Christina Dodd
Oblubienica
(My Favorite Bride)
Rozdział 1
Londyn Lato, 1847
- Nie chodzi o to, że byłaś złodziejką, Samantho. Chodzi o to, że wciąż
wytykasz swoim pracodawcom ich słabostki, a oni nie życzą sobie tego. -
Adorna, lady Bucknell, mówiła cichym, beznamiętnym głosem, i ktokolwiek
przysłuchiwałby się rozmowie, pomyślałby, że ze spokojem przyjęła niedawne
zwolnienie Samanthy.
Samantha Prendregast nie dała się oszukać. Stała przed jej biurkiem z
uniesioną brodą, ściągniętymi łopatkami, tak jak uczyła ją Adorna.
- Nie, proszę pani.
Biblioteka Szacownej Akademii Guwernantek urządzona była w
bladoniebieskim odcieniu i na tym tle bujna blond uroda Adorny jaśniała jak
diament w satynie.
- Ostrzegałam cię co do pana Wordlawa. Mówiłam ci, że jest służbistą,
który uważa, że kobiety powinny być widziane, lecz nie słyszane, a ty mnie
zapewniałaś, że sobie z nim poradzisz.
Samantha powstrzymała się przed kołysaniem na obcasach.
- Tak, proszę pani.
- A mimo to w ciągu dwóch krótkich miesięcy wróciłaś do Szacownej
Akademii Guwernantek bez pracy, bez referencji i z gwarancją, że mściwy pan
Wordlaw rozpowie o twojej złodziejskiej reputacji wśród tych nielicznych,
którzy cię jeszcze nie znają. - Adorna splotła dłonie. - A więc co masz na swoje
usprawiedliwienie tym razem?
Samantha pomyślała o tym, co powinna powiedzieć, jak mogłaby
ułagodzić Adornę, ale przestała kłamać, gdy przestała kraść.
- Wyśmiewa swojego syna. Dzieciak nie chce uczyć się prawa. Mały
Norman już się jąka, a kiedy ojciec ośmieszał go przed całą rodziną, zrobiło mi
się go żal i chciałam dać jego ojcu nauczkę.
- Więc powiedziałaś jego żonie o kochance, a kochankę przekonałaś, żeby
go porzuciła. Jak mogłoby to przynieść korzyść młodemu Normanowi?
- Ojciec pani Wordlaw kontroluje pieniądze. Zabrała syna i odeszła od
Wordlawa, co powinna zrobić już dawno temu, ale była zbyt dumna, żeby
przyznać się do pomyłki. Dziadek Normana dopilnuje, żeby Norman mógł
spełnić swoje marzenia. - Samantha przypomniała sobie, jak nauka bardzo
chłopca fascynowała. - Sądzę, że dzieciak odkryje coś wspaniałego.
- A co z kochanką?
- To moja znajoma z czasów ulicznych. Z przyjemnością pozbyła się
starego sukinsyna dla młodego lorda Penwyna.
- Jak jej się to udało?
- Zaaranżowałam to.
Ciche westchnienie Adorny oznaczało rezygnację.
- Z pewnością.
- Moja pani, przykro mi, że straciłam posadę i przyniosłam wstyd
Szacownej Akademii Guwernantek.
Samancie naprawdę było przykro, bardziej niż umiała to wyrazić.
- Ale nie żałuję, że pomogłam Normanowi.
- Tak, ja również nie żałuję. Jednak są delikatniejsze metody działania.
Samantha żałowała, że zawiodła Adornę - ponownie.
- Wiem, naprawdę wiem. Staram się pamiętać, co mi pani mówiła, ale
czasami puszczają mi nerwy i długo nie jestem w stanie się opanować. A
później jest już za późno.
- Usiądź. - Adorna wskazała obite niebieskim atłasem krzesło.
Samantha usiadła z gracją.
Adorna zabrała ją z ulicy sześć lat temu i przez pierwsze trzy lata
Samantha studiowała każde słowo i ruch swej dobrodziejki w nadziei, że zyska
jej urok i piękno. Teraz, mając dwadzieścia dwa lata, uświadomiła sobie, że
wysoka blondynka z charakterem wikinga i skłonnością do niewyparzonego
języka nigdy nie będzie w stanie naśladować powściągliwego i delikatnego
sposobu bycia Adorny. Jednak czas spędzony na obserwacji pozwolił Samancie
poznać skrywaną naturę patronki. Najgorsza część nagany była skończona.
Teraz musiała ponieść konsekwencje.
I doskonale wiedziała, jak ponosi się konsekwencje. Nauczyła się tego nie
od Adorny, lecz od ojca, który jak tylko zaczęła chodzić, uczył ją jak kraść
portfele, uśmiechając się przy tym uroczo przez cały czas.
- Pan Wordlaw miał solidnie podbite oko, gdy przyszedł tu na skargę -
powiedziała Adorna.
Samantha zacisnęła chudą pięść.
Adorna dodała:
- Tak myślałam. Czy zaatakował cię?
- Próbował. Po tym, jak wyprowadziła się jego żona. - Szarpali się tylko
przez krótką chwilę, ale ramię Samanthy nadal odczuwało skutki tej szarpaniny.
Nie okazywała, jak bardzo ta sytuacja ją przeraziła, nie przyznałaby się również,
że często w nocy budziła się z przerażeniem i walącym sercem. - To obrzydliwy
mały człowieczek.
- Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Większość ludzi nie nazwałaby
go małym.
- Nie o wzrost mi chodzi, lecz o jego charakter.
- Hm. Tak. W każdym razie jest szanowanym sędzią.
- Szanowanym?
- Przez jakiś czas. Dopóki nie rozpowiem plotek, które ten szacunek
podważą.
- Jest pani dobra. - Samantha skrzyżowała dłonie na udach i usiłowała
sprawiać wrażenie pokornej.
Najwyraźniej nie udało się jej, gdyż głos Adorny stał się ostrzejszy.
- Ale nawet wtedy, moja droga młoda wojowniczko o sprawiedliwość,
będą ci, którzy wierzą, że kobieta powinna dotrzymywać swojej przysięgi bez
względu na to, jak bardzo skorumpowany jest jej mąż.
- Głównie mężczyźni.
- Głównie. - Adorna postukała palcami w leżący przed nią list i spojrzała
w dal. - Pewnym problemem ze znalezieniem dla ciebie miejsca jest fakt, że
jesteś atrakcyjną, młodą kobietą.
- Dziękuję, pani. - Adorna nauczyła Samanthę wielu rzeczy, między
innymi tego, jak zrobić najlepszy użytek ze swojej urody. Samantha splatała w
warkocz platynowe włosy, upinała je wokół uszu i w luźny węzeł z tyłu głowy.
Miała pełne usta - jej zdaniem zbyt pełne, ale Adorna powiedziała, że mężczyźni
z pewnością chcieliby je całować. Okazało się to prawdą, chociaż nie zależało
jej na takim doświadczeniu.
Była zbyt szczupła. Wiedziała o tym. Adorna też tak sądziła. Jednak coś
w jej smukłych, silnych ramionach, eterycznym ciele, sposobie poruszania się
przyciągało uwagę. Bardziej niż by sobie tego życzyła, ponieważ w dzieciństwie
nabyła wiedzę o mężczyznach, kobietach, i o tym jak działają ich ciała, i nie
chciała mieć z tym nic wspólnego.
Nic, co powiedziała Adorna, nie mogło zmienić zdania Samanthy.
- Problem ze znalezieniem ci posady wiąże się z twoją poprzednią
profesją. Gdybyś nie była tak sławną - a raczej niesławną - złodziejką, byłoby
teraz łatwiej.
Samantha odezwała się językiem ulicy ze swojego dzieciństwa.
- Dawałam im tylko to, co chcieli, pani. Trochę przygody i podniecenia.
Nie moja wina, że pieklili się o skradziony portfel
Adorna nie uśmiechnęła się.
- W tym problem. Byłaś dobrze ubrana. Piękna. Wciągałaś ich w ciemne
zaułki i okradałaś, a im się to podobało.
Samantha przestała mówić slangiem i wróciła do czystego akcentu
wyższych sfer, którego nauczyła ją Adorna.
- Przynajmniej mężczyźni. Kobiety nie były takie tolerancyjne.
- Uważałam się za osobę całkiem tolerancyjną. Nie kazałam cię powiesić.
- Nigdy nie rozumiałam dlaczego.
Nie rozumiała również, skąd Adorna wiedziała, że jej torba została
przecięta, ale z czasem zrozumiała, że Adorna posiada szósty zmysł w
kontaktach z ludźmi i przerażającą wiedzę o wszystkim wokół.
- Zobaczyłam w tobie coś, co mi się spodobało. - Adorna złagodniała i
roześmiała się. - Przypominałaś mnie samą.
- Pani nigdy nie musiała kraść.
- Nie, ale miałam ojca, który chciał, żebym wyszła za mąż dla jego
korzyści. - Spojrzała na rozłożony przed nią list. - Znalazłam rozwiązanie
twojego problemu. Musisz opuścić Londyn.
Samantha zerwała się na równe nogi.
- Wyjechać z Londynu? - krzyknęła.
- Dama zawsze panuje nad swoim głosem.
Samantha spróbowała mówić normalnym tonem, ale nie była w stanie.
- Wyjechać z Londynu? - powtórzyła.
- Mam tu list od pułkownika Williama Gregory'ego z Kumbrii.
- Kumbria?
- W Krainie Jezior.
- Kraina Jezior? Ale przecież to... na prowincji.
- Świeże powietrze.
Samantha machnęła dłonią.
- To jest na północy... Daleko na północy. I na zachód. W górach.
Wielkich, groźnych górach.
- Jest tam śnieg. Orzeźwiający, czysty, biały śnieg. Są czyste strumienie.
Piękne niebieskie jeziora. Zazdroszczę ci. Każdy dzień będzie jak wakacje.
Oszołomiona Samantha spojrzała na Adornę, próbując w wyrazie jej
twarzy odnaleźć coś, co wskazywałoby, że kobieta żartuje.
Nie żartowała.
- Pułkownik Gregory rozpaczliwie potrzebuje guwernantki dla swoich
dzieci. Jesteś guwernantką i do tego bardzo dobrą.
- Wiem, ale... Na prowincji?
Przed oczami stanął jej obraz, który kiedyś widziała w Royal Museum.
Wijąca się wiejska droga. Wybujałe, zielone drzewa. Jeleń przemykający przez
las. A w oddali błękitne jezioro i górskie szczyty przykryte chmurami.
Najbardziej obrzydliwy sielankowy obrazek, jaki można sobie wyobrazić.
- Pracować dla... pułkownika? W służbie Jej Królewskiej Mości?
- Młodszy syn, wysłany do wojska, odbywał służbę w Indiach. Tam
ożenił się z Angielką, która uchodziła za piękną i dobrą. Byli bardzo szczęśliwi.
Trzy lata temu jego starszy brat zmarł i pułkownik Gregory odziedziczył
rodzinną posiadłość. Zanim mógł wrócić do domu, jego żona została zabita w
tajemniczych okolicznościach. Mówi się, że musiał ją strasznie kochać, bo od
tamtej pory nie spojrzał na inną kobietę.
Adorna zamilkła i po chwili Samantha zrozumiała, że czeka na
odpowiedni komentarz.
- To tragiczne.
- Kiedy pułkownik Gregory powrócił ze swoją rodziną, o jego historii
mówił cały Londyn. Oczywiście dlatego, że matrony miały nadzieję, iż osiądzie
w Londynie, gdzie mógłby znaleźć sobie nową żonę. Zamiast tego od razu
pojechał do swojego domu na wsi w Silvermere, niedaleko Devil's Feli i tam
pozostał.
- Devil's Feli? - W głowie Samanthy od razu pojawił się obraz ruin
zamczyska, usytuowanego na kamienistej skale, na tle burzowego nieba.
- To podobno urocze miejsce.
Jeśli ktoś lubi nietoperze. Samantha spytała:
- Czy poznała pani pułkownika Gregory'ego?
- Nie, ale jest oficerem i dżentelmenem, który cieszy się nieskazitelną
opinią i szacunkiem swoich przełożonych. - Adorna spojrzała uważnie na
Samanthę. - Jestem pewna, że nie da ci powodu do kolejnego skandalu.
- Mam nadzieję, proszę pani.
Adorna chrząknęła. Samantha poprawiła się szybko:
- Jestem pewna, że nie, proszę pani.
Adorna założyła okulary i przeczytała fragment listu pułkownika.
- Ponieważ mój dom znajduje się na odludziu (Samantha pisnęła cicho)
guwernantka nie będzie musiała martwić się o swoje bezpieczeństwo. Drogi są
patrolowane przez lokalną milicję, którą zorganizowałem, a która jest
wspierana przez moich ludzi.
Nie zważając na niechęć Samanthy, Adorna powiedziała:
- A kilka linijek dalej pułkownik Gregory pisze: Proponuję
wynagrodzenie w wysokości czterech funtów tygodniowo, a także ekwiwalent na
herbatę i cukier oraz co tydzień pól dnia wolnego. Pozwolę również
guwernantce na tydzień wolnego rocznie, by mogła odwiedzić rodzinę. -
Spojrzała znad okularów. - Bardzo hojne. O wiele bardziej niż to, co mogłabyś
zarobić tu, w Londynie.
- Ale proszę pani, tam nawet nie dociera kolej. - Jeśli Samantha miała
opuścić miasto, musiała być pewna, że będzie mogła w każdej chwili wrócić.
- Koleją dotrzesz w tamte okolice - zapewniła ją Adorna. - Pułkownik
Gregory pisze: Powinna pojechać pociągiem do Yorku, a tam przesiąść się do
powozu, który zawiezie ją do Hawksmouth. W zajeździe powinna powiedzieć
właścicielowi kim jest, a on dowiezie ją do Silvermere, gdzie będą na nią
oczekiwać jej podopieczni i ja.
- Dlatego płaci cztery funty miesięcznie. - Samantha z łatwością mogła
wyobrazić sobie pustkowie, na które chciała ją zesłać Adorna. - Nikt nie
zechciałby mieszkać w dziczy.
- Nie dlatego. - Adorna wczytywała się w list. - Chodzi o dzieci.
- O dzieci? - Robiło się coraz gorzej. - Co jest nie tak z dziećmi?
Pułkownik Gregory pisze, że wszystko z nimi w porządku.
- Jeśli tak pisze, to znaczy, że z pewnością coś jest nie w porządku.
- To prawda. Sama tak pomyślałam. Z pewnością jest ich dużo.
- Dużo? - spytała zaniepokojona Samantha. - Co to znaczy dużo?
Adorna sprawdziła w liście.
- Sześcioro, od czterech do dwunastu lat.
- Pułkownik Gregory nie próżnował! - A Samantha z pewnością nie
takiego pracodawcy oczekiwała. Gburowaty typ, który chciał, żeby guwernantka
zajęła się jego liczną gromadką, gdy on będzie uganiał się po okolicy za
bandytami.
Samantha rozłożyła ręce, prosząc o wyrozumiałość.
Adorna zdjęła okulary, złożyła je i położyła na stole, ze starannością,
która wydawała się nienaturalna.
- Uważam, że powinnaś przyjąć tę posadę.
Och, nie. Adorna rzadko mówiła z takim zdecydowaniem. Wprawdzie
niemal zawsze udawało się jej dostać to, czego chciała, ale z reguły osiągała to
taktem i sprytem. Gdy mówiła tak zdecydowanym tonem, oznaczało to, że
ofiara nie mogła liczyć na wyrozumiałość.
- Pani?
- Nadszarpnęłaś przychody pana Wordlawa, jego pozycję i męską dumę, a
ta duma nie spocznie, dopóki nie pogrzebie całkowicie twojej reputacji. Nie
znajdę ci żadnej innej posady w Londynie.
- Ale… ale ja nigdy nie wyjeżdżałam z Londynu.
- Sama jesteś sobie winna. Teraz musisz ponieść konsekwencje. - Adorna
wpatrywała się w Samanthę. - Pojedziesz do Krainy Jezior. Już wysiałam list do
pułkownika Gregory'ego, że powinien cię oczekiwać w ciągu dwóch tygodni. I
jeszcze jedno, Samantho.
Poważny ton Adorny zwracał uwagę.
- Tak, proszę pani?
- Pod żadnym pozorem nie mów pułkownikowi o swojej przeszłości.-
Adorna skrzyżowała dłonie na blacie biurka. - Dowiadywałam się o niego i
powiedziano mi, że jest dobrym człowiekiem, sprawiedliwym, ale
nietolerancyjnym.
- Złodziej pozostaje złodziejem aż do śmierci? - Bunt ściskał ją za gardło.
- To nic nowego. Mogę zostać świętą, a te dranie nadal będą mnie oceniać.
- Nie bądź wulgarna - upomniała ją Adorna. - I obiecaj, że będziesz
dyskretna.
Samantha uśmiechnęła się z goryczą.
- Obiecuję, proszę pani. Nic nie powiem temu moraliście.
Rozdział 2
Kraina Jezior
Dwa tygodnie później
Samantha stała w trawie obok swojego bagażu i patrzyła z otwartymi
ustami za powozem, który w chmurze kurzu pędził z powrotem drogą do wioski
Hawksmouth.
- Co ja powiedziałam? - krzyknęła za młodym woźnicą, który kompletnie
ją zignorował.
Spytała tylko, czy wilki nadal jedzą mieszkańców wioski. Czy będzie
musiała ratować dzieci przed niedźwiedziami. I czy pułkownik Gregory trzymał
żywy inwentarz w domu. Wszystkie te kwestie powinny zostać wyjaśnione, ale
młodzik z zajazdu Hawksmouth obraził się i wyrzucił ją tutaj.
Okolica była tak przerażająca, jak sobie wyobrażała. Drzewa rosnące
wzdłuż drogi przechodziły w ciemny las, gdzie, jak była pewna, grasowały
niedźwiedzie z długimi pazurami i kłami zbrukany-mi krwią. Niedźwiedzie,
które teraz ją osaczały, śliniąc się z głodu i czekając na zmrok, by ją dopaść i
rozszarpać na kawałki. Przed sobą miała otwartą przestrzeń. Jedna z tych łąk,
którą, jak sądziła, mijał powóz w drodze tutaj. Łąka ogromna i zielona,
opadająca i wznosząca się, pocięta liniami białych kamiennych ogrodzeń i
rozciągająca się po horyzont. Po łąkach chodziły wielkookie, żujące trawę owce,
ciągle wypatrując... wilków.
Tak, wilków. Tu musiały być wilki. Wyobrażała sobie, jak się skradają,
wlepiając czerwone ślepia w swoją ofiarę, aż nagle zauważają większy i bardziej
smakowity kawał mięsa. Ją.
Zadrżała i powoli pochyliła się nad kufrem. Ador-nie chyba zrobiło się żal
swojej protegowanej, ponieważ zadbała o to, aby Samantha na wygnaniu była
odpowiednio ubrana. Podarowała jej niezliczoną ilość kreacji, szali, płaszczy,
kapeluszy i butów. Niestety wszystko zgnije na tej dróżce; zaraz zapadnie noc, a
Samantha nadal będzie tu siedzieć, stając się łakomym kąskiem dla wszelkich
drapieżników, i nikt nawet nie usłyszy jej krzyków.
Ruszyła w stronę Silvermere. Rozejrzała się wokół. Wśród drzew robiło
się coraz ciemniej. Słońce zbliżało się do horyzontu, ku górskim przepaściom,
gdzie za chwilę miało zniknąć. Gdyby była rozsądna, wróciłaby do bagażu i
spędziła ostatnie chwile ze swoją garderobą, jednak wola przetrwania była zbyt
silna. Chociaż wiedziała, że nie miało to większego sensu, musiała spróbować
dotrzeć do celu. Poprawiła torbę na ramieniu. Miała tylko nadzieję, że te ruiny
zamku znajdują się na końcu drogi.
Minęła jezioro, nieruchome, niebieskie, wyglądające na przerażająco
głębokie i zimne. Zapewne mieszkały tam różne okropności. Wiedziała to,
ponieważ od czasu do czasu dobiegał ją plusk wody. Być może była to ryba. A
może jakiś potwór, nurkujący w głębinach. Słyszała o potworach mieszkających
w jeziorach. Niedawno czytała książkę o takim stworze ze Szkocji.
Przyspieszyła. Przypomniała sobie gotyckie powieści, które z taką
przyjemnością pakowała do kufra. Jeśli uda się jej przeżyć, wyrzuci je... Ale
może nie do jeziora. Mogłoby to rozjuszyć potwora.
Spojrzała przed siebie, mając nadzieję, że zobaczy jakiś budynek. Nie
było tam niczego. Tylko wijąca się, wznosząca i opadająca droga. Drzewa o
wybujałej zieleni. A nad wszystkim królowały surowe, skaliste i obojętne góry.
Młody woźnica wskazał na nie i powiedział, że tutaj w Kumbrii nazywają je
„spadami". Spytała, czy nazywają się tak dlatego, że ludzie z nich spadają, czy
też dlatego, że one zwalają się na ludzi. To pytanie wydawało się jej logiczne,
ale najwyraźniej rozzłościło woźnicę.
Słońce zaszło zbyt gwałtownie, zalewając górskie szczyty czerwienią.
Obłoki mgły uniosły się z drzew, a potem odpłynęły, jakby wessane przez
niewidzialnego olbrzyma. Mrok rozlał się między drzewami i w przydrożnym
rowie.
Zwolniła i poprawiła uwierający gorset.
Prawdę powiedziawszy, żaden szanujący się wilk nie chciałby jej zjeść.
Od czterech dni była w podróży - dwa dni w pociągu, krótka noc w zajeździe w
Yorku, a potem dwa dni w powozie. Powieki piekły ją z niewyspania, brązowa
suknia była wymięta i nieświeża, a stopy...
Stanęła i oparła się o drzewo.
- Bolą mnie stopy.
To jednak nie miało żadnego znaczenia, gdyż usłyszała trzask w
zaroślach. Drogą na wprost niej pędził koń. Mężczyzna w siodle wyciągnął
ramię, chwycił ją za kołnierz i zagrzmiał:
- Stój! Co tu robisz?
Łapiąc go za nadgarstek, odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
- Kim jesteś, że tak niegrzecznie mnie wypytujesz?
Duży, wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych, schludnie ostrzyżonych
włosach. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, mocną szczękę, a na
dodatek cudownie szerokie bary, smukłą talię i bez wątpienia silne ramiona.
Jego nadgarstek był twardy, żylasty i tak szeroki, że nie mogła objąć go palcami.
Mogłaby przypuszczać, że kiedy ją zobaczy, szczupłą, drobną, młodą
kobietę, uratuje ją. On jednak zamiast tego wzmocnił tylko uścisk.
Jej początkowa ulga, że to człowiek, a nie wilk lub potwór, osłabła.
Trzymał ją tak blisko, że czulą ciepło końskiego ciała i jego pot. Końskie kopyta
były tak blisko jej stóp, że chciała się cofnąć, a gdy przysuną! zwierzę jeszcze
bliżej, pisnęła ze strachu.
- Przestań! Ta bestia zmiażdży mi stopy.
- Nie ruszaj się, a wszystko będzie w porządku. Dobrze pamiętała ton
głosu policjanta, gdy schwytał złodzieja, a ten mężczyzna mówił tym samym
tonem, ostro. Pogardliwie. Nieprzejednanie.
- Nazywam się Samantha Prendregast i jestem nową guwernantką w
Silvermere.
Mężczyzna puścił jej kołnierz. Westchnęła z ulgą i poprawiła strój.
- Tak już lepiej. A teraz - kim ty jesteś i co robisz, jeżdżąc po drogach i
łapiąc młode kobiety za...
Pochylił się i zdjął torbę z jej ramienia. Wyciągnęła po nią rękę.
Trzymał torbę poza jej zasięgiem.
- Co robisz? - wrzasnęła. Dobrze wiedziała co robił; po prostu nie mogła
w to uwierzyć. Cóż za ironia, że ją okradziono, gdy tylko opuściła Londyn.
Włożył rękę do środka, a potem wyciągnął jej zawartość. Chustkę. Klucze
do kufra. Skrawek biletu kolejowego. I skromną, bardzo skromną sumę
pieniędzy.
Nigdy nie popełniła tego błędu, żeby nosić więcej niż kilka funtów w
torbie. Pieniądze trzymała wetknięte za podwiązkę. Dziś, jeśli opuściło ją
szczęście, on domyśli się tego i od razu zanurkuje pod jej spódnicę. Jednak
mężczyzna włożył wszystkie rzeczy z powrotem i oddał jej torbę.
- Dlaczego poruszasz się pieszo? Czy zdarzył się wypadek? - Chociaż
puścił jej kołnierz, to ton jego głosu był nadal rozkazujący, a nawet ostrzejszy.
- W pewnym sensie. Młodzik z Zajazdu Hawksmouth wyrzucił mnie i
mój bagaż przy drodze i wrócił do miasta.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej obraziło go coś, co powiedziałam.
Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów.
- Mogę sobie wyobrazić.
Zeskoczył z siodła.
Była wysoka, jednak on był wyższy. Musiał mieć ponad metr
osiemdziesiąt. Do tej chwili nie odczuwała strachu. Jednak teraz w jej głowie
pojawiły się myśli o gwałcie i morderstwie i po raz drugi w ciągu kilku tygodni
pożałowała, że nie zna więcej sposobów na zniechęcenie nachalnego zalotnika.
Kiedyś wbiła paznokcie w szyję pana Wordlawa i uciekła w pośpiechu. Nie
sądziła, że to podziała na tego typa.
- Kim jesteś? - spytała ponownie. Równie dobrze mogła się nie odzywać.
- Czy masz jakieś dokumenty, potwierdzające twoją tożsamość?
- Mam list od lady Bucknell.
- Pokaż.
- Jest w moim kufrze. - Ucieszyła się. Nawet gdyby miało oznaczać to
kłopoty, nawet gdyby ją torturował, ponieważ jej nie wierzył, chciała dać
nauczkę temu człowiekowi, który groził i straszył bezbronne kobiety na
pustkowiu.
Pochylił się nad nią i wpatrywał się, jakby chciał odgadnąć jej myśli.
Dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Z każdą chwilą robiło się coraz
ciemniej, nigdy wcześniej nie widziała takiej ciemności, pozbawionej miejskich
świateł. Na niebie pojawiły się gwiazdy, jak małe żarzące się węgielki w
wielkim, czarnym palenisku, a on wydawał się teraz cieniem. Nie mogła
opanować drżenia.
- Skąd pani pochodzi, panno Prendregast? - Wyczuła kpinę w jego
głębokim głosie.
- Z Londynu.
- Nigdy wcześniej nie opuszczała pani Londynu, mam rację?
- Nigdy. - W napięciu czekała, że powie coś złośliwego na temat
mieszczuchów.
Zaśmiał się tylko, rozbawiony jej ignorancją.
- Mam nadzieję, ze jest pani doskonałą guwernantką.
Zesztywniała.
- Jestem.
- To dobrze.
Zawrócił konia, wskoczył na niego i odjechał w stronę lasu.
Popatrzyła za nim z ulgą, zaskoczeniem.
- Proszę zaczekać! - krzyknęła. - Powinien pan mnie uratować!
Żadnej odpowiedzi, tylko słabnący odgłos końskich kopyt.
- Coś może mnie zjeść! Jak daleko jest do Silvermere? - wrzasnęła. - Czy
możesz komuś powiedzieć, że tu jestem? - I ciszej dodała: - Ty nieczuły gburze,
zostaw mi przynajmniej kij, żebym mogła odganiać niedźwiedzie.
Nic z tego. Nadal znajdowała się pośrodku dziczy, zmierzając w stronę
domu oddalonego o wiele mil stąd.
Szlochając, potarła piekące powieki. Potem wyprostowała ramiona i
pomaszerowała przed siebie. W Londynie nigdy nie panowała cisza. Ciągle
słychać było stukot kół powozów, płacz dzieci, muzykę lub gwar dobiegający z
tawern. Tutaj cisza była przytłaczająca, czasami tylko przerywał ją łopot
skrzydeł lub trzask w zaroślach. Oddałaby wszystko za jakiś dźwięk, który
rozproszyłby tę wstrętną, nienaturalną ciszę.
Wtedy w oddali dostrzegła światło błyskawicy i usłyszała pierwszy
pomruk burzy.
- Uważaj czego pragniesz, dziewczyno - wymamrotała do siebie. -
Doigrałaś się.
Zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać i każdy krok kosztował ją coraz
więcej wysiłku. Potykała się o koleiny, kamienie, ale nawet zmęczenie nie
zmusiłoby jej, by iść łąką wzdłuż drogi. Węże. Wiedziała, że muszą być tam
węże. A błyskawice były coraz bliżej, oślepiając ją za każdym razem błyskiem i
ogłuszając grzmotem.
Początkowo hałas na drodze wzięła za kolejny grzmot. Potem
uświadomiła sobie... pomyślała... to brzmiało zupełnie jak...
Zamarła. Schowała się w ciemności.
W oddali pojawiły się dwie kołyszące się latarnie... Powóz! Niebo
rozświetliła błyskawica - miała rację! To był powóz. Gdyby nie była taka
zmęczona, krzyczałaby z radości. Musiała tylko zwrócić na siebie uwagę
woźnicy. Pojazd jechał w jej stronę, kołysząc się na boki. Gdy był bliżej, stanęła
na poboczu, zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękoma. Po raz pierwszy od
okropnego spotkania z panem Wordlawem dopisało jej szczęście, powóz
zatrzymał się. Lokaj zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi. Podała mu dłoń, a on
pomógł jej znaleźć się w luksusowym wnętrzu.
- Jadę do…
- Silvermere. Tak, panno Prendregast, wiemy. - Zamknął drzwi.
Siedziała w ciemności. Przesunęła dłonią po obiciu siedzenia i
zastanawiała się co… jak… Ten mężczyzna. Był zbyt leniwy, żeby sam ją
uratować, ale pewnie wysłał tych ludzi.
Powóz zawrócił i ruszył z taką prędkością, że Samantha opadła na
siedzenie. Była zbyt zmęczona, żeby robić coś innego, niż odpoczywać.
Zastanawiała się, czy powinna się martwić, że została porwana, i stwierdziła, że
porwanie było niewielką ceną za możliwość siedzenia.
Jechali na tyle długo, że zdążyła zapaść w sen. Ocknęła się, gdy powóz
zwolnił i się zatrzymał.
Drzwi otworzyły się i lokaj podał jej rękę; przyjęła ją i stanęła na stopniu.
Jej oczom ukazała się olśniewająca rezydencja.
Rozdział 3
Samanthę obudził brzęk naczyń obok łóżka. Odgarnęła włosy z oczu i
obserwowała, jak młoda, pulchna służąca odsłania oliwkowozłote zasłony.
Pokój zalało poranne słońce i Samantha zamrugała.
- Dzień dobry, panienko - odezwała się odziana w czarno-biały mundurek
służąca, dygając przy tym nieznacznie. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat,
dziecko natury, które tryskało zdrowiem, świeżym powietrzem i krochmalem. -
Mam na imię Clarinda. Przyniosłam pani śniadanie.
- Dziękuję. - Samantha usiadła. - Która godzina?
- Dobrze po siódmej, ale była pani zmęczona po wczorajszej marszrucie.
Samantha rozejrzała się po pokoju, którego nie zdążyła obejrzeć zeszłej
nocy. Jej sypialnia na drugim piętrze była przestronna. Jak wszystko w rym
domu, emanowała dostatkiem. Między innymi za sprawą ciemnych dębowych
mebli, rzeźbionych i ciężkich, i łóżka - szerokiego, z długą narzutą i materacem
z pierza. A co najważniejsze, była tu osobna ubieralnia z bieżącą wodą, jak się
domyśliła, ze zbiornika na dachu.
To była ta rudera, gdzie, jak myślała, sześcioro dzieci i ociężały
pułkownik mieszkają pod jednym dachem z żywym inwentarzem?
- Proszę, panienko. - Clarinda położyła tacę na kolanach Samanthy i
uniosła srebrną pokrywę, uwalniając zapach świeżych jajek, pikantnych
kiełbasek, maślanych bułeczek, płatków owsianych gęstych od miodu, i
pokrojonej gruszki oproszonej cynamonem. - Kucharz nie wiedział, co panienka
lubi, więc przygotował wszystkiego po trochu.
- Wygląda wspaniale. - Samantha wzięła głęboki oddech i uświadomiła
sobie, że po raz pierwszy od czasu, gdy opuściła Londyn, czuje głód.
Clarinda nalała herbaty.
- Ach, jaki cudowny dzień, panienko.
Samantha zauważyła, że na zewnątrz było słonecznie. Olbrzymie korony
drzew ocierały się o okna i przez gałęzie widziała niebo tak niebieskie, że
patrzenie na nie było niemal bolesne. Gdzieniegdzie jasność przysłaniała
chmura.
Clarinda podeszła do staromodnego kominka i dorzuciła polan do ognia.
- Wczoraj ludzie zabrali pani kufer z drogi. - Clarinda poklepała dłonią
pomalowaną na czarno drewnianą skrzynię ze skórzanymi pasami i ciężkimi
zamkami. Spod czepka wyzierały niepokorne jasnobrązowe włosy, a piwne oczy
świeciły z ciekawości. - Czy mam rozpakować?
- Tak. Gdybyś mogła. Klucz jest… Gdzie jest torba?
- Tutaj, panienko? - Clarinda podniosła czarną, aksamitną torbę z toaletki.
- Tak, dziękuję. - Samantha wyciągnęła rękę, uszczęśliwiona, że nie
zgubiła jej gdzieś ze zmęczenia.
Zastanawiała się, czy wczorajsze zdarzenie jej się przywidziało. Marsz w
ciemności. Ten mężczyzna, pędzący przez zarośla. A potem, gdy już myślała, że
jest uratowana, i to przez dżentelmena, on zaczął zasypywać ją pytaniami jak
jakiś prawnik i zabrał jej torbę.
No dobrze. Nie przywłaszczył jej sobie. Ale odjechał, nie oferując żadnej
pomocy. Co za prostak!
Chociaż… no cóż, jakim cudem powóz nadjechał tak szybko?
Wszystko wydawało się zbyt niesamowite, żeby mogło być prawdziwe,
poza bolącymi stopami. Nigdy też nie zapomni, jak oniemiała, wychodząc z
powozu i widząc posiadłość Silvermere. Szeroki, czteropiętrowy budynek
wznosił się w ciemności ponad portyk. We wszystkich oknach jarzyły się
światła. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi było otwarte, a pani Shelbourn,
dystyngowana, dojrzała gospodyni zapraszała ją gestem do środka.
- Pośpiesz się, kochana, czeka na ciebie ciepły posiłek.
Samantha nie była w stanie dużo zjeść, ale teraz najadła się do syta.
Skończywszy, nalała resztkę herbaty do filiżanki i wstała z łóżka. Przeszła przez
dywan, a potem na palcach po drewnianej podłodze zbliżyła się do okna.
Spojrzała na park, który tworzyły wspaniałe połacie trawnika, wielkie,
stare drzewa, których wierzchołków nie mogła dojrzeć, a gdzieniegdzie widniała
altana, klomby pełne kwiatów i krzewy, przycięte na kształt lwów i ptaków.
Teren był piękny, a co ważniejsze…
- Nie widzę stąd gór.
- Tak, panienko, ale są tam. Góry otaczają Silvermere, jak olbrzymie
ramiona. Są wspaniałe.
- Hm. - Samantha odwróciła się plecami do okna. - Czy burza przyniosła
deszcz?
- To była straszna nawałnica, pioruny błyskały od jednego wierzchołka
góry do drugiego, a deszcz zalał górskie strumienie. - Clarinda uśmiechnęła się
do niej, a w jej różowych, gładkich policzkach pojawiły się dołeczki. - Musiała
pani być śmiertelnie zmęczona, skoro przespała pani całą burzę. Gdy pani się
ubierze, pułkownik Gregory chciałby z panią porozmawiać.
- Tak. Oczywiście. Jak sobie życzy.
Czy pułkownik Gregory będzie równie dużym zaskoczeniem, jak jego
dom? Z pewnością Samantha już nie wyobrażała sobie posiwiałego,
skostniałego wojownika. Ktokolwiek był właścicielem tego domu, musiał mieć
pojęcie o dobrym smaku, mimo iż spędził wiele lat w Indiach, penetrując
tamtejsze bezdroża i nieustannie zapładniając swoją żonę.
Podała Clarindzie klucz.
- Jaki jest pułkownik?
- Ach, panienko, to dobry człowiek. - Clarinda uklękła przy kufrze i
zaczęła siłować się z zamkiem.
Samantha czekała, ale dziewczyna nie powiedziała nic więcej.
- Czy jest bardzo stary?
- Nie bardzo. Nie tak stary jak mój dziadek.
- Och. - Samantha znowu wyobraziła sobie, że jest siwy.
- Ale moja mama mówi, że jest przystojny.
Bardzo siwy. Pewnie ma stalowoszare oczy.
- I zbyt surowy dla swoich dzieci, ale nie słyszała pani tego ode mnie. -
Clarinda wyciągnęła pierwszą suknię, z bladoróżowego perkalu, i przewiesiła ją
przez oparcie krzesła. Następna była z kwiecistej, szafirowej popeliny. W końcu
sięgnęła po suknię z ciemnozielonej serży. - Panienko, czy mam to uprasować?
Samantha rozmyślała o żołnierzu w mundurze, który na nią czekał. Zrzędliwi,
podstarzali mężczyźni dobrze reagowali na młodość i urok.
- Nie, raczej nie. Chyba lepsza będzie ta różowa.
Clarinda przyjrzała się sukni, a potem Samancie.
- Zobaczymy.
Wzięła suknię i wyszła.
Zanim wróciła, Samantha zdążyła dopić herbatę, umyć się w misce
stojącej w ubieralni i nałożyć bieliznę. Gdy Clarinda zakładała jej suknię przez
głowę, Samantha spytała:
- Dlaczego pułkownik Gregory jest taki surowy dla swoich dzieci?
- To przez jego wojskowe wykształcenie. Chce, żeby wykonywały
rozkazy, równo maszerowały. Żeby nigdy się nie brudziły, a jeśli tak się stanie,
żeby czyściły swoje buty, aż będą lśnić.
Samantha uniosła brwi.
- Te dzieci muszą być święte. No cóż, nie będę miała nic do roboty!
Clarinda wybuchnęła śmiechem.
- To się okaże, panienko.
- Psst! - dźwięk rozległ się w korytarzu na drugim piętrze.
Samantha zatrzymała się w drodze na spotkanie z pułkownikiem
Gregorym i rozejrzała się uważnie. Drzwi były lekko uchylone. Wyglądały zza
nich trzy buzie i trzy ręce machaniem zachęcały ją do podejścia.
- Mnie wołacie? - Samantha wskazała na siebie. Jakby nie wiedziała.
- Ciii! - Dzieci przyłożyły palce wskazujące do ust, a potem znowu
zaczęły machać rękoma, żeby podeszła. Samantha, rozbawiona i zaciekawiona,
weszła do sypialni. Przy ścianie stały trzy żelazne łóżka nakryte kapami. Na
siedzisku przy oknie w równym rzędzie poukładane były lalki. Wszystkie
zabawki ustawione zostały w równych rzędach. W oknach wisiały proste
zasłony. Samantha uświadomiła sobie, że pokój dziewczynek bardziej
przypominał sierociniec niż sypialnię dzieci z zamożnej rodziny.
Potem stanęło przed nią sześcioro ciemnowłosych dzieci, te, które stały
przy drzwiach i te, które czekały w środku. Samantha zdała sobie sprawę, że
każde z tych dzieci było dziewczynką. Pułkownik miał same córki.
Prawie się roześmiała. Od czasu rozmowy z Adorną niepokoiła się
swoimi obowiązkami. Martwiła się, że po raz pierwszy wzięła na siebie więcej,
niż mogła udźwignąć. Jednak dziewczynki z arystokracji były przecież słodkie,
skromne i łatwe w wychowaniu, i tylko wojskowy, próbujący narzucić im
żołnierskie normy, mógł pomyśleć, że to trudne zadanie.
- Witam, moje dzieci! Czy to wy jesteście moimi nowymi
podopiecznymi? - spytała radośnie Samantha.
Najwyższa dziewczynka, ślicznotka z już widocznym zarysem piersi i
poważną miną, wyciągnęła zza pleców szpicrutę i uderzyła się nią w czarne,
sięgające do kostki buty.
- Czy to pani jest nową guwernantką?
Zaskoczona Samantha przyjrzała się dziewczynce i jej siostrom, w
identycznych, prostych, ciemnoniebieskich sukienkach, z białymi fartuszkami
na wierzchu. Każda dziewczynka miała włosy mocno splecione w warkocz i
przewiązane ciemnoniebieską wstążką, takie same buty do kostki, a na ich
buziach malował się wyraz nieufności i agresji.
- Tak, nazywam się panna Samantha Prendregast. - Coś kazało jej dodać:
- Możecie mówić do mnie panno Prendregast.
- Ja jestem Agnes. - Dziewczynka wskazała następną w kolejności, która
powinna się odezwać.
- Ja jestem Vivian. - Ta dziewczynka była równie wysoka jak jej siostra,
zaskakująco atrakcyjna, z ciemnymi włosami i ładnymi brwiami.
Agnes wskazywała szpicrutą. Kolejne dziecko o ciemnych włosach i
niebieskich oczach oznajmiło:
- Mara.
Samantha odzyskała równowagę i uśmiechnęła się ciepło.
- Miło was poznać, Vivian i Maro. Ile masz lat, Vivian?
- Jedenaście.
- A ty, Maro?
- Dziewięć.
Agnes zerkała na Samanthę.
- Proszę nie przerywać.
- Jesteś za młoda na wydawanie rozkazów - powiedziała miękko
Samantha. - Może się zastanowisz, zanim zaczniesz.
Jakby zaskoczona delikatną reprymendą, Agnes zamrugała, a potem
odzyskała pewność siebie.
- Nie.
Ton jej głosu kogoś Samancie przypominał. Samantha skrzywiła się.
Kogoś, kogo niedawno spotkała. Ale kogo?
Agnes wskazała kolejną dziewczynkę.
- Henrietta. - To dziecko, brunetka z brązowymi oczami, najwyraźniej nie
rozumiało planu ośmieszenia nowej guwernantki i grzecznie dygnęło.
Nigdy niesłuchająca rozkazów, zwłaszcza od rozwydrzonych dzieci,
Samantha przerwała.
- Jakie piękne imię, Henrietto. Masz siedem lat?
Henrietta ostrożnie przytaknęła, z szeroko otwartymi oczyma.
- Skąd pani wiedziała?
- Umiem zgadywać.
Agnes uderzyła szpicrutą w but, żeby zwrócić na siebie uwagę, a potem
wskazała na uśmiechnięte, szczerbate dziecko.
- Emmeline - powiedziała szczerbata dziewczynka.
- Masz pięć lat?
- Tak. I wypadły mi zęby.
- Widzę - Samantha zareagowała uśmiechem. Emmeline była urocza.
Agnes z naburmuszoną miną wskazała na najmniejszą dziewczynkę, z
równie ciemnymi włosami i oczyma jak starsze siostry. Dziewczynka włożyła
palec do buzi i wpatrywała się w dywan.
Agnes wzdychając powiedziała:
- To Kyla.
Kyla podbiegła do Agnes i ukryła twarz w spódnicy siostry.
Agnes pogładziła ją po włosach i spojrzała na Samanthę, jakby
prowokując ją do zrobienia jakiejś uwagi.
- Najwyraźniej Kyla cię ubóstwia - powiedziała Samantha. - I ma ku temu
powód. To ty utrzymujesz harmonię w rodzinie, prawda?
- Tak. Nie potrzebujemy pani. - Agnes się wyprostowała. - Wyjaśnimy
pani, dlaczego powinna wracać do domu.
Samantha również się wyprostowała.
- Nie mogę.
- Może pani! Musi pani!
- Zostałam wysłana do Kumbrii z wyraźnym poleceniem od mojego
pracodawcy, żeby tu zostać i uczyć ciebie i twoje siostry wszystkiego, co wiem
o geografii, grze na pianinie, pisaniu, czytaniu, literaturze, manierach, językach
obcych…
- Nie potrzebuję tego! - przerwała jej Agnes.
Samantha uniosła brwi.
- Wydaje mi się, że potrzebujesz. - Spojrzała na dziewczynki. - Wszystkie
potrzebujecie.
Mara wystąpiła do przodu. Było w niej coś łobuzerskiego. Miała na sobie
takie samo ubranie jak pozostałe dziewczynki, jednak sukienka była
pognieciona. Na fartuchu widniała wielka, różowa, mokra plama. Włosy
zaplecione jak u sióstr, ale wokół twarzy wiły się niesforne kosmyki. Nie
przeszkadzało jej to, by powiedzieć:
- Tata nie lubi guwernantek.
- Twój tata mnie zatrudnił.
Vivian włączyła się do walki.
- Zwolnił już pięć guwernantek, więc ich nie lubi.
- A ile miałyście guwernantek?
- Jedenaście - odparła Agnes.
