamowitą zdolność rozpoznawania kogo należało zostawić w spokoju,
a kogo zatrzymać. Poklepując konia po szyi, zdawał relację.
- Droga na wschodzie jest pusta, panie, z wyjątkiem cygańskich taborów.
- Cyganie? - Głos Greville'a zadrżał z emocji. Wszyscy wiedzą, że Cyganie oznaczają kłopoty.
- Nie ci Cyganie - odparł Ewan. - Przejeżdżają tędy każdego roku w drodze na targ. Pilnują swojego nosa.
- Nie polujemy na Cyganów - powiedział William. - Szukamy dziwnych cudzoziemców, kobiet, i
Anglików, którzy nie mają czego szukać w tej okolicy.
- Zdrajcy trzymaliby się z daleka, gdybyśmy kilku złapali i powiesili dla przykładu - powiedział Grevilleo
- Już niedługo, prawda? - Jego oczy rozświetliły się. - Teraz ich złapiemy i zatrzymamy, ponieważ ... -
Zawiesił głos. Nie wiedział dlaczego, ale William mówił mu tylko tyle, ile musiał.
- Oczywiście - odparł William. - Zatrzymamy ich wszystkich. - Przeszukają ich rzeczy, ubrania, buty.
Wszystko, w czym mogliby ukryć korespondencję. Lord i lady Featherstonebaugh jechali do domu i plan
Williama zaczynał się realizować.
W oddali usłyszał tętent kopyt. Ktoś bardzo się spieszył i czterech mężczyzn opuściło polanę i wjechało
między drzewa. Był to młody Milo, nisko pochylony nad końskim karkiem. William wyjechał z cienia. Milo
ściągnął lejce i wysapał:
- Powóz! Z herbem! Na głównej drodze z Hawksmouth, jedzie na zachód ...
- Jaki herb? - William szykował się do szybkiej jazdy.
- W ciemności nie widziałem, panie.
- Teraz? Dziś w nocy? - Zająknął się Greville.
William, Duncan i Ewan nie tracili czasu na pytania, tylko popędzili za Milo polami w stronę głównej
drogi. Greville podążył za nimi znacznie wolniej.
Czy to możliwe? Czyżby lord i lady Featherstonebaugh już przybyli?
Gdy zbliżyli się do wzniesienia drogi, naciągnęli kapelusze na oczy i zawiązali chustki na twarzach. Stali
się rabusiami z Krainy Jezior.
Powóz posuwał się naprzód. Rozstawili się w poprzek drogi. William wystrzelił w powietrze, a pozostali
mężczyźni wycelowali strzelby w woźnicę. Woźnica ściągnął cztery konie. William krzyknął:
- Stój!
.
Duncan podjechał do drzwi powozu i otworzył je szarpmęclem.
- Wysiadać!
Ciepły, głęboki i rozbawiony kobiecy głos zaszczebiotał:
- Damy uwielbiają opowiadać swoim przyjaciółkom o takich powitaniach.
William cieszył się, że jego twarz była zasłonięta chustką, bo ze zdziwienia aż otworzył usta. Teresa?
Teresa już przyjechała? Musiała bardzo szybko zareagować na jego zaproszenie.
Wystawiła głowę za drzwi, a w świetle księżyca jej sylwetka wydawała się drobna i ostra. Uśmiechnęła
się, ale William miał wrażenie, że uśmiech był bardziej rozdrażniony niż miły. Zeszła po schodkach na
ziemię, jej peleryna rozchyliła się lekko u góry, ukazując apetyczną talię. Wszyscy mężczyźni wpatrywali
się w nią i William musiał przyznać, że w świetle księżyca wyglądała uroczo i krucho.
- Bandyci zatrzymują mnie, żeby zabrać mi biżuterię. Poczekajcie, powiem o tym mojemu gospodarzowi,
pułkownikowi Gregory'emu. Niewątpliwie bardzo go to rozbawi.
Duncan zapewne był oszołomiony jej wyglądem, ale bez trudu wcielił się w rolę brutalnego bandyty.
Włożył pistolet do kabury, zeskoczył z siodła i podchodząc bliżej, ukłonił się, zamiatając ziemię kapelu-
szem.
- Moja pani, z kim mam przyjemność rozmawiać?
- Jestem hrabina Marchant. A pan pożałuje, że ze mną rozmawia. - Niespodziewanie złapała go za włosy,
szybko szarpnęła i powaliła na kolana. Wyciągnąwszy jego pistolet z kabury, przystawiła mu go do głowy
i z uśmiechem, który zmroził Williamowi krew w żyłach, rozejrzała się po rzekomych bandytach. - Albo
pozwolicie mi przejechać, albo odstrzelę mu głowę·
Greville zabeczał jak owca. Ewan cofnął konia. Teresa sprawiała wrażenie drobnej, zdeterminowanej i
bezwzględnej. William dał znak i jego ludzie cofnęli się między drzewa.
Zawołała:
- Moi ludzie mają przygotowaną do strzału broń. Jeśli pojedziecie za nami, wystrzelają was jak kaczki.
William obserwował przez gałęzie, jak Duncan usiłuje wstać. Nie patrząc nawet na niego, kobieta
kopnęła go w twarz.
Nigdy wcześniej nie poznał Teresy od tej strony. Zawsze była perfekcyjnie uczesana, uśmiechnięta i
modnie ubrana. Niezdolna do zapobieżenia próbie rabunku swoimi delikatnymi dłońmi. Cały czas trzy-
mając Duncana na muszce, weszła do powozu i zamknęła drzwi. Powóz odjechał w stronę Silvermere.
Duncan zerwał się na równe nogi. Trzymał dłoń przy nosie i z wściekłością wpatrywał się w odjeżdżający
powóz. William złapał wierzchowca Duncana i przytrzymał go, gdy ten na niego wsiadał.
- Złamany?
- Nie sądzę. - Duncan otarł twarz chustką. - Ale rano będę miał dwie śliwy pod oczami. Lepiej pogoń
konia, żebyś zdążył przed swoim gościem do domu a jeśli to jest kobieta, którą zamierzasz poślubić, bądź
ostrożny, kiedy padniesz na kolana, żeby się jej oświadczyć. Ma diabelskiego kopniaka.
- Panie! - W ich stronę nadjeżdżał od strony Hawksmouth wikary, pan Webber, i machał ręką· W
zajeździe jest cudzoziemiec, najwyraźniej całkiem dobrze sytuowany dżentelmen. Zanim się położył,
zapytał o drogę do posiadłości Feathersonebaughów.
Czy mamy go zatrzymać?
.
- W rzeczy samej. - William zawrócił konia w stronę wsi. - Za chwilę odwiedzą go najbardziej bez-
względni złoczyńcy, jakich widziano w tym zajeździe.
Duncan wytarł nos.
- A jeśli nic nie znajdziemy?
- Puścimy go do posiadłości Feathersonebaughów, a jak już tam będzie, to postaramy się, żeby dostał jak
najwięcej tajnych informacji o rządzie brytyjskim. William uśmiechnął się chłodno.
- Szkoda, że gdy zawiezie te informacje do Rosji, okażą się fałszywe.
Udając zaskoczenie, Duncan rzekł:
- To będzie oznaczało jego koniec.
ROZDZIAŁ 11
Następnego dnia w południe Teresa zeszła na dół. W dziennym świetle wyglądała zupełnie inaczej,
uśmiechnięta, z pasemkami ciemnych włosów wokół szczupłej twarzy, błyszczącymi brązowymi oczami i
w szerokiej spódnicy z różowej satyny, która szeleściła przy każdym kroku.
- Williamie, jak dobrze cię znowu widzieć. - Wyciągając dłoń, posłała mu uśmiech, będący mieszaniną
rezerwy i wyważonej przyjemności.
Zupełnie niepodobny do szerokiego, prostackiego szczerzenia zębów, które świadczyło o radości panny
Prendregast.
Ujmując wyciągniętą dłoń Teresy, powiedział:
- Dziękuję, że przyjęłaś moje zaproszenie. Przykro mi, że mnie nie było, gdy wczoraj przyjechałaś. - A tak
bardzo cię potrzebowałam. - Wydęła z wyrzutem wargi. - Nie uwierzysz, mój drogi. Napadli na mnie
złoczyńcy!
Wiedział doskonale, że nie był dobrym aktorem, jednak miał nadzieję, że wygląda na wystarczająco
zaskoczonego i wstrząśniętego.
- Co?! Gdzie?
- Na drodze niedaleko stąd.
- Cóż za bezczelność! Mam nadzieję, że nic ci się nie stało.
Złapała go za ramię.
- Moi służący ich przegonili, ale ja byłam przerażona!
Tym razem miał nadzieję, że nie wygląda na zaskoczonego.
- Biedactwo. Czy mogłabyś ... rozpoznać któregoś z nich?
- Wiedziałam, że o to spytasz, ale nie. Mieli maski na twarzach, a poza tym, mój drogi, nie możesz ryzy-
kować dla mnie życia. Nic nie ukradli. - Przykładając wierzch dłoni do czoła, udała, że mdleje. - Poza ...
spokojem ducha.
Czy sobie żartowała? A może kłamała? Rzadko widywał tak dzielne kobiety, jak Teresa.
- Wybacz. Odpowiadam za bezpieczeństwo na drogach i obawiam się, że zawiodłem cię·
- Pewnie dręczą cię wyrzuty sumienia, mój drogi, ale jesteś właścicielem ziemskim, nie łowcą złodziei.
Nikt nie oczekuje, że będziesz po nocach jeździł po drogach, szukając łotrów.
- Niemniej ...
- Chociaż zastanawiam się, gdzie byłeś zeszłej nocy ... Nie! Nieważne. - Zaśmiała się i machnęła ręką· -
Nie tłumacz się. Chłopcy na zawsze pozostaną chłopcami, a jeśli powody twojej nieobecności nie były
szlachetne, to nie chcę ich znać.
Ukłonił się. Zabawne. Zarzuciła mu, że jest nic niewart, nie umie zapewnić bezpieczeństwa w swoim
okręgu i pozwoliła mu być libertynem. Jak śmiała go o to podejrzewać?
- Jestem szlachcicem - odparł z nutą oburzenia w głosie.
Wkładając mu rękę pod ramię, uśmiechnęła się do niego.
- Wiem, że jesteś, mój drogi.
Uświadomił sobie, że zachował się jak bufon. Gdyby powiedział coś takiego do Samanthy, wyśmiałaby
go. Teresa bechtała jego męskość tak zręcznie, że zastanawiał się, za kogo go uważała. Czy myślała, że
jest zdemoralizowany, niepewny siebie, łaknący potwierdzenia swojej wartości? Tak. Oczywiście, że tak
myślała. Teresa myślała tak o wszystkich mężczyznach i rozdawała komplementy na prawo i lewo, żeby
dopiąć swego, i kłamała, aby uchodzić za bardziej kruchą· Z tego zdawał sobie sprawę; wcześniej nie
miał żadnych podejrzeń. Teraz, gdy codziennie stykał się z bezpośrednim zachowaniem panny Pren-
dregast, pochlebstwa Teresy wydawały się niemal niemoralne.
- O co chodzi, mój drogi? Wyglądasz dziwnie. _ Teresa wpatrywała się w jego twarz.
Odgonił od siebie dziwne myśli.
- Jestem wstrząśnięty tym, co mi powiedziałaś. _ A może to z powodu udanego wieczoru, podczas
włamania do pokoju Pashenki w zajeździe? Pashenka nie był łatwą zdobyczą - trzymał Ewana na muszce,
dopóki William nie zaszedł go od tyłu. Pistolet wystrzelił, raniąc Duncana w ramię.
Duncan miał paskudnego pecha.
Związali Pashenkę, przeszukali jego rzeczy i ukradli różne przedmioty; w tym pieniądze i listy, które
miał wszyte w płaszcz. W tej chwili listy były w drodze do Throckrnortona, a z pomocą właściciela zajazdu
Pashenka był w drodze do Maitland, gdzie zapewne ukryje się do czasu przyjazdu lady i lorda Fe-
atherstonebaugh.
William nie potrzebował zapewnień Teresy.
Wreszcie uda mu się pomścić śmierci Mary.
- A więc mamy zamiar wydać przyjęcie! - Teresa rozejrzała się po wysokim holu, potem uścisnęła jego
ramię, przyciskając je do swej piersi z taką niewinnością, że niemal uwierzył, iż nie zdawała sobie sprawy z
tego, co robi. - Tak się cieszę, że poprosiłeś mnie o pomoc!
- Kogóż innego miałbym poprosić, jak nie przyjaciółkę Mary? - Prowadząc ją do drzwi, powiedział: -
Zarządziłem, żeby podano nam posiłek na tarasie.
- Jesteś taki władczy, mój drogi. - Ponownie uścisnęła jego ramię.
Uwolnił się, żeby mogła pójść przodem. Uśmiechnął się, gdy westchnęła, widząc przed sobą panoramę
gór.
- To wspaniałe! - Podeszła szybko do poręczy, oparła się o nią i zapatrzyła się na góry. - Jak mogłeś znieść
wyjazd do Indii?
- Wiesz przecież. Młodszy syn, powołanie do wojska, brak wyboru. - Również patrzył na góry, pozwa-
lając, aby skały i doliny koiły jego zbolałą duszę. Ale zauważyłaś, że udało mi się wyrwać w góry Kasz-
miru. Dopiero po śmierci Mary zrozumiałem, że muszę wrócić do domu. Nie wiem czy udałoby mi się dojść
do siebie bez widoku i zapachu Silvermere. Potrzebuję tego miejsca.
Położyła dłoń na jego dłoni.
- Wybacz, przyjacielu ... Mogę nazywać cię przyjacielem, prawda?
- Możesz. - Sądził, że dobrze ją zna, ale teraz wydawała się obca. Nie powinienem był jej tu przywozić.
- Dziękuję. - Ignorując jego skrępowanie, posłała mu kolejny uwodzicielski uśmiech. - Wszyscy kocha-
liśmy Mary, a okoliczności jej śmierci są ohydne, ale minęły już trzy lata od jej śmierci. Czas, żebyś skoń-
czył żałobę.
Uśmiechnął się z przymusem. Drażniło go, że daje mu takie rady. Być może była pierwszą kandydatką na
żonę, ale powinna nauczyć się, gdzie jest jej miejsce.
- Ilu gości będzie na przyjęciu?
- Zaprosiłem około trzydziestu osób.
- Trzydziestu? - Zamrugała. - Już ich zaprosiłeś? Myślałam, że przejrzę listę i powiem ci kogo ... - Nagle
zrozumiała, że przekroczyła granicę, bo powiedziała: - Ale oczywiście to twoje przyjęcie. Jestem
przekonana, że zaprosiłeś odpowiednie osoby. - Dostrzegła służących' stojących przy stole przykrytym
białym obrusem, zastawionym chińską porcelaną, i posłała mu kolejny uwodzicielski, wyrachowany
uśmiech. - Och, Williamie, jak pięknie wygląda ten pokój śniadaniowy! Chyba urządzę tu swój gabinet,
gdy będę planować przyjęcie.
- Jak sobie życzysz, moja droga. - Poprowadził ją do stołu i odsunął jej krzesło. - Goście przybędą z
dziećmi i służbą.
Zamarła.
- Dzieci? Chcesz zaprosić ... dzieci?
- Jednym z powodów, dla których wydaję to przyjęcie, jest nauczenie moich córek sztuki savoir vivre'u. -
Było to kłamstwo, ale nie zamierzał mówić jej o swoich planach zwabienia lorda i lady Feather-
stonebaugh obietnicą zdobycia ostatnich, ważnych informacji, które ustawią ich na resztę życia.
- Och. Tak. Cóż za niezwykły pomysł. - Obserwowała go, jak siadał, a jej uniesiona brew zdradzała
zakłopotanie i protekcjonalność. - A ile ma lat twoja najstarsza córka? Osiem?
- Agnes ma dwanaście lat.
_ Już dwanaście! Jak ten czas leci. Pamiętam, kiedy Agnes się urodziła. Cóż to były za ekscytujące
czasy, gdy wszyscy byliśmy w Indiach, a ty i Byron nosiliście mundury i wyglądaliście tak interesująco.
Bardzo za nim tęsknię. - Dotknęła chusteczką kącika oka. - A jak się nazywał ten drugi młody mężczyzna?
Ten, który okrył się hańbą przez córkę lorda Barret - Derwina?
William zerknął na nią z ukosa. Dziwne, że pyta o Duncana po tym, jak w nocy Duncan ją schwytał, a ona
nieźle mu dołożyła.
_ Duncan Monroe i ja nadal się przyjaźnimy. Z pewnością spotkasz go podczas swojej bytności tutaj.
_ Naprawdę? - Uśmiechnęła się· - Mój drogi, twoja lojalność jest niesamowita. Czy mówiłam ci już, jak
pięknie jest na twoim uroczym tarasie z tym cudownym widokiem na góry?
Odchylając się do tyłu na krześle, zaczerpnął haust świeżego powietrza.
_ Zawsze chętnie o tym słucham. Ona również głęboko odetchnęła. _ Mogłabym
zostać tu na zawsze.
_ Niektórzy ludzie nie zostaliby. Niektórzy ludzie nie lubią wsi.
Niektórzy ludzie nazywali się panna Prendregast.
_ Ba! Trudno mi uwierzyć, że komuś mogłoby się nie podobać w takim miejscu.
Niemal roześmiał się, przypominając sobie przekonanie Samanthy, że po lasach i łąkach krążą niedź-
wiedzie. A po łące chodziła, jakby bojąc się, że coś chwyci ją za nogę. I wiele by dał, żeby móc zobaczyć
wyraz jej twarzy, gdy znalazła węże w swoim biurku.
Teresa przyglądała mu się z dziwnym wyrazem twarzy.
- Dlaczego się tak uśmiechasz?
Strząsnął serwetę i dał znak służbie.
- Bez powodu. Jestem głodny.
Zjadł solidne śniadanie.
Teresa jadła jak ptaszek, ledwie skubiąc z talerza i usiłując z nim rozmawiać, dopóki nie skończył. Wtedy
oparła łokcie na stole i zapytała:
- Czy możemy omówić strategię przyjęcia?
Z domu dobiegło go trzaśnięcie drzwi. Buty załomotały na schodach i Teresa podskoczyła, przykładając
rękę do piersi.
- Cóż to za kakofonia?
- To dzieci. Domyślam się, że mają chwilę przerwy w lekcjach.
- Mężczyzna twojego pokroju nie powinien zajmować się takimi sprawami.
- Mamy nową guwernantkę. Ma niesamowitą zdolność nieprzestrzegania planu i sprawiania wrażenia, że
robi to, co powinna.
- Zaskakujesz mnie! - Poklepała go po dłoni z dezaprobatą. - Musi być niezmiernie groźną, starą babą,
skoro tak się jej boisz.
Nie chciał zastanawiać się nad mroczną satysfakcją, jaką odczuwał, gdy odparł:
- Spójrz, panna Prendregast i dzieci właśnie schodzą na dół.
Jedna po drugiej dziewczynki pojawiły się na werandzie. Skrzywił się, słysząc ich paplaninę, ale stały w
jednej linii, były czyste i schludne, i wszystkie się uśmiechały. Wszystkie, poza Agnes, która wyglądała tak,
jakby kwaśna mina na zawsze przywarła do jej twarzy.
Nie rozumiał tego dziecka. Kiedyś było inaczej. Kiedy przestała siadać mu na kolanach i zwierzać się ze
swych radości i smutków? Przyjrzał się jej.
Kyla dostrzegła ich pierwsza i zatrzymała się skonsternowana. Emmeline wpadła na nią, Henrietta wpadła
na Emmeline i cały szereg zatrzymał się· Panna Prendregast wyszła zza węgła, klaszcząc w dłonie.
_ Dziewczynki, dziewczynki, nie zatrzymujcie się! Idziemy ćwiczyć przedstawienie Mary w górach i nic
nas nie zatrzyma.
Stanęła jak wryta, widząc Teresę i pułkownika, i przez krótki moment była równie skonsternowana, jak
Kyla. potem opanowała się, ruszyła do przodu, żeby wziąć Kylę za rękę i poprowadziła dzieci przed
oblicze ojca i Teresy.
Panna Prendregast dygnęła. Dolna warga Agnes znowu drżała. Co było nie tak z tym dzieckiem? Z
każdym dniem stawała się coraz bardziej prze-
wrażliwiona. Spojrzał na Agnes i w tym samym czasie wstał, żeby dokonać prezentacji.
_ Dzieci, z pewnością pamiętacie lady Marchant?
_ Tak, ojcze - odparły jednogłośnie i dygnęły. J ak się pani miewa, lady Marchant?
_ Bardzo dobrze, dziękuję. - Teresa oparła się o krzesło i zwróciła się do Vivian. - A więc będziesz
śpiewać, Maro?
_ Nie nazywam się Mara. - Vivian wskazała na siostrę. - Ona nazywa się Mara. Śpiewa tak, jak mama.
Teresa skrzywiła się zasmucona i nie usiłowała już zwracać się osobno do każdej z dziewczynek.
_ To wspaniale. Jestem pewna, że wszystkie jesteście bardzo utalentowane.
_ Tak, lady Marchant - odpowiedziały chóralnie.
_ Lady Marchant, przedstawiam naszą guwernantkę, pannę Samanthę PrendregasL
Panna Prendregast ponownie dygnęła.
- To dla mnie zaszczyt.
Teresa rzuciła pannie Prendregast wszystkowiedzące spojrzenie, a jej uśmiech zmroził Williamowi krew
w żyłach.
- Nie wygląda pani jak typowa guwernantka. Panna Prendregast nie uśmiechnęła się, nie skrzywiła; jej
zwykle pełna ekspresji twarz pozostała bez wyrazu.
- Moją patronką jest lady Bucknell, pani. - Jakby to miało wszystko wyjaśnić, dygnęła jeszcze raz. -
Wybaczcie państwo. Mamy mało czasu, bo za chwilę musimy wracać do klasy i uczyć się ...
- Matematyki, panno Prendregast - podpowiedziała jej Henrietta.
- Matematyki - przytaknęła panna Prendregast. Zeszła z dziećmi z tarasu wśród krzewów ozdobnych, aż
zniknęły obojgu z oczu.
Teresa siedziała z zaciśniętymi pięściami. - Ona jest bezczelna.
- Naprawdę? - Sądzisz, że to była bezczelność? Powinnaś usłyszeć ją, gdy tu przyjechała.
Jakby zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to złośliwie, Teresa położyła dłoń na jego dłoni.
- Ale tak trudno w dzisiejszych czasach znaleźć odpowiednią pomoc, a ta przynajmniej jest młoda i
ła.dna. Dzieciom musi się to podobać.
Zaden mężczyzna nie wiedział, jak postępować z kobietami, ale William z pewnością wiedział, kiedy
przytaknąć.
- Tak, chyba tak.
- Ale ... wygląda na chorą.
- Myślałem, że jest raczej opalona.
- Tak, jej biedna cera. - Teresa westchnęła ze współczuciem. - To skutek chodzenia z dziećmi po świeżym
powietrzu. W końcu jest pracującą
dziewczyną. Nie możemy oczekiwać, że będzie wyglądać jak dama. Jednak mówiłam o jej włosach.
Ciekawe, skąd mają taki kolor.
- To znaczy?
Teresa roześmiała się perliście.
_ Chyba nie sądziłeś, że to naturalny kolor?
_ Zastanawiałem się. - Do diabła z tym Duncanem. Mówił, że był naturalny.
_ A ja zastanawiam się, jakiego koloru są jej włosy, skoro uznała, że musi go zmienić. Pewnie ogniście
rude, co tak okropnie wygląda. No cóż, niektóre kobiety nie mają w sobie tyle siły, żeby znieść dopust
boży. - Teresa potrząsnęła głową· - I sądzę, że jest chuda. Czy karmisz ją odpowiednio, Williamie?
_ Ależ tak. - Doskonale pamiętał, ile panna Prendregast mogła zjeść. - Zjada całkiem solidne kolacje. _
Jada z tobą kolacje? - Głos Teresy zadrżał.
_ Dzieci również. - Uśmiechnął się· - Dziś wieczorem będziesz z nami, zaszczycając nas swoją
obecnością·
_ Ależ tak. Oczywiście, że będę. - Zamrugała. - Dzieci? Zawsze twierdziłam, że jesteś oryginałem, mój
drogi.
Zastanawiał się, co chciała przez to powiedzieć.
Uśmiechnęła się uroczo.
_ Może następnym razem pomogę ci przy zatrudnieniu guwernantki.
_ Dziękuję ci, Tereso, ale panna Prendregast obiecała mi, że zostanie tu przynajmniej przez rok i wiem, że
mogę na niej polegać. - Zbliżył dłoń Teresy do ust. - Poczekaj, aż ją poznasz. Zobaczysz, o co mi chodzi.
_ Nie mogę się doczekać, mój drogi. Po prostu nie mogę się doczekać.
*
Rupert, lord Featherstonebaugh, narzekał na staromodny powóz, kurz i konie, aż Valda, lady Fe-
atherstonebaugh, miała ochotę krzyczeć, ale krzyk nie był w jej stylu. Zamiast tego odwróciła się do niego
z uprzejmą niechęcią.
- Czy wolałbyś jechać pociągiem, kochanie?
- To byłoby rozsądne!
- Byłoby rozsądnie postąpić tak, jak spodziewa się tego po nas Urząd Wewnętrzny? Wybrać najszybszy,
najbardziej luksusowy sposób podróżowania? Słyszałam ich. Ścigają nas!
- Bzdura. - Machnął żylastą ręką. - Dlaczego mieliby nas ścigać po tylu latach? - Ponieważ mieliśmy
niespotykane szczęście. _ Z rezygnacją w głosie dodała: - To musiało się stać. - Ten powóz pogruchocze
mi wszystkie kości, a te drogi! - Rupert wyjrzał przez okno. - Pełno w nich dziur. Następnym razem, jak
będę rozmawiał z premierem, powiem mu ...
- Jeśli jeszcze kiedykolwiek będziesz rozmawiał z premierem, to wtedy, gdy on będzie ogłaszał twój
wyrok. On chce nas uwięzić. Chcą nas zabić. - Mówiła zbyt szybko, usiłując przekonać go wyłącznie siłą
swej woli. Silna wola nigdy nie działała na Ruperta, więc oznajmiła: - A jeśli nie zabiją nas Anglicy, zrobią
to Rosjanie.
- Ależ, kochanie, .przesadzasz. - Poklepał ją po dłoni. - Czy znowu dokuczają ci te uderzenia gorąca?
Damy w twoim wieku cierpią na urojenia.
Nadal cedziła słowa.
- Nie cierpię na urojenia. Słyszałam ich rozmowę. Słyszałam młodego Throckrnortona. Jesteśmy skoń-
czeni w tym interesie. Planowałam to od czasu, gdy zaczęliśmy tę grę. Uciekamy z Anglii, a jeśli wszyst-
ko pójdzie dobrze - a pójdzie - za niecały miesiąc będziemy mieszkać w pałacu we Włoszech pod fał-
szywym nazwiskiem.
- No cóż, mogłaś to lepiej zaplanować. Nie podoba mi się ten powóz. - Skrzyżował dłonie na piersiach i
naburmuszył się. - Jest niemodny.
Może jednak krzyk był w jej stylu ...
ROZDZIAŁ 12
Skrobanie w drzwi sypialni sprawiło, że Samantha uniosła głowę znad planu lekcji. Kto mógł być na ko-
rytarzu o tej godzinie? Na zewnątrz zapadła noc, ogień w kominku nie rozproszył chłodu wieczoru, więc
siedziała zwinięta na łóżku i owinięta kocem. Bawełnianą koszulę nocną miała zapiętą po samą szyję. Włosy
zaplecione w warkocz opadały na plecy. Nie miała najmniejszej ochoty wstawać bez względu na to, kto
czekał pod drzwiami. Niezbyt miłym głosem zawołała:
- Wejdź, jeśli musisz.
Po chwili drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Agnes. W drzwiach stała Agnes i wyglądała jak
miniaturowa wersja Samanthy, w białej nocnej koszuli, boso, z włosami zaplecionymi w warkocz. Cała
drżała i miała szeroko otwarte oczy z przerażenia.
Samantha szybko wstała z łóżka, stawiając bose stopy nil zimnej podłodze. Stała tak chwilę, nie wiedząc,
czy powinna podbiec do dziecka, które wyglądało, jakby jednocześnie chciało uciec i zostać, czy też
powinna poczekać, aż dziewczynka podejdzie do niej sama. W końcu zdjęła swój szal i podała go Agnes.
- Wejdź, kochanie, i ogrzej się.
Twarz Agnes stężała. Dziewczynka załkała i rzuciła się w ramiona Samanthy, przywierając do niej, jakby
ta była ostatnią deską ratunku.
Samantha odgarnęła Agnes włosy z twarzy. - Co się stało, skarbie?
Między jednym a drugim łkaniem dziewczynka powiedziała:
- To ... okropne. Nie wiem ... komu powiedzieć. To ... boli. Ja ... umieram.
- Umierasz? "Dlaczego uważasz, że umierasz?
- Bo ja ... bo ja ... - Agnes wsunęła głowę pod ramię Samanthy. - To takie ... obrzydliwe.
W głowie Samanthy zaświtało podejrzenie.
- Umierasz i to jest obrzydliwe?
- Ja ... ja ... - Dziecko nie mogło z siebie tego wydusić.
- Czy ty krwawisz?
Agnes spojrzała zaskoczona, z oczami mokrymi od łez.
- Skąd pani wie?
- Ponieważ tak się właśnie dzieje z kobietami.
- Ze wszystkimi?
- Z wszystkimi.
- Kiedy?
- Co miesiąc.
Agnes przez chwilę się zastanawiała, a potem znów zalała się łzami.
- To ... straszne.
- Tak, to prawda. - Zanim Samantha uspokoiła dziewczynkę, wyjaśniła jej całą sprawę i pomogła uporać
się z tym. Nic dziwnego, że Agnes ostatnio była taka przewrażliwiona. Dziewczynka przechodziła przez
swoją pierwszą menstruację, pozostawiona sama ze swoimi lękami, uczuciami, myślami, nie rozumiejąc,
co dzieje się z jej ciałem.
_ Czy mogę z panią spać? - spytała cichutko. Dzieci chodzą spać punktualnie o dziewiątej. Nie ma
wyjątków od tej zasady. No cóż, pułkownik Gregory mógł się wypchać. Wydawało mu się, że doskonale
sobie ze wszystkim radzi, a proszę, co zrobił własnej córce przez zaniedbanie i głupotę· Unosząc koc,
Samantha powiedziała:
_ Oczywiście, że możesz ze mną spać.
Agnes wdrapała się na łóżko.
_ Dziękuję, panno Prendregast. Nie chciałam wracać do tamtego łóżka. - Zadrżała. - Rano wszyscy będą
wiedzieli.
_ Nie przejmuj się. - Samantha również się położyła. - Tylko kobiety, a one przywitają cię w swoim
gronie. Wiesz, to nie jest takie straszne. Pewnego dnia dzięki temu będziesz mogła trzymać w ramionach
dziecko.
_ Więc to powinno się zdarzyć dopiero, jak wyjdę za mąż - powiedziała Agnes.
Samantha powstrzymała uśmiech.
_ No cóż, najwyższy czas, żebyśmy porozmawiały o tym, jak najlepiej upiąć twoje włosy.
Agnes usiadła na łóżku, objęła ramionami kolana i już trochę bardziej pogodnie powiedziała:
_ I przedłużyć moją spódnicę do ziemi?
_ Dopiero jak skończysz piętnaście lat. I powiem ci prawdę - długie spódnice dobrze wyglądają, ale
przeszkadzają. Pomyśl, jakie to będzie kłopotliwe wdrapać się na drzewo w długiej spódnicy.
_ Mo,gę wdrapać się do tego pokoju z wężem w pudełku.
Samantha sapnęła przerażona, potem odwróciła się i posłała Agnes zabójcze spojrzenie.
- Ani ... się ... waż. Obiecuję ci, że się zemszczę.
- Wiem. - Na ustach Agnes pojawił się łobuzerski uśmieszek. - Ale mogłabym zakraść się do pokoju lady
Marchant.
Serce Samanthy zabiło żywiej z radości. Potem jednak skrzywiła się, jak przystało dobrej guwernantce.
- To nie byłoby odpowiednie.
- Ona chce wyjść za mąż za ojca.
- Nie możesz tego wiedzieć.
Agnes skarciła Samanthę wzrokiem.
- Nie widziała jej pani dziś przy kolacji? Obserwuje go tak, jak pająk obserwuje muchę.
Samantha powinna czuć się rozbawiona. Nie była, a to niedobrze.
- Myślę, że twój tata sam umie się bronić.
- I usiadła na pani miejscu przy stole.
Zabawne. Samancie też to się nie podobało - została posadzona razem z dziećmi. Została wyłączona z
dyskusji, która, jak zauważyła, nie dotyczyła już tematów edukacyjnych, ale była typową rozmową -
prowadzoną przez lady Marchant.
- To nie jest moje miejsce przy stole. Lady Marchant zachowuje się jak pani domu, a pani domu siedzi
naprzeciwko pana domu.
Agnes skrzyżowała ramiona na piersi i opuściła brodę·
- Chce być kimś więcej niż panią domu dla mojego ojca.
Nieważne, jak bardzo Samantha miała ochotę ponarzekać z Agnes, musiała przede wszystkim pamiętać o
swojej pozycji. Musiała być głosem rozsądku.
- Lady Marchant nie może zmusić twego ojca, żeby ją poślubił.
- Myślę, że on chce. Myślę, że on ją lubi.
_ Więc powinnaś cieszyć się razem z nim. Nie może wiecznie opłakiwać twojej mamy.
_ Wiem. Nawet bym tego nie chciała. - Agnes przygryzła wargę. - Bardzo dobrze pamiętam mamę·
Vivian też. Nie potrzebujemy innej matki. Ale pozostałe ... matka by im się przydała.
Agnes wydawała się taka dojrzała, że Samancie chciało się płakać.
_ Ale nie lady Marchant - dodała Agnes. - Ona nas nie lubi. Mnie i moich sióstr. Pani też to wie.
_ Byłoby lepiej, gdybyście nie były dziewczynkami. Widzi, jak pod jej bokiem dorastają jej rywalki ... -
Zamilkła przerażona. Powinna pamiętać, że Agnes nie była przyjaciółką, a już z pewnością nie była
rówieśnicą·
_ Ona nie myśli, że jesteśmy jej rywalkami. Jest stara. - Agnes założyła ręce na głowę. - Gdzie jest pani
matka?
- Jest w niebie.
- Z moją mamą. Myśli pani, że się zaprzyjaźniły?
Dama i zamiataczka ulic? Jakoś Samantha nie mogła sobie tego wyobrazić.
- Może.
_ Obudziłam się któregoś ranka i powiedzieli mi, że mama nie żyje. - Agnes otarła łzę o poduszkę· - Jak
zmarła pani mama?
_ Zachorowała i nie miała co jeść, więc zmarła. - W zimnie, na jakichś łachmanach na podłodze, z
siedmioletnią córką przytuloną do boku.
- To straszne.
_ Tak. Była naprawdę miłą kobietą. Chciała, żebym była ... taka jak ona. Uczciwa i ciężko pracująca. Ale
... - Samantha ocknęła się. Nie mogła opowiadać o swojej przeszłości biednej, nieszczęśliwej Agnes.
_ Lubię panią, panno Prendregast. - Agnes przytuliła się do niej nieśmiało.
Samantha odwzajemniła się tym samym.
- Dziękuję, kochanie. Ja ciebie też lubię.
Agnes ziewnęła.
- Jestem taka zmęczona. Boli mnie głowa. Boli mnie brzuch.
- Wiem, kochanie. - Samantha nie chciała już dłużej o tym rozmawiać.
Zaledwie po kilku chwilach dziewczynka chrapała w najlepsze.
- Biedne dziecko - mruknęła Samantha. Przypomniała sobie swoją pierwszą miesiączkę. Jej ojciec
porzucił ją w sierocińcu, a sam uciekł z kochanką. Jedna z dziewcząt wytłumaczyła jej, co sięz nią działo i
co powinna zrobić. Płakała przed snem, tęskniąc za matką, jak nigdy przedtem. Zadna dziewczynka nie
powinna być w takim dniu sama.
Uniosła głowę, słysząc głośne pukanie do drzwi. Kto tym razem?
Dobrze wiedziała. Po sposobie pukania mogła zgadnąć, że za drzwiami stał pułkownik Gregory.
Jednak musiała się uspokoić. Dostała nauczkę. Musiała hamować swój temperament, nie pozwolić, by
gniew nią zawładnął, w przeciwnym wypadku wszystkie problemy, które wygoniły ją z Londynu do tej
zapomnianej przez Boga dziury, nawiedzą ją ponowme.
Wstając z łóżka, złapała bladoniebieski szlafrok. Założyła go, zawiązała w pasie i otworzyła drzwi.
Pułkownik miał na sobie czarne ubranie do konnej jazdy i buty z cholewami. Za pasem tkwiły skórzane
rękawice. Patrzył na nią w ten sam sposób, jak tej pierwszej nocy, gdy spotkała go na drodze - surowo, z
wyższością i wściekłością.
Miał zamiar ją przestraszyć? Jej wściekłość dorównywała jego.
Złapał ją za ramię, wyciągnął do oświetlonego korytarza i cicho zamknął drzwi.
- Gdzie jest moja córka? Gdzie Agnes?
Znał odpowiedź. Widział dziewczynkę, ale jeśli chciał grać w tę grę, to trafił na godnego siebie prze-
ciwnika.
- W moim łóżku, śpi, a wie pan dlaczego?
- Ponieważ moja guwernantka nie jest w stanie wykonywać naj prostszych poleceń.
- Ponieważ jej ojciec jest niekompetentny.
- O czym, do diabła, pani mówi?
- To dziecko - Samantha wskazała ręką na swoje drzwi - nie wiedziało, co się z nim dzieje.
Na swoje szczęście wyglądał na zaniepokojonego.
- A co się z nim dzieje?
Nie miała zamiaru go uspokajać.
- Dziś wieczorem Agnes stała się kobietą·
Patrzył na nią, nie rozumiejąc.
Fałszywie cierpliwym tonem Samantha powiedziała:
- Ma pierwszą miesiączkę·
Odskoczył do tyłu.
- Panno Prendregast! To nie jest temat, który powinienem z panią omawiać!
- Z kim więc powinnam to omawiać? A może raczej z kim pan powinien to omawiać? Jest pan jej ojcem.
Twierdzi pan, że odpowiada pan za wszystko, co dotyczy pańskich córek, ale ignoruje pan te podstawowe
przypadłości, które jedna z nich będzie znosić?
Otworzył usta, a potem zamknął. Po raz pierwszy od czasu ich spotkania nie wiedział, co powiedzieć. W
końcu wydusił z siebie:
- Nie ignoruję niczego, co dotyczy moich córek, ale to naturalna przypadłość, o której, jestem pewien,
uprzeclziła je jedna z nauczycielek.
- Tego nie było w planie. - Oparła się o ścianę i skrzyżowała ręce na piersi, powstrzymując się, żeby nim
nie potrząsnąć. - Kobiety nie różnią się od mężczyzn. Zadna kobieta nie chce powiedzieć dziewczynce, że
jej szczęśliwe, beztroskie życie za chwilę się zmieni, że jej ciało podąża w stronę kobiecości, a to czasami
oznacza ból i dyskomfort. J ak pan śmie zakładać, że ktoś inny zadba o coś tak ważnego?
- Panno Prendregast, proszę do mnie nie mówić w ten sposób.
J ej postanowienie panowania nad sobą wzięło w łeb wraz z ogarniającą ją falą wściekłości.
- A właśnie ze będę. Ktoś powinien do pana mówić w ten sposób. Zyje pan swoim radosnym życiem,
włócząc się gdzieś przez całe noce, nieświadomy, że pańskie córki martwią się o pana, że niańki spiskują
przeciwko guwernantkom, nie wiedząc nic o obawach Kyli, lękach Mary, koszmarach Vivian i miesiączce
Agnes. Uważa pan, że to takie światłe, że je pan kolacje z dziećmi, ale robi pan wszystko, aby rozmowa nie
była rozmową, ale przewodnikiem po jakichś tematach, które pan ustala.
Zrobił krok do tyłu.
- Dzieci dobrze wykorzystują ten czas.
- Nie zna pan swoich dzieci i robi pan wszystko, żeby nie mogły z panem porozmawiać. Nie pozwala im
pan powiedzieć sobie o ich lękach i nadziejach, spytać jak dorastać. Nigdy nie przyznaje się pan do błędu,
a już z pewnością nie przyzna pan, że może nie wiedzieć wszystkiego. Udowodnił pan, że dużo wie na
temat ryb w tej okolicy, ale nic pan nie wie o swoich dzieciach. Co noc ściga pan bandytów. Wskazała na
drzwi wejściowe. - Najwyższy czas zostać w domu z córkami.
_ Panno Prendregast! - Wyciągnął ręce w jej stronę i zatrzymał się kilka centymetrów od jej ramion.
Zamiast tego oparł dłonie o ścianę po obu stronach jej głowy, wpatrując się w jej oczy i ciężko dysząc z
wściekłości. - Może się pani spakować. Rano pani wyjeżdża.
Drżącym palcem wskazała na swoją sypialnię· Trzęsącym głosem powiedziała:
- Agnes myślała, że umiera.
Pobladł.
_ Myślała, że wykrwawi się na śmierć. Jeśli uważa pan, że powiedziałam za dużo i musi mnie pan ode-
słać, nie mogę pana od tego odwieść, ale, pułkowniku Gregory, każda z pańskich córek będzie
przechodzić przez to samo i sądzę, że Vivian czeka to już niedługo. Potrzebuje pan kogoś, kto przygotuje
je do przekroczenia progu kobiecości. Za kilka lat Agnes znajdzie mężczyznę, który będzie chciał się z
nią ożenić, i ktoś musi przygotować ją do nocy poślubnej, porodu i rzeczywistości, skrywanej pod
pozorami bajkowego świata. Czy może pan to zrobić? - Pochyliła się w jego stronę na tyle blisko, by
mógł poczuć żar jej wściekłości. - Czy naprawdę może pan to zrobić?
Jego oczy płonęły, ramiona drżały.
_ Nigdy pani nie wie, kiedy zamilknąć. - Pochylił głowę i przycisnął usta do jej ust.
Przez chwilę była tak zaskoczona, że nie zdawała sobie sprawy, co robił. A później .pomyślała: całuje
mnie. Pułkownik Gregory mnie całuje.
Wściekłość. Zmieszanie. Zaskoczenie. Odwróciła twarz, przycisnęła głowę do jego szyi, w miejscu, w
którym krawat dotykał skóry.
- Oszalałeś?
- A jak myślisz? - Pocałował ją znowu. Musiała być także szalona, bo jej się to podobało.
Ale kłócili się.
Ale podobało się jej.
Ale dzieci ... i Agnes ...
Wszyscy spali. Nikt nie widział. Nikogo to nie obchodziło.
A jej się podobało. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Odsunęła się.
- Nie powinniśmy tego robić.
- Nie. - Ale nie ruszył się.
- Jesteś tym, kim jesteś i ja jestem tym, kim jestem.
- Tak. - Jego twarz była bardzo blisko. Tak blisko.
Jego oddech pachniał porto i przywodził jej na myśl ten wieczór, kiedy po raz pierwszy powąchała trunek.
Widziała kilkudniowy zarost na jego podbródku, zmysłowy zarys jego ust.
Zrobiłam w życiu wiele nieodpowiednich rzeczy, ale ta jest najgorsza - pomyślała.
Łapiąc koniec jego krawata, przyciągnęła jego usta ku sobie.
Jego dłonie spoczywały po obu stronach głowy Samanthy. Przywarł do niej całym ciałem. Dotykał jej
ustami. Gdyby stała bez ruchu, może zmęczyłby się pocałunkami. Jednak mogłaby przysiąc, że okrył ją
swoim ciepłem. Jego buty i rękawice roztaczały intensywny zapach skóry. Ustami wędrował po jej wargach.
Zamknęła oczy. Pod powiekami zaczęły pulsować kolory szlachetnych kamieni: rubin, szafir, szmaragd.
Palcami wyczuwała jego tętno na szyi, a serce zaczynało bić w tym -samym rytmie.
A więc dlatego mężczyźni i kobiety się całowali. Aby zobaczyć, poczuć, poznać się nawzajem w cu-
downy, niepowtarzalny sposób. Mogłaby tak stać przez całą noc i nigdy nie mieć dość jego czułości.
Wtedy przesunął językiem po jej wargach.
Gwałtownie otworzyła oczy. Jego język. Złapała go za nadgarstek i szarpnęła. Jego nadgarstek ...
Delikatnie całował jej wargi.
- Otwórz usta.
Nie zrozumiała go. Uniosła powieki.
- Co? Dlaczego?
Również otworzył oczy i spojrzał na nią, a jego twarz była tak blisko, że mogła dostrzec każdą ciemną
rzęsę·
_ O tak - wyszeptał, a potem zamknął oczy i wsunął język między jej wargi.
Pierwszy pocałunek był tylko wstępem, badaniem. Teraz jego język wsunął się między jej wargi, poru-
szając się z pasją i poczuła się ... inaczej. Już nie taka pewna siebie, niezależna kobieta, do czego zmusiło
ją życie, ale uwielbiana, wspaniała, kochana. Krew buzowała jej w żyłach. Oddychała chrapliwie. Mocno
opierała się o ścianę, by się nie osunąć, i pragnęła odwzajemnić jego pocałunek.
Nigdy nie nauczyła się tego, nigdy nie miała na to ochoty. Ale przy nim ... jego siła ją zniewalała. W jej
głowie pojawiały się obrazy. Sceny, w których byli razem, splecione ciała, jego dłonie dotykające miejsc na
jej ciele, których nie dotykał dotychczas żaden mężczyzna. Wyobraziła sobie, jak wyglądałby bez ubrań,
umięśniony, owłosiony, silny. Wyobraziła sobie, jak by na nią patrzył. Wyobraziła sobie, że on ... robiłby
rzeczy, którymi zawsze pogardzała.·Bo te rzeczy zadawały kobiecie wyłącznie cierpienie i wydawały się
dziwne i odrażające. Tylko gdy myślała o robieniu ich z nim, wydawały się cudowne, jak dotyk miękkiego
futra na jej skórze albo łyk wody po długiej suszy.
Byt delikatny, ale stanowczy. Przechylił głowę najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, smakując ją i
zachęcając do oddania pocałunku.
Czuła mrowienie w piersiach i zacisnęła mocno uda, żeby zmniejszyć uczucie obrzmienia i dyskomfortu.