- Jedenaście! - Samantha nie chciała zdradzać zaskoczenia, ale była
zaskoczona.
Jeśli miarą sukcesu była zuchwałość, te dzieci osiągnęły wspaniały
wynik.
- Co się stało z pozostałymi?
- Odeszły.
- Dlaczego?
Wszystkie dziewczynki jednocześnie rozłożyły ręce i wzruszyły
ramionami.
- No cóż. - Samantha wzięła głęboki oddech. - Ale nie martwcie się. Wasz
tata mnie polubi. Wszyscy mnie lubią, zwłaszcza dzieci.
A jeśli były jakieś dzieci, które potrzebowały guwernantki, to właśnie te.
Podeszła do Agnes, prowodyrki tej małej rebelii.
- A jeśli on mnie nie polubi, to bez znaczenia, bo wy mnie polubicie.
Henrietta postanowiła wmieszać się w sprawę.
- Nie, nie polubimy!
- Nie! - potwierdziła Agnes.
- Ja ją lubię - odezwała się Emmeline. - Jest zabawna.
Samantha kiwnęła głową do Emmeline, swojego nowego sprzymierzeńca.
Kyla wystawiła głowę ze spódnicy Agnes.
- Ja też ją lubię.
Drobne ciałko Emmeline zesztywniało z oburzenia.
- Nie lubisz. Ona jest moja!
Samantha wzięła Emmeline za rękę i dziewczynka uspokoiła się.
- Wszystko w porządku. - Usiadła na drewnianym krzesełku dla lalek i
wskazała dłonią na Vivian. - Można mnie lubić, dlatego wasz tata mnie nie
zwolni.
Vivian przysunęła się bliżej. Emmeline przytuliła się do niej.
- A poza tym jestem z Londynu i nie wiem nic o życiu na wsi.
- Naprawdę? - spytała Agnes.
Samantha niemal widziała trybiki w jej głowie, w której powstawał plan
podstępu. Niestety Samantha miała inne plany.
- Ale wiem mnóstwo rzeczy o modzie i mogę wam powiedzieć, że
mundurki, które nosicie, są okropne.
Agnes i Vivian spojrzały najpierw na siebie, a potem na swoje ubranie.
Samantha mówiła dalej:
- Mogłybyśmy je trochę upiąć, żeby ładniej wyglądały.
- Naprawdę? - wykrzyknęła Vivian. - Mam dość noszenia tych
koszmarnych fartuchów każdego dnia.
- Być może wasz tata mógłby przywieźć nam trochę materiału na nowe
sukienki.
Oczywiście w ramach nauki szycia.
- Mrugnęła do Agnes.
Agnes rzuciła jej wrogie spojrzenie.
Kyla podbiegła, przysiadła obok Samanthy i spytała:
- A czy ja też mogę mieć nową sukienkę?
Agnes skrzywiła się i odwróciła głowę. Głaszcząc policzek Ryli,
Samantha uświadomiła sobie, że będzie musiała zdobyć zaufanie Agnes.
- Oczywiście, że możesz, kociaczku.
Bez ostrzeżenia drzwi otworzyły się z impetem i uderzyły o ścianę.
Samantha wstała, ściskając dłonie Emmeline i Henrietty.
W drzwiach stał mężczyzna. Był wysoki, barczysty… wyglądał znajomo.
Miał schludnie przystrzyżone ciemne włosy, wystające kości policzkowe,
mocno zarysowaną szczękę, długi nos.
Ogarnął wzrokiem pokój, a potem spojrzał na każdą dziewczynkę z
osobna. Wpatrywały się w niego w niemym buncie.
- Dzień dobry, ojcze. - Agnes zbliżyła się do niego o parę kroków.
W tej chwili Samantha uświadomiła sobie, dlaczego głos dziewczynki i
jej sposób bycia wydały się znajome. Agnes była taka, jak jej ojciec. Władcza,
zdecydowana. Nieznośna.
Mężczyzna, którego spotkała ostatniej nocy, był jej nowym pracodawcą,
pułkownikiem Williamem Gregorym.
Rozdział 4
W świetle dnia pułkownik Gregory wyglądał jeszcze korzystniej - i
groźniej - niż w ciemności. Nosił się na czarno. Czarna wełniana marynarka.
Czarne buty, nieskazitelnie czyste. Biała koszula, mocno wykrochmalona i
wyprasowana. I czarny krawat, zawiązany z wojskową precyzją. Wszystko szyte
na miarę… Świetnie dopasowane do umięśnionej sylwetki.
Był typem mężczyzny, który przyciąga uwagę kobiet. Zdecydowanie
przyciągnął uwagę Samanthy i czuła się z tym niezręcznie. Miała ochotę
nawrzeszczeć na niego za to, że zostawił ją w ciemności. Pragnęła wtopić się w
bladokremową ścianę i obserwować go, aż zrozumiałaby przyczynę drżenia
swoich kolan i ucisku w żołądku.
A może... nie w żołądku. Czuła ucisk niżej, nie bolesny, ale... Nie
wiedziała, co to było, wiedziała jednak, że jej się nie podoba. Łatwiej było
zrozumieć gniew.
Przyglądał się Kyli, która stała i pocierała rękawem nos, i Marze, która
pocierała stopą o łydkę.
- Stanąć w rzędzie! - rozkazał.
Pośpiesznie uformowały szereg, Agnes stała na jednym końcu, a Kyla na
drugim. Na baczność, jak mali, posłuszni żołnierze, ze ściągniętymi łopatkami i
uniesionymi podbródkami.
Podszedł do Agnes, zawrócił w prawo i przeszedł wzdłuż szeregu.
Zatrzymał się i gestem nakazał Emmeline poprawienie fartucha, co
niezwłocznie uczyniła. Potem przeszedł z powrotem i zatrzymał się przed Marą.
- Maro, co to za piskliwy dźwięk?
Mara rozejrzała się wokół zmieszana.
- Jaki dźwięk, ojcze?
- Och, czekaj. - Pochylił się, aż ich oczy się spotkały. - Już wiem, co to
jest. To twoje buty piszczą za pastą na moich butach.
Mara spojrzała na swoje poniszczone i matowe trzewiki. A potem
spojrzała na błyszczące buty ojca.
Gdy w oczach Mary pojawiły się łzy, Samantha się odezwała.
- Czy sam pan dba o swoje buty, pułkowniku Gregory?
Spojrzał na nią, nie kryjąc zniecierpliwienia.
- Jestem oficerem. Oczywiście, że nie.
- No cóż, Mara również nie - powiedziała radośnie Samantha. - To coś, co
was łączy.
Samantha usłyszała zduszony chichot i Mara rozluźniła się, jakby ktoś
zdjął ciężar z jej ramion. Pułkownik Gregory nie był rozbawiony. Głębokim,
poirytowanym, znajomym głosem powiedział:
- Panno Prendregast, kiedy posłałem po panią, oczekiwałem, że będzie
pani wykonywać swoje obowiązki z należnym oddaniem.
- Zapamiętam to sobie na przyszłość. Ty pyszałku.
- W przyszłości nie życzę sobie, żeby przesiadywała pani z dziećmi i
próbowała przekupić je ubraniami, które zamierza pani dostać ode mnie.
Słyszał to? Patrząc mu prosto w oczy, Samantha spytała:
- Do kogo innego powinnam zwracać się o ubrania, pułkowniku?
Na jego policzkach i czole pojawił się intensywny rumieniec.
- Jeśli będą potrzebne ubrania, ja się tym zajmę. To oczywiste.
Agnes zrobiła krok do przodu i stanęła obok ojca.
- Powiedziałam pannie Prendregast, żeby od razu poszła do ciebie, ojcze,
ale nalegała, żeby nas odwiedzić.
Samantha zaskoczona łatwością, z jaką Agnes kłamała, uniosła brew.
Agnes zaczerwieniła się gwałtownie. Pułkownik Gregory obserwował całe
zajście.
- Rozumiem. - Machnął ręką na pozostałe dzieci. - Spocznij.
Dziewczynki westchnęły i podzieliły się na trzy małe grupki, a Henrietta
skorzystała z okazji, żeby dać Agnes kuksańca w bok. Pułkownik Gregory
zwrócił się do Samanthy i Samantha zastanawiała się, co powinna powiedzieć.
Co powinna myśleć.
Adorna powiedziałaby, że był wspaniały, nieugięty. Samantha
przyznałaby jej rację, ale dodałaby: twardy, bezwzględny. Miał sztywne szczęki,
małe uszy przylegające do głowy. Na jego pełnych ustach błąkał się lekki
uśmieszek, jakby próbował zamaskować pogardę dla kobiety, która
przestraszyła się ciemności.
Zadrżała. Noc w górskich ostępach. Miała szczęście, że dotarła tu cała.
Poczuła wszechogarniające oburzenie. Oburzenie, bo on, gdyby odpowiednio
dobrał słowa, mógł zmniejszyć jej strach.
- No cóż. - Położyła ręce na biodrach i spojrzała na niego. - Przynajmniej
wiem, dlaczego powóz po mnie przyjechał.
Nie przeprosił za swoje ohydne zachowanie, ale w odpowiedzi przyjrzał
się jej uważnie.
- Ta suknia to nietypowy strój dla guwernantki, panno Prendregast.
Zeszłej nocy Samantha nie widziała jego oczu, ale widziała je teraz. Były
niebieskie. Kobaltowoniebieskie, piękne, ciemne i… zimne jak lód w środku
zimy, z ciemnymi brwiami, które unosiły się ku górze w prostej linii, nadając
twarzy surowy wygląd. To nie był stary zrzęda. To był mężczyzna w sile wieku,
który przekazał swoje zewnętrzne cechy dzieciom. Żadne różowe ozdóbki nie
mogły złagodzić jego postawy. Nic dziwnego, że Clarinda sugerowała gładką,
zieloną serżę.
Emmeline podbiegła do mężczyzny i objęła jego kolana.
- Ojcze?
Położył dłoń na jej głowie.
- Tak, Emmeline?
- Wszyscy lubią pannę Prendregast, ojcze. Sama nam to powiedziała.
- Doprawdy? - Spojrzał wyniośle na Samanthę. - Więc jestem pewien, że
ty też ją polubisz.
- I ty, ojcze! Ty też ją polubisz.
- Jestem pewien, że… zakładając, iż posiada odpowiednie referencje i
udowodni, że umie żyć na wsi, i jest dobrą nauczycielką.
Zmarszczywszy buzię, Emmeline przyjrzała się Samancie.
- Lepiej niech tak będzie - powiedziała wojowniczo.
Na ułamek sekundy pułkownik Gregory otworzył szeroko oczy i
Samantha myślała, że wybuchnie śmiechem. Nic takiego się nie stało, a
Samantha zastanawiała się, czy to była jej wyobraźnia. Delikatnie odsunął od
siebie Emmeline i lekkim klepnięciem odesłał ją do Vivian.
- Panno Prendregast, pozwoli pani za mną.
Tak zrobiła. Wyszła z nim za drzwi i tak bardzo chciała się odezwać, że
musiała ugryźć się w język, żeby nic nie powiedzieć. Ale oglądając się za siebie
dostrzegła dzieci zerkające przez drzwi i mogła sobie wyobrazić, jak bardzo
starają się usłyszeć, co się wydarzy.
Nie zamierzała tańczyć, jak jej zagrają.
Pułkownik zszedł po schodach i minął dwuskrzydłowe drzwi prowadzące
w czerń. Weszli do olbrzymiego foyer, wysokiego na dwa piętra, przeszli
wzdłuż korytarzy na drugim piętrze wyłożonych marmurem. Prostokątne
pomieszczenie, zbudowane w formie galerii z wielkimi kolumnami, na których
wspierały się korytarze powyżej, pomalowane było odcieniami
bladoniebieskiego i złotego. Ponad ich głowami połyskiwał ogromny
kryształowy kandelabr. Przez otwarte drzwi Samantha zaglądała do pokoi
-zobaczyła bibliotekę, salon, salę balową. Pułkownik Gregory wprowadził ją do
jednego z pokoi, puszczając ją przodem.
Podziękowała mu, zastanawiając się cynicznie, czy zawsze był taki
uprzejmy dla służby, czy też wykorzystał sposobność, aby przyjrzeć się jej z
tyłu. Jednak gdy zerknęła na niego, jego twarz pozostała niewzruszona.
Najwyraźniej ten dziwny dreszcz wzdłuż kręgosłupa był tylko wytworem jej
wyobraźni, a dyskomfort, który odczuwała, będąc z nim sam na sam, był jedynie
reakcją przewrażliwionej starej panny.
Czy znalazła się w krainie zdesperowanych starych panien, tworzących
wyimaginowane związki między planowaniem lekcji a wycieraniem rozlanego
mleka?
Ogarnęło ją przygnębienie.
- Jakiś problem, panno Prendregast? - spytał.
- Nie, proszę pana, dlaczego?
- Westchnęła pani.
- Pewnie tak było. Podziwiałam pański dom.
W pewnym sensie była to prawda.
Spodziewała się, że jego gabinet będzie surowy, urządzony na wojskową
modłę. Zamiast tego znalazła się w pokoju ozdobionym w stylu indyjskim.
Ściany i draperie miały kolor burgunda i jadeitu. Na drewnianej podłodze leżał
bogato zdobiony dywan w tym samym odcieniu. Duże, pluszowe krzesła
zapraszały ją, by usiadła przy wielkim, rzeźbionym, mahoniowym biurku.
- Zeszłej nocy. Dlaczego nie powiedział mi pan, kim jest?
Stał przed nią - uosobienie wyniosłości.
- Czemu miałoby to służyć?
- Nie bałabym się tak, gdybym wiedziała.
- Chciałem, żeby się pani bała. Nie podoba mi się, gdy młode, obce
kobiety błąkają się po okolicy.
- Czy często czuje się pan zagrożony przez obce, młode kobiety?
- To zależy, jak bardzo są obce. - Stanął za biurkiem. - Może pani
usiądzie.
Została obrażona i to przez pracodawcę. Żachnąwszy się, usiadła na
obitym krześle naprzeciw niego. On nadal stał.
- Muszę przyznać, że nie zachwyciło mnie pani zachowanie, gdy myślała
pani, że jestem rabusiem. Nie ma pani doświadczenia w tej materii.
Nie mogła powstrzymać się od głośnego:
- Ha!
- Proszę o wybaczenie. Zapomniałem. Pochodzi pani z Londynu,
rzeczywiście niebezpiecznego miasta. Być może ma pani doświadczenie z
rabusiami.
Nie w byciu obrabowaną.
- Nie, proszę pana.
Zmierzył ją wzrokiem, jakby była dziwadłem.
- Skoro pani tak twierdzi. - Przyjrzał się jej ponownie. - Tym razem jest
pani usprawiedliwiona, ale na przyszłość, jeśli padnie pani ofiarą rabusiów,
proszę nie walczyć. A co ważniejsze w pani przypadku - proszę hamować swój
tupet.
- Czy chce pan powiedzieć, że powinnam oddać swoją torbę każdemu, kto
zechce ją wziąć?
- W przypadku kradzieży, tak.
- Nie. - Nie obchodziło jej, że to, co mówił było rozsądne, ani to, że to
samo poradziłaby innej ofierze napaści. - Ciężko pracuję na to, co mam. Nie
oddam tego bez walki.
- Pani rzeczy można zastąpić. A życia nie.
- Pana rzeczy można zastąpić. - A on nigdy nie został okradziony. Żaden
szanujący się złodziej nie próbowałby szczęścia z kimś tak wielkim. - Na swoje
rzeczy muszę zapracować.
- Ja również zapracowałem na swoje rzeczy, panno Prendregast. Chociaż
moja rodzina mieszka tu od trzystu lat, to byłem młodszym synem. Ojciec kupił
mi patent oficerski, ale utrzymywałem siebie i bliskich ze swojej pracy. Teraz
oczywiście - machnął ręką wokół - to wszystko jest moje, ale opłakuję ojca i
brata.
Nie mogła go winić za posiadanie bogactwa, którego nie była w stanie
sobie wyobrazić. Przynajmniej rozumiał, że wiedzie uprzywilejowane życie, i
traktował swoje obowiązki poważnie. W rzeczywistości - przyjrzała się jego
surowej twarzy - trochę zbyt poważnie.
- Moje wyrazy współczucia.
- Moje córki to cała moja rodzina i są dla mnie wszystkim.
- Pańskie uczucia dowodzą pańskiej szlachetności. - Jednak na górze nie
zauważyła specjalnych oznak czułości. - Czy złodzieje są dużym problemem w
tej okolicy?
- Teren jest dziki. Bandyci grasują po drogach od czasów rzymskich.
Zirytowała ją ta odpowiedź.
- Więc nie powinien pan mnie tam zostawiać.
Wpatrywał się w nią, jakby mówiła w obcym języku i znowu jej nie
odpowiedział.
- Zapewniam panią, że przepędzę ich stąd, ale prosiłbym, żeby do tego
czasu pozostawała pani w posiadłości, chyba że będą pani towarzyszyć moi
ludzie. - Zacisnął palce na oparciu krzesła. - Proszę o to dla pani dobra. Ale
także dla dobra moich dzieci.
- Tak.
Nadal się w nią wpatrywał.
- Proszę pana - dodała. W co ona się wpakowała? Jeśli wydarzy się coś
złego - a z doświadczenia wiedziała, że coś złego zawsze się wydarza - będzie
uwięziona w posiadłości, nie mogąc uciec do Londynu. - Chyba mogę pana
zapewnić, że nie będę błąkać się po okolicy bez asysty jednego z pańskich
silnych ludzi.
Jego usta drgnęły jakby w rozbawieniu - a twarz nie była już tak sroga.
- Z powodu rzeczy, które mogą panią zjeść? A więc słyszał ją, gdy
odjeżdżał.
- Czy uważa pan, że wielkie stworzenia z pazurami są zabawne,
pułkowniku?
- Uważam, że są rzadko spotykane, panno Prendregast, ale jeśli pani wiara
w niedźwiedzie i wilki zapewni bezpieczeństwo pani i moim dzieciom, to niech
pani sobie wyobraża, co tylko pani chce. - Usiadł. - Czy mogę prosić o pani
referencje?
Ależ był irytujący. Był żywym dowodem na to, że niektórzy przystojni
mężczyźni mają wady, które sprawiają, że stają się oni nie do zniesienia. Co
oczywiście było dobre. Takie wady trzymały dziewczynę na dystans.
- Mam list od lady Bucknell. - Sięgnąwszy do kieszeni w spódnicy,
wyciągnęła zapieczętowane pismo. - Zrozumiałam, że poinformowała pana o
moim doświadczeniu.
- Nie rozwodziła się zbytnio nad szczegółami.
Przybierając jak najbardziej niewinny wyraz twarzy, Samantha otworzyła
szeroko oczy.
- Nie rozumiem dlaczego.
Złamawszy pieczęć, pułkownik Gregory zaczął czytać.
- Zapewne. - Gdy doczytał do końca, uniósł brwi.
Na Boga. Co to mogło oznaczać?
- Czy wszystko w porządku?
Złożył starannie list i włożył go do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- W rzeczy samej, tak. Lady Bucknell nie szczędzi pani pochwał.
Samantha była zbyt dobrą aktorką, żeby pokazać ulgę, którą poczuła,
jednak zastanawiała się… co takiego Adorna napisała.
- Przejdę do rzeczy. To będą pani obowiązki. Plan jest wywieszony w
klasie. Każde dziecko musi mieć zajęcia o określonej porze i z określonego
przedmiotu.
Musiała coś zrobić, bo inaczej mężczyzna jego pokroju mógłby wejść jej
na głowę - tak, jak robił ze wszystkimi.
- Nalegam na zrobienie pewnych zmian, jeśli uznam to za stosowne.
- Gdy wykaże się pani kompetencjami, będzie pani mogła porozmawiać
ze mną na temat zmian.
- Kto oceni, że się wykazałam?
Jego oczy nabrały twardego wyrazu.
- Ja, panno Prendregast. Może być pani tego pewna.
Skinęła głową. Przynajmniej interesowały go postępy dzieci, a z
doświadczenia wiedziała, że taka troska nie zdarzała się często.
Ciągnął dalej:
- Dzieci chodzą spać punktualnie o dziewiątej wieczorem. Bez wyjątków.
Każde z moich dzieci ma swoją nianię, więc po obiedzie będzie pani miała czas
dla siebie. Tego czasu nie powinna pani spędzać na zabawie i flirtach.
Czy ten człowiek świadomie ją obrażał, czy też nie miał pojęcia o
dobrych manierach? Nie miała ochoty zgadywać. Z drugiej strony pozwalał jej
się odzywać, kiedy miała na to ochotę.
- Z kim? Z młodzieńcem z zajazdu Hawksmouth?
Pułkownik Gregory zawahał się, może chcąc ją skarcić za przerywanie
mu. Jednak nie, rzeczywiście nie miał pojęcia o dobrych manierach, ponieważ
odpowiedział:
- Rozmawiałem z właścicielem zajazdu w Houksmouth. Ten człowiek
został zwolniony.
Zacisnęła palce na oparciu krzesła.
- Jak to?
- Miał obowiązek dowieźć panią tutaj. To, że zostawił panią, delikatną
kobietę, pośrodku drogi w ciemności, jest przestępstwem.
- A więc pan jest również przestępcą?
- Panno Prendregast! - Uderzył kłykciami w biurko. - Nic pani nie
groziło!
- Poza dziką zwierzyną.
Opuścił powieki, jakby nie chciał na nią patrzeć.
- Proszę mi dać znać, jeśli zostanie pani zaatakowana przez królika.
- Chciałabym zauważyć, że ten młody człowiek jest tak samo winny, jak
pan. W Londynie, gdy ludzie tracą pracę, nieszczęście wiedzie ich na ulicę, do
więzienia, a nazbyt często i do śmierci. Nie jestem przesadnie delikatna. -
Pokazała pułkownikowi Gregory'emu silną dłoń. - Myślę, że upomnienie byłoby
wystarczającą nauczką.
- Pani dobroduszność dobrze o pani świadczy, ale nie. Jest pani kobietą,
nieznajomą i to, co pani powiedziała w swojej niewiedzy nie mogło zostać
odebrane jako zniewaga przez kogokolwiek, poza w gorącej wodzie kąpanym
młodzikiem.
- Ale…
- Proszę dać spokój, panno Prendregast. To nie było jego pierwsze
uchybienie i wróci do domu, żeby mieszkać ze swoimi rodzicami na farmie.
Jestem pewien, że po kilku miesiącach ciężkiej pracy zrozumie, że powinien
przeprosić i powróci do zajazdu.
Samantha była zaskoczona ogromem głupoty pułkownika Gregory'ego. Z
doświadczenia wiedziała, że mężczyźni, tacy jak młody człowiek z zajazdu, nie
wyciągali wniosków. Czuli niechęć zarówno do lekcji, jak i do nauczyciela, i
obwiniali wszystkich poza sobą. Ale może tu na wsi było inaczej.
Zaskrzypiało okno - jednak nie od podmuchu wiatru.
- Co to było? - Spojrzała przed siebie. Okno pułkownika Gregory'ego
wychodziło na szeroką werandę, a za nią znajdował się park, który widziała ze
swojej sypialni.
- Powiew wiatru. - Pułkownik Gregory nie zadał sobie trudu, żeby
zerknąć przez ramię. - W Krainie Jezior często wieje. Proszę mocno wiązać
czepek.
- Ale…
Przyglądał się jej z niechęcią.
- Tak?
- Nic, proszę pana. - Gałęzie drzew nie kołysały się, ale nie zamierzała się
z nim kłócić. Nie z tego powodu. Były inne, ważniejsze.
- Rozmawialiśmy o pani wieczorach.
- Tak, proszę pana. - Byłaby głupia, gdyby narzekała na tak dużo wolnego
czasu, jednak te cztery funty tygodniowo, pół dnia wolnego i tyle swobody
wyglądały na próbę przekupstwa. A ponieważ poznała dzieci, miała podstawy
tak uważać.
Uśmiechnęła się. Nie odrzuci propozycji pułkownika Gregory'ego, nie
powie mu również, że uczyła gorsze diablęta i to z wyśmienitym skutkiem.
- Czego pan ode mnie oczekuje?
- Oczekuję, że będzie pani czytać, poszerzać swoje horyzonty, pisać listy,
planować lekcje. - Pułkownik Gregory oparł się o tył krzesła, jego duże dłonie
spoczęły na oparciach. - Będzie pani analizować te lekcje ze mną raz w
tygodniu, w poniedziałkowe wieczory.
- Jak pan sobie życzy, proszę pana. - Wypowiadanie tych słów sprawiało
jej przyjemność; jak dotychczas rozmowa była niemal zgodna.
Oczywiście pułkownik Gregory był nieznośny. Jednak, w opinii wielu
ludzi, ona również taka była. Pułkownik albo tego nie zauważył, albo go to nie
obchodziło - była tym zaskoczona. Z doświadczenia wiedziała, że te sztywne
wojskowe typy lubiły, gdy okazywano im należny szacunek. Może był tak
bardzo zdesperowany, żeby zatrzymać guwernantkę, iż gotów był znieść
wszystko. Albo… Co Adorna napisała o niej w liście?
- Bardzo dobrze. Wyjaśniłem wszystko. - Podniósł kartkę z biurka i
zaczął ją czytać. - Oczekuję pani tutaj punktualnie o siódmej wieczorem w
przyszły poniedziałek.
To było rzeczowe. Ona również zamierzała być rzeczowa.
- Jeśli chodzi o materiał na sukienki dla dziewczynek…
Powoli odłożył kartkę papieru.
- Czego pani nie rozumie w słowie „nie”?
- To dziewczynki, nie żołnierze.
- To są praktyczne ubrania przewidziane do noszenia i niszczenia przez
zdrowe dzieci.
- Zdrowe dziewczynki potrzebują ładnych sukienek na bale i zabawy -
odparła.
- Moje dzieci nie chodzą na zabawy.
- Czy w okolicy nie odbywają się przyjęcia dla dzieci?
Rzucił jej groźne spojrzenie, a w jego niebieskich oczach malowało się
zniecierpliwienie.
- Nie.
- Jeśli nie, to jak dzieci uczą się odpowiedniego zachowania? - Samantha
potrząsnęła głową z dezaprobatą. - Pułkowniku Gregory, jest pan - musi pan być
- jednym z ważniejszych właścicieli ziemskich w tej okolicy. Pana obowiązkiem
jest dawanie przykładu innym rodzicom. Powinniśmy od razu zaplanować
przyjęcie.
- Nie mam zamiaru - przerwał, wpatrując się w nią, jakby miał
objawienie. Wolniej powiedział: - Nie mam zamiaru organizować przyjęcia dla
dzieci.
- Więc może dostarczy mi pan materiał na sukienki dziewczynek i raz w
tygodniu ja zorganizuję przyjęcie, tylko dla nich, i będę je uczyć zawiłości
savoir-vivre'u.
- Można to rozważyć. - Potarł dłonią podbródek.
Samantha mogłaby przysiąc, że nie zwracał na nią uwagi. Nie wiedziała,
czy to dobrze, czy źle, ale napierała dalej.
- Agnes ma tylko kilka lat do debiutu, a Vivian jest tuż przed tym
wydarzeniem. Potrzebny jest inny kolor dla każdej dziewczynki. Chcemy, żeby
czuły się jak odrębne osoby, każda ważna. Bez wzorków. A jeśli chodzi o
materiał, to sądzę, że dżersej będzie odpowiedni, ponieważ, jak pan słusznie
zauważył, to jeszcze dzieci i zapewne nie będą przywiązywały specjalnej wagi
do ubrań. - Widziała, że nie zdołała go przekonać.
Wstał powoli.
- Panno Prendregast…
Był imponujący. Czuła się onieśmielona. Nie pokazała tego po sobie.
- Tak, pułkowniku Gregory?
- Kyla się przeziębiła. Proszę powiadomić jej opiekunkę i przenieść
dziewczynkę cło osobnej sypialni.
Samantha zamrugała. Z pewnością nie oczekiwała czegoś takiego.
- Oczywiście, proszę pana. Ale jeśli wolno spytać, skąd pan wie?
- Pocierała nos. Mara wyrosła z butów. Zamówię nowe, ale nie dostarczą
ich przynajmniej przez tydzień. W tym czasie proszę dać jej do przymierzenia
stare buty Vivian. Może będą dobre. - Splótł ręce z tyłu. - Właściwie proszę
sprawdzić buty wszystkich dziewczynek, czy nie potrzebują nowych.
- Tak, proszę pana. - Samantha usiłowała przypomnieć sobie, co takiego
mogło go zaniepokoić w zachowaniu Mary. Mara… pocierała stopą o łydkę!
- I nie chce dbać o buty, jak ją prosiłem. Powiedziałem jej - powiedziałem
wszystkim dziewczynkom - że mają od razu mnie poinformować, gdy buty staną
się za małe, ale Mara ogranicza rozmowy ze mną do minimum.
Samantha nawet nie próbowała ukryć ironii.
- Ciekawe dlaczego?
Przeszedł wzdłuż biurka, podszedł do niej i stanął tak blisko, że jej
spódnica oparła się o jego buty.
Miała ochotę się wycofać, ale nigdy się nie wycofywała. Serce biło jej
coraz głośniej. A może zawsze tak biło?…
- Czy przyszły tydzień to wystarczająco dużo czasu na dostarczenie
materiału?
Wymówił starannie każde słowo i przyglądał się jej tak uważnie, że
wiedziała, iż dojrzał jej manipulację. I pozwolił na to, chociaż wolała nie
zgadywać dlaczego.
- Zapewniłbym go szybciej - powiedział - ale tak niewiele z naszych
guwernantek zostało dłużej niż kilka dni. Czasami tylko kilka godzin.
Prowokował ją i zareagowała.
- Pułkowniku Gregory, będę tutaj, żeby przygotować ubrania
dziewczynek. Co więcej, będę tutaj za rok. Żadnemu dziecku nie udało się
wyprowadzić mnie z równowagi i zapewniam pana, że nie uda się to również
pana dzieciom. - A w myślach dodała: Ani tobie.
Rozdział 5
Panna Prendregast wyszła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Pułkownik William Gregory podszedł do okna, otworzył je i czekał, aż Duncan
Monroe, oficer, którego poznał w Indiach - i wierny przyjaciel - wdrapie się do
środka.
- Co masz? - spytał William.
- Zeszłej nocy złapałem kolejnego Rosjanina. - Duncan otrzepał proste,
wełniane spodnie i poprawił czapkę.
- Coś ciekawego?
Duncan opróżnił na biurko małą, zawiązywaną saszetkę. Zmięty zwitek
banknotów jednofuntowych. Fajka. Torebka z tytoniem. List…
William sięgnął po list i skrzywił się, widząc, że jest napisany po
rosyjsku.
- Jutro wyślę to do Throckmortona i zobaczę, co uda mu się z tego
wyczytać. - Nie widział niczego dziwnego w swojej znajomości z Duncanem.
Pełnił funkcję stróża porządku w Krainie Jezior, a Duncan odgrywał rolę
rozbójnika i ukrywali przed sobą nawzajem, że poszukują angielskich szpiegów,
rosyjskich agentów, a czasami zwykłych złodziei. Grali przed sobą w tę grę, a
jednocześnie pozyskiwali dużo informacji dla Biura Bezpieczeństwa
Wewnętrznego. Nie byli jednak w stanie odkryć, dlaczego Kraina Jezior stała się
głównym terenem działań.
Do dzisiaj.
- Co ty sobie wyobrażasz! Zakradać się pod okno, gdy ktoś u mnie jest?
- Ktoś? To nie był ktoś. To była piękność. - Duncan zamrugał. -
Pułkowniku, nie wiedziałem, że jesteś odurzony.
- Odurzony? Nie można odurzyć się kobietą. Można się odurzyć
wyłącznie…
William dostrzegł uśmieszek Duncana i zamilkł.
Poczucie humoru Duncana było znane, o jego odwadze krążyły legendy, a
Mary twierdziła, że jest przystojny, jednak William wiedział, jak zmazać ten
głupawy uśmieszek z jego twarzy.
- Ta kobieta jest nową guwernantką moich dzieci.
Duncan pokiwał gwałtownie głową.
- Guwernantka twoich dzieci? - Zagwizdał. - Nie było takich
guwernantek, gdy ja byłem dzieckiem.
- Posiada wyśmienite referencje z bardzo szacownej agencji. Ściślej
mówiąc z szacownej Akademii Guwernantek. - Jednak William zgadzał się z
Duncanem. Co, u licha, wyobrażała sobie lady Bucknell, przysyłając mu taką
guwernantkę? A raczej - jego dzieciom.
Nalał whisky do dwóch szklanek i jedną podał Duncanowi.
Wysoki i giętki, Duncan wziął drinka i kiwnął się na piętach.
- Wszystkie moje guwernantki były stare i złośliwe.
- Z pewnością na to zasługiwałeś. Nasze w większości były młode i
płoche. - William nigdy nie przypuszczał, że z tęsknotą będzie wspominał te
głupiutkie dziewczęta. Ale żadna z nich nie mogła równać się z panną
Prendregast. Panna Prendregast, która poruszała się jak amazonka, wyglądała
jak egzotyczna kapłanka, a język miała jak… ach, ale nie wolno mu było myśleć
o jej języku. Jej język sprawiał, że myślał o całowaniu i innych czynnościach,
więc lepiej powiedzieć, że jest zuchwała, i na tym poprzestać.
Upił trochę whisky i pozwolił, aby ciepło rozlało się w przełyku.
- Te jej włosy… peruka, nie sądzisz?
- Peruka? Oszalałeś? To nie peruka.
- Są zbyt jasne. - Zeszłej nocy kosmyki opadały jej na twarz i w mroku
jaśniały jak światło księżyca. - To musi być peruka.
- Obaj wiemy, że nie masz zielonego pojęcia o kobietach, a już na pewno
nic nie wiesz o ich włosach. - Duncan usiadł na krześle, na którym wcześniej
siedziała guwernantka. - Nie widziałem jej oczu. Jakiego są koloru?
- Brązowe. - William uniósł szklankę. - Mniej więcej. Bardzo dziwne.
- Zauważyłeś kolor jej oczu. - Duncan wyglądał na bardzo z siebie
zadowolonego. Zamieszał whisky. - Nie mogę się doczekać, kiedy w nie zajrzę.
- Nie radzę ci jej uwodzić - ostrzegł William. - Chyba że jesteś gotowy
zająć jej miejsce i uczyć moje dzieci.
- Nawet nie marzę o uwodzeniu twojej guwernantki. - Duncan położył
dłoń na sercu. - Czy widziałeś, jak ona się porusza? Jak wspaniała,
majestatyczna pantera - czysty wdzięk i elegancja.
- Jest za wysoka. - William był przyzwyczajony do drobnych kobiet, które
musiały zadzierać głowę, żeby na niego spojrzeć, a gdy tańczył z nimi walca,
opierały głowę na jego ramieniu.
- Czy wyobrażasz sobie, że te nogi oplatają twoją szyję?
Nazbyt łatwo. Czy Duncan nigdy nie znał umiaru?
- Jest za chuda.
- Jest za wysoka, jest za chuda. - Duncan zaczął przedrzeźniać Williama. -
Jesteś zbyt wybredny, a poza tym jesteś biednym, zdesperowanym wdowcem,
który potrzebuje żony, żeby zaopiekowała się jego dziećmi. Może ta panna…
panna…
- Prendregast - podpowiedział William.
- Może panna Prendregast będzie odpowiednia.
- Nie.
- Nie? - Kosmyk ciemnych włosów opadł Duncanowi na czoło; spojrzał z
dezaprobatą na przyjaciela. - Minęły trzy lata od śmierci Mary.
- Od kiedy Mary została zabita - poprawił go William.
Najdelikatniej jak umiał, Duncan powiedział:
- Tak, ale to nie była twoja wina.
Oczywiście, że była to wina Williama.
- Dbanie o bezpieczeństwo żony jest obowiązkiem męża.
- Byliśmy z misją dla pułku. Skąd mogłeś wiedzieć, że Mary zareaguje na
wołanie o pomoc i wpadnie w rosyjską zasadzkę, przygotowaną dla nas?
Williama przytłaczało poczucie winy.
- Powinienem był odesłać ją do domu. Powinienem był je wszystkie
odesłać do domu. Wiedzieliśmy, jak jest niebezpiecznie tak blisko gór.
Duncan wstał i położył dłoń na ramieniu Williama.
- Wiem, że kochałeś Mary, i że twoje serce jest złamane, ale…
William strząsnął jego dłoń, podszedł do okna i spojrzał na park. Tu był
problem. Kochał Mary, ale… udowodniła coś, czego domyślał się od lat. Żadna
kobieta nie była tak interesująca, jak obóz wojskowy. Żadna kobieta nie dawała
tyle radości, co jazda konna po wrzosowiskach. Żadna kobieta nie mogłaby
zawładnąć jego sercem, gdyż był zimnym mężczyzną, znającym gorącą
namiętność, ale nie miłość.
Częściowo dlatego tak bardzo pragnął złapać bandytów
odpowiedzialnych za śmierć Mary. Tak bardzo go kochała, a on nigdy nie mógł
jej dać tyle miłości, na ile zasługiwała. Kierowały nim wyrzuty sumienia, ale nie
mógł powiedzieć o tym Duncanowi ani żadnemu z tych romantyków, którzy
wyobrażali sobie, że powoduje nim utracona miłość.
- Sprawiedliwości stanie się zadość.
- Doprowadzimy do tego. - Duncan rozparł się na krześle. - Ale
powinieneś znaleźć kobietę. Mężczyzna ma swoje potrzeby.
- Ty wiesz coś o tym. - William stanął twarzą zwrócony do Duncana. Nie
zazdrościł Duncanowi reputacji podrywacza, którą ten cieszył się w okolicy. -
Ty zaspokajasz swoje wystarczająco często.
- Powiem ci, że dużo czasu trzeba, aby ukoić złamane serce. - Duncan
niewątpliwie cieszył się powodzeniem u oficerskich córek w Indiach, do czasu,
aż był na tyle głupi, aby zakochać się w córce lorda Barret-Derwina. Jego
lordowska mość nie widział mc zabawnego w tym, ze szkocki nicpoń adoruje
jego córkę i dziewczyna została niezwłocznie odesłana do Anglii. Duncan złożył
rezygnację, ale gdy dotarł do Londynu, dowiedział się, że jego ukochana wyszła
za mąż za hrabiego Colyera. Był oszalały z wściekłości - dobrodziejstwo dla
Williama, który potrzebował towarzysza w swojej misji.
- Panna Prendregast przywiozła mi to. - William wyciągnął z kieszeni list
lady Bucknelł i podał go Duncanowi. - Rzekome rekomendacje.
Duncan wziął list.
- Rzekome?
- Przeczytaj.
Duncan rzucił okiem na pierwszy akapit.
- Panna Prendregast ma bardzo dobre przygotowanie, jest inteligentna,
pomysłowa… To wspaniale, Will, ale…
William zauważył, kiedy Duncan doszedł do stosownego fragmentu.
Duncan zesztywniał. Nie odrywając oczu od listu, sięgnął po okulary, leżące na
biurku, i założył je na nos.
- Przysłała ci to lady Bucknell? Lady Bucknell pracuje dla Biura
Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Dla Throckmortona? Lady Bucknell szpieguje
na rzecz Anglii?
- Sądzę, że lady Bucknelł służy Throckmortonowi, kiedy tylko może. To
chyba przesada nazywać ją szpiegiem.
Duncan szybko przeczytał list do końca.
- Throckmorton mówi… Kraina Jezior jest głównym terenem działań,
ponieważ… - opuścił rękę z listem na kolana. - Lord i lady Featherstonebaugh?
Ta nieszkodliwa para staruszków kieruje siatką szpiegów, która pokrywa Anglię
i większość świata? Lord i lady Featherstonebaugh?
- Nie słyszałem, żeby Throckmorton kiedykolwiek się pomylił. Z
pewnością nie pomyliłby się, gdyby chodziło o coś tak ważnego, jak to.
- Nie wątpię w prawdziwość jego informacji, ale… - Duncan potrząsnął
głową. - Jak to możliwe?
William miał kilka chwil więcej, aby się nad tym zastanowić.
- Są mile widziani w każdym szlacheckim domu w Anglii. Nikt nie
podejrzewa ich o nic bardziej zdrożnego niż plotkowanie. Nawet gdyby
przyłapano ich z tajnymi dokumentami, puszczono by ich bez żadnych
podejrzeń.
- Mam mętlik w głowie.
- To wszystko wyjaśnia. Ten ciągły strumień obcych w okolicy -
cudzoziemcy, samotnie podróżujące kobiety…
- Tak, a posiadłość rodziny Featherstonebaugh rozciąga się aż do
wybrzeża. Tam jest port. Mają zapewnioną drogę ucieczki. - Duncan ponownie
przeczytał list. - Throckmorton naprowadza lorda i lady Featherstonebaugh do
nas. Chce, żebyśmy wyciągnęli od nich jak najwięcej informacji, zanim ich
aresztuje. Jak to zrobimy?
- Mam plan. - Był to jednak tylko doraźny plan, który wpadł mu do głowy
w tej chwili. Stać go było zdecydowanie na więcej.
Duncan zatarł z radością dłonie.
- Będziemy ich torturować? Włamiemy się do ich posiadłości?
Przejedziemy ich, jak żądne krwi psy, którymi są?
- Nie. - William skrzywił się. - Zamierzam wydać przyjęcie.
Zaskoczony Duncan powtórzył:
- Przyjęcie?
- Tak. Pomyśl, człowieku! To właśnie robią lord i lady
Featherstonebaugh. Odwiedzają najlepsze domy w Anglii. Lord
Featherstonebaugh próbuje całować debiutantki. Lady Featherstonebaugh
plotkuje. I najwyraźniej przez cały czas podsłuchują. Kradną informacje, które
mogą sprzedać Rosjanom. Zwabimy ich obietnicą pozyskania informacji, a
potem ich złapiemy, gdy będą próbowali je przekazać.
- Przyjęcie. Doskonały pomysł. Jak sądzę. - Duncan westchnął. - Ale ty
nie urządzasz przyjęć. Co cię do tego skłoniło?
- Guwernantka.
- Panna Prendregast?
- Mówi, że jestem potomkiem jednego z najznamienitszych rodów w
okolicy i że zaniedbuję towarzyską edukację córek.
- Od lat to powtarzam. Dlaczego posłuchałeś jej, a nie mnie?
- Ponieważ robię to, żeby złapać lorda i lady Featherstonebaugh na
szpiegostwie.
- Ach. Oczywiście. - Duncan uniósł szklankę w stronę Williama.
William wiedział, o czym myślał jego rozmówca. Duncan myślał, że
William zrobi swój pierwszy krok, by ponownie wejść w towarzystwo,
zainteresuje go jakaś kobieta o niezwykłych zaletach i ponownie się ożeni.
Duncan miał taką nadzieję, ponieważ nie podobał mu się u Williama brak joie
de vivre.
Duncan rozparł się na krześle.
- Ale jak… wybacz, mój przyjacielu, ale nie masz doświadczenia w
planowaniu przyjęć, tak samo jak twoja służba, a Throckmorton spodziewa się,
że lady i lord Featherstonebaugh przybędą tu do pierwszego sierpnia. Jak
zdążysz przygotować się do tego czasu?
- Napiszę do hrabiny Marchant i poproszę ją o pomoc. - William czekał.
Duncan zamarł, a później na jego twarzy pojawił się grymas.
- Okropna lady Marchant. Czy naprawdę musimy?
William nigdy nie rozumiał niechęci Duncana, nie miał też do niej
cierpliwości.
- Teresa była przyjaciółką Mary. Lord Marchant był moim przyjacielem. I
Teresa wielokrotnie oferowała swoją pomoc, jeśli tylko będę czegoś
potrzebował.
Niechęć Duncana nie odniosła skutku.
- Założę się, że tak. Na Boga, Williamie, każda, tylko nie ona! Czy nie
wiesz, na co ona liczy?
- Nie. - Oczywiście, że wiedział. - Na co?
- Że zakochasz się w niej nieprzytomnie i dzięki temu złapie kolejnego
bogatego i przystojnego męża, którego będą jej zazdrościć wszystkie panie w
towarzystwie.
- Uważasz, że jestem przystojny?
- Uważam, że jesteś. - Duncan podniósł się i klepnął Williama w ramię. -
Uważam, że jesteś osłem.
- Usiłuję wymyślić kolejny plan. Wszystko będzie lepsze niż…
Duncan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Niż ona? Tak właśnie sądzę.
- Zamierzałem wydać przyjęcie. - William oparł się o półkę nad
kominkiem. - Myślę, że mogę ci powiedzieć. Pozwolę Teresie mnie usidlić.
Duncan wyglądał na zaskoczonego.
- Nie! Dlaczego?
- Potrzebuję żony. - William pogardzał mężczyznami, którzy opłakiwali
utraconą miłość i roztrząsali utracone szanse. Jednak śmierć Mary odbiła się na
jego dzieciach. Świadomość, że ją zawiódł, ciążyła mu. Starał się więc radzić
sobie najlepiej, jak umiał - przy pomocy wojskowej dyscypliny i ściśle
określonych reguł.
W ciągu ostatniego roku zauważył, że dyscyplina się rozluźnia, a reguły
przestają być oczywiste. Przez większość czasu nie wiedział, co się dzieje w
jego domu. Dziewczynki dorastały i nie miał pojęcia, co zrobić, jak z nimi
postępować.
- Chociaż panna Prendregast wygląda obiecująco, to jak dotychczas
guwernantki były wyłącznie utrapieniem.
Duncan łypnął z ukosa.
- Wygląda bardzo obiecująco.
- Jednak żadna guwernantka nie może zająć miejsca matki w życiu
dziewczynek. Potrzebują stabilizacji, więc się ożenię. - Podszedł do biurka i
wziął kartkę papieru. - Zrobiłem listę swoich wymagań.
- Listę twoich wymagań? - Duncan z całej siły próbował się nie
roześmiać. - Jakie są te wymagania?
- Większość jest oczywista. Moja żona musi pochodzić z tej samej klasy,
co ja. Musi mieć nieskazitelną reputację. Powinna posiadać talenty, które
przydadzą się w mojej rodzinie - powinna organizować przyjęcia i pomóc moim
córkom przygotować się do debiutu.
- Rozsądne.
- Powinna mieć również miłą powierzchowność i przyjemny głos.
- Oczywiście. Dla twojego dobra.
- Tak. - William wiedział, że Duncan zrozumie to wymaganie. - Teresa
spełnia wymagania z listy.
- Poza tym nie musiałbyś zadawać sobie trudu, żeby ją uwodzić. Ona
sama do ciebie przyjdzie.
- Właśnie.
- Niemądry romantyku. Jeśli będziesz mówił takie miłosne zaklęcia,
żadna kobieta ci się nie oprze.
William nie wiedział, dlaczego ogarnął go niepokój. Podszedł do okna i
wyjrzał na park.
- O to właśnie chodzi. Mężczyzna nie wybiera sobie żony, kierując się
romantyzmem. Wybiera sobie żonę, kierując się jej pochodzeniem,
odpowiednim charakterem, pozycją społeczną.
- Hrabina ma więcej niż miłą aparycję. Jest bardzo ładna. - Duncan nie
mógł być bardziej znudzony.
- Tak, sądzę, że jest ładna, ale nie to jest ważne. - Williama nie
obchodziło, że jest piekielnie atrakcyjna, ani że ma uroczą figurę. Najważniejsze
jest to, iż to wzór wszelkich cnót.
- Może nie wiesz o hrabinie wszystkiego.
Wymamrotana przez Duncana uwaga zaskoczyła Williama.
- Jeśli wiesz coś, co powinienem wiedzieć…
- Nie! Ja tylko… - Duncan machnął ręką. - To nic takiego.
Postawa Duncana zaskoczyła Williama.
- Myślałem, że ucieszy cię fakt, że zastanawiam się nad ożenkiem.
Duncan uderzył dłonią w blat biurka.
- To nie małżeństwo, to układ! Czasami cieszę się, że nie jestem bogaty.
Ożenię się z miłości, a reszta nie będzie ważna.
Williama często niepokoił brak zdrowego rozsądku Duncana.
- To nierozsądne podchodzić w ten sposób do tak ważnej kwestii.
- I dobrze. - Gwałtownie zmieniając temat, Duncan zapytał: - Będziesz
mnie informował o swoich planach?
- Będziesz częścią każdego mojego posunięcia.
- Czy twoja guwernantka jest jedną z ludzi Throckmortona?
- Nie. Jest moją guwernantką.
- Czytała ten list?
- Był zapieczętowany.
- To żadna przeszkoda dla kogoś sprytnego.
Duncan czasami naprawdę irytował Williama.
- Nie czytała listu. Lady Bucknell ręczyła za nią.
- Dobrze! Jestem ostrożny. Ty jesteś ostrożny. - Duncan napił się. - Jak
zamierzasz spać w nocy, wiedząc, że obok śpi kobieta, która tak wygląda?
Duncan czasami zasługiwał na porządnego kopniaka. William starał się
nie okazać irytacji, ponieważ gdyby zdradził się przed Duncanem swoim
zainteresowaniem panną Prendregast, ten męczyłby go niemiłosiernie.
- Widziałem już ładniejsze guwernantki.
Najwyraźniej panna Prendregast nie była nim zainteresowana, a to
wydawało się dziwne. Ale dobrze. To dobrze, że nie zależało jej na nim.
Panna Prendregast gwarantowała, że będzie tutaj przez rok, i uwierzył jej.
Jednak zastanawiał się - czy uda mu się przetrwać zamieszanie spowodowane jej
obecnością w tym domu? Było w niej coś… prowokującego, jakby miała jakiś
sekret. Jakby umiała poradzić sobie w każdej sytuacji. Surowa w obejściu.
Czyżby miała do czynienia z najgorszym typem mężczyzn i nie spodziewała się
po nich zbyt wiele?
A pod tym wszystkim urocze zaskoczenie, jakby uświadamiała sobie, że
on ją pociąga, ale nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Och, tak. Gdy
rozmawiali, miał ochotę wstać, onieśmielić ją swoim wzrostem. Zamiast tego
musiał siedzieć, aby ukryć banalną, oczywistą, prymitywną reakcję na widok
pięknej kobiety.
Duncan obserwował Williama, jakby ten pokazał wszystkie swoje myśli,
zamiast je ukryć.
- Twoje poprzednie guwernantki były skończonymi idiotkami. Słuchałem
przez okno. Słyszałem, jak ta dawała ci nieźle popalić. Myślę, że trudno będzie
się jej oprzeć.
- Nie lubię kobiet, które nie znają swojego miejsca.
Duncan ponownie wyszczerzył zęby, jednak tym razem z podszytym
ironią zrozumieniem.
- Powtarzaj to sobie. Cały czas to sobie powtarzaj.
Rozdział 6
Posiadłość Blythe, dom Throckmortona,
Suffolk, Anglia
Tego samego dnia
- Dobry Boże, młody człowieku, ty z pewnością wiesz, jak pokazać starej
kobiecie ognisty taniec. - Valda, hrabina Featherstonebaugh, oparła się o
marmurową kolumnę w wielkiej sali balowej Throckmortonów i zaczęła się
ochładzać wachlarzem z pawich piór. - Założę się, że masz powodzenie wśród
pań.
Komiczny lord Heath uśmiechnął się głupkowato i podał hrabinie jej
laskę.
- Dziękuję, pani, myślę, że na swój sposób umiem je zabawić. Czy nie
chciałaby pani czegoś się napić? Po takim męczącym tańcu dama w pani wieku
musi czuć się wykończona.
Złożyła wachlarz i poklepała go nim po ramieniu.
- Ach, ty uwodzicielu! Byłoby cudownie, gdybyś poświęcił jeszcze
minutkę ze swojego cennego czasu i przyniósł mi lemoniadę.
- Tak, pani. Z przyjemnością. - Ukłonił się i odszedł - wysoki, ciemny,
prawie przystojny. Gdyby nie te okropne pryszcze, które szpeciły jego twarz…
Valda poczekała, aż zniknął jej z oczu, a potem odeszła, uśmiechając się i
kiwając głową, gdy przechodziła obok kolejnych osób, jak wilczyca pośród
stada owiec. Jedna z owieczek miała pióra w wysoko upiętych włosach i
wymuszony uśmiech. Inna ubrana była w balową suknię ze złotego jedwabiu,
który nadawał jej twarzy żółtawy odcień. Mężczyźni mieli na sobie ciemne
marynarki, gładkie spodnie, błyszczące czarne buty i śnieżnobiałe koszule.
W purpurowym, atłasowym turbanie z diamentową klamrą i purpurowej,
atłasowej sukni z narzutką z różowego jedwabiu, zapinaną do wysokości talii,
Valda wyglądała lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych.
Dostrzegła swoje odbicie w jednym z wielu luster otaczających salę
balową. No, może wyglądałaby lepiej, gdyby nie była taka stara. W swojej
twarzy i figurze widziała ślady dawnej urody, która urzekła lorda. Wysoka,
urocza, elegancka - nadal taka była.
Jednak i stara. Taka stara. Nienawidziła starzenia się. Walczyła z tym, ale
przegrywała, i dla kobiety z jej urodzeniem i inteligencją było to nie do
zniesienia. Całe życie spędziła na pokonywaniu trudności, które zgotował jej
los. Była dobrze urodzona i biedna. Wyszła za mąż za bogatego arystokratę. Jej
mąż stracił pieniądze i została zesłana do zapuszczonej posiadłości rodzinnej w
Krainie Jezior… ach, wyrwanie się z posiadłości Maitland było jej wielkim
sukcesem. Odkryła sposób na zarobienie pieniędzy, o których innym się nie
śniło, a przy tym udało się jej przechytrzyć psy, które strzegły tych szykownie
ubranych, nudnych owiec, które tańczyły, śmiały się i flirtowały, nic nie
podejrzewając, podczas gdy wilczyca wkradła się niepostrzeżenie w ich szeregi.
Valda lubiła być sprytniejsza od wszystkich. Ale nienawidziła
wątrobianych plam na swoich policzkach, bólu w krzyżu, laski, którą musiała
się podpierać. A najbardziej nienawidziła tego, że młody, pryszczaty mężczyzna
łaskawie z nią zatańczył. Trzydzieści lat temu mężczyźni błagali ją o ten
zaszczyt. Teraz spełniali wobec niej swój obowiązek - a w tańcu bolało ją
biodro.
Featherstonebaugh, stary głupiec, nadal mógł tańczyć gawota. Zatrzymała
się za wysokim wazonem, pełnym pięknych kwiatów, i obserwowała Ruperta,
wirującego w tańcu z młodą panną Kaye. Był żwawy jak zawsze, uganiając się
za dziewczętami, które nawet w połowie nie były tak ładne, jak Valda kiedyś.
Gdyby mógł, porzuciłby ją, ale trzymała sakiewkę z pieniędzmi w swoich
powykręcanych artretyzmem palcach. A ostatnio… ostatnio zauważyła, że
denerwował się przy niej. Może po tylu latach zaczął sobie uświadamiać, że
ożenił się z wilczycą, która może zwrócić się przeciwko niemu i przegryźć mu
gardło.
Nawet jej się podobało, że czuł przed nią respekt, ale to nie wystarczało -
tym bardziej szkoda. Bo gdyby przestał być czujny w stosunku do niej, ludzie
mogliby zacząć się zastanawiać, czy naprawdę ją znają. Zaczęliby baczniej jej
się przyglądać, a to nie byłoby dobre. W końcu znała wszystkich z angielskiej
socjety, a im się wydawało, że znają ją.
Nie, gdyby zaczęto ją podejrzewać, oznaczałoby to kłopoty. W jej pracy
kłopoty oznaczały jeszcze większe kłopoty, a potem zazwyczaj śmierć od kuli
między oczy. Wystarczająco często wyobrażała sobie takie rozwiązanie. Musi
zacząć być milsza dla Ruperta i przestać rozmyślać o zabiciu go. Wdowy nie są
zapraszane na przyjęcia. Od wdów oczekuje się żałoby, a jeśli nie mogłaby
chodzić na przyjęcia, nie mogłaby pozyskiwać informacji od tych wystrojonych
owiec.
- Lady Featherstonebaugh.
Drgnęła na dźwięk głosu młodego Throckmortona. Nie słyszała, jak
nadchodził. Słuch trochę jej się pogorszył - ryzyko zawodowe.
Stanął przed nią i ukłonił się. Niektóre kobiety uważały go za
przystojnego. Valda tego nie dostrzegała. Był zbyt wysoki, zbyt barczysty, zbyt
poważny, a jego przeszywające spojrzenie mogło zburzyć spokój kobiety, jeśli
nie zachowała ostrożności.
- Garrick, młodzieńcze, miło cię widzieć. Masz jakieś informacje, gdzie
powinnam zainwestować swoje oszczędności? - Czy mogę usiąść przy twoim
biurku, wysłać cię po drinka i przegrzebać twoje szuflady?
- Nie dzisiaj. - Wyciągnął dłoń, a ta córka ogrodnika, z którą w
przypływie głupoty się ożenił, zrobiła krok naprzód i podała mu dłoń. - Celeste i
ja chcielibyśmy pani podziękować, że raczyła pani uświetnić nasze pierwsze
przyjęcie swoją obecnością.
Valda posłała im fałszywy uśmiech.
- Moi kochani, za nic nie przegapilibyśmy waszej małej uroczystości. - Ze
skrywaną złośliwością dodała: - No cóż, w zasadzie to Rupert i ja was
połączyliśmy!
Ta dziewczyna, ta zdzira, Celeste, nie miała nawet tyle wstydu, żeby się
zarumienić na wspomnienie tej żenującej sceny w cieplarni. Rozszerzyła tylko
migdałowe oczy i powiedziała:
- Ja też tak sądzę. - Chwyciwszy ramię Valdy, uścisnęła je przyjacielsko.
Valda miała ochotę wyrwać się i odpłacić za zniewagę. Jednak nie
pasowało to do roli przyjaciółki rodziny, a jeśli któraś rodzina posiadała
informacje o zasięgu międzynarodowym, to właśnie rodzina Throckmortonów.
Szpiegostwo stało się dla nich rodzinną tradycją i miała nadzieję, że tego
wieczoru uda się jej znowu coś wyciągnąć od młodego Throckmortona.
Ponownie się przed nią ukłonił.
- Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, to zostawię Celeste pod pani
opieką. Właśnie przybył posłaniec z bardzo ważną informacją dla… eee… dla
moich interesów i muszę z nim natychmiast porozmawiać.
Valda miała ochotę pozbyć się Celesty jak pchły. Zamiast tego pokiwała
strofująco palcem.
- Co się dzieje, kochany chłopcze? Jeśli jest to okazja do zainwestowania,
powinieneś powiedzieć o tym swoim drogim przyjaciołom, lordowi i lady
Featherstonebaughom.
- To niezupełnie jest okazja do zainwestowania. - Poprawił kołnierzyk. -
Bardzo ucierpieliśmy z powodu zlekceważenia… eee… szczurów, i
powiedziano mi, kim są największe szczury. Proszę mi wybaczyć.
Valda obserwowała, jak szedł do swojego gabinetu. Szczury? Czy to był
szyfr? Czy mówił o nich? O niej? Na pewno nie. Nie była małym, owłosionym,
obrzydliwym gryzoniem. Była wilczycą - wilczycą, która musi się dowiedzieć, i
to natychmiast, co się dzieje w tym biurze.
Odwróciła się do Celeste, która niezbyt mądrze się uśmiechała.
- Wiem, że zamiast opiekować się starą kobietą, wolałabyś teraz tańczyć.
Celeste zamrugała.
- Och, lady Featherstonebaugh, z wielką przyjemnością poznałam tak
wiekowego i honorowego gościa.
Ta mała dziwka położyła nacisk na słowo „wiekowy”. Valdę świerzbiły
ręce. Miała ochotę zdzielić Celestę w twarz. W rewanżu za jej bezczelność,
podchwyciła wzrok męża. Uniosła wyżej podbródek. Ruszył w ich stronę wśród
tańczących par.
- Jesteś dla mnie zbyt miła, moja droga. - Położyła rękę Celeste na
ramieniu Ruperta. - Nasza urocza gospodyni nie ma partnera do tańca.
Rupert nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Usiłował dotrzeć do młodej
pani Throckmorton od czasu, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył, gdy wróciła z
Paryża i uwodziła wszystkich mężczyzn, którzy okazali jej zainteresowanie.
Teraz uniósł brwi, ukłonił się i poprowadził ją na parkiet. Valda pozostała przez
chwilę na miejscu, żeby się upewnić, iż na dobre pochłonął ich taniec, a potem
ruszyła w stronę gabinetu Throckmortona.
Z przedpokoju dobiegł ją głos. Głos Throckmortona, w którym
pobrzmiewało niedowierzanie.
- To absurd. Nie wierzę w to. Kto rzucił to oskarżenie?
Valda wytężyła słuch. Drugi głos był niski i beznamiętny.
- Zapewniam cię, nie jest na tyle sprytny, żeby mógł mnie tak długo
zwodzić - oznajmił Throckmorton.
Valda głęboko nabrała powietrza. Niski głos ponownie odpowiedział.
Valda przysunęła się bliżej.
- Jak bardzo jest to prawdopodobne? Ona jest stara. - W głosie
Throckmortona pobrzmiewało szyderstwo. - Co więcej, są szanowanymi
przyjaciółmi rodziny Throckmortonów!
Valda usłyszała już dość. Mówili o Rupercic i… o niej.
Odeszła od drzwi w stronę sali balowej. Gdy tam dotarła, omiotła salę
wzrokiem. Rupert, stary głupiec, stał sam na uboczu, krzyżując dłonie, jakby
odczuwał ból.
Najwyraźniej młodej Celeste nie spodobało się jego obmacywanie.
Valda spojrzała na niego, ich oczy spotkały się, wtedy uniosła lekko
podbródek. Obserwowała, jak niezgrabnie zbliżał się do niej kościsty stary
mężczyzna, który nie cieszył się powszechnym szacunkiem i którego chciała
porzucić. Jednak jak zawsze uwiesił się na niej, ciągnąc ze sobą na dno.
Za dużo wiedział. Był zbyt strachliwy. Musiał z nią wrócić do Krainy
Jezior i posiadłości Maitland. Tam, gdzie ukryła złoto i biżuterię.
Gdy już tam będą, przygotuje plan ucieczki i oboje znikną z Anglii.
Potarła bolące biodro. Gdyby była młodsza, mogłaby rozkoszować się
przygodą.
Rozdział 7
- Te dzieci to potwory.
- Tak, panienko.
- Traktuję je z szacunkiem i w zamian oczekuję odrobiny szacunku dla
siebie.
- Tak, panienko.
- A mimo to nadal się dąsają, odmawiają współpracy i udają, że nie
rozumieją lekcji, chociaż wiem, że doskonale wszystko rozumieją.
- Mogło być gorzej, panienko.
Samantha uniosła głowę i spojrzała na Clarindę.
- Jak to „mogło być gorzej”?
- Pannie Ives, dwie guwernantki wcześniej, napełniły torbę śmieciami,
podpaliły i podłożyły pod jej biurko, a kiedy guwernantka próbowała to ugasić...
Samantha uniosła dłoń, nakazując Clarindzie zamilknąć. Siedziała w
swojej sypialni, która stała się jej kryjówką, jedząc obiad, podczas gdy dzieci
jadły obiad w klasie, w towarzystwie niańki. Wstydziła się własnego
tchórzostwa, ale po czterech dniach była wykończona i po raz pierwszy w
swojej karierze nie wiedziała, jak postępować w obliczu tak otwartej wrogości.
- Jak takie psikusy uchodzą im na sucho? Czy wszyscy w domu znoszą
ich wybryki?
- W rzeczy samej, panienko. Ojciec poświęca im więcej uwagi, gdy nie
mają guwernantki, dlatego są niegrzeczne. Oczywiście nie ja panience o tym
powiedziałam. Więc my… czasami im pomagamy. Zwłaszcza niańki. Mają
teraz trochę władzy, która uderzyła im do głowy. Tego również nie
powiedziałam. - Clarinda włożyła widelec w dłoń Samanthy. - Proszę jeść,
panienko, będzie panienka potrzebować dużo siły.
Po obiedzie Samantha weszła schodami do klasy na trzecim piętrze,
rozmyślając o tym, co powiedziała jej Clarinda. Nic dziwnego, że nie udało się
jej zdobyć sympatii dziewczynek. Ich bunt wspierały niańki, a właściwie cała
służba, więc jeśli Samantha chciała odnieść sukces, musiała podjąć
zdecydowane kroki.
Musiała wyciągnąć dziewczynki z domu. Z dala od jakiegokolwiek
wsparcia.
Przez zamknięte drzwi słyszała ożywioną rozmowę dziewczynek, ale
umilkły, jak tylko weszła do sali.
Może gdy ona zastanawiała się, jak rozwiązać trudną sytuację, w której
się znalazła, dziewczynki uświadomiły sobie, jak bardzo były niemiłe, i
postanowiły się zmienić.
Uśmiechnęła się do nich. Odwzajemniły uśmiech.
- Mam nadzieję, że obiad wam smakował - powiedziała.
Jednogłośnie odpowiedziały:
- Tak, panno Prendregast.
- Teraz będziemy się uczyć matematyki. - Naprawdę były radosne.
Samantha poczuła się nieswojo i ogarnęły ją złe przeczucia. - Wyjmijcie książki.
- Wysunęła szuflady swojego biurka.
Kłębowisko zielonych węży rozpełzało się we wszystkich kierunkach, ale
głównie w jej stronę. Nigdy w życiu nie widziała węża. Nie brakowało jej tego
doświadczenia. Jednak wiedziała, jak wyglądały. Krzyknęła, przerażona wizją
drgających języków, gładkiej skóry i pozbawionych powiek czarnych oczu.
Dzieci zawyły z uciechy. Węże opadały na podłogę, pełzły po jej biurku,
przesuwały się po krześle. Wrzasnęła:
- Do diabła!
Dzieci! O Boże, węże pokąsają dzieci! Zbierając odwagę, podbiegła do
Kyli i Emmeline, złapała je w pół i wyniosła na korytarz. Czując łomotanie
serca, postawiła je na podłodze i pobiegła po kolejne dziewczynki.
Przestały się śmiać.
- Chodźcie! - Zamachała histerycznie rękoma. - Zanim was ukąszą.
Agnes wstała i przemądrzałym tonem powiedziała:
- To tylko zaskrońce. Nie rozpoznaje pani zaskrońca?
Jedno z obrzydliwych stworzeń przepełzało pomiędzy Samanthą i
dziećmi. Przeskakując ponad wężem, złapała Henriettę za ramię i nakazała:
- Chodźmy!
- To tylko zaskrońce - powtórzyła Agnes.
- Już mi się nie podoba. - Henrietta wyszła z Samanthą na korytarz.
Dwie młodsze dziewczynki stały bez ruchu z szeroko otwartymi oczyma.
Pozostałe wybiegły z pokoju i dołączyły do nich.
- To są zaskrońce. - Ale Agnes zdała sobie sprawę, że posunęła się za
daleko i jej przekora zmieniła się we wrogość.
Samantha zaprowadziła dziewczynki do ich sypialni, gdzie czekały
pokojówki. Gdy przestąpiła próg pokoju, radosne rozmowy ucichły, a ich pełne
poczucia winy twarze były dowodem, że Clarinda nie kłamała. Te pokojówki
podpuszczały dziewczynki. Tak cicho, że musiały wytężyć słuch, by ją usłyszeć,
rozkazała:
- Przygotujcie dzieci do spaceru. Niedługo po nie przyjdę. A wy -
spojrzała na każdą z sześciu pokojówek - usuńcie węże z klasy, zanim wrócimy.
Im ciszej mówiła, tym bardziej była wściekła. Chyba uświadomiły sobie
ogrom jej gniewu, bo bez słowa sprzeciwu zaczęły wykonywać polecenie.
Samanthą poszła do swojej sypialni. Spojrzała przez okno. Słońce
wreszcie przedarło się przez chmury. Na jej twarzy pojawił się diabelski
uśmieszek. Przebrała się w zieloną suknię z serży i buty do spaceru, a potem
wróciła po dzieci. Siedziały na podłodze w swojej sypialni i szeptały między
sobą. Samanthą udawała, że tego nie zauważyła. Klasnęła w dłonie, żeby
zwrócić na siebie ich uwagę.
- Chodźmy, dziewczynki. Idziemy na spacer.
Sześć twarzyczek odwróciło się w jej stronę.
- Dlaczego? - spytała Agnes.
- Żebyście mogły mi powiedzieć, co wiecie. Zanudzałam was rzeczami,
które od dawna znacie. Czas to zmienić.
- Teraz powinnyśmy się uczyć - odezwała się Mara.
- Poznamy się lepiej. - Samantha wyjrzała przez okno. - Świeci słońce, ale
jeśli wolicie zostać w domu…
Emmeline podniosła się i podbiegła do Samanthy. Za nią ruszyła Kyla.
Reszta wstawała wolniej i przyglądała się podejrzliwie Samancie. Agnes i
Vivian wymieniły spojrzenia. Henrietta i Mara pokiwały głowami ze
zrozumieniem. Miały czas, żeby się przegrupować. Obmyślić na nowo plan
obrony. Nie mogła się doczekać, żeby się przekonać, co tym razem wymyśliły,
bo na pewno coś uknuły.
Zadrżała. Byle nie były to znowu węże.
W domu Gregory'ego wiele rzeczy ulegnie zmianie. Odwracając się do
drzwi, powiedziała:
- To pierwszy słoneczny dzień od mojego przyjazdu, a ja nie miałam
okazji zobaczyć, jak wygląda wieś. Możecie mi pokazać wasze ulubione
miejsca?
Agnes klasnęła w dłonie.
- Pokażmy jej Żabi Mostek!
- Tak! - krzyknęły pozostałe dziewczynki. Nawet Emmeline i Kyla śmiały
się i podskakiwały.
- To brzmi wspaniale - powiedziała Samantha. To brzmi rybio. Albo
strasznie. Żabi Mostek.
Z pewnością nad przepaścią. A one mają nadzieję, że ona spadnie i się
zabije. Zobaczyła błyszczące oczy Emmeline i Kyli. Zaczną huśtać linę i
wystraszą ją.
- Mam czepek i rękawiczki. - Pokazała im. - Zabierzcie swoje.
Pobiegły po rzeczy. Ich czepki były równie brzydkie jak rękawiczki, a ich
rękawiczki były… no cóż, przynajmniej połowy brakowało.
- Widzę, że jesteście typowymi dziewczynkami.
Agnes odwróciła głowę.
- Co ma pani na myśli?
- Gubicie rękawiczki. Lubicie bawić się na powietrzu. Przypominacie mi
dzieci, którymi wcześniej się zajmowałam.
- Pani nie przypomina nam naszych poprzednich guwernantek. One były
mądre - rzuciła Agnes.
- Nie mogły być zbyt mądre, bo inaczej wciąż by tu były, a ja byłabym w
Londynie. Vivian, gdzie są twoje stare buty? - Zanim ubrała Marę w buty
Vivian, dziewczynki były gotowe do wyjścia i Samantha przytrzymując drzwi,
powiedziała: - No, pośpieszcie się!
Dzieci ustawiły się w szeregu jak mali żołnierze, na przedzie Kyla, a
potem według wzrostu, aż do Agnes. Pomaszerowały, wymachując ramionami i
tupiąc obcasami. Równie zaskoczona, co rozbawiona, Samantha podążyła za
nimi po schodach, przez olbrzymi hol, do tylnego wyjścia - wyjście było
wystarczająco duże, by dać Samancie przedsmak oczekującego ją przepychu.
Odźwierny otworzył dwuskrzydłowe drzwi. Dzieci wyszły na szeroki
taras, który ciągnął się przez całą długość domu. Samantha poszła za dziećmi i
po raz pierwszy zobaczyła cudowny widok, który się roztaczał przed domem.
Syciła oczy pięknem krajobrazu, chłonąc go wszystkimi zmysłami.
Oszołomiona podeszła do szerokiej kamiennej poręczy i chwyciła ją mocno.
Wiedziała, że przy domu rozciąga się ogród. Nawet widziała jego
fragment, kiedy tu przyjechała. Jednak z tarasu wszystko wydawało się takie…
wielkie. Słoneczne połacie przystrzyżonego trawnika schodziły do migocącego,
błękitnego jeziora. W gładkiej tafli wody odbijały się górskie wierzchołki i
szmaragdowe łąki. Gdzieniegdzie, w zacienionych miejscach, widać było czapy
śniegu, które nie topniały nawet w lecie, a w niższych partiach rosły wiązy,
jesiony i leszczyny, stojąc dumnie jak żołnierze, oczekujący na bitwę. Ptaki -
olbrzymie ptaki - leniwie zataczały kręgi na błękitnym niebie.
Oszołomiona Samantha zakryła usta dłonią.
Emmeline chwyciła ją za drugą rękę.
- Panno Prendregast, dlaczego pani tak śmiesznie wygląda?
- Ja… tylko… nigdy nie widziałam niczego podobnego. To jest takie…
dzikie. I… przerażające.
Agnes zrobiła krok naprzód.
- Powiem ojcu, że pani tak powiedziała. On kocha góry ponad wszystko.
Samantha oderwała wzrok od krajobrazu, żeby spojrzeć Agnes w oczy.
- Twój ojciec już wie, co sądzę o głuszy. Powiedziałam mu.
- Nie… powiedziała… pani - Agnes otworzyła szeroko oczy w
niedowierzaniu. - Nikt nie mówi tacie rzeczy, których on nie chce usłyszeć.
- Ja mówię. - Samantha rozejrzała się po tarasie, wyłożonym
polerowanym granitem, z porozstawianymi pod markizami stolikami i
krzesłami. - Taras wygląda całkiem przyjemnie. Może tu zostaniemy?
- Nie! Nie! - Henrietta zaczęła podskakiwać. - Chcemy panią zabrać do…
Vivian zakryła dłonią buzię Henrietty.
- Do mostu linowego. Chcemy panią zabrać do mostu linowego.
Samantha przyjrzała się każdej dziewczynce z osobna.
- Do mostu linowego?
Przytaknęły jednomyślnie.
- A więc koniecznie musimy zobaczyć ten most. - Samantha wskazała na
Agnes. - Prowadź, Macduffie.
Ruszyły kamienistą ścieżką, która wiła się wzdłuż jeziora, a potem weszły
między drzewa. Początkowo dęby były częścią parku, z miękkimi trawnikami i
poustawianymi gdzieniegdzie ławkami dla zmęczonych spacerowiczów. Jednak
wkrótce dzieci weszły w dziką część posiadłości, wspinając się na skały, idąc
zarośniętymi ścieżkami, ukrytymi wśród łąk pełnych dzikich kwiatów.
Samantha zwolniła.
- Czy nadal znajdujemy się na terenie posiadłości waszego ojca?
Agnes odwróciła się do niej.
- A co?
- Ponieważ wasz ojciec życzył sobie, żebyśmy nie wychodziły poza
posiadłość.
- Dlaczego nie powiedziała pani ojcu, że pani nie chce? - spytała słodko
Agnes.
- Ponieważ chcę. Chcę być bezpieczna i tego samego chcę dla was. -
Wytrzymała spojrzenie Agnes, dopóki dziewczynka nie odwróciła wzroku.
Teren stawał się coraz bardziej górzysty. Omijały kałuże i szły przez
zarośla. Gdy szlak był stromy Agnes musiała pomagać Kyli, a Vivian pomagała
Emmeline. Agnes spojrzała na Samanthę.
- Czy może pani iść tak daleko, panno Prendregast?
- Chociaż mam już swoje lata, to zadziwiająco dobrze sobie radzę.
Agnes wyczuła oschłość w głosie Samanthy i rzuciła jej najpierw
zaskoczone, a potem ostre spojrzenie. Nieświadoma niczego Mara podała jej
dłoń.
- Pomogę pani, panno Prendregast.
Samantha przyjęła dłoń dziewczynki i poczuła przyjemne ciepło małych
paluszków w swojej dłoni.
- To niedaleko - zapewniła ją Mara.
Most linowy był dokładnie taki, jak mówiły. Most z grubych sznurów,
związanych wokół listewek, tworzących wąską kładkę. Nie było tu żadnych
drzew, tylko rzadkie kępy traw otaczające rów, nad którym wznosił się most.
Rów był wypełniony czarnym, gęstym, mulistym błotem. Końce mostu
przywiązane były do słupów wbitych w ziemię.
Most oczywiście nie miał żadnych poręczy.
Agnes zaczęła prowokować Samanthę.
- Założę się, że boi się pani przejść przez most.
Samantha musiała rozegrać to bardzo ostrożnie.
Pozostałe dziewczynki były jeszcze naiwnymi dziećmi. Agnes jednak
starała się zachowywać prawie jak dorosła i zbyt długo dowodziła tym buntem.
Samantha pochyliła się, złapała linę i mocno ją pociągnęła. Most podniósł się i
zakołysał. Spojrzała w dół. Cofnęła się i potrząsnęła głową.
- Boję się.
Agnes była zaskoczona.
- Pani się… boi? Żadna z pozostałych guwernantek się nie bała.
- Nigdy wcześniej nie opuszczałam Londynu. Nigdy nie przechodziłam
po takim moście. To zbyt trudne.
Vivian skrzywiła się.
- Nie. Nie jest trudne. To łatwe!
Samantha postawiła jedną nogę na moście. Dzieci wyglądały na
zachwycone. Samantha cofnęła nogę.
- To zbyt trudne. - Machnęła dłonią. - To miejsce jest straszne. Chcę
wrócić do domu.
Henrietta pierwsza złapała przynętę. Wbiegła na most i zaczęła huśtać się
na nim w górę i w dół.
- Proszę spojrzeć. To zabawne!
- Bądź ostrożna! - Samantha nadała swojemu głosowi odpowiednio
zatroskany ton.
- Ona nie spadnie - zapewniła ją Agnes. - Wróci i wtedy będzie pani
mogła przejść.
- Jestem za ciężka. Most może się zarwać - powiedziała Samantha.
- Proszę spojrzeć! - Vivian weszła na most, objęła Henriettę i obie zaczęły
podskakiwać.
Mara potrząsnęła dłonią Samanthy.
- No dalej, nie pozwolimy pani spaść.
- Idź pierwsza, kochanie - Samantha lekko popchnęła ją naprzód.
Linowy most zaczął wyginać się na wszystkie strony pod ciężarem trójki
dzieci.
- Czy to nie jest zabawa? - spytała Agnes.
Samantha potrząsnęła głową.
- Mam lęk wysokości.
- Nawet Emmeline nie boi się wysokości - odparła Agnes.
Emmeline pobiegła na most i zaczęła na nim skakać, piszcząc i
chichocząc.
- Nie pozwól iść jej tam samej! - krzyknęła Samantha. Najwyraźniej
brzmiała bardzo przekonująco, bo Agnes posłusznie podbiegła i chwyciła
Emmeline za ramię.
Samantha złapała Kylę, zanim ta dołączyła do sióstr.
- Zostań tutaj, kochanie. - Uklęknąwszy, złapała koniec liny w obie
dłonie. Usłyszała pisk - to Agnes uświadomiła sobie, że została oszukana.
Podnosząc wzrok, Samantha uśmiechnęła się do dziewczynek z satysfakcją i
rozwiązała linę.
Z rozpostartymi ramionami wpadły w gęste, czarne błoto - z głośnym
plaśnięciem, które zadowoliło żądzę zemsty Samanthy. Agnes upadła na twarz.
Vivian udało się spaść na nogi, ale potem straciła równowagę, przewróciła się
na plecy i zaczęła płakać. Samantha uważnie obserwowała Emmeline -
dziewczynka klapnęła na pupę, ale szybko się podniosła, do tego ze śmiechem.
Henrietta siedziała z szeroko otwartymi oczami. Mara zsunęła czepek i opadła
na plecy z wyrazem radości na twarzy. Po chwili jedna po drugiej wstawały,
ślizgały się, łapały nawzajem za sukienki i znowu upadały.
Kyla zaczęła przebierać nogami, wrzasnęła i wskazała na siostry.
- Chcę!
- Chcesz? - Samantha się roześmiała. Uwielbiała małe dzieci. Niczego nie
udawały.
Wiedziały, że błoto oznacza zabawę, i nie obchodziło ich, że później
trzeba się wykąpać i wyczyścić ubranie. A Kyla pragnęła uczestniczyć w
zabawie.
Biorąc ją na ręce, Samantha posadziła ją na krawędzi stoku i pozwoliła
ześliznąć się w dół.
Kyla krzyknęła z radości, gdy wpadła na Emmeline i obie runęły w błoto.
Jeszcze przez chwilę Samantha pozwoliła dziewczynkom taplać się w
błocie. W końcu położyła dłonie na biodrach i po raz pierwszy odezwała się
rzeczowym głosem nauczycielki.
- Młode damy!
Dziewczynki ucichły. Rozpoznały ten ton.
- Jestem mądrzejsza, większa i sprytniejsza od każdej z was, i jeśli nadal
będziecie ze mną walczyć, to przegracie. Może teraz mi uwierzycie i zaczniecie
traktować mnie z szacunkiem, którego oczekuję. Albo - spojrzała na Agnes,
która z wściekłością wycierała z twarzy błoto - nie zaczniecie. Możecie być
pewne, nadal będziecie przegrywać. Nie jestem jedną z waszych poprzednich
guwernantek, słabych i przestraszonych. Żadna z was nie jest tak twarda i
przebiegła, jak ja.
Mara parsknęła i odwróciła się do Vivian, która niepewnie trzymała się na
nogach.
- Wiedziałam, że będzie z nią zabawnie.
- Obiecałam waszemu ojcu, że będę tu przynajmniej przez rok.
Zamierzam dotrzymać tej obietnicy.
Samantha spojrzała na dziewczynki.
- Czy są jakieś pytania?
- Tak. - Agnes z trudem się podniosła i przesunęła do krawędzi. Jej
sukienka i fartuch były ciężkie od błota i Samantha mogła tylko wyobrazić sobie
gniew malujący się na jej zabłoconej twarzy. Wyciągając rękę, spytała: - Czy
pomoże mi pani wyjść?
- Z przyjemnością. - Samantha podała jej rękę, ale zanim Agnes zdążyła
ją chwycić i pociągnąć w dół, Samantha cofnęła dłoń. Agnes z impetem upadła
na plecy.
Samantha pochyliła się nad rowem i bardzo powoli powiedziała:
- Posłuchaj mnie, Agnes. Jestem sprytniejsza niż ty. Poddaj się. - I nie
czekając na odpowiedź, dodała: - Dobrze. Daję wam dziesięć minut na zabawę
w błocie, potem wszystkie wychodzicie i wracamy do domu.
Vivian znowu zaczęła płakać.
- Tata będzie krzyczał.
- Zajmę się waszym ojcem. - Samantha usadowiła się na szerokim
kamieniu i wyciągnęła z kieszonki zegarek. - Powiem wam, kiedy trzeba będzie
wychodzić.
Mara popchnęła Vivian. Vivian przestała płakać, złapała Marę za głowę i
wepchnęła ją w błoto.
- Vivian, proszę, nie utop siostry! - zawołała Samantha. Widząc, że Agnes
usiłuje wydostać się z błota, dodała: - Mogłabyś spróbować dobrze się bawić,
Agnes. Beze mnie nigdzie stąd nie pójdziesz.
Agnes zawahała się. Samantha niemal widziała burzę myśli, która
przetoczyła się przez głowę dziewczynki. Podjąwszy decyzję, Agnes złapała się
kępy trawy i wyszła z błota, a potem usiadła na kamieniu tyłem do sióstr, ze
skrzyżowanymi na piersiach ramionami.
Zadowolona, że dziewczynka zamierzała zostać z nimi do końca,
Samantha zwróciła uwagę na dziewczynki taplające się w błocie. Błoto latało w
powietrzu, dzieci turlały się w czarnej mazi, a Samantha obserwowała wszystko
z rozbawieniem.
To miejsce ładnie pachniało świeżością i miętą. Zerwała listek z małej
rośliny, zwinęła go w palcach i podniosła do nosa. To było to. To ten zapach.
Jak mięta. Może zapach pochodził z tej rośliny. I może roślina przyciągała
zapachem nieświadomych niczego gości. Upuściła listek i wytarła dłoń o
sukienkę. Powinna była zabrać z miasta książkę, która ostrzegałaby przed
niebezpieczeństwami czyhającymi w górach - jak węże w jej biurku czy trujące
rośliny.
Zsunęła czepek i wystawiła twarz do słońca. Nie powinna, wiedziała o
tym; taka zuchwałość była zabójcza dla wrażliwej cery, ale słońce nigdy tak
jasno nie świeciło w Londynie. W Londynie pył węglowy był zawsze w
powietrzu, a ona nigdy nie widziała tak niebieskiego nieba. Gdyby tylko... no
cóż, gdybanie nie miało większego sensu. Była na wygnaniu ze swojego
ukochanego Londynu i obiecała pułkownikowi Gregory'emu, że zostanie w
Silvermere przez rok.
To była bezpieczna obietnica. Lady Bucknell nie pozwoliłaby jej wrócić,
dopóki nie udowodniłaby, że może mieszkać z rodziną bez mieszania się w ich
sprawy przez przynajmniej dwanaście miesięcy. A wtedy damy z towarzystwa z
pewnością zapomniałyby o wszystkich złośliwych oskarżeniach pana Wordlawa
i miałaby inną pozycję. Tymczasem jednak miała rok czasu przed sobą… rok,
który spędzi na obcowaniu z panną Agnes i jej siostrami. Rok pod surowymi
rządami pułkownika Gregory'ego.
Zerknęła na zegarek i zawołała:
- Minęło dziesięć minut!
Dziewczynki były uwalane błotem. Wgramoliły się na górę, pomagając
sobie nawzajem i zupełnie nie przypominając tej ponurej grupki, którą zastała
rano. Samantha musiała przyznać, że już odniosła sukces.
Zerknęła na skuloną Agnes. Z wyjątkiem Agnes oczywiście. Ta
dziewczynka była wyzwaniem. Pułkownik Gregory był wyzwaniem. Jednak
czym było życie bez wyzwań?
Rozdział 8
- Nie możemy tak jeść. - Henrietta rozłożyła ubłoconą spódnicę.
- Jak się wyczyścicie, możecie zjeść - obiecała Samantha. - Chodźmy,
dziarskim krokiem wkrótce będziemy na miejscu!
Agnes szła za rozszczebiotaną gromadką w znacznej odległości, a kiedy
Vivian spróbowała wciągnąć ją do grupy, Agnes zbyła siostrę.
Samantha zamierzała coś z nią zrobić i to szybko. Tak samo, jak
zamierzała coś zrobić z pułkownikiem Gregorym i jego naleganiem, żeby dzieci
trzymały się ściśle określonych reguł bez względu na wiek i temperament. Ale
Samantha nie mogła wepchnąć pułkownika Gregory'ego w błoto.
- Dziewczynki, dlaczego robicie te okropne rzeczy? - Samantha chyba
znała odpowiedź, ale i tak spytała.
Henrietta zachichotała.
- Jakie okropne rzeczy? Jak wrzucanie naszej guwernantki w błoto?
- Albo wsuwanie jej pająków do kieszeni? - spytała Mara.
- Albo wkładanie węży do jej biurka? - dodała piskliwie Emmeline.
Samantha spojrzała na nie uważnie. Warga Emmeline drżała.
Vivian wmieszała się w rozmowę:
- Wszyscy mówią, że tata ma złamane serce po stracie swojej ukochanej
żony… ale to nieprawda. Nigdy nie było go w domu, bo dowodził swoim
doskonałym pułkiem. - Jej niechęć narastała. - My straciłyśmy matkę, to nam jej
brakuje, on jest zapatrzony w siebie i wściekły, bo musi teraz zostawać z nami w
domu, zamiast walczyć wraz ze swoimi żołnierzami.
- A każdej nocy, kiedy leżymy już w łóżkach, wymyka się na swoim
koniu - powiedziała Kyla.
- Czy on myśli, że tego nie widzimy? - spytała Agnes.
Samantha nie była zaskoczona tą uwagą, ale była zaskoczona tym
wybuchem. Coś trzeba było zrobić, i to wkrótce, ale co? Musiała mieć pewność,
że przyjdzie jej do głowy najlepsze rozwiązanie.
- Panno Prendregast! - Emmeline wskazała w stronę jeziora. - Proszę
spojrzeć!
Och, nie. Najlepsze rozwiązanie musiało się pojawić natychmiast, gdyż
stało tam dwóch służących z bukłakami pełnymi wody, a obok nich pułkownik
Gregory z gniewnym wyrazem twarzy, uderzający szpicrutą o but.
- A więc w taki sposób Agnes nabiera swoich nieznośnych nawyków -
wymamrotała Samantha i poprawiła czepek. Potrzebowała natchnienia, żeby
wybrnąć z sytuacji, która ją czekała. Nie miała żadnego pomysłu.
Gdy się zbliżały, zobaczyła, że pułkownik Gregory obserwuje swoje
zabłocone od stóp do głów dzieci. Jego oczy przybrały zimny wyraz. Brwi
uniosły się. Powiedział coś do jednego z służących, który położył na ziemię
bukłak i pobiegł w stronę domu.
Dzieci schowały się za Samantha w bezpiecznej odległości.
Ponieważ nie przyszło jej do głowy żadne rozwiązanie, Samantha miała
nadzieję, że pewność siebie wystarczy. Gdy zbliżyły się do pułkownika,
uśmiechnęła się promiennie.
- Pułkowniku! Cóż za miłe spotkanie! Miałam zamiar odnaleźć pana zaraz
po powrocie. - W zasadzie nie było to kłamstwo, gdyż definicja słowa „zaraz”
była różna dla różnych osób. - Dzieci miały mały wypadek i… eee… wpadły do
rowu.
- Tak… widzę.
Kolejne uderzenie szpicruty o cholewę buta.