Pomogło ... i pogorszyło sprawę. Chciała przestać i chciała ciągnąć to dalej. Pragnęła wtulić się w niego, ale
resztka rozsądku, jaka jej pozostała, kazała jej nadal opierać się mocno o ścianę. Poczuła, że drżą mu
nadgarstki. Jego język wdarł się głębiej w jej usta i odpowiedziała mu, niepewnie, chętnie, z zadziwieniem.
Jego pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne, otwierając przed nią drzwi do pożądania.
Chciała, żeby coś powiedział. Wytężyła słuch. Drgnęła, gwałtownie odsuwając się od niego. Pułkownik
wyprostował się.
- Co? Co się stało?
- Chyba coś ... słyszałam. Jakby trzaśnięcie drzwi. - ozejrzał się po korytarzu. - To tylko twoja
wyobraźnia.
Złapał ją za ramiona, ale chwila szaleńczej namiętności minęła. Głębokim i namiętnym głosem
powiedział:
- Twoje oczy ... mają taki niespotykany kolor.
- Zwyczajny brązowy.
- Nie, dziś przypominają kolor miodu, złocisty brąz. - Chwycił ją za podbródek. - Czy wiesz, że masz
najbardziej wyraziste oczy, jakie znam?
Potrząsnęła głową.
- W twoich oczach czytam twoje myśli.
- Och, nie ... - wykrztusiła. Jej myśli zbyt często wędrowały do niego i zbyt często były niestosowne i
lubieżne. Odwróciła wzrok.
- Mogłabyś uwieść mnie swoimi oczami. Spojrzała na niego zakłopotana.
- Nie mam takiego zamiaru.
- Wiem. Ten pocałunek ... to był błąd.
- Tak. Oczywiście. Był.
Jednak znowu głaskał ją po ramionach. - Nie powinniśmy więcej tego robić.
- Nie. Nigdy. - Samantha spojrzała w dół na swoje bose stopy na zimnej podłodze. Nigdy wcześniej nie
czuła się tak skrępowana. Całowała się z pułkownikiem Gregorym. Tak, chciała tego. Potajemnie. W naj
głębszych zakamarkach umysłu chciała tego ...
Ale zrobić to. I to tak długo, tak szczegółowo. Co więcej, podobało jej się to. A on o tym wiedział.
Jak miała jutro spojrzeć mu w twarz? Nawet teraz nie była w stanie na niego spojrzeć.
- O czym rozmawialiśmy ... wcześniej? - Jego głos nadal brzmiał nienaturainie.
Wciąż pobrzmiewała w nim namiętność. Podkuliła stopy, wyczuwając tę namiętność. Ale musiała
zachowywać się normalnie.
- Wcześniej. Powiedziałeś mi, .żebym wyjechała.
Miała nadzieję, że nie zauważył jej bosych stóp. Lady Bucknell nigdy nie mówiła jej o zasadach dotyczą-
cych bosych stóp, ale jeśli kobieta nie mogła podać mężczyźnie gołej dłoni, to zasady dotyczące stóp mu-
siały być znacznie bardziej surowe.
- Chciałeś, żebym spakowała walizki?
- Nie! Nie. To znaczy ... nie, byłem zły. - Zakasłał. - Powiedziałem coś, czego nie powinienem był mówić.
Zerknęła na niego i dostrzegła, że z lekkim uśmiechem przygląda się jej palcom u stóp.
Cofnęła stopy pod szlafrok i uświadomiła sobie, że ... poza koszulą nic na sobie nie miała. Martwiła się o
swoje palce u stóp, a on musiał wiedzieć ... no cóż, i tak niczego nie mógł zobaczyć. Szlafrok był mocno
zawiązany, a koszula z grubego materiału, zupełnie nieprzezroczysta. Jednak sama myśl o tym, że stała
tutaj, z nim, gdy w każdej chwili mógł unieść materiał i dotknąć jej nagiej skóry, aż do ... zacisnęła mocno
kolana. Gdyby to zrobił, odkryłby, że w środku się rozpuszczała. Na pewno; była wilgotna i nabrzmiała.
- Wolałbym, żebyś została. Jeśli możesz. Wyprostował się. Zdjął ręce z jej ramion i zrobił krok do tyłu.
- Nie musisz się obawiać, że moje dzisiejsze niestosowne zachowanie się powtórzy. Ja nie całuję ... to
znaczy całuję, ale nie guwernantki. Narzucanie się młodej kobiecie, która dla mnie pracuje, jest przejawem
braku ogłady i jestem tego w pełni świadomy. Nie wiem, co mnie napadło.
Uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała co, a wyobrażenie sobie tego zwiększyło tylko uczucie dyskomfortu.
- Nie całkiem się narzucałeś. Mogłam krzyczeć, albo ... coś w tym rodzaju.
- Niemniej, to oczywiste, że jesteś młodą damą z niewielkim lub żadnym doświadczeniem w sprawach
alkowy ...
Skonsternowana, rzuciła:
- Czy ten pocałunek był zły?
- Nie! - Przesunął palcami po jej wargach.
Powstrzymała się, żeby ich nie pocałować.
- Wcale nie - powiedział. - Bardzo mi się podobał. Był taki, jak sobie wyobrażałem.
Wyobrażał sobie mój pocałunek?
- Ale nie objęłaś mnie, a kiedy pocałowałem cię po raz pierwszy, nie odwzajemniłaś mojego pocałunku. -
Jakby chcąc rozkoszować się dotykiem jej skóry, znowu dotknął palcami jej warg. - To nie była niechęć,
raczej oszołomienie.
- Poznałeś to po moich ustach?
Powstrzymał się od uśmiechu.
- A nie mogłaś poznać po moich ustach, co ja czułem?
- No cóż. - Znowu spuściła wzrok i zaczęła bawić się guzikami. - Mogłam.
- No widzisz. - Zerknął na jej palce. - Kiedy kobieta świadomie uwodzi mężczyznę, odpina guziczki w
odpowiednim miejscu, aby mógł dostrzec jej biust.
Przestała bawić się guzikami.
- Czy wiesz, co mi robisz, gdy ... - Jakby nie mogąc się opanować, rozwiązał jej szlafrok. - Nie. Oczywi-
ście, że nie wiesz.
Gdyby była rozsądna, uderzyłaby go w twarz, aż zadźwięczałoby mu w uszach. Zamiast tego odchyliła
głowę, zamknęła oczy i rozkoszowała się dotykiem jego dłoni, tak cudownym i tak przelotnym. Spojrzał na
swoją dłoń, jakby został na niej ślad skóry Samanthy.
- Niemniej, człowiek honoru nie uwodzi swojej guwernantki. - Wyprostował ramiona, a jego głos znowu
brzmiał oschle, jak zazwyczaj brzmiał głos pułkownika Gregory'ego. - Jak już pani mówiłem, panno
Prendregast, na tym świecie nadal są ludzie honoru, a ja jestem jednym z nich.
- Tak. - Przesunęła się w stronę drzwi. - Wierzę panu. Rano odeślę Agnes do jej łóżka.
Patrzył na nią, jakby miał ochotę podążyć jej śladem. - Chylę głowę przed pani mądrością w sprawach
zdrowia mojej córki.
- Tak. No cóż. Dziękuję. - Stała w drzwiach i bawiła się klamką, tak bardzo onieśmielona i zawstydzona,
że pragnęła jedynie zniknąć w swoim pokoju i schować się pod kołdrą. Jednocześnie ... jednocześnie chciała
stać tutaj, patrzeć na niego, rozmawiać z nim o niczym, ponieważ ... cóż, nie wiedziała dlaczego, ale tego
właśnie chciała, a jedynie głupiec mógł chcieć czegoś takiego.
Prawda? Zrobiła krok w głąb pokoju.
- Dobranoc, panno Prendregast. - Jego głos był głębszy, milszy niż kiedykolwiek wcześniej, jak krem
czekoladowy i porto.
- Dobranoc, pułkowniku Gregory. - Wchodząc do środka, zamknęła mu drzwi przed nosem i miała
wrażenie, jakby uniknęła wielkich kłopotów - i skazała się na samotność.
ROZDZIAŁ 13
William otworzył okno w swoim pokoju, wychylił się, rozkoszując porannym słońcem, i odetchnął
rześkim górskim powietrzem.
- Cudownie być żywym w taki dzień!
- Tak, pułkowniku, to prawda. - Głos jego wysokiego, chudego służącego, zgorzkniałego z powodu braku
żołnierskich rozrywek, nie mógł brzmieć bardziej sarkastycznie.
- Żadnej chmurki na niebie, żadnej bitwy do stoczenia; można umrzeć z nudów.
Nuda? Nie, nie kiedy Samantha jest na drugim końcu korytarza. Kto by pomyślał, że kobieta, która tak
śmiało przemawia i hardo patrzy, całuje tak nieśmiało i powściągliwie?
- Niech pan weźmie kąpiel, zanim woda wystygnie. - Cleavers sprawdził jej temperaturę łokciem. - Jest
taka, jak pan lubi - wystarczająco gorąca, żeby ugotować homara.
Zostawiwszy otwarte okno, William zanurzył się w miedzianej wannie.
- Idealna. - Gorąca woda łagodziła mięśnie obolałe od wczorajszej jazdy - i nocnych łowów.
Sprawy posuwały się naprzód. Jego ludzie schwytali :Rosjanina podążającego drogą do Maitland, a co
ważniejsze, aresztowali dwóch Anglików i Angielkę, podróżujących osobno, którzy byli szpiegami i zmie-
rzali w stronę posiadłości państwa Feathersonebaugh. Mężczyźni mówili z twardym akcentem i byli
służącymi, którzy zbierali i sprzedawali informacje. Jednak kobieta była piękną i inteligentną damą· Miała
przy sobie listy dotyczące rozmieszczenia angielskich wojsk za granicą i z pewnością mogła użyć swojej
urody, by uniknąć aresztowania.
Próbowała swoich wdzięków na Williamie. Nie tylko nie był zainteresowany, ale też upewnił się, że bę-
dzie jej pilnować wieśniaczka o twardym charakterze. Dama z pewnością nie ucieknie.
Wstając z wanny, wytarł się i włożył spodnie oraz koszulę·
Cleavers pokazał mu dwie marynarki.
- Czy włoży pan ciemnozieloną, pułkowniku, czy czarną?
William przetrzymywał wszystkich szpiegów w wiejskim więzieniu. Miał nadzieję, że dziś w nocy
również dopisze mu szczęście, ponieważ plan Throckmortona, aby wyłapać wrogów, postępował lepiej niż
mogli marzyć, a jego własny plan pojmania lorda i lady Featherstonebaugh na gorącym uczynku wydawał
się coraz bardziej realny.
- Oczywiście czarną. Dlaczego ciągle pokazujesz mi te marynarki w absurdalnych kolorach?
- Ponieważ wiszą w pańskiej szafie. Ponieważ dżentelmen nosi takie kolory. Ponieważ mam nadzieję,.że
pewnego dnia uda mi się pana zaciągnąć na salony, gdzie może uda się panu oczarować jakąś kobietę, która
zgodzi się wyjść za pana, i nie będę już musiał dłużej wybierać panu ubrań.
Zaintrygowany, William spojrzał na Cleaversa.
- Kobiety lubią zielony?
Cleavers powiesił zieloną marynarkę na wieszaku.
- Tak, pułkowniku, powtarzam to panu od czasu śmierci pani, ale pan nigdy nie słucha.
Z właściwym dla siebie zdecydowaniem, bez zastanawiania się nad motywami, William podjął decyzję.
- Dobrze. Zielona. - Wybrał pasujący butelkowozielony krawat i zawiązał go precyzyjnie wokół szyi.
Włożył czarną kamizelkę z haftem w tym samym kolorze na klapach.
Tak, sprawa ze szpiegami nabierała wreszcie rumieńców.
Co więcej, nowa guwernantka świetnie się sprawdzała. Chociaż miała tendencje do nadmiernego kryty-
kowania, a ostatniej nocy była wręcz bezczelna w swoich opiniach na temat jego charakteru. Jednak z przy-
krością musiał przyznać, że miała dużo racji.
Na szczęście złagodziła jego gniew w sposób, o którym nawet nie marzył.
Podczas gdy William niecierpliwie czekał, Cleavers poprawił mu krawat i wygładził marynarkę.
- Dziękuję, Cleavers.
Cleavers uderzył się dłonią w piersi, zadowolony z efektów swojej pracy.
- Proszę bardzo, pułkowniku. - Pośpiesznie, z łobuzerskim błyskiem w oku dodał: - Domyślam się, że to
na cześć lady Marchant?
William spojrzał na niego beznamiętnie.
- Kogo? Och. Tak. Lady Marchant.
Gdy szedł korytarzem, Cleavers wyszedł za nim i obserwując go, zastanawiał się. Może plotki, krążące
po domu, były prawdziwe.
William nie zdawał sobie sprawy, że Agnes tak szybko dorosła. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jego
córka będzie potrzebować kobiecej pomocy. Szczycił się tym, że jest przygotowany na każdą okoliczność, a
zawiódł Agnes. Strasznie. Nie tolerował porażek, zwłaszcza własnych, i zamierzał coś z tym zrobić. Dzisiaj.
Teraz.
Nacisnął klamkę w drzwiach do klasy.
Jego córki siedziały w ławkach, a William z zaskoczeniem stwierdził, że Samantha prowadziła lekcję
historii. Postępowała zgodnie z jego planem, jednak prowadziła zajęcia z taką pasją, że dzieci słuchały z
błyszczącymi oczami. Poczuł dziwny ucisk w dołku; po raz pierwszy od bardzo dawna jego córki były ra-
zem, szczęśliwe i zgodne - i to za sprawą Samanthy. Stała przy tablicy ze wskaźnikiem w dłoni. Pełnym
entuzjazmu głosem mówiła:
_ Widzicie, królowa Elżbieta zjednoczyła naród, z powodzeniem unikając małżeństwa kontraktowego,
które pozbawiłoby ją niezależności i podważyłoby jej autorytet w zdominowanym przez mężczyzn
rządzie. Bez względu na to, co powiedzą wam mężczyźni, kobieta może rozkwitnąć bez pomocy męża!
William skrzywił się. Czego ona uczyła jego córki? Siedem par oczu zwróciło się w jego stronę·
- Ojcze! - Agnes wstała.
Pozostałe dziewczynki również zaczęły się podnosić, ale zatrzymał je ruchem dłoni.
_ Siedźcie, siedźcie. - Uśmiechając się do Samanthy przeszedł na tył klasy i opad się o stół. Krzyżując
ramiona, dał Samancie znak, aby kontynuowała.
Ponownie wzięła wskaźnik do ręki, a na jej policzkach pojawił się uroczy rumieniec. Nie patrzyła na
nięgo. Najwyraźniej przypomniała sobie ich pocałunek. Nie powinien sobie tak pochlebiać. W końcu
pozwolił Teresie mieć nadzieję, że jej się oświadczy. Rozum podpowiadał mu, że Teresa byłaby żoną,
której potrzebował. Rozum podpowiadał mu również, że pożądanie w stosunku do Samanthy, które go
spalało, było żałosne.
Powiedziała:
- Dobra królowa Bess przez lata unikała ataku ze strony hiszpańskiej, posługując się sprytem i obietni-
cami. Z pewnością jest to kobieca broń, ale sprawdza się tam, gdzie nic innego nie działa.
Vivian oparła podbródek na dłoni i wpatrywała się w Samanthę.
- Co ona zrobiła, panno Prendregast?
- Obiecała, że pomyśli o ślubie z królem Hiszpanii, dobrze wiedząc, że jeśli wyszłaby za niego, byłaby
mu podległa, a Anglia byłaby podległa Hiszpanii.
Samantha rzuciła spojrzenie w stronę Williama, ledwie zatrzymując się na jego szyi, piersi, ale omija-
jąc twarz. Pochylił się i uchwycił jej wzrok, co sprawiło, że zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Z ... zanim zdał sobie sprawę, że bawiła się nim, i zaatakował nasze wybrzeże, Anglia zdążyła zbudo-
wać potężną flotę i była w stanie pokonać hiszpańską armadę·
Samantha była naprawdę piękna. Miała cudownie jasne włosy i ciepłe brązowe oczy. Wysoka, smukła
... niektórzy powiedzieliby, że za szczupła, ale myliliby się· Podobały mu się kobiety, które nie miały zbyt
obfitych kształtów i wyobrażał sobie, że kiedy będzie miał okazję zdjąć z niej bieliznę ... nie. To nie było
właściwe. Jeśli kiedykolwiek będzie miał okazję zdjąć z niej bieliznę ...
Mężczyźni mają swoje fantazje, bez względu na to, jak bardzo z nimi walczą, a on wiedział, że jej
piersi zmieściłyby się w jego dłoniach ...
Miał wrażenie, że jego nagłe uczucie dyskomfortu jest widoczne jak na dłoni, więc skrzyżował nogi.
Problem polegał na tym, że Samantha miała na sobie zupełnie nieodpowiednią suknię z fioletowego
muślinu i różowej satyny. Guwernantki nie ubierały się w ten sposób. Nie uczyły z takim entuzjazmem. Nie
całowały... jak zaskoczone dziewice, wkładając w to pasję i drżąc. Samantha nie powinna być guwernantką.
Powinna zostać hurysą, kurtyzaną albo ... żoną. .
Wbił wzrok w podłogę. Zoną. Innego mężczyzny. Nie jego. Nie spełniała żadnego z kryteriów z jego listy.
Nie znał jej pochodzenia. Nie znał jej rodziny. Znał jej temperament i nie można było powiedzieć, że była
spolegliwa. Było oczywiste, że nic ich nie łączyło. A jednak ... mogłaby być odpowiednią żoną dla mego.
Absurd. Sprowadził tu Teresę z zamiarem przekonania się, czy pasuje do jego rodziny, a zamiast tego
rozmyślał o Samancie. Czy postradał rozum? Co więcej, jego uwagę przez większą część czasu powinna
zajmować sprawa lady i lorda Featherstonebaugh. Mógł się nią zajmować i w tym samym czasie zalecać się
do lady Marchant. Nie było to możliwe, gdyby chciał zalecać się do Samanthy.
Do cholery, pożądanie sprawiło, że ledwie mógł ustać.
Uniósł wzrok i uświadomił sobie, że Samantha i dzieci mu się przyglądają.
- Czy nie zgadza się pan ze mną, pułkowniku? spytała Samantha, trochę za słodko.
Już nie unikała jego wzroku; patrzyła wprost na niego, a jej spojrzenie przeszywało go na wskroś.
Spojrzał na dzieci. Nie mógł się przyznać, że nie słuchał. To podważyłoby autorytet Samanthy. Jednakże
nie mógł zgodzić się z nią, nie wiedząc, o czym mówiła. Starannie dobierając słowa, powiedział:
- Zastanawiałem się po prostu, skąd takie wnioski.
- Ze jej wysokość królowa Elżbieta była jednym z najwybitniejszych taktyków w historii Anglii? - Sa-
mantha spytała, biorąc się pod boki. - Czy ma pan jakiś argument przeciw temu twierdzeniu?
- Nie, nie! Zgadzam się. Po prostu uważam, że jak wielu naszych wybitnych przywódców, swoją wielkość
zawdzięcza rozważnemu dobieraniu doradców, słuchaniu ich rad i postępowaniu zgodnie z nimi. A poza
tym, jak wielu naszych wspaniałych przywódców, czasami postępowała tak, jak uważała za stosowne.
- Słuszna uwaga, pułkowniku! - Samantha posłała mu uśmiech. - Królowa Elżbieta była monarchą
absolutnym, a jednak nie była tyranem, jak wielu naszych królów.
Odwzajemnił uśmiech. Na jej policzkach pojawił się rumieniec. Gdy wpatrywali się w siebie, w klasie
zapanowała cisza. Dwoje ludzi niemających ze sobą nic wspólnego, a jednak połączonych niewidzialną
nicią.
Wtedy Emmeline spytała:
- Ojcze, czy zostaniesz także na matematyce?
Wziął się w garść, podszedł do Emmeline i przykląkł przy niej.
- Dlaczego na matematyce, Emmeline?
- Bo odejmowanie jest trudne.
- Nie dla ciebie. - Starając się, aby usłyszały go pozostałe dziewczynki, szepnął: - Jesteś moją naj-
mądrzejszą córką.
- Nie jest - krzyknęła Kyla.
Wyciągnął ramiona i dziewczynki przytuliły się do niego. Od lat już tak się nie przytulali, okazując sobie
rodzinne uczucia, od tak dawna, że pamiętał, jak Mary uśmiechała się, patrząc na nich. Tym razem, gdy
uniósł głowę, zobaczył Samanthę, i czuł się z tym dobrze. Mary polubiłaby Samanthę - za jej dobroć,
dyscyplinę, miłość do dzieci.
Gdy przytulił już każdą z dziewczynek z osobna i wszystkie razem, zapewniając Kylę, że jest jego
najmądrzejszą córką, poza Henriettą, i Vivian, i Agnes i Marą - i Emmeline - podszedł do Samanthy i
ukłonił się przed jedyną guwernantką, której udało się przechytrzyć jego córki.
_ Świetnie pani sobie radzi, ucząc moje dzieci. Patrzyła na niego z dziwną powagą·
_ Dziękuję, pułkowniku. To sama przyjemność. Ogarnął wzrokiem dziewczynki.
_ Czy wasze sukienki są już gotowe?
Wszystkie usiłowały mówić jednocześnie. Uciszył je i wskazał na Agnes.
_ Jeszcze nie całkiem, ojcze, ale prawie - odpowiedziała. - Ciągle mamy przymiarki.
_ To takie nudne - odezwała się Henrietta.
_ Powiem szwaczkom, żeby natychmiast przestały, ponieważ moja córka jest znudzona.
_ Nie! Nie, udaję, że jestem księżniczką, która idzie na bal, i nie myślę o tym. - Henrietta wydęła wargi.
- No, chyba że ukłują mnie igłą·
Wszystkie dziewczynki przytaknęły.
_ Nie mogę się doczekać, kiedy was w nich zobaczę. A teraz pójdę zaplanować przyjęcie, a wy będziecie
uczyć się matematyki. - Pogłaskał po policzku Emmeline, potem Agnes i, zanim zdążył pomyśleć,
Samanthę·
Samantha odsunęła głowę·
_ Pułkowniku Gregory, nie jestem jedną z pańskich córek.
Jej ruch, reprymenda rozzłościły go.
- Z pewnością bym pani z nimi nie pomylił. W jego spojrzeniu pojawił się żar ostatniej nocy.
Zarumieniła się, ale zacisnęła mocno usta i spojrzała mu w twarz. Kobietę można było zniewolić tylko
najsłodszą bronią.
- Zyczę pani miłego dnia, panno Prendregast. Dzieci. - Przeszywając ją po raz ostatni spojrzeniem,
wyszedł na taras.
Jedną z jego córek? Z pewnością nie!
ROZDZIAŁ 14
Jak William się spodziewał, Teresa usadowiła się pod markizą. I jak obiecała, zorganizowała na tara~ sie
centrum przygotowań do przyjęcia. Na stole rozłożyła przed sobą listy gości z zapiskami i tabelkami. Pod
ręką trzymała dzwonek do wzywania służących, którzy pojawiali się, aby przyjąć polecenia i zdać relację z
tego, co już zrobili. Obok stał wazon z białymi, różowymi i czerwonymi goździkami. William stwierdził, że
Teresa byłaby świetnym generałem.
Byłaby dobrą żoną dla niego.
- Williamie, nareszcie! - Uśmiechając się na powitanie, wyciągnęła ku niemu ręce.
Ucałował je z galanterią. Od razu je cofnęła i chwyciła pióro. Najwyraźniej jej przeszkadzał.
Zanurzywszy stalówkę w atramencie, napisała kilka słów, a potem oznajmiła:
- Zdecydowałam. N a trawniku pomiędzy domem i jeziorem rozstawię namioty, a jeśli pogoda pozwoli,
będziemy podawać tam lunch przez trzy
dni. - W swojej żółtej porannej sukience i rozłożystym czepku wyglądała świeżo i pogodnie. Na jej
ustach błąkał się lekki uśmiech, ale oczy miały ostry wyraz.
_ Namiot na trawniku. - To był naj głupszy pomysł, jaki kiedykolwiek słyszał. - Dlaczego, skoro mamy
odpowiednią jadalnię?
Skrzywiła się surowo.
_ Chyba nie oczekujesz, że będziemy tam spożywać każdy posiłek. To byłoby nudne. Nie, ogród będzie
urozmaiceniem, którego potrzebujemy, a poza tym pikniki są w modzie.
_ A więc urządzimy piknik. - William do późna w nocy jeździł konno po okolicy, szukając zdrajców. Nie
miał cierpliwości odwodzić Teresę od jej szalonych pomysłów, nie mógł jednak okazać jej
zniecierpliwienia, chociaż miał na to ochotę· W końcu oddawała mu wielką przysługę· - Chcę zrobić
wrażenie na moich gościach.
Na lady i lordzie Featherstonebaugh.
_ Oczywiście, że zrobisz, mój drogi. To twoje pierwsze przyjęcie od bardzo dawna. - Poklepała go po
dłoni, uśmiechnęła się i wróciła do listy gości. Pierwszego dnia przygotujemy na ich przyjazd pożywny
posiłek, aby mogli się dobrze poczuć po podróży. Ustawimy krzesła, oczywiście, ale tylko kilka, żeby byli
zmuszeni ze sobą rozmawiać. Tego flamego wieczoru urządzimy nieformalne spotkanie. Będzie pokój do
kart i gier, a także do słuchania muzyki. Panie będą mogły grać ...
- Nie zapominaj o dzieciach.
_ Nie. Jak mogłabym o nich zapomnieć? - Uśmiechnęła się z fałszywym entuzjazmem. - W tym czasie
dzieci gości mogą grzecznie się uśmiechać. Później, jeśli zechcą, tańce i kolacja o północy.
Brzmiało to, jak przyjęcie w każdym innym domu, gdyby nie te namioty; jednak nie był na tyle głupi,
by powiedzieć to głośno.
- Bardzo nietypowe.
- Dziękuję· Drugiego dnia rozstawimy stoły i krzesła i podamy posiłek. Mam nadzieję, że będzie ciepło.
- Jeśli tak zarządzisz, na pewno będzie. - Nawet Bóg nie mógł pomieszać Teresie szyków w kwestii
rozrywki.
- Dziękuję! Cóż za urocza myśl. - Ledwie zwracała na niego uwagę. - Podamy łososia w galarecie, sery,
dziczyznę na zimno i lód ... tak się cieszę, że masz pomieszczenie na lód, mój drogi.
- W tych okolicznościach jest bardzo przydatny. Nie zapominaj, że moje dzieci chciałyby zaprezentować
swoje umiejętności.
- Och, kochanie.
Nie wydawała się tak entuzjastycznie nastawiona, jak by sobie tego życzył. Nadal nie nauczyła się ich,
imion i nie udało się jej porozmawiać z żadną z dziewcząt. Czyżby Teresa nie lubiła dzieci? To stanowiłoby
wielką przeszkodę w jego planach, aby się z nią ożenić. Spojrzała w swój plan.
- Nie ma dla nich czasu. Może ... późnym popołudniem, tuż przed podaniem herbaty. Potem goście
pójdą się przebrać. Tego wieczoru urządzimy bal.
Pomyślał, że być może powinien wyrazić swój entuzjazm. Zamiast tego ledwie powstrzymał się od
westchnięcia. Zabawa wymagała nieludzkiej pracy, a jego ludzie będą patrolować drogi bez niego.
- Już zamówiłam orkiestrę - powiedziała Teresa. _ Przyjedzie z Yorku.
Miał nadzieję, że królowa Wiktoria doceni jego wysiłki, aby zapewnić jej królestwu bezpieczeństwo,
ponieważ kosztowało go to majątek. Teresa chyba czytała w jego myślał, bo powiedziała:
_ Kochanie, twoja twarz ma taki dziwny wyraz. Pamiętaj, że od trzech lat nie urządzałeś przyjęć, więc
pomyśl, iż to przyjęcie musi nadrobić stracony czas. _ Tak, a później każde następne przyjęcie będzie
musiało być większe.
Wyciągnęła goździk z wazonu, urwała łodyżkę i wsunęła kwiat w klapę jego marynarki. położyła mu
dłoń na piersi i spojrzała w oczy.
_ Większość mężczyzn nie zdaje sobie z tego sprawy. Dotknęła go. Mówiła przymilnym głosem. Jednak
nie doświadczał poruszenia, które ogarniało go na dźwięk głosu Samanthy. Samantha ze swoimi ciętymi
odpowiedziami, ciętymi uwagami i ... słodkimi ustami, i smukłym ciałem.
_ Oczywiście - powiedział mrukliwie, chociaż nie bardzo wiedział, z czym się zgodził.
_ Nie martw się balem. Będzie wielki i wspaniały.
- Nie martwię się balem.
Martwił się, że lord i lady Featherstonebaugh nie wpadną w pułapkę, którą na nich zastawiał.
_ I tak trzymać! Urządzimy o północy kolację· Ostatniego dnia ... znowu przekąski w namiotach albo
może na tarasie, a potem odjadą·
Skończyła. Wreszcie.
_ Brzmi wspaniale. Nie mogę się doczekać, żeby to
zobaczyć. - Chociaż nie miał ochoty na więcej przyjęć i rozmów takich, jak ta ... jeśli miała zostać jego
żoną, jak planował. - Upewnij się, że będzie dużo miejsc do poufnych rozmów, gdzie mężczyźni będą
mogli się zrelaksować i porozmawiać o interesach lub przyjemnościach.
_ Tak. Tak, oczywiście. Jednak na tym przyjęciu nie będzie wiele przyjemności, Williamie, będzie
więcej mężczyzn niż kobiet. - Postukała paznokciami w blat stołu. - Znacznie więcej mężczyzn niż
kobiet.
- Tak. Tak, wiem. - Jednak tylko mężczyźni zajmowali stanowiska w Biurze Bezpieczeństwa We-
wnętrznego i w wojsku. Tylko mężczyźni przyciągali ważnych szpiegów. A zawodowi żołnierze bardzo
często nie byli żonaci. - Nie znam zbyt wielu kobiet. Zaprosiłem wszystkich sąsiadów z córkami.
- Dlatego byłoby lepiej, gdybyś poczekał z ustalaniem listy gości na mój przyjazd. - Teresa starała się
zapanować nad poirytowaniem. - Co się stało, to się nie odstanie. Kilka samotnych kobiet będzie cieszyć
się zainteresowaniem panów.
To dziwne. Wydawało się, że Teresa kocha jego dom, jego ziemie i jest nim zainteresowana. A jedna-k
jakoś nie pasowała do Silvermere. Świeciła jak diament, za każdym razem ukazując inne oblicze, ale nie
wiedział, które z nich jest prawdziwe. Zastanawiał się - jakie tajemnice skrywała, że tak bardzo się
pilnowała?
I dlaczego w ogóle go to obchodziło? Wszystkie powody, dla których uważał ją za odpowiednią dla siebie
partię, były nadal aktualne. Pochodziła z jego sfery, miała wdzięk, była dobrą gospodynią, świetnie się
ubierała i mogła wprowadzić jego córki do towarzystwa. Tracił swój czas, próbując zrozumieć kobiety. Nie
udało się to jeszcze żadnemu mężczyźnie. A jednak na tym właśnie polegał problem. Od czasu, gdy poznał
Samanthę, cza,sami wydawało mu się, że ją rozumie. A nie mieli ze sobą nic wspólnego.
Musiał przestać rozmyślać o takich głupstwach. Dał znak służącemu, a później spytał Teresę:
- Czy jadłaś już śniadanie?
- Tak, ale możesz sobie coś zamówić, jeśli chcesz. - Spojrzała na niego ostro. - Chociaż nigdy nie
sądziłam, że jesteś takim śpiochem. Czy znowu wychodziłeś zeszłej nocy?
Przystała na jego hulanki, więc uznał, iż może się przyznać:
- Wyszedłem około jedenastej.
- A nie przed jedenastą? - Wzięła pióro, zamoczyła je dwukrotnie w atramencie, a potem rzuciła je na stół.
Upadło na jedną z jej list, tworząc wielkiego kleksa, ale nie zwróciła na to uwagi. - Williamie! Muszę to
powiedzieć!
- Oczywiście, moja droga. O co chodzi?
- Wiem, jak bardzo żołnierze cenią sobie dyskrecję, i wiem, że to, co powiem, będzie niedyskrecją, ale
dotyczy to twoich dzieci.
Słuchał jej uważnie.
- O co chodzi?
- Zeszłej nocy nie mogłam spać. Usłyszałam głosy w korytarzu. Wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam
pannę Prendregast - rozmawiającą z mężczyzną·
Spędził wiele lat warmii, negocjując z nieufnymi tubylcami, mając do czynienia z aroganckimi, głupimi
oficerami. Nauczył się ukrywać swoje myśli, ale nigdy wcześniej ta umiejętność nie była tak przydatna jak
teraz. Rozmawiającą? Czy widziała, że Samantha rozmawiała z mężczyzną? Z nim? A może widziała, jak
Samantha całuje się z mężczyzną? Z nim?
Ale jeśli Teresa widziałaby ich całujących się, powiedziałaby o tym. Nie miała żadnego powodu, żeby
unikać tego tematu.
A on z pewnością nie powtórzy już tego doświadczenia, bez względu na to, jak bardzo było ono przy-
jemne. Szanował pannę Prendregast. Może była uparta, zawzięta i pyskata, ale była również oddana jego
dzieciom. Powinna dostać nagrodę za to, że była pyskata zeszłej nocy, a on nie mógł uwierzyć, jak bardzo
był ślepy.
- Ja byłem tym mężczyzną. Agnes źle się czuła i poszła do panny Prendregast. Byłem zły i mieliśmy ostrą
wymianę zdań. - I coś jeszcze, ale nawet jeśli Teresa o tym wie, nie będzie go oceniać. Zapewniła go o tym.
- Mój Boże! Czy chcesz powiedzieć, że panna Prendregast nie ma dla siebie nawet wieczorów?
Teresa zaskoczyła go. Sądził, że skrytykuje pannę Prendregast za niestosowne zachowanie. Zamiast tego
zastanawiała się nad niedogodnościami życia panny Prendregast.
- Mam zasadę, że dzieci kładą się o dziewiątej i zostają w łóżkach.
- Najwyraźniej panna Prendregast oczarowała je tak bardzo, że bez żenady zakłócają jej czas wolny. Tak.
Nie mógł się z tym nie zgodzić.
- Biedna panna Prendregast! - Teresa potrząsnęła głową i westchnęła. - Dzieci będą przychodzić do jej
sypialni za każdym razem, kiedy przyjdzie im na to ochota. Nie boisz się, że ją stracisz? Mówi, że ukończyła
Akademię Guwernantek. Te panie mają duże wymagania. Nie musi zostawać w miejscu, w którym ma tak
mało prywatności.
Skrzywił się. Uwagi Teresy były słuszne i to nawet bardzo. Nie chciał, aby Samantha była niezadowolona
i może nawet wyjechała ... , oczywiście wyłącznie dlatego, że odpowiednia guwernantka była na wagę złota.
- Niestety, panna Prendregast jest tak towarzyska, że obawiam się, iż będzie przyjmować dzieci bez
względu na to, co powiem.
- Jej maniery są nienaganne i cieszy się nieskazitelną reputacją. To urocza kobieta. Urocza. Po prostu
czarująca. - Teresa poklepała się po policzku w zamyśleniu. - Może lepiej byłoby umieścić ją w jednym z
domków dla gości, gdzie miałaby więcej
czasu dla siebie.
Odpowiedział bez zastanowienia.
-Nie.
- Dlaczego nie?
Ponieważ chciał mieć Samanthę pod swoim dachem.
Ujmując jego dłonie w swoje, Teresa spojrzała mu w oczy.
_ Wiem, że tobie jest wygodniej mieć pannę Prendregast w pobliżu, na wypadek gdyby któreś z dzieci się
rozchorowało, ale musisz być w porządku wobec tej biednej dziewczyny, mój drogi. Już jest chuda, a
jeśli nie będzie mogła spać w nocy, to obawiam się o jej zdrowie.
Zaniepokojony zapytał:
_ Sądzisz, że jest chora?
_ Nie, jestem pewna, że nic jej nie dolega, no cóż, wygląda zdrowo, gdy prowadzi dzieci na próby śpie-
wu. A poza tym, jak powiedziałeś, jada solidne posiłki. - Teresa przycisnęła dłonie do brzucha. - Ktoś
mógłby pomyśleć, że ma tasiemca. Więc nie sądzę, żebyś musiał niepokoić się o jej zdrowie. Pomyśl ra-
czej o jej samopoczuciu. Wiem, że podejmiesz słuszną decyzję·
Nie chciał tego przyznać, ale Teresa miała rację, a jego bezpośrednia reakcja była nie na miejscu.
Ponadto nocami nie byłoby Samanthy w pobliżu, a on myślał o niej leżąc samotnie w łóżku. To było
niedopuszq:alne, ponieważ adorował Teresę· Samantha go rozpraszała i chociaż wierzył, że uda mu się
pokonać to absurdalne zauroczenie guwernantką, byłoby lepiej, gdyby widywał ją jak najrzadziej. W końcu
słyszał przecież o lordzie, który nie dalej jak w zeszłym roku postradał zmysły i ożenił się ze swoją
gospodynią, ale William nigdy nie straciłby głowy dla kobiety. Zwłaszcza dla kobiety, która
prawdopodobnie nie pasowała do towarzystwa.
- Dziękuję, Tereso. Panna Prendregast jutro się przeprowadzi.
- Myślę, że tak będzie najlepiej. - Teresa uśmiechnęła się nieznacznie.
Wstał, ukłonił się i zamierzał odejść. Ale zatrzymał się.
- Przyszło mi coś do głowy. Sama powiedziałaś, że maniery panny Prendregast są nienaganne.
Teresa obserwowała go uważnie.
- Tak powiedziałam.
- A więc panna Prendregast będzie kolejną kobietą na przyjęciu. Dzięki temu będziemy mieli mniejszą
przewagę mężczyzn. - A jemu pozwoli to sprawdzić, jak Samantha zachowuje się wśród jego znajomych.
- Cieszę się, że przyszło mi to do głowy.
- Och, ja również.
ROZDZIAŁ 15
Psst.
Agnes uniosła głowę znad poduszki i spojrzała w ciemność.
- Vivian?
- To ja. Mogę się z tobą położyć?
Agnes uniosła kołdrę i Vivian zajęła miejsce obok.
- Co chcesz? - Nie bardzo miała ochotę spać z Vivian. Nadal krwawiła i chciało jej się płakać, zwłaszcza
gdy przypominała sobie, jak ojciec je dzisiaj przytulał. Wracała wtedy pamięcią do czasów, kiedy żyła
mama, ale to, jak tata patrzył na pannę Prendregast niepokoiło ją. Vivian powiedziała śpiewnym głosem:
- Wiem coś, czego ty nie wiesz.
Agnes zesztywniała. Czyżby Vivian domyśliła się, jak ciało Agnes ją zawiodło?
- Ojciec lubi pannę Prendregast.
Agnes odetchnęła z ulgą. Nie chciała opowiadać Vivian o comiesięcznym krwawieniu.
Wystarczyło jej, że musi się z tym uporać; nie miała już ochoty o tym rozmawiać.
- Skąd o tym wiesz?
Vivian przykryła głowę kołdrą. Agnes zrobiła to samo.
_ Ostatniej nocy, kiedy wszyscy spali poszłam siusiu i zgadnij, co zobaczyłam w korytarzu?
-Co?
_ Ojciec całował pannę Prendregast.
-Nie!
Nie, panna Prendregast była w łóżku z Agnes.
- Tak, mówię ci, że to widziałam.
Oczywiście, Agnes spała. Mocno spała aż do rana, gdy panna Prendregast obudziła ją i odesłała do jej
łóżka.
_ Całował ją jak. .. no nie wiem ... jak - Vivian nie mogła znaleźć właściwego słowa.
Z rosnącym podekscytowaniem', Agnes podrzuciła jej słowa.
- Jakby ją lubił?
_ Tak! A ona była w koszuli nocnej! - Vivian wydawała się zaszokowana. - Co powinnyśmy zrobić?
Zawsze spiskowały, jak pozbyć się swoich guwernantek. Spiskowały w łóżku, razem, z głowami pod
kołdrą. Jednak teraz było inaczej. Inaczej i lepiej.
- Znaczy ... żeby przepędzić pannę Prendregast? Agnes spytała niepewnie.
- Nie, głuptasie! Zeby sprawić, że tata się z nią ożeni!
Agnes ułożyła się wygodniej.
- Zebyśmy znowu mogli być rodziną.
- Tego bym chciała.
- Och, ja też.
Na korytarzu rozległy się zdecydowane kroki. Rozbłysło światło pojedynczej świeczki i dziewczynki
schowały się pod kołdrę. W drzwiach stała gospodyni w czepku i koszuli nocnej, z groźnym wyrazem
twarzy.
- Wystarczy tego knowania na jedną noc, dziewczęta. Czas iść spać. Jutro jest wielki dzień i będę
zmęczona, jeśli się dobrze nie wyśpię.
- Tak, psze pani. - Vivian wygramoliła się z łóżka. - Co będzie jutro?
- Jak to? Zostały już tylko dwa dni do wielkiego
przyjęcia, oczywiście! - Pani Shelbourn zabrała Vivian do jej łóżka, potem wróciła, żeby pogłaskać Agnes
po głowie. - Wszystko w porządku, kochanie?
W rzeczywistości pytała, czy Agnes potrzebuje czegoś w związku z miesiączką. Panna Prendregast miała
rację. Wszystkie kobiety były dla niej bardzo miłe i wyrozumiałe, i Agnes nie przeszkadzało pytanie pani
Shelbourn. Sprawiała, że wszystko wydawało się takie oczywiste. Agnes potrząsnęła głową i zamknęła oczy.
I zaczęła rozmyślać, jak doprowadzić do małżeństwa ojca z panną PrendregasL
*
Wyglądało na to, że nikt nie wiedział, jaki był powód tego spotkania. Samantha z pewnością nie miała na
ten temat bladego pojęcia.
Służba ustawiła się wzdłuż ścian holu. Dzieci stały naprzeciwko, według wzrostu. Samantha trzymała
Kylę za rękę i wszyscy patrzyli na pułkownika Gregory'ego.
Odziany w konserwatywny garnitur z granatowego materiału, patrzył na zebranych ze środka holu. Dło-
nie trzymał wzdłuż ciała i przyglądał się stojącym przed nim pracownikom.
_ Zebrałem was tutaj z dwóch powodów. Po pierwsze, jutro przyjeżdżają goście i chcę, abyście przyszli
do mnie, jeśli zauważycie coś dziwnego. Cokolwiek.
Samantha widziała już wiele przyjęć i znudzonych gości a także co mogą zrobić z czystej złośliwości,
więc wiedziała, o co mu chodzi.
Mitten również wiedział, ale monotonnym głosem rzekł:
_ Przepraszam, pułkowniku, ale czy mógłby pan na użytek świeżo zatrudnionych służących wyjaśnić,
co to mogłoby być?
_ Nie byłbym zadowolony, gdyby goście pokradli srebra. - pułkownik Gregory zasępił się· - A niestety
czasami...
Mitten i reszta służących pokiwała głowami.
_ Co łączy się z drugim powodem. Zginął miniaturowy portret mojej żony, który stał na moim biurku.
Samantha poczuła, że jej serce zamiera. Służący sapnęli i rozejrzeli się po sobie. .
_ Wiem, że czasami zdarzają się wypadki, i zakładam, że podczas sprzątania mógł zdarzyć się wypadek.
Wszyscy spojrzeli na pokojówkę, zajmującą się gabinetem pułkownika.
_ Jeśli ktoś z was - ktokolwiek - złamał ramkę lub zrobił coś innego i nie chce się do tego przyznać,
zrozumiem to. - Pułkownik Gregory wyglądał jak przywódca, wyprostowane ramiona, stopy razem, su-
rowe, ale wyrozumiałe spojrzenie niebieskich oczu. _ Możecie przynieść mi portret i obiecuję, że nie bę-
dzie żadnych konsekwencji. Albo zostawcie go na moim biurku i nie będę o nic pytał. Jednak proszę,
abyście go zwrócili. Jest dla mnie bardzo cenny.
Samantha rozejrzała się po ludziach, usiłując zidentyfikować sprawcę. Służący byli milczący i spo-
kojni albo milczący i podenerwowani. Dzieci miały szeroko otwarte oczy i smutne miny; Agnes przyglą-
dała się wszystkim, a Mara zagryzała wargi.
Pułkownik Gregory również przyglądał się wszystkim i przez krótki moment jego wzrok zatrzymał się na
Samancie. Ale nie wyglądało na to, że uważa ją za złodzieja. Nie, jego ciepłe spojrzenie mówiło coś
zupełnie innego. A przecież byli tu wszyscy. Z pewnością zauważyli, jak się zarumieniła. Spuściła wzrok.
Jednak jeśli zauważyli, to z pewnością wzięli ją za złodzieja. Pułkownik Gregory podejrzewał, że ukradła
jego torbę na alkohol, a nawet nie znał jej przeszłości.
Wyprostowała się· Musiała pamiętać, kim i czym była.
Na schodach rozległ się hałas i wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę. Na ich szczycie stała la-
dy Marchant, drobna i czarująca w porannej sukni z ciemnoniebieskiego muślinu w srebrne kwiaty.
- Przepraszam. - Uniosła do ust dłoń w srebrnej rękawiczce. - Zakłócam spotkanie robocze. Schodzi-
łam na śniadanie.
- Bardzo dobry pomysł. - Pułkownik Gregory uśmiechnął się do niej, jak do naj droższej przyjaciółki.
Samantha zacisnęła zęby. Musiała pozbyć się tej niezrozumiałej antypatii do lady Marchant. Lady
Marchant zdawała się nie wiedzieć o jej istnieniu, i można to było z łatwością wytłumaczyć. Wiedziała
tak samo dobrze jak Samantha - najwyraźniej lepiej niż Samantha - że guwernantka nie jest dla niej za-
grożeniem jako dla potencjalnej żony pułkownika Gregory'ego. Samantha wiedziała, że przez następny
tydzień nie będzie miała zbyt wielu okazji widywać lady Marchant czy pułkownika Gregory'ego, czy
któregokolwiek z gości. Chyba że będzie towarzyszyła dzieciom. A kiedy lady Marchant zajmie miejsce
żony Williama, zechce sprowadzić tu własną służbę. Z pewnością zwolni młodą guwernantkę, a Adorna
nie będzie mogła mieć pretensji, że Samantha wróciła do Londynu z takiego powodu.