- Ale nikomu nic się nie stało.
Uderzenie. Groźne spojrzenie. Uderzenie.
- Wygląda na to, że całe są ubłocone.
- Doprawdy? - Samantha nie odrywała wzroku od jego twarzy. - Nie
zauważyłam.
- Ich ubrania są zniszczone.
Samantha dostrzegła, że jego oczy rozbłysły gniewem.
- Trochę mydła… trochę zimnej wody…
Wyminął ją, żeby przyjrzeć się dziewczynkom, które usiłowały odważnie
na niego spojrzeć, ale żadnej się nie udało.
- Tamtego ranka, gdy panna Prendregast tu przybyła, powiedziałem jej,
czego od niej oczekuję. Oczekuję, że będzie trzymała się planu. - Uderzył
szpicrutą o cholewę i ostrym tonem powiedział: - Tego samego oczekuję od
was. A co powinnyście teraz robić zgodnie z planem?
Emmeline przecisnęła się do przodu.
- Ojcze, poznawałyśmy się z panną Prendregast. Zignorował ją.
- Co powinnyście teraz robić zgodnie z planem? -Spojrzał na
dziewczynki. Opuściły głowy i żadna się nie odezwała. - Agnes?
- Agnes, nie! - Vivian przestrzegła ją szeptem.
Samantha odwróciła się, by spojrzeć na dziewczynki. Pokusa,
spowodowana niechęcią i uczciwością, żeby przejąć kontrolę nad sytuacją była
niemal nieodparta, ale Agnes spojrzała na siostry. Wpatrywały się w nią z
groźbą i prośbą w oczach i najwyraźniej Agnes uświadomiła sobie zagrożenie,
bo wymamrotała tylko:
- Powinnyśmy być w klasie.
- Właśnie. - Dwa uderzenia szpicrutą. - A dlaczego tam nie jesteście?
Mara zebrała się na odwagę, żeby powiedzieć:
- Panna Prendregast chciała się dowiedzieć, co już umiemy, żeby nie
musiała tego powtarzać.
Emmeline podbiegła do niego, rozpryskując dookoła błoto, i zatrzymała
się tylko dlatego, że powstrzymał ją gestem.
- Proszę, ojcze, nie każ jej wyjeżdżać.
Podszedł do dzieci.
- Nie podoba mi się to. Mam plan i oczekuję, że będziecie się go trzymać.
Agnes otworzyła usta. Odwrócił się do niej.
- Tak, Agnes? Czy chcesz coś powiedzieć?
- Panna Prendregast nie lubi gór.
Agnes nigdy nie przestanie popełniać błędów. Głosem tak chłodnym, jak
górski strumień, Samantha powiedziała:
- Lubię góry tak samo jak dzieci, które skarżą swoim tatusiom.
- Panna Prendregast poinformowała mnie o swojej niechęci do dzikich
stworzeń i miejsc, ale sądzę, że wynika to z jej niewiedzy - powiedział
pułkownik.
Samantha nabrała powietrza, żeby odpowiedzieć, ale zaraz je wypuściła.
O niektóre rzeczy nie warto walczyć.
- Sprawimy, że zmieni zdanie. - Jeszcze raz przyjrzał się dzieciom. -
Wasze ubrania są zniszczone.
Spojrzały po sobie. Mara wymamrotała:
- Trochę mydła… trochę zimnej wody…
Pułkownik Gregory odwrócił się szybko i Samantha się przestraszyła, że
zdążył zauważyć jej uśmieszek.
- Może trochę mydła i zimnej wody wystarczy. - Wskazał na nadchodzącą
służbę, lokajów i pokojówki, wszystkich z wiadrami w obu rękach. Lokaj i
gospodyni stali na werandzie, patrząc na nich z niedowierzaniem.
- Mam dla was dobrą wiadomość. Zamówiłem materiał na nowe sukienki.
- Och, ojcze! - Dziewczynki zaczęły klaskać w dłonie i podskakiwać.
- Materiał przyjechał dzisiaj. - Uśmiechnął się, a Samantha jeszcze nie
widziała u niego tak czarującego uśmiechu. - Wiecie dlaczego zamówiłem
materiał?
- Nie, ojcze, dlaczego? - spytały chórem dziewczynki.
- Panna Prendregast przekonała mnie, że potrzebujecie nowych sukienek.
Ubłocone buzie dzieci pojaśniały z radości. Błyszczały im oczy.
Wszystkie zaczęły piszczeć jednocześnie.
Samantha uświadomiła sobie, co się działo. Uniosła rękę, żeby je
powstrzymać.
- Nie, nie, nie!
Rzuciły się na nią. Cofnęła się, ale nic nie mogło ich powstrzymać.
Otoczyły ją i zaczęły obejmować ubłoconymi ramionami, ocierać umorusane
twarze o suknię, głaskać brudnymi rękoma jej ręce. W ich piskliwych glosach
słychać było szczerą wdzięczność.
- Dziękujemy, panno Prendregast, dziękujemy!
Przytulała je, głaskała po ubłoconych głowach i zerkała na pułkownika
Gregory'ego. Na jego ustach pojawił się uśmiech - uśmiech, który zniknął tak
szybko, że mógł jej się wydawać iluzją. Ale nie był nią. Zrobił to specjalnie!
Specjalnie! Powiedziała więc:
- Nie mnie dziękujcie. To wasz ojciec zamówił materiał.
Znowu rozległy się dziewczęce piski. Córki rzuciły się na ojca i po chwili
obejmowały go ubłoconymi ramionami.
Samantha cofnęła się z uśmiechem, splatając ręce na piersi.
- Cóż za wzruszający przejaw miłości córek.
Usłyszał ją. Ich spojrzenia spotkały się. W jego oczach dostrzegła smutek
i determinację i po raz pierwszy w życiu rozpoznała bratnią duszę - człowieka,
który ukrywał swoje prawdziwe oblicze za fasadą surowości. Człowieka, który
walczył z własną naturą.
Była taka sama. Ugrzeczniona. Rozsądna. Podczas gdy najbardziej na
świecie pragnęła biegać, tańczyć, śpiewać. Cieszyć się życiem we wszystkich
jego odcieniach.
Nie. Z pewnością się myliła. On nie był taki, jak ona.
Patrzyli na siebie przez jedną długą chwilę, aż Samantha poczuła
ogarniające ją ciepło i poruszenie. Pośpiesznie odwróciła wzrok. Poruszenie?!
Nic nie było w stanie jej poruszyć. Nigdy. Ona była tą, która pozostawała
opanowana w każdej sytuacji, wycofywała się i obserwowała; była tą
inteligentną. Nie podobało się jej, że zabrakło jej tchu w piersiach, i z pewnością
nie podobało się jej to wrażenie bliskości.
- Dobrze już, dobrze! - Opędził się od dzieci, które pozostawiły ślady
błota na jego ciemnoniebieskich spodniach i czarnych butach. Miał błoto na
kremowej kamizelce i ciemnoniebieskiej marynarce.
Samancie podobał się ten widok bardziej, niż powinien.
- Dzieci, stańcie w jeziorze, żeby służba mogła oblać was wodą z wiader -
powiedział pułkownik Gregory.
- Jest zimno - zajęczała Vivian.
Pochylił się nad nią.
- To kara za to, że nie udało się wam wepchnąć waszej guwernantki w
błoto.
Samancie zaparło dech w piersiach. Nic dziwnego, że czekał ze służbą i
wiadrami wody. Wiedział, co planują dzieci. Pozwolił im na to - ale dlaczego?
Zdradził się, ale nie wyglądał na przejętego tym faktem. Ton jego głosu był
zdecydowany.
- Gdy człowiek ma sześć córek, musi być przygotowany na każdą
ewentualność.
- Z pewnością. - Odchrząknęła. - Gdy ktoś jest guwernantką, również
musi być przygotowany na każdą ewentualność. Dlatego uważam, że już czas,
aby niańki zostały zastąpione.
- Czyżby? - Uniósł znacząco brew. - Czy to właśnie pani sugeruje?
- Tak.
- Załatwione.
Samantha miała ochotę roześmiać się radośnie. W czasie tego długiego,
ciężkiego dnia zdobyła szacunek pułkownika Gregory'ego.
Jego córki jęknęły. Odwrócił się do nich.
- Jeśli chcecie przeciwko temu zaprotestować, musicie wykazać, dlaczego
to nie jest dobry pomysł.
Dziewczynki wymieniły się spojrzeniami, a potem potrząsnęły głowami.
Za bardzo nabroiły, żeby wdawać się w tę sprzeczkę.
- Gdy zmyjecie błoto, pójdziecie na górę. Przyślę gospodynię, żeby
doglądała waszej kąpieli. Nie spóźnijcie się na kolację, bo muszę coś wam
ogłosić. - Wskazał dłonią na zabłoconą suknię Samanthy. - Panno Prendregast,
chyba pani również powinna wejść do jeziora.
Spojrzała wymownie na jego ubrudzone spodnie i marynarkę.
- Wejdę, jeśli pan wejdzie.
- Jest pani bardzo zuchwałą młodą damą. - Zaoferował jej swoje ramię,
jakby prowokacyjnie.
Przyjęła je jak wyzwanie.
- Jest pan bardzo spostrzegawczym człowiekiem.
Ramię w ramię poszli w stronę domu, dając początek plotkom, których
nie da się uciszyć.
Rozdział 9
W eleganckiej jadalni, u szczytu długiego stołu, pułkownik Gregory
pokroił pieczeń w wąskie plastry. Siedzące po obu stronach stołu dzieci
przyglądały się temu łapczywie.
Naprzeciwko pułkownika zasiadła Samantha, ponownie w różowej,
ozdobionej koronkami sukience, i próbowała sprawiać wrażenie, że taka
sytuacja to dla niej nie pierwszyzna. W rzeczywistości był to trzeci raz, kiedy
uczestniczyła w rodzinnym posiłku; jej poprzedni chlebodawcy woleli raczej
jadać sami, niż w towarzystwie guwernantki, a już na pewno nie jadali w
towarzystwie dzieci. Tak więc zadziwiona, jak ktoś, kto nigdy nie uczestniczył
w rodzinnym posiłku, obserwowała każdy wyraz twarzy, każdy niuans, próbując
zrozumieć istotę rodziny.
Dzisiejsze przygody wyostrzyły dzieciom apetyt i Samantha w pełni
rozumiała ich głód. Zapach jedzenia przyprawił ją o ślinotok.
Gdy ostry nóż zanurzał się w chrupiące, brązowe mięso, pułkownik
Gregory oznajmił:
- Panna Prendregast zwróciła mi uwagę, że zaniedbuję swoje obowiązki,
więc zdecydowałem się urządzić przyjęcie.
Słowa pułkownika wywołały wstrząs. Wszystkie oczy zwróciły się w jego
stronę, a buzie dziewczynek otworzyły się ze zdziwienia. A Samantha
pomyślała: Nic dziwnego, że zgodził się kupić materiał na nowe sukienki.
Potem spojrzała na niego, na jego szczękę, tak mocno zarysowaną, jakby za
chwilę miała się rozpaść. Na jego umięśnioną, żołnierską sylwetkę. Na jego
zimne, zimne oczy. Ani na chwilę nie uwierzyła, że ten mężczyzna działał pod
wpływem jej rady. Dlaczego więc urządzał przyjęcie?
Widząc jej wzrok, uniósł brwi, udając niewinne zdziwienie.
Odpowiedziała takim samym wyrazem twarzy i nie wiedziała, które z nich
pierwsze odwróci wzrok. Ale w tej chwili dziewczynki odzyskały zdolność
mówienia.
- Kiedy, ojcze? Kogo zaprosisz? Czy będą na nim inne dzieci?
Mitten, lokaj, rozkazał służbie wnieść półmiski z ziemniakami
posypanymi pietruszką, parujący groszek, brukselkę, aromatyczny pudding i
złociste bochny chleba. Służący krążyli wzdłuż stołu, a Samantha pomagała
Kyli i Henriecie, siedzącym przy niej po obu stronach stołu, napełnić ich talerze.
Pułkownik Gregory ułożył mięso na półmisku, odpowiadając na pytania
zwięźle i po kolei.
- Zaproszenia zostaną rozesłane niezwłocznie na pierwszego września.
Zaproszę wszystkich z okolicy i ilu się da znajomych z zagranicy i z czasów
służby w wojsku. Zostaną tutaj przez trzy dni. Goście - jak ryba - po trzech
dniach zaczynają cuchnąć.
Mitten wziął półmisek z mięsem i usłużył starszym dziewczynkom. Kyla
zmarszczyła czoło.
- Czy nie mogliby się wykąpać?
Samantha rzuciła spojrzenie w stronę Gregory'ego i napotkała jego
rozbawiony wzrok. Poczuła ciepło; zignorowała je i poklepała Kylę po dłoni.
- To takie powiedzenie, kochanie. Mogą kąpać się tak często, jak zechcą.
Tak naprawdę to nie cuchną.
- Dorośli zawsze mówią takie dziwne rzeczy - Vivian głośno szepnęła do
Kyli.
Mitten przyniósł półmisek Samancie, potem odstawił go pospiesznie,
żeby złapać widelec Henrietty, zanim ten spadł na podłogę. Samantłia się
obsłużyła, potem pomogła Henriecie.
Otworzywszy szeroko oczy z przerażenia, Agnes powiedziała:
- Pierwszy września jest już za dwa tygodnie. Jak zdążymy wszystko
przygotować?
Pułkownik Gregory pokroił Emmeline mięso na jej talerzu.
- Trzy dni temu wysłałem list do hrabiny Marchant z prośbą o pomoc.
Z gardeł dziewczynek wydobył się wrogi pomruk. Spojrzał na nie
przenikliwie. Dzieci natychmiast zajęły się jedzeniem. Odprawił służbę,
poczekał aż wyjdą, a potem powiedział:
- Lady Marchant jest doświadczoną organizatorką przyjęć i wszyscy z
radością przyjmiemy jej pomoc.
Samantha nie wiedziała, co się dzieje, ale rozumiała, że należało
załagodzić sytuację.
- Jestem pewna, że to prawda. Jestem również przekonana, że jej pomoc
będzie nieoceniona.
Agnes zamrugała, jakby samo napomknięcie o lady Marchant nastrajało ją
do płaczu. Samantha wzięła do ust odrobinę groszku, pogryzła i połknęła.
- Kiedy możemy się spodziewać lady Marchant?
- Przy odrobinie szczęścia, jeśli nie ma żadnych innych zobowiązań,
powinna tu być w ciągu tygodnia - odparł pułkownik.
Nie mogąc się powstrzymać, Henrietta westchnęła ciężko. Samantha
przysunęła talerz bliżej niej.
- Pokroję ci mięso.
- Och - Mara zakryła usta w przerażeniu. - Czy zdążymy z nowymi
sukniami przed przyjęciem?
- Zatrudniłem szwaczki - powiedział Gregory. - Wasze lekcje zostaną
czasowo zawieszone.
Dzieci rozpromieniły się.
- Czasowo - podkreślił. - Będziecie zajęte przygotowaniami do występu.
Agnes nawet nie próbowała ukryć wrogości.
- Po co mamy występować?
Pułkownik Gregory spojrzał na nią ostro.
- Dla naszych gości, żeby pokazać, czego się nauczyłyście.
- Tak właśnie robią młode damy - odezwała się Samantłia.
Mara pobladła.
- Ale… ja nic nie umiem.
- Masz ładny głos - odparł pułkownik Gregory. - Więc będziesz śpiewać.
- Nie mogę śpiewać przed… ludźmi - zapłakała Mara.
- Śpiewasz jak twoja matka - odpowiedział.
Mara zarumieniła się z radości. Ku zaskoczeniu Samanthy, pułkownik
Gregory od czasu do czasu mówił odpowiednie rzeczy w odpowiednim czasie.
- Czy pani Gregory miała piękny głos?
- Bardzo piękny - powiedział pułkownik Gregory. - Wszystkie
dziewczynki ładnie śpiewają, ale Mara posiada wyjątkową czystość i barwę
głosu.
- Spróbuję - wymamrotała Mara.
- Zaśpiewasz, i to pięknie - odparł pułkownik Gregory.
Mówił tak zdecydowanym tonem, że Mara przytaknęła i spojrzała tak,
jakby w to uwierzyła. Spytał:
- No dobrze, a co z resztą? Agnes, ćwiczyłaś grę na pianinie?
Agnes odsunęła krzesło z takim impetem, że zakołysało się
niebezpiecznie. Rozpłakała się i wybiegła z pokoju.
Pozostałe dzieci rozglądały się wokół, próbując zrozumieć, co się stało.
Samantha zaczęła się podnosić, ale pułkownik Gregory ją powstrzymał.
- Proszę siedzieć, panno Prendregast i dokończyć posiłek. Jest pani
ostatnią osobą, którą chciałaby teraz widzieć.
Samantha opadła na krzesło. Podejrzewała, że miał rację, ale jednocześnie
nie chciała zostawiać płaczącej dziewczynki samej.
- Gospodyni da jej szklankę gorącego mleka i grzankę, a potem położy ją
do łóżka.
Pułkownik Gregory polał kawałek mięsa sosem. Wargi Henrietty również
drżały.
- Ale Agnes nigdy wcześniej tak się nie zachowywała.
- Nie. Ale nigdy wcześniej nie miała takiej guwernantki, jak panna
Prendregast, która nauczyłaby ją najważniejszej lekcji. - Omiótł dzieci
spojrzeniem, które mówiło, że wiedział o ich szwindlach.
Vivian i Mara zarumieniły się. Emmeline i Kyla zaczęły wiercić się na
krzesłach. Buntownicza do końca Henrietta skrzyżowała ramiona na piersi.
- Nie martwcie się. Każdy żołnierz musi nauczyć się z godnością
przyjmować porażkę, a gdy Agnes tego się nauczy, wszystko będzie w
porządku.
Gdy pułkownik mówił, Emmeline sięgnęła po mleko i rozlała je. Pomógł
jej zetrzeć plamę, a gdy wszyscy ochłonęli, oznajmił:
- Wystarczy już spraw osobistych. Dzieci, znacie zasady. Podczas kolacji
rozmawiamy o rzeczach, które dotyczą nas wszystkich, a dziś wieczorem
tematem jest przyroda w naszej okolicy.
Samantha przestała jeść ziemniaki i spojrzała w jego stronę. Czy
próbował ją pouczać?
- Ale, ojcze, mnie to nie interesuje - zaoponowała Vivian. - Chciałabym
poznać najmodniejsze fasony sukien.
- Więc powinnaś siedzieć cicho, ponieważ wszyscy tutaj bardzo interesują
się przyrodą w naszej okolicy - powiedział.
Wszystkie dzieci przecząco poruszyły głowami.
- Wszyscy, którzy nie są zainteresowani tym tematem, mogą wstać od
stołu. - Jego zimne, niebieskie oczy nabrały lodowatego wyrazu. - Kucharz
zrobił na deser truskawkowe biszkopty.
Głowy kiwnęły na znak aprobaty i podczas pozostałej części posiłku,
mimo iż Henrietta również rozlała mleko, a Emmeline upuściła pudding na
perski dywan, Samantha dowiedziała się o sarnach, borsukach i wiewiórkach.
Nie powiedziała, że temat jej nie interesuje, chociaż ożywiała się tylko wtedy,
gdy rozprawiali o stworzeniach, które mogły ją zjeść. Jej również smakowały
biszkopty. Gdy zniknęły ze stołu, a dzieci spytały, czy mogą wstać, pułkownik
Gregory pozwolił im, na to. Dygnęły. Gdy wyszły, powiedział:
- Proszę zostać, panno Prendregast. Proszę nalać sobie kieliszeczek ratafii
lub porto, jak pani woli, i powiedzieć mi, jak sprawy się mają w rzeczywistości.
Nie było to zaproszenie. Nie podejrzewała, żeby wiedział, jak
wystosować zaproszenie. Był to jednak grzeczny rozkaz, który już wcześniej
wyrażał, a Samantha tak bardzo miała ochotę zostać, że był to wystarczający
powód, żeby wyjść.
- Powinnam przygotować lekcje na jutro.
- Może mogłaby je pani nauczyć czegoś o wężach.
Usiadła.
- Czy pan wie o wszystkim, co zbroją pańskie dzieci?
Nie uśmiechnął się, ale w tych błękitnych oczach pojawiło się leniwe
ciepło, pod którego wpływem zmiękły jej kolana.
- Nie o wszystkim. Nie zawsze. Z reguły jestem o krok z tyłu i o godzinę
za późno.
Musiała przestać się oszukiwać. Nie zamierzała odejść od stołu. Chciała
siedzieć i rozmawiać z drugim dorosłym człowiekiem. Chciała rozmawiać o
dzieciach, pogodzie, przyjęciu.
Chciała rozmawiać z pułkownikiem Gregorym.
- Poproszę o porto.
Wstał, nalał porto do kieliszka i postawił go przed nią. Upiła łyk i z
trudem powstrzymała drżenie. Porto smakowało jak smoła i paliło jak nafta.
- Kto chciałby to pić? - spytała ochryple.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- To jeden gatunek. Może spróbujemy tego. Jest słodszy. - Postawił przed
nią kieliszek z czerwonym płynem.
Ostrożnie powąchała zawartość. Pełny, ciepły aromat. Wzięła mały łyk.
- Och. - Płyn rozlał się po języku. - Dobre. Chyba to lubię.
- Nigdy wcześniej nie piła pani porto?
Nie mogła powstrzymać się od ironii.
- Większość pracodawców nie zachęca guwernantek, żeby razem z nimi
piły, a wszyscy zdecydowanie nie godzą się, żebym posiadała własny barek.
- Więc nie ma pani problemu z piciem?
- Nie, absolutnie. Dlaczego pan pyta?
- W Indiach moja żona kupiła mi skórzaną torbę do noszenia płynów.
Tubylcy używali takich toreb podczas podróży, a ja woziłem ją na swoje nocne
wyprawy po okolicy.
- Pełną porto?
- Whisky, panno Prendregast. Wymagałem od swoich ludzi, aby
pozostawili swoje domy i podróżowali ze mną w ciemności i zimnie. Czasami
dzieliłem się z nimi napitkiem.
Niemal uśmiechnęła się, słysząc jego podniosły ton, ale mówił poważnie.
- Ktoś wypił panu whisky?
- Ktoś zabrał mi torbę. W noc po pani przybyciu.
Ostrożnie postawiła kieliszek na stole. Wielokrotnie wcześniej oskarżano
ją o kradzież i nie mogła znieść myśli, że on uważa ją za złodziejkę.
- Nie popijam w tajemnicy. A także nie kradnę.
- Nie, oczywiście, że nie. Cieszy się pani zaufaniem lady Bucknell. Ona
wie, równie dobrze jak ja, że kto raz był złodziejem, zawsze nim pozostanie.
Samanthę ogarnęła wściekłość. Wściekłość i strach. Czy znał jej
niechlubną przeszłość? Czy w ten mało wyszukany sposób chciał pokazać,
gdzie jest jej miejsce?
Ale nie. Nie pułkownik Gregory. Nie był przebiegły. Ten mężczyzna
emanował prawością. Dlaczego więc był tak atrakcyjny?
- Pochlebiam sobie, że jestem w stanie rozpoznać charakter mężczyzny -
czy też kobiety - a pani nie jest kobietą, która wybrałaby taki łatwy, plugawy
sposób zarabiania na życie.
- Uroczy komplement, pułkowniku.
Już kiedyś słyszała takie brednie od ludzi, którzy nigdy nie czuli głodu,
nigdy nie mieli potrzeb chwili, którym nigdy nie grożono pięścią i nie stanęli w
obliczu posiadania niechcianego dziecka. Po dzisiejszym dniu wyobrażała sobie,
miała nadzieję, że pułkownik Gregory jest inny… Ale Adorna ostrzegała ją, a
tak naprawdę dlaczego miałby być inny? Był właścicielem ziemskim.
Mężczyzną. Dlaczego miałaby spodziewać się po nim czegoś lepszego tylko
dlatego, że mieszkał na wsi. Tylko dlatego, że miał niebieskie oczy i włosy
koloru nocy.
- Czy coś się stało? - spytał.
Z pewnością nie można było odmówić mu przenikliwości. Zapewne
nauczył się tego prowadząc angielskich żołnierzy po bezludnych ostępach
Wschodu. Beznamiętnie powiedziała:
- Może położył pan torbę w innym miejscu. Tak się z reguły dzieje.
- Pewnie ma pani rację. - Odsuwając krzesło po jej prawej stronie, usiadł
obok niej.
Ten silny, prawy, szanujący tradycję oficer usiadł obok służby. Dlaczego?
Odsunęła trochę swoje krzesło.
Co miała oznaczać ta poufałość? Czy powinna obawiać się o swoją
przeszłość… czy też o cnotę?
Przyglądał się jej zbyt uważnie, aby mogła czuć się komfortowo. Nie
chciała, żeby zaczął wypytywać ją o jej przeszłość. Nie chciała, żeby zadawał
pytania, które sprawiłyby jej problem z odpowiedzią. Skazała się na roczny
pobyt w tym miejscu. Musiała dotrzymać obietnicy. Spytała więc:
- Dlaczego pozwala pan, aby dzieciom uszły na sucho takie występki, jak
kąpiel w błocie czy węże w biurku? Gdyby pan je powstrzymał, łatwiej byłoby
panu zatrzymać tutaj guwernantki.
Nadal jej się przyglądał.
Spróbowała spojrzeć mu w oczy. Jednak nie potrafiła; jej przeszłość, brak
złudzeń co do jego osoby, a także uwierający pociąg, który do niego czuła,
sprawiły, że spuściła wzrok, spojrzała na jego prawe ramię, na lustra w
złoconych ramach, a potem znów na jego podbródek. Zatrzymała tam wzrok i
obserwowała jego usta, gdy odpowiedział:
- Często jestem poza domem, a jeśli guwernantka nie może poradzić sobie
w różnych sytuacjach, które mogą zaistnieć, jest dla mnie bezużyteczna.
- Domyślam się. - Samantha przyglądała się plamom pozostawionym
przez dzieci na białym obrusie. - Kim jest hrabina Marchant?
- Teresa jest uroczą damą, przyjaciółką mojej żony. - Obrócił kieliszek w
dłoni i uśmiechnął się do porto, jakby patrzył w oczy hrabiny. - Od czasu
mojego powrotu do Anglii bardzo mi pomaga. Namawia mnie, żebym znowu
zaczął udzielać się towarzysko, więc wiem, że z radością pomoże mi
przygotować przyjęcie.
- Och. - Samanthę przeszedł dreszcz i wyprostowała się na krześle.
Wiedziała, że musiał być jeszcze jakiś powód, dla którego zdecydował się na to
przedsięwzięcie. Jeden z pewnością już znała - zdecydował się adorować lady
Marchant w najlepszy sposób, jaki znał - dając jej swój dom jako przynętę. To z
pewnością wyjaśniało, dlaczego dzieci nie były z tego zadowolone. Nie chciały,
żeby ktokolwiek zajął miejsce ich ukochanej matki.
Nie wyjaśniało to jednak, dlaczego Samantha była niezadowolona, ale nie
zamierzała się nad tym zastanawiać.
- Czy dzieci będą jadały z panem kolację, gdy hrabina przybędzie? -
Upijając kolejny łyk porto, rozkoszowała się aromatycznym smakiem.
- Nie podczas przyjęcia, ale poza tym… oczywiście. - Przybrał obojętny
wyraz twarzy. - Dlaczego miałoby być inaczej?
Nie wiedziała jak wyjaśnić to, co było oczywiste.
- One… rozlewają mleko.
- Oczywiście, że rozlewają mleko. Moje córki ciągle rozlewają mleko.
Dom zalany jest mlekiem. Dziwię się, że nie mieliśmy jeszcze potopu.
Samantha uśmiechnęła się, zaskoczona.
- Dlatego właśnie większość arystokracji nie jada w towarzystwie swoich
młodszych dzieci.
- A więc dlaczego ja jadam? - Położył dłoń na stole. - Czy właśnie o to
chciała pani zapytać, panno Prendregast?
Nic dziwnego, że tamtej nocy na drodze trzymał ją tak mocno. Miał
mocne, duże ręce. Widziała tę moc w żyłach i ścięgnach, i poczuła dokuczliwy
ucisk w żołądku. Zarumieniła się aż po cebulki włosów. Ona, która nigdy
wcześniej się nie rumieniła. Co to mogło oznaczać?
Dobrze wiesz, co to znaczy - pomyślała. Jednak zmusiła się, żeby o tym
nie myśleć. Była daleko od domu, wśród obcych, i w jednym mężczyźnie
dostrzegła siłę i bezpieczeństwo. To wszystko.
- Większość arystokracji nie pozwala, aby dzieci uczyły się przy nich
dobrych manier.
- Jestem zajętym człowiekiem. Nie widuję swoich dzieci tak często,
jakbym tego pragnął. Niemal zawsze mogę jeść z nimi kolację, a nie ma nikogo
bardziej odpowiedniego, żeby nauczyć je manier, niż ich ojciec.
- Niesamowite - wyszeptała.
Robił to, co chciał, a nie to, co robili inni, a to czyniło go niebezpiecznym
dla niej, która uważała rodzinę za światło życia, które było ulotne jak chimera.
Dzieciństwo spędziła zaglądając w oświetlone okna mieszkań, podpatrując
rodziny jak ta, zebrane przy stole, jedzące, śmiejące się, rozmawiające.
Zdecydowała, że taki obraz jest nie dla niej. Twierdziła tak wiele razy, jednak
pragnienie bycia częścią rodziny zawsze do niej wracało.
Jak w tak krótkim czasie mógł sprawić, że nie miała co do niego złudzeń,
a jednocześnie podziwiała go?
- Opaliła się pani, panno Prendregast, a nawet - dotknął palcem czubka jej
nosa - poparzyła.
Skorzystała z okazji, żeby uciec od stołu. Od niego. Od pytań i
nieproszonej poufałości. Wstała z krzesła i podeszła do lustra. Miał rację. Skóra
na twarzy nabrała nieoczekiwanego koloru, a czubek nosa był wręcz czerwony.
- Lady Bucknell zawsze mi powtarza, że nie powinnam wychodzić bez
czepka, ale dzisiaj nie mogłam się powstrzymać.
- To urocze. - A potem zepsuł wszystko niegrzecznym pytaniem. -
Dlaczego nie jest pani zamężna?
Samantha odwróciła się.
- Cóż to za pytanie?
- Jest pani atrakcyjna, młoda. Pewnie szuka pani męża i zostanie tu pani
tylko do czasu, aż kogoś pani znajdzie.
Teraz zrozumiała. Pułkownik Gregory obawiał się, że ledwie jego nowa
guwernantka zdąży uporać się z dziećmi, odjedzie, a on znowu będzie musiał
szukać kogoś nowego. Jego ciekawość spowodowana była wyłącznie własnym
interesem, a ona to doskonale rozumiała.
- Gdybym szukała męża, to mogę pana zapewnić, że w Londynie jest dość
mężczyzn. - Usiadła ponownie. - Małżeństwo mnie nie interesuje.
- Woli pani raczej dbać o cudze dzieci, niż być bezpieczna u boku męża
we własnym domu? - Ton jego głosu zdradzał niedowierzanie.
Ile powinna mu powiedzieć? Oczywiście nie wszystko.
- Nie miałam unormowanego życia rodzinnego. Nim skończyłam
dwanaście lat, utrzymywałam ojca. - Znowu spróbowała porto, ale tym razem
nie wyczuła pełnego aromatu. - Pozwolić, aby o naszym życiu decydował jeden
człowiek - ważny, ale tylko jeden człowiek - jest nierozsądne - dodała.
Nie wiedziała, dlaczego mu odpowiedziała. Może z powodu tego uniósł
brew, jakby insynuując, że ona, kobieta, z samej natury rzeczy jest nierozsądna.
Może z wiekiem stała się mniej cierpliwa w stosunku do mężczyzn i ich
odwiecznej wyższości.
- Gdy miałam czternaście lat, moja najlepsza przyjaciółka zakochała się
szaleńczo w młodym lordzie, a on w niej. Ale gdy w jej łonie rosło dziecko, on -
wraz z uczuciem do niej - zniknął i nigdy więcej go nie widziała. Pomogłam jej
urodzić dziecko i pochować je. - Gdy patrzyła na pułkownika Gregory'ego,
zastanawiała się, dlaczego uznała go za pociągającego. - Proszę mi powiedzieć,
pułkowniku, jaka korzyść płynie dla kobiety z małżeństwa?
Jak nadęty osioł powiedział:
- Porządny mężczyzna nie błądzi, traktuje innych honorowo i wspiera
swoją żonę.
- Proszę mi znaleźć dobrego mężczyznę, a poślubię go. - Pokazała, że nie
ufa także jemu. - Być może.
Pułkownik nie naskoczył na nią za jej bezczelność, nie powiedział jej, że
jest kobietą, która powinna być prowadzona przez życie przez mężczyznę, bez
względu na okoliczności.
- Czy pani ojciec żyje?
- Nie. - I tylko tyle miała na ten temat do powiedzenia.
- A pani matka?
- Odeszła.
Wiele lat temu, pewnej zimnej nocy, której Samantha nigdy nie zapomni.
Mogli tak patrzeć na siebie w nieskończoność, gdyż żadne nie chciało się
poddać i spuścić wzroku, ale wszedł Mitten z zaklejoną kopertą na srebrnej tacy
i podał list pułkownikowi Gregory'emu.
- Jaśnie panie, to zostało przysłane z Londynu.
Pułkownik Gregory otworzył list, pobieżnie go przeczytał, a potem wstał i
ukłonił się Samancie.
- Muszę wyjść. Proszę powiedzieć dziewczynkom, że nie przyjdę
powiedzieć im dobranoc.
- Dobrze. - Zawahała się. - Czy chodzi o bandytów?
Jego oczy nabrały zimnego wyrazu.
- To, co robię, panno Prendregast, nigdy nie powinno pani obchodzić.
Rozdział 10
Duncan pędził na swoim ogierze drogą oświetloną blaskiem księżyca.
Służył z Williamem w Indiach, a teraz od dwóch lat w Anglii, i rzadko
otrzymywał od niego takie wezwania. Zwięzłe. Tajemnicze. Poślij po ludzi.
Przybywaj natychmiast.
William był wytrawnym wojownikiem. Z łatwością przejmował
dowództwo, a gdy je przejął, oczekiwał posłuszeństwa. Jednak szanował
doświadczenie Duncana z armii i zawsze wyjaśniał mu, o co chodzi. Ale nie
teraz. Nie dziś w nocy. Było tylko jedno wytłumaczenie. Sprawy wreszcie
zbliżały się do rozwiązania.
Zwalniając bieg Trisama, Duncan skręcił w boczną dróżkę wśród drzew,
aż dotarł do polany. William siedział okrakiem na absurdalnie spokojnym
wałachu, i Duncan podjechał do niego z boku.
- O co chodzi?
- Otrzymałem list od Throckmortona. - Półksiężyc oświecał zasępioną
twarz Williama. - Lord i lady Featherstonebaugh opuścili kręgi towarzyskie i
zmierzają na północ.
- Czy będziemy gotowi na ich przybycie?
- Zaproszenia zostały rozesłane. Najważniejsi przybędą. Powiedziano im,
że mają przyjąć zaproszenie. Generał Wilson. Minister Grey.
Będąc pod wrażeniem tak ważnych gości, Duncan zagwizdał.
- Z żonami?
- Oczywiście. Jest statek, który wypływa z tutejszego portu do Irlandii co
dwa tygodnie. To statek, na który chcą wsiąść lord i lady Featherstonebaugh.
Ale jak tylko przybędą do swojej posiadłości, postaram się, żeby dotarła do nich
wiadomość, że statek właśnie odpłynął...
Duncan parsknął śmiechem.
- …i będą zmuszeni pozostać w posiadłości, czekając na możliwość
ucieczki, a zaledwie kilka mil od nich ja będę organizował przyjęcie, na którym
będzie mnóstwo moich przyjaciół, znających każdy sekret w Anglii. - Na ustach
Williama pojawił się uśmiech, ale zaraz znikł, jak północny wiatr
przemierzający wrzosowiska. - Och, tak. Będą chcieli zebrać kilka tajemnic na
przyszłość. Przybędą.
- Jesteś diabelsko przebiegły - powiedział z podziwem Duncan.
- Zdeterminowany - odparł William. - Powoli zbliżają się do
Hawksmouth.
Zaskoczony Duncan powiedział:
- Powoli? Dlaczego?
- Odwiedzają ludzi, którzy mogą mieć jakieś informacje, zostają na dłużej
i starają się sprawiać wrażenie, że odbywają zwyczajną podróż. Zbaczają z drogi
w nadziei, że zgubią ewentualny pościg.
Tristam poruszył się niespokojnie, reagując na niezadowolenie Duncana.
- Ale jeśli podejrzewają, że ktoś ich ściga, to czy nie boją się, że pościg
dotrze do ich posiadłości przed nimi?
- Mają wiele posiadłości. Może mają nadzieję, że Throckmorton nie
zorientuje się, dokąd zmierzają. - Zanim Duncan zdołał zaprotestować, William
wyciągnął dłoń. - Z tego, co udało się Throckmortonowi podsłuchać, wynika, że
lord Featherstonebaugh zaczyna się stawiać.
Duncan poznał Feathersonebaugha. Był głupim, aroganckim mężczyzną,
łasym na plotki i rozpustę, i Duncan nadal nie mógł zrozumieć, jak temu
człowiekowi udało się oszukać najlepszych angielskich szpiegów.
- Stawia się? Przeciwko czemu?
- Uważa, że nic im nie grozi.
Duncan mógł w to uwierzyć.
- Od trzydziestu lat sprzedaje tajne informacje wrogom i uważa, że nic im
nie grozi?
- Jest arystokratą starej daty. Uważa, że jest ponad prawem.
Zanim Duncan zdążył ochłonąć, William ciągnął:
- Sposób, w jaki wyjechali wywołał plotki. Plotki podsycane przez
Throckmortona i sieć jego współpracowników w nadziei, że wypłoszy to
popleczników Featherstonebaughów. - William chwycił Duncana za ramię. -
Hrabia Gayeff Fiers Pashenka opuścił Londyn.
Duncan doskonale rozumiał znaczenie tej informacji.
- Pashenka, tak? - Pashenka był eleganckim mężczyzną, popularnym w
wyższych sferach, a zwłaszcza wśród pań, i cudzoziemcem, który od lat obracał
się w angielskim towarzystwie, wpraszając się na kolacje za pomocą swojej
wzbudzającej litość historii o pozbawieniu go ziemi w Rosji. Najwyraźniej cała
historia była wyłącznie rosyjską bajką. - Czy jest w drodze tutaj? Czy
zamierzamy dziś w nocy na niego zapolować?
- Throckmorton uważa, że Pashenka ucieka do posiadłości
Featherstonebaughów, a stamtąd na morze. - Dobiegł ich odgłos kopyt na
drodze. Zbliżali się jeźdźcy i William ściszył głos. - Wkrótce złapiemy nie tylko
zdrajców Anglii, ale jeśli wszystko dobrze zaplanujemy, to dorwiemy także
Pashenkę, prowodyra, któremu składają raporty.
- To sprytne. - Duncan uśmiechnął się i zasugerował coś, co - jak wiedział
- ucieszy Williama. - Nie byłoby lepiej podsunąć mu fałszywe informacje, żeby
ruszył w drogę?
William wziął głęboki oddech.
- Do diabła, Duncanie! Teraz wiem, dlaczego lubię cię mieć przy sobie.
Jesteś zbyt inteligentny, żeby przegrywać.
*
Trzecią noc z rzędu wyraźne huczenie sowy rozlegało się na
bezchmurnym, nocnym niebie. Ludzie Williama wracali na polanę, a William
czekał tam na ich informacje.
Pierwszy przyjechał mer Hawksmouth, Dwight Greville.
- Na północy jest spokojnie, panie, przez całą drogę do George Cross. -
Jego nozdrza drżały jak u węszącego królika. - Ale nie podoba mi się to. Moją
żonę swędzi lewe oko, a to oznacza kłopoty, jeśli się na tym znam. Tak,
pułkowniku, nieciekawe przeczucie, w rzeczy samej. Powiem panu - coś wisi w
powietrzu.
- Dopóki coś jest także na ziemi, nie mamy o co się martwić - odparł
William. Greville ustawicznie przepowiadał niebezpieczeństwo, obawiając się,
że spokój Hawksmouth zostanie zmącony podczas jego rządów. William
większość wieczorów spędzał na zapewnianiu go, że wszystko będzie w
porządku.
Duncan jeździł na swoim diabelskim ogierze, pełnokrwistej bestii, która
bardziej była zainteresowana brykaniem na świeżym powietrzu niż tym, by
dowieźć Duncana z miejsca na miejsce.
- Spokojna noc - oznajmił Duncan. - Żadnego ruchu na południe.
Pozostałe konie zaczęły stąpać niespokojnie, reagując na nieokrzesaną
naturę Tristama. Nawet Osbern, wałach Williama, zaczął rzucać łbem i prze-
stępować z nogi na nogę. Ale Osberna zaniepokoiło coś jeszcze. Księżyc i lekka
bryza, gwiazdy i zapach trawy zdeptanej kopytami. To musiało być to, bo
William również czuł niepokój. I rozdrażnienie. Po raz pierwszy od wielu lat
niemal słyszał krążącą w jego żyłach krew. Czuł bicie serca i zapach
podekscytowania w powietrzu. Wmawiał sobie, że to dlatego, iż był bliski celu.
Bestie, odpowiedzialne za śmierć jego żony, znajdowały się niemal w zasięgu
ręki. Już wkrótce ją pomści.
Ale było coś jeszcze. Od czasu, gdy spotkał Samanthę, idącą drogą,
chciał… czegoś innego.
Duncan, ten łotr, od razu zauważył zmianę i słusznie przypisał ją
obecności Samanthy. William wmawiał sobie, że dopadły go prymitywne żądze,
które od tak dawna w sobie dusił. Ale jeśli tak było, to dlaczego nie myślał z
pożądaniem o Teresie? Była wyjątkowo atrakcyjną kobietą, wdową, wzorem
elegancji i uroku, znała swoje miejsce i nigdy nie kwestionowała jego zdania,
nie naigrawała się z niego ani nie sugerowała, że postępuje niewłaściwie. Tego
właśnie pragnął.
Nie pyskatej, myślącej młodej kobiety o nieznanym pochodzeniu.
Kobiety, która manipulowała sytuacją dla swojej korzyści i miała czelność
podważać jego zdanie i krytykować jego podejście do dzieci. Kobiety, która
jasno określiła swoją niechęć - co więcej, strach - przed jego ukochaną przyrodą.
Kobiety, która sprawiła, że nie mógł zasnąć, ponieważ ona spała na
drugim końcu korytarza.
Zephaniah Ewan przyjechał następny. Trzeźwy, zamyślony, młody farmer
obserwował drogę przebiegającą wzdłuż jego ziemi i miał niesamowitą zdolność
rozpoznawania kogo należało zostawić w spokoju, a kogo zatrzymać.
Poklepując konia po szyi, zdawał relację.
- Droga na wschodzie jest pusta, panie, z wyjątkiem cygańskich taborów.
- Cyganie? - Głos Greville'a zadrżał z emocji. - Wszyscy wiedzą, że
Cyganie oznaczają kłopoty.
- Nie ci Cyganie - odparł Ewan. - Przejeżdżają tędy każdego roku w
drodze na targ. Pilnują swojego nosa.
- Nie polujemy na Cyganów - powiedział William. - Szukamy dziwnych
cudzoziemców, kobiet, i Anglików, którzy nie mają czego szukać w tej okolicy.
- Zdrajcy trzymaliby się z daleka, gdybyśmy kilku złapali i powiesili dla
przykładu - powiedział Greville. - Już niedługo, prawda? - Jego oczy
rozświetliły się. - Teraz ich złapiemy i zatrzymamy, ponieważ… - Zawiesił głos.
Nie wiedział dlaczego, ale William mówił mu tylko tyle, ile musiał.
- Oczywiście - odparł William. - Zatrzymamy ich wszystkich. -
Przeszukają ich rzeczy, ubrania, buty. Wszystko, w czym mogliby ukryć
korespondencję. Lord i lady Featherstonebaugh jechali do domu i plan Williama
zaczynał się realizować.
W oddali usłyszał tętent kopyt. Ktoś bardzo się spieszył i czterech
mężczyzn opuściło polanę i wjechało między drzewa. Był to młody Milo, nisko
pochylony nad końskim karkiem. William wyjechał z cienia. Milo ściągnął lejce
i wysapał:
- Powóz! Z herbem! Na głównej drodze z Hawksmouth, jedzie na
zachód…
- Jaki herb? - William szykował się do szybkiej jazdy.
- W ciemności nie widziałem, panie.
- Teraz? Dziś w nocy? - Zająknął się Greville.
William, Duncan i Ewan nie tracili czasu na pytania, tylko popędzili za
Milo polami w stronę głównej drogi. Greville podążył za nimi znacznie wolniej.