Więc lady Marchant mogła sobie pozwolić na to, by stać się wybawicielką Samanthy. Samantha powinna
być wdzięczna i wyzbyć się ochoty parodiowania jej płynnego kroku i trzepotania rzęsami.
Pułkownik Gregory ciągnął dalej:
- Idź na taras, Tereso. Służący niedługo przyniosą ci śniadanie.
Lady Marchant zeszła z gracją po schodach i wyszła na taras, rozsiewając wokół czar. Pułkownik
Gregory zwrócił się ponownie do służby.
- To wszystko. Musimy pracować w zespole, żeby to przyjęcie się udało i wiem, że możemy - razem. -
Strzelił obcasami. - Rozejść się!
Samantha była poruszona tym, jak umiał wzbudzić w ludziach entuzjazm, ale zarazem ten jego wojskowy
styl rozbawił ją. Wszyscy szybko się rozeszli do swoich zajęć. Zostało jeszcze sporo pracy przed
przyjazdem gości. Zwłaszcza kucharz sprawiał wrażenie człowieka, którego goni czas.
Samantha zaczęła prowadzić dzieci w stronę klasy, kiedy pułkownik Gregory zawołał:
- Dzieci, zostańcie.
Dziewczynki zrobiły żołnierski "w tył zwrot" i czekały na rozkazy ojca. Podchodząc do Samanthy, odezwał
się cicho, tak żeby tylko ona mogła go słyszeć.
- Panno Prendregast, czy ja panią bawię?
- Ależ skąd, pułkowniku.
- Śmiała się pani ze mnie.
Nie wiedziała, czy patrzeć na niego, czy za niego, czy na własne stopy. Nadal pamiętała dotyk jego warg,
jego napierające na nią ciało, i ledwie mogła mówić z zażenowania i ... - ach, dlaczegóż się nie przyznać? -
... z powodu przyjemności. Chciała stać obok niego, słucha~ jego głosu, wyobrażać sobie, że pragnie ją
pocałować.
- Nie śmiałam się. Tylko ... zachowywał się pan jak prawdziwy oficer.
- Jestem oficerem. Służyłem w Indiach i w górach przez ponad dziesięć lat. Niektórych nawyków nie da
się wyplenić. Czy to pani przeszkadza?
Spojrzała na niego rozbawiona.
- Obchodzi pana to, co myślę?
- Jestem wrażliwym człowiekiem. - Na jego wargach błąkał się uśmiech. A może się z niej śmiał? ..
Ściągnęła usta. Przy kolacji pomoże Kyli wylać mleko na jego spodnie. Tak. Rozluźniła się. Taka zemsta
była niewielka i nie groźna, ale niewątpliwie przyJemna.
Odwracając się do dzieci, pułkownik Gregory po-
wiedział:
- Idziemy do bawialni. Za mną.
I poprowadził je po schodach na piętro. Samantha szła z tyłu za Agnes i z całych sił usiło-
wała nie widzieć, jak spodnie opinają jego uda, a pośladki poruszają się przy każdym kroku. Dziewczyny
na ulicy czasami dobitnie komentowały wygląd i poruszanie się męskiego ciała, ale Samantha zauważyła,
że niewielu mężczyzn wartych było uwagi. Nie zwracała więc na nich uwagi.
Pułkownik Gregory był wyjątkiem od tej reguły. Teraz nie mogła oderwać od niego wzroku. Weszli na
drugie piętro, gdzie znajdowała się bawialnia. Dzieci poszły do pokoju, a Samantha podążyła za nimi.
Z bujanego fotela wstała drobna, mniej więcej pięćdziesięcioletnia, kobieta. Miała okrągłą twarz,
rumiane policzki i uśmiech, który wywoływał w Samancie ciepłe uczucia. Dzieci uśmiechnęły się do niej,
zaskoczone, ale zadowolone. pułkownik Gregory podszedł do uroczej kobiety, wziął ją za rękę i
podprowadził do Samanthy.
_ Pani Chester, to jest panna Prendregast, nasza guwernantka.
_ Ach, panna Prendregast, już pani jest sławna w Hawksmouth. - Pani Chester dygnęła, a jej twarz
pojaśniała. - Bo udało się pani poskromić te urwisy·
Ku zaskoczeniu Samanthy dzieci zaszurały nogami i roześmiały się·
_ Pani Chester, a oto i moje urwisy ... znaczy ... córki. _ pułkownik Gregory przedstawił każdą z dziew-
czynek, które kłaniały się po kolei, bacznie przyglądając się pani Chester.
Pani Chester uśmiechnęła się jeszcze bardziej promiennie i klasnęła w dłonie.
_ A więc to wy jesteście tymi dzieciaczkami, które będę tulić w nocy do snu.
Samantha spojrzała na pułkownika Gregory'ego i dostrzegła, że się uśmiechał. Znowu poczuła ciepło;
musiała przestać się rumienić za każdym razem, gdy to robił.
- Jestem waszą nową nianią i będzie nam razem cudownie, obiecuję. - W głosie pani Chester słychać
było zadowolenie. - Nie opiekowałam się tak dużą gromadką, od kiedy moje dzieci dorosły.
Dziewczynki jak na komendę spojrzały na ojca, który powiedział:
- Pani Chester zgodziła się być waszą nianią dopóty, dopóki będziecie jej potrzebować. Zaopiekuje się
wami, zwłaszcza w czasie przyjęcia, gdy panna Prendregast będzie udzielać się towarzysko.
Zapadła cisza. Wszystkie dziewczynki wpatrywały się w Samanthę. Oczy Henrietty były pełne smutku. -
Och, panno Preądregast, musi pani iść na przyjęcie. - Agnes spojrzała wymownie na Vivian - z tatą.
Oczy Vivian były zaś okrągłe ze zdziwienia. - Właśnie tak! Będzie pani tańczyć. Z tatą.
- Będzie pani ozdobą przyjęcia. - Agnes położyła
rękę na ramieniu ojca. - Nie sądzisz, ojcze, że panna Prendregast będzie najpiękniejszą damą na przyjęciu?
- Wszystkie damy będą śliczne - odparł dyplomatycznie William, ale spojrzał na Samanthę z takim
oczekiwaniem, że zadrżała.
To dziwne zauroczenie między nią a pułkownikiem mogło być zabójcze dla jej serca. Ale odzyskała
trzeźwość myślenia. Była znaną złodziejką, córką złodziejki - kobiety, która miała niepohamowany
temperament. Na Boga! Nie chciała brać udziału w tej fecie.
- Pułkowniku, nie mówi pan poważnie. Pańscy goście nie będą zachwyceni, wiedząc, że zadają się z
guwernantką·
- Moi goście są na tyle dobrze wychowani, że nie będą nikogo krytykować.
- Panno Prendregast, będzie pani najpiękniejszą damą na przyjęciu - odezwała się Mara.
- Dziękuję, kochanie. Ale ... jestem tylko guwernantką·
To znaczy złodziejką. Do tego jednak nie mogła się przyznać. Obiecała to Adornie, a poza tym nie
chciała, aby William o tym wiedział. Nie teraz. Nigdy.
Mara objęła się ramionami.
- Będzie pani jak kopciuszek. Pójdzie pani na bal i wyjdzie za mąż za księcia.
- Tak, panno Prendregast, znajdzie pani swoją prawdziwą miłość - powiedziała Vivian.
- Mam nadzieję, że nie - odparła Samantha. - Nie mam czasu na miłość.
Agnes i Vivian wymieniły przebiegłe uśmieszki.
- Większość gości na przyjęciu to będą moi przyjaciele z wojska - wtrącił pułkownik nieco zniecier-
pliwiony. - Będzie wielu synów ze szlacheckich rodzin, a nawet kilku mężczyzn, którzy zdobyli swoją
pozycję ciężką pracą. Jednak będą narzekać na brak towarzystwa kobiet i pani jest naszym remedium.
- Proszę pana, moje pochodzenie nie jest wystarczające, aby moje towarzystwo mogło zadowolić nawet
młodszego syna oficera niższej rangi.
Zniecierpliwione spojrzenie pułkownika Gregory'ego wywołało u niej dreszcz i tym razem był to dreszcz
nieprzyjemny.
- Panno Prendregast, proszę się nie niepokoić. Będzie pani po prostu osobą przy stole.
- Dobrze. Tylko proszę nie mówić, że pana nie ostrzegałam.
- Słucham? - warknął. - Nie dosłyszałem pani.
- Nic, proszę pana.
Przeszył ją pełnym zniecierpliwienia wzrokiem.
- Dziewczynki, zostawiam was z panią Chester, abyście mogły się poznać. - Mocno chwycił Samanthę za
ramię· - Panna Prendregast pójdzie ze mną i zapozna się ze swoimi nowymi obowiązkami.
Popchnął ją przed siebie.
- Proszę zaczekać! - odezwała się Samantha. Nie posłuchał jej. Rzuciła przez ramię:
- Dziewczynki mają o trzeciej przymiarkę sukienek.
- Zajmę się tym - odpowiedziała pani Chester.
- Muszą ćwiczyć grę na pianinie i śpiew.
- Dopilnuję tego.
- Nowe buty Kyli są za małe. Mają przysłać nowe.
- Proszę się nie martwić, panno Prendregast. Dzieci i ja wszystkim się zajmiemy.
Pułkownik Gregory wyciągnął ją na korytarz i zamknął drzwi do bawialni. Strząsnęła jego rękę.
- Nie ma potrzeby traktować mnie jak krnąbrne dziecko.
- Tylko wtedy, kiedy pani się tak zachowuje.
- Jestem odpowiedzialna za dzieci.
- Zwalniam panią czasowo z tej odpowiedzialności.
Zaczęła coś mówić. Powstrzymał ją ruchem ręki.
- A plan zostawiłem pani Chester. Czy pani myślała, że o tym zapomnę?
Oczywiście. Musiała o tym pamiętać. Ta rodzina nie należała do niej. Miała tylko uczyć dzieci, a potem
pójść swoją drogą.
Krocząc przed nim dumnym krokiem, powiedziała:
- Byłoby lepiej, gdybym pełniła swoje obowiązki przynajmniej do czasu, aż ...
- Aż skończy się przyjęcie?
- Tak. Moje pochodzenie ...
- Bez względu na pani pochodzenie, lady Bucknell z pewnością nauczyła panią, jak zachowywać się z
godnością i wdziękiem. - Zszedł za nią po schodach na drugie piętro. - Czy sądzi pani, że przypisałbym jej
taką rolę, gdybym nie obserwował pani przy posiłkach? Podczas lekcji? Podczas rozmów?
Czy naprawdę tak uważnie się jej przyglądał?
- Pan nie rozumie. - Usiłowała wyjaśnić mu, bez wdawania się w szczegóły. - Zdarzało się, że traciłam
pracę ze względu na swoją przeszłość.
- I zyskała pani pozycję osoby zajmującej wolne krzesło ze względu na sytuację obecną. - Wyglądał na
zadowolonego ze swojej uwagi. - Ponadto przeprowadzi się pani z posiadłości do domku dla gości.
- Słucham? - Spojrzała w stronę swojego pokoju i zobaczyła służących wynoszących jej kufer. - Nie może
pan tego zrobić. Do kogo przyjdą dzieci, jeśli achorują?
Znała odpowiedź w momencie, gdy zadała pytanie. Mimo to odpowiedział.
- Dlatego właśnie zatrudniłem panią Chester. Lady Marchant słusznie zauważyła, że jeśli dzieci będą
panią odwiedzać w dzień i w nocy, nie będzie pani miała czasu dla siebie.
- Lady Marchant...
Nie mogła powiedzieć, by lady Marchant nie była przebiegłą intrygantką.
- Lady Marchant jest bardzo troskliwa - dokończyła bez przekonania.
- Poza tym potrzebujemy sypialni' dla jednej z samotnych pań, które przybędą na przyjęcie.
- Domek dla gości wydaje się taki: .. oddalony. A ona chciała zostać tutaj, blisko niego, chociaż sama nie
wiedziała dlaczego.
- Wolałbym, aby nie negowała pani spraw, których pani nie rozumie - powiedział oschle.
- Rozumiem. Wyrzuca mnie pan z mojej sypialni.
- Tak. Ponieważ nie może pani tu zostać i wystawiać na próbę mego kręgosłupa moralnego. Nie jest
aż tak silny, jak bym chciał, zwłaszcza gdy chodzi o panią. - Mówił beznamiętnie, ale jego słowa przy-
pomniały o pocałunku. O namiętności. Cudowne, wszechogarniające uczucie wspólnoty, które rosło samo z
siebie i żądało więcej.
- Och. - Poruszyła ustami, ale głos uwiązł jej w gardle.
- Clarinda będzie mieszkać z panią w domku dla gości. Żaden z gości nie będzie pani niepokoić. Będzie
pani dobrze strzeżona. - Pogłaskał ją po podbródku, co wywołało u niej gęsią skórkę, a jego gorące
spojrzenie sprawiło, że miała ochotę zatopić się wmm.
Jednak go odepchnęła.
Odsuwając rękę, z obawą spojrzał na swoje palce. Potem z taką samą obawą spojrzał na Samanthę.
- Jak pani widzi, panno Prendregast, ta przeprowadzka będzie dla naszego wspólnego dobra, więc zgodzi
się pani na nią z wdzięcznością i bez oporu.
Najwyraźniej jej nie ufał. A dlaczego? Ponieważ nie pochodziła z jego klasy i obawiał się, że używając
swoich sztuczek, postawi go w niezręcznej sytuacji. Powiedziała mu, że mężczyźni jej nie interesują; on,
jak każdy mężczyzna, uważał, że trudno mu się oprzeć.
Bardzo dobrze. Swoim zachowaniem okaże mu wyraźnie swoje uczucia.
- Jestem wdzięczna za pańską troskę i z przyjemnością się przeprowadzę. Zamierza pan poślubić lady
Marchant. - I nerwy jej puściły. - A ja nie chciałabym obudzić się z ręką w pudełku z ciastkami
Z wielką irytacją powiedział:
- Nie jestem ciastkiem.
- Właśnie.
- Proszę za mną. - Znowu chwycił ją za ramię i wyprowadził z domu.
'i~'~ "-,
ROZDZIAŁ 16
Lady Marchant siedziała na jednym z krzeseł pod markizą na tarasie. Jej blada skóra była bez skazy.
Brązowe włosy miała uczesane w idealny kok, z loczkami po bokach głowy. Popijała herbatę z filiżanki,
potem niemal bezgłośnie odstawiła ją na spodeczek i uśmiechnęła się do Samanthy.
- A oto i nasza mała guwernantka, która uzupełni liczbę gości. Mam nadzieję, że docenia pani zaszczyt,
jaki panią spotkał ze strony pułkownika Gregory'ego.
William odsunął krzesło i Samantha usiadła na nim. - Nie umiem wyrazić swojej wdzięczności.
Słysząc oschły ton Samanthy, lady Marchant zamrugała.
- Obawiam się, że goście będą zdegustowani moim pochodzeniem. - William również usiadł.
- Jest pani rozsądną młodą kobietą! - Pochwaliła ją lady Marchant. - Ja również mówiłam ci o swoich
obawach, Williamie.
- Znam tych ludzi. Są rozsądni i zwyczajni. Będą chcieli zrelaksować się w towarzystwie pięknych, cza-
rujących kobiet. - Przeniósł wzrok na Samanthę i przyglądał się jej, oceniając ją w myślach.
Nie miała jednak pojęcia, co oceniał. Ciągnął dalej:
- Jak sama stwierdziłaś, Tereso, panna Prendregast jest piękna i czarująca.
_ To prawda - powiedziała lady Marchant. - Obawiam się jednak o nią. Nie chciałabym, aby czuła się ...
niezręcznie. Nie na miejscu.
Kogo lady Marchant próbowała oszukać? Chciałaby, żebym czuła się niezręcznie i nie na miejscu -
pomyślała Samantha. I powiedziała:
- Zdarzało mi się wcześniej poznawać porządnych mężczyzn - gdy kradła ich portfele - i muszę stwier-
dzić, że nie różnią się od mężczyzn o złym charakterze. - Szeroko otwartymi oczami spojrzała na Williama.
- Równie łatwo nimi manipulować.
Pochylił się do przodu.
- Czy uważa pani, że łatwo mną manipulować, panno Prendregast?
Otwarcie spojrzała mu w oczy.
- Nie byłam zainteresowana na tyle, aby próbować, pułkowniku Gregory.
Najwyraźniej nie wyczuwając napięcia między Samanthą i Williamem, lady Marchant zaśmiała się
gardłowo.
- Nie wszystkie kobiety są tobą tak zainteresowane, jak ja, Williamie. Panno Prendregast, manipulowanie
mężczyznami ma sens, gdy oni nie zdają sobie z tego sprawy.
- Pozwalamy, abyście myślały, że wam się udaje rzucił ostro William.
Samantha ledwie hamowała swoje zirytowanie lady Marchant i jej "filozofią".
- Chodzi o to, aby nie znaleźć się w sytuacji, w której trzeba przejmować się mężczyznami. Kobieta
niezależna jest w idealnym dla siebie położeniu.
Lady Marchant znowu zamrugała.
- Jest pani tak cudownie świeża, panno Prendregast. Chylę czoła przed pani niezależnością. To takie
odpowiednie dla służby. Czy nie przyklaskujesz jej, Williamie?
- Oczywiście. - W jego tonie słychać było sceptycyzm. - To rzadkość, aby kobieta chciała stawić czoło
zimnemu, okrutnemu światu samotnie.
- Tylko taka, która przekonała się, jak bardzo samotna jest kobieta, gdy ma u boku obojętnego partnera.
Lady Marchant ożywiła się.
- Czy była pani zamężna, panno Prendregast?
- Nie. I nie zamierzam.
- Bardzo ożywcze. - Lady Marchant oparła się o tył krzesła. - Sądzę ...
William przerwał jej.
- Kobieta, która twierdzi, że nie chce związku z odpowiednim partnerem, musi być pozbawiona uczuć lub
kobiecości.
Cóż za nieznośny mężczyzna!
- Uważa pan, że nie jestem kobieca? - spytała Samantha.
- Lubi pani dzieci - odparł William. - Czy nie chciałaby pani mieć kiedyś własnych?
Nie była to odpowiedź na jej pytanie, ale Samantha nie mogła powstrzymać się od zareagowania na jego
szyderstwo.
- Bardzo chciałabym mieć dzieci, pułkowniku Gregory, ale do tego potrzebny jest mąż, a to nie najlepszy
element rodziny.
- Williamie, naleję ci wody. - Lady Marchant chwyciła dzbanek i po raz pierwszy zachowała się
niezdarnie, wylewając kilka kropel na spodnie pułkownika.
Samantha ledwie powstrzymała się od śmiechu, widząc zaskoczenie i oburzenie malujące się na twarzy
Williama. Bez wątpienia wiedział, tak samo jak Samantha, że lady Marchant zrobiła to umyślnie. Jednak nie
mógł zbesztać jej za n,iezgrabność. Kiedy zaczęła go przepraszać, starł wodę i stwierdził, że nic się nie stało.
Prawdę powiedziawszy, Samantha cieszyła się, że coś przerWało ich wymianę zdań. Tak bardzo zaanga-
żowała się w spór z Williamem, że serce biło jej szybciej i miała przyspieszony oddech. Ale dlaczego? Był
tylko mężczyzną. Mężczyzną, który ją pociągał, to prawda, i przyznawała się do tego. Ale także mężczy-
zną, który być może chciał ją wykorzystać, jak ojciec wykorzystywał matkę. A ona, Samantha, była zbyt
dumna, aby pozwolić jakiemukolwiek mężczyźnie bawić się jej godnością. Biorąc szklankę, którą lady
Marchant napełniła dla niej wodą, Samantha wznIosła toast.
- Dziękuję, pani.
- No dobrze. - Lady Marchant usiadł wygodniej.-
A teraz muszę pomyśleć. Prendregast. Prendregast. Mam wrażenie, że znam to nazwisko.
Samantha,zacisnęła dłonie. Jeśli lady Marchant znała to nazwisko, jej pobyt w tym domu, a także praca
guwernantki skończyły się, zanim na dobre się zaczęły.
- Czy pochodzi pani z Prendregastów z Somerset? - Lady Marchant przyglądała się Samancie uważnie.
- Wydawało mi się, że znam ich wszystkich, ale pani nie pamiętam.
Zaczęło się wypytywanie, które będzie się ciągnąć przez całe przyjęcie.
- Pochodzę z Londynu, proszę pani.
Samantha wiedziała, że taka odpowiedź nie zadowoli lady Marchant.
- Tylko z Londynu?
- To dziewczyna z miasta, która boi się wszystkiego, co wiąże się z przyrodą. Boi się, że mogą na nią
spaść góry. - William machnął ręką w stronę Devil's Fen. Ze może ją ugryźć wąż albo pożre potwór z
jeziora.
Samantha uniosła dłoń do szyi.
- Skąd pan wie o potworze z jeziora?
Odchylił głowę w tył i roześmiał się, a Samantha uświadomiła sobie, że nic nie wiedział o potworze.
Zgadywał i udało mu się.
_ Potwór z jeziora? - odezwała się lady Marchant pytającym tonem. - Kochanie, pani musi chyba żar-
tować.
- Oczywiście, że żartuję·
. Nagle Samantha poczuła, że jego stopa dotyka pod stołem jej stopy, i to w obecności kobiety, którą - jak
uważali wszyscy - zamierzał poślubić.
Samantha lubiła znać swoje miejsce. Lubiła znać zasady, ponieważ nauczyła się, że karą za łamanie
zasad było poniżenie i wygnanie. A teraz pułkownik Gregory łamał zasady, Chociaż nie mogła uwierzyć, że
mężczyzna wyznający tak surowe zasady moralne, mógł im się sprzeniewierzyć. Może znał jeszcze inne
zasady. Może je zmieniał. Nie wiedziała, na czym stoi. Wsunęła stopy pod krzesło.
- To miejsce jest przerażające, pułkowniku.
- Nauczymy panią je kochać.
Wydawał się pewny siebie; obrzydliwa cecha
męż
czyzn. Wskazując na szczyty, Samantha powiedziała: _
Wszystko jest zbyt duże. Jeziora są niebieskie, a nie brązowe. Powietrze jest tak czyste, że nie mogę go
dostrzec.
_ To dlatego, że nie ma tutaj pyłu kopalnianego - wyjaśniła lady Marchant.
Pułkownik Gregory zamrugał do Samanthy i przez moment połączyło ich ... och, jak to nazwać? ... może
koleżeństwo?
Wtedy lady Marchant uświadomiła sobie, co powiedziała Samantha, i zaśmiała się sztucznie.
_ Och. To żart. Zabawny, No, ale skąd mogę panią znać? - Dama była jak tresowany pies, uganiający się
za kością, nieustępliwy i skrywający nieokrzesanie pod pozorem grzeczności.
_ Mieszkałam tylko w Londynie i dlatego to miejsce wydaje mi się okropnie dziwne, a poza tym od
czterech lat pracuję jako guwernantka. Może spotkała mnie pani w jednym z miejsc mojej pracy.
A może widziałaś mnie w Newrnarket, jak kradłam portfele ...
Pułkownik Gregory obserwował obie kobiety, przysłuchiwał się ich rozmowie i oceniał.
- Bardzo dobrze znam Londyn. Może powie mi pani, u kogo pani pracowała, a ja ... -lady Marchant
skrzywiła się i przysłoniła oczy dłonią. - Kim jest ten młody człowiek, idący ze stajni?
Samantha nie wiedziała, kto to, ale już go lubiła za to, że ją wybawił z kłopotu. Wysoki, przystojny
mężczyzna, ubrany w brązową wełnianą marynarkę, brązowe spodnie i czarny kapelusz. Gdy wchodził po
schodach na taras, w jego opalonych policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Zdjął kapelusz i Samantha
dostrzegła dwoje czarnych oczu i spuchnięty nos. Wesołym tonem obcy mężczyzna oznajmił:
- Williamie, przybyłem. Niech przyjęcie się zaczyna. Pułkownik Gregory roześmiał się, wstał i uścisnął
jego dłoń.
- Monroe, czekaliśmy na ciebie, by zacząć zabawę. A więc pan Monroe był przyjacielem pułkownika
Gregory'ego.
- Och - odezwała się znudzonym głosem lady Marchant i ledwie na niego spojrzała. - Duncan Monroe.
To pan.
Najwyraźniej lady Marchant nie była nim zainteresowana.
Pułkownik Gregory przedstawił Samanthę. Pan Monroe uniósł jej dłoń do ust, ukłonił się i omiótł ją
wzrokiem.
- Cieszę się, że w końcu panią poznałem. Jest pani sławna ze względu na swój urok.
Samantha natychmiast zorientowała się, jakim był mężczyzną. Pogodnym, ukrywającym bogate wnętrze i
bystry umysł pod maską hulaki.
- Cieszę się taką sławą, to prawda, wśród przedszkolnego bractwa.
Nawet lady Marchant zaśmiała się szczerze ubawio
na.
Trzymając jej dłoń w swojej dłoni, Monroe zapytał: - Czy ktoś już pani mówił, że ma pani niesamowi-
te oczy? Koloru whisky, tak chyba je określają· Krzywiąc się ze złości, pułkownik Gregory rzucił:
- Wystarczy, Monroe.
Samantha zabrała dłoń.
- Dziękuję, panie Monroe. - Choć Samantha wiedziała, że było to niemądre, to jednak nie mogła po-
wstrzymać radości, wiedząc, że pułkownik Gregory mówił o niej.
- Jak rozumiem, Monroe, poznałeś już hrabinę - kontynuował.
Duncan ukłonił się z taką przesadą i wymachem rąk, że zamiótł kapeluszem po podłodze.
- Lady Marchant. Przyjemność po mojej stronie. Lady Marchant wyglądała tak, jakby połknęła robaka.
- Panie Monroe. Nie sądzę, aby sukces naszego przyjęcia zależał od pańskiej obecności.
- Naszego przyjęcia? - Duncan spoglądał raz na lady Marchant, raz na pułkownika.
- To teraz już jest nasze przyjęcie? Czy powinniśmy wkrótce spodziewać się ogłoszenia zaręczyn?
Samantha wstrzymała oddech. Lady Marchant i pułkowni~ Gregory pasowali do siebie - on taki wysoki i
śniady, a ona drobna brunetka. Ale dwie noce temu całował Samanthę, i z jakiegoś powodu czuła, że dało
jej to jakieś prawo do niego.
To musi się natychmiast skończyć. Spojrzała na niego. Obserwował ją. Nie zerkał zakochanym
wzrokiem na lady Marchant. Jednak nie skarcił Duncana. Obserwował ją. Przywołała więc na usta swój
najbardziej ugrzeczniony i miły uśmiech, i zwróciła się najpierw do niego, a potem do Duncana.
- Jestem gospodynią. - Lady Marchant zatrzepotała do Duncana rzęsami. - A więc, tak, to także mo-
o
••
Je przyJęcIe.
- To prawda. - Z nonszalanckim uśmiechem Duncan usiadł za stołem. - Pani zawsze jest gospodynią.
Pamiętam, że w Indiach wydawała pani najlepsze przyjęcia. Na pani przyjęciach spotykałem najcie-
kawszych ludzi.
Lady Marchant odpowiedziała z tak jawną wrogością, że Samantha uniosła ze zdziwienia brwi.
- Podczas moich przyjęć robił pan z siebie głupca.
- W rzeczy samej. - Duncan huśtał się na krześle. - To miło, że pani o tym wspomniała.
Samantha nie rozumiała, co łączyło tych dwoje.
Najwyraźniej się nie znosili, a jednak ... wydawało się, że kłócenie się sprawia im przyjemność.
Blask słoneczny oświetlił jego twarz i po raz pierwszy lady Marchant naprawdę na niego spojrzała.
- Chwileczkę. Te ślady na pańskiej twarzy ... Co się panu stało? - Uderzyła dłonią w stół. - To pan jest
mężczyzną, który zatrzymał mój powóz tamtej nocy!
Samantha skupiła całą uwagę na lady Marchant. - Zatrzymał pani powóz?
- Czy to mężczyzna, który zatrzymał twój powóz? - spytał pułkownik Gregory. - Nie sądzę, by było
to możliwe. Nie było go nawet w okolicy.
- To możliwe - warknęła do pułkownika lady Marchant. - Złapałam go za włosy i zdzieliłam w twarz.
Spójrz na pana Monroe!
_ Wpadłem na drzwi - powiedział Duncan, ale roześmiał się z tego oczywistego żartu.
_ Śmie pan z tego kpić? Oskarżyłam pana o to, że jest pan złoczyńcą! - Zwróciła się do
pułkownika Gregory'ego i położyła mu dłoń na ramieniu. - Jestem pewna tego, co mówię·
_ Ależ, Tereso, powiedziałaś mi, że twój woźnica gonił bandytów. - W tonie pułkownika Gregory'ego
wyczuwało się kpinę, a Samantha nie mogła uwierzyć, że kpił z lady Marchant.
Przyłapana na kłamstwie, lady Marchant wstrzymała oddech, a potem ciężko westchnęła.
_ Chyba odrobinę przeinaczyłam fakty.
_ Dzieje się tu coś dziwnego - odezwała się Samantha. Coś między dwoma mężczyznami, a fakty
nie pasowały do siebie. - Pierwszej nocy pułkownik Gregory zatrzymał mnie na drodze i przeszukał
mój bagaż.
Sądzę,
że szukał bandytów, chociaż nie wiem dlaczego uznał mnie, kobietę podróżującą
pieszo, za bandytę. Może pan Monroe pracuje z pułkownikiem Gregorym.
Mężczyźni wymienili spojrzenia. Lady Marchant zerwała się na równe nogi.
_ Na Boga, tak właśnie jest! Prawda? Wyglądacie na winnych, jak żołnierze przyłapani na piciu
wódki podczas warty.
_ Panna Prendregast ma rację - przyznał pułkownik Gregory. - Jeździmy w nocy po okolicy i
usiłujemy wyłapać bandytów, którzy na nas napadają· Rzucił im surowe spojrzenie. - Ale byłbym
wdzięczny, gdybyście, drogie panie, zachowały tę informację dla siebie.
_ Utrzymujesz bezpieczeństwo w okolicy, grabiąc podróżnych? - Lady Marchant była
najwyraźniej oburzona.
- Nie ograbiłem pani - rzucił z naciskiem Duncan.
- Ponieważ celowałam w pana z pańskiej broni i groziłam, że strzelę panu w głowę.
Samantha spojrzała na drobną lady Marchant z szacunkiem. Może źle oceniła tę damę. Była zdecy-
dowanie sprytniejsza i twardsza, niż na to wyglądała. Należało o tym pamiętać.
Duncan ciągnął:
- Nie zamierzałem przeszukać pani rzeczy. Zatrzymaliśmy panią przez pomyłkę.
Lady Marchant nadal na niego napadała.
- Jak mógł pan pomyśleć, że ja, podróżując w powozie z herbem, mogę być bandytą?
- Zapewniam cię, Tereso, że on mówi prawdę _ powiedział pułkownik Gregory.
Lady Marchant zmierzyła go wzrokiem. Potem jej oczy rozszerzyły się.
- Ty byłeś jednym z tych mężczyzn!
Samantha z przyjemnością obserwowała, jak pułkownik Gregory się wije.
- Tak. Przyznaję. Byłem. Ale jak powiedziałem ...
- Nie wierzę - odezwała się lady Marchant. - To nawet nie ma sensu. Czy swoich gości również obra-
bujesz?
- Ależ skąd - uspokoił ją pułkownik Gregory. _ Wszystko jest pod kontrolą.
Lady Marchant zwróciła się do Samanthy i w pierwszym przejawie kobiecej solidarności, jakiego
doświadczyła od niej Samantha, spytała:
- Czy pani coś z tego rozumie?
- Nie, proszę pani, ale jedno wiem. - Samantha mrugnęła do Duncana. - Na miejscu pana Duncana dobrze
bym się zastanowiła, gdybym chciała panią jeszcze kiedyś zatrzymać.
W oczach Duncana pojawiły się wesołe iskierki.
172
_ W przyszłości zamierzam bardzo dbać o lady Marchant.
*
. W posiadłości Maitland, służący Featherstonebaughów wstawali i kłaniali się uniżenie. Zazwyczaj ten
widok cieszył Valdę, ale teraz weszła szybko po schodach i przeszła wzdłuż szeregu służących nawet na
nich nie patrząc. Jej oczy zwęziły się· Ten stary głupiec Rupert próbował na niej swoich sztuczek, a ona, jak
idiotka, uległa mu. Potem, gdy spała, usiłował wykraść się cichaczem od niej i uciec. Nadal nie wierzył, że
grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Zabiłaby go, gdyby tyle nie wiedział.
Zabicie go sprawiłoby jej przyjemność.
Gdy weszła do środka, podążający za nią lokaj wziął jej płaszcz i kapelusz.
_ Nie wiedzieliśmy, kiedy możemy się pani spodziewać.
Rozejrzała się wokół. Maitland był pięknym domem, cudowną osiemnastowieczną posiadłością, roz-
łożoną w niepowtarzalnej dolinie, pełną dzieł sztuki i cennych pamiątek, a ona będzie musiała to wszystko
porzucić. Na tę myśl robiło jej się niedobrze.
- To nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia. - Poza mapą, którą ukradła w drodze tutaj. Osioł, który
nazywał się kapitan Farwell, zostawił ją zamkniętą w swoim kufrze. Zazwyczaj nie kradła rzeczy, których
zniknięcie można było łatwo powiązać z jej osobą, ale już nie miało znaczenia, czy kapitan Farwell domyśli
się, kto wziął mapę, ponieważ wyjeżdżała do Irlandii, a później do Włoch, a tam nikt już jej nie znajdzie.
Na mapie zaznaczone były miejsca pobytu i liczba wszystkich angielskich szpiegów w Rosji. Z
pewnością sprzeda tę mapę za całkiem pokaźną sumę, co będzie stanowić zabezpieczenie, gdyby coś poszło
nie tak. To była typowa dla niej ostrożność. Poza Rupertem i jego głupimi błazeństwami, od czasu gdy
opuścili posiadłość Blythe, wszystko szło dobrze.
Lokaj ciągnął:
- Ale
pani gość ostrzegł nas, że możecie państwo przyjechać, więc ...
Gwałtownie się do niego odwróciła.
- Mój gość? Któż to taki?
W holu rozległ się głos, którego nie miała ochoty słyszeć - głos z wyraźnym akcentem.
- Ja, oczywiście. Twój drogi przyjaciel, hrabia Gayeff Fiers Pashenka.
Nieśpiesznie odwróciła się w jego stronę.
Wysoki, przystojny, wyprostowany stał z pistoletem niezbyt dobrze ukrytym w kieszeni. Pistoletem
wycelowanym prosto w jej serce.
ROZDZIAŁ 17
Domek dla gości był bardzo przytulny. Mały, ale przytulny. Idealna kryjówka dla kogoś, kto chciał
uniknąć przybywających gości.
Pomalowany na biało zarówno w środku, jak i na zewnątrz, domek był jednopiętrowy i stał wśród
białych floksów, goździków i purpurowych bratków oraz szkarłatnych begonii. Na krytym dachem ganku,
który prowadził do drzwi wejściowych, znajdowały się bujane fotele i stół, na wypadek gdyby goście
zechcieli usiąść i sycić oczy widokiem gór.
Samantha nie miała na to ochoty, więc została w środku, przechadzając się po dwóch pokojach, żałując,
że nie była wystarczająco zdecydowana w rozmowie z pułkownikiem Gregorym na temat swojego udziału
w przyjęciu. Spędziła bezsenną noc w nowym
.łóżku, wyobrażając sobie kolejne katastrofy, które mogą się wydarzyć, gdy spotka się z przedstawicielami
wyższych sfer. Adoma wysłała ją do Kumbrii, aby trzymała się z dala od śmietanki towarzyskiej, a nie by
się z nią zadawała.
- Czy wychodzi pani teraz, panno Prendregast? zawołała Clarinda z sypialni.
- Jeszcze nie. - Samantha spacerowała energicznie po pokoju, wymachując ramionami jak żołnierz
podczas parady.
Tak, ten domek bardzo jej odpowiadał. Sufity były wysokie, z odsłoniętymi krokwiami, które wznosiły
się aż do pokrycia dachu i dawały wrażenie przestronności. W pokoju znajdował się mały stół z krzesłami,
odpowiedni dla dwóch osób, które chciałyby zjeść przy nim posiłek lub zagrać w jakąś grę, oraz szafka, w
której znajdowały się naczynia i koce. Obita niebieskim materiałem sofa stała przy wewnętrznej ścianie,
przed kominkiem z białego kamienia, który wychodził również na sypialnię.
Sypialnia była idealna, z bieliźniarką i szafką z wieszakami na ubrania. Nad bieliźniarką wisiało lustro w
dębowej ramie. Łóżko hyło mniejsze niż łóżko Samanthy w dużym domu, ale wystarczające dla jednej
osoby, a puchowa kołdra była równie gruba i miękka, jak ta, którą Samantha zostawiła.
Było to idealne, przytulne miejsce na romantyczną schadzkę: Jej oczy zwęziły się. Czy właśnie dlatego ją
tu umieścił?
Ależ nie. Owszem, całował ją, ale zrozumiała, że jej nie ufał, skoro zaproponował ten domek.
Najwyraźniej podejrzewał ją o jakieś niegodziwości. Może o to, że ukradła miniaturowy portret jego
żony. A może myślał, że próbowała go uwieść. Wczoraj jasno wyraził swoją opinię. Kobiety pragną
bezpieczeństwa i zrobią wszystko, żeby je osiągnąć. Podejrzewał, że uwiodłaby go, gdyby mogła, a w
rzeczywistości to on uwiódł ją· Okropny mężczyzna, ale jednocześnie tak typowy - obwiniający ją za
swoje grzechy.
- Pułkownik Gregory będzie się zastanawiał, gdzie pani jest, panienko - zawołała ponownie
Clarinda.
Niech diabli porwą tego mężczyznę! Tak bardzo ją rozzłościł. Niedobrze się stało, że ją pocałował.
Ale to było jednorazowe zdarzenie. Gdy jednak powiedział, że musi się przeprowadzić, ponieważ
kusi go do granic szaleństwa ... No cóż, tego nie mogła zignorować. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ma
widywać go codziennie w towarzystwie, nie jako guwernantka, ale równa mu kobieta. Zatrzymała
się i potarła dłonią czoło. Clarinda stanęła w drzwiach sypialni.
- Nic dziwnego, że powłóczy pani nogami, panienko. Dlaczego nie powiedziała pani, że dzieci
przychodzą, żeby się pani pokazać? - Szczerząc zęby, wy_ tarła dłonie o fartuch. - Na pewno
wyglądają uroczo w swoich nowych sukienkach.
Samantha podeszła do okna i rozchyliła zasłony.
Pułkownik Gregory inteligentnie przesłał jej jedyny rozkaz, którego nie mogła zignorować -
dostarczony jej przez dziewczynki.
Podskakiwały, chichotały i rozmawiały. Starsze prowadziły za rękę młodsze. Pułkownik Gregory
posłuchał rady Samanthy i każdej z dziewczynek sprawił sukienkę w innym kolorze, więc razem
wyglądały jak miniaturowa żółto-niebiesko-czerwono_fioletowo-zielono-różowa tęcza. Młodsze
dziewczynki miały sukienki w ciemniejszym odcieniu. Kreacja Agnes była różowa i pasowała do
wypieków na jej policzkach. Nawet Marze udało się wyglądać schludnie w zielonej sukience ze
skromnym, koronkowym kołnierzykiem. Czepki pasowały do sukienek i były wiązane pod brodą
wstążką w kontrastującym kolorze.
Po raz pierwszy tego dnia Samantha uśmiechnęła się. - Czyż nie wyglądają ślicznie?
Clarinda stanęła obok niej.
- Tak, panienko, ślicznie. Uszczęśliwiła je pani, to widać. Czekały na kogoś takiego, jak pani. -
Zdecydowanie poklepała Samanthę po ramieniu. - Proszę o tym pamiętać, panienko, gdy będzie pani
myśleć, że nie pasuje pani do osób z wyższych sfer.
Samantha spojrzała na Clarindę z ukosa.
- Czy to aż tak oczywiste?
- To normalne, że człowiek się denerwuje, gdy musi znaleźć się w towarzystwie arystokracji, ale po-
radzi pani sobie. Pani Shelbourn mówi, że ma pani maniery prawdziwej damy, umie pani prowadzić
rozmowę lepiej niż one i pasuje pani wszędzie, gdzie zdecyduje się pani być ..
Samantha poczuła zadowolenie.
- Lady Bucknell również tak mówi. Dziękuję, Clarindo. Chciałam to znowu usłyszeć.
- A teraz proszę iść i przywitać dzieci, a one zabiorą panią na przyjęcie. - A jeśli ktoś ją· rozpozna ...
Cóż, wtedy będzie się zastanawiać, co zrobić. Tak właśnie żyła dotychczas, radząc sobie z każdą sytu-
acją. Nie pozwoli, aby pułkownik Gregory wyprowadził ją z równowagi. Nie mogła winić tego
mężczyzny za to, że zrobił"słuszną rzecz i umieścił ją tak daleko od siebie, jak to tylko było możliwe.
Musi tylko przetrwać najbliższe trzy dni. Potem znowu będzie tylko guwernantką· Nie myślała o reszcie
roku. Podjąwszy decyzję, poszła otworzyć drzwi.
Drogę zagrodziła jej Clarinda.
- Nie, panienko, drzwi gościom powinna otworzyć pokojówka. - Tak też uczyniła i poczekała,
aż dzieci wejdą na ganek. Wtedy ukłoniła się bardzo oficjalnie. - Kogo mam zapowiedzieć?
- To my, Clarindo. - Kyla wydawała się zaskoczona. - Nie znasz nas?
- Oczywiście, że zna, ale udaje, że jesteśmy dorosłe i składamy wizytę - wyjaśniła Henrietta.
- Och! - Kyla uniosła do góry pulchny, mały podbródek. - Wiedziałam o tym.
Stojąc w środku, Samantha obserwowała, jak Agnes ustawia dziewczynki w jednej linii.
Vivian powiedziała:
- Jesteśmy panienki Gregory i przyszłyśmy odwiedzić pannę Prendregast.
- Sprawdzę, czy jest w domu. - Dzieci zachichotały, a Clarinda weszła do środka i oznajmiła: -
Panny Gregory, proszę pani.
Samantha z uśmiechem wybiegła na ganek.
- To miło, że mnie odwiedziłyście. - Na widok dziewczynek nie mogła powstrzymać radości i
klasnęła w dłonie. - Ależ pięknie wyglądacie.
- Tak, to prawda - wykrzyknęła Emmeline.
- Pani również, panno Prendregast. - Mara wyglądała na wystraszoną.
- Dziękuję· - Samantha wygładziła spódnicę. Clarinda obszyła dekolt jednej z codziennych
sukienek
Samanthy, z szafirowozłotej popeliny, złotą tasiemką· Adornie spodobałaby się ta zmiana, ponieważ
podkreślała długą szyję Samanthy i jej szczupłe ręce. - Zapraszam do środka, moje panie.
- Nie, ojciec przysłał nas, żebyśmy panią przyprowadziły. - Henrietta stanęła obok Samanthy. - Po-
wiedział - zniżyła głos, naśladując pułkownika Gregory'ego - czy ona boi się przyjść na przyjęcie?
- Nie boję się·
- To właśnie mu powiedziałam. - Mara wzięła Samanthę za rękę i potrząsnęła ją. - Pani się niczego
nie boi, prawda?
Gdyby to była prawda ...
- Każdy czegoś się boi, Maro.
- A czego pani się boi, panno Prendregast? - spytała Agnes.
Samantha oczyma wyobraźni widziała scenę, która teraz napawała ją lękiem. Ktoś na przyjęciu wska-
że ją palcem i nazwie złodziejką. Twarze dzieci skrzywią się do płaczu. Pułkownik Gregory pokaże jej
drzwi, a ona odejdzie poniżona i zrozpaczona. Adorna ostrzegała ją, że nie uda się uciec od przeszłości.
Myślała, że pogodziła się z tym. Ale nigdy nie chodziło o tak wysoką stawkę. Nigdy wcześniej tak bar-
dzo nie pragnęła odnalezienia swojego miejsca na ziemi. To bliskość rodziny Gregorych takją pociągała.
Ciepło dziecięcych uczuć. Zarty i śmiech. Łzy i przytulanie. Nic więcej. Z pewnością nie pułkownik
Gregory. Absolutnie nie.
- Proszę się nie martwić, panno Prendregast - powiedziała Agnes. - Będziemy bardzo grzeczne.
- Nie będzie żadnego błota? - zdecydowanym tonem zapytała Samantha.
- Nie, panno Prendregast - odparły chóralnie.
- A Mara pięknie śpiewa - ciągnęła Agnes.
- Po prostu pięknie - przytaknęła Henrietta.
Emmeline stanęła przed Samanthą·
- My też pięknie śpiewamy.
- Tak - odezwała się Vivian. - Zaśpiewamy z Marą, więc nie będzie się tak bała.
- Jestem pewna, że sobie świetnie poradzi.
Wszystkie sobie poradzicie. - Samantha dostrzegła okazję, żeby odsunąć w czasie moment wyjścia na
przyjęcie. - Może zrobimy teraz jeszcze jedną próbę?
- Nie. Podają obiad pod namiotami i jest specjalny namiot dla dzieci z budyniem i biszkoptami. Mara
pociągnęła ją za rękaw. - Chodźmy na przyjęci
e.
Clarinda wybiegła z domu na ganek.
- Oto pani czepek, panno Prendregast. - Zawiązała tasiemki pod brodą Samanthy, podczas gdy Sa-
mantha wkładała złote, koronkowe rękawiczki.
- Powinnyśmy poćwiczyć - nalegała Samantha.
- Mam ćwiczyć o piątej po południu, więc nie będę ćwiczyć teraz. Ale mogłaby pani wtedy przyjść i
pomóc mi - odezwała się przymilnie Mara.
- Wspaniały pomysł - powiedziała pośpiesznie Samantha. Po czterech godzinach z pewnością będzie
miała ochotę na odpoczynek.
- A pani Chester mówi, że mam śpiewać jutro po obiedzie - powiedziała Mara.
Coraz lepiej.
- Więc również tam będę. Przecież ktoś musi ci akompaniować.
Gdy szły przez trawnik, Samantha zobaczyła trzy olbrzymie, kolorowe namioty ustawione nad jezio-
rem, otwarte ze wszystkich stron i ozdobione flagami. W pierwszym służący ustawiali długie stoły i
rozkładali zastawę. W drugim harcował tuzin dzieci pod czujnym okiem swoich guwernantek i niań. A
w największym przechadzała się grupa elegancko ubranych mężczyzn, wśród nich było kilka jaskrawo
przyodzianych kobiet. Wszyscy witali się w taki sposób, jakby od dawna się nie widzieli. Słychać było
śmiech i rozmowy i Samantha poczuła ucisk w gardle.