Czy to możliwe? Czyżby lord i lady Featherstonebaugh już przybyli?
Gdy zbliżyli się do wzniesienia drogi, naciągnęli kapelusze na oczy i
zawiązali chustki na twarzach. Stali się rabusiami z Krainy Jezior.
Powóz posuwał się naprzód. Rozstawili się w poprzek drogi. William
wystrzelił w powietrze, a pozostali mężczyźni wycelowali strzelby w woźnicę.
Woźnica ściągnął cztery konie. William krzyknął:
- Stój!
Duncan podjechał do drzwi powozu i otworzył je szarpnięciem.
- Wysiadać!
Ciepły, głęboki i rozbawiony kobiecy głos zaszczebiotał:
- Damy uwielbiają opowiadać swoim przyjaciółkom o takich powitaniach.
William cieszył się, że jego twarz była zasłonięta chustką, bo ze
zdziwienia aż otworzył usta. Teresa? Teresa już przyjechała? Musiała bardzo
szybko zareagować na jego zaproszenie.
Wystawiła głowę za drzwi, a w świetle księżyca jej sylwetka wydawała
się drobna i ostra. Uśmiechnęła się, ale William miał wrażenie, że uśmiech był
bardziej rozdrażniony niż miły. Zeszła po schodkach na ziemię, jej peleryna
rozchyliła się lekko u góry, ukazując apetyczną talię. Wszyscy mężczyźni
wpatrywali się w nią i William musiał przyznać, że w świetle księżyca
wyglądała uroczo i krucho.
- Bandyci zatrzymują mnie, żeby zabrać mi biżuterię. Poczekajcie,
powiem o tym mojemu gospodarzowi, pułkownikowi Gregory'emu.
Niewątpliwie bardzo go to rozbawi.
Duncan zapewne był oszołomiony jej wyglądem, ale bez trudu wcielił się
w rolę brutalnego bandyty. Włożył pistolet do kabury, zeskoczył z siodła i
podchodząc bliżej, ukłonił się, zamiatając ziemię kapeluszem.
- Moja pani, z kim mam przyjemność rozmawiać?
- Jestem hrabina Marchant. A pan pożałuje, że ze mną rozmawia. -
Niespodziewanie złapała go za włosy, szybko szarpnęła i powaliła na kolana.
Wyciągnąwszy jego pistolet z kabury, przystawiła mu go do głowy i z
uśmiechem, który zmroził Williamowi krew w żyłach, rozejrzała się po
rzekomych bandytach. - Albo pozwolicie mi przejechać, albo odstrzelę mu
głowę.
Greville zabeczał jak owca. Ewan cofnął konia. Teresa sprawiała
wrażenie drobnej, zdeterminowanej i bezwzględnej. William dał znak i jego
ludzie cofnęli się między drzewa.
Zawołała:
- Moi ludzie mają przygotowaną do strzału broń. Jeśli pojedziecie za
nami, wystrzelają was jak kaczki.
William obserwował przez gałęzie, jak Duncan usiłuje wstać. Nie patrząc
nawet na niego, kobieta kopnęła go w twarz.
Nigdy wcześniej nie poznał Teresy od tej strony. Zawsze była
perfekcyjnie uczesana, uśmiechnięta i modnie ubrana. Niezdolna do
zapobieżenia próbie rabunku swoimi delikatnymi dłońmi. Cały czas trzymając
Duncana na muszce, weszła do powozu i zamknęła drzwi. Powóz odjechał w
stronę Silvermere.
Duncan zerwał się na równe nogi. Trzymał dłoń przy nosie i z
wściekłością wpatrywał się w odjeżdżający powóz. William złapał wierzchowca
Duncana i przytrzymał go, gdy ten na niego wsiadał.
- Złamany?
- Nie sądzę. - Duncan otarł twarz chustką. - Ale rano będę miał dwie
śliwy pod oczami. Lepiej pogoń konia, żebyś zdążył przed swoim gościem do
domu - a jeśli to jest kobieta, którą zamierzasz poślubić, bądź ostrożny, kiedy
padniesz na kolana, żeby się jej oświadczyć. Ma diabelskiego kopniaka.
- Panie! - W ich stronę nadjeżdżał od strony Hawksmouth wikary, pan
Webber, i machał ręką. - W zajeździe jest cudzoziemiec, najwyraźniej całkiem
dobrze sytuowany dżentelmen. Zanim się położył, zapytał o drogę do
posiadłości Feathersonebaughów. Czy mamy go zatrzymać?
- W rzeczy samej. - William zawrócił konia w stronę wsi. - Za chwilę
odwiedzą go najbardziej bezwzględni złoczyńcy, jakich widziano w tym
zajeździe.
Duncan wytarł nos.
- A jeśli nic nie znajdziemy?
- Puścimy go do posiadłości Feathersonebaughów, a jak już tam będzie, to
postaramy się, żeby dostał jak najwięcej tajnych informacji o rządzie
brytyjskim. -William uśmiechnął się chłodno. - Szkoda, że gdy zawiezie te
informacje do Rosji, okażą się fałszywe.
Udając zaskoczenie, Duncan rzekł:
- To będzie oznaczało jego koniec.
Rozdział 11
Następnego dnia w południe Teresa zeszła na dół. W dziennym świetle
wyglądała zupełnie inaczej, uśmiechnięta, z pasemkami ciemnych włosów
wokół szczupłej twarzy, błyszczącymi brązowymi oczami i w szerokiej
spódnicy z różowej satyny, która szeleściła przy każdym kroku.
- Williamie, jak dobrze cię znowu widzieć. - Wyciągając dłoń, posłała mu
uśmiech, będący mieszaniną rezerwy i wyważonej przyjemności.
Zupełnie niepodobny do szerokiego, prostackiego szczerzenia zębów,
które świadczyło o radości panny Prendregast.
Ujmując wyciągniętą dłoń Teresy, powiedział:
- Dziękuję, że przyjęłaś moje zaproszenie. Przykro mi, że mnie nie było,
gdy wczoraj przyjechałaś.
- A tak bardzo cię potrzebowałam. - Wydęła z wyrzutem wargi. - Nie
uwierzysz, mój drogi. Napadli na mnie złoczyńcy!
Wiedział doskonale, że nie był dobrym aktorem, jednak miał nadzieję, że
wygląda na wystarczająco zaskoczonego i wstrząśniętego.
- Co?! Gdzie?
- Na drodze niedaleko stąd.
- Cóż za bezczelność! Mam nadzieję, że nic ci się nie stało.
Złapała go za ramię.
- Moi służący ich przegonili, ale ja byłam przerażona!
Tym razem miał nadzieję, że nie wygląda na zaskoczonego.
- Biedactwo. Czy mogłabyś… rozpoznać któregoś z nich?
- Wiedziałam, że o to spytasz, ale nie. Mieli maski na twarzach, a poza
tym, mój drogi, nie możesz ryzykować dla mnie życia. Nic nie ukradli. -
Przykładając wierzch dłoni do czoła, udała, że mdleje. - Poza… spokojem
ducha.
Czy sobie żartowała? A może kłamała? Rzadko widywał tak dzielne
kobiety, jak Teresa.
- Wybacz. Odpowiadam za bezpieczeństwo na drogach i obawiam się, że
zawiodłem cię.
- Pewnie dręczą cię wyrzuty sumienia, mój drogi, ale jesteś właścicielem
ziemskim, nie łowcą złodziei. Nikt nie oczekuje, że będziesz po nocach jeździł
po drogach, szukając łotrów.
- Niemniej…
- Chociaż zastanawiam się, gdzie byłeś zeszłej nocy… Nie! Nieważne. -
Zaśmiała się i machnęła ręką. - Nie tłumacz się. Chłopcy na zawsze pozostaną
chłopcami, a jeśli powody twojej nieobecności nie były szlachetne, to nie chcę
ich znać.
Ukłonił się. Zabawne. Zarzuciła mu, że jest nic niewart, nie umie
zapewnić bezpieczeństwa w swoim okręgu i pozwoliła mu być libertynem. Jak
śmiała go o to podejrzewać?
- Jestem szlachcicem - odparł z nutą oburzenia w głosie.
Wkładając mu rękę pod ramię, uśmiechnęła się do niego.
- Wiem, że jesteś, mój drogi.
Uświadomił sobie, że zachował się jak bufon. Gdyby powiedział coś
takiego do Samanthy, wyśmiałaby go. Teresa bechtała jego męskość tak
zręcznie, że zastanawiał się, za kogo go uważała. Czy myślała, że jest
zdemoralizowany, niepewny siebie, łaknący potwierdzenia swojej wartości?
Tak. Oczywiście, że tak myślała. Teresa myślała tak o wszystkich mężczyznach
i rozdawała komplementy na prawo i lewo, żeby dopiąć swego, i kłamała, aby
uchodzić za bardziej kruchą. Z tego zdawał sobie sprawę; wcześniej nie miał
żadnych podejrzeń. Teraz, gdy codziennie stykał się z bezpośrednim
zachowaniem panny Prendregast, pochlebstwa Teresy wydawały się niemal
niemoralne.
- O co chodzi, mój drogi? Wyglądasz dziwnie. - Teresa wpatrywała się w
jego twarz.
Odgonił od siebie dziwne myśli.
- Jestem wstrząśnięty tym, co mi powiedziałaś. - A może to z powodu
udanego wieczoru, podczas włamania do pokoju Pashenki w zajeździe?
Pashenka nie był łatwą zdobyczą - trzymał Ewana na muszce, dopóki William
nie zaszedł go od tyłu. Pistolet wystrzelił, raniąc Duncana w ramię.
Duncan miał paskudnego pecha.
Związali Pashenkę, przeszukali jego rzeczy i ukradli różne przedmioty, w
tym pieniądze i listy, które miał wszyte w płaszcz. W tej chwili listy były w
drodze do Throckmortona, a z pomocą właściciela zajazdu Pashenka był w
drodze do Maitland, gdzie zapewne ukryje się do czasu przyjazdu lady i lorda
Featherstonebaugh.
William nie potrzebował zapewnień Teresy.
Wreszcie uda mu się pomścić śmierci Mary.
- A więc mamy zamiar wydać przyjęcie! - Teresa rozejrzała się po
wysokim holu, potem uścisnęła jego ramię, przyciskając je do swej piersi z taką
niewinnością, że niemal uwierzył, iż nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi. -
Tak się cieszę, że poprosiłeś mnie o pomoc!
- Kogóż innego miałbym poprosić, jak nie przyjaciółkę Mary? -
Prowadząc ją do drzwi, powiedział: - Zarządziłem, żeby podano nam posiłek na
tarasie.
- Jesteś taki władczy, mój drogi. - Ponownie uścisnęła jego ramię.
Uwolnił się, żeby mogła pójść przodem. Uśmiechnął się, gdy westchnęła,
widząc przed sobą panoramę gór.
- To wspaniałe! - Podeszła szybko do poręczy, oparła się o nią i
zapatrzyła się na góry. - Jak mogłeś znieść wyjazd do Indii?
- Wiesz przecież. Młodszy syn, powołanie do wojska, brak wyboru. -
Również patrzył na góry, pozwalając, aby skały i doliny koiły jego zbolałą
duszę. - Ale zauważyłaś, że udało mi się wyrwać w góry Kaszmiru. Dopiero po
śmierci Mary zrozumiałem, że muszę wrócić do domu. Nie wiem czy udałoby
mi się dojść do siebie bez widoku i zapachu Silvermere. Potrzebuję tego
miejsca.
Położyła dłoń na jego dłoni.
- Wybacz, przyjacielu… Mogę nazywać cię przyjacielem, prawda?
- Możesz. - Sądził, że dobrze ją zna, ale teraz wydawała się obca. Nie
powinienem był jej tu przywozić.
- Dziękuję. - Ignorując jego skrępowanie, posłała mu kolejny
uwodzicielski uśmiech. - Wszyscy kochaliśmy Mary, a okoliczności jej śmierci
są ohydne, ale minęły już trzy lata od jej śmierci. Czas, żebyś skończył żałobę.
Uśmiechnął się z przymusem. Drażniło go, że daje mu takie rady. Być
może była pierwszą kandydatką na żonę, ale powinna nauczyć się, gdzie jest jej
miejsce.
- Ilu gości będzie na przyjęciu?
- Zaprosiłem około trzydziestu osób.
- Trzydziestu? - Zamrugała. - Już ich zaprosiłeś? Myślałam, że przejrzę
listę i powiem ci kogo… - Nagle zrozumiała, że przekroczyła granicę, bo
powiedziała: - Ale oczywiście to twoje przyjęcie. Jestem przekonana, że
zaprosiłeś odpowiednie osoby. - Dostrzegła służących stojących przy stole
przykrytym białym obrusem, zastawionym chińską porcelaną, i posłała mu
kolejny uwodzicielski, wyrachowany uśmiech. - Och, Williamie, jak pięknie
wygląda ten pokój śniadaniowy! Chyba urządzę tu swój gabinet, gdy będę
planować przyjęcie.
- Jak sobie życzysz, moja droga. - Poprowadził ją do stołu i odsunął jej
krzesło. - Goście przybędą z dziećmi i służbą.
Zamarła.
- Dzieci? Chcesz zaprosić… dzieci?
- Jednym z powodów, dla których wydaję to przyjęcie, jest nauczenie
moich córek sztuki savoir vivre'u. - Było to kłamstwo, ale nie zamierzał mówić
jej o swoich planach zwabienia lorda i lady Featherstonebaugh obietnicą
zdobycia ostatnich, ważnych informacji, które ustawią ich na resztę życia.
- Och. Tak. Cóż za niezwykły pomysł. - Obserwowała go, jak siadał, a jej
uniesiona brew zdradzała zakłopotanie i protekcjonalność. - A ile ma lat twoja
najstarsza córka? Osiem?
- Agnes ma dwanaście lat.
- Już dwanaście! Jak ten czas leci. Pamiętam, kiedy Agnes się urodziła.
Cóż to były za ekscytujące czasy, gdy wszyscy byliśmy w Indiach, a ty i Byron
nosiliście mundury i wyglądaliście tak interesująco. Bardzo za nim tęsknię. -
Dotknęła chusteczką kącika oka. - A jak się nazywał ten drugi młody
mężczyzna? Ten, który okrył się hańbą przez córkę lorda Barret-Derwina?
William zerknął na nią z ukosa. Dziwne, że pyta o Duncana po tym, jak w
nocy Duncan ją schwytał, a ona nieźle mu dołożyła.
- Duncan Monroe i ja nadal się przyjaźnimy. Z pewnością spotkasz go
podczas swojej bytności tutaj.
- Naprawdę? - Uśmiechnęła się. - Mój drogi, twoja lojalność jest
niesamowita. Czy mówiłam ci już, jak pięknie jest na twoim uroczym tarasie z
tym cudownym widokiem na góry?
Odchylając się do tyłu na krześle, zaczerpnął haust świeżego powietrza.
- Zawsze chętnie o tym słucham.
Ona również głęboko odetchnęła.
- Mogłabym zostać tu na zawsze.
- Niektórzy ludzie nie zostaliby. Niektórzy ludzie nie lubią wsi.
Niektórzy ludzie nazywali się panna Prendregast.
- Ba! Trudno mi uwierzyć, że komuś mogłoby się nie podobać w takim
miejscu.
Niemal roześmiał się, przypominając sobie przekonanie Samanthy, że po
lasach i łąkach krążą niedźwiedzie. A po łące chodziła, jakby bojąc się, że coś
chwyci ją za nogę. I wiele by dał, żeby móc zobaczyć wyraz jej twarzy, gdy
znalazła węże w swoim biurku.
Teresa przyglądała mu się z dziwnym wyrazem twarzy.
- Dlaczego się tak uśmiechasz?
Strząsnął serwetę i dał znak służbie.
- Bez powodu. Jestem głodny.
Zjadł solidne śniadanie.
Teresa jadła jak ptaszek, ledwie skubiąc z talerza i usiłując z nim
rozmawiać, dopóki nie skończył. Wtedy oparła łokcie na stole i zapytała:
- Czy możemy omówić strategię przyjęcia?
Z domu dobiegło go trzaśniecie drzwi. Buty załomotały na schodach i
Teresa podskoczyła, przykładając rękę do piersi.
- Cóż to za kakofonia?
- To dzieci. Domyślam się, że mają chwilę przerwy w lekcjach.
- Mężczyzna twojego pokroju nie powinien zajmować się takimi
sprawami.
- Mamy nową guwernantkę. Ma niesamowitą zdolność nieprzestrzegania
planu i sprawiania wrażenia, że robi to, co powinna.
- Zaskakujesz mnie! - Poklepała go po dłoni z dezaprobatą. - Musi być
niezmiernie groźną, starą babą, skoro tak się jej boisz.
Nie chciał zastanawiać się nad mroczną satysfakcją, jaką odczuwał, gdy
odparł:
- Spójrz, panna Prendregast i dzieci właśnie schodzą na dół.
Jedna po drugiej dziewczynki pojawiły się na werandzie. Skrzywił się,
słysząc ich paplaninę, ale stały w jednej linii, były czyste i schludne, i wszystkie
się uśmiechały. Wszystkie, poza Agnes, która wyglądała tak, jakby kwaśna mina
na zawsze przywarła do jej twarzy.
Nie rozumiał tego dziecka. Kiedyś było inaczej. Kiedy przestała siadać
mu na kolanach i zwierzać się ze swych radości i smutków? Przyjrzał się jej.
Kyla dostrzegła ich pierwsza i zatrzymała się skonsternowana. Emmeline
wpadła na nią, Henrietta wpadła na Emmeline i cały szereg zatrzymał się.
Panna Prendregast wyszła zza węgła, klaszcząc w dłonie,
- Dziewczynki, dziewczynki, nie zatrzymujcie się! Idziemy ćwiczyć
przedstawienie Mary w górach i nic nas nie zatrzyma.
Stanęła jak wryta, widząc Teresę i pułkownika, i przez krótki moment
była równie skonsternowana, jak Kyla. Potem opanowała się, ruszyła do przodu,
żeby wziąć Kylę za rękę i poprowadziła dzieci przed oblicze ojca i Teresy.
Panna Prendregast dygnęła. Dolna warga Agnes znowu drżała. Co było
nie tak z tym dzieckiem? Z każdym dniem stawała się coraz bardziej
przewrażliwiona.
Spojrzał na Agnes i w tym samym czasie wstał, żeby dokonać prezentacji.
- Dzieci, z pewnością pamiętacie lady Marchant?
- Tak, ojcze - odparły jednogłośnie i dygnęły. - Jak się pani miewa, lady
Marchant?
- Bardzo dobrze, dziękuję. - Teresa oparła się o krzesło i zwróciła się do
Vivian. - A więc będziesz śpiewać, Maro?
- Nie nazywam się Mara. - Vivian wskazała na siostrę. - Ona nazywa się
Mara. Śpiewa tak, jak mama.
Teresa skrzywiła się zasmucona i nie usiłowała już zwracać się osobno do
każdej z dziewczynek.
- To wspaniale. Jestem pewna, że wszystkie jesteście bardzo
utalentowane.
- Tak, lady Marchant - odpowiedziały chóralnie.
- Lady Marchant, przedstawiam naszą guwernantkę, pannę Samanthę
Prendregast.
Panna Prendregast ponownie dygnęła.
- To dla mnie zaszczyt.
Teresa rzuciła pannie Prendregast wszystkowiedzące spojrzenie, a jej
uśmiech zmroził Williamowi krew w żyłach.
- Nie wygląda pani jak typowa guwernantka.
Panna Prendregast nie uśmiechnęła się, nie skrzywiła; jej zwykle pełna
ekspresji twarz pozostała bez wyrazu.
- Moją patronką jest lady Bucknell, pani. - Jakby to miało wszystko
wyjaśnić, dygnęła jeszcze raz. - Wybaczcie państwo. Mamy mało czasu, bo za
chwilę musimy wracać do klasy i uczyć się…
- Matematyki, panno Prendregast - podpowiedziała jej Henrietta.
- Matematyki - przytaknęła panna Prendregast. Zeszła z dziećmi z tarasu
wśród krzewów ozdobnych, aż zniknęły obojgu z oczu.
Teresa siedziała z zaciśniętymi pięściami.
- Ona jest bezczelna.
- Naprawdę? - Sądzisz, że to była bezczelność? Powinnaś usłyszeć ją, gdy
tu przyjechała.
Jakby zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to złośliwie, Teresa położyła
dłoń na jego dłoni.
- Ale tak trudno w dzisiejszych czasach znaleźć odpowiednią pomoc, a ta
przynajmniej jest młoda i ładna. Dzieciom musi się to podobać.
Żaden mężczyzna nie wiedział, jak postępować z kobietami, ale William z
pewnością wiedział, kiedy przytaknąć.
- Tak, chyba tak.
- Ale… wygląda na chorą.
- Myślałem, że jest raczej opalona.
- Tak, jej biedna cera. - Teresa westchnęła ze współczuciem. - To skutek
chodzenia z dziećmi po świeżym powietrzu. W końcu jest pracującą
dziewczyną. Nie możemy oczekiwać, że będzie wyglądać jak dama. Jednak
mówiłam o jej włosach. Ciekawe, skąd mają taki kolor.
- To znaczy?
Teresa roześmiała się perliście.
- Chyba nie sądziłeś, że to naturalny kolor?
- Zastanawiałem się. - Do diabła z tym Duncanem. Mówił, że był
naturalny.
- A ja zastanawiam się, jakiego koloru są jej włosy, skoro uznała, że musi
go zmienić. Pewnie ogniście rude, co tak okropnie wygląda. No cóż, niektóre
kobiety nie mają w sobie tyle siły, żeby znieść dopust boży. - Teresa potrząsnęła
głową. - I sądzę, że jest chuda. Czy karmisz ją odpowiednio, Williamie?
- Ależ tak. - Doskonale pamiętał, ile panna Prendregast mogła zjeść. -
Zjada całkiem solidne kolacje.
- Jada z tobą kolacje? - Głos Teresy zadrżał.
- Dzieci również. - Uśmiechnął się. - Dziś wieczorem będziesz z nami,
zaszczycając nas swoją obecnością.
- Ależ tak. Oczywiście, że będę. - Zamrugała. - Dzieci? Zawsze
twierdziłam, że jesteś oryginałem, mój drogi.
Zastanawiał się, co chciała przez to powiedzieć. Uśmiechnęła się uroczo.
- Może następnym razem pomogę ci przy zatrudnieniu guwernantki.
- Dziękuję ci, Tereso, ale panna Prendregast obiecała mi, że zostanie tu
przynajmniej przez rok i wiem, że mogę na niej polegać. - Zbliżył dłoń Teresy
do ust. - Poczekaj, aż ją poznasz. Zobaczysz, o co mi chodzi.
- Nie mogę się doczekać, mój drogi. Po prostu nie mogę się doczekać.
*
Rupert, lord Featherstonebaugh, narzekał na staromodny powóz, kurz i
konie, aż Valda, lady Featherstonebaugh, miała ochotę krzyczeć, ale krzyk nie
był w jej stylu. Zamiast tego odwróciła się do niego z uprzejmą niechęcią.
- Czy wolałbyś jechać pociągiem, kochanie?
- To byłoby rozsądne!
- Byłoby rozsądnie postąpić tak, jak spodziewa się tego po nas Urząd
Wewnętrzny? Wybrać najszybszy, najbardziej luksusowy sposób
podróżowania? Słyszałam ich. Ścigają nas!
- Bzdura. - Machnął żylastą ręką. - Dlaczego mieliby nas ścigać po tylu
latach?
- Ponieważ mieliśmy niespotykane szczęście. - Z rezygnacją w głosie
dodała: - To musiało się stać.
- Ten powóz pogruchocze mi wszystkie kości, a te drogi! - Rupert wyjrzał
przez okno. - Pełno w nich dziur. Następnym razem, jak będę rozmawiał z
premierem, powiem mu…
- Jeśli jeszcze kiedykolwiek będziesz rozmawiał z premierem, to wtedy,
gdy on będzie ogłaszał twój wyrok. On chce nas uwięzić. Chcą nas zabić. -
Mówiła zbyt szybko, usiłując przekonać go wyłącznie siłą swej woli. Silna wola
nigdy nie działała na Ruperta, więc oznajmiła: - A jeśli nie zabiją nas Anglicy,
zrobią to Rosjanie.
- Ależ, kochanie, przesadzasz. - Poklepał ją po dłoni. - Czy znowu
dokuczają ci te uderzenia gorąca? Damy w twoim wieku cierpią na urojenia.
Nadal cedziła słowa.
- Nie cierpię na urojenia. Słyszałam ich rozmowę. Słyszałam młodego
Throckmortona. Jesteśmy skończeni w tym interesie. Planowałam to od czasu,
gdy zaczęliśmy tę grę. Uciekamy z Anglii, a jeśli wszystko pójdzie dobrze - a
pójdzie - za niecały miesiąc będziemy mieszkać w pałacu we Włoszech pod
fałszywym nazwiskiem.
- No cóż, mogłaś to lepiej zaplanować. Nie podoba mi się ten powóz. -
Skrzyżował dłonie na piersiach i naburmuszył się. - Jest niemodny.
Może jednak krzyk był w jej stylu…
Rozdział 12
Skrobanie w drzwi sypialni sprawiło, że Samantha uniosła głowę znad
planu lekcji. Kto mógł być na korytarzu o tej godzinie? Na zewnątrz zapadła
noc, ogień w kominku nie rozproszył chłodu wieczoru, więc siedziała zwinięta
na łóżku i owinięta kocem. Bawełnianą koszulę nocną miała zapiętą po samą
szyję. Włosy zaplecione w warkocz opadały na plecy. Nie miała najmniejszej
ochoty wstawać bez względu na to, kto czekał pod drzwiami. Niezbyt miłym
głosem zawołała:
- Wejdź, jeśli musisz.
Po chwili drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.
Agnes. W drzwiach stała Agnes i wyglądała jak miniaturowa wersja
Samanthy, w białej nocnej koszuli, boso, z włosami zaplecionymi w warkocz.
Cała drżała i miała szeroko otwarte oczy z przerażenia.
Samantha szybko wstała z łóżka, stawiając bose stopy na zimnej
podłodze. Stała tak chwilę, nie wiedząc, czy powinna podbiec do dziecka, które
wyglądało, jakby jednocześnie chciało uciec i zostać, czy też powinna poczekać,
aż dziewczynka podejdzie do niej sama. W końcu zdjęła swój szali podała go
Agnes.
- Wejdź, kochanie, i ogrzej się.
Twarz Agnes stężała. Dziewczynka załkała i rzuciła się w ramiona
Samanthy, przywierając do niej, jakby ta była ostatnią deską ratunku.
Samantha odgarnęła Agnes włosy z twarzy.
- Co się stało, skarbie?
Między jednym a drugim łkaniem dziewczynka powiedziała:
- To… okropne. Nie wiem… komu powiedzieć. To… boli. Ja… umieram.
- Umierasz? Dlaczego uważasz, że umierasz?
- Bo ja… bo ja… - Agnes wsunęła głowę pod ramię Samanthy. - To
takie… obrzydliwe.
W głowie Samanthy zaświtało podejrzenie.
- Umierasz i to jest obrzydliwe?
- Ja… ja… - Dziecko nie mogło z siebie tego wydusić.
- Czy ty krwawisz?
Agnes spojrzała zaskoczona, z oczami mokrymi od łez.
- Skąd pani wie?
- Ponieważ tak się właśnie dzieje z kobietami.
- Ze wszystkimi?
- Z wszystkimi.
- Kiedy?
- Co miesiąc.
Agnes przez chwilę się zastanawiała, a potem znów zalała się łzami.
- To… straszne.
- Tak, to prawda. - Zanim Samantha uspokoiła dziewczynkę, wyjaśniła jej
całą sprawę i pomogła uporać się z tym. Nic dziwnego, że Agnes ostatnio była
taka przewrażliwiona. Dziewczynka przechodziła przez swoją pierwszą
menstruację, pozostawiona sama ze swoimi lękami, uczuciami, myślami, nie
rozumiejąc, co dzieje się z jej ciałem.
- Czy mogę z panią spać? - spytała cichutko.
Dzieci chodzą spać punktualnie o dziewiątej. Nie ma wyjątków od tej
zasady.
No cóż, pułkownik Gregory mógł się wypchać. Wydawało mu się, że
doskonale sobie ze wszystkim radzi, a proszę, co zrobił własnej córce przez
zaniedbanie i głupotę. Unosząc koc, Samantha powiedziała:
- Oczywiście, że możesz ze mną spać.
Agnes wdrapała się na łóżko.
- Dziękuję, panno Prendregast. Nie chciałam wracać do tamtego łóżka. -
Zadrżała. - Rano wszyscy będą wiedzieli.
- Nie przejmuj się. - Samantha również się położyła. - Tylko kobiety, a
one przywitają cię w swoim gronie. Wiesz, to nie jest takie straszne. Pewnego
dnia dzięki temu będziesz mogła trzymać w ramionach dziecko.
- Więc to powinno się zdarzyć dopiero, jak wyjdę za mąż - powiedziała
Agnes.
Samantha powstrzymała uśmiech.
- No cóż, najwyższy czas, żebyśmy porozmawiały o tym, jak najlepiej
upiąć twoje włosy.
Agnes usiadła na łóżku, objęła ramionami kolana i już trochę bardziej
pogodnie powiedziała:
- I przedłużyć moją spódnicę do ziemi?
- Dopiero jak skończysz piętnaście lat. I powiem ci prawdę - długie
spódnice dobrze wyglądają, ale przeszkadzają. Pomyśl, jakie to będzie
kłopotliwe wdrapać się na drzewo w długiej spódnicy.
- Mogę wdrapać się do tego pokoju z wężem w pudełku.
Samantha sapnęła przerażona, potem odwróciła się i posłała Agnes
zabójcze spojrzenie.
- Ani… się… waż. Obiecuję ci, że się zemszczę.
- Wiem. - Na ustach Agnes pojawił się łobuzerski uśmieszek. - Ale
mogłabym zakraść się do pokoju lady Marchant.
Serce Samanthy zabiło żywiej z radości. Potem jednak skrzywiła się, jak
przystało dobrej guwernantce.
- To nie byłoby odpowiednie.
- Ona chce wyjść za mąż za ojca.
- Nie możesz tego wiedzieć.
Agnes skarciła Samanthę wzrokiem.
- Nie widziała jej pani dziś przy kolacji? Obserwuje go tak, jak pająk
obserwuje muchę.
Samantha powinna czuć się rozbawiona. Nie była, a to niedobrze.
- Myślę, że twój tata sam umie się bronić.
- I usiadła na pani miejscu przy stole.
Zabawne. Samancie też to się nie podobało - została posadzona razem z
dziećmi. Została wyłączona z dyskusji, która, jak zauważyła, nie dotyczyła już
tematów edukacyjnych, ale była typową rozmową - prowadzoną przez lady
Marchant.
- To nie jest moje miejsce przy stole. Lady Marchant zachowuje się jak
pani domu, a pani domu siedzi naprzeciwko pana domu.
Agnes skrzyżowała ramiona na piersi i opuściła brodę.
- Chce być kimś więcej niż panią domu dla mojego ojca.
Nieważne, jak bardzo Samantha miała ochotę ponarzekać z Agnes,
musiała przede wszystkim pamiętać o swojej pozycji. Musiała być głosem
rozsądku.
- Lady Marchant nie może zmusić twego ojca, żeby ją poślubił.
- Myślę, że on chce. Myślę, że on ją lubi.
- Więc powinnaś cieszyć się razem z nim. Nie może wiecznie opłakiwać
twojej mamy.
- Wiem. Nawet bym tego nie chciała. - Agnes przygryzła wargę. - Bardzo
dobrze pamiętam mamę. Vivian też. Nie potrzebujemy innej matki. Ale
pozostałe… matka by im się przydała.
Agnes wydawała się taka dojrzała, że Samancie chciało się płakać.
- Ale nie lady Marchant - dodała Agnes. - Ona nas nie lubi. Mnie i moich
sióstr. Pani też to wie.
- Byłoby lepiej, gdybyście nie były dziewczynkami. Widzi, jak pod jej
bokiem dorastają jej rywalki… - Zamilkła przerażona. Powinna pamiętać, że
Agnes nie była przyjaciółką, a już z pewnością nie była rówieśnicą.
- Ona nie myśli, że jesteśmy jej rywalkami. Jest stara. - Agnes założyła
ręce na głowę. - Gdzie jest pani matka?
- Jest w niebie.
- Z moją mamą. Myśli pani, że się zaprzyjaźniły?
Dama i zamiataczka ulic? Jakoś Samantha nie mogła sobie tego
wyobrazić.
- Może.
- Obudziłam się któregoś ranka i powiedzieli mi, że mama nie żyje. -
Agnes otarła łzę o poduszkę. - Jak zmarła pani mama?
- Zachorowała i nie miała co jeść, więc zmarła. - W zimnie, na jakichś
łachmanach na podłodze, z siedmioletnią córką przytuloną do boku.
- To straszne.
- Tak. Była naprawdę miłą kobietą. Chciała, żebym była… taka jak ona.
Uczciwa i ciężko pracująca. Ale… - Samantha ocknęła się. Nie mogła
opowiadać o swojej przeszłości biednej, nieszczęśliwej Agnes.
- Lubię panią, panno Prendregast. - Agnes przytuliła się do niej nieśmiało.
Samantha odwzajemniła się tym samym.
- Dziękuję, kochanie. Ja ciebie też lubię.
Agnes ziewnęła.
- Jestem taka zmęczona. Boli mnie głowa. Boli mnie brzuch.
- Wiem, kochanie. - Samantha nie chciała już dłużej o tym rozmawiać.
Zaledwie po kilku chwilach dziewczynka chrapała w najlepsze.
- Biedne dziecko - mruknęła Samantha. Przypomniała sobie swoją
pierwszą miesiączkę. Jej ojciec porzucił ją w sierocińcu, a sam uciekł z
kochanką. Jedna z dziewcząt wytłumaczyła jej, co się z nią działo i co powinna
zrobić. Płakała przed snem, tęskniąc za matką, jak nigdy przedtem. Żadna
dziewczynka nie powinna być w takim dniu sama.
Uniosła głowę, słysząc głośne pukanie do drzwi. Kto tym razem?
Dobrze wiedziała. Po sposobie pukania mogła zgadnąć, że za drzwiami
stał pułkownik Gregory.
Jednak musiała się uspokoić. Dostała nauczkę. Musiała hamować swój
temperament, nie pozwolić, by gniew nią zawładnął, w przeciwnym wypadku
wszystkie problemy, które wygoniły ją z Londynu do tej zapomnianej przez
Boga dziury, nawiedzą ją ponownie.
Wstając z łóżka, złapała bladoniebieski szlafrok. Założyła go, zawiązała
w pasie i otworzyła drzwi.
Pułkownik miał na sobie czarne ubranie do konnej jazdy i buty z
cholewami. Za pasem tkwiły skórzane rękawice. Patrzył na nią w ten sam
sposób, jak tej pierwszej nocy, gdy spotkała go na drodze - surowo, z
wyższością i wściekłością.
Miał zamiar ją przestraszyć? Jej wściekłość dorównywała jego.
Złapał ją za ramię, wyciągnął do oświetlonego korytarza i cicho zamknął
drzwi.
- Gdzie jest moja córka? Gdzie Agnes?
Znał odpowiedź. Widział dziewczynkę, ale jeśli chciał grać w tę grę, to
trafił na godnego siebie przeciwnika.
- W moim łóżku, śpi, a wie pan dlaczego?
- Ponieważ moja guwernantka nie jest w stanie wykonywać najprostszych
poleceń.
- Ponieważ jej ojciec jest niekompetentny.
- O czym, do diabła, pani mówi?
- To dziecko - Samantha wskazała ręką na swoje drzwi - nie wiedziało, co
się z nim dzieje.
Na swoje szczęście wyglądał na zaniepokojonego.
- A co się z nim dzieje?
Nie miała zamiaru go uspokajać.
- Dziś wieczorem Agnes stała się kobietą.
Patrzył na nią, nie rozumiejąc.
Fałszywie cierpliwym tonem Samantha powiedziała:
- Ma pierwszą miesiączkę.
Odskoczył do tyłu.
- Panno Prendregast! To nie jest temat, który powinienem z panią
omawiać!
- Z kim więc powinnam to omawiać? A może raczej z kim pan powinien
to omawiać? Jest pan jej ojcem. Twierdzi pan, że odpowiada pan za wszystko,
co dotyczy pańskich córek, ale ignoruje pan te podstawowe przypadłości, które
jedna z nich będzie znosić?
Otworzył usta, a potem zamknął. Po raz pierwszy od czasu ich spotkania
nie wiedział, co powiedzieć. W końcu wydusił z siebie:
- Nie ignoruję niczego, co dotyczy moich córek, ale to naturalna
przypadłość, o której, jestem pewien, uprzedziła je jedna z nauczycielek.
- Tego nie było w planie. - Oparła się o ścianę i skrzyżowała ręce na
piersi, powstrzymując się, żeby nim nie potrząsnąć. - Kobiety nie różnią się od
mężczyzn. Żadna kobieta nie chce powiedzieć dziewczynce, że jej szczęśliwe,
beztroskie życie za chwilę się zmieni, że jej ciało podąża w stronę kobiecości, a
to czasami oznacza ból i dyskomfort. Jak pan śmie zakładać, że ktoś inny zadba
o coś tak ważnego?
- Panno Prendregast, proszę do mnie nie mówić w ten sposób.
Jej postanowienie panowania nad sobą wzięło w łeb wraz z ogarniającą ją
falą wściekłości.
- A właśnie że będę. Ktoś powinien do pana mówić w ten sposób. Żyje
pan swoim radosnym życiem, włócząc się gdzieś przez całe noce, nieświadomy,
że pańskie córki martwią się o pana, że niańki spiskują przeciwko
guwernantkom, nie wiedząc nic o obawach Kyli, lękach Mary, koszmarach
Vivian i miesiączce Agnes. Uważa pan, że to takie światłe, że je pan kolacje z
dziećmi, ale robi pan wszystko, aby rozmowa nie była rozmową, ale
przewodnikiem po jakichś tematach, które pan ustala.
Zrobił krok do tyłu.
- Dzieci dobrze wykorzystują ten czas.
- Nie zna pan swoich dzieci i robi pan wszystko, żeby nie mogły z panem
porozmawiać. Nie pozwala im pan powiedzieć sobie o ich lękach i nadziejach,
spytać jak dorastać. Nigdy nie przyznaje się pan do błędu, a już z pewnością nie
przyzna pan, że może nie wiedzieć wszystkiego. Udowodnił pan, że dużo wie na
temat ryb w tej okolicy, ale nic pan nie wie o swoich dzieciach. Co noc ściga
pan bandytów. - Wskazała na drzwi wejściowe. - Najwyższy czas zostać w
domu z córkami.
- Panno Prendregast! - Wyciągnął ręce w jej stronę i zatrzymał się kilka
centymetrów od jej ramion. Zamiast tego oparł dłonie o ścianę po obu stronach
jej głowy, wpatrując się w jej oczy i ciężko dysząc z wściekłości. - Może się
pani spakować. Rano pani wyjeżdża.
Drżącym palcem wskazała na swoją sypialnię. Trzęsącym głosem
powiedziała:
- Agnes myślała, że umiera.
Pobladł.
- Myślała, że wykrwawi się na śmierć. Jeśli uważa pan, że powiedziałam
za dużo i musi mnie pan odesłać, nie mogę pana od tego odwieść, ale,
pułkowniku Gregory, każda z pańskich córek będzie przechodzić przez to samo
i sądzę, że Vivian czeka to już niedługo. Potrzebuje pan kogoś, kto przygotuje je
do przekroczenia progu kobiecości. Za kilka lat Agnes znajdzie mężczyznę,
który będzie chciał się z nią ożenić, i ktoś musi przygotować ją do nocy
poślubnej, porodu i rzeczywistości, skrywanej pod pozorami bajkowego świata.
Czy może pan to zrobić? - Pochyliła się w jego stronę na tyle blisko, by mógł
poczuć żar jej wściekłości. - Czy naprawdę może pan to zrobić?
Jego oczy płonęły, ramiona drżały.
- Nigdy pani nie wie, kiedy zamilknąć. - Pochylił głowę i przycisnął usta
do jej ust.
Przez chwilę była tak zaskoczona, że nie zdawała sobie sprawy, co robił.
A później pomyślała: całuje mnie. Pułkownik Gregory mnie całuje.
Wściekłość. Zmieszanie. Zaskoczenie. Odwróciła twarz, przycisnęła
głowę do jego szyi, w miejscu, w którym krawat dotykał skóry.
- Oszalałeś?
- A jak myślisz? - Pocałował ją znowu. Musiała być także szalona, bo jej
się to podobało.
Ale kłócili się.
Ale podobało się jej.
Ale dzieci… i Agnes…
Wszyscy spali. Nikt nie widział. Nikogo to nie obchodziło.
A jej się podobało.
Niedobrze. Bardzo niedobrze.
Odsunęła się.
- Nie powinniśmy tego robić.
- Nie. - Ale nie ruszył się.
- Jesteś tym, kim jesteś i ja jestem tym, kim jestem.
- Tak. - Jego twarz była bardzo blisko. Tak blisko. Jego oddech pachniał
porto i przywodził jej na myśl ten wieczór, kiedy po raz pierwszy powąchała
trunek. Widziała kilkudniowy zarost na jego podbródku, zmysłowy zarys jego
ust.
Zrobiłam w życiu wiele nieodpowiednich rzeczy, ale ta jest najgorsza -
pomyślała.
Łapiąc koniec jego krawata, przyciągnęła jego usta ku sobie.
Jego dłonie spoczywały po obu stronach głowy Samanthy. Przywarł do
niej całym ciałem. Dotykał jej ustami. Gdyby stała bez ruchu, może zmęczyłby
się pocałunkami. Jednak mogłaby przysiąc, że okrył ją swoim ciepłem. Jego
buty i rękawice roztaczały intensywny zapach skóry. Ustami wędrował po jej
wargach. Zamknęła oczy. Pod powiekami zaczęły pulsować kolory szlachetnych
kamieni: rubin, szafir, szmaragd. Palcami wyczuwała jego tętno na szyi, a serce
zaczynało bić w tym samym rytmie.
A więc dlatego mężczyźni i kobiety się całowali. Aby zobaczyć, poczuć,
poznać się nawzajem w cudowny, niepowtarzalny sposób. Mogłaby tak stać
przez całą noc i nigdy nie mieć dość jego czułości.
Wtedy przesunął językiem po jej wargach.
Gwałtownie otworzyła oczy. Jego język. Złapała go za nadgarstek i
szarpnęła. Jego nadgarstek… Delikatnie całował jej wargi.
- Otwórz usta.
Nie zrozumiała go. Uniosła powieki.
- Co? Dlaczego?
Również otworzył oczy i spojrzał na nią, a jego twarz była tak blisko, że
mogła dostrzec każdą ciemną rzęsę.
- O tak - wyszeptał, a potem zamknął oczy i wsunął język między jej
wargi.
Pierwszy pocałunek był tylko wstępem, badaniem. Teraz jego język
wsunął się między jej wargi, poruszając się z pasją i poczuła się... inaczej. Już
nie taka pewna siebie, niezależna kobieta, do czego zmusiło ją życie, ale
uwielbiana, wspaniała, kochana. Krew buzowała jej w żyłach. Oddychała
chrapliwie. Mocno opierała się o ścianę, by się nie osunąć, i pragnęła
odwzajemnić jego pocałunek.
Nigdy nie nauczyła się tego, nigdy nie miała na to ochoty. Ale przy nim…
jego siła ją zniewalała. W jej głowie pojawiały się obrazy. Sceny, w których byli
razem, splecione ciała, jego dłonie dotykające miejsc na jej ciele, których nie
dotykał dotychczas żaden mężczyzna. Wyobraziła sobie, jak wyglądałby bez
ubrań, umięśniony, owłosiony, silny. Wyobraziła sobie, jak by na nią patrzył.
Wyobraziła sobie, że on… robiłby rzeczy, którymi zawsze pogardzała. Bo te
rzeczy zadawały kobiecie wyłącznie cierpienie i wydawały się dziwne i
odrażające. Tylko gdy myślała o robieniu ich z nim, wydawały się cudowne, jak
dotyk miękkiego futra na jej skórze albo łyk wody po długiej suszy.
Był delikatny, ale stanowczy. Przechylił głowę najpierw w jedną, a potem
w drugą stronę, smakując ją i zachęcając do oddania pocałunku.
Czuła mrowienie w piersiach i zacisnęła mocno uda, żeby zmniejszyć
uczucie obrzmienia i dyskomfortu. Pomogło… i pogorszyło sprawę. Chciała
przestać i chciała ciągnąć to dalej. Pragnęła wtulić się w niego, ale resztka
rozsądku, jaka jej pozostała, kazała jej nadal opierać się mocno o ścianę.
Poczuła, że drżą mu nadgarstki. Jego język wdarł się głębiej w jej usta i
odpowiedziała mu, niepewnie, chętnie, z zadziwieniem. Jego pocałunki stawały
się coraz bardziej namiętne, otwierając przed nią drzwi do pożądania.
Chciała, żeby coś powiedział. Wytężyła słuch. Drgnęła, gwałtownie
odsuwając się od niego. Pułkownik wyprostował się.
- Co? Co się stało?
- Chyba coś… słyszałam. Jakby trzaśniecie drzwi.
Rozejrzał się po korytarzu.
- To tylko twoja wyobraźnia.
Złapał ją za ramiona, ale chwila szaleńczej namiętności minęła. Głębokim
i namiętnym głosem powiedział:
- Twoje oczy… mają taki niespotykany kolor.
- Zwyczajny brązowy.
- Nie, dziś przypominają kolor miodu, złocisty brąz. - Chwycił ją za
podbródek. - Czy wiesz, że masz najbardziej wyraziste oczy, jakie znam?
Potrząsnęła głową.
- W twoich oczach czytam twoje myśli.
- Och, nie… - wykrztusiła. Jej myśli zbyt często wędrowały do niego i
zbyt często były niestosowne i lubieżne. Odwróciła wzrok.
- Mogłabyś uwieść mnie swoimi oczami.
Spojrzała na niego zakłopotana.
- Nie mam takiego zamiaru.
- Wiem. Ten pocałunek… to był błąd.
- Tak. Oczywiście. Był.
Jednak znowu głaskał ją po ramionach.
- Nie powinniśmy więcej tego robić.
- Nie. Nigdy. - Samantha spojrzała w dół na swoje bose stopy na zimnej
podłodze. Nigdy wcześniej nie czuła się tak skrępowana. Całowała się z
pułkownikiem Gregorym. Tak, chciała tego. Potajemnie. W najgłębszych
zakamarkach umysłu chciała tego…
Ale zrobić to. I to tak długo, tak szczegółowo. Co więcej, podobało jej się
to. A on o tym wiedział.
Jak miała jutro spojrzeć mu w twarz? Nawet teraz nie była w stanie na
niego spojrzeć.
- O czym rozmawialiśmy… wcześniej? - Jego głos nadal brzmiał
nienaturalnie.
Wciąż pobrzmiewała w nim namiętność. Podkuliła stopy, wyczuwając tę
namiętność. Ale musiała zachowywać się normalnie.
- Wcześniej. Powiedziałeś mi, żebym wyjechała. - Miała nadzieję, że nie
zauważył jej bosych stóp. Lady Bucknell nigdy nie mówiła jej o zasadach
dotyczących bosych stóp, ale jeśli kobieta nie mogła podać mężczyźnie gołej
dłoni, to zasady dotyczące stóp musiały być znacznie bardziej surowe. -
Chciałeś, żebym spakowała walizki?
- Nie! Nie. To znaczy… nie, byłem zły. - Zakasłał. - Powiedziałem coś,
czego nie powinienem był mówić.
Zerknęła na niego i dostrzegła, że z lekkim uśmiechem przygląda się jej
palcom u stóp.
Cofnęła stopy pod szlafrok i uświadomiła sobie, że… poza koszulą nic na
sobie nie miała. Martwiła się o swoje palce u stóp, a on musiał wiedzieć… no
cóż, i tak niczego nie mógł zobaczyć. Szlafrok był mocno zawiązany, a koszula
z grubego materiału, zupełnie nieprzezroczysta. Jednak sama myśl o tym, że
stała tutaj, z nim, gdy w każdej chwili mógł unieść materiał i dotknąć jej nagiej
skóry, aż do… zacisnęła mocno kolana. Gdyby to zrobił, odkryłby, że w środku
się rozpuszczała. Na pewno; była wilgotna i nabrzmiała.
- Wolałbym, żebyś została. Jeśli możesz.
Wyprostował się. Zdjął ręce z jej ramion i zrobił krok do tyłu.
- Nie musisz się obawiać, że moje dzisiejsze niestosowne zachowanie się
powtórzy. Ja nie całuję… to znaczy całuję, ale nie guwernantki. Narzucanie się
młodej kobiecie, która dla mnie pracuje, jest przejawem braku ogłady i jestem
tego w pełni świadomy. Nie wiem, co mnie napadło.
Uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała co, a wyobrażenie sobie tego
zwiększyło tylko uczucie dyskomfortu.
- Nie całkiem się narzucałeś. Mogłam krzyczeć, albo… coś w tym
rodzaju.
- Niemniej, to oczywiste, że jesteś młodą damą z niewielkim lub żadnym
doświadczeniem w sprawach alkowy…
Skonsternowana, rzuciła:
- Czy ten pocałunek był zły?
- Nie! - Przesunął palcami po jej wargach. Powstrzymała się, żeby ich nie
pocałować.
- Wcale nie - powiedział. - Bardzo mi się podobał. Był taki, jak sobie
wyobrażałem.
Wyobrażał sobie mój pocałunek?
- Ale nie objęłaś mnie, a kiedy pocałowałem cię po raz pierwszy, nie
odwzajemniłaś mojego pocałunku. - Jakby chcąc rozkoszować się dotykiem jej
skóry, znowu dotknął palcami jej warg. - To nie była niechęć, raczej
oszołomienie.
- Poznałeś to po moich ustach?
Powstrzymał się od uśmiechu.
- A nie mogłaś poznać po moich ustach, co ja czułem?
- No cóż. - Znowu spuściła wzrok i zaczęła bawić się guzikami. -
Mogłam.
- No widzisz. - Zerknął na jej palce. - Kiedy kobieta świadomie uwodzi
mężczyznę, odpina guziczki w odpowiednim miejscu, aby mógł dostrzec jej
biust.
Przestała bawić się guzikami.
- Czy wiesz, co mi robisz, gdy… - Jakby nie mogąc się opanować,
rozwiązał jej szlafrok. - Nie. Oczywiście, że nie wiesz.
Gdyby była rozsądna, uderzyłaby go w twarz, aż zadźwięczałoby mu w
uszach. Zamiast tego odchyliła głowę, zamknęła oczy i rozkoszowała się
dotykiem jego dłoni, tak cudownym i tak przelotnym. Spojrzał na swoją dłoń,
jakby został na niej ślad skóry Samanthy.
- Niemniej, człowiek honoru nie uwodzi swojej guwernantki. -
Wyprostował ramiona, a jego głos znowu brzmiał oschle, jak zazwyczaj brzmiał
głos pułkownika Gregory'ego. - Jak już pani mówiłem, panno Prendregast, na
tym świecie nadal są ludzie honoru, a ja jestem jednym z nich.
- Tak. - Przesunęła się w stronę drzwi. - Wierzę panu. Rano odeślę Agnes
do jej łóżka.
Patrzył na nią, jakby miał ochotę podążyć jej śladem.
- Chylę głowę przed pani mądrością w sprawach zdrowia mojej córki.
- Tak. No cóż. Dziękuję. - Stała w drzwiach i bawiła się klamką, tak
bardzo onieśmielona i zawstydzona, że pragnęła jedynie zniknąć w swoim
pokoju i schować się pod kołdrą. Jednocześnie… jednocześnie chciała stać tutaj,
patrzeć na niego, rozmawiać z nim o niczym, ponieważ… cóż, nie wiedziała
dlaczego, ale tego właśnie chciała, a jedynie głupiec mógł chcieć czegoś
takiego.
Prawda? Zrobiła krok w głąb pokoju.
- Dobranoc, panno Prendregast. - Jego głos był głębszy, milszy niż
kiedykolwiek wcześniej, jak krem czekoladowy i porto.
- Dobranoc, pułkowniku Gregory. - Wchodząc do środka, zamknęła mu
drzwi przed nosem i miała wrażenie, jakby uniknęła wielkich kłopotów - i
skazała się na samotność.
Rozdział 13
William otworzył okno w swoim pokoju, wychylił się, rozkoszując
porannym słońcem, i odetchnął rześkim górskim powietrzem.
- Cudownie być żywym w taki dzień!
- Tak, pułkowniku, to prawda. - Głos jego wysokiego, chudego służącego,
zgorzkniałego z powodu braku żołnierskich rozrywek, nie mógł brzmieć
bardziej sarkastycznie.
- Żadnej chmurki na niebie, żadnej bitwy do stoczenia; można umrzeć z
nudów.
Nuda? Nie, nie kiedy Samantha jest na drugim końcu korytarza. Kto by
pomyślał, że kobieta, która tak śmiało przemawia i hardo patrzy, całuje tak
nieśmiało i powściągliwie?
- Niech pan weźmie kąpiel, zanim woda wystygnie. - Cleavers sprawdził
jej temperaturę łokciem. - Jest taka, jak pan lubi - wystarczająco gorąca, żeby
ugotować homara.
Zostawiwszy otwarte okno, William zanurzył się w miedzianej wannie.
- Idealna. - Gorąca woda łagodziła mięśnie obolałe od wczorajszej jazdy -
i nocnych łowów.
Sprawy posuwały się naprzód. Jego ludzie schwytali Rosjanina
podążającego drogą do Maitland, a co ważniejsze, aresztowali dwóch Anglików
i Angielkę, podróżujących osobno, którzy byli szpiegami i zmierzali w stronę
posiadłości państwa Feathersonebaugh. Mężczyźni mówili z twardym akcentem
i byli służącymi, którzy zbierali i sprzedawali informacje. Jednak kobieta była
piękną i inteligentną damą. Miała przy sobie listy dotyczące rozmieszczenia
angielskich wojsk za granicą i z pewnością mogła użyć swojej urody, by
uniknąć aresztowania.
Próbowała swoich wdzięków na Williamie. Nie tylko nie był
zainteresowany, ale też upewnił się, że będzie jej pilnować wieśniaczka o
twardym charakterze. Dama z pewnością nie ucieknie.
Wstając z wanny, wytarł się i włożył spodnie oraz koszulę.
Cleavers pokazał mu dwie marynarki.
- Czy włoży pan ciemnozieloną, pułkowniku, czy czarną?
William przetrzymywał wszystkich szpiegów w wiejskim więzieniu. Miał
nadzieję, że dziś w nocy również dopisze mu szczęście, ponieważ plan
Throckmortona, aby wyłapać wrogów, postępował lepiej niż mogli marzyć, a
jego własny plan pojmania lorda i lady Featherstonebaugh na gorącym uczynku
wydawał się coraz bardziej realny.
- Oczywiście czarną. Dlaczego ciągle pokazujesz mi te marynarki w
absurdalnych kolorach?
- Ponieważ wiszą w pańskiej szafie. Ponieważ dżentelmen nosi takie
kolory. Ponieważ mam nadzieję, że pewnego dnia uda mi się pana zaciągnąć na
salony, gdzie może uda się panu oczarować jakąś kobietę, która zgodzi się wyjść
za pana, i nie będę już musiał dłużej wybierać panu ubrań.
Zaintrygowany, William spojrzał na Cleaversa.
- Kobiety lubią zielony?
Cleavers powiesił zieloną marynarkę na wieszaku.
- Tak, pułkowniku, powtarzam to panu od czasu śmierci pani, ale pan
nigdy nie słucha.
Z właściwym dla siebie zdecydowaniem, bez zastanawiania się nad
motywami, William podjął decyzję.
- Dobrze. Zielona. - Wybrał pasujący butelkowo-zielony krawat i
zawiązał go precyzyjnie wokół szyi. Włożył czarną kamizelkę z haftem w tym
samym kolorze na klapach.
Tak, sprawa ze szpiegami nabierała wreszcie rumieńców.
Co więcej, nowa guwernantka świetnie się sprawdzała. Chociaż miała
tendencje do nadmiernego krytykowania, a ostatniej nocy była wręcz bezczelna
w swoich opiniach na temat jego charakteru. Jednak z przykrością musiał
przyznać, że miała dużo racji.
Na szczęście złagodziła jego gniew w sposób, o którym nawet nie marzył.
Podczas gdy William niecierpliwie czekał, Cleavers poprawił mu krawat i
wygładził marynarkę.
- Dziękuję, Cleavers.
Cleavers uderzył się dłonią w piersi, zadowolony z efektów swojej pracy.
- Proszę bardzo, pułkowniku. - Pośpiesznie, z łobuzerskim błyskiem w
oku dodał: - Domyślam się, że to na cześć lady Marchant?
William spojrzał na niego beznamiętnie.
- Kogo? Och. Tak. Lady Marchant.
Gdy szedł korytarzem, Cleavers wyszedł za nim i obserwując go,
zastanawiał się. Może plotki, krążące po domu, były prawdziwe.
William nie zdawał sobie sprawy, że Agnes tak szybko dorosła. Nigdy nie
przyszło mu do głowy, że jego córka będzie potrzebować kobiecej pomocy.
Szczycił się tym, że jest przygotowany na każdą okoliczność, a zawiódł Agnes.
Strasznie. Nie tolerował porażek, zwłaszcza własnych, i zamierzał coś z tym
zrobić. Dzisiaj. Teraz.
Nacisnął klamkę w drzwiach do klasy.
Jego córki siedziały w ławkach, a William z zaskoczeniem stwierdził, że
Samantha prowadziła lekcję historii. Postępowała zgodnie z jego planem, jednak
prowadziła zajęcia z taką pasją, że dzieci słuchały z błyszczącymi oczami.
Poczuł dziwny ucisk w dołku; po raz pierwszy od bardzo dawna jego córki były
razem, szczęśliwe i zgodne - i to za sprawą Samanthy. Stała przy tablicy ze
wskaźnikiem w dłoni. Pełnym entuzjazmu głosem mówiła:
- Widzicie, królowa Elżbieta zjednoczyła naród, z powodzeniem unikając
małżeństwa kontraktowego, które pozbawiłoby ją niezależności i podważyłoby
jej autorytet w zdominowanym przez mężczyzn rządzie. Bez względu na to, co
powiedzą wam mężczyźni, kobieta może rozkwitnąć bez pomocy męża!
William skrzywił się. Czego ona uczyła jego córki? Siedem par oczu
zwróciło się w jego stronę.
- Ojcze! - Agnes wstała.
Pozostałe dziewczynki również zaczęły się podnosić, ale zatrzymał je
ruchem dłoni.
- Siedźcie, siedźcie. - Uśmiechając się do Samanthy przeszedł na tył klasy
i oparł się o stół. Krzyżując ramiona, dał Samancie znak, aby kontynuowała.
Ponownie wzięła wskaźnik do ręki, a na jej policzkach pojawił się uroczy
rumieniec. Nie patrzyła na niego. Najwyraźniej przypomniała sobie ich
pocałunek. Nie powinien sobie tak pochlebiać. W końcu pozwolił Teresie mieć
nadzieję, że jej się oświadczy. Rozum podpowiadał mu, że Teresa byłaby żoną,
której potrzebował. Rozum podpowiadał mu również, że pożądanie w stosunku
do Samanthy, które go spalało, było żałosne. Powiedziała:
- Dobra królowa Bess przez lata unikała ataku ze strony hiszpańskiej,
posługując się sprytem i obietnicami. Z pewnością jest to kobieca broń, ale
sprawdza się tam, gdzie nic innego nie działa.
Vivian oparła podbródek na dłoni i wpatrywała się w Samanthę.
- Co ona zrobiła, panno Prendregast?
- Obiecała, że pomyśli o ślubie z królem Hiszpanii, dobrze wiedząc, że
jeśli wyszłaby za niego, byłaby mu podległa, a Anglia byłaby podległa
Hiszpanii.
Samantha rzuciła spojrzenie w stronę Williama, ledwie zatrzymując się na
jego szyi, piersi, ale omijając twarz. Pochylił się i uchwycił jej wzrok, co
sprawiło, że zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Z… zanim zdał sobie sprawę, że bawiła się nim, i zaatakował nasze
wybrzeże, Anglia zdążyła zbudować potężną flotę i była w stanie pokonać
hiszpańską armadę.
Samantha była naprawdę piękna. Miała cudownie jasne włosy i ciepłe
brązowe oczy. Wysoka, smukła… niektórzy powiedzieliby, że za szczupła, ale
myliliby się. Podobały mu się kobiety, które nie miały zbyt obfitych kształtów i
wyobrażał sobie, że kiedy będzie miał okazję zdjąć z niej bieliznę… nie. To nie
było właściwe. Jeśli kiedykolwiek będzie miał okazję zdjąć z niej bieliznę…
Mężczyźni mają swoje fantazje, bez względu na to, jak bardzo z nimi
walczą, a on wiedział, że jej piersi zmieściłyby się w jego dłoniach…
Miał wrażenie, że jego nagłe uczucie dyskomfortu jest widoczne jak na
dłoni, więc skrzyżował nogi.
Problem polegał na tym, że Samantha miała na sobie zupełnie
nieodpowiednią suknię z fioletowego muślinu i różowej satyny. Guwernantki
nie ubierały się w ten sposób. Nie uczyły z takim entuzjazmem. Nie całowały…
jak zaskoczone dziewice, wkładając w to pasję i drżąc. Samantha nie powinna
być guwernantką. Powinna zostać hurysą, kurtyzaną albo… żoną.
Wbił wzrok w podłogę. Żoną. Innego mężczyzny. Nie jego. Nie spełniała
żadnego z kryteriów z jego listy. Nie znał jej pochodzenia. Nie znał jej rodziny.
Znał jej temperament i nie można było powiedzieć, że była spolegliwa. Było
oczywiste, że nic ich nie łączyło. A jednak… mogłaby być odpowiednią żoną
dla niego.
Absurd. Sprowadził tu Teresę z zamiarem przekonania się, czy pasuje do
jego rodziny, a zamiast tego rozmyślał o Samancie. Czy postradał rozum? Co
więcej, jego uwagę przez większą część czasu powinna zajmować sprawa lady i
lorda Featherstonebaugh. Mógł się nią zajmować i w tym samym czasie zalecać
się do lady Marchant. Nie było to możliwe, gdyby chciał zalecać się do
Samanthy.
Do cholery, pożądanie sprawiło, że ledwie mógł ustać.
Uniósł wzrok i uświadomił sobie, że Samantha i dzieci mu się
przyglądają.
- Czy nie zgadza się pan ze mną, pułkowniku? - spytała Samantha, trochę
za słodko.
Już nie unikała jego wzroku; patrzyła wprost na niego, a jej spojrzenie
przeszywało go na wskroś.
Spojrzał na dzieci. Nie mógł się przyznać, że nie słuchał. To podważyłoby
autorytet Samanthy. Jednakże nie mógł zgodzić się z nią, nie wiedząc, o czym
mówiła. Starannie dobierając słowa, powiedział:
- Zastanawiałem się po prostu, skąd takie wnioski.
- Że jej wysokość królowa Elżbieta była jednym z najwybitniejszych
taktyków w historii Anglii? - Samantha spytała, biorąc się pod boki. - Czy ma
pan jakiś argument przeciw temu twierdzeniu?
- Nie, nie! Zgadzam się. Po prostu uważam, że jak wielu naszych
wybitnych przywódców, swoją wielkość zawdzięcza rozważnemu dobieraniu
doradców, słuchaniu ich rad i postępowaniu zgodnie z nimi. A poza tym, jak
wielu naszych wspaniałych przywódców, czasami postępowała tak, jak uważała
za stosowne.
- Słuszna uwaga, pułkowniku! - Samantha posłała mu uśmiech. - Królowa
Elżbieta była monarchą absolutnym, a jednak nie była tyranem, jak wielu
naszych królów.
Odwzajemnił uśmiech. Na jej policzkach pojawił się rumieniec. Gdy
wpatrywali się w siebie, w klasie zapanowała cisza. Dwoje ludzi niemających ze
sobą nic wspólnego, a jednak połączonych niewidzialną nicią.
Wtedy Emmeline spytała:
- Ojcze, czy zostaniesz także na matematyce?
Wziął się w garść, podszedł do Emmeline i przykląkł przy niej.
- Dlaczego na matematyce, Emmeline?
- Bo odejmowanie jest trudne.
- Nie dla ciebie. - Starając się, aby usłyszały go pozostałe dziewczynki,
szepnął: - Jesteś moją najmądrzejszą córką.
- Nie jest - krzyknęła Kyla.
Wyciągnął ramiona i dziewczynki przytuliły się do niego. Od lat już tak
się nie przytulali, okazując sobie rodzinne uczucia, od tak dawna, że pamiętał,
jak Mary uśmiechała się, patrząc na nich. Tym razem, gdy uniósł głowę,
zobaczył Samanthę, i czuł się z tym dobrze. Mary polubiłaby Samanthę - za jej
dobroć, dyscyplinę, miłość do dzieci.
Gdy przytulił już każdą z dziewczynek z osobna i wszystkie razem,
zapewniając Kylę, że jest jego najmądrzejszą córką, poza Henriettą, i Vivian, i
Agnes i Marą - i Emmeline - podszedł do Samanthy i ukłonił się przed jedyną
guwernantką, której udało się przechytrzyć jego córki.
- Świetnie pani sobie radzi, ucząc moje dzieci.
Patrzyła na niego z dziwną powagą.
- Dziękuję, pułkowniku. To sama przyjemność.
Ogarnął wzrokiem dziewczynki.
- Czy wasze sukienki są już gotowe?
Wszystkie usiłowały mówić jednocześnie. Uciszył je i wskazał na Agnes.
- Jeszcze nie całkiem, ojcze, ale prawie - odpowiedziała. - Ciągle mamy
przymiarki.
- To takie nudne - odezwała się Henrietta.
- Powiem szwaczkom, żeby natychmiast przestały, ponieważ moja córka
jest znudzona.
- Nie! Nie, udaję, że jestem księżniczką, która idzie na bal, i nie myślę o
tym. - Henrietta wydęła wargi. - No, chyba że ukłują mnie igłą.
Wszystkie dziewczynki przytaknęły.
- Nie mogę się doczekać, kiedy was w nich zobaczę. A teraz pójdę
zaplanować przyjęcie, a wy będziecie uczyć się matematyki. - Pogłaskał po
policzku Emmeline, potem Agnes i, zanim zdążył pomyśleć, Samanthę.
Samantha odsunęła głowę.
- Pułkowniku Gregory, nie jestem jedną z pańskich córek.
Jej ruch, reprymenda rozzłościły go.
- Z pewnością bym pani z nimi nie pomylił. - W jego spojrzeniu pojawił
się żar ostatniej nocy.
Zarumieniła się, ale zacisnęła mocno usta i spojrzała mu w twarz. Kobietę
można było zniewolić tylko najsłodszą bronią.
- Życzę pani miłego dnia, panno Prendregast. Dzieci. - Przeszywając ją po
raz ostatni spojrzeniem, wyszedł na taras.
Jedną z jego córek? Z pewnością nie!
Rozdział 14
Jak William się spodziewał, Teresa usadowiła się pod markizą. I jak
obiecała, zorganizowała na tarasie centrum przygotowań do przyjęcia. Na stole
rozłożyła przed sobą listy gości z zapiskami i tabelkami. Pod ręką trzymała
dzwonek do wzywania służących, którzy pojawiali się, aby przyjąć polecenia i
zdać relację z tego, co już zrobili. Obok stał wazon z białymi, różowymi i
czerwonymi goździkami. William stwierdził, że Teresa byłaby świetnym
generałem.
Byłaby dobrą żoną dla niego.
- Williamie, nareszcie! - Uśmiechając się na powitanie, wyciągnęła ku
niemu ręce.
Ucałował je z galanterią. Od razu je cofnęła i chwyciła pióro.
Najwyraźniej jej przeszkadzał.
Zanurzywszy stalówkę w atramencie, napisała kilka słów, a potem
oznajmiła:
- Zdecydowałam. Na trawniku pomiędzy domem i jeziorem rozstawię
namioty, a jeśli pogoda pozwoli, będziemy podawać tam lunch przez trzy dni. -
W swojej żółtej porannej sukience i rozłożystym czepku wyglądała świeżo i
pogodnie. Na jej ustach błąkał się lekki uśmiech, ale oczy miały ostry wyraz.
- Namiot na trawniku. - To był najgłupszy pomysł, jaki kiedykolwiek
słyszał. - Dlaczego, skoro mamy odpowiednią jadalnię?
Skrzywiła się surowo.
- Chyba nie oczekujesz, że będziemy tam spożywać każdy posiłek. To
byłoby nudne. Nie, ogród będzie urozmaiceniem, którego potrzebujemy, a poza
tym pikniki są w modzie.
- A więc urządzimy piknik. - William do późna w nocy jeździł konno po
okolicy, szukając zdrajców. Nie miał cierpliwości odwodzić Teresę od jej
szalonych pomysłów, nie mógł jednak okazać jej zniecierpliwienia, chociaż miał
na to ochotę. W końcu oddawała mu wielką przysługę. - Chcę zrobić wrażenie
na moich gościach.
Na lady i lordzie Featherstonebaugh.
- Oczywiście, że zrobisz, mój drogi. To twoje pierwsze przyjęcie od
bardzo dawna. - Poklepała go po dłoni, uśmiechnęła się i wróciła do listy gości.
- Pierwszego dnia przygotujemy na ich przyjazd pożywny posiłek, aby mogli się
dobrze poczuć po podróży. Ustawimy krzesła, oczywiście, ale tylko kilka, i
żeby byli zmuszeni ze sobą rozmawiać. Tego samego wieczoru urządzimy
nieformalne spotkanie. Będzie pokój do kart i gier, a także do słuchania muzyki.
Panie będą mogły grać…
- Nie zapominaj o dzieciach.
- Nie. Jak mogłabym o nich zapomnieć? - Uśmiechnęła się z fałszywym
entuzjazmem. - W tym czasie dzieci gości mogą grzecznie się uśmiechać.
Później, jeśli zechcą, tańce i kolacja o północy.
Brzmiało to, jak przyjęcie w każdym innym domu, gdyby nie te namioty;
jednak nie był na tyle głupi, by powiedzieć to głośno.
- Bardzo nietypowe.
- Dziękuję. Drugiego dnia rozstawimy stoły i krzesła i podamy posiłek.
Mam nadzieję, że będzie ciepło.
- Jeśli tak zarządzisz, na pewno będzie. - Nawet Bóg nie mógł pomieszać
Teresie szyków w kwestii rozrywki.
- Dziękuję! Cóż za urocza myśl. - Ledwie zwracała na niego uwagę. -
Podamy łososia w galarecie, sery, dziczyznę na zimno i lód… tak się cieszę, że
masz pomieszczenie na lód, mój drogi.
- W tych okolicznościach jest bardzo przydatny. Nie zapominaj, że moje
dzieci chciałyby zaprezentować swoje umiejętności.
- Och, kochanie.
Nie wydawała się tak entuzjastycznie nastawiona, jak by sobie tego
życzył. Nadal nie nauczyła się ich imion i nie udało się jej porozmawiać z żadną
z dziewcząt. Czyżby Teresa nie lubiła dzieci? To stanowiłoby wielką przeszkodę
w jego planach, aby się z nią ożenić. Spojrzała w swój plan.
- Nie ma dla nich czasu. Może… późnym popołudniem, tuż przed
podaniem herbaty. Potem goście pójdą się przebrać. Tego wieczoru urządzimy
bal.
Pomyślał, że być może powinien wyrazić swój entuzjazm. Zamiast tego
ledwie powstrzymał się od westchnięcia. Zabawa wymagała nieludzkiej pracy, a
jego ludzie będą patrolować drogi bez niego.
- Już zamówiłam orkiestrę - powiedziała Teresa. - Przyjedzie z Yorku.
Miał nadzieję, że królowa Wiktoria doceni jego wysiłki, aby zapewnić jej
królestwu bezpieczeństwo, ponieważ kosztowało go to majątek. Teresa chyba
czytała w jego myślał, bo powiedziała:
- Kochanie, twoja twarz ma taki dziwny wyraz. Pamiętaj, że od trzech lat
nie urządzałeś przyjęć, więc pomyśl, iż to przyjęcie musi nadrobić stracony
czas.
- Tak, a później każde następne przyjęcie będzie musiało być większe.
Wyciągnęła goździk z wazonu, urwała łodyżkę i wsunęła kwiat w klapę
jego marynarki. Położyła mu dłoń na piersi i spojrzała w oczy.
- Większość mężczyzn nie zdaje sobie z tego sprawy. Dotknęła go.
Mówiła przymilnym głosem. Jednak nie doświadczał poruszenia, które
ogarniało go na dźwięk głosu Samanthy. Samantha ze swoimi ciętymi
odpowiedziami, ciętymi uwagami i… słodkimi ustami, i smukłym ciałem.
- Oczywiście - powiedział mrukliwie, chociaż nie bardzo wiedział, z czym
się zgodził.
- Nie martw się balem. Będzie wielki i wspaniały.
- Nie martwię się balem.
Martwił się, że lord i lady Featherstonebaugh nie wpadną w pułapkę,
którą na nich zastawiał.
- I tak trzymać! Urządzimy o północy kolację. Ostatniego dnia… znowu
przekąski w namiotach albo może na tarasie, a potem odjadą.
Skończyła. Wreszcie.
- Brzmi wspaniale. Nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć. - Chociaż
nie miał ochoty na więcej przyjęć i rozmów takich, jak ta… jeśli miała zostać
jego żoną, jak planował. - Upewnij się, że będzie dużo miejsc do poufnych
rozmów, gdzie mężczyźni będą mogli się zrelaksować i porozmawiać o
interesach lub przyjemnościach.
- Tak. Tak, oczywiście. Jednak na tym przyjęciu nie będzie wiele
przyjemności, Williamie, będzie więcej mężczyzn niż kobiet. - Postukała
paznokciami w blat stołu. - Znacznie więcej mężczyzn niż kobiet.
- Tak. Tak, wiem. - Jednak tylko mężczyźni zajmowali stanowiska w
Biurze Bezpieczeństwa Wewnętrznego i w wojsku. Tylko mężczyźni przyciągali
ważnych szpiegów. A zawodowi żołnierze bardzo często nie byli żonaci. - Nie
znam zbyt wielu kobiet. Zaprosiłem wszystkich sąsiadów z córkami.
- Dlatego byłoby lepiej, gdybyś poczekał z ustalaniem listy gości na mój
przyjazd. - Teresa starała się zapanować nad poirytowaniem. - Co się stało, to
się nie odstanie. Kilka samotnych kobiet będzie cieszyć się zainteresowaniem
panów.
To dziwne. Wydawało się, że Teresa kocha jego dom, jego ziemie i jest
nim zainteresowana. A jednak jakoś nie pasowała do Silvermere. Świeciła jak
diament, za każdym razem ukazując inne oblicze, ale nie wiedział, które z nich
jest prawdziwe. Zastanawiał się - jakie tajemnice skrywała, że tak bardzo się
pilnowała?
I dlaczego w ogóle go to obchodziło? Wszystkie powody, dla których
uważał ją za odpowiednią dla siebie partię, były nadal aktualne. Pochodziła z
jego sfery, miała wdzięk, była dobrą gospodynią, świetnie się ubierała i mogła
wprowadzić jego córki do towarzystwa. Tracił swój czas, próbując zrozumieć
kobiety. Nie udało się to jeszcze żadnemu mężczyźnie. A jednak na tym właśnie
polegał problem. Od czasu, gdy poznał Samanthę, czasami wydawało mu się, że
ją rozumie. A nie mieli ze sobą nic wspólnego.
Musiał przestać rozmyślać o takich głupstwach. Dał znak służącemu, a
później spytał Teresę:
- Czy jadłaś już śniadanie?
- Tak, ale możesz sobie coś zamówić, jeśli chcesz. - Spojrzała na niego
ostro. - Chociaż nigdy nie sądziłam, że jesteś takim śpiochem. Czy znowu
wychodziłeś zeszłej nocy?
Przystała na jego hulanki, więc uznał, iż może się przyznać:
- Wyszedłem około jedenastej.
- A nie przed jedenastą? - Wzięła pióro, zamoczyła je dwukrotnie w
atramencie, a potem rzuciła je na stół. Upadło na jedną z jej list, tworząc
wielkiego kleksa, ale nie zwróciła na to uwagi. - Williamie! Muszę to
powiedzieć!
- Oczywiście, moja droga. O co chodzi?
- Wiem, jak bardzo żołnierze cenią sobie dyskrecję, i wiem, że to, co
powiem, będzie niedyskrecją, ale dotyczy to twoich dzieci.
Słuchał jej uważnie.
- O co chodzi?
- Zeszłej nocy nie mogłam spać. Usłyszałam głosy w korytarzu. Wyszłam
na zewnątrz i zobaczyłam pannę Prendregast - rozmawiającą z mężczyzną.
Spędził wiele lat w armii, negocjując z nieufnymi tubylcami, mając do
czynienia z aroganckimi, głupimi oficerami. Nauczył się ukrywać swoje myśli,
ale nigdy wcześniej ta umiejętność nie była tak przydatna jak teraz.
Rozmawiającą? Czy widziała, że Samantha rozmawiała z mężczyzną? Z nim? A
może widziała, jak Samantha całuje się z mężczyzną? Z nim?
Ale jeśli Teresa widziałaby ich całujących się, powiedziałaby o tym. Nie
miała żadnego powodu, żeby unikać tego tematu.
A on z pewnością nie powtórzy już tego doświadczenia, bez względu na
to, jak bardzo było ono przyjemne. Szanował pannę Prendregast. Może była
uparta, zawzięta i pyskata, ale była również oddana jego dzieciom. Powinna
dostać nagrodę za to, że była pyskata zeszłej nocy, a on nie mógł uwierzyć, jak
bardzo był ślepy.
- Ja byłem tym mężczyzną. Agnes źle się czuła i poszła do panny
Prendregast. Byłem zły i mieliśmy ostrą wymianę zdań. - I coś jeszcze, ale
nawet jeśli Teresa o tym wie, nie będzie go oceniać. Zapewniła go o tym.
- Mój Boże! Czy chcesz powiedzieć, że panna Prendregast nie ma dla
siebie nawet wieczorów?
Teresa zaskoczyła go. Sądził, że skrytykuje pannę Prendregast za
niestosowne zachowanie. Zamiast tego zastanawiała się nad niedogodnościami
życia panny Prendregast.
- Mam zasadę, że dzieci kładą się o dziewiątej i zostają w łóżkach.
- Najwyraźniej panna Prendregast oczarowała je tak bardzo, że bez
żenady zakłócają jej czas wolny.
Tak. Nie mógł się z tym nie zgodzić.
- Biedna panna Prendregast! - Teresa potrząsnęła głową i westchnęła. -
Dzieci będą przychodzić do jej sypialni za każdym razem, kiedy przyjdzie im na
to ochota. Nie boisz się, że ją stracisz? Mówi, że ukończyła Akademię
Guwernantek. Te panie mają duże wymagania. Nie musi zostawać w miejscu, w
którym ma tak mało prywatności.
Skrzywił się. Uwagi Teresy były słuszne i to nawet bardzo. Nie chciał,
aby Samantha była niezadowolona i może nawet wyjechała… oczywiście
wyłącznie dlatego, że odpowiednia guwernantka była na wagę złota.
- Niestety, panna Prendregast jest tak towarzyska, że obawiam się, iż
będzie przyjmować dzieci bez względu na to, co powiem.
- Jej maniery są nienaganne i cieszy się nieskazitelną reputacją. To urocza
kobieta. Urocza. Po prostu czarująca. - Teresa poklepała się po policzku w
zamyśleniu. - Może lepiej byłoby umieścić ją w jednym z domków dla gości,
gdzie miałaby więcej czasu dla siebie.
Odpowiedział bez zastanowienia.
- Nie.
- Dlaczego nie?
Ponieważ chciał mieć Samanthę pod swoim dachem.
Ujmując jego dłonie w swoje, Teresa spojrzała mu w oczy.
- Wiem, że tobie jest wygodniej mieć pannę Prendregast w pobliżu, na
wypadek gdyby któreś z dzieci się rozchorowało, ale musisz być w porządku
wobec tej biednej dziewczyny, mój drogi. Już jest chuda, a jeśli nie będzie
mogła spać w nocy, to obawiam się o jej zdrowie.
Zaniepokojony zapytał:
- Sądzisz, że jest chora?
- Nie, jestem pewna, że nic jej nie dolega, no cóż, wygląda zdrowo, gdy
prowadzi dzieci na próby śpiewu. A poza tym, jak powiedziałeś, jada solidne
posiłki. - Teresa przycisnęła dłonie do brzucha. - Ktoś mógłby pomyśleć, że ma
tasiemca. Więc nie sądzę, żebyś musiał niepokoić się o jej zdrowie. Pomyśl
raczej o jej samopoczuciu. Wiem, że podejmiesz słuszną decyzję.
Nie chciał tego przyznać, ale Teresa miała rację, a jego bezpośrednia
reakcja była nie na miejscu.
Ponadto nocami nie byłoby Samanthy w pobliżu, a on myślał o niej leżąc
samotnie w łóżku. To było niedopuszczalne, ponieważ adorował Teresę.
Samantha go rozpraszała i chociaż wierzył, że uda mu się pokonać to absurdalne
zauroczenie guwernantką, byłoby lepiej, gdyby widywał ją jak najrzadziej.
W końcu słyszał przecież o lordzie, który nie dalej jak w zeszłym roku
postradał zmysły i ożenił się ze swoją gospodynią, ale William nigdy nie
straciłby głowy dla kobiety. Zwłaszcza dla kobiety, która prawdopodobnie nie
pasowała do towarzystwa.
- Dziękuję, Tereso. Panna Prendregast jutro się przeprowadzi.
- Myślę, że tak będzie najlepiej. - Teresa uśmiechnęła się nieznacznie.
Wstał, ukłonił się i zamierzał odejść. Ale zatrzymał się.
- Przyszło mi coś do głowy. Sama powiedziałaś, że maniery panny
Prendregast są nienaganne.
Teresa obserwowała go uważnie.
- Tak powiedziałam.
- A więc panna Prendregast będzie kolejną kobietą na przyjęciu. Dzięki
temu będziemy mieli mniejszą przewagę mężczyzn. - A jemu pozwoli to
sprawdzić, jak Samantha zachowuje się wśród jego znajomych. - Cieszę się, że
przyszło mi to do głowy.
- Och, ja również.
Rozdział 15
- Psst…
Agnes uniosła głowę znad poduszki i spojrzała w ciemność.
- Vivian?
- To ja. Mogę się z tobą położyć?
Agnes uniosła kołdrę i Vivian zajęła miejsce obok.
- Co chcesz? - Nie bardzo miała ochotę spać z Vivian. Nadal krwawiła i
chciało jej się płakać, zwłaszcza gdy przypominała sobie, jak ojciec je dzisiaj
przytulał. Wracała wtedy pamięcią do czasów, kiedy żyła mama, ale to, jak tata
patrzył na pannę Prendregast niepokoiło ją. Vivian powiedziała śpiewnym
głosem:
- Wiem coś, czego ty nie wiesz.
Agnes zesztywniała. Czyżby Vivian domyśliła się, jak ciało Agnes ją
zawiodło?
- Ojciec lubi pannę Prendregast.
Agnes odetchnęła z ulgą. Nie chciała opowiadać Vivian o comiesięcznym
krwawieniu.
Wystarczyło jej, że musi się z tym uporać; nie miała już ochoty o tym
rozmawiać.
- Skąd o tym wiesz?
Vivian przykryła głowę kołdrą. Agnes zrobiła to samo.
- Ostatniej nocy, kiedy wszyscy spali poszłam siusiu i zgadnij, co
zobaczyłam w korytarzu?
- Co?
- Ojciec całował pannę Prendregast.
- Nie!
Nie, panna Prendregast była w łóżku z Agnes.
- Tak, mówię ci, że to widziałam.
Oczywiście, Agnes spała. Mocno spała aż do rana, gdy panna Prendregast
obudziła ją i odesłała do jej łóżka.
- Całował ją jak… no nie wiem… jak - Vivian nie mogła znaleźć
właściwego słowa.
Z rosnącym podekscytowaniem, Agnes podrzuciła jej słowa.
- Jakby ją lubił?
- Tak! A ona była w koszuli nocnej! - Vivian wydawała się zaszokowana.
- Co powinnyśmy zrobić?
Zawsze spiskowały, jak pozbyć się swoich guwernantek. Spiskowały w
łóżku, razem, z głowami pod kołdrą. Jednak teraz było inaczej. Inaczej i lepiej.
- Znaczy… zęby przepędzić pannę Prendregast? - Agnes spytała
niepewnie.
- Nie, głuptasie! Żeby sprawić, że tata się z nią ożeni!
Agnes ułożyła się wygodniej.
- Żebyśmy znowu mogli być rodziną.
- Tego bym chciała.
- Och, ja też.
Na korytarzu rozległy się zdecydowane kroki. Rozbłysło światło
pojedynczej świeczki i dziewczynki schowały się pod kołdrę. W drzwiach stała
gospodyni w czepku i koszuli nocnej, z groźnym wyrazem twarzy.
- Wystarczy tego knowania na jedną noc, dziewczęta. Czas iść spać. Jutro
jest wielki dzień i będę zmęczona, jeśli się dobrze nie wyśpię.
- Tak, psze pani. - Vivian wygramoliła się z łóżka. - Co będzie jutro?
- Jak to? Zostały już tylko dwa dni do wielkiego przyjęcia, oczywiście! -
Pani Shelbourn zabrała Vivian do jej łóżka, potem wróciła, żeby pogłaskać
Agnes po głowie. - Wszystko w porządku, kochanie?
W rzeczywistości pytała, czy Agnes potrzebuje czegoś w związku z
miesiączką. Panna Prendregast miała rację. Wszystkie kobiety były dla niej
bardzo miłe i wyrozumiałe, i Agnes nie przeszkadzało pytanie pani Shelbourn.
Sprawiała, że wszystko wydawało się takie oczywiste. Agnes potrząsnęła głową
i zamknęła oczy.
I zaczęła rozmyślać, jak doprowadzić do małżeństwa ojca z panną
Prendregast.
Wyglądało na to, że nikt nie wiedział, jaki był powód tego spotkania.
Samantha z pewnością nie miała na ten temat bladego pojęcia.
Służba ustawiła się wzdłuż ścian holu. Dzieci stały naprzeciwko, według
wzrostu. Samantha trzymała Kylę za rękę i wszyscy patrzyli na pułkownika
Gregory'ego.
Odziany w konserwatywny garnitur z granatowego materiału, patrzył na
zebranych ze środka holu. Dłonie trzymał wzdłuż ciała i przyglądał się stojącym
przed nim pracownikom.
- Zebrałem was tutaj z dwóch powodów. Po pierwsze, jutro przyjeżdżają
goście i chcę, abyście przyszli do mnie, jeśli zauważycie coś dziwnego.
Cokolwiek.
Samantha widziała już wiele przyjęć i znudzonych gości, a także co mogą
zrobić z czystej złośliwości, więc wiedziała, o co mu chodzi.
Mitten również wiedział, ale monotonnym głosem rzekł:
- Przepraszam, pułkowniku, ale czy mógłby pan na użytek świeżo
zatrudnionych służących wyjaśnić, co to mogłoby być?
- Nie byłbym zadowolony, gdyby goście pokradli srebra. - Pułkownik
Gregory zasępił się. - A niestety czasami…
Mitten i reszta służących pokiwała głowami.
- Co łączy się z drugim powodem. Zginął miniaturowy portret mojej
żony, który stał na moim biurku.
Samantha poczuła, że jej serce zamiera. Służący sapnęli i rozejrzeli się po
sobie.
- Wiem, że czasami zdarzają się wypadki, i zakładam, że podczas
sprzątania mógł zdarzyć się wypadek.
Wszyscy spojrzeli na pokojówkę, zajmującą się gabinetem pułkownika.
- Jeśli ktoś z was - ktokolwiek - złamał ramkę lub zrobił coś innego i nie
chce się do tego przyznać, zrozumiem to. - Pułkownik Gregory wyglądał jak
przywódca, wyprostowane ramiona, stopy razem, surowe, ale wyrozumiałe
spojrzenie niebieskich oczu. - Możecie przynieść mi portret i obiecuję, że nie
będzie żadnych konsekwencji. Albo zostawcie go na moim biurku i nie będę o
nic pytał. Jednak proszę, abyście go zwrócili. Jest dla mnie bardzo cenny.
Samantha rozejrzała się po ludziach, usiłując zidentyfikować sprawcę.
Służący byli milczący i spokojni albo milczący i podenerwowani. Dzieci miały
szeroko otwarte oczy i smutne miny; Agnes przyglądała się wszystkim, a Mara
zagryzała wargi.
Pułkownik Gregory również przyglądał się wszystkim i przez krótki
moment jego wzrok zatrzymał się na Samancie. Ale nie wyglądało na to, że
uważa ją za złodzieja. Nie, jego ciepłe spojrzenie mówiło coś zupełnie innego. A
przecież byli tu wszyscy. Z pewnością zauważyli, jak się zarumieniła. Spuściła
wzrok. Jednak jeśli zauważyli, to z pewnością wzięli ją za złodzieja. Pułkownik
Gregory podejrzewał, że ukradła jego torbę na alkohol, a nawet nie znał jej
przeszłości.
Wyprostowała się. Musiała pamiętać, kim i czym była.
Na schodach rozległ się hałas i wszystkie głowy zwróciły się w tamtą
stronę. Na ich szczycie stała lady Marchant, drobna i czarująca w porannej sukni
z ciemnoniebieskiego muślinu w srebrne kwiaty.