Rozpoznała tylko jeden głos - pułkownika Gregory'ego. I dostrzegła go niemal od razu. Stał z lady
Marchant u boku. Lady Marchant patrzyła na niego z podziwem, gdy mówił do grupy mężczyzn,
między innymi wojskowych, którzy słuchali go, jakby był wyrocznią·
Taka atencja nie służyła mu. I tak już był zbyt pewny siebie.
Dziewczynki, gdy spełniły swój obowiązek, puściły ręce Samanthy i pobiegły do pozostałych dzieci.
_ Do widzenia, panno Prendregast. Do widzenia! - krzyknęły.
Słysząc jej imię, pułkownik Gregory odwrócił ku niej głowę; dostrzegła w jego oczach aprobatę· Sa-
mantha zarumieniła się i przeklęła w myślach swoją jasną cerę. Jeśli lady Marchant zauważyła jego
zainteresowanie lub reakcję Samanthy, to nie dała po sobie tego poznać. Ruszając do przodu, wzięła
Samanthę za rękę i poprowadziła ją w stronę grupy mężczyzn.
_ Oto nasza mała guwernantka, panowie.
Surowy wyraz ich twarzy zelżał i ukłonili się z taką radością, że Samantha uświadomiła sobie, iż
pułkownik Gregory mówił prawdę. Tych mężczyzn nie obchodziło, czy była guwernantką; pragnęli
towarzystwa kobiety.
Lady Marchant ponownie wzięła Williama pod ramię. Jeśli miała jakieś wątpliwości co do
obecności Samanthy, skrywała je pod uroczym uśmiechem.
- Czyż nie jest czarująca?
_ W rzeczy samej, proszę pani. Byłbym zaszczycony, gdyby zechciała mnie pani przedstawić -
odezwał się młody oficer.
- Przedstawić cię? Du CIos, ty psie. - Kolejny oficer postąpił o krok naprzód. - Proszę przedstawić
mnie.
Samantha zaśmiała się radośnie.
- Lady Marchant, proszę przedstawić ich wszystkich.
Mężczyźni uśmiechnęli się i ustawili w kolejce do prezentacji. Lady Marchant pogroziła im palcem.
- Zanim zacznę, panowie, muszę ostrzec pannę Prendregast, że wszyscy jesteście wolni i potrzebujecie
żony, i jeśli nie chce ustatkować się u boku męża, to musi uważać na wasze komplementy.
- Wolni i potrzebujący żony? Zapamiętam to sobie - obiecała Samantha.
Lady Marchant przedstawiła pierwszego z ubranych na czarno mężczyzn, około pięćdziesięcioletniego
dżentelmena z opadającymi powiekami i przerzedzonymi włosami.
- To pan Langdon, znany ze swojego uroku; świetny tancerz.
- Jestem zaszczycony, panno Prendregast. - W uroczy sposób ucałował koniuszki palców Samanthy.
- Hrabia Hartun. Jego matka chciałaby, żeby się ożenił i ustatkował. - Lady Marchant posłała mu
wszystkowiedzący uśmiech. - Obiecałam jej, że mu pomogę·
- Dziękuję za ostrzeżenie. Panno Prendregast, to zaszczyt, że jest pani wśród nas.
Lord Hartun nosił się z europejską nonszalancją, ale Samantha miała ochotę skulić się pod jego prze-
szywającym, ponurym spojrzeniem. Jakby wiedział, że ona coś ukrywa, i chciał to wybadać.
Lady Marchant wskazała wąsatego oficera, który nosił mundur z dużą dozą nonszalancji.
- Porucznik Du CIos z kompanii mojego męża. Tej wiosny wrócił z Indii, gdzie uchodził za bawidamka.
Porucznik Du CIos również ucałował dłoń Samanthy, ale w taki sposób, że poczuła się zakłopotana. Jego
sposób bycia i ostrzeżenie lady Marchant były dla Samanthy wyraźnym sygnałem, że jest wytrawnym
łamaczem niewieścich serc. Postara się nigdy nie zostawać z nim sam na sam.
- Panowie, panowie! - Lady Marchant klasnęła w dłonie. - Spróbujcie się odpowiednio zachowywać.
Panna Prendregast musi mieć trochę przestrzeni, by oddychać. Może kilku z was mogłoby się przypochlebić,
przynosząc jej coś do jedzenia i picia.
Wokół niej zbierali się kolejni dżentelmeni. Przydawały jej się teraz umiejętności, które zdobyła jako zło-
dziejka. Nie słuchała tego, co mówią, ale obserwowała ich oczy i gesty, próbując odgadnąć, jacy naprawdę
byli. Nie mogła tylko stracić głowy, a to potrafiła.
Och, i oczywiście potrzebowała odrobiny szczęścia. Mądry złodziej nigdy nie ignorował znaczenia
szczęścia.
ROZDZIAŁ 18
- Widzisz, drogi Williamie? Miałeś rację. Nasza guwernantka świetnie sobie radzi. - W głosie Teresy
pobrzmiewała satysfakcja.
.
William wiedział dlaczego. Był coraz dalej od Samanthy, a o to właśnie Teresie chodziło. Sprawić, aby
guwernantka znalazła się w centrum uwagi, a wtedy lady Marchant będzie mieć Williama wyłącznie dla
siebie. Godńy podziwu podstęp, który miał przynieść korzyści zarówno Samancie, jak i Teresie. Jedynie
pułkownik był niezadowolony.
Chociaż w rzeczywistości ... Dlaczego miałby być niezadowolony? Miał nadzieję, że Samantha
poradzi sobie w towarzystwie. Nie dlatego, że jej pragnął, ale ponieważ takie doświadczenie dodałoby
jej pewności siebie i sprawiło, że będzie mogła potem nauczyć jego córki towarzyskiego obycia.
Spojrzał na rozbite szkło pod stopami i zastanowił się, dlaczego nie atakowała innych mężczyzn tak, jak
atakowała jego. Przy nich była urocza i swobodna. Przy nim była spięta i chłodna.
A fakt, że Teresa czuła, iż musi pokierować sytuacją, oznaczał, że nie udało mu się ukryć swojego za-
interesowania Samanthą, a to wszystkim wyrządzało szkodę· Nawet jeśli Teresa nie interesowała go
jako przyszła żona, to jednak zasługiwała na jego uwagę jako gospodyni przyjęcia.
- Chodź - odezwał się do Teresy. - Przyjechał generał i lady Stephens. Powinniśmy ich powitać. - Wy-
prowadził ją z namiotu.
Jednak w jakiś sposób, bezwiednie, udało mu się cały czas mieć Samanthę w zasięgu wzroku. A ta
rozkoszowała się atencją coraz większej grupki dżentelmenów, lordów i oficerów otaczających ją
ciasnym kręgiem. Udało jej się nawet zainteresować lorda Hartuna, człowieka, który - jak głosiła plotka
- był powiązany z tajnymi służbami Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego i bardzo chętny do udziału w
planie pojmania Featherstonebaughów.
Gdyby nie rekomendacja lady Bucknell, William byłby bardzo podejrzliwy w stosunku do pełnej uro-
ku Samanthy.
Ale jak mogła mu się nie podobać? W przeciwieństwie do pozostałych dam rozproszonych w tłumie
gestykulowała swobodnie. Jej smukłe palce przecinały powietrze jak ptaki. Była pełną energii
blondynką, której wyjątkowość wykraczała poza zdolność pojmowania zebranych na przyjęciu
mężczyzn. William witając gości, rozmawiając z nimi i żartując, cały czas ją obserwował. Nie dlatego,
że obawiał się, iż Samantha popełni gafę. Patrzył na nią, ponieważ nie mógł od niej oderwać oczu.
Głośno się roześmiała. Damy obecne na przyjęciu odwróciły w jej stronę głowy.
Teresa miała zimno stalowe spojrzenie.
- Muszę iść porozmawiać z moimi drogimi przyjaciółkami.
- Oczywiście. - Patrzył, jak podeszła do grupki kobiet i z wdziękiem zaprowadziła je do Samanthy.
Przedstawiła ją, a za chwilę wszyscy się śmiali i wesoło rozmawiali.
Trzeba przyznać, że Teresa uratowała przyjęcie.
- Wybór lady Marchant na gospodynię przyjęcia był bardzo słuszny - zauważył pan Gray·, którego
wygląd pasował do nazwiska. Potem rozejrzał się i cicho zapytał: - Czy szczury złapały przynętę?
- Jeszcze nie. Nadal siedzą w swojej kryjówce. Ale nie tylko wysłałem im zaproszenie, wyrażając
moje naj szczersze życzenie, aby moi sąsiedzi swoją obecnością przydali blasku temu przyjęciu, ale
także dałem naszym szpiegom wśród ich służby pełną listę gości. Sądzę, że lord i lady
Featherstonebaugh znają już każde nazwisko. - William wskazał również na czterech otaczających go
mężczyzn. - Gdy jesteście tutaj wy, pan Gray i generał Stephens, a także tak wielu innych
dżentelmenów znających tajemnice stanu, jestem przekonany, że szczury wkrótce przybędą. - Teresa
napotkała wzrok Williama; uśmiechnął się i kiwnął głową, jakby'prowadził zwykłą, grzecznościową
rozmowę·
• gray
(ang.) -
szary.
Generał Stephens, gładko ogolony i po wojskowemu wyprostowany mężczyzna, powiedział:
- To cholernie ryzykowny plan. Ktoś może się pomylić i podać prawdziwe informacje.
- To cholernie ryzykowny interes - przyznał William - ale żaden z tu obecnych mężczyzn nie osiągnął
swojej pozycji, dlatego że często się mylił.
Podeszła do nich lady Stephens i panowie zrobili jej miejsce w swoim gronie. Cieszyła się ich po-
wszechnym szacunkiem; poza tym mówiła w pięciu językach.
- Nie lubisz podróżować tak daleko w pośpiechu, Henry. A przynajmniej nie na przyjęcie. No, gdyby
chodziło o bitwę ...
Panowie zachichotali, a potem ucichli, gdy dołączyła do nich Teresa.
- Wybacz, Williamie, że cię opuściłam, ale chciałam wytłumaczyć damom, dlaczego twoja guwer-
nantka jest na przyjęciu. Nie chciałam, żeby myślały o nas niestworzone rzeczy.
- Dlaczego ona jest na przyjęciu? - spytała lady Stephens.
- William zaprosił więcej mężczyzn niż kobiet, a panna Prendregast ma takie urocze maniery, więc od
razu o niej pomyśleliśmy. Jednak jest tak skromna, że musieliśmy bardzo mocno namawiać ją, aby
przyszła na przyjęcie. - Teresa poklepała Williama po dłoni. - Więc powinniście winić Williama za
obecność panny Prendregast.
- Raczej dać mu medal - odezwał się generał Stephens.
Pozostali mężczyźni roześmiali się.
- Tak, skupiła na sobie uwagę prawie wszystkich mężczyzn. - Lady Stephens spojrzała lodowatym
wzrokiem na Samanthę. - Czy wiemy, kim ona jest?
_ Masz na myśli jej rodzinę? Nie. - Teresa zrobiła smutną minę. - Jest sierotą, jak sądzę, ale
opiekuje się nią lady Bucknell.
_ Och! - wykrzyknął generał Stephens. - Całkiem nieźle.
Na ustach lady Stephens pojawił się jej sławny uśmiech.
_ Tak, jeśli lady Bucknell uważa, że jest godna zaufania, to jest godna zaufania. Spójrzcie! Oto mój
drogi przyjaciel ambasador z Włoch. Muszę się z nim przywitać.
_ O nie, beze mnie nie pójdziesz. Biedak podkochuje się w tobie od dwudziestu lat.
Generał Stephens ruszył za żoną·
Wszyscy roześmiali się i przyłączyli do różnych grupek.
William odwrócił się do Teresy.
_ Świetnie poradziłaś sobie z paniami.
Usiłowała zrobić niewinną minkę, ale nie udało się jej i zachichotała.
- Uwielbiam kierować ich zachowaniem.
_ Marnujesz się w towarzystwie. Powinnaś być ambasadorem brytyjskim w Paryżu.
Błyskotliwa Teresa naprawdę się zarumieniła.
- Podoba mi się to. Może mnie zarekomendujesz? _ Może tak zrobię. - Zapomniał o jednym
punkcie z listy cech, które powinna mieć idealna żona - powinien ją lubić. Pomimo jej wielu wad i
słabości, bardzo lubił Teresę·
_ Czy udało ci się odnaleźć portret Mary? Ten, którego szukałeś wczoraj? - spytała Teresa.
Zadowolenie z udanego przyjęcia, z realizacji jego planu przygasło.
_ Jeszcze nie. Nie chciałbym myśleć, że wziął go jeden z moich służących, ale obawiam się, że tak
właśnie było.
- Nie masz czasu, żeby zająć się domem jak należy. - Teresa dotknęła jego policzka. - Potrzebujesz żony,
mój drogi.
Jej gest nie był zbyt subtelny i zaskoczyło go to. Teresa zazwyczaj była wzorem subtelności. Rozglądając
się wokół, dostrzegł, że kilka osób obserwuje ich z uśmiechem. Duncan patrzył spode łba. A Samantha stała
odwrócona tyłem. Czyżby Teresa usiłowała zmusić go do oświadczyn?
- No cóż! - odezwała się beztrosko. - Może uważasz, że poradzisz sobie bez żony.
Niewątpliwie udawało ci się to przez kilka lat. - dodała w myślach.
Uświadomił sobie, że nie odpowiedział jej. Było to niegrzeczne, ale ... cóż miałby powiedzieć? Nie mógł
oświadczyć się jej publicznie. Nawet nie zastanowił się, jak miałby to zrobić ... a to było do niego niepo-
dobne. Był człowiekiem, który wszystko zawsze planowal. Jednak w tej ważnej kwestii zwlekał.
Z powodu jednego pocałunku z inną kobietą. Z ociąganiem odpowiedział Teresie.
- Pochlebiam sobie, że dobrze sobie radzę z służbą - jak do tej pory. Wierzę, że nic innego nie zginęło.
Uraził Teresę. Ściągnęła usta i odezwała się zbyt szybko.
- Ja również. Czy mogę cię teraz zostawić, abyś zabawiał gości, a ja pójdę sprawdzić, czy przywieźli je-
dwabie, które zamówiłam na bal?
- Jedwabie?
Ile to kosztowało?
- Do dekoracji sufitu w sali balowej. Nie martw się, twoi goście będą zachwyceni.
- Jestem pewien - wymamrotał.
Najwyraźniej nie udało mu się jej zwieść, bo się roześmiała.
- Obiecuję, że nie będę zawracać ci głowy szczegółami.
- Dziękuję·
Gdy odeszła, jeszcze raz rozejrzał się po gościach. Jego córki zajęły dwunastkę dzieci gości grą w kry-
kieta. Głosy pań przyjemnie harmonizowały z niskimi głosami mężczyzn. Przyjęcie było bardzo udane i
pułapka również.
Napotkał zatroskany wzrok Duncana. Nie było tutaj lorda i lady Featherstonebaugh. Jego ludzie donieśli
mu, że para przybyła do swojej posiadłości w Maitland. Wysłał osobiste zaproszenie. Nie dostał jednak
żadnej odpowiedzi i poczuł ucisk w żołądku. Jeśli ten plan się nie powiedzie, będą musieli aresztować lorda
i lady Featherstonebaugh na podstawie podejrzeń, a to nie będzie tak oczywiste, jak dostarczenie Pashence
fałszywych informacji, a później pozwolenie mu na wyjazd.
Z drugiej strony - wyprostował się - skoro lord i lady Featherstonebaugh nie przybyli, to mógł spokojnie
porozmawiać z Samanthą·
Tłumek mężczyzn przerzedził się nieznacznie, gdy trzech młodych oficerów zaczęło przepychać się dla
żartu. Wyglądało na to, że nie zauważyła nadchodzącego Williama, ale gdy się odezwał, od razu odwróciła
się w jego stronę·
Więc cały czas była świadoma jego obecności.
- Widzi pani, panno Prendregast? - Zdając sobie sprawę, że dwanaście par kobiecych oczu obserwuje
każdy jego ruch, za wszelką cenę starał się jej nie dotknąć. - A nie mówiłem pani, że poradzi pani sobie na
przyjęciu?
- Czy nikt panu nie mówił, że zwrot „a nie mówiłem", jest okropny?
Roześmiał się.
- Tylko ludzie, do których tak się zwracam.
Uśmiechnęła się, ale nie z właściwą sobie otwartością i szczerością, która go oczarowała, i bardzo sta-
rała się na niego nie patrzeć. W zasadzie patrzyła przez niego i obok niego. Dla postronnego obserwatora
nie łączyło ich nic poza relacją pracownik - pracodawca.
- Jeśli nie pozbędzie się pan tego nawyku, to obawiam się, że ma pan małe szanse na walca z którąś z
tych uroczych dam.
- Więc zatańczę walca z panią.
J ej wzrok na jedną krótką chwilę zatrzymał się na jego twarzy.
Był zadowolony. Tym jednym spojrzeniem pokazała mu swoją uległość i pragnienie, aby wziął ją w
ramiona. A on, który zawsze nienawidził tańczyć, żałował, że bal nie odbędzie się dziś wieczorem, aby
mógł przygarnąć ją do siebie i wymazać wspomnienie o zalotnikach, którzy ją otaczali.
Nadal zachowywała pozę obojętnej, a nawet znudzonej.
- Odpowiadając na pańską oryginalną uwagę _ tak, odkrylam, że nieźle radzę sobie w towarzystwie. To
wcale nie jest trudne. Traktuję panów jak małe dzieci, patrzę im w oczy, udaję zainteresowanie ich
błahymi dysputami i karcę ich delikatnie, gdy ich zabawy wymykają sig spod kontroli.
- Mówi pani z ironią o mojej płci. - Wcale mu to nie przeszkadzało. Nie chciał, aby znalazła powody do
podziwiania innych mężczyzn.
- Ależ skąd. Panowie są bardzo mili. - Wskazała ręką w stronę kobiet. - Dzięki pomocy lady Marchant,
panie również.
- Jak mogliby nie być oczarowani?
- Damy nie tak łatwo dają się zwieść modnym sukniom czy ładnym dodatkom.
Miał ochotę się roześmiać. Czy naprawdę była tak niewinna? Tak, wiedział, że była.
- Proszę mi wierzyć, moja droga, to nie pani suknia czy dodatki podobają się mężczyznom.
Zmarszczyła brwi.
- Czy chce pan powiedzieć, że ... podoba im się moja figura? Wątpię. Jestem raczej chuda i nie mam
żadnych krągłości. - Zdała sobie sprawę, że jest zbyt obcesowa i dodała: - Ale dziękuję za komplement.
Gdyby byli sami, udowodniłby jej, jak bardzo mu się podoba. Jednak oficerowie, lordowie i pozostali
dżentelmeni, którzy nie brali udziału w ich wymianie zdań z szacunku do niego, teraz zaczynali ten szacu-
nek tracić. Przestępowali nerwowo z nogi na nogę i pomrukiwali coś pod nosem. Zerknąwszy na nich,
William odezwał się ponuro.
- Muszę panią ostrzec. Młodsi oficerowie dopiero co wrócili z Indii i trochę szaleją po powrocie. Proszę z
dużą ostrożnością podchodzić do wszelkich propozycji spaceru po ogrodzie lub podziwiania gwiazd.
- Chyba, że chcę zakończyć te przepychanki? W jej oczach widać było irytację, chociaż nie wiedział,
czym mógłby ją zirytować. - Proszę mi wierzyć, mężczyźni bez względu na pochodzenie używają tych
samych żałosnych sztuczek. Znam je wszystkie.
Poczuł ukłucie zazdrości.
- Czy wielu mężczyzn próbowało panią uwieść?
- O tak, bardzo wielu. Zadnemu
się
nie udało. Jak już panu powiedziałam wcześniej, jestem samotna i
bardzo sobie chwalę ten stan. - Przyglądając mu się z niechęcią, dodała: - I nic nie zmieni mojego zdania.
Podszedf do nich Duncan.
- Panno Prendregast, miło panią znowu widzieć. Jednak nie zwracał na nią uwagi, a Duncan zawsze
zwracał uwagę na kobiety. - Williamie, przybyli lord i lady Featherstonebaugh. Zapewne chciałbyś ich
powitać.
William odwrócił się i dostrzegł lady Featherstonebaugh, która szła trawnikiem od strony domu,
opierając się na lasce. Po raz pierwszy tego wieczoru dotknął Samanthy - jej dłoni odzianej w
rękawiczkę. Tylko raz, leciutko. Zaiskrzyło między nimi. Jej brązowe oczy rozszerzyły się. Głęboko
zaczerpnęła powietrza. Powiedział cicho:
- Proszę pamiętać, że nie jest pani aż tak doświadczona, jak się pani wydaje.
Gdy szedł w stronę lady Featherstonebaugh, wy_ dawało mu się, że Samantha mruknęła:
- Ani tak niewinna, za jaką chciałby mnie pan uważać.
*
- Wybaczcie mi, panowie. - Następnego dnia po obiedzie Samantha odeszła od małej grupki męż-
czyzn. - Mam obowiązki.
- Pułkownik Gregory nie potrzebuje pani. - Porucznik Du CIos uśmiechnął się uwodzicielsko, choć
trochę nerwowo. Nie umiał pogodzić się z jej obojętnością· - Rozmawia z lordem i lady Featherstone-
baugh.
- To nie pułkownik Gregory mnie potrzebuje, ale jedna z jego córek. - Samantha ukłoniła się i
poszła w stronę domu. Dlaczego ten porucznik myślał, że jej obowiązki mają coś wspólnego z
Williamem? Czyżby zdradziła swoje zainteresowanie pułkownikiem Gregorym? Czy uśmiechała się
zbyt słodko i zerkała na niego ze zbytnią atencją?
To zakochanie było trudne do zniesienia.
Zakochanie.
Potknęła się na schodach prowadzących do domu.
Lokaj złapał ją za ramię. Podziękowała mu i poszła dalej, mając nadzieję, że nie natknie się już na
żadne przeszkody, i ciesząc się, że nikogo nie było w domu, ponieważ teraz nie potrafiłaby radzić sobie
z trudnościami ani prowadzić inteligentnej rozmowy.
Zakochana? W pułkowniku Gregorym? To niemożliwe. Byłoby to szczytem głupoty.
No dobrze. Przyznała się do tego. Pociągał ją. Podobała się jej jego postawa, w inteligentny sposób
prowadził. rozmowę i namiętnie całował. Ale to wszystko. Załosna fascynacja sposobem, w jaki cało-
wał. Dlatego obserwowała jego usta, gdy mówił, i wyobrażała je sobie na swojej skórze. Dlatego
spędzała pół nocy, zastanawiając się za każdym razem, co ma na siebie włożyć. Uwiódł ją jego
magnetyzm i nic więcej. Ten ciągły ból serca, nieodparta chęć, aby tańczyć w promieniach słońca,
potrzeba widywania go we dnie i w nocy - to nie była miłość. Nie do mężczyzny, który pochodził z
wyższej klasy. Do żadnego męzczyzny.
Weszła do pokoju muzycznego i podeszła do fortepianu. Otworzyła go i przesunęła palcami po kla-
wiszach. Gdy grała podkład muzyczny, cudowny instrument stapiał się w jedno z głosem Mary.
Pułkownik Gregory będzie jutro dumny ze swojej córki. Tak, jak mówił, miała przepiękny głos.
Ale'wydawała się rozkojarzona. Przestraszona. Przytłaczało ją, że będzie śpiewać dla tak wielu osób.
Samantha to rozumiała. Gdy jej ojciec zdecydował, że powinna zarabiać na swoje utrzymanie, miała
cztery lata. Stała na rogu ulicy, wysmarowana jakąś ohydną mazią, żeby wyglądać jeszcze żałośniej, i
śpiewała, by zarobić na kolację. Była tak przerażona, że głos jej się trząsł i nikt nie dał jej żadnych
pieniędzy. I tej nocy głodowała, ponieważ tata uznał, że nie będzie żywił pasożytów. Szybko pozbyła
się strachu, ale nigdy nie zapomniała tego paraliżującego uczucia.
Jej ojciec. Tak. Ilekroć wyobrażała sobie, że jest zakochana, powinna przypomnieć sobie ojca. Pół
Walijczyka, pół szaleńca. Były noce, że pił i padał nieprzytomny na łóżko. I takie dni, kiedy - trzeźwy -
szukał pieniędzy na dżin. Momenty, gdy się uśmiechał, czysty, ładnie ubrany, przynoszący prezenty
córce i żonie. Jako dziecko nie rozumiała, dlaczego matka płakała przecież był taki cudowny. Dopiero
później zrozumiała, że znalazł sobie bogatą kochankę. Tak, był przystojny, a gdy mu na czymś lub na
kimś zależało, potrafił być uroczy. Kiedy pomyślała, jak skończył...
Tak. Gdy zamarzy się jej pułkownik Gregory, powinna przypomnieć sobie ojOl.· Usłyszała stukot
butów na drewnianej podłodze i szybko opuściła dłoń. W drzwiach stanęła Mara z zarumienionymi
policzkami.
- Przepraszam za spóźnienie, panno Prendregast, ale graliśmy w piłkę.
- Dlatego masz na sobie stare ubranie?
- Pani Chester nalegała. Musiała zacerować dziurkę w nowej sukience, bo włożyłam za dużo kamieni
do kieszeni. - Mara nie wyglądała na skruszoną.
Pułkownik Gregory miał rację co do pani Chester.
Ta kobietka sprawowała pełną kontrolę nad dziećmi, bez względu na ich liczbę, a jej zdrowy rozsądek
okazał się niezawodny. Samantha już nie martwiła się o córki pułkownika Gregory'ego; były w dobrych
rękach, przynajmniej na czas przyjęcia.
Samantha przesunęła palcami po klawiszach.
- Zaśpiewamy?
Podchodząc do pianina, Mara zaczęła śpiewać "Barbara Allen". Miała wysoki i czysty głos, a starą
balladę interpretowała ze wzruszającą niewinnością. Nagle w połowie drugiej zwrotki zamilkła i
odwróciła się w stronę fortepianu.
- Czy pani wie, dokąd mój ojciec jeździ w nocy? Samantha opuściła dłonie na kolana. Serce zaczęło bić
jej szybciej. Co Mara miała na myśli? Czyżby widziała ich pocałunki?
- Twój ojciec gdzieś jeździ po nocy?
- Tak! Ojciec wyjeżdża konno każdej nocy.
- Och. - Oddech Samanthy uspokoił się. - Chodzi ci o to, że łapie rabusiów?
- Nie. Gorzej niż rabusiów. - Mara brzmiała bardzo zasadniczo.
- Kto mógłby być gorszy od rabusiów?
- Nie wiem, ale złapał jednego zeszłej nocy.
Złapał kogoś więcej niż rabusia. Złapał Samanthę. W sidła miłości. Była głupia.
- To dobrze - powiedziała do Mary. - To wspaniale, że twój tata jest odważny i zapewnia nam bezpie-
czeństwo. Musisz być z niego bardzo dumna.
Mara wzruszyła ramionami.
- Tak, panno Prendregast. - Dziewczynka przyglądała się jej z przechyloną głową.
Samantha zaczęła nabierać podejrzeń.
- Jak dowiedziałaś się o ojcu?
Mara uniosła podbródek.
- Ukryłam się pod biurkiem w gabinecie taty i słyszałam, jak rozmawia z panem Monroe.
- Dziś rano?
-Tak.
Takie momenty były ciężką próbą dla każdej guwernantki. Samantha wyciągnęła ramiona.
- Chodź tutaj, kochanie. - Gdy Mara usiadła obok niej na ławeczce, Samantha objęła ją i odgarnęła jej
włosy z czoła. - Czy wiesz, że nie powinnaś podsłuchiwać?
- Wiem, ale nie powinnam też być w gabinecie, więc nie miałam wyboru. - Mara wzruszyła ramionami. -
Tata nakrzyczałby na mnie.
To było oczywiste dla dziecka i, niestety, dla Sa-
manthy.
- Tak, no cóż ... nie ukrywaj się tak więcej.
- Obiecuję·
- Najlepiej będzie, jeśli nikomu nie powiesz o tym,
co robi twój tata. To' mogłoby narazić go na niebezpieczeństwo. - Samantha szybko ułożyła sobie w głowie
scenariusz, w którym William złapał rabusia, został zaskoczony, postrzelony i upadł na ziemię, podczas gdy
rabuś wymierzył w niego drugi pistolet.
- Wiem - powiedziała Mara lekceważąco. - Powiedziałam tylko pani. Mogę pani powiedzieć wszystko.
Prawda?
Drżący głos Mary oderwał myśli Samanthy od obrazów w jej głowie. Potrafiła wyczuć kłopoty, gdy się
pojawiały.
- Oczywiście. Czy chcesz powiedzieć mi coś jeszcze?
- Tak. .. nie.
- Chcesz, żebym zgadywała?
- Nie. - Odsuwając się od Samanthy, Mara usiadła przy fortepianie. - Chcę śpiewać.
Nie można było zmusić dziecka do wyznań, ale gdy Mara skończyła piosenkę, Samantha spróbowała
dodać jej pewności siebie.
- Zaśpiewasz dziś wieczorem i będziesz gwiazdą wieczoru. Obiecuję. A twój tata będzie z ciebie bardzo
dumny.
Mara zrobiła smutną minę. -
Panno Prendregast?
- O co chodzi, kochanie?
- Chodzi o ... o ... o ...
- Gdy zaśpiewasz dziś wieczorem, zapomnisz o wszystkich swoich lękach i kłopotach, i przeniesiesz się w
inny wymiar.
- Tak, proszę pani, wierzę, ale ... Mara spojrzała na Samanthę rozpaczliwym wzrokiem. - Nie o to chodzi.
-A o co?
- Panno Prendregast, mogę pani powiedzieć wszystko. - Głos Mary stał się o oktawę wyższy. - Prawda?
To samo pytanie. Samantha wstała i objęła ramionami Marę.
- Oczywiście.
- Nawet jeśli ... - kroki za drzwiami powstrzymały Marę. Spojrzała na drzwi, przez które wbiegły pozo-
stałe córki pułkownika Gregory'ego.
- Przyszłyśmy poćwiczyć naszą piosenkę - powiedziała Agnes.
- Będziemy ćwiczyć! Będziemy ćwiczyć! - Kyla i Emmeline podskakiwały i klaskały w dłonie.
Mara odsunęła się od Samanthy.
- Tak, chcę ćwiczyć naszą piosenkę!
Samantha musiała pamiętać, kim była i skąd pochodziła, i nigdy nie mogła się przyznać przed kim-
kolwiek, że kocha ojca tych dzieci.
.
Nawet przed sobą samą.
ROZDZIAŁ 19
Tego wieczoru, w pokoju muzycznym, gdy te okropne dzieci Gregory'ego śpiewały jakąś żałosną
piosenkę, lady Featherstonebaugh kiwała głową z aprobatą i wystukiwała nogą rytm. Była wilkiem w owczej
skórze. Kobietą, która przybrała maskę dobrodusznej babci. Przynajmniej na razie.
Dotknęła pękniętej wargi. Dopóki nie znikną siniaki.
Nienawidziła Pashenki z całego serca. Gdyby nie on, wkrótce byłaby we Włoszech, gdzie miała pieniądze
w banku, fałszywą tożsamość i słońce, które ogrzałoby jej obolałe kości. Obolałe, ponieważ ten łajdak ją
pobił, próbując wyciągnąć z niej informa
cJe.
Dopiero po pół godziny Pashenkają puścił. U pułkownika Gregory'ego odbywało się przyjęcie. Przyjęcie
z wieloma wysoko postawionymi oficerami, ambasadorami, a nawet kilkoma pracownikami Biura
Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Pashenka, przebiegŁy lis, nic chciał ryzykować, że ktoś dowie się o jego
zdradzie. Chcial, żeby poszła na przyjęcie. Ona i Ruperl. Obiecal, że jeśli pójdzie i wróci z informacjami, to
pozwoli jej żyć.
A
więc była tutaj, w ostatnim rzędzie, słuchając grupy wyjących dzieciak6w, podczas gdy ich ojciec
promieniał z dumy. Dzisiaj siedziała całkiem sama na wygodnym krześle w alkowie, a także na niewy-
godnym krześle w jednym z tych dziwacznych namiotów. Po kolacji zamierzała przywdziać piękną suknię
balową, aby móc obserwować, jak inni tańczą.
Z powodu pękniętej wargi
i
bolącego biodra niewiele się uśmiechała, co bylo do niej niepodobne.
Zazwyczaj schlebiała innym, rozdawała czarujące uśmiechy i rozmawiała, cały czas nadstawiając uszu.
Teraz musiała siedzieć jak stara kobieta i czekać, aż ktoś do niej podejdzie i porozmawia o rzeczach, które
powinny zostać tajemnicą.
I tak się działo. Jak zwykle generałowie i dyplomaci nie dostrzegali jej inteligencji i widzieli w niej
jedynie starą kobietę, która często zapadała w drzemkę i miała problemy ze słuchem. Mówili o wojskach na
Krymie i w Egipcie, o szpiegach, wybuchach i amunicji. W ich słowach słyszała brzęk złota. A raczej ...
słyszałaby, gdyby udało się jej uciec Pashence.
Rupert przesunął się wzdłuż rzędu krzeseł i usiadł tak blisko niej, że nogą przygniatał jej elegancką
spódnicę z welwetu w kolorze lawendy. Cholerny mężczyzna. Zawsze umiał zwrócić na siebie uwagę - i
pognieść jej ubranie. Scenicznym szeptem spytał:
- Valdo, gdzie jest ta mapa?
Z niedowierzaniem spojrzała na siedzących przed nią ludzi. Rozkazała cicho:
- Przestań paplać. Nie możemy tu rozmawiać.
- Nikt nas nie słyszy. Dzieci śpiewają.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Dlatego właśnie nie mógł zostać wybitnym szpiegiem. Widział to,
co chciał widzieć i zachowywał się, jak mu się podobało.
Nieznacznie podniósł głos.
- Jestem twoim mężem. Jestem mężczyzną i mówię ci, że powinnaś oddać tę mapę Pashence.
- Na litość boską. - Przed nimi siedziała lady Marchant i trzy inne wystrojone kobiety. - Usłyszą cię.
- Nie zwracają na nas uwagi, a nawet jeśli, to i tak by nie zrozumiały, o czym mówimy.
Jakby słuchała jakiejś mężowskiej reprymendy.
- Nigdy nie lekceważ potęgi plotek. Gdyby bezrozumnie powtórzyły komuś naszą rozmowę, mieliby-
śmy kłopoty.
- Nie obchodzi mnie to. - Jednak Rupert zniżył głos. - Po prostu daj Pashence tę mapę albo będą
jeszcze większe kłopoty.
- Jakie? - Przyjrzała mu się badawczo: jego zakrzywionemu, cienkiemu nosowi, długim palcom,
chudym łydkom odzianym w staromodne pończochy. - I dlaczego? On nie wie o mapie.
Rupert otworzył, a potem zamknął usta. Złapała go za ramię i wbiła w nie palce.
- Prawda?
Miał rozbiegany wzrok.
- Powiedziałeś mu? - zapytała podniesionym głosem.
- Jeśli dasz mu mapę, to już cię nie skrzywdzi. Od czasu, gdy Rupert zobaczył, jak leciała na ścianę,
otrzeźwiał i był bardziej świadomy grożącego im niebezpieczeństwa. Och, i tak by ją porzucił, gdyby
wiedział, że nie grożą mu za to żadne konsekwencje. Nie był wystarczająco mądry, aby to uczynić, więc
wysługiwał się Pashence. Obserwował ją, bo gdyby uciekła bez niego, byłby trupem.
- Nie - odezwała się z ironią - jeśli dam mu mapę, zabije mnie ... nas.
- Nie, nie zabije. Obiecał, że tego nie zrobi. Uśmiechnęła się z chłodnym niedowierzaniem.
Włożyła rękę do kieszeni, żeby poczuć stal pistoletu, który ukradła z kolekcji pułkownika Gregory'ego,
i pomyślała, jak wspaniale byłoby móc zastrzelić Ruperta.
- Dopóki nie postawię nogi na włoskiej ziemi jestem chodzącym trupem - i zabiorę cię ze sobą do
grobu, więc lepiej mnie nie zdradź.
- Gdzie jest mapa?
Więc Pashenka kontaktował się z Rupertem, pociągając za sznurki, usiłując zmusić ją do ujawnienia
sekretów. Czy Pashenka uważał ją za idiotkę? Jeśli odda mu mapę, ten ją zabije, ucieknie z Anglii i
posłuży się informacjami, które zdobyła, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo.
Musiała obmyślić więc inny plan. Gdy wróci
do Maitland, obieca Pashence, że odda mu mapę· Może nawet mu ją odda, jeśli będzie straszona. Ale
zachowa dla siebie informacje, które zdobędzie na przyjęciu. Powie mu, że będzie rozmawiać wyłącz-
nie z jego przełożonymi - w Rosji.
Oczywiście to bzdura. Jego przełożeni zabiliby ją jeszcze szybciej niż Pashenka, ale musiała zyskać
na czasie. Tak, potrzebowała czasu, żeby obmyślić plan ucieczki. A jak można spędzić te chwile lepiej,
niż słuchając angielskich tajemnic wojskowych?
Zawsze udawało jej się wyjść cało z każdej opresji.
Tym razem też tak będzie. Uśmiechnęła się· I skrzywiła z bólu, gdy rana gojąca się na wardze pękła.
William stał ze skrzyżowanymi ramionami i słuchał, jak jego dzieci śpiewają dla gości. Miały na
sobie nowe sukienki i stały w jednej linii. Samantha, w ślicznej sukni z różowej satyny, która
podkreślała jej zaróżowione policzki, akompaniowała na fortepianie z delikatnym uśmiechem na
ustach. Gdy dziewczynki skończyły, ukłoniły się, a goście dzieci klaskali i wołali:
- Uroczo! Wspaniale!
Wszyscy się uśmiechali, widząc w dzieciach puł-
kownika własne pociechy.
Samantha szeptem poinstruowała dziewczynki i Agnes z Vivian wypchnęły przed siebie Marę, któ-
ra się ukłoniła. Klaskanie wzmogło się i upojony ojcowską dumą William usłyszał okrzyki:
- Brawo!
Zanim aplauz ucichł, Samantha wyprowadziła dziewczynki z pokoju muzycznego, trzymając Em-
meline za rękę, żeby dziewczynka nie mogła przesyłać całusów w stronę gości.
- To było urocze, pułkowniku Gregory - pochwaliła lady Blair. - Ma pan bardzo utalentowane dzieci.
- Oczywiście. - Uśmiechnął się, jakby jego córki tworzyły najznakomitszy chór, o czym był zresztą
przekonany. - Mają bardzo utalentowanego ojca.
Wszyscy się roześmiali. Byli zadowoleni z rozrywki, z jedzenia i wina. Byli zadowoleni z tego, jak
Teresa ich usadziła, i podobały im się dekoracje. A ci, którzy znali prawdziwy powód, dla którego
wydano przyjęcie, cieszyli się z obecności lorda i lady Featherstonebaugh oraz z uwagi, jaką lady
Featherstonebaugh przejawiała, ilekroć ktoś ważny stawał obok niej i "w tajemnicy" mówił o ruchach
angielskich wojsk, planach sabotażu, a nawet o sposobach przeniknięcia do ambasady rosyjskiej w
Paryżu.
Tak. Wszystko szło zgodnie z planem Williama. Wszystko poza adorowaniem Teresy.
Przez drzwi zobaczył, że pani Chester zabiera dzieci od Samanthy i pokazuje jej, że powinna wrócić.
Wcale nie miał ochoty żenić się z Teresą. A wszystko przez Samanthę. To ona odciągała go od obo-
wiązków. Przez nią traktował kwestię małżeństwa z taką obojętnością.
l
ak zwykle obecność pięknej guwernantki wywołała podekscytowanie. Gdy goście przeszli do
jadalni i służący nakryli do stołu, Duncan wzniósł kieliszek w jej stronę.
- Guwernantka dziewczynek wykonała świetną pracę, przygotowując ten występ.
_ Tak, to prawda. - William powiedział tylko tyle, ale ona zarumieniła się·
Lady Stephens przystanęła, a obok niej zatrzymał się również generał Stephens. Zerkali to na Saman-
thę, to na Williama. Dostrzegli wystarczająco dużo w jego spojrzeniu, w jej opuszczonych powiekach
i usztywnionej postawie, a inni też zaczęli coś zauważać. William nie chciał, żeby ludzie plotkowali o
nim i jego guwernantce. Ale gdyby tak się stało, wszystko byłoby znacznie prostsze. Gdyby w ten
sposób zniszczył jej reputację, musiałby się z nią ożenić, i z jakiegoś powodu wydawało mu się to
świetnym pomysłem.
Czy omotała go jakąś magiczną siecią, że rozmyślał o takich głupstwach?
_ No cóż! - Duncan głośno klasnął w dłonie, aż inni zwrócili na niego uwagę. - Chodźmy jeść. la, na
przykład, potrzebuję towarzystwa podczas kolacji. - Dziarskim krokiem ruszył w stronę Teresy.
Teresa odwróciła się do niego plecami i wyszła.
Goście sapnęli i spojrzeli na zlekceważonego Duncana, który z typową dla siebie swadą powiedział:
_ Damy nie mogą mi się oprzeć.
Wszyscy ze śmiechem przeszli do jadalni, gdzie podano niewielki posiłek, który miał pozwolić go-
ściom wytrwać do kolacji podczas balu.
Duncan przesunął się do Williama.
_ Przestań się gapić na pannę Prehdregast.
Porucznik Du CIos zaoferował Samancie ramię, które ta przyjęła. Słuchała porucznika, ale jej oczy cały
czas zwracały się w stronę Williama i poczuł ogarniający go od stóp do głów dreszcz. Pociągała go w
każdej śekundzie. Chciał chodzić za nią, jak ogier za klaczą. Pragnął posiąść ją od tyłu, chwycić jej bio-
dra i zanurzyć się w niej. Położyć ją na plecach, rozchylić jej nogi i pieścić ją do granic rozkoszy.
Chciał, by wzięła go do ust...
Pośpiesznie wyszedł z pokoju muzycznego. Mógł sobie fantazjować o byciu ogierem, ale nie chciał
wyglądać j ak ogier.
- Mało brakowało, i musiałem się poniżyć. - Duncan mówił cichym głosem. - Mam nadzieję, że to
doceniasz.
William zauważył z zadowoleniem, że lady Featherstonebaugh szła pod ramię z lordem Hartunem i
słuchała uważnie.
- ... ale widzę, że chyba nie - dokończył Duncan. _ To niesamowite. Ty obserwujesz pannę
Prendregast, a lady Marchant obserwuje ciebie.
- A ty obserwujesz lady Marchant. - William kiwnął głową, gdy goście gratulowali mu utalentowa-
nych córek. - Co zrobiłeś, że Teresa tak cię potraktowała?
- Podobam się jej, ale nie chce, żebym jej się podobał.
- Naprawdę? - Bez cienia zazdrości William zastanowił się nad tym. - A tobie ona się podoba?
- Jak cholera. A ty, no cóż, nie chcesz jej, czy tak?
- Tego nie powiedziałem.
- Nie musiałeś. To oczywiste, przynajmniej dla mnie.
William wziął kieliszek wina od przechodzącego obok służącego.
- Ona jest bogata. Ty nie masz złamanego grosza. Duncan przyglądał się Teresie, która prowadziła
gości do zastawionego potrawami stołu.
- Mógłbym dać jej szczęście. - Zatrzymując się gwałtownie, odciągnął Williama do pustego gabine-
tu. - Poczekaj. Chcesz powiedzieć ... że ci nie zależy? Ani trochę? - Przybierając zasadniczy ton głosu,
powiedział: - Mówię o uwiedzeniu kobiety, która spełnia wszystkie wymagania z twojej listy idealne]
zony.
- To nie jedyna kobieta, która spełnia te wymagania. - William posłał Duncanowi groźne spojrzenie.
- A ty choć raz powinieneś się postarać, by mieć uczciwe zamiary.
Duncan przyjrzał się uważnie Williamowi i to, co zobaczył, najwyraźniej sprawiło mu radość, bo od-
prężył się i uśmiechnął.
- Być może, jeśli chodzi o Teresę ... Ale muszę być bardzo ostrożny. A ty robisz świetną robotę,
rujnując reputację panny Prendregast i to tylko samym spojrzemem.
To był dzień prawdy.
- Więcej niż spojrzeniem. Pocałowałem ją·
- Raz?
-Raz.
- Do diabła, nie ma się z czego spowiadać. Kusi cię, żeby dostać więcej? - Duncan roześmiał się·
Oczywiście, że cię kusi. Okazałeś to wyraźnie.
- Nie powinienem. - Nie, dopóki ... Ale musiał skupić
się
na powodzeniu swojej misji, zanim będzie
mógł zrobić jakiś krok.
- Dlaczego? Jak tylko ją zobaczyłem, powiedziałem ci, że jest stworzona dla ciebie. - Duncan dał mu
kuksańca w bok. - No dalej! Przez całe życie robiłeś to, co należało: Zabaw się trochę·
_ Chcesz powiedzieć, żebym uczynił z niej swoją kochankę? - William potrząsnął głową·
- To nie byłoby w porządku. Ona jest niewinna.
-Och.
.
- Tak czy inaczej, to niemożliwe. Umieściłem ją w jednym z domków dla gości, z dala ode mnie.
- Umieściłeś ją ... poza domem? W domku dla gości, gdzie będziecie mogli urządzić sobie całonocną
orgię i nie martwić się o twoje dzieci?
.
William wzdrygnął się. Duncan klepnął go w ramię. - Dobra robota, przyjacielu. Już nigdy nie będziesz
spać we własnym łóżku.
William poszedł za Duncanem i obserwował, jak przyjaciel wszedł do jadalni.
Czy to właśnie William zrobił? Czy właśnie dlatego tak chętnie pozwolił Samancie uciec spod
swojego dachu? Czy w głębi duszy planował wyprowadzenie jej z domu, żeby mógł spędzać noce w jej
ramionach?
Sam tego nie wiedział.
Stał i przysłuchiwał się pobrzękiwaniu sztućców, głosom gości ... głosowi Samanthy. Uwielbiał jej
głos. Raczej niski jak na kobietę, chropowaty i miękki, jakby po całej nocy kochania się poczuła
zmęczenie. To sprawiało, że pragnął, aby jęczała dla niego. A mógł to uczynić. Wiedział, że mógł.