- Przepraszam. - Uniosła do ust dłoń w srebrnej rękawiczce. - Zakłócam
spotkanie robocze. Schodziłam na śniadanie.
- Bardzo dobry pomysł. - Pułkownik Gregory uśmiechnął się do niej, jak
do najdroższej przyjaciółki.
Samantha zacisnęła zęby. Musiała pozbyć się tej niezrozumiałej antypatii
do lady Marchant. Lady Marchant zdawała się nie wiedzieć o jej istnieniu, i
można to było z łatwością wytłumaczyć. Wiedziała tak samo dobrze jak
Samantha - najwyraźniej lepiej niż Samantha - że guwernantka nie jest dla niej
zagrożeniem jako dla potencjalnej żony pułkownika Gregory'ego. Samantha
wiedziała, że przez następny tydzień nie będzie miała zbyt wielu okazji
widywać lady Marchant czy pułkownika Gregory'ego, czy któregokolwiek z
gości. Chyba że będzie towarzyszyła dzieciom. A kiedy lady Marchant zajmie
miejsce żony Williama, zechce sprowadzić tu własną służbę. Z pewnością
zwolni młodą guwernantkę, a Adorna nie będzie mogła mieć pretensji, że
Samantha wróciła do Londynu z takiego powodu.
Więc lady Marchant mogła sobie pozwolić na to, by stać się
wybawicielką Samanthy. Samantha powinna być wdzięczna i wyzbyć się ochoty
parodiowania jej płynnego kroku i trzepotania rzęsami.
Pułkownik Gregory ciągnął dalej:
- Idź na taras, Tereso. Służący niedługo przyniosą ci śniadanie.
Lady Marchant zeszła z gracją po schodach i wyszła na taras, rozsiewając
wokół czar. Pułkownik Gregory zwrócił się ponownie do służby.
- To wszystko. Musimy pracować w zespole, żeby to przyjęcie się udało i
wiem, że możemy - razem. - Strzelił obcasami. - Rozejść się!
Samantha była poruszona tym, jak umiał wzbudzić w ludziach entuzjazm,
ale zarazem ten jego wojskowy styl rozbawił ją. Wszyscy szybko się rozeszli do
swoich zajęć. Zostało jeszcze sporo pracy przed przyjazdem gości. Zwłaszcza
kucharz sprawiał wrażenie człowieka, którego goni czas.
Samantha zaczęła prowadzić dzieci w stronę klasy, kiedy pułkownik
Gregory zawołał:
- Dzieci, zostańcie.
Dziewczynki zrobiły żołnierski „w tył zwrot” i czekały na rozkazy ojca.
Podchodząc do Samanthy, odezwał się cicho, tak żeby tylko ona mogła go
słyszeć.
- Panno Prendregast, czy ja panią bawię?
- Ależ skąd, pułkowniku.
- Śmiała się pani ze mnie.
Nie wiedziała, czy patrzeć na niego, czy za niego, czy na własne stopy.
Nadal pamiętała dotyk jego warg, jego napierające na nią ciało, i ledwie mogła
mówić z zażenowania i… - ach, dlaczegóż się nie przyznać? - …z powodu
przyjemności. Chciała stać obok niego, słuchać jego głosu, wyobrażać sobie, że
pragnie ją pocałować.
- Nie śmiałam się. Tylko… zachowywał się pan jak prawdziwy oficer.
- Jestem oficerem. Służyłem w Indiach i w górach przez ponad dziesięć
lat. Niektórych nawyków nie da się wyplenić. Czy to pani przeszkadza?
Spojrzała na niego rozbawiona.
- Obchodzi pana to, co myślę?
- Jestem wrażliwym człowiekiem. - Na jego wargach błąkał się uśmiech.
A może się z niej śmiał?…
Ściągnęła usta. Przy kolacji pomoże Kyli wylać mleko na jego spodnie.
Tak. Rozluźniła się. Taka zemsta była niewielka i niegroźna, ale niewątpliwie
przyjemna.
Odwracając się do dzieci, pułkownik Gregory powiedział:
- Idziemy do bawialni. Za mną.
I poprowadził je po schodach na piętro.
Samantha szła z tyłu za Agnes i z całych sił usiłowała nie widzieć, jak
spodnie opinają jego uda, a pośladki poruszają się przy każdym kroku.
Dziewczyny na ulicy czasami dobitnie komentowały wygląd i poruszanie się
męskiego ciała, ale Samantha zauważyła, że niewielu mężczyzn wartych było
uwagi. Nie zwracała więc na nich uwagi.
Pułkownik Gregory był wyjątkiem od tej reguły. Teraz nie mogła
oderwać od niego wzroku. Weszli na drugie piętro, gdzie znajdowała się
bawialnią. Dzieci poszły do pokoju, a Samantha podążyła za nimi.
Z bujanego fotela wstała drobna, mniej więcej pięćdziesięcioletnia,
kobieta. Miała okrągłą twarz, rumiane policzki i uśmiech, który wywoływał w
Samancie ciepłe uczucia. Dzieci uśmiechnęły się do niej, zaskoczone, ale
zadowolone. Pułkownik Gregory podszedł do uroczej kobiety, wziął ją za rękę i
podprowadził do Samanthy.
- Pani Chester, to jest panna Prendregast, nasza guwernantka.
- Ach, panna Prendregast, już pani jest sławna w Hawksmouth. - Pani
Chester dygnęła, a jej twarz pojaśniała. - Bo udało się pani poskromić te urwisy.
Ku zaskoczeniu Samanthy dzieci zaszurały nogami i roześmiały się.
- Pani Chester, a oto i moje urwisy… znaczy… córki. - Pułkownik
Gregory przedstawił każdą z dziewczynek, które kłaniały się po kolei, bacznie
przyglądając się pani Chester.
Pani Chester uśmiechnęła się jeszcze bardziej promiennie i klasnęła w
dłonie.
- A więc to wy jesteście tymi dzieciaczkami, które będę tulić w nocy do
snu.
Samantha spojrzała na pułkownika Gregory'ego i dostrzegła, że się
uśmiechał. Znowu poczuła ciepło; musiała przestać się rumienić za każdym
razem, gdy to robił.
- Jestem waszą nową nianią i będzie nam razem cudownie, obiecuję. - W
głosie pani Chester słychać było zadowolenie. - Nie opiekowałam się tak dużą
gromadką, od kiedy moje dzieci dorosły.
Dziewczynki jak na komendę spojrzały na ojca, który powiedział:
- Pani Chester zgodziła się być waszą nianią dopóty, dopóki będziecie jej
potrzebować. Zaopiekuje się wami, zwłaszcza w czasie przyjęcia, gdy panna
Prendregast będzie udzielać się towarzysko.
Zapadła cisza. Wszystkie dziewczynki wpatrywały się w Samanthę. Oczy
Henrietty były pełne smutku.
- Och, panno Prendregast, musi pani iść na przyjęcie. - Agnes spojrzała
wymownie na Vivian - z tatą.
Oczy Vivian były zaś okrągłe ze zdziwienia.
- Właśnie tak! Będzie pani tańczyć. Z tatą.
- Będzie pani ozdobą przyjęcia. - Agnes położyła rękę na ramieniu ojca. -
Nie sądzisz, ojcze, że panna Prendregast będzie najpiękniejszą damą na
przyjęciu?
- Wszystkie damy będą śliczne - odparł dyplomatycznie William, ale
spojrzał na Samanthę z takim oczekiwaniem, że zadrżała.
To dziwne zauroczenie między nią a pułkownikiem mogło być zabójcze
dla jej serca. Ale odzyskała trzeźwość myślenia. Była znaną złodziejką, córką
złodziejki - kobiety, która miała niepohamowany temperament. Na Boga! Nie
chciała brać udziału w tej fecie.
- Pułkowniku, nie mówi pan poważnie. Pańscy goście nie będą
zachwyceni, wiedząc, że zadają się z guwernantką.
- Moi goście są na tyle dobrze wychowani, że nie będą nikogo
krytykować.
- Panno Prendregast, będzie pani najpiękniejszą damą na przyjęciu -
odezwała się Mara.
- Dziękuję, kochanie. Ale… jestem tylko guwernantką.
To znaczy złodziejką. Do tego jednak nie mogła się przyznać. Obiecała to
Adornie, a poza tym nie chciała, aby William o tym wiedział. Nie teraz. Nigdy.
Mara objęła się ramionami.
- Będzie pani jak kopciuszek. Pójdzie pani na bal i wyjdzie za mąż za
księcia.
- Tak, panno Prendregast, znajdzie pani swoją prawdziwą miłość -
powiedziała Vivian.
- Mam nadzieję, że nie - odparła Samantha. - Nie mam czasu na miłość.
Agnes i Vivian wymieniły przebiegłe uśmieszki.
- Większość gości na przyjęciu to będą moi przyjaciele z wojska - wtrącił
pułkownik nieco zniecierpliwiony. - Będzie wielu synów ze szlacheckich
rodzin, a nawet kilku mężczyzn, którzy zdobyli swoją pozycję ciężką pracą.
Jednak będą narzekać na brak towarzystwa kobiet i pani jest naszym remedium.
- Proszę pana, moje pochodzenie nie jest wystarczające, aby moje
towarzystwo mogło zadowolić nawet młodszego syna oficera niższej rangi.
Zniecierpliwione spojrzenie pułkownika Gregory'ego wywołało u niej
dreszcz i tym razem był to dreszcz nieprzyjemny.
- Panno Prendregast, proszę się nie niepokoić. Będzie pani po prostu
osobą przy stole.
- Dobrze. Tylko proszę nie mówić, że pana nie ostrzegałam.
- Słucham? - warknął. - Nie dosłyszałem pani.
- Nic, proszę pana.
Przeszył ją pełnym zniecierpliwienia wzrokiem.
- Dziewczynki, zostawiam was z panią Chester, abyście mogły się
poznać. - Mocno chwycił Samanthę za ramię. - Panna Prendregast pójdzie ze
mną i zapozna się ze swoimi nowymi obowiązkami. Popchnął ją przed siebie.
- Proszę zaczekać! - odezwała się Samantha. Nie posłuchał jej. Rzuciła
przez ramię: - Dziewczynki mają o trzeciej przymiarkę sukienek.
- Zajmę się tym - odpowiedziała pani Chester.
- Muszą ćwiczyć grę na pianinie i śpiew.
- Dopilnuję tego.
- Nowe buty Kyli są za małe. Mają przysłać nowe.
- Proszę się nie martwić, panno Prendregast. Dzieci i ja wszystkim się
zajmiemy.
Pułkownik Gregory wyciągnął ją na korytarz i zamknął drzwi do
bawialni. Strząsnęła jego rękę.
- Nie ma potrzeby traktować mnie jak krnąbrne dziecko.
- Tylko wtedy, kiedy pani się tak zachowuje.
- Jestem odpowiedzialna za dzieci.
- Zwalniam panią czasowo z tej odpowiedzialności.
Zaczęła coś mówić. Powstrzymał ją ruchem ręki.
- A plan zostawiłem pani Chester. Czy pani myślała, że o tym zapomnę?
Oczywiście. Musiała o tym pamiętać. Ta rodzina nie należała do niej.
Miała tylko uczyć dzieci, a potem pójść swoją drogą.
Krocząc przed nim dumnym krokiem, powiedziała:
- Byłoby lepiej, gdybym pełniła swoje obowiązki przynajmniej do czasu,
aż…
- Aż skończy się przyjęcie?
- Tak. Moje pochodzenie…
- Bez względu na pani pochodzenie, lady Bucknell z pewnością nauczyła
panią, jak zachowywać się z godnością i wdziękiem. - Zszedł za nią po schodach
na drugie piętro. - Czy sądzi pani, że przypisałbym jej taką rolę, gdybym nie
obserwował pani przy posiłkach? Podczas lekcji? Podczas rozmów? Czy
naprawdę tak uważnie się jej przyglądał?
- Pan nie rozumie. - Usiłowała wyjaśnić mu, bez wdawania się w
szczegóły. - Zdarzało się, że traciłam pracę ze względu na swoją przeszłość.
- I zyskała pani pozycję osoby zajmującej wolne krzesło ze względu na
sytuację obecną. - Wyglądał na zadowolonego ze swojej uwagi. - Ponadto
przeprowadzi się pani z posiadłości do domku dla gości.
- Słucham? - Spojrzała w stronę swojego pokoju i zobaczyła służących
wynoszących jej kufer. - Nie może pan tego zrobić. Do kogo przyjdą dzieci, jeśli
zachorują?
Znała odpowiedź w momencie, gdy zadała pytanie. Mimo to
odpowiedział.
- Dlatego właśnie zatrudniłem panią Chester. Lady Marchant słusznie
zauważyła, że jeśli dzieci będą panią odwiedzać w dzień i w nocy, nie będzie
pani miała czasu dla siebie.
- Lady Marchant…
Nie mogła powiedzieć, by lady Marchant nie była przebiegłą intrygantką.
- Lady Marchant jest bardzo troskliwa - dokończyła bez przekonania.
- Poza tym potrzebujemy sypialni dla jednej z samotnych pań, które
przybędą na przyjęcie.
- Domek dla gości wydaje się taki… oddalony. - A ona chciała zostać
tutaj, blisko niego, chociaż sama nie wiedziała dlaczego.
- Wolałbym, aby nie negowała pani spraw, których pani nie rozumie -
powiedział oschle.
- Rozumiem. Wyrzuca mnie pan z mojej sypialni.
- Tak. Ponieważ nie może pani tu zostać i wystawiać na próbę mego
kręgosłupa moralnego. Nie jest aż tak silny, jak bym chciał, zwłaszcza gdy
chodzi o panią. - Mówił beznamiętnie, ale jego słowa przypomniały o
pocałunku. O namiętności. Cudowne, wszechogarniające uczucie wspólnoty,
które rosło samo z siebie i żądało więcej.
- Och. - Poruszyła ustami, ale głos uwiązł jej w gardle.
- Clarinda będzie mieszkać z panią w domku dla gości. Żaden z gości nie
będzie pani niepokoić. Będzie pani dobrze strzeżona. - Pogłaskał ją po
podbródku, co wywołało u niej gęsią skórkę, a jego gorące spojrzenie sprawiło,
że miała ochotę zatopić się w nim.
Jednak go odepchnęła.
Odsuwając rękę, z obawą spojrzał na swoje palce. Potem z taką samą
obawą spojrzał na Samanthę.
- Jak pani widzi, panno Prendregast, ta przeprowadzka będzie dla naszego
wspólnego dobra, więc zgodzi się pani na nią z wdzięcznością i bez oporu.
Najwyraźniej jej nie ufał. A dlaczego? Ponieważ nie pochodziła z jego
klasy i obawiał się, że używając swoich sztuczek, postawi go w niezręcznej
sytuacji. Powiedziała mu, że mężczyźni jej nie interesują; on, jak każdy
mężczyzna, uważał, że trudno mu się oprzeć.
Bardzo dobrze. Swoim zachowaniem okaże mu wyraźnie swoje uczucia.
- Jestem wdzięczna za pańską troskę i z przyjemnością się przeprowadzę.
Zamierza pan poślubić lady Marchant. - I nerwy jej puściły. - A ja nie
chciałabym obudzić się z ręką w pudełku z ciastkami
Z wielką irytacją powiedział:
- Nie jestem ciastkiem.
- Właśnie.
- Proszę za mną. - Znowu chwycił ją za ramię i wyprowadził z domu.
Rozdział 16
Lady Marchant siedziała na jednym z krzeseł pod markizą na tarasie. Jej
blada skóra była bez skazy. Brązowe włosy miała uczesane w idealny kok, z
loczkami po bokach głowy. Popijała herbatę z filiżanki, potem niemal
bezgłośnie odstawiła ją na spodeczek i uśmiechnęła się do Samanthy.
- A oto i nasza mała guwernantka, która uzupełni liczbę gości. Mam
nadzieję, że docenia pani zaszczyt, jaki panią spotkał ze strony pułkownika
Gregory'ego.
William odsunął krzesło i Samantha usiadła na nim.
- Nie umiem wyrazić swojej wdzięczności.
Słysząc oschły ton Samanthy, lady Marchant zamrugała.
- Obawiam się, że goście będą zdegustowani moim pochodzeniem.
William również usiadł.
- Jest pani rozsądną młodą kobietą! - Pochwaliła ją lady Marchant. - Ja
również mówiłam ci o swoich obawach, Williamie.
- Znam tych ludzi. Są rozsądni i zwyczajni. Będą chcieli zrelaksować się
w towarzystwie pięknych, czarujących kobiet. - Przeniósł wzrok na Samanthę i
przyglądał się jej, oceniając ją w myślach.
Nie miała jednak pojęcia, co oceniał. Ciągnął dalej:
- Jak sama stwierdziłaś, Tereso, panna Prendregast jest piękna i czarująca.
- To prawda - powiedziała lady Marchant. - Obawiam się jednak o nią.
Nie chciałabym, aby czuła się… niezręcznie. Nie na miejscu.
Kogo lady Marchant próbowała oszukać? Chciałaby, żebym czuła się
niezręcznie i nie na miejscu - pomyślała Samantha. I powiedziała:
- Zdarzało mi się wcześniej poznawać porządnych mężczyzn - gdy kradła
ich portfele - i muszę stwierdzić, że nie różnią się od mężczyzn o złym
charakterze. - Szeroko otwartymi oczami spojrzała na Williama. - Równie łatwo
nimi manipulować.
Pochylił się do przodu.
- Czy uważa pani, że łatwo mną manipulować, panno Prendregast?
Otwarcie spojrzała mu w oczy.
- Nie byłam zainteresowana na tyle, aby próbować, pułkowniku Gregory.
Najwyraźniej nie wyczuwając napięcia między Samanthą i Williamem,
lady Marchant zaśmiała się gardłowo.
- Nie wszystkie kobiety są tobą tak zainteresowane, jak ja, Williamie.
Panno Prendregast, manipulowanie mężczyznami ma sens, gdy oni nie zdają
sobie z tego sprawy.
- Pozwalamy, abyście myślały, że wam się udaje - rzucił ostro William.
Samantha ledwie hamowała swoje zirytowanie lady Marchant i jej
„filozofią”.
- Chodzi o to, aby nie znaleźć się w sytuacji, w której trzeba przejmować
się mężczyznami. Kobieta niezależna jest w idealnym dla siebie położeniu.
Lady Marchant znowu zamrugała.
- Jest pani tak cudownie świeża, panno Prendregast. Chylę czoła przed
pani niezależnością. To takie odpowiednie dla służby. Czy nie przyklaskujesz
jej, Williamie?
- Oczywiście. - W jego tonie słychać było sceptycyzm. - To rzadkość, aby
kobieta chciała stawić czoło zimnemu, okrutnemu światu samotnie.
- Tylko taka, która przekonała się, jak bardzo samotna jest kobieta, gdy
ma u boku obojętnego partnera.
Lady Marchant ożywiła się.
- Czy była pani zamężna, panno Prendregast?
- Nie. I nie zamierzam.
- Bardzo ożywcze. - Lady Marchant oparła się o tył krzesła. - Sądzę…
William przerwał jej.
- Kobieta, która twierdzi, że nie chce związku z odpowiednim partnerem,
musi być pozbawiona uczuć lub kobiecości.
Cóż za nieznośny mężczyzna!
- Uważa pan, że nie jestem kobieca? - spytała Samantha.
- Lubi pani dzieci - odparł William. - Czy nie chciałaby pani mieć kiedyś
własnych?
Nie była to odpowiedź na jej pytanie, ale Samantha nie mogła
powstrzymać się od zareagowania na jego szyderstwo.
- Bardzo chciałabym mieć dzieci, pułkowniku Gregory, ale do tego
potrzebny jest mąż, a to nie najlepszy element rodziny.
- Williamie, naleję ci wody. - Lady Marchant chwyciła dzbanek i po raz
pierwszy zachowała się niezdarnie, wylewając kilka kropel na spodnie
pułkownika.
Samantha ledwie powstrzymała się od śmiechu, widząc zaskoczenie i
oburzenie malujące się na twarzy Williama. Bez wątpienia wiedział, tak samo
jak Samantha, że lady Marchant zrobiła to umyślnie. Jednak nie mógł zbesztać
jej za niezgrabność. Kiedy zaczęła go przepraszać, starł wodę i stwierdził, że nic
się nie stało.
Prawdę powiedziawszy, Samantha cieszyła się, że coś przerwało ich
wymianę zdań. Tak bardzo zaangażowała się w spór z Williamem, że serce bilo
jej szybciej i miała przyspieszony oddech. Ale dlaczego? Był tylko mężczyzną.
Mężczyzną, który ją pociągał, to prawda, i przyznawała się do tego. Ale także
mężczyzną, który być może chciał ją wykorzystać, jak ojciec wykorzystywał
matkę. A ona, Samantha, była zbyt dumna, aby pozwolić jakiemukolwiek
mężczyźnie bawić się jej godnością. Biorąc szklankę, którą lady Marchant
napełniła dla niej wodą, Samantha wzniosła toast.
- Dziękuję, pani.
- No dobrze. - Lady Marchant usiadł wygodniej. - A teraz muszę
pomyśleć. Prendregast. Prendregast. Mam wrażenie, że znam to nazwisko.
Samantha zacisnęła dłonie. Jeśli lady Marchant znała to nazwisko, jej
pobyt w tym domu, a także praca guwernantki skończyły się, zanim na dobre się
zaczęły.
- Czy pochodzi pani z Prendregastów z Somerset? - Lady Marchant
przyglądała się Samancie uważnie. - Wydawało mi się, że znam ich wszystkich,
ale pani nie pamiętam.
Zaczęło się wypytywanie, które będzie się ciągnąć przez cale przyjęcie.
- Pochodzę z Londynu, proszę pani.
Samantha wiedziała, że taka odpowiedź nie zadowoli lady Marchant.
- Tylko z Londynu?
- To dziewczyna z miasta, która boi się wszystkiego, co wiąże się z
przyrodą. Boi się, że mogą na nią spaść góry. - William machnął ręką w stronę
Devil's Fell. - Że może ją ugryźć wąż albo pożre potwór z jeziora.
Samantha uniosła dłoń do szyi.
- Skąd pan wie o potworze z jeziora?
Odchylił głowę w tył i roześmiał się, a Samantha uświadomiła sobie, że
nic nie wiedział o potworze. Zgadywał i udało mu się.
- Potwór z jeziora? - odezwała się lady Marchant pytającym tonem. -
Kochanie, pani musi chyba żartować.
- Oczywiście, że żartuję.
Nagle Samantha poczuła, że jego stopa dotyka pod stołem jej stopy, i to w
obecności kobiety, którą - jak uważali wszyscy - zamierzał poślubić.
Samantha lubiła znać swoje miejsce. Lubiła znać zasady, ponieważ
nauczyła się, że karą za łamanie zasad było poniżenie i wygnanie. A teraz
pułkownik Gregory łamał zasady. Chociaż nie mogła uwierzyć, że mężczyzna
wyznający tak surowe zasady moralne, mógł im się sprzeniewierzyć. Może znał
jeszcze inne zasady. Może je zmieniał. Nie wiedziała, na czym stoi. Wsunęła
stopy pod krzesło.
- To miejsce jest przerażające, pułkowniku.
- Nauczymy panią je kochać.
Wydawał się pewny siebie; obrzydliwa cecha mężczyzn. Wskazując na
szczyty, Samantha powiedziała:
- Wszystko jest zbyt duże. Jeziora są niebieskie, a nie brązowe. Powietrze
jest tak czyste, że nie mogę go dostrzec.
- To dlatego, że nie ma tutaj pyłu kopalnianego - wyjaśniła lady
Marchant.
Pułkownik Gregory zamrugał do Samanthy i przez moment połączyło
ich… och, jak to nazwać?… może koleżeństwo?
Wtedy lady Marchant uświadomiła sobie, co powiedziała Samantha, i
zaśmiała się sztucznie.
- Och. To żart. Zabawny. No, ale skąd mogę panią znać? - Dama była jak
tresowany pies, uganiający się za kością, nieustępliwy i skrywający
nieokrzesanie pod pozorem grzeczności.
- Mieszkałam tylko w Londynie i dlatego to miejsce wydaje mi się
okropnie dziwne, a poza tym od czterech lat pracuję jako guwernantka. Może
spotkała mnie pani w jednym z miejsc mojej pracy.
A może widziałaś mnie w Newmarket, jak kradłam portfele…
Pułkownik Gregory obserwował obie kobiety, przysłuchiwał się ich
rozmowie i oceniał.
- Bardzo dobrze znam Londyn. Może powie mi pani, u kogo pani
pracowała, a ja… - lady Marchant skrzywiła się i przysłoniła oczy dłonią. - Kim
jest ten młody człowiek, idący ze stajni?
Samantha nie wiedziała, kto to, ale już go lubiła za to, że ją wybawił z
kłopotu. Wysoki, przystojny mężczyzna, ubrany w brązową wełnianą
marynarkę, brązowe spodnie i czarny kapelusz. Gdy wchodził po schodach na
taras, w jego opalonych policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Zdjął kapelusz
i Samantha dostrzegła dwoje czarnych oczu i spuchnięty nos. Wesołym tonem
obcy mężczyzna oznajmił:
- Williamie, przybyłem. Niech przyjęcie się zaczyna.
Pułkownik Gregory roześmiał się, wstał i uścisnął jego dłoń.
- Monroe, czekaliśmy na ciebie, by zacząć zabawę. A więc pan Monroe
był przyjacielem pułkownika
Gregory'ego.
- Och - odezwała się znudzonym głosem lady Marchant i ledwie na niego
spojrzała. - Duncan Monroe. To pan.
Najwyraźniej lady Marchant nie była nim zainteresowana.
Pułkownik Gregory przedstawił Samanthę. Pan Monroe uniósł jej dłoń do
ust, ukłonił się i omiótł ją wzrokiem.
- Cieszę się, że w końcu panią poznałem. Jest pani sławna ze względu na
swój urok.
Samantha natychmiast zorientowała się, jakim był mężczyzną.
Pogodnym, ukrywającym bogate wnętrze i bystry umysł pod maską hulaki.
- Cieszę się taką sławą, to prawda, wśród przedszkolnego bractwa.
Nawet lady Marchant zaśmiała się szczerze ubawiona.
Trzymając jej dłoń w swojej dłoni, Monroe zapytał:
- Czy ktoś już pani mówił, że ma pani niesamowite oczy? Koloru whisky,
tak chyba je określają.
Krzywiąc się ze złości, pułkownik Gregory rzucił:
- Wystarczy, Monroe.
Samantha zabrała dłoń.
- Dziękuję, panie Monroe. - Choć Samantha wiedziała, że było to
niemądre, to jednak nie mogła powstrzymać radości, wiedząc, że pułkownik
Gregory mówił o niej.
- Jak rozumiem, Monroe, poznałeś już hrabinę - kontynuował.
Duncan ukłonił się z taką przesadą i wymachem rąk, że zamiótł
kapeluszem po podłodze.
- Lady Marchant. Przyjemność po mojej stronie.
Lady Marchant wyglądała tak, jakby połknęła robaka.
- Panie Monroe. Nie sądzę, aby sukces naszego przyjęcia zależał od
pańskiej obecności.
- Naszego przyjęcia? - Duncan spoglądał raz na lady Marchant, raz na
pułkownika. - To teraz już jest nasze przyjęcie? Czy powinniśmy wkrótce
spodziewać się ogłoszenia zaręczyn?
Samantha wstrzymała oddech. Lady Marchant i pułkownik Gregory
pasowali do siebie - on taki wysoki i śniady, a ona drobna brunetka. Ale dwie
noce temu całował Samanthę, i z jakiegoś powodu czuła, że dało jej to jakieś
prawo do niego.
To musi się natychmiast skończyć. Spojrzała na niego.
Obserwował ją. Nie zerkał zakochanym wzrokiem na lady Marchant.
Jednak nie skarcił Duncana. Obserwował ją. Przywołała więc na usta swój
najbardziej ugrzeczniony i miły uśmiech, i zwróciła się najpierw do niego, a
potem do Duncana.
- Jestem gospodynią. - Lady Marchant zatrzepotała do Duncana rzęsami. -
A więc, tak, to także moje przyjęcie.
- To prawda. - Z nonszalanckim uśmiechem Duncan usiadł za stołem. -
Pani zawsze jest gospodynią. Pamiętam, że w Indiach wydawała pani najlepsze
przyjęcia. Na pani przyjęciach spotykałem najciekawszych ludzi.
Lady Marchant odpowiedziała z tak jawną wrogością, że Samantha
uniosła ze zdziwienia brwi.
- Podczas moich przyjęć robił pan z siebie głupca.
- W rzeczy samej. - Duncan huśtał się na krześle. - To miło, że pani o tym
wspomniała.
Samantha nie rozumiała, co łączyło tych dwoje.
Najwyraźniej się nie znosili, a jednak… wydawało się, że kłócenie się
sprawia im przyjemność.
Blask słoneczny oświetlił jego twarz i po raz pierwszy lady Marchant
naprawdę na niego spojrzała.
- Chwileczkę. Te ślady na pańskiej twarzy… Co się panu stało? -
Uderzyła dłonią w stół. - To pan jest mężczyzną, który zatrzymał mój powóz
tamtej nocy!
Samantha skupiła całą uwagę na lady Marchant.
- Zatrzymał pani powóz?
- Czy to mężczyzna, który zatrzymał twój powóz? - spytał pułkownik
Gregory. - Nie sądzę, by było to możliwe. Nie było go nawet w okolicy.
- To możliwe - warknęła do pułkownika lady Marchant. - Złapałam go za
włosy i zdzieliłam w twarz. Spójrz na pana Monroe!
- Wpadłem na drzwi - powiedział Duncan, ale roześmiał się z tego
oczywistego żartu.
- Śmie pan z tego kpić? Oskarżyłam pana o to, że jest pan złoczyńcą! -
Zwróciła się do pułkownika Gregory'ego i położyła mu dłoń na ramieniu. -
Jestem pewna tego, co mówię.
- Ależ, Tereso, powiedziałaś mi, że twój woźnica gonił bandytów. - W
tonie pułkownika Gregory'ego wyczuwało się kpinę, a Samantha nie mogła
uwierzyć, że kpił z lady Marchant.
Przyłapana na kłamstwie, lady Marchant wstrzymała oddech, a potem
ciężko westchnęła.
- Chyba odrobinę przeinaczyłam fakty.
- Dzieje się tu coś dziwnego - odezwała się Samantha. Coś między
dwoma mężczyznami, a fakty nie pasowały do siebie. - Pierwszej nocy
pułkownik Gregory zatrzymał mnie na drodze i przeszukał mój bagaż. Sądzę, że
szukał bandytów, chociaż nie wiem dlaczego uznał mnie, kobietę podróżującą
pieszo, za bandytę. Może pan Monroe pracuje z pułkownikiem Gregorym.
Mężczyźni wymienili spojrzenia. Lady Marchant zerwała się na równe
nogi.
- Na Boga, tak właśnie jest! Prawda? Wyglądacie na winnych, jak
żołnierze przyłapani na piciu wódki podczas warty.
- Panna Prendregast ma rację - przyznał pułkownik Gregory. - Jeździmy
w nocy po okolicy i usiłujemy wyłapać bandytów, którzy na nas napadają.
-Rzucił im surowe spojrzenie. - Ale byłbym wdzięczny, gdybyście, drogie panie,
zachowały tę informację dla siebie.
- Utrzymujesz bezpieczeństwo w okolicy, grabiąc podróżnych? - Lady
Marchant była najwyraźniej oburzona.
- Nie ograbiłem pani - rzucił z naciskiem Duncan.
- Ponieważ celowałam w pana z pańskiej broni i groziłam, że strzelę panu
w głowę.
Samantha spojrzała na drobną lady Marchant z szacunkiem. Może źle
oceniła tę damę. Była zdecydowanie sprytniejsza i twardsza, niż na to
wyglądała. Należało o tym pamiętać.
Duncan ciągnął:
- Nie zamierzałem przeszukać pani rzeczy. Zatrzymaliśmy panią przez
pomyłkę.
Lady Marchant nadal na niego napadała.
- Jak mógł pan pomyśleć, że ja, podróżując w powozie z herbem, mogę
być bandytą?
- Zapewniam cię, Tereso, że on mówi prawdę - powiedział pułkownik
Gregory.
Lady Marchant zmierzyła go wzrokiem. Potem jej oczy rozszerzyły się.
- Ty byłeś jednym z tych mężczyzn!
Samantha z przyjemnością obserwowała, jak pułkownik Gregory się wije.
- Tak. Przyznaję. Byłem. Ale jak powiedziałem…
- Nie wierzę - odezwała się lady Marchant. - To nawet nie ma sensu. Czy
swoich gości również obrabujesz?
- Ależ skąd - uspokoił ją pułkownik Gregory. - Wszystko jest pod
kontrolą.
Lady Marchant zwróciła się do Samanthy i w pierwszym przejawie
kobiecej solidarności, jakiego doświadczyła od niej Samantha, spytała:
- Czy pani coś z tego rozumie?
- Nie, proszę pani, ale jedno wiem. - Samantha mrugnęła do Duncana. -
Na miejscu pana Duncana dobrze bym się zastanowiła, gdybym chciała panią
jeszcze kiedyś zatrzymać.
W oczach Duncana pojawiły się wesołe iskierki.
- W przyszłości zamierzam bardzo dbać o lady Marchant.
W posiadłości Maitland, służący Featherstonebaughów wstawali i kłaniali
się uniżenie. Zazwyczaj ten widok cieszył Valdę, ale teraz weszła szybko po
schodach i przeszła wzdłuż szeregu służących nawet na nich nie patrząc. Jej
oczy zwęziły się. Ten stary głupiec Rupert próbował na niej swoich sztuczek, a
ona, jak idiotka, uległa mu. Potem, gdy spała, usiłował wykraść się cichaczem
od niej i uciec. Nadal nie wierzył, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo.
Zabiłaby go, gdyby tyle nie wiedział.
Zabicie go sprawiłoby jej przyjemność.
Gdy weszła do środka, podążający za nią lokaj wziął jej płaszcz i
kapelusz.
- Nie wiedzieliśmy, kiedy możemy się pani spodziewać.
Rozejrzała się wokół. Maitland był pięknym domem, cudowną
osiemnastowieczną posiadłością, rozłożoną w niepowtarzalnej dolinie, pełną
dzieł sztuki i cennych pamiątek, a ona będzie musiała to wszystko porzucić. Na
tę myśl robiło jej się niedobrze.
- To nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia. - Poza mapą, którą ukradła
w drodze tutaj. Osioł, który nazywał się kapitan Farwell, zostawił ją zamkniętą
w swoim kufrze. Zazwyczaj nie kradła rzeczy, których zniknięcie można było
łatwo powiązać z jej osobą, ale już nie miało znaczenia, czy kapitan Farwell
domyśli się, kto wziął mapę, ponieważ wyjeżdżała do Irlandii, a później do
Włoch, a tam nikt już jej nie znajdzie.
Na mapie zaznaczone były miejsca pobytu i liczba wszystkich angielskich
szpiegów w Rosji. Z pewnością sprzeda tę mapę za całkiem pokaźną sumę, co
będzie stanowić zabezpieczenie, gdyby coś poszło nie tak. To była typowa dla
niej ostrożność. Poza Rupertem i jego głupimi błazeństwami, od czasu gdy
opuścili posiadłość Blythe, wszystko szło dobrze. Lokaj ciągnął:
- Ale pani gość ostrzegł nas, że możecie państwo przyjechać, więc…
Gwałtownie się do niego odwróciła.
- Mój gość? Któż to taki?
W holu rozległ się głos, którego nie miała ochoty słyszeć - głos z
wyraźnym akcentem.
- Ja, oczywiście. Twój drogi przyjaciel, hrabia Gayeff Fiers Pashenka.
Niespiesznie odwróciła się w jego stronę.
Wysoki, przystojny, wyprostowany stał z pistoletem niezbyt dobrze
ukrytym w kieszeni. Pistoletem wycelowanym prosto w jej serce.
Rozdział 17
Domek dla gości był bardzo przytulny. Mały, ale przytulny. Idealna
kryjówka dla kogoś, kto chciał uniknąć przybywających gości.
Pomalowany na biało zarówno w środku, jak i na zewnątrz, domek był
jednopiętrowy i stał wśród białych floksów, goździków i purpurowych bratków
oraz szkarłatnych begonii. Na krytym dachem ganku, który prowadził do drzwi
wejściowych, znajdowały się bujane fotele i stół, na wypadek gdyby goście
zechcieli usiąść i sycić oczy widokiem gór.
Samantha nie miała na to ochoty, więc została w środku, przechadzając
się po dwóch pokojach, żałując, że nie była wystarczająco zdecydowana w
rozmowie z pułkownikiem Gregorym na temat swojego udziału w przyjęciu.
Spędziła bezsenną noc w nowym łóżku, wyobrażając sobie kolejne katastrofy,
które mogą się wydarzyć, gdy spotka się z przedstawicielami wyższych sfer.
Adorna wysłała ją do Kumbrii, aby trzymała się z dala od śmietanki
towarzyskiej, a nie by się z nią zadawała.
- Czy wychodzi pani teraz, panno Prendregast? - zawołała Clarinda z
sypialni.
- Jeszcze nie. - Samantha spacerowała energicznie po pokoju,
wymachując ramionami jak żołnierz podczas parady.
Tak, ten domek bardzo jej odpowiadał. Sufity były wysokie, z
odsłoniętymi krokwiami, które wznosiły się aż do pokrycia dachu i dawały
wrażenie przestronności. W pokoju znajdował się mały stół z krzesłami,
odpowiedni dla dwóch osób, które chciałyby zjeść przy nim posiłek lub zagrać
w jakąś grę, oraz szafka, w której znajdowały się naczynia i koce. Obita
niebieskim materiałem sofa stała przy wewnętrznej ścianie, przed kominkiem z
białego kamienia, który wychodził również na sypialnię.
Sypialnia była idealna, z bieliźniarką i szafką z wieszakami na ubrania.
Nad bieliźniarką wisiało lustro w dębowej ramie. Łóżko było mniejsze niż łóżko
Samanthy w dużym domu, ale wystarczające dla jednej osoby, a puchowa
kołdra była równie gruba i miękka, jak ta, którą Samantha zostawiła.
Było to idealne, przytulne miejsce na romantyczną schadzkę. Jej oczy
zwęziły się. Czy właśnie dlatego ją tu umieścił?
Ależ nie. Owszem, całował ją, ale zrozumiała, że jej nie ufał, skoro
zaproponował ten domek. Najwyraźniej podejrzewał ją o jakieś niegodziwości.
Może o to, że ukradła miniaturowy portret jego żony. A może myślał, że
próbowała go uwieść. Wczoraj jasno wyraził swoją opinię. Kobiety pragną
bezpieczeństwa i zrobią wszystko, żeby je osiągnąć. Podejrzewał, że uwiodłaby
go, gdyby mogła, a w rzeczywistości to on uwiódł ją. Okropny mężczyzna, ale
jednocześnie tak typowy - obwiniający ją za swoje grzechy.
- Pułkownik Gregory będzie się zastanawiał, gdzie pani jest, panienko -
zawołała ponownie Clarinda.
Niech diabli porwą tego mężczyznę! Tak bardzo ją rozzłościł. Niedobrze
się stało, że ją pocałował. Ale to było jednorazowe zdarzenie. Gdy jednak
powiedział, że musi się przeprowadzić, ponieważ kusi go do granic szaleństwa...
No cóż, tego nie mogła zignorować. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ma widywać go
codziennie w towarzystwie, nie jako guwernantka, ale równa mu kobieta.
Zatrzymała się i potarła dłonią czoło. Clarinda stanęła w drzwiach sypialni.
- Nic dziwnego, że powłóczy pani nogami, panienko. Dlaczego nie
powiedziała pani, że dzieci przychodzą, żeby się pani pokazać? - Szczerząc
zęby, wytarła dłonie o fartuch. - Na pewno wyglądają uroczo w swoich nowych
sukienkach.
Samantha podeszła do okna i rozchyliła zasłony. Pułkownik Gregory
inteligentnie przesłał jej jedyny rozkaz, którego nie mogła zignorować -
dostarczony jej przez dziewczynki.
Podskakiwały, chichotały i rozmawiały. Starsze prowadziły za rękę
młodsze. Pułkownik Gregory posłuchał rady Samanthy i każdej z dziewczynek
sprawił sukienkę w innym kolorze, więc razem wyglądały jak miniaturowa
żółto-niebieskoczerwono-fioletowo-zielono-różowa tęcza. Młodsze dziewczynki
miały sukienki w ciemniejszym odcieniu. Kreacja Agnes była różowa i
pasowała do wypieków na jej policzkach. Nawet Marze udało się wyglądać
schludnie w zielonej sukience ze skromnym, koronkowym kołnierzykiem.
Czepki pasowały do sukienek i były wiązane pod brodą wstążką w
kontrastującym kolorze.
Po raz pierwszy tego dnia Samantha uśmiechnęła się.
- Czyż nie wyglądają ślicznie?
Clarinda stanęła obok niej.
- Tak, panienko, ślicznie. Uszczęśliwiła je pani, to widać. Czekały na
kogoś takiego, jak pani. - Zdecydowanie poklepała Samanthę po ramieniu. -
Proszę o tym pamiętać, panienko, gdy będzie pani myśleć, że nie pasuje pani do
osób z wyższych sfer.
Samantha spojrzała na Clarindę z ukosa.
- Czy to aż tak oczywiste?
- To normalne, że człowiek się denerwuje, gdy musi znaleźć się w
towarzystwie arystokracji, ale poradzi pani sobie. Pani Shelbourn mówi, że ma
pani maniery prawdziwej damy, umie pani prowadzić rozmowę lepiej niż one i
pasuje pani wszędzie, gdzie zdecyduje się pani być.
Samantha poczuła zadowolenie.
- Lady Bucknell również tak mówi. Dziękuję, Clarindo. Chciałam to
znowu usłyszeć.
- A teraz proszę iść i przywitać dzieci, a one zabiorą panią na przyjęcie. -
A jeśli ktoś ją rozpozna… Cóż, wtedy będzie się zastanawiać, co zrobić. Tak
właśnie żyła dotychczas, radząc sobie z każdą sytuacją. Nie pozwoli, aby
pułkownik Gregory wyprowadził ją z równowagi. Nie mogła winić tego
mężczyzny za to, że zrobił słuszną rzecz i umieścił ją tak daleko od siebie, jak to
tylko było możliwe. Musi tylko przetrwać najbliższe trzy dni. Potem znowu
będzie tylko guwernantką. Nie myślała o reszcie roku. Podjąwszy decyzję,
poszła otworzyć drzwi.
Drogę zagrodziła jej Clarinda.
- Nie, panienko, drzwi gościom powinna otworzyć pokojówka. - Tak też
uczyniła i poczekała, aż dzieci wejdą na ganek. Wtedy ukłoniła się bardzo
oficjalnie. - Kogo mam zapowiedzieć?
- To my, Clarindo. - Kyla wydawała się zaskoczona. - Nie znasz nas?
- Oczywiście, że zna, ale udaje, że jesteśmy dorosłe i składamy wizytę -
wyjaśniła Henrietta.
- Och! - Kyla uniosła do góry pulchny, mały podbródek. - Wiedziałam o
tym.
Stojąc w środku, Samantha obserwowała, jak Agnes ustawia dziewczynki
w jednej linii. Vivian powiedziała:
- Jesteśmy panienki Gregory i przyszłyśmy odwiedzić pannę Prendregast.
- Sprawdzę, czy jest w domu. - Dzieci zachichotały, a Clarinda weszła do
środka i oznajmiła: - Panny Gregory, proszę pani.
Samantha z uśmiechem wybiegła na ganek.
- To miło, że mnie odwiedziłyście. - Na widok dziewczynek nie mogła
powstrzymać radości i klasnęła w dłonie. - Ależ pięknie wyglądacie.
- Tak, to prawda - wykrzyknęła Emmeline.
- Pani również, panno Prendregast. - Mara wyglądała na wystraszoną.
- Dziękuję. - Samantha wygładziła spódnicę. Clarinda obszyła dekolt
jednej z codziennych sukienek Samanthy, z szafirowozłotej popeliny, złotą
tasiemką. Adornie spodobałaby się ta zmiana, ponieważ podkreślała długą szyję
Samanthy i jej szczupłe ręce. - Zapraszam do środka, moje panie.
- Nie, ojciec przysłał nas, żebyśmy panią przyprowadziły. - Henrietta
stanęła obok Samanthy. - Powiedział - zniżyła głos, naśladując pułkownika
Gregory'ego - czy ona boi się przyjść na przyjęcie?
- Nie boję się.
- To właśnie mu powiedziałam. - Mara wzięła Samanthę za rękę i
potrząsnęła ją. - Pani się niczego nie boi, prawda?
Gdyby to była prawda…
- Każdy czegoś się boi, Maro.
- A czego pani się boi, panno Prendregast? - spytała Agnes.