W domku była sama, oprócz Clarindy, która pełniła rolę przyzwoitki. Ale Clarinda większość czasu
spędzała w dużym domu, więc ...
Duncan wyszedł z jadalni, jakby trafiony z armaty. Półgębkiem odezwał się do Williama.
- W twoim gabinecie. Teraz ..
Poszedł za Duncanem, uśmiechając się i kiwając głową do mijanych gości, a gdy stanął przed
drzwiami gabinetu, wszystko wróciło do normy. A raczej do tego, co było normą przed przybyciem
panny Prendregast. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
- O co chodzi?
Duncan wyszedł z cienia, a jego zazwyczaj radosna twarz była zasępiona.
- O tego głupca Featherstonebaugha. Teresa słyszała, jak rozmawiał z lady Featherstonebaugh.
William od razu się skoncentrował.
- Gdzie?
_ W pokoju muzycznym, przed chwilą· - Duncan zrobił smutną minę. - Nie jest zbyt przebiegły.
William kiwnął głową·
_ Dlaczego Teresa przyszła do ciebie?
_ Ponieważ uważała, że ta rozmowa była dziwna, a ciebie nie było w jadalni. - Duncan z irytacją
zamrugał. - Posłuchaj! Featherstonebaugh powiedział lady Featherstonebaugh, że powinna oddać
Pashence mapę albo będą mieli więcej problemów.
_ Mapę? - William skrzywił się·
_ Teresa nie słyszała wszystkiego, ale wygląda na to, że lady Featherstonebaugh ukradła jakąś mapę
w drodze tutaj i trzyma ją jako gwarancję, że Pashenka ... Duncan wzruszył ramionami i włożył ręce
do kieszeni - ... że jej nie zabije.
_ A więc to Pashenka zrobił jej te siniaki.
_ Myślę, że możemy tak założyć.
_ Załowałbym jej ... gdyby nie była odpowiedzialna za śmierć tylu ludzi. - Jego żony, Mary.
William nerwowo zacisnął pięści. Myśl, że zmarła w taki sposób ... - Co to może być za mapa?
_ W drodze tutaj zatrzymali się w domu kapita-
na Farwella. - Duncan pogładził wąsy, opadające na policzki. - Wyślij do niego posłańca i dowiedz
się, ale to nie ma większego znaczenia. Lady Featherstonebaugh jest bardzo przebiegłą kobietą·
Dobrze wiesz, że mapa jest ważna.
William myślał intensywnie.
- Gdzie jest mapa?
_ Featherstonebaugh nie wiedział. - Duncan podszedł do biurka. - Stary głupiec zdradziłby to,
gdyby mógł.
- Zapewne. - Kilku najwybitniejszych, najbardziej inteligentnych ludzi w kraju pracowało dla
Williama, ale żaden z nich nie miał do czynienia z takimi operacjami. Żaden z nich nie przydałby się w
sytuacji takiej, jak ta. - Dziś wieczorem, gdy zacznie się bal, przeszukasz ich sypialnię, ale byłaby
równie głupia, jak jej mąż, gdyby nie trzymała mapy przy sobie.
- Tak właśnie pomyślałem. - Duncan bawił się ołówkami na biurku Williama. - Moglibyśmy ją
aresztować i zabrać jej mapę.
- Ale chcemy, żeby wróciła do niego ze wszystkimi fałszywymi informacjami, które zdobędzie
podczas przyjęcIa.
Duncan podniósł jeden z ołówków, przyjrzał mu się, a potem unosząc brew spojrzał na Williama.
- Nie sądzę, aby udało się nam skłonić starą kobietę do tego, by się rozebrała ...
- Jesteś wspaniałym uwodzicielem. - William wy_ szczerzył zęby. - Ty to zrobisz.
Duncan potarł podbródek dłonią, udając, że się zastanawia.
- Właśnie sobie przypomniałem. W zasadzie nie jestem takim wspaniałym uwodzicielem.
- Musimy dokonać zamiany.
Duncan kiwnął głową.
- Damy jej fałszywą mapę, zamiast prawdziwej.
- Gdybyśmy wiedzieli, gdzie ona jest, i gdyby komuś udał się ten numer, moglibyśmy to zrobić. -
William rozważył i odrzucił kilka strategii. - Ale komu i jak?
ROZDZIAŁ 20
Teresa przyjrzała się swojemu dziełu. Najcudowniejszy brzoskwiniowy jedwab opadał udrapowany z
sufitu wzdłuż ścian, przekształcając salę balową w przytulny, pastelowy harem. Kryształowe kandela-
bry iskrzyły się ponad głowami tysiącem świec. Orkiestra wspaniale grała. Szampan lał się strumienia-
mi, a panie porywane były do tańca. Panowie zbierali się w grupkach, rozmawiali i tylko od czasu do
czasu zaglądali do pokoju karcianego lub wychodzili na zewnątrz zapalić - to zawsze był znak, że
dobrze się bawią. Nawet William zajmował się swoimi sprawami zamiast się gapić na Samanthę·
Na sali nie było Duncana Monroe'a. Świetnie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, nadal go nie będzie.
Gdy Teresa rozglądała się po rozbawionym towarzystwie, nie mogła sobie przypomnieć, by w
dzieciństwie zrobiła cokolwiek niestosownego. Była posłuszna, chętna do nauki, na tyle inteligentna,
by nie wpadać w kłopoty - po prostu chluba rodziców, ale ... najwyraźniej płaciła teraz za jakiś
straszliwy grzech z przeszłości, ponieważ na tym przyjęciu nic nie szło tak, jak powinno.
Po pierwsze William z tym swoim idiotycznym zauroczeniem guwernantką. Plotki roznosiły się
lotem błyskawicy, ale Teresa umiała radzić sobie ze skandalem towarzyskim. Podczas całego
przyjęcia często zagadywała do Samanthy, a do największych plotkarek na przyjęciu mówiła o niej
w samych superlatywach. Upewniła się nawet, że błękitna suknia balowa Samanthy wygląda
idealnie. Udało się jej uciszyć najgorsze plotki, ale jeśli William nadal będzie w taki sposób patrzeć
na Samanthę, nie uda się opanować sytuacji.
A im więcej czasu Teresa spędzała z Williamem, tym częściej się zastanawiała, czy rzeczywiście wy-
starczająco zależy jej na zdobyciu go. Lubiła pułkownika, ale ...
No cóż. Tutaj pojawiał się drugi problem - Monroe Duncan, były dragon królewskiej armii, a obecnie
wielki dupek. Przyglądał się jej. Przyglądał się tak głodnym wzrokiem, że czasami czuła, jak płoną jej
policzki, i zastanawiała się, jaką władzę miało nad nią gorące spojrzenie tego mężczyzny. To, o co nie
dbał wcześniej, teraz go interesowało i dał to bardzo wyraźnie do zrozumienia. A ona ... ona nie chciała
mieć z nim do czynie.nia.
No cóż. Chciała. Ale powstrzymywała ją durna.
Durna i ... kobiece plany. Kobieta miała prawo zmienić plany, ale Teresa nie zmieniała swoich pod pre-
sją, a pan Monroe wywierał na nią presję. Nie słowami, ale tym zatrzymującym dech w piersiach
spojrzeniem. Otworzyła wachlarz, by ochłodzić gorące policzki.
A teraz kolejny dowód na to, że musiała czymś zgrzeszyć w przeszłości - w jej stronę kuśtykała lady
Featherstonebaugh, która zaczęła mówić zanim podeszła do Teresy.
- Cóż za wspaniałą młodą kobietę pułkownik Gregory zatrudnił jako guwernantkę.
Teresa przyjrzała się krytycznie starszej kobiecie. Jej suknia słomkowego koloru z wąskimi rękawami
i głębokim dekoltem byłaby odpowiednia dla młódki, ale nie dla kobiety po czterdziestce, a już z
pewnością nie dla kobiety, która musi wspierać się na lasce. Wachlarz z piór i pióra wpięte we włosy
były ładnymi dodatkami, ale sprawiały, że lady Featherstonebaugh wyglądała na zmęczoną. Miała
sińce pod oczami, jakby się nie wyspała. Poczucie winy, zdecydowała Teresa. poczucie winy z
powodu tajemniczej mapy. Była wściekła na lorda Featherstonebaugha, że wspomniał o mapie, a
Duncan był roztrzęsiony, gdy Teresa powiedziała mu o rozmowie, którą usłyszała. Najwyraźniej ta
mapa była ważna, chociaż Teresa nie wiedziała dlaczego i niespecjalnie ją to obchodziło.
_ Panna Prendregast urnie grać, śpiewać, dbać dzieci, owinęła sobie wokół palca wszystkich męż-
czyzn na przyjęciu ... Może uwieść swojego pracodawcę ... - Orkiestra zagrała, na parkiecie pojawiły
się pary, a lady Featherstonebaugh uśmiechnęła się radośnie. - Raczej upokarzające, prawda, lady
Marchant?
Teresa nie lubiła lady Featherstonebaugh. Nigdy jej nie lubiła, a ona odwzajemniała w pełni to uczu-
cie, zresztą jak w przypadku każdej znanej sobie kobiety. Teresa uważała ją za pustą i okrutną osobę,
która z wiekiem stawała się coraz bardziej zgorzkniała. To był tego dowód. Pierwszy raz zamieniły
kilka słów, a lady Featherstonebaugh już wbijała Teresie szpile. Bardzo bolesne.
_ Proszę się nie martwić o pułkownika Gregory'ego. Ja się nie martwię. Panna Prendregast jest
równie uroczą, co rozsądną kobietą i z pewnością nie zamierza uwieść człowieka o takiej pozycji i
tak majętnego, jak jej chlebodawca.
_ Więc ktoś powinien mu o tym powiedzieć. Od dwóch dni robi do niej maślane oczy. - Lady Fe-
atherstonebaugh machnęła ręką, kończąc temat, bo udało się jej zasiać ziarno niepokoju. - Ale nie
dlatego tu przyszłam. Chciałam się komuś zwierzyć. Innej kobiecie... a jest ich tutaj niewiele. -
pochylając się, zniżyła głos. - Przypomniałam sobie, gdzie słyszałam nazwisko panny Prendregast.
Teresa nadstawiła uszu, chociaż nie dała tego po sobie poznać.
- Czyżby?
- Panna Prendregast jest tą znaną złodziejką, która grasowała po Londynie jakieś sześć lat temu.
Kręciła się koło teatru i kradła mężczyznom portfele i przechwalała się, że uciekając, posyłała im
uśmiech. - Składając wachlarz, lady Featherstonebaugh przycisnęła go do nabrzmiałej wargi. -
Sądzę, że należałoby powiedzieć o tym pułkownikowi Gregory'emu, prawda?
Teresa, zupełnie zaskoczona, wpatrywała się w lady Featherstonebaugh, \\J)'glądającej śmiesznie w
szykownej sukni. Policzki miała przypudrowane różem ... a może były to siniaki?
A potem dotarło do niej znaczenie słów lady Featherstonebaugh. Do diabła. Teraz Teresa przypo-
mniała sobie tę opowieść. Adorna wzięła pod swoje skrzydła złodziejkę i nauczyła ją, jak elegancko
mówić, poruszać się, co czytać, jak i czego uczyć.
Co powinna zrobić z tą wiedzą? Nie mogła od razu podjąć decyzji, ale z przyjemnością
pokrzyżowałaby plany lady Featherstonebaugh.
- Wiem, o kim mówisz, moja droga, ale pomyliły ci się nazwiska. To panna Penny Gast - wymówiła
wyraźnie - była złodziejką. Łatwo się pomylić. Zwłaszcza komuś w podeszłym wieku, kto ma pro-
blemy ze słuchem.
Twarz lady Featherstonebaugh zalała się purpurowym rumieńcem. Przez moment Teresa
zastanawiała się, czy nie powinna usunąć się z zasięgu jej laski. Jednak lady Featherstonebaugh
spytała niskim głosem:
- J
esteś pewna?
- Tak.
- Muszę usiąść.
- Potrzebuje pani pomocy? - Teresa naprawdę była zaniepokojona. Od przyjazdu lady Featherstone-
baugh bardzo mocno utykała, jakby dopadła ją straszliwa podagra. Nie żeby sobie na to nie zasłużyła
... Teresa nigdy nie znała tak podłej starej kobiety, ale nie mogła ze spokojem przyglądać się jej
cierpiemu.
- Dojdę do swojej sypialni. - Lady Featherstonebaugh posłała Teresie uśmiech tak przepełniony nie-
nawiścią, że ta się cofnęła.
Gdy odeszła, Teresa rozmasowała gęsią skórkę na ramionach. Gdyby lady Featherstonebaugh mogła,
na pewno wyrządziłaby jej krzywdę. Im wszystkim. Teresa rozejrzała się za Samanthą i zobaczyła, że ta
rozmawia z lordem Hartunem. Lady Featherstonebaugh mogła wyrządzić krzywdę Samancie i miała ku
temu środki.
Można było usprawiedliwić lady Featherstonebaugh.
lej
mąż wywijał na parkiecie z jedną z młod-
szych dam, a jego dłonie wędrowały po jej plecach. Stary zbereźnik mógł każdą kobietę doprowadzić
do szaleństwa i okrucieństwa, ale Teresa wątpiła, aby miał jakiś wpływ na swoją żonę. Lady
Featherstonebaugh to był zbyt silny charakter.
Teresa przeniosła wzrok na Williama. Stał i rozmawiał zniżonym głosem z tym padalcem Duncanem
Monroe'em, który wreszcie postanowił' się pojawić. Duncan ... najlepszy przyjaciel Williama. Duncan -
zawsze szyderczy, zawsze obserwujący ... zawsze pożądany. I te jego cholerne oczy.
Znowu spojrzała na Williama. William i Duncan bardzo często ostatnio rozmawiali zniżonym
głosem. Duncan zniknął z jadalni, gdy powiedziała mu o mapie, i do kolacji nie pojawił się ani on, ani
William. A ostatniej nocy, gdy pozostali goście poszli spać, a ona wymknęła się na dół po szklaneczkę
whisky damom nigdy nie proponowano whisky, ponieważ były zbyt delikatne - słyszała ich głosy w
gabinecie Williama. Chociaż przyłożyła szklankę do drzwi, nie usłyszała więcej niż kilka oderwanych
słów - "Featherstonebaugh" i "Pashenka". A przecież gdy opuszczała Londyn, hrabia Pashenka
rozpuścił plotkę, że jest chory. Jednak wszyscy wiedzieli, że wyjechał na jakieś spotkanie.
Czyżby przyjechał tu, do Krainy Jezior? Czy William i Duncan przez przypadek pojmali go podczas
jednej z tych swoich nocnych eskapad? Byłaby to głupia pomyłka, zwłaszcza 'w przypadku dwóch cał-
kiem inteligentnych mężczyzn, ale przecież co do niej też się pomylili ...
Spojrzała na bąbelki w swoim kieliszku i zmrużyła oczy.
Featherstonebaugh. Pashenka. Działalność Williama i Duncana, polegająca na łapaniu złoczyńców ...
Gwałtownie uniosła głowę. Rozejrzała się uważnie po sali. Za wielu generałów. Za dużo ambasado-
rów. Za dużo ubranych na czarno mężczyzn, których obecności na przyjęciu nie tłumaczyło ani ich
pochodzenie, ani pieniądze, ale którzy posiadali władzę i tajne informacje. Ludzie z Biura
Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Rozpoznała ich, chociaż nie znała powodu ich obecności.
Przywołała obraz Williama i DUJlcana. Nie zatrzymali jej powozu, ponieważ wzięli ją za zwykłego
bandytę· Początkowo zaś myśleli, że była szpiegiem, uciekającym z Londynu w ślad za swoim
dowódcą, hrabią Pashenką. Och, tak.
Mieszkała w Indiach i tam odczuła na własnej skórze rywalizację między Anglią i Rosją o bogactwa
Wschodu. Dobrze wiedziała, że szpiedzy działali w każdym tamtejszym mieście. Nie zdawała sobie
jednak sprawy, że byli również w Anglii.
No cóż. Teraz się dowiedziała.
Szpiedzy. Wylądowała w gnieździe szpiegów.
*
Samantha podziękowała panu Langdonowi za taniec - jego drugi i ostatni tego wieczora - i poże-
gnała się z nim. Drzwi na taras były otwarte, podmuchy wiatru unosiły brzoskwiniowy jedwab, jednak
w sali balowej robiło się coraz bardziej duszno i Samantha czuła się zmęczona. Zmęczona tańcem,
ciągłymi rozmowami, niekończącymi się pochlebstwami i tym, że pułkownik Gregory ani razu nie za-
tańczył z nią walca. Zamiast tego prowadził poważne rozmowy z panem Monroe'em, a później z lor-
dem Hartunem.
W zasadzie Samancie na tym nie zależało. Być może wydawało się jej, że jest zakochana w pułkow-
niku Gregorym, ale traktowała miłość tak, jak powinno się ją traktować, czyli jak obłok dymu z
komina, który rozwieje się na wietrze. Może gdyby całowała się z innymi mężczyznami, wtedy także
by się jej wydawało, że jest w nich zakochana.
Tak. To był rozsądny plan. Będzie się całować i porównywać, a pod wpływem namiętności innych
mężczyzn zniknie ucisk, jaki czuła w okolicach serca, i znowu będzie sobą, panną Samanthą
Prendregast, niezależną, pełną energii i pewną siebie.
Uśmiechnęła się i uciekła do eleganckiego i pustego pokoju dla pań. Na ścianach wisiały lustra, na
stolikach ustawiono dzbanki z wodą, chusteczki i puder. Z westchnieniem ulgi nalała wody do
miednicy, zamoczyła chusteczkę, wycisnęła ją i przetarła twarz. Poczuła przyjemny chłód i zamknęła
oczy.
Pod powiekami od razu pojawiła się postać Gregory'ego. Zaden inny mężczyzna tak się nie nosił:
ciemnoniebieska marynarka, brokatowa kamizelka, czarne spodnie. To, że lubiła na niego patrzeć, nie
oznaczało, że staczała się po równi pochyłej w otchłań rozpusty. A jego twarz ... Wielu było przystoj-
niejszych
mężczyzn,
ale on miał szlachetne, wyraziste rysy. Po sposobie, w jaki się nosił, po wyrazie
jego twarzy, zorientowała się, że umiałby się nią zaopiekować.
Usłyszała kroki, lekkie i energiczne. Ktoś nadchodził.
Lady Marchant, w sukni z czerwonego jedwabiu, pachnąca różami i z kieliszkiem szampana w
dłoni.
- Szukałam pani - powiedziała.
Co tym razem?
Lady Marchant usiadła na stołku naprzeciwko i postawiła kieliszek na stole. Ujęła dłoń
Samanthybył to gest, który wywołał u Samanthy podenerwowanie.
-Jest pani sama na świecie - powiedziała. _ Nie ma nikogo, kto udzieliłby pani rady, więc ja to
zrobię.
- Dobrze.
Dlaczego?
- Du CIos jest uroczy, ale biedny. Podbiła pani serce pana Langdona. Jest wdowcem, z ośmioma ty_
siącami rocznie. Oczywiście .musiałaby pani patrzeć na
tę
twarz każdego ranka przy śniadaniu, więc
należałoby się poważnie zastanowić. Lord Hartun ... byłabym ostrożna. Jest wolny, ale wątpię, by
jego rodzina panią zaakceptowała, nawet gdyby stracił głowę na tyle, by się oświadczyć.
Z mieszaniną zaskoczenia i cynizmu Samantha próbowała zrozumieć, co kierowało lady Marchant.
Egoizm, z pewnością, ale sprawiała wrażenie tak ... szczerze oddanej. Zdecydowanej. I niemal...
zażenowanej rolą mentora. Samantha musiała przełknąć dwa razy ślinę, nim zdołała się odezwać.
- Proszę
pani, ja nie ... nie jestem tu, by znaleźć męża.
- Więc jest pani bardzo nierozsądna. - Usta lady Marchant były zaciśnięte, a w jej oczach widać było
zdecydowanie. - Jedzą pani z ręki. Nie obchodzi ich, że jest pani guwernantką. Jeśli postarałaby się
pani trochę, mogłaby pani zostać żoną. Nigdy więcej nie musiałaby pani pracować.
Samantha energicznym ruchem rzuciła chusteczkę do miednicy.
- Lubię pracować.
- Bzdura. Lubię panią. Nie wiem dlaczego. Nie powinnam, ale lubię. - Zerkając w stronę drzwi, zni-
żyła głos. - Lady Featherstonebaugh rozpoznała panią. Z Londynu. Z ulicy.
Samantha zrozumiała wszystko w jednej chwili.
Rozpoznano ją. Przyłapano. Złodziejkę. Na zawsze. Może właśnie teraz lady Featherstonebaugh
mówiła o tym Williamowi i następnym razem, gdy na nią spojrzy, w jego oczach dostrzeże obrzydzenie.
Tego właśnie się bała. Poczuła przeszywający ból w piersiach, gdy zaczerpnęła powietrza.
- Psiakrew. - Słowa same wyrwały jej się z ust. Rozumiem, że muszę wyjechać. Natychmiast.
Lady Marchant chwyciła ją za ramię i potrząsnęła
mą·
- Nie. Będę panią kryć. Powiedziałam jej, że się pomyliła. Jest pani bezpieczna. Powtarzam pani, je-
śli szybko złapie pani męża, nikt się nie dowie.
Samantha nie rozumiała, dlaczego lady Marchant mówiła te wszystkie rzeczy.
- To ... straszne. Byłabym skazana na męża, który się mnie wstydzi.
- To lepsze niż bycie starą panną. - Teresa niecierpliwie machnęła ręką. - Jest pani na tyle znana, że z
bogatym
mężem
u boku będzie pani hołubiona, a nie potępiana.
- A jeśli mój mąż rozzłości się, że tak go oszukałam? - Samantha dobrze pamiętała, jak boli uderzenie
pięścią.
- To nie ma znaczenia. Jest pani na tyle ładna, że przynajmniej przez rok będzie się dobrze bawił. Bę-
dzie chciał mieć dziedzica i następcę, a później i tak znajdzie sobie kochankę. Tak to właśnie się toczy. -
Teresa uniosła kieliszek w stronę Samanthy, a potem wypiła całą jego zawartość. - Czy w niższych
klasach inaczej to wygląda?
- Nie. Małżeństwo jest wszędzie takie samo. Dlatego pie jestem zamężna.
- Zyczę powodzenia. - Lady Marchant skrzywiła usta z niesmakiem. - Jestem damą, bogatą damą, a
mimo to potrzebuję męża, by mnie zapraszano we wszystkie odpowiednie miejsca i widywano z odpo-
wiednimi ludźmi.
Lady Marchant była szczera. Lady Marchant zrobiła jej przysługę. Samantha wyczuła, że może
odpłacić się tym samym.
- Osiągnęła to pani. Nie wolałaby pani raczej sypiać z ukochanym mężczyzną?
Lady Marchant zaskoczona gwałtownie zaczerpnęła powietrza.
- O czym pani mówi?
- Dobrze pani wie, o czym mówię. Ja także panią lubię. Nie wiem dlaczego. Nie powinnam, ale
lubię. _ Samantha uświadomiła sobie, że mówiła prawdę, i zaskoczyło ją to, a jednocześnie
rozbawiło. - Jest pani kobietą, która przez całe swoje życie robiła to, co należało. Wyszła pani za
mąż za odpowiedniego mężczyznę, zabawiała odpowiednich ludzi, nosiła odpowiednie ubrania, ale
... po co? Na pewno nie dla siebie.
_ Lubię moje ubrania i moich ... ludzi, których zabawiam.
_ Nawet nie może ich pani nazwać przyjaciółmi.
Lady Marchant pobladła i powiedziała:
- Przyjaźń to nie wszystko.
Samantha poczuła ukłucie samotności, pragnienie, by porozmawiać z Adorną i pozostałymi dziew-
czętami z Akademii Guwernantek.
- Mnie brakuje moich przyjaciół.
Przez krótką chwilę ta zbita z tropu, zagubiona kobieta również wydała się jej przyjaciółką
i
Sa-
mantha złamała jedną ze swych zasad. Dała komuś radę·
_ Pan Monroe tak bardzo pani pragnie. Mógłby dać pani wiele radości.
- To by nie przetrwało próby czasu.
_ A co trwa, proszę pani? - Samantha usłyszała cynizm we własnym głosie. - Co trwa?
Lady Marchant opanowała drżenie podbródka.
_ Zanim skończy się to przyjęcie, zamierzam zdobyć męża. - Rzucając Samancie wymowne
spojrzenie, dodała: - Najwyższą nagrodę. Pułkownika Gregory'ego. Oczywiście.
_ Jeśli pani to zrobi, obydwoje będziecie oszukani. - Gdy lady Marchant chciała zaprotestować,
Samantha powstrzymała ją ruchem ręki. - Nigdy nie wątpiłam, że zdobędzie go pani. Uważam, że to
wielka szkoda, skoro jest inny mężczyzna, który tak bardzo pani pragnie. Tak czy inaczej, życzę pani
udanego polowania.
Najwyraźniej życzenia Samanthy nie wystarczyły lady Marchant.
- Nie może go pani mieć. Czy zna pani historię śmierci jego żony?
- Nie, pani. - Samantha nie chciała jej poznać, ale słuchała z niezdrową ciekawością.
Lady Marchant mówiła szybko, jakby pragnęła wyrzucić z siebie całą tę historię, zanim się rozmyśli.
- Wszyscy stacjonowaliśmy w Kaszmirze, uroczym miejscu w górach. Chłodnym i wyjątkowo
pięknym. Mieszkaliśmy w osobnych kwaterach i nie umiem opisać samotności, którą się odczuwa,
mieszkając w kraju, w którym wszystko jest obce ... a tubylcy nas nienawidzą. Ktoś przysyłał
zaproszenie, a my jechaliśmy. Przemierzaliśmy setki mil, żeby spotkać się ze starymi przyjaciółmi,
posłuchać plotek z kraju, usłyszeć język angielski bez akcentu. - Patrzyła na Samanthę, ale oczyma
wyobraźni widziała miejsca z przeszłości. - Zawsze odczuwaliśmy pewien niepokój powodowany
obecnością Rosjan, a kiedy coś się działo, William zawsze się zgłaszał, by dowodzić batalionem. Tuż
przed największym balem roku nasi żołnierze zostali wezwani, aby zdławić powstanie. Więc William
znowu wyjechał. Mary była zła, co mnie zaskoczyło, ponieważ Mary była najbardziej spolegliwą osobą,
jaką znałam. Uwielbiała Williama. Zawsze pozwalała, żeby dostawał to, co chciał. Wolała wrócić do
Anglii, ale on nie chciał, więc zostali. Pragnęła, by dzieci chodziły do szkoły w Anglii, ale on nie chciał,
więc dzieci zostały. Tęskniła za rodziną ... mówiłam jej, że takie pobłażanie mężowi nie było dobre, ale
nie słuchała mnie. - Lady Marchant machnęła ręką, odsuwając od siebie te myśli. -
W każdym razie nigdy o nic Williama nie prosiła, ale miała ochotę pójść na ten bal, żeby spotkać się z
przyjaciółmi. Nie pozwolił jej i kazał zostać w domu. Nie wiem dlaczego tamtej nocy mu się sprzeci-
wiła - domyślam się, że się pokłócili. Pojechała sama. Nigdy nie dotarła na bal.
Samantha podała jej chusteczkę, żałując, że nie ma drugiej. Strasznie było słuchać o żonie
Williama, tym jak cierpiała i umarła.
Lady Marchant otarła łzy.
_ Następnego ranka znaleziono jej ciało. Bandyci zepchnęli powóz z drogi. Mary zginęła od razu,
bandyci zabili woźnicę i służących, i zabrali całą biżuterię i ubrania.
Lady Marchant wciągała Samanthę w dramat tamtych wydarzeń.
_ Biedna kobieta - powiedziała Samantha. A co ważniejsze: - Biedne dzieci. - Czy wiedziały, że ich
matka została odarta z ubrań i wrzucona do rowu jak śmieć?
_ William nigdy nie był tolerancyjny, ale po tych
wydarzeniach coś go opętało. Stał się służbistą· Scigał bandytów i wieszał. Łapał każdego Rosjanina,
buntownika i złodzieja w Kaszmirze. - Lady Marchant zadrżała. - Przywiózł dzieci do Anglii i został
pułkownikiem własnego regimentu dziewczynek. Jestem pewna, że wmówił sobie, iż to dla ich
bezpieczeństwa. Obwiniał się o śmierć Mary ..
_ Chyba miał ku temu powody - odparła cicho Samantha. Biedny William ze swoim poczuciem
odpowiedzialności, które tak hołubił, ale przez które jednocześnie cierpiał. Jak bardzo musiał przeżyć
śmierć ukochanej żońy. Jak bardzo musiał pragnąć zemsty ...
_ Oczywiście, że tak. Traktował uczucia Mary jako coś oczywistego. Nie zdawał sobie sprawy, kim
dla
niego była, dopóki jej nie zabrakło. Boże. - Ściskając chusteczkę w dłoni, lady Marchant odetchnęła
ciężko.
Samanthę nagle olśniło i powiedziała:
- Jest pani na niego zła za to, że ją opuścił.
- Zapewniam panią, że mnie nie będzie tak traktował. - Oczy lady Marchant lśniły od łez i gniewu. _
Ale, Samantho, przysięgam pani. Lepiej proszę zostawić Williama mnie. Wybaczy pani wszystko, ale
nie to, że była pani złodziejką.
ROZDZiAŁ 21
Muzyka z sali balowej rozbrzmiewała na zewnątrz, ksiyżyc oświetlał trawnik i jezioro, a Samantha, ku
oburzeniu Williama, stała na tarasie i rozmawiała z pożerającym ją spojrzeniem porucznikiem Du Ciosem.
o ona sobie wyobraża? Nie dalej jak wczoraj zapewniała go, że nie zostanie sam na sam z poruczni-
kiem, co William pochwalał. Teraz opierała się zalotnic o porycz
i
patrzyła na Du CIosa tak bałwochwalczo,
że ten gnojek niemal rozpływał się ze szczęścia. Pochylił się nad nią ... Jego usta niemal dotknęły jej ust...
William walnąl drzwiami o ścianę.
- Poruczniku!
Du Cios podskoczył i odwrócił się, unosząc pięści.
- Potrzebują pana wewnątrz!
Porucznik mial czelność odpysknąć.
- Kto taki?
W rzeczy samej, kto.
- Gospodyni balu. Potrzebuje partnera do tańca.
Porucznik Du CIos zawahał się, wiedząc, że był to absurdalny pretekst, i miał ochotę przeciwstawić się
Williamowi, ale zabrakło mu odwagi. Strzelił obcasami i ukłonił się Samancie.
- Czy mogę odprowadzić panią do środka, panno Prendregast?
- Tu mi dobrze, poruczniku Du CIos.
Du CIos skłonił się ponownie i sztywno pomaszerował w stronę sali balowej. Zatrzymując się obok
Williama, powiedział:
- Czy idzie pan, pułkowniku Gregory?
William patrzył się na niego, dopóki porucznik Du CIos nie spuścił wzroku. Potem rzekł:
- Niech pan nie będzie niegrzeczny. - Nie oglądając się na porucznika, podszedł do Samanthy i spojrzał na
nią ponuro.
- Postanowiłam całować więcej mężczyzn.
- Co? - Nie szedł za nią tutaj, żeby usłyszeć coś takiego.
- Od kiedy mnie pan pocałował, jestem ... - najwyraźniej szukała właściwego słowa - ... rozbita. Kiedy
pana widzę, rumienię się.
Opierając się o poręcz, skrzyżował ramiona.
- To urocze.
Mówiła dalej.
- Nie· mam apetytu i często marzę, zwłaszcza wtedy, gdy inni do mnie mówią.
- Doprawdy? - Sprawiła, że miał ochotę mruczeć.
Mruczeć i mruczeć.
Potrząsnęła głową z dezaprobatą.
- To po prostu nie dopuszczalne i po zastanowieniu doszłam do wniosku, że jedyną metodą jest nabranie
doświadczenia.
- Zgadzam się.
Zawahała się, a potem bardzo cicho powiedziała:
- To dobrze.
- Ale - zauważył - doświadczenia nie trzeba zdobywać z wieloma mężczyznami. Zwłaszcza takimi,
jak Du CIos.
- Wszyscy mnie ostrzegają, że jest kobieciarzem, więc na pewno umie całować.
- Umie rujnować reputację młodych kobiet. Ja pomogę pani dowiedzieć się więcej o całowaniu.
- Ale to nie spowoduje, że przestanę się rumienić na pana widok.
- Może ja też zacznę się rumienić.
Była taka bystra, a jednocześnie taka niemądra. I taka ... piękna. Jej skóra lśniła w świetle świec. Peł-
ne usta drżały - naprawdę była zraniona. Zmartwiona. Nieszczęśliwa. Nie wiedziała, co zrobić z
uczuciami, które w niej narastały.
On wiedział, ale nie powinien. Nie powinien obejmować jej ramieniem. Nie powinien jej całować,
jak to uczynił tamtej nocy. Jednak w jakiś sposób "nie powinien" zmieniło się w "zrobił", gdy objął jej
odzianą w jedwab talię.
Oparła dłonie o jego tors. Odwróciła głowę.
- Samantho - szepnął i pochylając głowę, odnalazł jej usta.
Słodkie. Była taka słodka. Taka zaskoczona, oddana, chętna, niedoświadczona ... Przerwał pocałunek,
jakby mogło go to uczynić lepszym. A był największym na świecie łajdakiem. Deprawować guwernant-
kę własnych dzieci i wyobrażać sobie jeszcze większą deprawację .. ·
Był zawodowym żołnierzem. Każdemu by powiedział, że nie posiada wyobraźni, a jednak okazało
się inaczej. Gdy przytulał ją do siebie, czując jej ciepło, wzgórki jej piersi, widząc krągłe ramiona, jego
wyobraźnia podsunęła mu wyraźny obraz dwóch ciał
splecionych na łóżku. Chwyciłby jej biodra i wszedł w nią delikatnie, wiodąc ją do namiętności.
Czyniąc z niej kobietę - swoją kobietę·
_ Pułkowniku, proszę - Samantha odezwała się
zduszonym głosem. - Ktoś może zobaczyć. - Ręce przycisnęła do boków, jakby wzdragając się przed
dotknięciem go. - A jeśli ktoś zobaczy, dla pana nie będzie miało to znaczenia. Jest pan szanowany w
towarzystwie. Ja nie. Ja jestem guwernantką, a wcześniej - wstrzymała oddech - parałam się jeszcze
mniej godnym zajęciem. Proszę· Wiem, że nie mogę tu teraz zostać, ale proszę nie zmuszać mnie
do porzucenia posady.
Puścił ją, jakby poparzył sobie dłonie.
_ Ma pani rację. Proszę o wybaczenie.
Wygładziła spódnicę·
_ Więc zgadza się pan, że powinnam odejść?
Nie. Nie, wcale się na to nie zgadzał. Ale jeśliby została ... nie mógł się oszukiwać. Jeśliby została,
wylądowałaby w jego łóżku, nawet jeśli miałby ją tam zanieść.
_ Może dobrze byłoby spytać, czy dzieci będą miały nową mamę, co będzie oznaczało, że
guwernantka ... no cóż, zapewne sama będzie chciała wybrać guwernantkę. - Samantha odsunęła się
od niego. - Zakładam, że to lady Marchant będzie tą szczęśliwą kobietą·
Nadal nie odpowiadał. Teraz nie był na to czas. Najpierw musiał zająć się sprawą
Featherstonebaughów. Chociaż niewiele mógł zdziałać dziś wieczorem ...
Ale nie. Musiał być rozsądny. Wyważonym tonem powiedział:
_ Lady Marchant spełnia wszystkie wymagania
z mojej listy i udowodniła, że jest wyśmienitą panią domu. Jest dla omie odpowiednią partnerką·
- Tak. - Samantha uśmiechnęła się chłodno. Więc życzę wam obojgu wszystkiego najlepszego. -
Odwróciła się gwałtownie, zeszła po schodach z tarasu i znikła mu z oczu.
Sięgnął po cygaro i zapalił je. lego lista wymagań w stosunku do ewentualnej żony była warta tyle co
nic. Na papierze Teresa była idealną kandydatką. Doskonale wypełniała swoje obowiązki. Ślicznie wy-
glądała. William ją lubił. A o ślubie myślał z takim samym zapałem, jak o pójściu do lekarza.
Prawdę powiedziawszy, wyglądało na to, że Teresa miała taki sam stosunek do niego. Spędzała z nim
coraz mniej czasu, woląc plotkować z przyjaciółkami lub doglądać służących - lub unikać Duncana tak
wytrwale, że William miał ochotę się zaśmiać. lego przyjaciele byli w sobie zakochani. Niech Bóg ma
ich w swojej opiece.
Dobrze więc. Gdy lord i lady Featherstonebaugh zostaną pojmani, a Pashenka będzie w drodze do
Rosji z mnóstwem fałszywych informacji, oświadczy się Samancie. A potem się z nią ożeni. To było je-
dyne rozsądne wyjście z tej skomplikowanej sytuacji.
W drzwiach za swoimi plecami usłyszał szelest jedwabiu.
Teresa powiedziała:
- Słyszałam wiele wzruszających deklaracji, ale tę chciałabym wyhaftować i oprawić w ramy.
"l
est
dla mnie odpowiednią partnerką". To takie wzruszające.
Nie próbował nic powiedzieć poza:
- Tereso ...
Poczuła nagły, zaskakujący impuls. To było szlachetne. To było niemądre. Mogło spowodować utratę
najwyższej nagrody, zarówno finansowej, jak i społecznej i wcale jej się ten impuls nie podobał.
l
ednak miała dość bycia rozsądną i robienia tego,
czego wszyscy od niej oczekiwali. Miała dość tych wszystkich odpowiednich mężczyzn, którzy jej
nadskakiwali, ponieważ mieli chrapkę na jej majątek. Miała dość wymyślania sposobów, aby ustrzec
się przed łowcą posagów i planowania ślubu z zamożnym człowiekiem, skoro łowcy posagów byli
znacznie bardziej czarujący niż poukładani dżentelmeni.
Uniosła dłoń.
_ Och, przestań. Nie próbuj mnie zmiękczyć. Nie wiem, czy zamierzasz mi się oświadczyć, czy nie,
ale ja zwalniam cię z tego obowiązku. Nie chcę cię· Nie wezmę cię. Już kiedyś wyszłam za mąż za
człowieka, który mnie nie kochał. Lubił mnie. Dobrze się ze mną czuł. Ale mnie nie kochał. Zamiast
tego kochał wojsko. - Wzięła od Williama cygaro i zaciągnęła się. - Jesteś tak cholernie szaleńczo
zakochany w tej swojej guwernantce ...
William gwałtownie wciągnął powietrze w płuca. Czy to dlatego, że przeklęła, paliła, czy też dlatego,
że przedstawiła mu prawdziwy obraz sytuacji. Nie obchodziło jej to.
- Z trudem możesz się skupić na swoim zadaniu, które zresztą rozszyfrowałam. - Znowu się
zaciągnęła. - Ponieważ nie jestem tak głupia, jaką udaję· Prawdę powiedziawszy, jestem
inteligentniejsza od większości zebranych tu mężczyzn - i mam dosyć ukrywania tego.
- Moje zadanie? - spytał ostrożnie.
_ Szpiegostwo. Nie martw się. Nikomu nie powiem. Ale jedno ci powiem na pewno: idź i zdobądź
pannę Prendregast. Jesteś człowiekiem honoru. Jesteś tak cholernie honorowy, że poprosiłbyś mnie o
rękę, ponieważ uważasz, że tak właśnie należy postąpić, i nie uczyniłbyś z panny Prendregast swojej
kochanki, ponieważ to byłoby niewłaściwe.
Za każdym razem, kiedy byśmy się kochali, wiedziałabym,
że wyobrażasz sobie, iż jestem nią. A ja jestem za dobra, żeby mnie tak traktować. - Zrobiła pauzę. - Jest w
domku gościnnym, dąsa się albo płacze, a może, znając ją, zastanawia się, czy powinna pójść za tobą·
Proponuję, żebyś pomógł jej podjąć decyzję.
Wpatrywał się w nią. W cygaro. W sardoniczny uśmiech na jej twarzy.
Uniósł jej dłoń i pocałował ją. Ukłonił się, przeskoczył przez poręcz i zniknął w ciemności.
Zaciągnęła się cygarem. Ależ była idiotką. Idiotką, ale wcale jej to nie obchodziło.
- No cóż. - Z cienia dobiegł głęboki, męski głos. To bylo najbardziej interesujące widowisko, jakie
kiedykolwiek widziałem.
Odwracając się, obserwowała z drżącym sercem wyłaniającą się z cienia postać.
Psiakrew. To był on.
Duncan pochylił się nad nią.
- A przechwalałaś się, że zawsze zdobywasz mężczyzny, na którym ci zależy.
Światła z sali balowej delikatnie oświetlały jego twarz i dostrzegła dołeczki w jego policzkach. I siniaka.
- Od jak dawna podsłuchiwałeś?
- Oczywiście szedłem tutaj za tobą. Byłem żywotnie zainteresowany wynikiem tej pogaduszki.
- Doprawdy? A co cię obchodzi, czy wyjdę za Williama?
- Wtedy nic mogłabyś mnie poślubić.
Tak mocno zaciągnąła się cygarem, że zaczęła kasłać. Duncan, całkiem nie jak dżentelmen, uderzył ją w
plecy.
- Oddaj mi to. - Wyjął cygaro z jej dłoni i wyrzucił je w krzaki. Chwycił ją za ramiona, pochylił się i
pocałował ją w usta.
Odepchnęła go od siebie i z całych sił uderzyła w twarz. Nienawidziła go. Boże, jak bardzo go niena-
widziła! Gdy szykowała się do kolejnego uderzenia, złapał ją za nadgarstek.
- To, moja droga, był błąd. - Obejmując ją w talii, przyciągnął ją do siebie i przechylił do tyłu. I pocałował
ją - gwałtownie i namiętnie.
Usiłowała na niego wrzasnąć, ale w ustach miała jego język. Puścił jej rękę i chwycił ją za kark. Za-
chwiała się i złapała go za ramiona. Poręcz wbijała jej się w uda.
Chciała być zła. Z powodu swojej pozycji, zniewagi, arogancji. Ale nie mogła. Nie wtedy, gdy czuła
dreszcz, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. To nie były dżentelmeńskie dyrdymały. To było
wszystko, o czym marzy każda kobieta, a przytrafiło się właśnie jej. Z zamkniętymi oczami, syciła się
chwilą. Miała ochotę ciągle ocierać się o niego, delektując się tylko jego bliskością. Jednak trzymał ją zbyt
mocno. Miał nad nią pełną kontrolę. Gdy przerwał, by zaczerpnąć powietrza, na chwilę wrócił jej zdrowy
rozsądek. Jednak znowu pochylił głowę, przesuwając usta wzdłuż linii jej szczęki, gryząc delikatnie jej
ucho.
- To boli!
- Kochanie, nawet nie masz pojęcia, co lubisz. - Znowu ją ugryzł.
.
- Boże, Duncanie. - Złapała go mocno za włosy, chcąc także zadać mu ból.
Nie zwracał na to uwagi. Pocałował ją poniżej ucha; gdzie można było wyczuć puls, błądził wargami w
miejscu, gdzie .szyja przechodziła w ramiona. Usłyszała swój jęk, bezwstydnie zdradzający uczucia. Duncan
jednak nie wyśmiał jej. Smakował ją, jakby nie mogąc się nią nasycić.
Spojrzała w gwiazdy i zapragnęła ... zapragnęła, poczuć jego dłonie na swoich piersiach, jego głowę
między swoimi nogami. Niech go diabli, pragnęła wszelkich możliwych igraszek.
Znowu pocałował ją w usta, otwierając jej usta, jakby pewny, że go przyjmie - a ona to zrobiła. Po-
nownie zamknęła oczy, bawiła się jego językiem, całowała go, jakby nigdy wcześniej nie całowała męż-
czyzny. I nie całowała. Nie w taki sposób. Nie całym ciałem. Nie całym umysłem, ogarniętym pożąda-
niem do mężczyzny, który trzymał ją w ramionach.
Gdy w końcu uniósł głowę, przesunęła palcami po jego włosach. Ochrypłym głosem, którego niemal
nie mogła rozpoznać, powiedziała:
- Spotkamy się w mojej sypialni.
- Tak - wyszeptał. - Później.
Zamrugała, próbując odzyskać równowagę.
- Co ... co masz na myśli, mówiąc później?
- Dziewczyno, wysłałaś Williama na spotkanie z miłością. William jest gospodarzem. To oznacza,
że jesteś jedyną osobą, która może poprowadzić bal, ponieważ jesteś gospodynią.
Nie mogła w to uwierzyć. Miała trudności ze złapaniem oddechu. Nie był tak bardzo podniecony, jak
ona. Nie stracił panowania nad sobą.
- Ty mi to zrobiłeś. Specjalnie to zrobiłeś.
- Co? Pocałowałem cię? Ależ oczywiście. Od lat należało ci się porządne całowanie.
Poczuła się upokorzona.
- Przywiodłeś mnie tutaj, zmuszałeś mnie, aż ja ... zmuszałeś mnie.
- Kochanie, wcale cię nie trzymam.
To była prawda. W którymś momencie, podczas ostatniego pocałunku, wypuścił jej ręce, a ona nadal
trzymała go za ramiona, jak jakaś słaba dziewczynka, która potrzebuje mężczyzny. Szybko zdjęła ręce z
jego ramion i przycisnęła je do boków, zaciskając dłonie w pięści. Miała ochotę się rozpłakać. Kopnąć
go, wydrapać mu oczy.
_ Gdy bal się skończy - powiedział - odwiedzę cię w twojej sypialni.
Znowu dostrzegła dołeczki w jego policzkach
i
wiedziała, że śmiał się z niej. Nie zaangażował się
tak bardzo, jak ona. Umyślnie sprawił, że zapragnęła go, a później udowodnił, że ma nad nią władzę·
- Nie będziesz mile widziany.
_ Może nie na początku, ale oboje wiemy, że możesz zmienić zdanie.
Uniosła dłoń, żeby wymierzyć mu kolejny policzek.
Nie dotknął jej, ale jego głos stał się nagle zimny i
ni
eprzyjemny.
- Nie radzę·
Zawahała się i nagle ją olśniło. Oczywiście. Chciał ją upokorzyć przed wszystkimi. Ponieważ
okazywała mu swoją pogardę, zemścił się na niej.
- Potargałeś mi włosy?
_ Nie. Byłem ostrożny. Nawet nie wyjąłem spinki. _ Czy coś rozpinałeś? - Sięgnęła dłońmi do ubra-
nia.
_ Twoja suknia jest w nienaruszonym stanie. - Zrobił krok do tyłu i przyjrzał się jej.
_ Jesteś pewien, że nie zrobiłeś nic, co mogłoby rzucić na mnie jakieś podejrzenia?
_ Kochanie, jesteś nieprawdopodobnie ostrożna. Twoje włosy i suknia wyglądają świetnie, a jeśli
bije od ciebie blask pamiętności, to nie można mnie za to winić.
- Wracam na salę·
_ Przyjdę w nocy do twojej sypialni.
- Nie trudź się.
Weszła do sali balowej z trochę zbyt wysoko uniesionym podbródkiem, ale musiała dodać sobie
pewności. Goście uśmiechali się do niej, wznosili kieliszki w jej stronę, a ona odwzajemniała
uśmiechy, świadoma swoich obowiązków. Była świadoma. Ten wy_ padek na tarasie trudno było
uznać za coś więcej niż chwilowe szaleństwo. Krążyła po sali, przesuwając się w stronę sceny. Stanęła
przy muzykach i kazała im zagrać kilka dźwięków. Gdy już wszyscy zwrócili na nią uwagę,
oświadczyła:
- Pułkownik Gregory jest niedysponowany, ale prosił, abyśmy się dobrze bawili, i sądzę, że
powinniśmy to dla niego zrobić. - Na sali rozległy się śmiechy aprobaty, uśmiechnęła się zatem i ona,
i pokiwała głową· - A teraz czas na kolację. Zostanie podana w wielkiej sali.
Zeszła ze sceny i spojrzała na Duncana. Stał w cieniu, oparty o drzwi na taras, i palił cygaro. Odwróci-
ła od niego wzrok i poprowadziła gości do wielkiej sali. I od niechcenia zerknęła w jedno z mijanych
luster - i dostrzegła to. Na bladej, gładkiej skórze, w miejscu, gdzie szyja stykała się z ramionami.
Mały, purpurowy ślad. Malinka. Zatrzymała się. Wpatrywała się w swoje odbicie. Nie mogła
powstrzymać pełnego grozy westchnienia. W lustrze widziała również Duncana, który zmierzał w jej
stronę. I skupiał na sobie spojrzenia wszystkich gości.
W świetle wyraźnie było widać ślad jej palców na jego policzku.
Ukłonił się szarmancko i powiedział: - Dziś w nocy.
ROZDZIAŁ 22
William wszedł na werandę domku dla gości. Sfrustrowany rzucił marynarkę na podłogę, zerwał z
siebie kamizelkę i przerzucił ją przez poręcz. Podchodząc do drzwi, uniósł dłoń, by zapukać - i
zatrzymał się.
To, co zamierzał, nie było szlachetne. Ta młoda kobieta nie zasługiwała na to, by uwiódł ją jej praco-
dawca, bez względu na to, z jaką łatwością rozdawała pocałunki.
Opuścił dłoń.
Jednak tylko jego całowała. Tylko jego. A on powinien się wstydzić tego, że ją pocałował, a jeszcze
bardziej tego, jaką dumą napawała go jej reakcja. Jej dziwaczna reakcja. Zdecydowanie nie była kobietą
światową. A wręcz dała wyraz swojej pogardy dla dam z towarzystwa, które emocjonowały się swoimi
mężczyznami, prawiąc im komplementy, a jednocześnie obmawiając za plecami. Podszedł do poręczy i
ścisnął ją tak mocno, że poczuł, jak krew przestaje krążyć mu w dłoniach. Jednak pragnął Samanthy.
Całe jego ciało i umysł pragnęły ją posiąść. Śnił o niej - o jej blond włosach rozrzuconych na poduszce,
o satynowej skórze jej ramion, o tym, by ją posiąść raz za razem. To, co do niej czuł, było bezwzględne,
jakby była wrogiem, którego należy pokonać. Chciał pokazać Samancie, gdzie jest 'jej miejsce - w jego
łóżku.
Walnął pięścią w poręcz. Cholera. Cholera!
Był cywilizowanym człowiekiem, żołnierzem, który widział zbyt wiele w czasie licznych podróży, i
który szczycił się tym; że jest światłym człowiekiem. Powinien spojrzeć na Samanthę i przypomnieć
sobie jej delikatność w stosunku do jego dzieci, dobroć, jaką okazywała służbie, stosowne zachowanie
wobec jego gości. Zamiast tego pamiętał, jak otwarcie się z niego śmiała, jak sprytnie go prowokowała,
jak przechadzała się krokiem pantery i pachniała jak kobieta. Wszystko, co do niej czuł, było
prymitywne, brutalne i nie podlegało żadnym regułom. Stracił nad sobą kontrolę.
Drzwi za nim otworzyły się. Samantha wychodziła w pośpiechu. Trzasnęła drzwiami tak mocno, że
znowu się otworzyły.
To wystarczyło. Jej widok. Miał odrętwiałe wargi i chrapliwy głos.
- Samantho.
Zamarła, a potem powoli odwróciła się w jego stronę·
Na werandzie panował mrok. Zasłony w oknach nie przepuszczały światła, ale widział jej postać na
tle białej ściany. Miała tę samą suknię, w której była na balu, i która odsłaniała ramiona.
Patrzyła na niego, oddychając ciężko.
- Ty? Jak śmiesz nachodzić mnie tutaj?
Ruszyła ku niemu. Spodziewał się ataku. Złapała go za koszulę, przyciągnęła do siebie i pocałowała.
Niemal słyszał, jak pękają w nim resztki oporu.
Przyciskała usta do jego ust i gryzła jego dolną wargę tak, jak ją nauczył. Delikatnie, a jednak z
agresją, która przyprawiała go o dreszcz.
Nie, tego z pewnością jej nie uczył.
Jednak nie zamierzał pozwolić, aby przejęła inicjatywę. Nie - gdy przepełniało go pożądanie: ośle-
piające i burzące krew w żyłach. Usiadł na poręczy, objął jej kark i przytrzymał ją. Wsunął język w jej
usta. Smakował jej zaskoczenie, słaby opór, a później gwałtowną reakcję.
Nie hamowała się. Usiłowała go pożreć, odpowiadając na każdy jego ruch. Przesunęła dłońmi po
jegoramionach, co rozpaliło go do czerwoności. Gryzł jej wargi, a później łagodził ugryzienia
delikatnymi muśnięciami języka. Stanęła między jego nogami i przywarła do niego.
J ej piersi napierały na niego, a on pragnął...
wszystkiego. Teraz. Natychmiast. Wstał. Objął ją w talii, obrócił i popchnął na ścianę domku.
Chwyciła go za ramiona. Uległ jej, przyciskając biodra do jej bioder, próbując ulżyć napięciu, które
wywołała rozmarzonymi oczami, zuchwałymi wargami, gładką skórą i ciałem, które tak namiętnie się
poruszało. Przesuwając dłonie powyżej jej talii, odkrył... dobry Boże, nie miała na sobie gorsetu. Nie
miała gorsetu. Nie miała bielizny. Jej skórę przykrywała tylko cienka warstwa jedwabiu.
Odnalazł jej piersi i zamknął je w dłoniach. Pełne.
Wrażliwe, sądząc po westchnieniu, które wydała. Szłaś do mnie? - Nie rozpoznawał własnego głosu.
Oparła się o ścianę, odchylając głowę i odsłaniając szyję, w pozie kobiety ogarniętej pożądaniem.
_ Co? - Była zasapana. - Co powiedziałeś? - Szukałaś mnie?
Nie odpowiedziała, pokiwała tylko głową·
_ Samantho. - Z trudem zrobił krok w tył, ale musiał wiedzieć. - Odpowiedz mi.
Chwyciła go i przyciągnęła do siebie.
- Tak. Ciebie. Pragnę cię·
Nagrodził ją, pieszcząc kciukiem jej sutki. Odpłaciła mu przejmującym jękiem. Pochylił się, by
pocałować jej szyję, smakować słodycz jej
skóry.
Upajał si
ę ni
ą·
_ Od chwili gdy
cię
ujrzałem ... na drodze ... wiedziałem, że będą z tobą kłopoty.
Roześmiała się ciepło.
_ Wystraszyłeś mnie na śmierć.
- Nigdy bym się nie domyślił. - Bawił się guzikami z tyłu jej sukni. Stracił wprawę - albo był tak
zdesperowany, że nie mógł... wreszcie! Trzy guziki od razu. Wystarczyło, by mógł zsunąć suknię z jej
ramion. _ Postawiłaś mi się.
- Myślałam, że chcesz mi ukraść torbę. Obiecaj
mi. ...
Guziki łatwiej się rozpinały i stanik sukni zsunął się do pasa.
- ... obiecaj, że nie dasz się ... zabić.
- Nie. Nie. Nie dam się zabić.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale poczuł w dłoniach jej piersi. Delektował się ich ciężarem. Objął
ją, odchylił do tyłu i odnalazł wargami cudowne wzniesienie.
Z jej ust wydobył się zduszony, niepewny krzyk, a potem jęknęła. Drżała w jego ramionach. Tuliła
jego głowę. Głaskała po włosach.
- Williamie. Williamie ...
Tygodnie, gdy ją obserwował, noce, podczas których jej pragnął doprowadziły go do szaleństwa.
Pieścił językiem jej sutki, ustami dawał upust lubieżnemu pragnieniu i próbował opanować szaloną
kobietę, którą stworzył. Chciał się z nią śmiać, tańczyć ... chciał się w niej zanurzać, aż uznałaby go
za swojego pana.
A ona ... mała wiedźma, chciała odebrać mu panowanie i doprowadzić go do szaleństwa, w którym on
ją pogrążył. Jednym ruchem ręki rozwiązała mu krawat i odrzuciła na bok. Szarpała się z
kołnierzykiem koszuli, a potem ją rozchyliła i wsunęła pod nią dłonie. Ledwie mógł oddychać. Ugryzł
ją delikatnie, dając rozkosz, a jednocześnie ostrzegając. Wydała z siebie zduszony krzyk i zarzuciła
mu nogę na biodro. Gdyby nic ich nie dzieliło ... gdyby jakimś cudem jego spodnie zniknęły, a jej
spódnica uniosła się do pasa ... byłby już w niej. Wpychając swego członka w otchłań jej ciała.
Sięgając jej granic. Czyniąc ją uległą jego żądaniom. Gdyby nic ich nie dzieliło ...
Jej dłonie przesunęły się w dół i zatrzymały się na jego spodniach. Dotykała jego bioder, brzucha ...
mój Boże. Była jego. Jego kobietą. Jego drugą połówką.
I
zareagował na nią całym sobą.
Przycisnął ją do ściany, chwycił jej spódnicę
i
uniósł. Kolanami rozsunął jej nogi. W jego ruchach nie
było finezji. Zmierzał do podboju ... a jej zduszony krzyk nie oznaczał protestu. Przesunął dłonią po jej
udzie i odkrył... nie powinien być zdziwionynie miała na sobie bielizny.
Zaśmiał się triumfująco. Myślała, że wprawi go w zakłopotanie. Zamiast tego sprowokowała go do
bardziej gwałtownych ruchów. Przesunął nogę, aż jej udo znalazło się na jego biodrze.
- Williamie - szepnęła drżącym głosem. - Nie. Zachichotał i wsunął dłoń między jej nogi. Odnalazł
kępkę włosów, wsunął dłoń głębiej i dotknął jej. Najbardziej wrażliwego miejsca, które mogło dopro-
wadzić ją do granic rozkoszy. Rozchylił ją palcami, żeby nic nie broniło dostępu do spełnienia.
- Williamie. - Wbiła palce w jego ramiona. - Błagam.
- Nie? - wymamrotał. - A może błagasz o więcej?
- I
uniósł nogę. Trzymał ją za nagie biodra i
poruszał ją w tył i w przód, tym samym odkrywając przed nią tajemnice przyjemności.
Nie mogła uciec. Bóg jej świadkiem, że próbowała. Przyciskała się do ściany. Odpychała go od
siebie. Próbowała wszystkiego, ale w końcu uległa.
Zawsze wiedział, że jeśli Samantha ulegnie, ulegnie całkowicie. Nie hamowała się. Oparła głowę o
ścianę. Chwyciła w dłonie jego koszulę. Oddychała ciężko i chrapliwie. Gdy objął ją w talii, jej ciałem
wstrząsnął dreszcz orgazmu i krzyknęła, aż musiał zamknąć jej usta pocałunkiem. Jeśli ktokolwiek
przechadzał się po ogrodzie, z pewnością rozpoznałby krzyk kobiety doprowadzonej do rozkoszy.
Chciał ją uchronić przed potępieniem, ale jednocześnie - chciał oznajmić to całemu światu. Doprowadził
Samanthę do eksplozji rozkoszy. Posiadł kobietę, której serce i umysł kwestionowały to wszystko, co
stanowiło jego świat.
Pocałował ją w czoło, dumny z siebie. Być może pożądanie odebrało mu rozum, ale doprowadził ją poza
granice rozkoszy. A potem poczuł jej palce na swoich spodniach. Jakoś udało się jej rozpiąć guziki
rozporka i ... teraz on wstrzymał oddech. Udało się jej wsunąć dłoń w jego spodnie.
Trzymała w dłoniach jego nabrzmiałą męskość.
Nie zrobiła tego dotąd żadna kobieta. Trzymała, głaskała, bawiła się nim. Przez jeden moment myślał, że
eksploduje w jej dłoni. Z trudem udało mu się odzyskać panowanie.
- Nie wiesz, co robisz.
- Nie, ale podoba mi się to. - Miała głęboki, chrapliwy głos zaspokojonej kobiety.
Nadal trzymał ją za nagie biodra. Pokaże jej rozkosz. Palcami odnalazł wejście do jej ciała. Podskoczyła
i zadrżała - i chwyciła go mocniej. Wsunął w nią palec. Z jej gardła wydobył się jęk.
- Wystarczy - zdecydował. - To wszystko. - Chciał znaleźć się między jej nogami. Pragnął jej teraz.
Pchnął ją na ścianę i przywarł do niej mocno. Otworzył ją dwoma palcami.
- To boli - powiedziała.
W odpowiedzi uniósł jej podbródek i pocałował ją, nie dając żadnych szans na protest. Nie cofnęła się.
Nie Samantha.
Wiedział, że tak będzie.
Oddała mu pocałunek i przytuliła się do niego całym ciałem. Zatrzymali się. Wsunął się w nią odrobinę i
przyzwyczajał ją do siebie. To był początek posiadania. O to właśnie walczyli od pierwszej chwili, gdy się
spotkali. O nieuniknione.
Przestali oddychać i całować się. Wpatrywali się w siebie, nie widząc własnych twarzy zbyt wyraźnie w
słabym świetle. Ale nie musieli. Poruszyła biodrami i wsunął się w nią trochę głębiej. Syknęła z bólu.
Przysunął twarz do jej ucha.
- Wiedziałaś, że będzie cię bolało.
- Tak. Wiedziałam, że mnie zranisz.
Nie to powiedział. Ale znowu poruszyła biodrami i nie umiał już znaleźć żadnych słów. Uczucie, jakiego
doznał, było takie, o jakim zawsze marzył. Była jedwabista, ciepła i ciasna. Chciał w nią wejść i tam pozo-
stać. Chciał skończyć szybko i zacząć od nowa. Ogarnęła go pasja, którą skrywał w zakamarkach swej
zmrożonej duszy i po raz pierwszy od wielu lat poczuł pełnię człowieczeństwa. Po raz pierwszy w życiu.
Z domu dobiegł śmiech. Nie mogli zrobić tego tutaj. Uniósł głowę i rozejrzał się wokół.
- Musimy się przenieść.
- Nie chcę. - Podniecało go jej podniecenie.
Udało mu się odzyskać resztki zdrowego rozsądku, jeśli można to było nazwać zdrowym rozsądkiem.
- Złapią nas. Do środka. - Podniósł ją.
Oplotła go nogami. A on wsunął się w nią cały. Jej błona dziewicza pękła. Krzyknęła - nie wiedział czy z
wściekłości, czy z bólu - i uderzyła go mocno w ramię. - Cholera jasna! - Zaklęła jak żołnierz, ale jej
mięśnie rozluźniły
się.
W nagłym, niepohamowanym przypływie pożądania zapomniał o potrzebie prywatności. O dyskrecji.
Pragnął tylko zaspokojenia. Oparł jej plecy o ścianę i powoli niemal całkowicie z niej wyszedł. A
później wsunął się ponownie. I znowu wyszedł.
Oddychała chrapliwie.
- Williamie. Dobry Boże. Williamie.
W jej głosie nie było już bólu, a nawet jeśli by był, to nie mógł temu zaradzić. Czuł w udach i
łydkach jej ciężar, ale nie mógł przestać. Musiał ją posiąść, aż zrozumie, że należy tylko do niego.
Chwyciła go za ramiona, żeby utrzymać równowagę ... ledwie mógł znieść tę rozkosz, ale
jednocześnie pragnął na zawsze pozostać w jej uścisku. Jego pchnięcia były coraz szybsze i bardziej
brutalne, a oddech chrapliwy. Nie mógł dojść wystarczająco blisko. Nie mógł dosięgnąć tego jednego
miejsca ... miejsca wewnątrz niej ... miejsca, które obiecywało kontrolę, władanie. Nad Samanthą. Na
zawsze. Musiał je dosięgnąć. Teraz.
-Teraz - rozkazał. - Teraz!
Jej nogi zadrżały konwulsyjnie wokół jego pasa. Wydała z siebie głęboki jęk.
Powoli opadł na kolana, przytrzymując ją, jęcząc zaspokojony ... i czując pragnienie, by ponownie ją
posiąść.
ROZDZIAŁ 23
Samanthę obudził trzask palącego się w kominku drewna. Poczuła ciepło na twarzy. Opierając poli-
czek o poduszkę, uśmiechnęła się i czekała. Nie była rozczarowana. William okrył ją kocem i położył
się obok, przytulając ją do siebie.
_ Hm - zamruczała - jesteś jak piec. Jego głos był głęboki i spokojny.
- Gorący?
_ Bardzo gorący. - Otworzyła oczy i przekręciła się, by na niego spojrzeć. Ogień wplótł w jego
ciemne włosy złote refleksy, a surowe rysy twarzy nabrały ciepłego wyrazu. Obserwował ją z
uśmiechem, jakby jej widok sprawiał mu przyjemność. Niewątpliwie noc przyniosła ze sobą
przyjemność. Po gwałtownym wybuchu namiętności zaniósł ją z werandy do środka. Nie doszli dalej
niż do kanapy, gdy ponownie ogarnęło ich pożądanie. Poduszki wylądowały na podłodze. Ich ubrania
wylądowały na podłodze. Oni również wylądowali na podłodze i tam zostali.
Teraz przyniósł koce i poduszki z jej łóżka, moszcząc gniazdko.
- Która godzina?
Nie patrząc w okno, odpowiedział:
- Dwie godziny do świtu.
_ Jestem rozbudzona. - Spojrzała mu w oczy. - Co chcesz robić przez ten czas? .
_ Flirtować. - Palcami pogłaskał jej włosy. - Jesteś taka piękna.
Uśmiechnęła się. Ponieważ mogła się z nim droczyć. Ponieważ ją uszczęśliwiał.
_ Jesteś równie mądra, co piękna. - Przesunął jej biodra do siebie. Znowu był podniecony,
przyciskając się do niej. Jednak nie wykonał żadnego ruchu, aby ją posiąść, choć ona poruszała się
zachęcająco.Jesteś dla mnie zbyt nowa, abym mógł cię ponownie posiąść.
- Nie chcesz ... ?
_ Chcę. - Uniósł się na łokciach i oparł głowę na dłoni. - Jednak pomimo mojego bezczelnego za-
chowania dziś w nocy wiem, jak traktować kobietę·
Również uniosła się na łokciach.
- Jakiego bezczelnego zachowania?
- Wziąłem cię na stojąco na werandzie.
- A cóż w tym jest bezczelnego? Mam raczej miłe
wspommema z ...
- Ja również. - Położył jej dłoń na ustach. - Jednak wprowadzić dziewicę w świat uciech cielesnych w
taki sposób, tak bezwzględnie, bez zważania na twoją wygodę czy niewinność!. ..
Machnęła ręką.
- Wygodę? Mielibyśmy zwracać uwagę na wygodę? Nigdy nie przyszło mi to do głowy.
- Mężczyzna powinien wielbić kobietę podczas jej pierwszego razu. Taka łjrutalność jest dla
doświadczonych kochanków, nie ... nie dla ciebie. Jeszcze nieprędko.
- Czujesz się winny?
- Nie mogę uwierzyć, że straciłem panowanie nad sobą·
- To prawda. - Zadowolona, pogłaskała go po ramieniu. - Pułkownik Gregory stracił głowę dla ko-
biety.
.
- Nie dla byle jakiej kobiety. - Również pogłaskał ją po ramieniu. - Dla ciebie. Tylko dla ciebie. Wziął
w palce kosmykjej włosów, przysunął go do jej piersi i zaczął drażnić sutek. - Skoro nie możemy się
kochać, opowiedz mi o swojej rodzinie. O swoim dzieciństwie.
To zbudziło ją z cudownego snu. Miał powód, by zadawać te pytania. Chciał znać prawdę o kobiecie,
która sprawiła, że złamał zasady.
Nie był tak zaangażowany, jak ona. Obserwował ją uważnie, jakby mógł czytać w jej duszy.
- Patrzysz na mnie tak oskarżająco, gdy ja próbuję zrobić coś właściwego.
_ Chcesz poznać kobietę, z którą spałeś - powiedziała beznamiętnie.
_ Kochankowie rozmawiają ze sobą· Opowiadają sobie o swoim życiu, o swoich wspomnieniach.
- O swoich rodzinach?
_ Dokonałem wyboru. Pragnę ciebie. Nie twojej rodziny.
Wiedziała, że to prawda. Kilkakrotnie rzucała coś na temat swojej przeszłości. Fragmenty życia.
Mogła powiedzieć mu o matce i ojcu, o swoim pochodzeniu, a on nie zmieniłby zdania. Dopóki nie
posunęłaby się zbyt daleko ... Dopóki nie opowie mu wszystk.iego, poza tym jednym, co wyrządzała
tak wielu ludziom przez tak wiele lat.
_ Wychowałaś się na ulicach Londynu, jak sądzę·
_ Zgadłeś. Z powodu akcentu? - Zaczęła mówić cockneyem. - A może poznałeś po tym, że jem pal-
cami? Widziałeś, jak wycieram nos w rękaw?
Jego przenikliwość przeraziła ją· - Jesteś zła.
Nie, nie była. Bała się. Po raz pierwszy w życiu rozpaczliwie pragnęła czegoś, czego nie mogła
mieć. Co jej radziła lady Marchant? Jeśli szybko złapiesz męża, nie dowie się prawdy o tobie, aż
będzie za późno, by cię zostawił. William przyznał, że nie może się jej oprzeć. Jeśliby go usidliła ...
ale dowiedziałby się o tym. Musiała o tym pamiętać. Kochała go, więc ni-
gdy nie mogła go mieć.
Pogładził zmarszczkę między jej brwiami.
_ Ktoś musiał cię bardzo skrzywdzić.
Wielu, a on był następny w kolejce. Wróciła do akcentu wyższych .sfer, którego ją nauczono.
_ Oddawałam im z nawiązką. Jeśli naprawdę wierzysz, że białe jest białe, a czarne jest czarne, i że
nie odcieni szarości, to musisz wiedzieć, że cała jestem pokryta węglowym pyłem.
- Jesteś najuczciwszą kobietą, jaką znam.
- Nie! - Przekręcał jej słowa. Próbowała go ostrzec, a on ją za to podziwiał. Ale tylko dlatego, że nie
uświadamiał sobie ogromu jej niegodziwości.
- Wiem, wiem. - Przygarnął ją do siebie. - Masz ochotę mnie sprać za moje uprzedzenia. Ale teraz
powiem to jak należy. Jesteś najuczciwszą osobą, jaką znam.
Powinna mu powiedzieć. Powinna. Ale na zewnątrz było zimno, on był ciepły i pozwolono jej na
jeden dzień szczęścia. Weźmie sobie ten dzień.
Wziął ją w ramiona, a ona nie opierała się, pozwalając, by ogrzało ją jego ciepło. Głaszcząc go po
ramionach, starała się nasycić się nim. Jego wyglądem, dotykiem jego skóry, opadającymi na brwi
włosami, mocnymi palcami ...
Dotknął kciukiem jej podbródka.
- Powiedz mi coś dobrego o swoich rodzicach.
- Byli małżeństwem.
Jego oczy pociemniały.
- Trochę mało.
Był środek nocy, czas zwierzeń. Był jej kochankiem, mężczyzną, któremu rozpaczliwie chciała za-
ufać. Dlaczego nie powiedzieć mu wszystkiego? W najgorszym wypadku odwróci się od niej ...
- Kochanie, wyglądasz jakbyś cierpiała. - Przytulił jej głowę do swojej piersi. - Nie ... przepraszam,
że spytałem.
Pośpiesznie powiedziała:
- Moja matka pochodziła z drobnej szlachty, była córką pastora i pracowała jako guwernantka w
wielkim domu.
Słyszała jego oddech.
- Więc idziesz w ślady swojej matki.
Mam nadzieję, że nie. - Czy szła? Co się wydarzy po dzisiejszym dniu? - Mój ojciec spotkał moją mat-
kę w parku, gdy miała wolny dzień. Posiadała niewielki majątek po babce, więc uwiódł ją i wbrew woli
swojego ojca wyszła za niego za mąż. 1... przekroczyła bramy piekła. Oczywiście utraciła swoją pozy-
cję. Jej rodzina nie chciała z nią rozmawiać. A mój ojciec okazał się bezdusznym łajdakiem. Przehulał
jej pieniądze, a później wysłał ją do pracy, nie takiej, do jakiej była przyzwyczajona. Musiała całe dnie
sżyć, aż bolały ją oczy. Musiała żebrać ... nienawidziła żebrać. Stała na rogu ulicy z wyciągniętą ręką,
opluwana przez swoją dawną panią, wyśmiewana przez dzieciaki, namawiana do sprzedawania swego
ciała. - Samantha ukryła twarz w dłoniach. Nie pragnął jej, ale nikt inny również nie powinien jej mieć.
- Dlaczego zaczęła się zwierzać? Teraz była zgubiona, wracając pamięcią do tych nocy, które wydawały
się nie mieć końca, a głód był zawsze jej wiernym towarzyszem. - Moja matka rodziła mnie w
strasznych bólach, a on w tym czasie uwodził inną kobietę. Lubił czarować kobiety. A później ściągać je
do swojego poziomu. Czasami miały pieniądze, a wtedy my mieliśmy pieniądze, żeby kupić jedzenie i
węgiel.
William pogładził ją po włosach.
- Często byłaś głodna i zmarznięta?
- O tak, a moja mama oddawała mi niemal wszystko, co miała. - Gdy zaczynała mówić cockneyem,
wracało do niej dawne poczucie winy. - Wiedziałam, że to nie w porządku, ale siedziałam przy
kominku i jadłam jej jedzenie.
- Ile miałaś lat?
- Zmarła, gdy miałam siedem.
- Siedem? Miałaś siedem lat, gdy zmarła? - Wyczuwała w nim czułość, a jednocześnie gniew. - Po-
wiem ci prawdę - gdy sprowadzisz dziecko na fen świat, zrobisz wszystko, by przeżyło, będziesz
nawet głodować i marznąć.
Samantha niemal zaśmiała się z niego, ale nie byłoby to zbyt grzeczne.
- Jesteś naiwny. Mój ojciec nie odczuwał żadnej rodzicielskiej miłości, tak samo jak świętoszkowaci
rodzice mojej matki. Mama powiedziała im, że mają wnuczkę· Błagała ich, żeby mnie zabrali. Ona,
która nienawidziła żebrać. - Wbiła palce w ramię Williama. - Odmówili jej, powiedzieli, że zasługuje
na swój los tak, jak ja zasługuję na swój.
- Powinnaś im współczuć, że mają martwe dusze.
- Albo nienawidzić ich za to, że się od nas odwrócili. - Nienawidziła ich. - Gdy mama umarła, ojciec
napisał do nich. Nie chciał mnie i chyba uważał, że może na mnie zarobić. - Potrząsnęła głową.
Nikomu o tym nie mówiła. Bycie biedną i niechcianą zwłaszcza przez tych, którym powinno
najbardziej zależeć, było takie upokarzające.
- Jak przetrwałaś? Siedmioletnie dziecko, o które nikt nie dbał?
- Śpiewałam na ulicy. Żebrałam. Zamiatałam ulice. Robiłam to, co robią dzieci na londyńskim
bruku.
Nie odezwał się. Musiał nią teraz pogardzać. Wypaplała wszystkie swoje tajemnice - no, niemal
wszystkie - i w końcu uświadqmił sobie, jaką kobietę posiadł. Nie mogła spojrzeć mu w twarz ... ale
nie mogła tego uniknąć, więc w końcu uniosła głowę i spojrzała na niego.
Patrzył na nią jakby ... z czułością.
- Jesteś niezwykłą kobietą - powiedział, wziął jej twarz w dłonie i pocałował ją w usta.
Zaszlochała i przytuliła się do niego. Oddała mu się całkowicie, a w jej sercu pojawiła się nadzieja,
na którą, jak sądziła, nie ma tam miejsca. Wierzyć, że zaakceptuje ją całkowicie, ponieważ
zaakceptował horror jej dzieciństwa, było niebezpieczne. Ale nie mogła temu zaradzić. Może ... może
w końcu znalazła dom.
Opierając czoło o jego czoło, spojrzała mu w oczy.
_ Zdradziłam ci swoje tajemnice. Teraz ty opowiedz mi o swoich.
Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale nie była przygotowana na prawdę·
- Moje tajemnice? Mam tylko jedną. Łapię szpiegów.
Zamrugała.
-Co?
_ Widzisz, jak ci ufam? - W jego oczach pojawiły się ogniki. Uśmiechnął się z dumą. - Przysięgam,
że to prawda. Łapię szpiegów ...
Ależ była niemądra!
_ Nocami, na drogach ... Oczywiście. - Przywarła do niego. - To niebezpieczne.
- Bardziej niż łapanie bandytów? - zażartował z niej.
Odpowiedziała poważnym tonem.
_ Tak, tak sądzę. Bandyci, to z reguły ludzie, którzy nie mają szansy na inne życie.
Spoważniał.
_ Jesteś zbyt łaskawa dla ludzi, którzy na to nie za-
sługują·
- Szpiedzy są bezwzględni. Nie chcą cię obrabo-
wać.
- Ależ chcą. Szpiedzy okradają nas z naszego życia, honoru, ziemi, żołnierzy, którzy służą swojemu
krajowi najlepiej, jak potrafią, z dzieci ... z żon.
Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Samantha czuła się tak, jakby stała teraz na
środku jeziora pokrytego cienką warstwą lodu i nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić.
- Myślałam, że twoja żona zginęła w ... napadzie rabunkowym.
- Złodzieje przyznali się, zanim zostali powieszeni. Rosjanie zapłacili im, żeby zaczaili się właśnie
na Mary. Mój zapał w wyeliminowaniu rosyjskich wpływów na prowincji stał się dla nich problemem,
którego postanowili się pozbyć.
- Bydlaki.
- Opuściłem więc z dziećmi Indie, postanawiając dotrzeć do źródła zdrady. I udało mi się. Zwabiłem
na przyjęcie jedną z najważniejszych par, która zdradziła Anglię.
Przyjęcie było czymś więcej, niż tylko miejscem zalotów między nim a lady Marchant. Była to
również pułapka na ...
- Kogo?
- Jesteś taka uczciwa, prawdomówna, że obawiam się, iż jeśli zdradzę ci nazwisko, nie będziesz w
stanie ukryć swojej pogardy.
Przypomniała sobie sytuację, gdy została przyłapana z ręką w cudzej kieszeni, jak się uśmiechała,
wy_ kręcała i udawała niewinną. I sytuacje, gdy udawało się jej uniknąć aresztowania, ponieważ
naśladowała akcent wyższych klas.
- Tylko przy tobie jestem prawdomówna, Williamie. Umiem zachować pozory.
- To lord i lady Featherstonebaugh. - Czekał na jej reakcję.
- Nie on. Ona.
William zaskoczony potrząsnął głową.
- Skąd to wiesz?
- Poznałam po zachowaniu. Ona coś ukrywa.
- Ona coś ukrywa. Ukradła mapę. Teresa podsłuchała ich rozmowę, a teraz mamy jeszcze informacje
od ... od człowieka, któremu ukradła mapę. Bardzo nam zależy na odzyskaniu tej mapy, ale
chcielibyśmy ją podmienić, żeby zmylić wroga. - William ścisnął jej ramię. Gdyby nam się to udało,
moglibyśmy ocalić wielu ludzi.
Wstrzymała oddech. Czuła ból w piersiach.
- Potrzebujecie kieszonkowca.
_ Tak. Czy wiesz, gdzie możemy kogoś takiego znaleźć? Myślę, że możesz wiedzieć. Czy znałaś zło-
dziei w Londynie?
-Tak.
Pocierając brodę, spojrzał w dal ponad jej gło
wą·
- Ale zwykły złodziej nie może udawać szlachcica. Chyba moglibyśmy wprowadzić go na przyjęcie
jako służącego. Ale nie, nie uda nam się ściągnąć go tu na czas. - Dostrzegł zdenerwowanie
Samanthy i przytulił ją. - Nie martw się, kochanie. Jakoś sobie poradzimy. To nie twój problem. Nie
zaprzątaj tym swojej główki.
Zasnął, zostawiając Samanthę wpatrzoną w ścianę·
*
William obudził się wcześnie, gdy za oknem znikały resztki szarej mgły. W środku ogień vi
kominku trzaskał radośnie, ogrzewając cały domek. Ale Samanthy nie było w łóżku. Leżał z
zamkniętymi oczami, wdychając jej zapach na poduszce i czekając, aż wróci, aby mógł jej powiedzieć,
jak będzie wyglądało ich życie. Spędzą je razem. Może będą rozmawiać o podróżach i dzieciach ...
Usłyszał szelest wykrochmalonej spódnicy. Otworzył oczy i spojrzał na Samanthę ubraną w jasnoszarą,
skromną sukienkę. Wpatrywała się w niego z wyrazem chłodnego oczekiwania, który nie przypominał
radości, jaka przepełniała go na jej widok. Ale może była nieśmiała. A może bała się, że ją odrzuci tak, jak
jej ojciec odrzucił matkę.
Ach, tak. W tej opowieści zdradziła, jak bardzo niepewnie musiała czuć się w jego sferze. To on musiał
dodać jej pewności siebie.
Z uśmiechem poklepał poduszkę.
- Wracaj, kochanie. Pokażę ci, jak kochankowie powinni opuszczać małżeńskie łoże. - Chłodny wy_ raz
na jej twarzy zastąpił szok i, przez ułamek sekundy, tak silne cierpienie, że zaskoczyło go to na dobre.
- Małżeńskie? - powiedziała. - Nigdy nie było mowy o małżeństwie.
Jej niedowierzanie na dłuższą chwilę odebrało mu mowę· Przyglądał się, jak stała z zaciśniętymi pię-
ściami, oddychając szybko i nerwowo. W pewnym momencie w nocy dopadły ją obawy i strach - co do
niego? Co do jego intencji? Ale jeśli była to prawda, to jego uwaga o małżeństwie powinna rozwiać jej
wątpliwości. Wstał z łóżka. Przyglądała mu się bez cienia pożądania czy zainteresowania.
Ubrał się, cały czas próbując zrozumieć, co się stało. Czy ją zranił? Zranił, ale wynagrodził jej to. Może
ją przeraził? Nic nie było w stanie przerazić Samanthy. W nocy była zdenerw9wana, gdy powiedział jej o
lady Featherstonebaugh - czy martwiła się, że ryzykował życie i mógł ją zostawić samą? Ale jeśli tak było,
to dlaczego odsuwała się od niego?
- Powiedz mi, co się stało.
Odwróciła twarz w stronę okna; jej wargi zadrżały, ale zacisnęła je mocno.
- Chodź ze mną do domu - rozkazał. Musiał zmusić ją do mówienia - i nie mogła zostać sama. - Muszę
przygotować się do dzisiejszego dnia, porozmawiać z Duncanem.
W końcu spojrzała na niego, a pustka w jej oczach odsłoniła mu nagą i osamotnioną duszę·
- Najpierw muszę ci coś powiedzieć.
ROZDZIAŁ 24
- Rozwiążesz mnie, czy zostawisz tak na cały dzień?
Teresa przestała się awanturować i spojrzała na Duncana, który leżał nagi na jej łóżku, przywiązany jej
szarfą do zagłówka.
- Tak, tak, rozwiążę cię. - Postępowała tak zdecydowanie, że trudno było uwierzyć, iż pół godziny
wcześniej całowała jego pośladki. Rozwiązała węzły, które kilka godzin wcześniej zaplątała z taką radością.
- Musisz mi pomóc zapiąć guziki.
- Z przyjemnością, moja pani. - Gdy uwolniła jego ręce, chwycił ją mocno w talii. - Ale najpierw
chciałbym wiedzieć, czym cię rozzłościłem.
Spojrzała na niego wilgotnymi i zmartwionymi oczamI.
- Powiedziałeś, że potrzebujesz kieszonkowca. Powiedziałeś, że ty i William potrzebujecie pomocy kie-
szonkowca.
- Gdybym wiedział, że to cię tak zdenerwuje, trzymałbym gębę
na
kłódkę. Wydawało mi się, że wiesz
wszystko o wszystkich i możesz znać kogoś, kto by nam pomógł.
Zasmuciła się jeszcze bardziej.
- Muszę iść ostrzec Samanthę.
- Ostrzec Samanthę? Pannę Prendregast? Ale przed czym?
Teresa nerwowo podeszła do okna i spojrzała na zamglony krajobraz.
- Ona nie jest... nie ma ... - Odwróciła się do Duncana. - Myślisz, że William jej zaufa?
- Nie wiem. - W umyśle Duncana pojawiły się podejrzenia, ale nie chciał w nie uwierzyć. Nie mógł so-
bie wyobrazić, że ta młoda guwernantka ... nie. Nie, to niemożliwe. - Powiedziałbym, że nigdy, ale
William jest szaleńczo zakochany.
- Ale nie powie jej, prawda? - Teresa splotła dłonie. - Ponieważ obawiam się, że Samantha może ...
ale on nie powie jej o swoich kłopotach. Uważa kobiety za kruche istoty, które nie powinny zaprzątać
sobie główek skomplikowanymi sprawami.
Wszystkie podejrzenia Duncana połączyły się w jedną całość. Zerwał się gwałtownie z łóżka.
- Cholera. Czy chcesz powiedzieć, że William romansuje ze złodziejką?
*
William prowadził Samanthę przez trawnik, trzymając ją mocno za ramię. Ta ulicznica miała
czelność się z nim szarpać, żeby się uwolnić.
- Nie musisz mnie trzymać. Powiedziałam
ci o
tym, żeby ci pomóc.
- Powiedziałaś mi za późno. - Wzmocnił uścisk. _ Zdążyłem narazić swoje dobre imię i honor.
Uderzyła go wolną ręką pod żebra. Takiego ciosu mogła nauczyć się tylko w czasach swojej
niechlubnej przeszłości. Puścił jej ramię. Zanim zdążył ją ponownie złapać, odskoczyła od niego i
dobrze mu znanym ironicznym tonem powiedziała:
_ Zapomniałam, że tylko ty uczestniczyłeś w tym, co wydarzyło się w nocy.
_ Ale tylko ja miałem do stracenia swój honor. - O tym również zapomniałam.
Mgła położyła się na trawie i rozświetliła delikatne pajęczyny rozpięte między krzakami róż.
Drzewa to wyłaniały się, to znikały w szarości. Jeśli mgła będzie się utrzymywać, to pokrzyżuje plany
Teresy dotyczące urządzenia pożegnalnego obiadu pod namiotami. Ale Williamowi mgła była na rękę.
Skrywała dom, a także ukrywała ich przed wzrokiem niepożądanych obserwatorów. Oczywiście goście
jeszcze spali, ale ich służący byli na nogach, a on nie chciał, żeby donieśli swoim pracodawcom, że
pułkownik Gregory spędził noc w ramionach swojej guwernantki. Z pewnością wielu ludzi zauważyło,
że on i panna Prendregast znikli w tym samym czasie. Nie chciał, by potwierdziły się podejrzenia co
do jego niestosownego zachowania. Miał do stracenia godność, pozycję społeczną, poczucie własnej
wartości.
_ Jestem na siebie wściekły. - Nie próbował złagodzić ostrego tonu.
_ Tak, panie, wiem. - Odezwała się z ciężkim akcentem, ale nie powiedziała nic więcej.
Chciał, żeby coś powiedziała. Chciał, żeby z nim walczyła, podsycała płomień jego gniewu,
udowodniła, że nie była warta jego uwagi. Ponieważ to on został skrzywdzony. Nie ona. Nie
skrzywdził jej.
_ Gdybyś od razu powiedziała mi prawdę···
_ Siedziałabym w pociągu powrotnym przed nastaniem kolejnego dnia. To niezbyt ciekawy
scenariusz na drugi dzień po przyjeździe. - Uśmiechnęła się słabo. - Pociąg wydaje się teraz bardziej
atrakcyjny.
Właśnie tego uśmiechu potrzebował. Doprowadził go do wściekłości. Usprawiedliwił to, że bez-
względnie potępił ją i jej złodziejskie sztuczki.
- Czy nie pomyślałaś, jaki możesz mieć wpływ na moje dzieci? Obcowanie z kieszonkowcem
mogło nieodwracalnie wypaczyć ich nieukształtowane jeszcze charaktery.
- Jeśli odcisnęłam piętno na ich charakterach _ a mam nadzieję, że tak się stało - to nie z powodu te-
go, co robiłam jako podlotek.
- Nadal nosisz w sobie piętno swoich przestępstw.
- W takim razie nie powinieneś nigdy więcej oglądać swoich dzieci, ponieważ nosisz w sobie piętno
ostatniej nocy.
Odwrócił się, złapał ją za ramiona i szarpnął.
- Nie waż się wmawiać mi, że mnie naznaczyłaś. Wydawała się zniecierpliwiona, ale jej oczy miały
mądry i smutny wyraz.
- Okradłaś mnie. Zginęło moje pióro, portret. _ Wtedy dotarło do niego znaczenie tego, co stracił. _
Mój Boże, jaką jesteś osobą, żeby zabrać jedyne pamiątki, jakie mi zostały po żonie?
- Och. - Samantha zagryzła wargę, zafrasowana, i odwróciła wzrok. - Och.
To bolało bardziej, niż mógł sobie wyobrazić. Samantha go oszukiwała, zabrała pamiątki po jego
uczciwej żonie i w zamian dała mu siebie. Czyli nic. - Gdzie są moje rzeczy?
- Nie wiem.
- Gdzie? - Potrząsnął nią, jakby chciał z niej wytrząsnąć prawdę.
- Naprawdę nie wiem. - Pewnie znowu by nią potrząsnął, ale wyrwała ręce i powiedziała: - Ciii.
Również coś usłyszał. Dwoje ludzi, kobietę i mężczyznę, sprzeczających się. Nie rozumiał słów,
ale rozpoznał głosy. Duncan i Teresa. Przyszło mu do głowy, że może właśnie idą ostrzec go przed
niechlubną przeszłością Samanthy.
Nie. Nie wiedzieli o tym. Może szli, żeby zganić go za to, że wykorzystał jej niewinność. Ale nie, jej
dziewictwo było jedynie towarem, który należało sprzedać temu, kto da więcej, a ona miała nadzieję,
że uda się jej w ten sposób go usidlić.
Teresa i Duncan wyłonili się z mgły i gwałtownie przestali rozmawiać. Kłócić się·
Znana ze swej elegancji Teresa wyglądała jakoś nieporządnie, ale William nie mógł stwierdzić dla-
czego. Może zapomniała włożyć wszystkie części garderoby. Jej szal był niedbale zawiązany wokół ra-
mion, a zawsze gładko zaczesane włosy były tak roztrzepane, jak włosy Mary.
Teresa rzuciła się do przodu z wyciągniętymi ramionami. William spodziewał się, że go obejmie.
Jednak Teresa zmierzała w stronę Samanthy. Cofnął się· Teresa chwyciła Samanthę w talii i
poprowadziła w stronę domu.
- Samantho! Kochanie! Znalazłam cię. Potrzebuję kogoś, drugiej kobiety, żeby mi pomogła ...
udekorować stoły. - Odezwała się do Williama, ale unikała jego wzroku: - Wiesz, Williamie, są rzeczy,
w których pomóc może tylko druga kobieta. To jest właśnie jedna z tych rzeczy.
Samantha przerwała jej spokojnym tonem.
- On wie.
Teresa niewzruszenie kroczyła dalej.
- Nie. Jak? - Nie czekając na odpowiedź, rzuciła oskarżająco: - Powiedziałaś mu, prawda? Musiałaś
spełnić swój obowiązek? Nie przyszło ci do głowy, że to nie twoja sprawa ...
- Cicho - odezwał się Duncan.
- Ale to jest moja sprawa - powiedziała Samantha. - To mój kraj.
William prychnął. Samantha nie zwróciła na niego uwagi.
- I
giną niewinni ludzie.
- Cicho - powtórzył Duncan.
Kobiety spojrzały na niego, rozejrzały się wokół i pokiwały głowami.
Duncan zmierzwił sobie włosy i cicho powiedział:
- Jestem piekielnie wdzięczny, panno Prendregast. William zwrócił się w jego stronę.
- Jak to jesteś wdzięczny? Nie pozwolimy jej tego zrobić. Mogłaby z czystej złośliwości ostrzec
lady Featherstonebaugh. Zamknę ją na poddaszu i wyrzucę klucz.
- Nie, nie zrobisz tego. - Duncan mówił cicho, ale zdecydowanie.
William ze zdumienia otworzył usta. Wyprostował się i spojrzał z góry na Duncana.
- Słucham?
- Przyjmiemy pomoc panny Prendregast i będziemy dziękować Bogu, że znalazła się we właściwym
miejscu o właściwej porze.
- Jak możesz tak mówić?
- A jak ty możesz tego nie powiedzieć? - Duncan zniżył głos do szeptu. - Zależy nam na tej mapie.
Kapitan Farwell powiedział, że jest niezmiernie ważna. Mamy szczęście, że lord Hartun przyjechał
ze swoim sekretarzem, który jest doświadczonym kartografem. Nie można przecenić szkód, jakie
poniosą Rosjanie, jeśli podmienimy mapy. A nie uda nam się tego dokonać bez panny Prendregast.
- Uważasz, że zadawanie się z tą ... nierządnicą rozwiąże nasze problemy? - William wskazał
trzęsącym się palcem na Samanthę. Jako dowódca był naj-
lepszy. Chłodny. Opanowany. Wiedział, że nie powinien okazywać emocji, ale teraz nie był w stanie te-
mu zaradzić.
Samantha obserwowała go ze spokojem, z rękoma zwieszonymi wzdłuż ciała, jakby nie spędzili
razem ostatniej nocy. Jakby to, co mówił, nic dla niej nie znaczyło.
- Ona nie jest nierządnicą - a raczej nie była do ostatniej nocy - warknęła Teresa. -
I
ciebie należy za
to winić, Williamie.
I
mnie, czego strasznie się wstydzę. - Chwyciła Samanthę za ramię i spojrzała
wrogo na Williama. - Nie jesteś człowiekiem, za którego cię uważałam.
William miał ochotę na nią nawrzeszczeć. Na Teresę, kobietę, którą uważał za odpowiednią kandy-
datkę na żonę.
Jednak nie mógł znieść myśli o małżeństwie z nią i nie miał odwagi, żeby na nią krzyczeć. Teresa,
jeśli chciała, potrafiła być bardzo władcza.
- Oczywiście, że jest człowiekiem, za którego go uważałaś. - Duncan wziął ją za rękę, uniósł ją do
swych ust i pocałował z czułością. - Dziś rano przewidziałaś, że zareaguje gniewem, gdy dowie się o
specjalnym prezencie panny Prendregast.
Samantha spuściła głowę.
Ale William dostrzegł jej uśmieszek. Spojrzała na Duncana i Teresę z czułością.
I
William uświado-
mił sobie, że ... był wczesny ranek. Teresa: była niekompletnie ubrana. Ubranie Duncana było wymięte,
on sam był nieogolony i wyglądał tak ... jak również i William musiał wyglądać.
Zostali kochankami. Teresa wysłała go do Samanthy, żeby zająć si"ę Duncanem. William powinien
poczuć się urażony. Zamiast tego ... zamiast tego zdał sobie sprawę, że nie obchodzą go Teresa i
Duncan. Mógł myśleć tylko o jednym. O jednej osobie. O Samancie, która go zdradziła. Z satysfakcją
rzucił jedyny argument, który mógł zaskoczyć jego przyjaciół.
- Okradała mnie. Zabrała portret Mary. Portret mojej żony!
W oczach Samanthy pojawił się gniew. Zwinęła dłonie w pięści. Przez krótką chwilę William sądził,
że zdzieli go w twarz. Ale po chwili wyprostowała palce. Jednak nie zaprzeczyła jego oskarżeniom.
Jakaś jego część żałowała, że tak się nie stało. Ale zdusił ten wewnętrzny głos i z satysfakcją
odwrócił się do milczącego Duncana i Teresy.
- Czy powierzycie. tej łajdaczce taką misję?
- Jesteś bezgranicznie głupi - zauważyła Teresa.
Widząc ich niewzruszone, pełne dezaprobaty twarze, William uświadomił sobie, że cokolwiek by po-
wiedział, to nie zmieni ich zdania na temat Samanthy. Więc zrobił to, co wychodziło mu najlepiej.
Przejął dowodzenie.
- Powiedziałem, że nie użyjemy panny Prendregast.
Duncan zrobił krok do przodu i stanął przed Williamem. Stanął na baczność, ale nie skapitulował,
jak William się spodziewał. Powiedział:
- A więc, pułkowniku Gregory, zwalniam pana z obowiązków.
- Co? - ryknął William.
- Jest pan wściekły i nie myśli logicznie - zmrużone oczy Duncana miały cl~łodny wyraz - mówi pan
głośno o naszej misji, gdy nasz największy wróg może być tuż obok i podsłuchiwać.
Zdecydowanie Duncana zaskoczyło Williama. i przeszedł go dreszcz. Duncan mówił prawdę. Ktoś
mógł stać niedaleko i przysłuchiwać się ich rozmowie, a oni nawet by go nie zauważyli. Nie lady Fe-
atherstonebaugh. Ona mocno utykała. Ale lord Featherstonebaugh. Albo Pashenka. Albo jeden z wielu
szpiegów, którzy krążyli po Krainie Jezior.
William i Duncan odwrócili wzrok. Duncan nie cofnął się jednak.
Zanim William zdecydował, co powinien zrobić, Samantha uwolniła ramię z uścisku Teresy i stanęła
między mężczyznami.
- Czuję się jak kość, o którą walczą dwa psy. Ale nie jestem kością i, pomimo moich dawnych grze-
chów, nie jestem również zdrajcą. - Spojrzała Williamowi w oczy. Spokojnym tonem, który wystawiał
na próbę resztki jego cierpliwości, powiedziała: Kłócisz się z Duncanem, chociaż nie masz żadnego
wyboru. Na tym przyjęciu nie ma żadnych innych złodziei czy kieszonkowców. To delikatne zadanie.
Potrzebujesz zawodowca. Masz tylko mnie. - Wpatrywała się w niego tak, jak ostatniej nocy. Jednak w
jej spojrzeniu nie było niczego z nocnego uczucia. Ta kobieta była chłodna, skoncentrowana i rozsądna.
Taka, jaką nigdy nie powinna być kobieta.
Odwracając się do Duncana i Teresy, powiedziała: - A teraz znajdźmy miejsce, w którym moglibyśmy
się naradzić, i zróbmy to szybko, żebym mogła wyjechać - i nigdy więcej nie spotkać pułkownika
Gregory'ego.
- Brawo! - wykrzyknęła z ironią Teresa i klasnęła.
- Świetnie, panno Prendregast. - William zaoferował jej ramię. - Sądzę, że w altanie.
Teresa powinna pójść z Williamem, ale zignorowała go i wzięła Duncana pod drugie ramię.
Triumwirat determinacji i siły pomaszerował przed siebie.
- Skoro William nie przyda się nam w planowaniu, może stać na czatach, żeby nikt nas nie
podsłuchiwał. Czy możesz zrobić przynajmniej tyle, Williamie? - zapytał Duncan.
William szedł za nimi, po raz pierwszy w życiu zadowolony, że jest z tyłu. W tej sytuacji nie mógł
przejąć dowodzenia. Nie mógł zaufać Samancie, że postąpi właściwie. Nie mógł zaufać sobie, że
postąpi właściwie. Rozpierały go emocje. Jego, który uważał kobiety za miłe urozmaicenie, ale nie
nieodłączną część życia mężczyzny. Jego, który wyobrażał sobie, że jest bezgranicznie oddany armii i
walce o sprawiedliwość, ale nigdy nie oddał się prawdziwie miłości.
Samantha pozbawiła go męskości - i Duncan miał rację· William stracił ostrość widzenia. Mówił nie-
ostrożnie, myśląc przyrodzeniem. Nie był w stanie właściwie ocenić ryzyka.
Duncan, Teresa i Samantha weszli do altany. William po cichu obszedł budynek, sprawdzając pod
krzakami. Byli sami. Sami i zagubieni we mgle. Zamknął oczy i oparł rękę o ścianę koło drzwi. Tak.
Był zagubiony. Nie zdarzyło mu się jeszcze nie wiedzieć, jak postąpić. To była jej wina ... A on
nienawidził mężczyzn, którzy obarczali winą za swoje problemy wszystkich, tylko nie siebie.
Kim się stał?
Usłyszał, jak Samantha mówi:
- W jej torebce. Mapa jest w jej torebce. Wsadzając głowę do środka, William odezwał się,
nie kryjąc pogardy:
- Ciekawe, skąd o tym wiesz.
- Zamknij się, Williamie - powiedział Duncan.
Samantha zignorowała ich. Jego.
- W tej czarnej błyszczącej torebce. Nosi ją do każdej sukienki i cały czas trzyma na niej rękę.
Myślałam, że jest uzależniona od laudanum i właśnie w torebce trzyma buteleczkę. - Wzruszyła
ramionami. - Mapa jest w jej torebce.
Duncan pokiwał głową. Teresa pokiwała głową· Najwyraźniej oboje akceptowali bez zastrzeżeń
przypuszczenia Samanthy. William oparł się o altanę, patrząc w mgłę. To było lepsze niż gapienie się na
Duncana i Teresę. I Samanthę.
Duncan spytał:
- Czy może pani podmienić mapy?
William wytężył słuch, ale Samantha nie odpowiedziała.
Duncan odezwał się ponaglająco:
- Czy może pani zamienić prawdziwą mapę na fałszywą?
- Oczywiście, że może. - William uśmiechnął się złośliwie, rzucając uwagę przez ramię· - Jest podła.
- Zamknij się, Williamie - powiedziała Teresa. O co chodzi, Sam?
- Zazwyczaj kieszonkowiec po prostu przecina torebkę i wyciąga pieniądze. - Samantha rozłożyła rę-
ce. - Nigdy nie otwierałam torebek i nie podmieniałam niczego.
Teresa pokiwała głową· - Rozumiem.
- Z drugiej strony, Terry, może być gorzej. - Samantha uśmiechnęła się. - Może trzyma ją na piersi.
Duncan i Teresa zaśmiali się. William spojrzał na nich. "Sam" i "Terry". Kiedy do tego doszło?
Zanim William zdążył okazać im swoją pogardę, w drzwiach stanął Duncan.
- Williamie, obejdź budynek jeszcze raz. Chcę mieć pewność, że nikogo tam nie ma.
- Nie ma. - Ale od razu się ruszył, rozglądając się uważnie dokoła w poszukiwaniu śladów obecności
kogoś takiego, jak Pashenka, który chciałby się przekonać, jak radzą sobie jego szpiedzy.
Jednak jak dotychczas Pashenka ukrywał się w posiadłości Featherstonebaughów. Oczywiście. Sie-
dział tam, gdzie był bezpieczny.
William wrócił pod drzwi, gdy Duncan mówił:
- A więc taki jest plan. Proszę się modlić, panno Prendregast, o zwinne ręce.
ROZDZIAŁ 25
To okropne przyjęcie z bandą idiotów już prawie dobiegało końca. Gdy obiad się skończy, Yalda bę-
dzie mogła opuścić jadalnię w Silvermere, w której Gregory i lady Marchant, ta dziwka w roli gospody-
ni, zarządzili podanie obiadu. Yalda wyjdzie na zewnątrz, wsiądzie do powozu i wreszcie pojedzie do
domu w Maitland. Nie spała od dwóch nocy. Ból posiniaczonego ciała nie pozwalał jej zasnąć.
I
niepokój związany z Pashenką. Jak z nim postępować. Jak wyjść z tej sytuacji z życiem i wolnym.
Nie tak dawno temu nie było rzeczy, która spędzałaby jej sen z powiek. Pashenka nie zaskoczyłby jej
i nie skopał. Uważałaby to co najwyżej za swego rodzaju wyzwanie. Teraz w głowie kołatało się
uporczywie tylko jedno słowo - pułapka. Była stara i wpadła w pułapkę. Ale nie. Nie pozwoli sobie na
to.
Czuwanie przez całą noc miało swoje plusy. Słyszała, jak Rupert wstał i grzebał w jej rzeczach, szu-
kając mapy. A ona leżała nieruchorno i uśmiechała się do poduszki, pod którą spoczywała czarna toreb-
ka - i bezcenna mapa.
Odda Pashence mapę. Tak, odda. A wcześniej powie mu, że więcej informacji kryje się w jej
głowie. To pozwoli jej pozostać przy życiu i obmyślić plan ucieczki.
Dotknęła przewieszonej przez ramię torebki i ro-
zejrzała się po gościach wokół stołu, nakładających sobie na talerze truskawki, chleb, cienkie plastry
wołowiny, szparagi. Powinna jeść, ale nie była głodna. Chciała po prostu wyjechać. Nie dbała nawet o
ubranie, a miała na sobie wspaniałą suknię z ... Musiała spojrzeć w dół. Och, tak. Z brązowej satyny
obszytej srebrną nicią. Była najlepiej ubraną kobietą na tym przyjęciu.
Rupert również dobrze się prezentował. Smukły,
wysoki, bardziej arystokratyczny niż ci wojskowi czy ambasadorowie. Rozmawiał teraz z jedną z
prowincjonalnych debiutantek, obdarzając ją czarującym uśmiechem i krocząc za nią, gdy .się
odsuwała. Do diabła z Rupertem. Gdyby tylko można było na nim polegać. Gdyby był wierny. Albo
nie tak tchórzliwy. Wtedy Yalda zatrzymałaby go. Ale teraz było na to za późno. Zdradził ją w każdy
możliwy sposób. W odpowiednim momencie będzie musiał zostać wyeliminowany.
Opierając się na lasce, spróbowała przysłuchiwać
się rozmowom. Dlaczego, nie wiedziała. Zebrała już wystarczająco dużo informacji. Zeszłej nocy
była tak osłabiona, że niektóre z nich zapisała na kartce. Ona, która zawsze wszystko pamiętała,
zaczynała zapominać o drobiazgach.
Co więcej, niektórzy ludzie, których spotykała, wyglądali ... dziwnie. Od czasu do czasu kątem oka
widziała mężczyznę chudego jak kościotrup. Kobietę bladą jak śmierć. Dziecko mówiące głosem z
innego świata. Jakby prześladowały ją duchy tych, których zabiła.
Niemożliwe. Potrzebowała snu.
- Lady Featherstonebaugh. - Lady Marchant odezwała się prosto do jej ucha.
Valda podskoczyła tak gwałtownie, że lady Marchant musiała podtrzymać ją, żeby nie upadła.
- Lady Featherstonebaugh, musi pani uczestniczyć w obiedzie pułkownika Gregory'ego. - Lady
Marchant popchnęła Valdę w stronę stołu. - Chcemy, żeby rozkoszowała się pani ostatnim posiłkiem w
tej posiadłości.
Valda automatycznie przybrała pozę starej damy. - Kochanie, nie jestem w stanie przepchać się przez
ten tłum. Może napełnisz mi talerz.
- Zawsze podziwiałam pani siłę. Chodźmy tędy. Lady Marchant mocniej ścisnęła ramię Valdy, pro-
wadząc ją w tłum. - Chyba nie chce pani przegapić takiej wspaniałej okazji.
- Okazji? - W miarę jak Valda była coraz mocniej poszturchiwana, a paplanina tłumu wypełniała jej
uszy, jej głos stawał się coraz ostrzejszy. - To żadna okazja jeść takie pomyje i pić cierpkie wino. Bar-
dzo źle wybrałaś, moja pani, bardzo źle. - Świadoma, że straciła humor, który przez wszystkie lata był
jej kamuflażem, spróbowała wziąć się w garść, ale bezskutecznie. - Nie patrz tak na mnie. - Dostrzegła
jedną z tych trupich twarzy, wyłaniającą się zza ramienia lady Marchant. - Z takim wyrzutem. To
ryzyko, które się podejmuje, zostając angielskim żołnierzem.
- Angielskim żołnierzem? - Lady Marchant spojrzała za siebie.
Valda zamrugała. Z tyłu stała tylko lady Stephens, rozmawiając z lady Blair.
- O czym pani mówi? - spytała lady Marchant.
- O niczym, o niczym. - Wśród gości rozległy się donośne okrzyki.
Lady Marchant zatrzymała się gwałtownie.
_ Proszę spojrzeć, kłócą się·
Odzyskując zdrowy rozsądek, Valda spojrzała przez tłum. Pułkownik Gregory trzymał za gardło
pana Monroe'a. Tłum uformował krąg wokół walczących mężczyzn. Z napięciem obserwowali wście-
kłych rywali. Pułkownik wyglądał tak, jakby z chęcią zabił pana Monroe'a. Monroe był purpurowy, a
jego oczy płonęły nienawiścią·
Pułkownik wrzasnął:
_ Ty kłamco! Nie ścigałeś w nocy szpiegów!
Tym jednym słowem zwrócili na siebie uwagę Valdy. Szpiedzy? Co miał na myśli, mówiąc
"szpiedzy"?
Pan Monroe wyrwał się z uścisku pułkownika Gregory'ego.
_ Jak śmiesz nazywać mnie kłamcą? Jestem bohaterem. Większym niż ty!
_ Jesteś nikim. Szkocki pomiot. - Pułkownik Gregory chwycił go ponownie, szczerząc zęby jak
wściekły pies. - Łowca posagów!
Do diabła z łowcą posagów. Valda chciała usłyszeć o szpiegach. Pochyliła się, wytężając wzrok.
_ Ja jestem łowcą posagów? A ty? Ja przynajmniej kocham tę kobietę!
Stojąca obok Valdy lady Marchant sapnęła głośno.
Valda spojrzała na nią i uświadomiła sobie, że ci mężczyźni kłócą się o lady Marchant. Niesamowite.
J
wspomnieli coś o szpiegach. Naprawdę niesamowite. Ból w żebrach, lęk, nawet świadomość tego,
gdzie się znajduje zniknęły, gdy Valda skupiła się na rozgrywającej się przed jej oczami scenie.
_ Wiem, co robiłeś - wrzasnął pułkownik Gregory. - Uganiasz się za lady Marchant.
W tłumie rozległ się głośny pomruk. Krąg zaczął się zacieśniać. Valda pochyliła się do przodu. Pan
Monroe zamachnął się na pułkownika Gregory'ego. Pułkownik Gregory zatoczył się. Kobiety
zapiszczały, mężczyźni zaczęli pokrzykiwać. A Valda poczuła szarpnięcie. Jej cenna torebka!
Chwyciła ją ze wszystkich sił. Nadal była przewieszona przez ramię. Odwróciła się do osoby obok
_ osoby, która próbowała ukraść jej mapę.
To była ta złodziejka. Ta wysoka guwernantka o jasnych włosach. Ta panna Penny Gast. Z
szybkością węża Valda złapała dziewczynę za nadgarstek i wy_ kręciła jej rękę.
- Oddawaj to!
- Co? - Panna Gast udawała zaskoczoną.
Drugą ręką Valda sięgnęła do kieszeni ukrytej w spódnicy. Nieporadnie wyciągnęła z niej pistolet.
Celując w pannę Gast, powiedziała:
- Oddawaj!
- Cholera jasna! - Panna Gast usiłowała się cofnąć, gdy dostrzegła pistolet. Tłum ją zatrzymał.
Lady Marchant doskoczyła do Valdy.
- Lady Featherstonebaugh, co pani robi?
Ludzie zauważyli pistolet. Kobiety zaczęły jeszcze głośniej piszczeć. Bójka między pułkownikiem
Gregorym a panem Monroe ustała.
- Oddawaj to! - zażądała ponownie Valda.
Panna Gast uniosła ręce pokazując, że są puste.
- Nic nie mam. Proszę zobaczyć.
- Co się dzieje? - Pułkownik; Gregory przedzierał się przez tłum w ich stronę.
Valda wycelowała pistolet w brzuch panny Gast. Pułkownik Gregory zamarł.
- Nie ruszaj się, Samantho. Nie ruszaj się.
- Ukradła moje ... moje papiery - powiedziała Valda. - Wszyscy wiedzą, że to złodziejka.
- Nie, nie jest złodziejką - wtrąciła się lady Marchant. - Mówiłam pani, że nie jest złodziejką. Prze-
kręciła pani jej nazwisko.
- Na Boga, Valdo, czy ty oszalałaś? - Rupert wpatrywał się w nią ponad głowami ludzi.
- Proszę spojrzeć, że nic nie mam. - Panna Gast mówiła łagodnym tonem, który doprowadzał Valdę
do szału.
Valda miała ochotę wszystkich ich zastrzelić, ale miała tylko jeden nabój. Jeden nabój dla tej suki,
która ukradła mapę.
- Nikt mnie bezkarnie nie będzie okradać. Poruszając się wolno, panna Gast pokazywała swoje puste
dłonie.
- Proszę sprawdzić czy ma pani swoje papiery. Przekona się pani, że ja ich nie mam.
Valda zawahała się. Panna Gast brzmiała przekonująco. Pułkownik Gregory był blady.
Wolną ręką Valda ścisnęła bok torebki. W środku usłyszała szelest papieru. Zrobiło się jej niedobrze.
Ostrożnie cofnęła pistolet. Nikt w tłumie nie poruszył się, gdy otworzyła torebkę i zajrzała do środka.
Była tam. Złożona na pół mapa z czerwonymi literami, które świadczyły ojej znaczeniu.
Opuściła dłoń, w której trzymała pistolet.
- Ja ... przepraszam, panno Gast. Myślałam, że ma pani ... wzięłam panią za kogoś innego.
- Nazywam się panna Prendregast. - Głos młodej kobiety był zdecydowany, ale ręce drżały jej tak
mocno, że schowała je za siebie. - Panna Samantha Prendregast.
Obok Valdy pojawił się pan Monroe i wyjął jej pistolet z dłoni. Tłum odetchnął z ulgą. Lady Mar-
chant przyłożyła dłoń do czoła i zupełnie jak nie dama osunęła się na podłogę·
Pan Monroe rzucił się na kolana obok niej, krzycząc:
- Sole trzeźwiące. Potrzebujemy soli trzeźwiących!
Pułkownik Gregory chwycił pannę Gast i wziął ją w ramIona.
Przez krótką chwilę wyglądała tak, jakby również miała zemdleć. Potem jednak uniosła głowę i
gniewnie powiedziała:
- Nie lubisz mnie, ja nie lubię ciebie i nie zamierzam ponosić kary za śmierć twojej żony. Nie będę
kozłem ofiarnym dla twojego wstydu. Więc puść mnie - natychmiast!
Wyraz twarzy pułkownika Gregory'ego wart był każdej ceny. Valda chętnie by została, żeby
zobaczyć scenę do końca, ale Rupert chwycił ją za ramię i próbował wyciągnąć z jadalni. Opierała się.
Jednak ludzie wciąż jej się przyglądali. Ambasador i szef Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego patrzyli
na nią z dziwnym zainteresowaniem. Pochylając się, podniosła pistolet z podłogi, włożyła go z
powrotem do kieszeni i z uniesioną wysoko głową wyszła z sali z Rupertem.
Ostatnie słowa, które usłyszała, wypowiedział wściekły pułkownik Gregory:
- Panno Prendregast, proszę pakować swoje rzeczy. Wraca pani do Londynu z samego rana.
ROZDZIAŁ 26
William wszedł do swej sypialni i wskazał na służącego.
- Wyjdź! Wynoś się!
- Tak, panie, nie musi mi pan dwa razy powtarzać. - Cleavers wyszedł pośpiesznie z pokoju,trzaskając
za sobą drzwiami.
William spojrzał za nim. Co mu się, do cholery, stało? Co się stało ze wszystkimi? Nawet jego
goście, którzy powinni byli wiedzieć, o co chodzi, sprawiali wrażenie, że nie mogą się doczekać, by
stąd wyjechać. Zachowywali się tak, jakby utopił kociaka, a on tylko zachował się tak, jak powinien
zachować się każdy rozsądny mężczyzna, który nakrył złodziej a w swoim domu. Wyrzuci tego
złodzieja. Nieważne, że była nim piękna kobieta, którą wszyscy uwielbiali. Nieważne, że wniosła
spokój i muzykę do jego domu. Nieważne, że odebrał jej dziewictwo z delikatnością marynarza, a ona
oddała mu się z wdziękiem ... kobiety. Kobiety dla niego stworzonej.
Ale była złodziejką, a kto był złodziejem, na zawsze nim pozostanie. Oddała mu, Anglii, przysługę i
ryzykowała życie. Gdyby chodziło tylko o to, złamałby swoje zasady i ożeniłby się z nią. Jednak okra-
dła również jego. Z małych rzeczy, niektórych nieważnych, a niektórych bardzo ważnych. Nie zwróciła
ich. Wbrew wszelkim dowodom nie przyznała się do kradzieży i powiedziała, że nie wie, gdzie są te
rzeczy, a on poznał po wyrazie jej twarzy, że wiedziała. Była oszustką i złodziejką·
Nerwowo rozwiązał krawat. Ściągnął marynarkę i kamizelkę. Spojrzał przez okno, starając się do-
strzec w ciemności światła w jej domku. Powinien był ją uwięzić. Wsadzić do więzienia w
Hawksmouth i polecić, żeby jej nigdy nie wypuszczono. Ale nie mógł tego zrobić. Robił się miękki jak
budyń, gdy chodziło o Samanthę, i dlaczego?
Ponieważ nie mógł zapomnieć, jak wyglądała, gdy księżyc oświecał jej nagie ramiona. Nie mógł
zapomnieć opowieści' o jej bolesnym dzieciństwie i, o
Bo
że, o tym, jak bardzo kochała jego dzieci ...
Siadając na krześle, zaczął ściągać buty.
Więc odeśle ją do Londynu. Wygna ją z powrotem do lady BucknelI, którą powiadomi o jej
złodziejskich zapędach. Wtedy Samantha zostanie pozbawiona szansy na uczciwą pracę. Będzie
zmuszona wrócić na ulicę, kraść, dopóki jej nie złapią i nie powieszą za smukłą szyję.
Z przerażeniem zerwał się na równe nogi. Wzuł buty. Nie. Nie postępował właściwie. Nie
postępował właściwie, skazując mieszkańców Londynu na obecność Samanthy w mieście. Nie
powinien również patrzeć spokojnie, jak ona będzie się staczać na samo dno z powodu swej ułomnej
natury.
W końcu nie tylko ona ponosiła winę. Uwiódł ją. Powinien był wiedzieć.
Zanim zdążył się zastanowić, wybiegł z pokoju i popędził schodami na dół. Odźwierny zerwał się i
otworzył drzwi; William znalazł się na zewnątrz i pobiegł do domku, w którym była uwięziona Sa-
mantha. Walnął pięścią w drzwi.
Clarinda podeszła w pośpiechu i nawet w słabym świetle wyraźnie widział wyraz niezadowolenia
na jej twarzy.
- Pułkownik?! Panna Prendregast nie życzy sobie nikogo widzieć.
Chwycił Clarindę za ramię i wypchnął ją na zewnątrz, a sam wszedł do środka.
- Nie wracaj. - Zatrzasnął jej drzwi przed nosem i rozejrzał się po pokoju rozświetlonym ogniem z
kominka i świecami ustawionymi koło spakowanego kufra.
- CIarindo? - Samantha zawołała z sypialni. - Kto to był tym razem? Proszę, nie mów mi, że to
jedno z dzieci. Nie zniosłabym, gdybym musiała odwrócić się od któregoś - stanęła w drzwiach i jej
głos zamarł. Stała z uniesionymi rękoma, trzymając w dłoni szczotkę do włosów z kości słoniowej.
Jak wtedy, gdy pocałował ją po raz pierwszy, miała na sobie skromną białą koszulę nocną, na którą
zarzuciła niebieski szlafrok.
Piękna. Była piękna. Jego serce zabiło szybciej na ten widok i pragnął tylko jednego. Mieć ją dla sie-
bie. Widząc go, stała nieruchomo przez dłuższą chwilę. Powoli przesunęła szczotką po włosach. Potem
szybko weszła do sypialni i zamknęła drzwi. To było jednoznaczne odrzucenie. Jej bezczelność do-
prowadziła go do wściekłości. Tym bardziej, że usłyszał, jak przekręca klucz w zamku.
Podszedł do drzwi i kopnął w nie. Drzwi były solidne, ale zamek mniej. Kopnął jeszcze raz. Zamek
trzasnął. Pchnął drzwi całym ciałem i ... znalazł się w sypialni.
- Okno jest otwarte. W szkole złodziei uczą nas, że należy wybierać najłatwiejszą drogę - powiedzia-
ła obojętnym tonem.
Wiedziała, że nie powinna się z niego naśmiewać.
Stał przygarbiony i obserwował ją jak byk, który zamierza zaatakować. Był rozgniewany: chciał, żeby
zapłaciła za zniszczenie jego dobrego imienia. Nie obchodziło jej, że dłonie mu drżały z hamowanej
agresji. Również miała ochotę go uderzyć. Nie chciała być ostrożna. Chciała wrzeszczeć i walić na
oślep, ponieważ William znowu nauczył ją czegoś, czego
powinna nauczyć się dawno temu.
.
Nie miało znaczenia, że zmieniła swoje życie. Ze pracowała nad tym, by stać się lepszym
człowiekiem. Ze nic nie ukradła.
Kiedyś była złodziejką i na zawsze została napiętnowana. A on to mężczyzna, którego kochała. Męż-
czyzna, któremu się oddała. Powinien w nią wierzyć, a on pierwszy ją potępił. Potępił i wykorzystał do
swoich celów. Zacisnęła dłoń na szczotce.
Głośno wypuścił powietrze.
- Postanowiłem cię poślubić.
- Poślubić? Mnie? Postradałeś zmysły?
Zacisnął pięści. Poczerwieniał na twarzy. Już nie był mężczyzną, stał się prymitywną bestią,
próbującą ukryć się za pozorami ucywilizowania. Jakby to mogło uchronić go przed jego prawdziwą
naturą.
- Byłaś niewinna w sensie fizycznym, a ja ci to zabrałem.
- Ach. A więc również jesteś złodziejem. _ Uśmiechnęła się szeroko. - No cóż, kto z kim przestaje,
takim się staje.
- Nie jestem złodziejem, ale ty jesteś i nie mogę pozwolić ci rozsiewać zbrodni po świecie.
- Więc poświęcasz się, biorąc mnie do swojego łoża. - Słowa piekły jej usta. - Jesteś bardzo
szlachetny. - Masz dobre serce. Potrzebujesz mężczyzny, który będzie cię pilnował.
Jego? Chyba żartuje! Jedną ręką wygładziła koszulę na piersiach, brzuchu, udach,. ukazując mu
swoją figurę i kusząc go.
- Jesteś pewien swoich motywów? Jesteś pewien, że nie chcesz się ze mną ożenić, ponieważ ...
mnie pragniesz?
- Nie. Nie jestem pewien. - Jego głos drżał z pożądania. - Pragnę cię.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Będę cię miał na oku. Dopilnuję, żebyś była porządna. Będziesz chodzić w ciąży. - Wyprostował
się. - Pewnie już jesteś w ciąży.
Jej uśmiech zbladł.
- Rozmawiałam z Terry i to mało prawdopodobne. Powiedziała, że to nie ten czas w miesiącu.
- Zatrzymam cię tutaj i zobaczymy. W tym czasie będziesz tak zajęta, że nie będziesz miała kiedy
ulegać słabości do złodziejstwa.
Ogarnęła ją wściekłość.
- Drań. Cholerny drań! - rzuciła w niego szczotką. - Jak śmiesz? Jak ...
Uchylił się, a potem rzucił się na nią· Chwycił ją w talii i rzucił na łóżko.
Tłamszony przez ostatnie dni gniew wybuchł z pełną siłą· Okładała go na ślepo pięściami, uderzając
w głowę, piersi, ramiona. Kilka razy trafiła celnie, zanim chwycił jej ręce i przytrzymał nad głową.
Przygniatał ją swoim ciężarem, a ona chciała zerwać się i ... nie, nie uciec. Nic tak inteligentnego.
Chciała go kopnąć.
- Złaź ze mnie, ty rozpalony ... nadęty ... głupi ... buhaju.
Nie podniósł się. Lekko ugryzł ją w szyję. Krzyknęła i zaczęła wić się pod jego ciężarem.
Nienawidziła go całym sercem.
Przytrzymywał ją swoim ciałem, dopóki nie opadła z sił i przestała z nim walczyć. Wtedy polizał
miejsce ugryzienia. Sapnęła. Zmęczona walką, jego ciężarem. - Nie wyszłabym za ciebie, nawet gdyby
królowa Wiktoria zaoferowała mi cię na srebrnej tacy.
Uniósł się na rękach.
Nie ugryzł jej za karę. Znaczył ją. Chciał sprawić, żeby poczuła to, co on czuł, czyli ... - gniew.
- Chcesz, żebym była zła. Nie obchodzi cię, że doprowadzasz mnie do wściekłości.
- Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? Podoba mi się to. - Oddychał ciężko. - To coś, kochanie, co
nas łączy.
Zwinęła uwięzione dłonie w pięści i wbiła sobie paznokcie w skórę.
- Nic nas nie łączy, pamiętasz? Ja jestem ulicznym śmieciem, złodziejką, a ty cholernym
pułkownikiem warmii jej królewskiej mości. Dowódcą, który w całym swoim życiu nie splamił
swojego honoru.
Roześmiał się donośnie.
- Pamiętam jedną rzecz, która nas łączy. - Wziął obie jej dłonie w jedną rękę.
Wiedziała, co zamierzał zrobić. Rozpoznawała jego zamiary i spróbowała się od niego odsunąć.
Wyciągnął nóż z kieszeni i otworzył go. Zaschło jej w gardle.
- Nie ruszaj się - szepnął. Wsuwając ostrze pod jej dekolt, rozciął koszulę.
Materiał ustąpił, a on przesunął dłonią po· jej piersiach. Kosmyki czarnych włosów spadały mu na
czoło. Świece nadawały jego skórze złoty kolor. Miał mocno zarysowaną szczękę, ale jego usta ... gdy
przesuwał dłonią po jej piersiach, jego usta wykrzywiły się w lubieżnym uśmiechu, którego nigdy nie
spodziewała się - nigdy nie chciała - ujrzeć na jego twarzy.
Jaką była idiotką, kochając go. Jak gorąca i namiętna była ta miłość. Usiadł i rozciął materiał koszuli do
wysokości kolan.
- Co robisz? - wrzasnęła. - Oszalałeś?
- Chcę się pozbyć koszuli nocnej. Chcę się pozbyć szlafroka. Chcę, żebyś była naga i bezbronna. To je-
dyny sposób, żeby cię okiełznać, Samantho. Gdyby to ode mnie zależało, uwięziłbym cię w wieży i trzy-
mał tam.
W jego głosie było tyle emocji i szczerości, że poczuła w żołądku rosnącą kulę-strachu. Ale wyśmiała
go.
- Wykradłabym sobie wolność.
Zamknął oczy. Gdy je otworzył, na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech. Teatralnym ruchem za-
mknął nóż i schował go do kieszeni. Wolną ręką rozpiął spodnie. Z szeroko otwartymi oczami obseIWo-
wała, jak się obnażył. Powoli wsunął kolano między
jej nogi. Usiłowała trzymać uda razem. Rozchylił je. Pochylając się do jej ucha, wymamrotał:
- Rozumiesz bezwzględność?
Nie zrobiłby tego ... Zrobiłby? Wiedziała, że nie zrobiłby, ale wiedziała również, że nie rozciąłby jej
nocnej koszuli, ani nie przygniatałby jej swoim ciężarem, ani nie trzymał za nadgarstki.
Tak naprawdę go nie znała. Wcale go nie znała.
- Nigdy ci tego nie wybaczę - odparła.
- Czego? - Pocałował ją w usta. - Tego, że dzięki mnie to polubiłaś? - Pocałował jej brew, powiekę,
policzki. Przesunął językiem po małżowinie usznej.
I uświadomiła sobie, o co mu chodziło. Mógł trzymać jej nadgarstki, mogły spoczywać nieruchomo na
łóżku. Niechęć i ból mogły zżerać ich oboje. J ednak między nimi płonął ogień, którego nic nie było w stanie
ugasić. Z jakiegoś powodu przybyła do niego jako dziewica. Z jakiegoś powodu żył w celibacie od czasu
śmierci swej żony. Czekali na siebie. Czekali na żar, który ich ogarnął. Nic nie mogło tego powstrzymać.
Bez względu na to, jak bardzo się ranili, pragnęli się nawzajem. Nic nie mogło tego zmienić.
Owionął ją jego zapach. Miękki materiał jego białej koszuli muskał jej piersi. Ocierał się o jej nogi udami,
naśladując stosunek. Sprawiając, że pragnęła czegoś prawdziwego. Jego usta na jej skórze, jego dłonie
przytrzymujące ją, jego kolano ...
- Nie! - Odwróciła głowę i kopnęła go w nogę.
- O co chodzi? Za bardzo to lubisz? Czy twoja skóra rumieni się, a lędźwie płoną? - Przesunął wargami
wzdłuż jej podbródka, a potem po szyi. - Jeśli wsunę w ciebie swoje palce, wejdą bez żadnego oporu,
ponieważ jesteś wilgotna z pożądania.
Wszystko, co powiedział, było prawdą, ale usłyszenie tego pogorszyło tylko sytuację.
- Muszę rozciąć twój szlafrok do końca - zażartował.
- Nie!
- Nie, masz rację. Lubię cię tak trzymać. Bezbronną, czekającą i zastanawiającą się, co zrobię. - Spoj-
rzał na nią, a jego uśmiech sprawił, że poczuła ucisk w żołądku. - Masz takie piękne piersi. Nie
miałem szansy dokładnie ich obejrzeć ostatnim razem. Było ciemno, a ja byłem zdesperowany. Ale są
takie, jak sobie wyobrażałem.
- Jest mi zimno.
Wiedział, że kłamie, ale przybrał zatroskany wyraz.
- Więc powinienem cię ogrzać. - Schylając głowę, wziął do ust jej sutek i zaczął go pieścić
językiem.
Nie mogąc się powstrzymać, zamknęła oczy. Wygięła się i zacisnęła nogi wokół jego kolana.
J ego pieszczoty stawały się coraz mocniejsze. Spędzili razem tylko jedną noc. Skąd wiedział tak
dobrze, jak ją podniecić? Skąd wiedział, że powinien przesunąć policzkiem po jej piersi, a później
delikatnie gryźć jej dolną wargę? Otworzyła usta i westchnęła, a on wykorzystał to i wsunął język.
Uniosła się, aby być jak najbliżej niego. Całował ją tak długo, aż pomyślała, że nawet jeśli udałoby
się jej teraz uciec, na zawsze zapamiętałaby, jak smakował. Wtedy szepnął:
- Samantho.
Uniosła powieki i zobaczyła, że się w nią wpatruj
e.
- Nie wstawaj. Nie ruszaj się. Zostań tam, gdzie jesteś albo nie wstaniesz z tego łóżka, dopóki
wikary nie przyjdzie dać nam ślubu. Rozumiesz?
Nie spuszczając z niego wzroku, pokiwała głową. Jednak nie uwierzył jej i choć wypuścił jej
nadgarstki, to czekał w napięciu, żeby ponownie ją złapać, jeśli zrobi jakiś ruch. Duma wymagała,
żeby jeszcze raz spróbowała uciec. Ale duma była głupim doradcą, a ona nie była głupia. Była
praktyczna. Była złodziejką z East Endu w Londynie.
Nie miała szans. Był większy i prawdopodobnie szybszy. A co więcej, chciała tego. Nie tak, jak on
tego chciał, ale jako czułe pożegnanie. A także dlatego, że nie mogła inaczej. Zbyt mocno go kochała,
żeby mu odmówić albo odmówić sobie.
Zerwał z siebie koszulę. Opuścił spodnie.
Już złamał jej serce. Cóż więcej mógłby zrobić? Położył delikatnie dłonie na jej kostkach i gładził
łydki oraz wewnętrzną stronę ud. Potem położył sobie jej nogi na ramionach.
- Co robisz? - Spróbowała się uwolnić. Wzmocnił uścisk i roześmiał się.
- To, co widzisz.
Zanurkował głową między jej nogi i poczuła ciepły oddech na wzgórku łonowym.
Uświadomiła sobie, że widzi ją. Tam. Między nogami. Światło świec oświetlało to, czego oświecać
nie powinno. A on zamierzał... pocałować ją? Tam, gdzie skupił się jej ból i pożądanie?
Nie mogła tego znieść. Nie mogła. Próbując uciec, odwróciła się na bok. Znowu się roześmiał i
wsunął w nią język. Tym razem obróciła się nie po to, by uciec, lecz z podniecenia. Było to jak. ..
najgłębszy pocałunek, największy stopień intymności. 'Wszystkie jej tajemnice były dla niego
oczywiste; nie mogła niczego przed nim ukryć.
Chwyciła prześcieradło i zacisnęła na nim dłonie.
Niemal nie mogła znieść płonącego w niej pożądania. Doprowadzał ją do orgazmu, bezwzględny w
swym postanowieniu, by ją posiąść, by uświadomić jej, że byli sobie przeznaczeni.
I uświadomiła to sobie. Tak samo, jak uświadamiała sobie, że ich historia zakończy się tragicznie.
Jednak nie skończy się dziś w nocy.
Ssał ją, doprowadzając niemal do krawędzi rozkoszy. Wsunął w nią palec. I stało się. Zacisnęła
mię
śnie. Z jej ust wydobył się krzyk. Unosiła biodra i wszedł w nią.
Była wilgotna i śliska, tak pragnąca poczuć go w sobie, że bez trudu znalazł
się
w niej cały. Był go-
rący i twardy, poruszał się w niej przez cały czas, nie pozwalając jej odpocząć. Nie panowała nad
sobą.
- Błagam - wyszeptała. - Błagam, Williamie. _ Jednak nie wiedziała, o co błaga.
Może błagała o jego miłość.
Poruszał
się
najpierw powoli, a później szybciej.
Głęboko,
a później ledwie
się
w nią zanurzał. Draż-
nił ją swymi ruchami, przytrzymując jej nogę na swoim ramieniu, a wolną
ręką
pieszcząc ją tam,
gdzie miał na to
ochotę -
po piersiach, brzuchu, między nogami. Kwiliła i jęczała, gdy ogarniało ją
coraz większe wyczerpanie po kolejnym orgazmie, a jednak on nie przestawał
się
w niej poruszać i
ona nie przestawała reagować. Jakby osłabiał jej obronę, a jednocześnie wzmacniał więź
między
nimi.
Poruszał się coraz szybciej. Opuścił jej
nogę
na łóżko i przygniótł Samanthę swoim ciężarem.
- Spójrz na mnie.
Ledwie mogła go zrozumieć. Wziął jej twarz w dłonie.
- Spójrz na mnie.
Z trudem uniosła powieki - i spojrzała prosto w otchłań jego namiętności. Ten mężczyzna, silny, o
miłej po_ wierzchowności był w rzeczywistości dzikim barbarzyńcą· Wyraził swoje żądanie i nie
przyjmował odmowy.
- Jesteś moja - powiedział. - Moja.
ROZDZIAŁ 27
Samantha obudziła się o brzasku. Ogień w kominku zgasł, nie miała na sobie niczego, a jednak było
jej ciepło, gdy przytuliła się do pleców Williama. Trzymała w swoich ramionach nagiego
mężczyznę.
Cudownie nagiego
mężczyznę.
W nocy jasno pokazał, o co mu chodzi. Teraz była jej kolej. Wykorzystując doświadczenie, które
nabyła w ciągu ostatnich dwóch dni, pokaże mu swoją miłość i pokaże mu, za czym będzie
tęsknił
przez
te długie lata, kiedy nie
będą
razem. Wiedziała, że nie wynagrodzi jej to bólu, który będzie odczuwać.
Jedna jej ręka spoczywała na jego ramieniu. Drugą obejmowała go w pasie, a jej dłoń ... uśmiechnęła
się. Jej dłoń była w bardzo dogodnym miejscu.
Delikatnie pogładziła włosy na jego piersiach, zachwycając się rzeźbą mięśni. Palcami przesunęła po
linii żeber i uśmiechnęła
się,
gdy wziął
głęboki
oddech. Czy już się obudził? Nie przypuszczała. Zsunęła
dłoń w dół brzucha. Tam znalazła to, czego szukała.
Być może on nadal spał, ale niektóre
części
jego ciała się budziły. Znowu się uśmiechnęła. Nie miała
pojęcia, jak zadowolić
mężczyznę,
ale wiedziała, jak zadowolić Williama. Wszystko, co robiła z jego
ciałem, zadowalało go.
Tylko w innych rzeczach miał do niej pret'ensje. W jej uśmiechu pojawiła się gorycz. Dla niej właśnie
te inne rzeczy miały znaczenie. Dla niego kiedyś też
będą
miały. Więc opuści go i
będzie
wiodła życie
pozbawione pełni, zmysłowości i miłości.
Ale odzyska swóją dumę.
Prychnęła cicho. Duma była kiepskim towarzyszem w zimne noce, ale jak spędzić
resztę
życia,
wiedząc, że mąż obserwuje ją i podejrzewa o upadek moralny, co mogło oznaczać romanse, zdradę ...
morderstwo? Jeśli William popuści wodze fantazji, będzie ją już zawsze podejrzewał.
Miała więc ten ranek, by go skosztować, pieścić i pozostawić mu wspomnienia.
Wzięła go w dłoń. A potem zaczęła go głaskać.
- Dobry Boże, Samantho - William był zaspany i odurzony.
Uniosła się na łokciu i pocałowała go w ramię. Odwrócił się do niej twarzą. Ku jej zaskoczeniu
jego oczy były przytomne. Czy nie spał cały ten czas? A może w taki spqsób budził się łowca
szpiegów i żołnierz? Nie miało to znaczenia.
- Jestem ci to winna - powiedziała. Wyciągnął dłonie, by ją objąć.
- Nie. - Odepchnęła go. - Teraz moja kolej.
Jeszcze raz próbował ją objąć.
- Moja kolej - powtórzyła zdecydowanie. Przymknął powieki.
- Będę tego żałował.
- Och, tak. Taki jest mój plan. - Głaskała go po piersiach i obserwowała jego twarz, sycąc oczy jego
cudownymi rysami, kolorem oczu, ustami, które dały jej tyle rozkoszy. Będzie miała w pamięci
wszystko, co go dotyczyło, ale najbardziej zapamięta wyraz jego twarzy w tej chwili, pełen
oczekiwania i lekkiego niepokoju.
- Już żałuję, jeśli to ma jakieś znaczenie. Uąmiechnęła się, słysząc jego słowa.
- Zadnego - odparła.
Zza gór wschodziło słońce.
Przerzuciła włosy przez ramię i połaskotała go w szyję· Zacisnął dłonie na jej ramionach i zaczął je
masować.
- Nie musisz nic robić - wymruczała.
- Jeśli nic nie będę robił, to natychmiast cię posiądę.
- Nie możemy. - Przesuwała włosami po jego twarzy. Był taki piękny ... ale to było nieodpowiednie
słowo. Nie piękny, ale niedostępny. Kości policzkowe nadawały jego twarzy wyraz onieśmielającej
siły.
Zaczęła pieścić językiem jego uszy. Zacisnął mocniej palce na jej ramionach i jęknął. Oparła czoło o
jego czoło.
- Odkryłam coś, co lubisz.
- Wszystko, co mi robisz.
Nie mogła oderwać oczu od jego ust. Stworzonych wyłącznie po to, by dawać jej rozkosz. Powoli
pochyliła głowę, a on delikatnie przesunął językiem po jej górnej wardze. Zaczęli się całować, jak
ludzie spragnieni namiętności ... miłości ... Jak ona go kochała! Łapczywie zanurzała się w jego
pocałunkach. Leżał pod nią nieruchomo, pozwalając się pieścić. Zniewolony na własne życzenie.
Uwielbiała to. Silny mężczyzna był na jej łasce. Wbijała paznokcie w jego skórę i czuła, jak brakuje mu
tchu. Wiedziała, że pod prześcieradłem czeka na nią nagroda. Nic nie mogło zepsuć ich ostatniej
wspólnej chwili ... szybko wytarła łzę z jego piersi.
Z wrażliwością, o którą go nie podejrzewała, wypowiedział pytająco jej imię:
- Samantho?
Spróbował unieść jej brodę.
Odsunęła się, pochylając głowę niżej i próbując odwrócić jego uwagę pocałunkami. Przesunęła dło-
nią po jego biodrach i udzie.
Wziął w dłonie jej piersi. Odsunęła jego ręce.
- Powiedziałam ci. Ja to robię. Uczę się na pamięć twojego ciała. Sycę się rozkoszą. Robię dobrze i
jestem pewna, że nigdy mnie nie zapomnisz. Ani ja ciebie.
- Jeśli chcesz, żebym trzymał ręce przy sobie, to musisz mnie związać.
Uniosła brew.
- To jest myśl. - Nawet bardzo dobra, tym bardziej, że wiedziała, iż będzie próbował ją zatrzymać. A
ona nie umiała mu się oprzeć.
Wzięła jego ręce i oplotła wokół zagłówka.
- Wyobraź sobie, że jesteś związany. To powinno pomóc.
- Wątpię - mruknął. - Samantho, posłuchaj mnie ... Gdy się z tobą ożenię, będziesz damą. Jesteś
damą, ponieważ ...
Dotknęła ustami jego penisa.
Miał napięte mięśnie i zbielałe kłykcie. Wreszcie udało się jej odwrócić jego uwagę.
Przywarła do jego ciała, całując go niespiesznie i ocierając się o niego jak kot. Nagle przestała.
- Co się stało? - spytał chrapliwie.
- Nie bardzo wiem, co mam robić.
- Pokazałbym ci, ale nie wolno mi ruszać rękami.
Zwęziła oczy. Czyżby się z niej naigrawał?
- Poradzę sobie.
Leżała obok niego. Wystarczyło tylko przełożyć przez niego nogę i posiąść go. Nie wyglądało na to,
że mu się śpieszy. Uśmiechnęła się nieznacznie. Dlaczego ona miałaby się śpieszyć? No, może
dlatego, że nie otworzył się dla niej. Nie był tak bezbronny, jak ona. A jednak nawet ostatniej nocy,
gdy owładnął nim gniew i frustracja, nie skrzywdził jej. Nigdy by jej nie skrzywdził. Była tego pewna,
tak samo jak tego, że zawsze będzie go kochać.
Nie zwlekając dłużej, usiadła na nim okrakiem. Jego ręce nadal spoczywały na zagłówku, jego
brzuch poruszał się przy każdym oddechu.
Przycisnęła się do jego bioder, ale nie pozwoliła mu w siebie wejść.
- Jeszcze nie, jeszcze nie. - Cudownie było ocierać się o niego, czuć nad nim władzę, widzieć, jak się
pod nią wije. Delikatnie przesunęła paznokciami po jego piersi. Pochyliła się, pocałowała go w usta i
wyszeptała: - Jesteś taki cudowny jak podarunek, który rozpakowałam, ale jeszcze się nim nie
nacieszyłam.
Poruszył biodrami.
- Naciesz się.
Poczuła falę podniecenia, z którym nie umiała walczyć. Zdecydowana przejąć kontrolę, powiedziała:
- Nie ruszaj się. To ja mam władzę.
Roześmiał się chrapliwie.
- Władzę? Nie masz władzy. Ja nie mam władzy. Jesteśmy zdani na łaskę naszej namiętności. - Zno-
wu się zaśmiał. Spojrzał jej w oczy i uniósł rękę z zagłówka. Powoli dotknął jej ud i bioder. ..
Jej ciało poddało się podnieceniu. Miał rację. Ogarnęła ich namiętność, która zmieniła ich życie na
zawsze.
Uniósł ją lekko i odnalazł wilgotne, ciepłe wejście do jej ciała. Zatrzymali się, sycąc się
oczekiwaniem.
Oczekiwanie było rozkoszą.
Powoli wsuwał się w nią, a ona nigdy w życiu nie czuła się tak szczęśliwa. Przyjmowała go w siebie
niespiesznie. Szybko odsunęła się od niego, ale chwycił ją za biodra i wszedł w nią ponownie.
Poruszała się szybciej, a materac uginał się pod jej kolanami. Uwielbiała to; zapach, odgłosy, ciepło,
bliskość.
Pochyliła się nad nim.
- Jestem twoja.
- Tak! -
W
jego oczach pojawił się błysk triumfu.
Przyciągnęła go do siebie.
- A ty jesteś mój.
- Nie.
- Och, tak.
Kocham cię. Kocham cię.
- Nigdy mnie nie opuszczaj.
Kocham cię.
Głowa opadła mu na poduszkę. Przycisnął Samanthę do siebie. Poruszał rytmicznie biodrami i
wypełnił ją ciepłem. Sobą·
ROZDZIAŁ 28
Gdy William zasnął, Samantha wysunęła się z łóżka. Zeszłej nocy Clarinda przygotowała jej suknię
podróżną; Samantha chwyciła ją i na palcach przeszła do salonu. Stał tam jej spakowany kufer, gotowy
do zabrania. Jak również jej rękawiczki, kapelusz i płaszcz. Ubierając się, omiotła pokój wzrokiem,
szukając czegoś, czego zapomniała spakować, ale nic nie znalazła. Nie zostawiła żadnego śladu, w
miejscu, w którym odkryła niebo i zstąpiła do piekła. Tak chyba było lepiej, ale ... wyciągnęła z torby
nóż i uklękła obok stołu, gdzie William dał jej tyle miłości. Pod spodem wycięła inicjały swoje i
Williama i otoczyła je sercem.
Naprawdę głupie. Nikt tego nigdy nie zobaczy. Ale ona będzie wiedziała, że tu jest, zawsze, i chciała,
żeby coś w jej miłości było na zawsze.
A raczej ... w jej namiętności. William miał rację.
To wyjaśniało, dlaczego mężczyzna taki jak on chciał ożenić się z kobietą, którą pogardzał. Dlaczego
kobieta taka jak ona uwodziła oschłego i wyniosłego męzczyznę·
Wyglądając przez okno, dostrzegła sześć dziewczynek w ciemnoniebieskich sukienkach do kostek,
z włosami zaplecionymi w warkocze i w wypastowanych butach. Emmeline miała tylko jedną
rękawiczkę. Kapelusz Vivian zwisał jej na plecach. Wszystkie jakby trochę śpiące stały i wpatrywały
się w mały domek, czekając na ... no cóż, nie sądziła, że uda się jej wyjechać bez rozmowy z nimi.
Z ciężkim sercem wyszła na zewnątrz i podeszła do dzieci.
_ Dziewczynki. - Wyciągnęła ramiona. Wpatrywały się w nią oskarżycielskim wzrokiem. _
Gospodyni powiedziała, że pani wyjeżdża - ode-
zwała się Agnes. - To prawda?
Wtedy Emmeline nie wytrzymała i podbiegła do niej i objęła ją, a za nią pozostałe dziewczynki.
_ Panno Prendregast, panno Prendregast, proszę nas nie opuszczać - błagalnym tonem powiedziała
Henrietta.
_ Tak, panno Prendregast, będziemy grzeczne - dodała Emmeline.
Poważnym tonem, nie pasującym do dziecinnej buzi, Agnes oznajmiła:
_ Panno Prendregast, jest pani naszą najlepszą guwernantką i moją najlepszą przyjaciółką· Proszę,
proszę, czy nie może pani znaleźć jakiegoś sposobu, żeby zostać?
Serce Samanthy pękało z bólu, chociaż nie sądziła, że może jeszcze bardziej cierpieć.
Wzięła najmniejsze dziewczynki za ręce.
- Chodźmy na spacer.
- To znaczy nie - wyszeptała Kyla.
Poszły przez wilgotną trawę, zostawiając ślady stóp. Samantha wiedziała, że musi coś powiedzieć.
Coś mądrego. Musiała powiedzieć coś właściwego.
Ale obawiała się, że jest tylko jedna właściwa rzecz, którą mogła powiedzieć, i miała tylko jedną
szansę, by to zrobić.
- Czy wiedzie, dlaczego wyjeżdżam? Czy pani Shelbourn powiedziała wam o tym?
Dziewczynki potrząsnęły głowami.
- Ponieważ za młodu byłam złodziejką.
Dzieci aż sapnęły.
- Och, tak. Byłam największą grzesznicą. Okradałam ludzi z ich pieniędzy i różnych rzeczy. Rozcina-
łam torebki. - Zatrzymała się i spojrzała na każdą z dziewczynek. Stały zaszokowane, z szeroko otwar-
tymi oczami, nie wiedząc, co powiedzieć i zrobić. Byłam w tym dobra i byłam sławna. Bogaci prze-
chwalali się, że to właśnie ja ich ograbiłam. Nawet ci, których nie okradłam. Ale pewnego dnia
przecięłam niewłaściwą torebkę i właścicielka tej torebki złapała mnie. Lady BucknelI pokazała mi, że
źle postępowałam. Zmieniłam się. - Samantha przełknęła ślinę. To była naj gorsza część opowieści. Ta,
która raniła.Ale jeśli przylgnie do ciebie zła sława, pozostanie z tobą na zawsze. Gdy ludzie dowiadują
się, że kiedyś byłam złodziejką, myślą, że nadal nią jestem. J eśli coś zostaje skradzione, a ja jestem w
pobliżu, winią mnie za to.
- Czy wzięła pani portret mojej mamy? - Vivian oskarżyła ją wyrazem twarzy i słowami.
Samantha zadrżała zraniona, choć nie sądziła, że
można ją jeszcze bardziej zranić.
- Nie, nie wzięła! - Mara uderzyła Vivian. Samantha cofnęła się, aż doszła do ławki i usiadła. -
Widzicie? Vivian już mnie podejrzewa. - Spoj-
rzała na swoje rękawiczki, a potem na dziewczynki. Nie, Vivian, nie wzięłam, ale twój tata myśli, że to
zrobiłam.
_ Myślałam, że zeszłej nocy pomogła mu pani złapać tę niedobrą panią - powiedziała Mara. - Czy
tata nie lubi pani przez to bardziej?
_ Pomogłam, ale to pogorszyło tylko jego opinię na mój temat. Użyłam swoich złodziejskich
umiejętności, by mu pomóc, i udowodniłam, że jestem złodziejką. Byłabym potępiona bez względu
na to, co bym zrobiła.
_ Kto zabrał portret mamy? - spytała Agnes. - Gdyby udało nam się to odkryć, mogłaby pani zostać.
Samantha musiała uważać na słowa.
_ Nie wiem, kto zabrał portret waszej mamy, ale nawet gdybym wiedziała, nie powiedziałabym.
Widzicie, wasz tata ma o mnie jak najgorsze zdanie i nie będę czekać, aż zostanę ponownie
oskarżona.
_ Panno Prendregast, przepraszam - Vivian podbiegła do niej, usiadła obok i objęła ją· - Nie powin-
nam pani obwiniać.
_ Wszystko w porządku. - Samantha pogładziła ją po włosach. - Inni ludzie też się pomylili.
_ Chciałyśmy, żeby została pani naszą mamą - odezwała się Agnes.
O Boże.
_ Bardzo chciałabym zostać waszą mamą, ale dobrze wiecie i ja to wiem, że dawna złodziejka,
guwernantka i kobieta znikąd nie może wyjść za człowieka, który jest tak ważną osobą, jak wasz
ojciec.
_ Mogłaby pani. - Oczy Emmeline pojaśniały.
_ Poza tym moja obecność nie byłaby dobra, gdy przyjdzie czas waszego debiutu w towarzystwie.
Agnes zacisnęła pięści.
_ Niechby tylko ktoś spróbował powiedzieć coś złego o pani ..
_ Tata jest w pani zakochany - powiedziała Henrietta.
Samantha przestała oddychać. Czy dlatego nalegał, by została? Ponieważ wydawało mu
się,
że jest
w niej zakochany? A może dlatego, że zabrał jej dziewictwo i w głębi duszy uważał, że musi postąpić
właściwie?
- Może tak mu
się
wydaje. Niedługo mu przejdzie. - Zmusiła
się,
by powiedzieć: -
Mężczyznom
zawsze przechodzi.
- To niesprawiedliwe - pisnęła Kyla.
Samantha poczuła, że na jej ustach pojawił
SIę
uśmiech.
- Takie jest życie, kochanie. Musicie o jednym pamiętać - jeśli robioie coś złego, przestańcie i
naprawcie to.
- Jesteśmy tylko dziećmi. - Mara uniosła
brodę. _
Skąd mamy wiedzieć, że coś jest złe?
- Jeśli czujecie ucisk w żołądku i czekacie z
lękiem,
aż ktoś się dowie, to oznacza, że robicie coś złego.
Jeśli
się
ukrywacie i boicie, że zdradzi was światło dnia, wtedy robicie coś złego. Jeśli kogoś ranicie,
robicie coś złego. - Samantha wstała, podeszła do Mary i dotknęła jej podbródka. - Maro, słuchaj
swego serca, a wszystko
będzie
dobrze. - Wystarczy. Byla niebezpiecznie blisko wykładu. - A teraz
muszę
już iść. Nigdy was nie
zapomnę.
Na zawsze pozostaniecie w moim sercu. - Przytuliła każdą z
nich, próbując każdej powiedzieć coś wyjątkowego, ale nie znalazła odpowiednich słów. Może nie
była stworzona do tego, by być guwernantką. Może lępiej, że wyjeżdżała.
Zostawiła
grupkę
dzieci, które miały w swoich
rę
kach jej skołatane serce.
Gdy weszła do domku, dostrzegła, że w salonie nie ma jej kufra.
Zły znak.
William stał w sypialni i przyglądał
się
dziurze w prześcieradle, którą zrobił w nocy butami.
- Służba
będzie
miała o czym plotkować - powiedziała.
Spojrzał na nią całkowicie opanowany i chociaż miał miły wyraz twarzy, w jego oczach iskrzyła wro-
gość. - Dlaczego masz na sobie kapelusz i
rękawicz
ki? Chyba nie planowałaś odwiedzin o tak wczesnej
porze? Musimy zaplanować nasz ślub.
Miała
ochotę się
rozpłakać.
Miała
ochotę
dać upust wściekłości. Pozwoliła sobie tylko na to drugie.
- Wyjeżdżam, tak jak planowałam. Wracam do Akademii Guwernantek, a gdy tam dotrę, zamierzam
powiedzieć lady BucknelI, że nie nadaję
się
na guwernantkę. Bardziej się
sprawdzę
jako towarzyszka
starszej kobiety, dyrektorka szkoły albo na jakimkolwiek innym stanowisku, na którym nie
będę
miała
kontaktu z
mężczyznami.
Podszedł do niej tak szybko, że
cofnęła
się i uderzyła o drzwi.
- Zdaje mi się, że
będę
musiał napisać do lady BucknelI, iż nie powinnaś zajmować żadnego stano-
wiska, na którym będziesz mieć
dostęp
do pieniędzy i rzeczy innych ludzi.
Jego oskarżenie zaparło jej dech w piersiach. Ależ była idiotką, sądząc, że po tak wspaniałej nocy on
dostrzeże jej prawdziwe oblicze. Najwyraźniej tak się nie stało, ponieważ nie tylko nadal uważał ją za
złodziejkę, ale wierzył, że z nim zostanie.
- Tak, a dzięki tobie i ostatniemu
mężczyźnie,
który zapałał do mnie nienawiścią, nie będę mogła zna-
leźć pracy w całej Anglii. - Wzruszyła ramionami. Wyjadę z kraju.
- Nie możesz tego zrobić. - Był spokojny, stanowczy i pewny siebie, jak bóstwo, które ogłasza swój wer-
dykt. - Dlaczego miałabyś to robić? Możesz zostać tutaj i być moją żoną, mając więcej majątku, niż udałoby
ci się zdobyć jako guwernantka - lub złodziejka.
Nie powinien jej mówić, co ma robić. Utracił to prawo.
- Ale będzie ci brakowało dreszczyku emocji, nielegalnych uciech i możliwości romansowania. Radość
zniknie z twojego życia.
Postawił nogę na drewnianym krześle i oparł łokieć na kolanie.
- Możesz kraść moje rzeczy, jeśli zostaniesz. Spojrzała na niego.
- Jeśli wyjdę za ciebie, to wszystko i tak będzie moje. Nie mogę okradać siebie samej.
Przyjrzał się jej uważnie. Zbyt uważnie analizując jej reakcję, widząc wszystko poza prawdą.
–
Oddaj mi przynajmniej portret mojej żony.
Zamknęła oczy, by powstrzymać napływające do oczu. łzy.
Nie. Zadnych łez. Gniew był lepszy.
.
- Rzeczy twojej żony to niewielki dowód twojej wdzięczności za to, co zrobiłam z lady Featherstone-
baugh.
Wstrzymał oddech, jakby zdzieliła go batem. Potem chwycił jej nadgarstek.
- Czy to ojciec nauczył cię kraść?
- Tak, ale nie przejmuj się tym. Byłam w tym dobra i lubiłam to. Lubiłam dreszczyk emocji. Czasami
nawet mi tego brakuje. - Zagryzła wargę. To była prawda, ale znaczyło również, że nie ukradła portretu
jego żony. Jednak nie zamierzała tracić czasu na zapewnianie go o swojej niewinności, w co i tak by nie
uwierzył.
- Głodowałaś, gdy nie udało ci się nic ukraść.
- To samo można powiedzieć o tysiącach złodziei, Williamie. Nie sil się teraz na współczucie. Będziesz
sfrustrowany.
Stał tak blisko, że czuła ciepło jego ciała.
- Dzieci cię potrzebują·
- Dzieciom nic nie będzie. - To była prawda.
- Ja cię potrzebuję. - Pogłaskał opuszkami palców jej policzek i wypowiedział słowa, za które wczoraj
mogłaby zabić. - Kocham cię.
Czy w to wierzył? Tak. Oczywiście, że wierzył. To był jedyny powód, dla którego jej się oświadczył. My-
ślał, że ją kocha - ale nie ufał jej.
Tym razem nie była w stanie powstrzymać łez.
- Na tym właśnie polega miłość? Na zwątpieniu przy naj mniej szych trudnościach? Na uczuciach bez
zaufania? Na pustej namiętności? - Usiłował coś powiedzieć, ale zakryła mu usta dłonią. - Nie odpowiadaj.
Na tym właśnie polega miłość. Widziałam to wiele razy i odrzucam ją. Nie chcę miłości, jaką mi oferujesz. -
Odepchnęła jego rękę. - Zasługuję na coś lepszego.
Spojrzał na swoje palce, jakby go parzyły.
- Nie zniosę tego. To za bardzo boli.
- I dobrze. Twoim nędznym uczuciom daleko do moich.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się z bólem.
- O ile cierpisz tak bardzo, jak ja.
*
William siedział za biurkiem z pochylonymi ramionami, twarzą ukrytą w dłoniach i zastanawiał się, jakim
cudem wszystko tak szybko źle się potoczyło. Szaleńczo się zakochał. Porzucił swoją moralność, by
posiąść
Samanthę na werandzie, przy dźwiękach muzyki, podczas gdy powinien zabawiać gości na balu.
Kobietę z nie swojej klasy, o nieznanym pochodzeniu ... a mimo to całkowicie pochłonęło go pożąda-
nie. Powinien był zażądać informacji o jej rodzinie. Zbadać jej pochodzenie, wtedy nic takiego by się
nie stało.
A mimo to ... znowu jej pragnął. Teraz. Tutaj.
Na biurku. Na podłodze. Na kanapie. Był tak opanowany przez pożądanie, że gotów był porzucić
wszystko, w co wierzył, i wystawić swe dzieci na zgubny wpływ Samanthy, byle tylko ją mieć.
A ona go odrzuciła.
Warknął. Palił go wstyd i upokorzenie. Ta mała, zakłamana złodziejka rzuciła mu w twarz swoją po-
gardę i odeszła z jego życia. Wyleczy się, oczywiście. Zapomni o niej. Ale teraz czuł się tak, jakby
każda cząstka jego ciała krwawiła. I nie mógł wyciszyć jeszcze czegoś, co najbardziej zatruwało jego
spokój.
Wątpliwości.
A jeśli to nie ona ukradła jego rzeczy? A jeśli to duma kazała jej przyznać się do kradzieży, a tymcza-
sem w jego domu jest inny złodziej, który zna jej niechlubną przeszłość i chce ich rozdzielić? Ale to nie
mógł być nikt ze służby.
To były majaczenia cierpiącego mężczyzny. Samantha to zrobiła. Zrobiła to.
Nie uniósł nawet głowy, słysząc, że ątworzyły się drzwi. Nie obchodziło go, kto przyszedł. Chciał,
żeby zostawiono go w spokoju.
- Czego chcesz? - spytał.
- Mam raport z wybrzeża - powiedział Duncan.
- Wszystko dobrze poszło?
- Zależy, co rozumiesz przez dobrze. - Duncan stał w drzwiach, nie chcąc się zbliżać. Teraz nikt nie
chciał być blisko Williama. - Statek zarzucił kotwicę w zatoce. Łódki przypłynęły po pasażerów.
Pashenka zrobił to, czego się spodziewaliśmy. Wyrwał torebkę lady Featherstonebaugh, wskoczył do
wody, wdrapał się na łódkę i kazał im odpłynąć. Featherstonebaugh ryczał jak osioł, gonił go i niemal
dotarł do łódki.
William uniósł głowę.
- Co znaczy niemal?
Duncan był rozdarty między grozą a rozbawiemem.
- Lady Featherstonebaugh wyciągnęła pistolet i zastrzeliła go.
- Mój Boże! Nie żyje?
- Zdecydowanie. Nieprawdopodobny strzał, jak na kobietę i taką broń.
- Duncan zamrugał. - Wtedy wkroczyliśmy, ostrzelaliśmy łódź, a Pashenka rozkazał wiosłować im po
własne życie. Aresztowaliśmy lady Featherstonebaugh, ale Williamie ... ona sprawia wrażenie kom-
pletnie szalonej. Rozmawiała z ludźmi, których tam nie było.
- Może sędzia się nad nią zlituje i wyśle ją do Bedlam.
- Jeśli można to nazwać litością. Wolałbym raczej zawisnąć.
- Więc wreszcie się skończyło. - Dziwnie było nie mieć nic do zrobienia, żadnej misji do wykonania.
Pomścił śmierć Mary i myślał, że będzie czuł radość, a zamiast tego czuł tylko ból.
Duncan przyglądał się Williamowi niemal ze współczuciem.
- Wszystko w porządku?
- Dam sobie radę.
- Wiem. Ale czy kiedykolwiek przyznasz, że popełniłeś błąd? - Duncan westchnął. - Nie odpowiadaj.
Wyjeżdżam. Zabieram Teresę do domu. Ożenię
SIę
z mą.
William usiłował cieszyć się szczęściem swoich przyjaciół. Cieszył się szczęściem swoich przyjaciół.
Ale jednocześnie im zazdrościł. Wstał, obszedł biurko i podszedł do Duncana z wyciągniętą dłonią.
- Powodzenia. Uścisnęli sobie ręce.
William przypomniał sobie wszystkie wspólne miesiące, patrole, porażki i radości.
- Moje gratulacje - powiedział. - Teresa jest wspaniałą kobietą.
- Nie zasługuję na nią. Ale nie mów jej tego. I Duncan wyszedł.
William usłyszał, jak mówi:
- Dzień dobry, kruszynko. Idziesz do swojego taty?
- Nn ... nie - zająknął się dziecięcy głosik.
Mara.
William wiedział, że to było samolubne, ale cieszył się, że nie szła zobaczyć się z nim. Nie chciał
tłumaczyć dzieciom, dlaczego Samantha wyjechała. Nie miał odpowiedzi, ale wiedział, że poniósł
klęskę w najważniejszej misji swojego życia. Wrócił do biurka, opadł ciężko na krzesło i ponownie
schował twarz w dłoniach.
Ale nie było mu pisane zaznać spokoju.
- Ojcze?
Szybko uniósł głowę.
Przed nim stała blada i przerażona Mara. Nadał swojemu głosowi ciepły, ojcowski ton.
- Maro, czy to mogłoby poczekać.? Jestem teraz bardzo zajęty.
Zerknęła na drzwi, jakby miała ochotę uciec. Potem potrząsnęła głową i szurając nogami podeszła
bliżej. Powstrzymał się przed skarceniem jej za zgarbione plecy. Jeśli miał być sprawiedliwy - a gdyby
Samantha tu była, nalegałaby na to - musiał przyznać, że sam nie był przykładem wojskowego
zachowania.
Mara stanęła po drugiej stronie biurka i wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma.
- O co chodzi, Maro?
Piskliwym głosikiem zapytała:
- Czy ty płakałeś, tato?
- Nie. Nie płakałem.
Spojrzała w dół, włożyła rękę do kieszeni i wyciągnęła małą, złotą ramkę. Gdy podawała ją ojcu,
drżała jej ręka.
Złapał ją za nadgarstek. To był portret jego żony.
- Gdzie to znalazłaś?
- Nie znalazłam. Wzięłam go.
Puścił jej rękę. W głowie poczuł pustkę. Nie wiedział, co ma myśleć. Co powiedzieć. Zerknął na por-
tret, spoczywający na drżącej dłoni córki. Jego własna córka. Jego krew.
Raz złodziej, zawsze złodziej. Czarne jest czarne, a białe jest białe i nie istnieją odcienie szarości.
Ledwo mógł mówić.
- Czy zabrałaś wszystkie rzeczy mamy?
Mara przytaknęła, a jej twarz stała się jeszcze bardziej blada. Nerwowo przełknęła ślinę. Co on naro-
bił?
Wstał.
Mara cofnęła się, mała dziewczynka, która zebrała całą swoją odwagę, by stanąć przed ojcem i wy-
znać mu prawdę.
Powoli, by znowu jej nie przestraszyć, usiadł. Poklepał się po udzie.
- Chodź i opowiedz tacie o wszystkim.
ROZDZIAŁ 29
Powóz zjeżdżał z góry i na każdym zakręcie Samantha obijała się o ścianę powozu, a pozostali pa-
sażerowie przygniatali ją. Gdy powóz znalazł się ponownie na prostym odcinku drogi, wracali na swoje
miejsca i czekali ze smętnymi minami na kolejny zakręt. Osiem osób, cztery siedzące przodem do kie-
runku jazdy i cztery siedzące tyłem. Sześciu mężczyzn i dwie kobiety, stłoczonych w dusznym powozie
z zamkniętymi oknami, by chronić się przed kurzem, nie mogło doczekać się dotarcia do Yorku.
Samantha wyjrzała przez okno, z całych sił usiłując wmówić sobie, że z radością opuszcza górzystą
krainę. Nienawidziła wsi. Zawsze nienawidziła wsi i jej świeżego powietrza, falujących łąk i drapieżni-
ków czyhających na miejskie dziewczęta. Tak, nie mogła się doczekać, kiedy dotrze do Londynu, do je-
go hałasu, zapachu gnijących resztek i brudnej mgły, która wszystko pokrywała czarnym osadem.
Adoma nie będzie ucieszona jej widokiem ... - Prrr! - usłyszała okrzyk woźnicy. - Prrrrrr.
- Dlaczego stajemy? - Mieszczanin z Edynburga
otworzył okno i wystawił głowę. - Ach, na drodze leży zwalone drzewo.
Samantha powstrzymała się, by nie skakać z radości. Drzewo opóźniało, było niedogodnością... ale
dawało jej kilka chwil więcej tutaj, w Krainie Jezior. Stała na drodze i wpatrywała się w Devil's Fell,
wodospady, skały ... i płakała, ponieważ musiała wyjechać. Bez względu na to, co sobie mówiła,
polubiła ten region. A raczej - ludzi, których tu spotkała.
- Stój i wykonuj polecenia! - Wołanie dochodziło zza drogi.
Stój i wykonuj polecenia? Samantha zmarszczyła brwi. I do tego drzewo na drodze. Z pewnością
przypadek. To nie był głęboki głos Williama. Nie pojechałby za nią. Nie po tym, co sobie powiedzieli.
Dość jasno się wyraziła.
_ Bandyci - zakrzyknęła kobieta w powozie. - Bandyci! Obrabują nas i zgwałcą·
_ Panią pierwszą - mruknęła Samantha. Naprawdę musiała wziąć się w garść.
_ Jest ich dużo. - Szkot pisnął zaskoczony. - Niektórzy są strasznie mali.
Mali? Co miał na myśli, mówiąc mali? Ale obawiała się, że wiedziała.
- Jak dzieci? - spytała. Bandyci krzyknęli:
_ Szukamy kobiety, wysokiej, szczupłej, pięknej.
Zniżając głowę, Samantha wbiła się w siedzenie. To był William i nigdy mu tego nie wybaczy.
A jednak zarazem ... miała ochotę się śmiać.
_ Blondynka o włosach tak jasnych, jak światło księżyca. Oddajcie nam ją, a pozwolimy wam
odjechać.
Wszyscy utkwili wzrok w Samancie.
_ Ona nie jest piękna - oznajmiła kobieta - ale reszta pasuje do opisu.
Jeden z mężczyzn otworzył drzwi kopniakiem. Wszyscy w powozie wyciągnęli ręce, żeby pomóc
Samancie wyjść. Potknęła się i upadła jak kłoda
na drogę·
_ Hola, hola! - krzyknął woźnica do sześciu małych bandytów i jednego dużego bandyty z chustka-
mi na twarzach. - Nie mogę pozwolić, żebyście poturbowali mojego pasażera. Będę miał złą opinię!
Najwyższe z dzieci krzyknęło:
_ Przecież już ci zapłaciła. Co cię obchodzi, czy będzie poturbowana?
Agnes. Agnes brała udział w tej farsie. Samantha podniosła się z ziemi i dotarło do niej, że były tam
wszystkie dziewczynki.
Dwójka najmniej szych bandytów siedziała na kucykach. Przyjechał po nią cały klan Gregorych. Cho-
ciaż dlaczego mieliby się fatygować ...
Rzuciła szybkie spojrzenie na Williama. Wyglądał tak samo, jak w nocy jej przybycia.
Ubrany na czarno. Zbyt wysoki, zbyt barczysty. Nierozsądny, władczy i ... te oczy. Te błyszczące nie-
bieskie oczy, które obserwowały, kpiły i pożądały. Jej.
Zarumieniła się, ale uniosła dumnie podbródek.
- Nie mogę wam pozwolić jej zabrać - zaprotestował woźnica. - Panna Prendregast jest moją pasażerką i
muszę wykonać swój obowiązek.
Samantha zobaczyła, że Vivian kiwa głową do najmniejszego z bandytów. Kyla natychmiast zapiszczała:
- To moja mama i tęsknię za nią.
Woźnica spojrzał na Samanthę.
- Jezu, paniusiu, zostawiasz swoje dzieci?
- To nie moje dzieci - odparła sucho Samantha.
Pasażerowie, zszokowani, wciągnęli głośno powietrze do płuc.
- Mamo, jak możesz tak mówić? - załkała Agnes. - Tęsknimy za tobą.
- Mamo! Mamo! Maaaamo! - Dziewczynki zaczęły się przekrzykiwać, jedne z rozpaczą, a inne z roz-
bawieniem w głosie.
William obserwował tę wzruszającą scenkę z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Samantha zi-
gnorowała go i rzuciła dzieciom karcące spojrzenie. - Czegoś takiego mogłam się spodziewać po waszym
ojcu, ale od was oczekuję bardziej stosownego zachowania.
Pasażerowie wystawili głowy przez okna powozu i przysłuchiwali się uważnie. Duża kobieta oznajmiła:
- To nie jest napad. To jest ...
Zabrakło jej słów i wbiła wzrok w Samanthę·
- Ale panno Prendregast. - Emmeline zsunęła chustkę z twarzy. - Pani coś ukradła.
Samantha sapnęła oburzona i rzuciła Williamowi mordercze spojrzenie. Patrzył na nią bez emocji.
Emmeline powiedziała:
- Ukradła pani moje serce.
- Moje serce też - odezwała się Kyla.
_ Wszystkim nam u kradła pani serca. - Agnes zsiadła z konia, podeszła do Samanthy i wzięła ją za rękę.
- Proszę, panno Prendregast, niech pani z nami zostanie.
Samantha spojrzała na dziewczynki, a potem na Williama. Zdjął rękawiczkę i dotknął palcami swojej
piersi na wysokości serca.
Mrucząc z niechęcią, woźnica odwiązał kufer młodej pasażerki i rzucił go na pobocze. Drzewo zostało
zabrane z drogi. Powóz ruszył, zostawiając za sobą tumany kurzu.
Pozostałe dzieci zsiadły z koni i zaczęły podskakiwać. Obejmowały Samanthę·
_ Nie byłyśmy dobre, panno Prendregast? Czy chciało się pani płakać? Nie cieszy się pani, że pani
zostaje?
.
Przytulała je do siebie i śmiała się z ich błazeństw.
_ Wystarczy, dziewczynki. - William zsiadł z konia i głośno klasnął w dłonie. - Dajcie nam kilka minut na
osobności.
Dzieci spojrzały na siebie i zachichotały. A potem Agnes zaprowadziła je w stronę koni. Starsze pomogły
młodszym wsiąść na konie. Samantha usiłowała
je obserwować. Usiłowała ignorować Williama. Ale
zmuszał ją do uwagi. Stał zbyt blisko i za szybko oddychał.
- Kochamy panią, panno Prendregast - krzyknęły dzieci, odjeżdżając i zabierając ze sobą konia
ojca.
Pomachała im niepewnie.
Promienie słońca pieściły jej policzki. Lekki wiaterek bawił się chustką na jego szyi.
- Więc ... Znowu jesteśmy na drodze. - Wziął ją za rękę i delikatnie zdjął jej rękawiczkę. Ukłonił
się i pocałował ją w dłoń. - Nareszcie sami.
Poczuła na ramionach gęsią skórkę. Spróbowała się odsunąć, ale nie. pozwolił jej na to.
- Dziękuję, że zgodziłaś się mnie wysłuchać.
Już sobie coś wyobraził.
- Na nic się nie zgadzałam.
- Nie uciekłaś. A to już coś. To wystarczy. - Wskazał na leżący wśród drzew pień. - Czy pozwolisz,
że usiądziemy, żeby porozmawiać?
Musiała z nim porozmawiać, ale wahała się. Wiedział dlaczego.
- Sprawdzę, czy nie ma tu węży - zapewnił ją i nie wyglądało na to, że kpi z jej lęków.
Poszła więc przez trawę i mech i pozwoliła, by sprawdził, czy wokół pnia nie czają się jakieś stwo-
rzenia. Zdjął kurtkę i położył ją na pniu. Usiadła, starając się zachowywać jak dama, jakby mogło to
wymazać z jego pamięci jej rozpustne zachowanie.
Wtedy, ku jej przerażeniu, ukląkł przed nią.
- Proszę, nie. - Chwyciła go za ramiona. - Pułkowniku Gregory, proszę, to niepotrzebne.
Nie ruszył się.
- Pułkowniku Gregory? Mówiłaś do mnie Williamie ... Dziś rano.
Zalała się gorącym rumieńcem.
- Tak, ale zanim my ... Oczywiście, masz rację· Skoro to zrobiliśmy, idiotycznie jest udawać, że tego
nie zrobiliśmy.
- To prawda.
- Ale proszę, nie klęcz.
- Uważam, że należy przestrzegać protokołu. Uważam, że powinno się oddawać cześć królowej i
salutować oficerowi. Uważam też, że przed ślubem dwoje ludzi powinno się do siebie zalecać, że
powinni znaleźć się w małżeńskim łożu dopiero po ślubie, a mężczyzna powinien oświadczyć się na
kolanach. Wziął ją za drugą rękę i także zdjął rękawiczkę· Schował obie rękawiczki do kieszeni i
zamknął jej dłonie w swoich. - Popełniłem wobec ciebie wszystkie możliwe błędy.
Przypomniała sobie ostatnią noc. I poranek. I znowu się zarumieniła.
- Nie wszystkie.
- Dziękuję przynajmniej za to. - Uśmiechnął się tajemniczo, ale zaraz spoważniał i powiedział: -
Uważam również, że mężczyzna powinien klęczeć, gdy prosi damę o przebaczenie za to, że ją
skrzywdził, tak jak ja skrzywdziłem ciebie. Mara wzięła rzeczy mojej zony.
Samantha poczuła, że coś w niej pęka. Mara przyznała się po wykładzie Samanthy. Samantha
przynajmniej jedną rzecz zrobiła dobrze.
- Wiem.
Uniósł brwi.
- Skąd wiedziałaś?
- Złodziej zawsze rozpozna drugiego złodzieja. - Samantha nieznacznie wzruszyła ramionami. - Jest
dzieckiem na rozdrożu. Jeszcze nie stała się kobietą, jak Agnes i Vivian, ale już nie jest małą
dziewczynką, jak Henrietta, Emmeline czy Kyla, więc czuje się zagubiona.
Wyglądał na zaskoczonego.
- Nawet o tym nie pomyślałem. Jak radziłem sobie ze swoimi dziećmi, zanim przybyłaś ze swoją spo-
strzegawczością i mądrością?
Samantha chciała powiedzieć mu, że jej schlebiał - ale miał rację· Mógł narobić dużo złego, a ona za-
oszczędziła mu wiele cierpienia.
- Powiedziała mi, że wspomnienia o mamie są coraz słabsze. Gdy czuła się w nocy samotna, próbowała
przypomnieć sobie twarz Mary, ale nie pamiętała jej. Wzięła rzeczy mamy, chcąc przywołać jej wspo-
mnienie. Dla ukojenia.
Samantha załkała.
- Biedna mała dziewczynka.
- Zrobię kopię portretu dla każdej z dziewczynek. - Ucałował dłonie Samanthy. - Mam nadzieję, że będą
miały nową mamę, która będzie je tulić do snu.
Odwróciła wzrok.
- Jeśli uda mi się ją przekonać, by mi wybaczyła, że ją niesłusznie oskarżałem na podstawie jej prze-
szłości.
Cały ból, rozgoryczenie, lata cierpienia i nienawiści wypłynęły z zakamarków jej duszy. Przełknęła śli-
nę· Chciała to zrobić. Kochała go tak bardzo, że powinna być w stanie wszystko mu wybaczyć ... ale nie
mogła.
Odkryła rzeczy, których nie mogła wybaczyć. Potrząsnęła głową.
- Nie potrafię.
Podniósł się, zmieszany, i zaczął mówić szybciej.
- Miałem niezłomne zasady. Wszyscy znają różnicę między dobrem a złem i nie istnieje żadne wytłu-
maczenie dla zdrady, kłamstwa ... kradzieży. Ale moja córka, moja krew potrzebuje mojego wsparcia i
nie odrzucę jej za zło, które wyrządziła. - Jego twarz przybrała smutny wyraz. - Chociaż muszę z nią
poważnie porozmawiać o moralności.
- Tak. Dobrze. Ale Mara zawsze będzie sprawdzać, jak daleko może się posunąć.
- Będę potrzebował twojej pomocy, żeby utrzymać ją na wodzy.
Znowu odwróciła wzrok.
_ Nawet zanim dowiedziałem się o Marze, zrozumiałem, że muszę się zmienić albo nie będę w stanie
zatrzymać cię przy sobie. I ta myśl wydała mi się straszna. To było trudne, więc pomyślałem, że zmienię się
tylko trochę, a ciebie zmuszę, żebyś zmieniła się zupełnie.
Targał nią gniew i rozbawienie. Chciała się śmiać, a jednocześnie miała ochotę go udusić.
_ Ale odrzuciłaś mnie. Oferowałem ci swój majątek, ale nie dbałaś o to. Więc przyznałem, że cię ko-
cham. Wzgardziłaś moją miłością·
Potarła dłonią oczy.
_ Nie chciałam. Nigdy żaden mężczyzna nie powiedział mi, że mnie kocha.
- Więc teraz klęczę przed tobą· Płaszczę się· Przysunął się bliżej. - Myliłem się co do ciebie. Byłem głupi
i uparty. Udawałem sprawiedliwego, a byłem egoistą. Błagam, błagam, wybacz mi.
- Dobrze! - Nie powinna ulegać. - Oczywiście. Ale nie mogła się pohamować. - Wybaczam ci. Pragnęła
go. Kochała go.
- Więc ... spojrzysz na mnie?
Zerknęła na niego.
_ Samantho, tak samo jak ty, nie jestem w stanie zmienić przeszłości. - Kciukiem pogładził jej dłoń. -
Mogę ci ty1ko obiecać, że nie powtórzę swoich błędów.
Siłą powstrzymała się, żeby na niego nie krzyknąć.
- Ani jednego? Nawet w naj głębszych zakamarkach swojego umysłu? Następnym razem, gdy poło-
żysz coś w innym miejscu albo służący ukradnie srebra, nie będziesz w duchu się zastanawiać, czy to
przypadkiem nie ja?
Tak długo milczał, że chciała wstać i odejść ... Zrobić to, o co prosił i spojrzeć mu w oczy. Gdy
wreszcie to zrobiła, dostrzegła zrozumienie, które ścisnęło Ją za serce.
Spokojnym tonem powiedział:
- Zapewniam cię, że nigdy nie będę podejrzewał cię o nic poza byciem piękną, dobrą i inteligentną
kobietą, ponieważ wierzę
IW
ciebie. Ale nie mogę cię zmusić, żebyś uwierzyła we mnie. Nie dziwię się,
że nie możesz mnie pokochać. Wątpisz w moją szczerość i mój charakter.
- Nie, nie! Wcale w ciebie nie wątpię. Ja ... do tej pory wszyscy ... - Nie mogła uwierzyć, że to mówi.
Taka mierna wymówka, by ukryć tak wielki strach. Ponieważ gdyby oddała się Williamowi na dobre i
na złe, łatwo można byłoby ją zranić. To była ruletka, więc wolała spędzić resztę życia w biedzie i na
służbie, niż zaryzykować i zostać żoną Williama.
Poza jedną rzeczą. Chwyciła go za nadgarstek i spojrzała poważnie w jego twarz.
- Kocham cię. Pokochałam cię w chwili, gdy zobaczyłam cię na drodze i pomyślałam, że jesteś
niebezpiecznie przystojnym łotrem.
Teraz on ją testował.
- Czy kochasz mnie na tyle mocno, by zaufać mi i oddać swoje serce?
- A obiecasz o nie dbać?
- Ależ tak.
- Nigdy mnie nie oszukasz. - Tym razem nie wahała się. - Kocham cię i wyjdę za ciebie.
Nie odrywając od niej wzroku, zawołał:
_ Dzieci! Wszystko ustalone. Panna Prendregast zgodziła się zostać moją żoną·
Uśmiechnęli się do siebie, wyobrażając sobie radość dziewczynek.
- Dzieci! - zawołał głośniej.
Rozejrzała się. Była trochę zaskoczona, że dziewczynki nie przyglądały się im zza krzaków.
- Gdzie one są?
_ Nie sądzisz chyba, że ... postanowiły upewnić się, że wszystko ułoży się tak, jak chciały? -
Pokiwał głową i potarł dłonią podbródek. - Wspaniała taktyka. Muszę je pochwalić.
_ Jak zamierzały to zrobić? - Otworzyła szeroko oczy. - Zostawiając nas w tej dziczy?
Zarechotał, ale widząc wyraz przerażenia malujący się na jej twarzy, spoważniał.
_ To nie jest dzicz. Pewnie myślały, że jeśli będziemy zmuszeni spędzić razem noc, będziemy mu-
sieli się pogodzić. W najgorszym wypadku po wspólnie spędzonej nocy bylibyśmy zmuszeni się
pobrać.
Nie mogła uwierzyć, że dzieci zrobiły coś takiego.
- To szatański plan!
- To prawda.
Włożyła rękawiczki.
- Jesteś z nich dumny.
_ Nie dumny. Niezupełnie. Tylko ... zaskoczony ich logicznym myśleniem. - Odchrząknął i zmienił
temat. - Jeśli zostaniemy na drodze, to pewnie za kilka dni ktoś będzie tędy przejeżdżał.
- Za kilka dni? - krzyknęła.
_ Jeśli będziemy szli drogą i nikt się nie pojawi, to za jakieś dwa dni - góra cztery - dotrzemy do
Silvermere. - Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. - Z drugiej strony, jeśli mi zaufasz, to
poprowadzę cię skrótem przez las.
Od jego bliskości zakręciło się jej w głowie.
- Jak długo ... ?
- Jutro rano będziemy w domu.
Spojrzała na linię drzew przy drodze.
- Czy są tam wilki?
- Nie ma wilków. Nie ma niedźwiedzi. Jest bezpiecznie.
- Będziemy głodować.
- Nakarmię cię. Zaufaj mi.
- Gdzie będziemy spać?
Z krzywym uśmieszkiem podszedł do torby, pozostawionej na środku drogi.
- Założę się, że zostawiły nam to dzieci. - Otworzyłją· - Tak. Koce. Płótno. Jestem żołnierzem. Zda-
rzało mi się budować schronienie z niczego. - Wrócił do niej i znowu ją objął. - Pomyśl o tym. Ty i ja
pod gwiazdami ...
- Cmy. Nietoperze. Małe, pełzające stworki.
- Kochanie, gdy się ściemni i będziesz się bać, to zrobię wszystko, żeby rozproszyć twój strach. -
Spojrzał na nią.
Wiedziała, że zamierza ją pocałować. Wiedziała, że to będzie wyjątkowy pocałunek. Przywarła do
niego, chwyciła klapy jego marynarki i odwróciła głowę na spotkanie jego ust. Pocałunek był taki, o
jakim marzyła.
- Czy to rozproszyło twoje obawy? - spytał. Nie otwierając oczu, pokiwała głową.
- Pójdziemy do lasu? Ufasz mi?
Znowu pokiwała głową.
- Tylko o to proszę. - Zarzucił sobie torbę na ramię i poprowadził ją między drzewa. -- Dziś
wieczorem opowiesz mi, dlaczego uznałaś mnie za niebezpiecznego, przystojnego łotra.
Wiedział, że jeśli dopisze mu szczęście, uda mu się ją ułagodzić i pobiorą się, zanim Samantha się
zorientuje, że wioska leży tylko dwie mile stąd.
Nie tylko jego dzieci były taktykami w tej rodzinie.