Samantha oczyma wyobraźni widziała scenę, która teraz napawała ją
lękiem. Ktoś na przyjęciu wskaże ją palcem i nazwie złodziejką. Twarze dzieci
skrzywią się do płaczu. Pułkownik Gregory pokaże jej drzwi, a ona odejdzie
poniżona i zrozpaczona. Adorna ostrzegała ją, że nie uda się uciec od
przeszłości. Myślała, że pogodziła się z tym. Ale nigdy nie chodziło o tak
wysoką stawkę. Nigdy wcześniej tak bardzo nie pragnęła odnalezienia swojego
miejsca na ziemi. To bliskość rodziny Gregorych tak ją pociągała. Ciepło
dziecięcych uczuć. Żarty i śmiech. Łzy i przytulanie. Nic więcej. Z pewnością
nie pułkownik Gregory. Absolutnie nie.
- Proszę się nie martwić, panno Prendregast - powiedziała Agnes. -
Będziemy bardzo grzeczne.
- Nie będzie żadnego błota? - zdecydowanym tonem zapytała Samantha.
- Nie, panno Prendregast - odparły chóralnie.
- A Mara pięknie śpiewa - ciągnęła Agnes.
- Po prostu pięknie - przytaknęła Henrietta.
Emmeline stanęła przed Samanthą.
- My też pięknie śpiewamy.
- Tak - odezwała się Vivian. - Zaśpiewamy z Marą, więc nie będzie się
tak bała.
- Jestem pewna, że sobie świetnie poradzi. Wszystkie sobie poradzicie. -
Samantha dostrzegła okazję, żeby odsunąć w czasie moment wyjścia na
przyjęcie. - Może zrobimy teraz jeszcze jedną próbę?
- Nie. Podają obiad pod namiotami i jest specjalny namiot dla dzieci z
budyniem i biszkoptami. - Mara pociągnęła ją za rękaw. - Chodźmy na
przyjęcie.
Clarinda wybiegła z domu na ganek.
- Oto pani czepek, panno Prendregast. - Zawiązała tasiemki pod brodą
Samanthy, podczas gdy Samantha wkładała złote, koronkowe rękawiczki.
- Powinnyśmy poćwiczyć - nalegała Samantha.
- Mam ćwiczyć o piątej po południu, więc nie będę ćwiczyć teraz. Ale
mogłaby pani wtedy przyjść i pomóc mi - odezwała się przymilnie Mara.
- Wspaniały pomysł - powiedziała pośpiesznie Samantha. Po czterech
godzinach z pewnością będzie miała ochotę na odpoczynek.
- A pani Chester mówi, że mam śpiewać jutro po obiedzie - powiedziała
Mara.
Coraz lepiej.
- Więc również tam będę. Przecież ktoś musi ci akompaniować.
Gdy szły przez trawnik, Samantha zobaczyła trzy olbrzymie, kolorowe
namioty ustawione nad jeziorem, otwarte ze wszystkich stron i ozdobione
flagami. W pierwszym służący ustawiali długie stoły i rozkładali zastawę. W
drugim harcował tuzin dzieci pod czujnym okiem swoich guwernantek i niań. A
w największym przechadzała się grupa elegancko ubranych mężczyzn, wśród
nich było kilka jaskrawo przyodzianych kobiet. Wszyscy witali się w taki
sposób, jakby od dawna się nie widzieli. Słychać było śmiech i rozmowy i
Samantha poczuła ucisk w gardle.
Rozpoznała tylko jeden głos - pułkownika Gregory'ego. I dostrzegła go
niemal od razu. Stał z lady Marchant u boku. Lady Marchant patrzyła na niego z
podziwem, gdy mówił do grupy mężczyzn, między innymi wojskowych, którzy
słuchali go, jakby był wyrocznią.
Taka atencja nie służyła mu. I tak już był zbyt pewny siebie.
Dziewczynki, gdy spełniły swój obowiązek, puściły ręce Samanthy i
pobiegły do pozostałych dzieci.
- Do widzenia, panno Prendregast. Do widzenia! - krzyknęły.
Słysząc jej imię, pułkownik Gregory odwrócił ku niej głowę; dostrzegła w
jego oczach aprobatę. Samantha zarumieniła się i przeklęła w myślach swoją
jasną cerę. Jeśli lady Marchant zauważyła jego zainteresowanie lub reakcję
Samanthy, to nie dała po sobie tego poznać. Ruszając do przodu, wzięła
Samanthę za rękę i poprowadziła ją w stronę grupy mężczyzn.
- Oto nasza mała guwernantka, panowie.
Surowy wyraz ich twarzy zelżał i ukłonili się z taką radością, że
Samantha uświadomiła sobie, iż pułkownik Gregory mówił prawdę. Tych
mężczyzn nie obchodziło, czy była guwernantką; pragnęli towarzystwa kobiety.
Lady Marchant ponownie wzięła Williama pod ramię. Jeśli miała jakieś
wątpliwości co do obecności Samanthy, skrywała je pod uroczym uśmiechem.
- Czyż nie jest czarująca?
- W rzeczy samej, proszę pani. Byłbym zaszczycony, gdyby zechciała
mnie pani przedstawić - odezwał się młody oficer.
- Przedstawić cię? Du Clos, ty psie. - Kolejny oficer postąpił o krok
naprzód. - Proszę przedstawić mnie.
Samantha zaśmiała się radośnie.
- Lady Marchant, proszę przedstawić ich wszystkich.
Mężczyźni uśmiechnęli się i ustawili w kolejce do prezentacji. Lady
Marchant pogroziła im palcem.
- Zanim zacznę, panowie, muszę ostrzec pannę Prendregast, że wszyscy
jesteście wolni i potrzebujecie żony, i jeśli nie chce ustatkować się u boku męża,
to musi uważać na wasze komplementy.
- Wolni i potrzebujący żony? Zapamiętam to sobie - obiecała Samantha.
Lady Marchant przedstawiła pierwszego z ubranych na czarno mężczyzn,
około pięćdziesięcioletniego dżentelmena z opadającymi powiekami i
przerzedzonymi włosami.
- To pan Langdon, znany ze swojego uroku; świetny tancerz.
- Jestem zaszczycony, panno Prendregast. - W uroczy sposób ucałował
koniuszki palców Samanthy.
- Hrabia Hartun. Jego matka chciałaby, żeby się ożenił i ustatkował. -
Lady Marchant posłała mu wszystkowiedzący uśmiech. - Obiecałam jej, że mu
pomogę.
- Dziękuję za ostrzeżenie. Panno Prendregast, to zaszczyt, że jest pani
wśród nas.
Lord Hartun nosił się z europejską nonszalancją, ale Samantha miała
ochotę skulić się pod jego przeszywającym, ponurym spojrzeniem. Jakby
wiedział, że ona coś ukrywa, i chciał to wybadać.
Lady Marchant wskazała wąsatego oficera, który nosił mundur z dużą
dozą nonszalancji.
- Porucznik Du Clos z kompanii mojego męża. Tej wiosny wrócił z Indii,
gdzie uchodził za bawidamka.
Porucznik Du Clos również ucałował dłoń Samanthy, ale w taki sposób,
że poczuła się zakłopotana. Jego sposób bycia i ostrzeżenie lady Marchant były
dla Samanthy wyraźnym sygnałem, że jest wytrawnym łamaczem niewieścich
serc. Postara się nigdy nie zostawać z nim sam na sam.
- Panowie, panowie! - Lady Marchant klasnęła w dłonie. - Spróbujcie się
odpowiednio zachowywać. Panna Prendregast musi mieć trochę przestrzeni, by
oddychać. Może kilku z was mogłoby się przypochlebić, przynosząc jej coś do
jedzenia i picia.
Wokół niej zbierali się kolejni dżentelmeni. Przydawały jej się teraz
umiejętności, które zdobyła jako złodziejka. Nie słuchała tego, co mówią, ale
obserwowała ich oczy i gesty, próbując odgadnąć, jacy naprawdę byli. Nie
mogła tylko stracić głowy, a to potrafiła.
Och, i oczywiście potrzebowała odrobiny szczęścia. Mądry złodziej nigdy
nie ignorował znaczenia szczęścia.
Rozdział 18
- Widzisz, drogi Williamie? Miałeś rację. Nasza guwernantka świetnie
sobie radzi. - W głosie Teresy pobrzmiewała satysfakcja.
William wiedział dlaczego. Był coraz dalej od Samanthy, a o to właśnie
Teresie chodziło. Sprawić, aby guwernantka znalazła się w centrum uwagi, a
wtedy lady Marchant będzie mieć Williama wyłącznie dla siebie. Godny
podziwu podstęp, który miał przynieść korzyści zarówno Samancie, jak i
Teresie. Jedynie pułkownik był niezadowolony.
Chociaż w rzeczywistości… Dlaczego miałby być niezadowolony? Miał
nadzieję, że Samantha poradzi sobie w towarzystwie. Nie dlatego, że jej pragnął,
ale ponieważ takie doświadczenie dodałoby jej pewności siebie i sprawiło, że
będzie mogła potem nauczyć jego córki towarzyskiego obycia. Spojrzał na
rozbite szkło pod stopami i zastanowił się, dlaczego nie atakowała innych
mężczyzn tak, jak atakowała jego. Przy nich była urocza i swobodna. Przy nim
była spięta i chłodna.
A fakt, że Teresa czuła, iż musi pokierować sytuacją, oznaczał, że nie
udało mu się ukryć swojego zainteresowania Samantha, a to wszystkim
wyrządzało szkodę. Nawet jeśli Teresa nie interesowała go jako przyszła żona,
to jednak zasługiwała na jego uwagę jako gospodyni przyjęcia.
- Chodź - odezwał się do Teresy. - Przyjechał generał i lady Stephens.
Powinniśmy ich powitać. - Wyprowadził ją z namiotu.
Jednak w jakiś sposób, bezwiednie, udało mu się cały czas mieć
Samanthę w zasięgu wzroku. A ta rozkoszowała się atencją coraz większej
grupki dżentelmenów, lordów i oficerów otaczających ją ciasnym kręgiem.
Udało jej się nawet zainteresować lorda Hartuna, człowieka, który - jak głosiła
plotka - był powiązany z tajnymi służbami Biura Bezpieczeństwa
Wewnętrznego i bardzo chętny do udziału w planie pojmania
Featherstonebaughów.
Gdyby nie rekomendacja lady Bucknell, William byłby bardzo
podejrzliwy w stosunku do pełnej uroku Samanthy.
Ale jak mogła mu się nie podobać? W przeciwieństwie do pozostałych
dam rozproszonych w tłumie gestykulowała swobodnie. Jej smukłe palce
przecinały powietrze jak ptaki. Była pełną energii blondynką, której
wyjątkowość wykraczała poza zdolność pojmowania zebranych na przyjęciu
mężczyzn. William witając gości, rozmawiając z nimi i żartując, cały czas ją
obserwował. Nie dlatego, że obawiał się, iż Samantha popełni gafę. Patrzył na
nią, ponieważ nie mógł od niej oderwać oczu.
Głośno się roześmiała. Damy obecne na przyjęciu odwróciły w jej stronę
głowy.
Teresa miała zimnostalowe spojrzenie.
- Muszę iść porozmawiać z moimi drogimi przyjaciółkami.
- Oczywiście. - Patrzył, jak podeszła do grupki kobiet i z wdziękiem
zaprowadziła je do Samanthy. Przedstawiła ją, a za chwilę wszyscy się śmiali i
wesoło rozmawiali.
Trzeba przyznać, że Teresa uratowała przyjęcie.
- Wybór lady Marchant na gospodynię przyjęcia był bardzo słuszny -
zauważył pan Gray
, którego wygląd pasował do nazwiska. Potem rozejrzał się i
cicho zapytał: - Czy szczury złapały przynętę?
- Jeszcze nie. Nadal siedzą w swojej kryjówce. Ale nie tylko wysłałem im
zaproszenie, wyrażając moje najszczersze życzenie, aby moi sąsiedzi swoją
obecnością przydali blasku temu przyjęciu, ale także dałem naszym szpiegom
wśród ich służby pełną listę gości. Sądzę, że lord i lady Featherstonebaugh znają
już każde nazwisko. - William wskazał również na czterech otaczających go
mężczyzn. - Gdy jesteście tutaj wy, pan Gray i generał Stephens, a także tak
wielu innych dżentelmenów znających tajemnice stanu, jestem przekonany, że
szczury wkrótce przybędą. - Teresa napotkała wzrok Williama; uśmiechnął się i
kiwnął głową, jakby prowadził zwykłą, grzecznościową rozmowę.
Generał Stephens, gładko ogolony i po wojskowemu wyprostowany
mężczyzna, powiedział:
- To cholernie ryzykowny plan. Ktoś może się pomylić i podać
prawdziwe informacje.
- To cholernie ryzykowny interes - przyznał William - ale żaden z tu
obecnych mężczyzn nie osiągnął swojej pozycji, dlatego że często się mylił.
Podeszła do nich lady Stephens i panowie zrobili jej miejsce w swoim
gronie. Cieszyła się ich powszechnym szacunkiem; poza tym mówiła w pięciu
językach.
- Nie lubisz podróżować tak daleko w pośpiechu, Henry. A przynajmniej
nie na przyjęcie. No, gdyby chodziło o bitwę…
Panowie zachichotali, a potem ucichli, gdy dołączyła do nich Teresa.
1 gray (ang.) - szary.
- Wybacz, Williamie, że cię opuściłam, ale chciałam wytłumaczyć
damom, dlaczego twoja guwernantka jest na przyjęciu. Nie chciałam, żeby
myślały o nas niestworzone rzeczy.
- Dlaczego ona jest na przyjęciu? - spytała lady Stephens.
- William zaprosił więcej mężczyzn niż kobiet, a panna Prendregast ma
takie urocze maniery, więc od razu o niej pomyśleliśmy. Jednak jest tak
skromna, że musieliśmy bardzo mocno namawiać ją, aby przyszła na przyjęcie. -
Teresa poklepała Williama po dłoni. - Więc powinniście winić Williama za
obecność panny Prendregast.
- Raczej dać mu medal - odezwał się generał Stephens.
Pozostali mężczyźni roześmiali się.
- Tak, skupiła na sobie uwagę prawie wszystkich mężczyzn. - Lady
Stephens spojrzała lodowatym wzrokiem na Samanthę. - Czy wiemy, kim ona
jest?
- Masz na myśli jej rodzinę? Nie. - Teresa zrobiła smutną minę. - Jest
sierotą, jak sądzę, ale opiekuje się nią lady Bucknell.
- Och! - wykrzyknął generał Stephens. - Całkiem nieźle.
Na ustach lady Stephens pojawił się jej sławny uśmiech.
- Tak, jeśli lady Bucknell uważa, że jest godna zaufania, to jest godna
zaufania. Spójrzcie! Oto mój drogi przyjaciel ambasador z Włoch. Muszę się z
nim przywitać.
- O nie, beze mnie nie pójdziesz. Biedak podkochuje się w tobie od
dwudziestu lat.
Generał Stephens ruszył za żoną. Wszyscy roześmiali się i przyłączyli do
różnych grupek. William odwrócił się do Teresy.
- Świetnie poradziłaś sobie z paniami.
Usiłowała zrobić niewinną minkę, ale nie udało się jej i zachichotała.
- Uwielbiam kierować ich zachowaniem.
- Marnujesz się w towarzystwie. Powinnaś być ambasadorem brytyjskim
w Paryżu.
Błyskotliwa Teresa naprawdę się zarumieniła.
- Podoba mi się to. Może mnie zarekomendujesz?
- Może tak zrobię. - Zapomniał o jednym punkcie z listy cech, które
powinna mieć idealna żona - powinien ją lubić. Pomimo jej wielu wad i
słabości, bardzo lubił Teresę.
- Czy udało ci się odnaleźć portret Mary? Ten, którego szukałeś wczoraj?
- spytała Teresa.
Zadowolenie z udanego przyjęcia, z realizacji jego planu przygasło.
- Jeszcze nie. Nie chciałbym myśleć, że wziął go jeden z moich
służących, ale obawiam się, że tak właśnie było.
- Nie masz czasu, zęby zająć się domem jak należy. - Teresa dotknęła
jego policzka. - Potrzebujesz żony, mój drogi.
Jej gest nie był zbyt subtelny i zaskoczyło go to. Teresa zazwyczaj była
wzorem subtelności. Rozglądając się wokół, dostrzegł, że kilka osób obserwuje
ich z uśmiechem. Duncan patrzył spode łba. A Samantha stała odwrócona tyłem.
Czyżby Teresa usiłowała zmusić go do oświadczyn?
- No cóż! - odezwała się beztrosko. - Może uważasz, że poradzisz sobie
bez żony.
Niewątpliwie udawało ci się to przez kilka lat. - dodała w myślach.
Uświadomił sobie, że nie odpowiedział jej. Było to niegrzeczne, ale… cóż
miałby powiedzieć? Nie mógł oświadczyć się jej publicznie. Nawet nie
zastanowił się, jak miałby to zrobić… a to było do niego niepodobne. Był
człowiekiem, który wszystko zawsze planował. Jednak w tej ważnej kwestii
zwlekał.
Z powodu jednego pocałunku z inną kobietą. Z ociąganiem odpowiedział
Teresie.
- Pochlebiam sobie, że dobrze sobie radzę z służbą - jak do tej pory.
Wierzę, że nic innego nie zginęło.
Uraził Teresę. Ściągnęła usta i odezwała się zbyt szybko.
- Ja również. Czy mogę cię teraz zostawić, abyś zabawiał gości, a ja pójdę
sprawdzić, czy przywieźli jedwabie, które zamówiłam na bal?
- Jedwabie?
Ile to kosztowało?
- Do dekoracji sufitu w sali balowej. Nie martw się, twoi goście będą
zachwyceni.
- Jestem pewien - wymamrotał. Najwyraźniej nie udało mu się jej zwieść,
bo się roześmiała.
- Obiecuję, że nie będę zawracać ci głowy szczegółami.
- Dziękuję.
Gdy odeszła, jeszcze raz rozejrzał się po gościach. Jego córki zajęły
dwunastkę dzieci gości grą w krykieta. Głosy pań przyjemnie harmonizowały z
niskimi głosami mężczyzn. Przyjęcie było bardzo udane - i pułapka również.
Napotkał zatroskany wzrok Duncana. Nie było tutaj lorda i lady
Featherstonebaugh. Jego ludzie donieśli mu, że para przybyła do swojej
posiadłości w Maitłand. Wysłał osobiste zaproszenie. Nie dostał jednak żadnej
odpowiedzi i poczuł ucisk w żołądku. Jeśli ten plan się nie powiedzie, będą
musieli aresztować lorda i lady Featherstonebaugh na podstawie podejrzeń, a to
nie będzie tak oczywiste, jak dostarczenie Pashence fałszywych informacji, a
później pozwolenie mu na wyjazd.
Z drugiej strony - wyprostował się - skoro lord i lady Featherstonebaugh
nie przybyli, to mógł spokojnie porozmawiać z Samanthą.
Tłumek mężczyzn przerzedził się nieznacznie, gdy trzech młodych
oficerów zaczęło przepychać się dla żartu. Wyglądało na to, że nie zauważyła
nadchodzącego Williama, ale gdy się odezwał, od razu odwróciła się w jego
stronę.
Więc cały czas była świadoma jego obecności.
- Widzi pani, panno Prendregast? - Zdając sobie sprawę, że dwanaście par
kobiecych oczu obserwuje każdy jego ruch, za wszelką cenę starał się jej nie
dotknąć. - A nie mówiłem pani, że poradzi pani sobie na przyjęciu?
- Czy nikt panu nie mówił, że zwrot „a nie mówiłem”, jest okropny?
Roześmiał się.
- Tylko ludzie, do których tak się zwracam.
Uśmiechnęła się, ale nie z właściwą sobie otwartością i szczerością, która
go oczarowała, i bardzo starała się na niego nie patrzeć. W zasadzie patrzyła
przez niego i obok niego. Dla postronnego obserwatora nie łączyło ich nic poza
relacją pracownik - pracodawca.
- Jeśli nie pozbędzie się pan tego nawyku, to obawiam się, że ma pan
małe szanse na walca z którąś z tych uroczych dam.
- Więc zatańczę walca z panią.
Jej wzrok na jedną krótką chwilę zatrzymał się na jego twarzy.
Był zadowolony. Tym jednym spojrzeniem pokazała mu swoją uległość i
pragnienie, aby wziął ją w ramiona. A on, który zawsze nienawidził tańczyć,
żałował, że bal nie odbędzie się dziś wieczorem, aby mógł przygarnąć ją do
siebie i wymazać wspomnienie o zalotnikach, którzy ją otaczali.
Nadal zachowywała pozę obojętnej, a nawet znudzonej.
- Odpowiadając na pańską oryginalną uwagę - tak, odkryłam, że nieźle
radzę sobie w towarzystwie. To wcale nie jest trudne. Traktuję panów jak małe
dzieci, patrzę im w oczy, udaję zainteresowanie ich błahymi dysputami i karcę
ich delikatnie, gdy ich zabawy wymykają się spod kontroli.
- Mówi pani z ironią o mojej płci. - Wcale mu to nie przeszkadzało. Nie
chciał, aby znalazła powody do podziwiania innych mężczyzn.
- Ależ skąd. Panowie są bardzo mili. - Wskazała ręką w stronę kobiet. -
Dzięki pomocy lady Marchant, panie również.
- Jak mogliby nie być oczarowani?
- Damy nie tak łatwo dają się zwieść modnym sukniom czy ładnym
dodatkom.
Miał ochotę się roześmiać. Czy naprawdę była tak niewinna? Tak,
wiedział, że była.
- Proszę mi wierzyć, moja droga, to nie pani suknia czy dodatki podobają
się mężczyznom.
Zmarszczyła brwi.
- Czy chce pan powiedzieć, że… podoba im się moja figura? Wątpię.
Jestem raczej chuda i nie mam żadnych krągłości. - Zdała sobie sprawę, że jest
zbyt obcesowa i dodała: - Ale dziękuję za komplement.
Gdyby byli sami, udowodniłby jej, jak bardzo mu się podoba. Jednak
oficerowie, lordowie i pozostali dżentelmeni, którzy nie brali udziału w ich
wymianie zdań z szacunku do niego, teraz zaczynali ten szacunek tracić.
Przestępowali nerwowo z nogi na nogę i pomrukiwali coś pod nosem.
Zerknąwszy na nich, William odezwał się ponuro.
- Muszę panią ostrzec. Młodsi oficerowie dopiero co wrócili z Indii i
trochę szaleją po powrocie. Proszę z dużą ostrożnością podchodzić do wszelkich
propozycji spaceru po ogrodzie lub podziwiania gwiazd.
- Chyba, że chcę zakończyć te przepychanki? - W jej oczach widać było
irytację, chociaż nie wiedział, czym mógłby ją zirytować. - Proszę mi wierzyć,
mężczyźni bez względu na pochodzenie używają tych samych żałosnych
sztuczek. Znam je wszystkie.
Poczuł ukłucie zazdrości.
- Czy wielu mężczyzn próbowało panią uwieść?
- O tak, bardzo wielu. Żadnemu się nie udało. Jak już panu powiedziałam
wcześniej, jestem samotna i bardzo sobie chwalę ten stan. - Przyglądając mu się
z niechęcią, dodała: - I nic nie zmieni mojego zdania.
Podszedł do nich Duncan.
- Panno Prendregast, miło panią znowu widzieć. - Jednak nie zwracał na
nią uwagi, a Duncan zawsze zwracał uwagę na kobiety. - Williamie, przybyli
lord i lady Featherstonebaugh. Zapewne chciałbyś ich powitać.
William odwrócił się i dostrzegł lady Featherstonebaugh, która szła
trawnikiem od strony domu, opierając się na lasce. Po raz pierwszy tego
wieczoru dotknął Samanthy - jej dłoni odzianej w rękawiczkę. Tylko raz,
leciutko. Zaiskrzyło między nimi. Jej brązowe oczy rozszerzyły się. Głęboko
zaczerpnęła powietrza. Powiedział cicho:
- Proszę pamiętać, że nie jest pani aż tak doświadczona, jak się pani
wydaje.
Gdy szedł w stronę lady Featherstonebaugh, wydawało mu się, że
Samantha mruknęła:
- Ani tak niewinna, za jaką chciałby mnie pan uważać.
- Wybaczcie mi, panowie. - Następnego dnia po obiedzie Samantha
odeszła od małej grupki mężczyzn. - Mam obowiązki.
- Pułkownik Gregory nie potrzebuje pani. - Porucznik Du Clos
uśmiechnął się uwodzicielsko, choć trochę nerwowo. Nie umiał pogodzić się z
jej obojętnością. - Rozmawia z lordem i lady Featherstonebaugh.
- To nie pułkownik Gregory mnie potrzebuje, ale jedna z jego córek. -
Samantha ukłoniła się i poszła w stronę domu. Dlaczego ten porucznik myślał,
że jej obowiązki mają coś wspólnego z Williamem? Czyżby zdradziła swoje
zainteresowanie pułkownikiem Gregorym? Czy uśmiechała się zbyt słodko i
zerkała na niego ze zbytnią atencją?
To zakochanie było trudne do zniesienia.
Zakochanie.
Potknęła się na schodach prowadzących do domu. Lokaj złapał ją za
ramię. Podziękowała mu i poszła dalej, mając nadzieję, że nie natknie się już na
żadne przeszkody, i ciesząc się, że nikogo nie było w domu, ponieważ teraz nie
potrafiłaby radzić sobie z trudnościami ani prowadzić inteligentnej rozmowy.
Zakochana? W pułkowniku Gregorym? To niemożliwe. Byłoby to
szczytem głupoty.
No dobrze. Przyznała się do tego. Pociągał ją. Podobała się jej jego
postawa, w inteligentny sposób prowadził rozmowę i namiętnie całował. Ale to
wszystko. Żałosna fascynacja sposobem, w jaki całował. Dlatego obserwowała
jego usta, gdy mówił, i wyobrażała je sobie na swojej skórze. Dlatego spędzała
pół nocy, zastanawiając się za każdym razem, co ma na siebie włożyć. Uwiódł
ją jego magnetyzm i nic więcej. Ten ciągły ból serca, nieodparta chęć, aby
tańczyć w promieniach słońca, potrzeba widywania go we dnie i w nocy - to nie
była miłość. Nie do mężczyzny, który pochodził z wyższej klasy. Do żadnego
mężczyzny.
Weszła do pokoju muzycznego i podeszła do fortepianu. Otworzyła go i
przesunęła palcami po klawiszach. Gdy grała podkład muzyczny, cudowny
instrument stapiał się w jedno z głosem Mary. Pułkownik Gregory będzie jutro
dumny ze swojej córki. Tak, jak mówił, miała przepiękny głos. Ale wydawała
się rozkojarzona. Przestraszona. Przytłaczało ją, że będzie śpiewać dla tak wielu
osób.
Samantha to rozumiała. Gdy jej ojciec zdecydował, że powinna zarabiać
na swoje utrzymanie, miała cztery lata. Stała na rogu ulicy, wysmarowana jakąś
ohydną mazią, żeby wyglądać jeszcze żałośniej, i śpiewała, by zarobić na
kolację. Była tak przerażona, że głos jej się trząsł i nikt nie dał jej żadnych
pieniędzy. I tej nocy głodowała, ponieważ tata uznał, że nie będzie żywił
pasożytów. Szybko pozbyła się strachu, ale nigdy nie zapomniała tego
paraliżującego uczucia.
Jej ojciec. Tak. Ilekroć wyobrażała sobie, że jest zakochana, powinna
przypomnieć sobie ojca. Pół Walijczyka, pół szaleńca. Były noce, że pił i padał
nieprzytomny na łóżko. I takie dni, kiedy - trzeźwy - szukał pieniędzy na dżin.
Momenty, gdy się uśmiechał, czysty, ładnie ubrany, przynoszący prezenty córce
i żonie. Jako dziecko nie rozumiała, dlaczego matka płakała - przecież był taki
cudowny. Dopiero później zrozumiała, że znalazł sobie bogatą kochankę. Tak,
był przystojny, a gdy mu na czymś lub na kimś zależało, potrafił być uroczy.
Kiedy pomyślała, jak skończył…
Tak. Gdy zamarzy się jej pułkownik Gregory, powinna przypomnieć
sobie ojca.
Usłyszała stukot butów na drewnianej podłodze i szybko opuściła dłoń. W
drzwiach stanęła Mara z zarumienionymi policzkami.
- Przepraszam za spóźnienie, panno Prendregast, ale graliśmy w piłkę.
- Dlatego masz na sobie stare ubranie?
- Pani Chester nalegała. Musiała zacerować dziurkę w nowej sukience, bo
włożyłam za dużo kamieni do kieszeni. - Mara nie wyglądała na skruszoną.
Pułkownik Gregory miał rację co do pani Chester. Ta kobietka
sprawowała pełną kontrolę nad dziećmi, bez względu na ich liczbę, a jej zdrowy
rozsądek okazał się niezawodny. Samantha już nie martwiła się o córki
pułkownika Gregory'ego; były w dobrych rękach, przynajmniej na czas
przyjęcia.
Samantha przesunęła palcami po klawiszach.
- Zaśpiewamy?
Podchodząc do pianina, Mara zaczęła śpiewać „Barbara Allen”. Miała
wysoki i czysty głos, a starą balladę interpretowała ze wzruszającą
niewinnością. Nagle w połowie drugiej zwrotki zamilkła i odwróciła się w
stronę fortepianu.
- Czy pani wie, dokąd mój ojciec jeździ w nocy?
Samantha opuściła dłonie na kolana. Serce zaczęło bić jej szybciej. Co
Mara miała na myśli? Czyżby widziała ich pocałunki?
- Twój ojciec gdzieś jeździ po nocy?
- Tak! Ojciec wyjeżdża konno każdej nocy.
- Och. - Oddech Samanthy uspokoił się. - Chodzi ci o to, że łapie
rabusiów?
- Nie. Gorzej niż rabusiów. - Mara brzmiała bardzo zasadniczo.
- Kto mógłby być gorszy od rabusiów?
- Nie wiem, ale złapał jednego zeszłej nocy. Złapał kogoś więcej niż
rabusia. Złapał Samanthę.
W sidła miłości. Była głupia.
- To dobrze - powiedziała do Mary. - To wspaniale, że twój tata jest
odważny i zapewnia nam bezpieczeństwo. Musisz być z niego bardzo dumna.
Mara wzruszyła ramionami.
- Tak, panno Prendregast. - Dziewczynka przyglądała się jej z
przechyloną głową.
Samantha zaczęła nabierać podejrzeń.
- Jak dowiedziałaś się o ojcu?
Mara uniosła podbródek.
- Ukryłam się pod biurkiem w gabinecie taty i słyszałam, jak rozmawia z
panem Monroe.
- Dziś rano?
- Tak.
Takie momenty były ciężką próbą dla każdej guwernantki. Samantha
wyciągnęła ramiona.
- Chodź tutaj, kochanie. - Gdy Mara usiadła obok niej na ławeczce,
Samantha objęła ją i odgarnęła jej włosy z czoła. - Czy wiesz, że nie powinnaś
podsłuchiwać?
- Wiem, ale nie powinnam też być w gabinecie, więc nie miałam wyboru.
- Mara wzruszyła ramionami. - Tata nakrzyczałby na mnie.
To było oczywiste dla dziecka i, niestety, dla Samanthy.
- Tak, no cóż… nie ukrywaj się tak więcej.
- Obiecuję.
- Najlepiej będzie, jeśli nikomu nie powiesz o tym, co robi twój tata. To
mogłoby narazić go na niebezpieczeństwo. - Samantha szybko ułożyła sobie w
głowie scenariusz, w którym William złapał rabusia, został zaskoczony,
postrzelony i upadł na ziemię, podczas gdy rabuś wymierzył w niego drugi
pistolet.
- Wiem - powiedziała Mara lekceważąco. - Powiedziałam tylko pani.
Mogę pani powiedzieć wszystko. Prawda?
Drżący głos Mary oderwał myśli Samanthy od obrazów w jej głowie.
Potrafiła wyczuć kłopoty, gdy się pojawiały.
- Oczywiście. Czy chcesz powiedzieć mi coś jeszcze?
- Tak… nie.
- Chcesz, żebym zgadywała?
- Nie. - Odsuwając się od Samanthy, Mara usiadła przy fortepianie. -
Chcę śpiewać.
Nie można było zmusić dziecka do wyznań, ale gdy Mara skończyła
piosenkę, Samantha spróbowała dodać jej pewności siebie.
- Zaśpiewasz dziś wieczorem i będziesz gwiazdą wieczoru. Obiecuję. A
twój tata będzie z ciebie bardzo dumny.
Mara zrobiła smutną minę.
- Panno Prendregast?
- O co chodzi, kochanie?
- Chodzi o… o… o…
- Gdy zaśpiewasz dziś wieczorem, zapomnisz o wszystkich swoich lękach
i kłopotach, i przeniesiesz się w inny wymiar.
- Tak, proszę pani, wierzę, ale… - Mara spojrzała na Samanthę
rozpaczliwym wzrokiem. - Nie o to chodzi.
- A o co?
- Panno Prendregast, mogę pani powiedzieć wszystko. - Głos Mary stał
się o oktawę wyższy. - Prawda?
To samo pytanie. Samantha wstała i objęła ramionami Marę.
- Oczywiście.
- Nawet jeśli… - kroki za drzwiami powstrzymały Marę. Spojrzała na
drzwi, przez które wbiegły pozostałe córki pułkownika Gregory'ego.
- Przyszłyśmy poćwiczyć naszą piosenkę - powiedziała Agnes.
- Będziemy ćwiczyć! Będziemy ćwiczyć! - Kyla i Emmeline
podskakiwały i klaskały w dłonie.
Mara odsunęła się od Samanthy.
- Tak, chcę ćwiczyć naszą piosenkę!
Samantha musiała pamiętać, kim była i skąd pochodziła, i nigdy nie
mogła się przyznać przed kimkolwiek, że kocha ojca tych dzieci.
Nawet przed sobą samą.
Rozdział 19
Tego wieczoru, w pokoju muzycznym, gdy te okropne dzieci Gregory'ego
śpiewały jakąś żałosną piosenkę, lady Featherstonebaugh kiwała głową z
aprobatą i wystukiwała nogą rytm. Była wilkiem w owczej skórze. Kobietą,
która przybrała maskę dobrodusznej babci. Przynajmniej na razie.
Dotknęła pękniętej wargi.
Dopóki nie znikną siniaki.
Nienawidziła Pashenki z całego serca. Gdyby nie on, wkrótce byłaby we
Włoszech, gdzie miała pieniądze w banku, fałszywą tożsamość i słońce, które
ogrzałoby jej obolałe kości. Obolałe, ponieważ ten łajdak ją pobił, próbując
wyciągnąć z niej informacje.
Dopiero po pół godziny Pashenka ją puścił. U pułkownika Gregory'ego
odbywało się przyjęcie. Przyjęcie z wieloma wysoko postawionymi oficerami,
ambasadorami, a nawet kilkoma pracownikami Biura Bezpieczeństwa
Wewnętrznego. Pashenka, przebiegły lis, nie chciał ryzykować, że ktoś dowie
się o jego zdradzie. Chciał, żeby poszła na przyjęcie. Ona i Rupert. Obiecał, że
jeśli pójdzie i wróci z informacjami, to pozwoli jej żyć.
A więc była tutaj, w ostatnim rzędzie, słuchając grupy wyjących
dzieciaków, podczas gdy ich ojciec promieniał z dumy. Dzisiaj siedziała
całkiem sama na wygodnym krześle w alkowie, a także na niewygodnym
krześle w jednym z tych dziwacznych namiotów. Po kolacji zamierzała
przywdziać piękną suknię balową, aby móc obserwować, jak inni tańczą.
Z powodu pękniętej wargi i bolącego biodra niewiele się uśmiechała, co
było do niej niepodobne.
Zazwyczaj schlebiała innym, rozdawała czarujące uśmiechy i rozmawiała,
cały czas nadstawiając uszu. Teraz musiała siedzieć jak stara kobieta i czekać,
aż ktoś do niej podejdzie i porozmawia o rzeczach, które powinny zostać
tajemnicą.
I tak się działo. Jak zwykle generałowie i dyplomaci nie dostrzegali jej
inteligencji i widzieli w niej jedynie starą kobietę, która często zapadała w
drzemkę i miała problemy ze słuchem. Mówili o wojskach na Krymie i w
Egipcie, o szpiegach, wybuchach i amunicji. W ich słowach słyszała brzęk złota.
A raczej… słyszałaby, gdyby udało się jej uciec Pashence.
Rupert przesunął się wzdłuż rzędu krzeseł i usiadł tak blisko niej, że nogą
przygniatał jej elegancką spódnicę z welwetu w kolorze lawendy. Cholerny
mężczyzna. Zawsze umiał zwrócić na siebie uwagę - i pognieść jej ubranie.
Scenicznym szeptem spytał:
- Valdo, gdzie jest ta mapa?
Z niedowierzaniem spojrzała na siedzących przed nią ludzi. Rozkazała
cicho:
- Przestań paplać. Nie możemy tu rozmawiać.
- Nikt nas nie słyszy. Dzieci śpiewają.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Dlatego właśnie nie mógł zostać
wybitnym szpiegiem. Widział to, co chciał widzieć i zachowywał się, jak mu się
podobało.
Nieznacznie podniósł głos.
- Jestem twoim mężem. Jestem mężczyzną i mówię ci, że powinnaś oddać
tę mapę Pashence.
- Na litość boską. - Przed nimi siedziała lady Marchant i trzy inne
wystrojone kobiety. - Usłyszą cię.
- Nie zwracają na nas uwagi, a nawet jeśli, to i tak by nie zrozumiały, o
czym mówimy.
Jakby słuchała jakiejś mężowskiej reprymendy.
- Nigdy nie lekceważ potęgi plotek. Gdyby bezrozumnie powtórzyły
komuś naszą rozmowę, mielibyśmy kłopoty.
- Nie obchodzi mnie to. - Jednak Rupert zniżył głos. - Po prostu daj
Pashence tę mapę albo będą jeszcze większe kłopoty.
- Jakie? - Przyjrzała mu się badawczo: jego zakrzywionemu, cienkiemu
nosowi, długim palcom, chudym łydkom odzianym w staromodne pończochy. -
I dlaczego? On nie wie o mapie.
Rupert otworzył, a potem zamknął usta. Złapała go za ramię i wbiła w nie
palce.
- Prawda?
Miał rozbiegany wzrok.
- Powiedziałeś mu? - zapytała podniesionym głosem.
- Jeśli dasz mu mapę, to już cię nie skrzywdzi. - Od czasu, gdy Rupert
zobaczył, jak leciała na ścianę, otrzeźwiał i był bardziej świadomy grożącego im
niebezpieczeństwa. Och, i tak by ją porzucił, gdyby wiedział, że nie grożą mu za
to żadne konsekwencje. Nie był wystarczająco mądry, aby to uczynić, więc
wysługiwał się Pashence. Obserwował ją, bo gdyby uciekła bez niego, byłby
trupem.
- Nie - odezwała się z ironią - jeśli dam mu mapę, zabije mnie… nas.
- Nie, nie zabije. Obiecał, że tego nie zrobi.
Uśmiechnęła się z chłodnym niedowierzaniem.
Włożyła rękę do kieszeni, żeby poczuć stal pistoletu, który ukradła z
kolekcji pułkownika Gregory'ego, i pomyślała, jak wspaniale byłoby móc
zastrzelić Ruperta.
- Dopóki nie postawię nogi na włoskiej ziemi jestem chodzącym trupem -
i zabiorę cię ze sobą do grobu, więc lepiej mnie nie zdradź.
- Gdzie jest mapa?
Więc Pashenka kontaktował się z Rupertem, pociągając za sznurki,
usiłując zmusić ją do ujawnienia sekretów. Czy Pashenka uważał ją za idiotkę?
Jeśli odda mu mapę, ten ją zabije, ucieknie z Anglii i posłuży się informacjami,
które zdobyła, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo.
Musiała obmyślić więc inny plan. Gdy wróci do Maitland, obieca
Pashence, że odda mu mapę. Może nawet mu ją odda, jeśli będzie straszona. Ale
zachowa dla siebie informacje, które zdobędzie na przyjęciu. Powie mu, że
będzie rozmawiać wyłącznie z jego przełożonymi - w Rosji.
Oczywiście to bzdura. Jego przełożeni zabiliby ją jeszcze szybciej niż
Pashenka, ale musiała zyskać na czasie. Tak, potrzebowała czasu, żeby obmyślić
plan ucieczki. A jak można spędzić te chwile lepiej, niż słuchając angielskich
tajemnic wojskowych?
Zawsze udawało jej się wyjść cało z każdej opresji. Tym razem też tak
będzie. Uśmiechnęła się. I skrzywiła z bólu, gdy rana gojąca się na wardze
pękła.
William stał ze skrzyżowanymi ramionami i słuchał, jak jego dzieci
śpiewają dla gości. Miały na sobie nowe sukienki i stały w jednej linii.
Samantha, w ślicznej sukni z różowej satyny, która podkreślała jej zaróżowione
policzki, akompaniowała na fortepianie z delikatnym uśmiechem na ustach. Gdy
dziewczynki skończyły, ukłoniły się, a goście dzieci klaskali i wołali:
- Uroczo! Wspaniale!
Wszyscy się uśmiechali, widząc w dzieciach pułkownika własne
pociechy.
Samantha szeptem poinstruowała dziewczynki i Agnes z Vivian
wypchnęły przed siebie Marę, która się ukłoniła. Klaskanie wzmogło się i
upojony ojcowską dumą William usłyszał okrzyki:
- Brawo!
Zanim aplauz ucichł, Samantha wyprowadziła dziewczynki z pokoju
muzycznego, trzymając Emmeline za rękę, żeby dziewczynka nie mogła
przesyłać całusów w stronę gości.
- To było urocze, pułkowniku Gregory - pochwaliła lady Blair. - Ma pan
bardzo utalentowane dzieci.
- Oczywiście. - Uśmiechnął się, jakby jego córki tworzyły najznakomitszy
chór, o czym był zresztą przekonany. - Mają bardzo utalentowanego ojca.
Wszyscy się roześmiali. Byli zadowoleni z rozrywki, z jedzenia i wina.
Byli zadowoleni z tego, jak Teresa ich usadziła, i podobały im się dekoracje. A
ci, którzy znali prawdziwy powód, dla którego wydano przyjęcie, cieszyli się z
obecności lorda i lady Featherstonebaugh oraz z uwagi, jaką lady
Featherstonebaugh przejawiała, ilekroć ktoś ważny stawał obok niej i „w
tajemnicy” mówił o ruchach angielskich wojsk, planach sabotażu, a nawet o
sposobach przeniknięcia do ambasady rosyjskiej w Paryżu.
Tak. Wszystko szło zgodnie z planem Williama. Wszystko poza
adorowaniem Teresy.
Przez drzwi zobaczył, że pani Chester zabiera dzieci od Samanthy i
pokazuje jej, że powinna wrócić.
Wcale nie miał ochoty żenić się z Teresą. A wszystko przez Samanthę. To
ona odciągała go od obowiązków. Przez nią traktował kwestię małżeństwa z
taką obojętnością.
Jak zwykle obecność pięknej guwernantki wywołała podekscytowanie.
Gdy goście przeszli do jadalni i służący nakryli do stołu, Duncan wzniósł
kieliszek w jej stronę.
- Guwernantka dziewczynek wykonała świetną pracę, przygotowując ten
występ.
- Tak, to prawda. - William powiedział tylko tyle, ale ona zarumieniła się.
Lady Stephens przystanęła, a obok niej zatrzymał się również generał
Stephens. Zerkali to na Samanthę, to na Williama. Dostrzegli wystarczająco
dużo w jego spojrzeniu, w jej opuszczonych powiekach i usztywnionej
postawie, a inni też zaczęli coś zauważać. William nie chciał, żeby ludzie
plotkowali o nim i jego guwernantce. Ale gdyby tak się stało, wszystko byłoby
znacznie prostsze. Gdyby w ten sposób zniszczył jej reputację, musiałby się z
nią ożenić, i z jakiegoś powodu wydawało mu się to świetnym pomysłem.
Czy omotała go jakąś magiczną siecią, że rozmyślał o takich głupstwach?
- No cóż! - Duncan głośno klasnął w dłonie, aż inni zwrócili na niego
uwagę. - Chodźmy jeść. Ja, na przykład, potrzebuję towarzystwa podczas
kolacji. - Dziarskim krokiem ruszył w stronę Teresy.
Teresa odwróciła się do niego plecami i wyszła. Goście sapnęli i spojrzeli
na zlekceważonego Duncana, który z typową dla siebie swadą powiedział:
- Damy nie mogą mi się oprzeć.
Wszyscy ze śmiechem przeszli do jadalni, gdzie podano niewielki
posiłek, który miał pozwolić gościom wytrwać do kolacji podczas balu.
Duncan przesunął się do Williama.
- Przestań się gapić na pannę Prendregast.
Porucznik Du Clos zaoferował Samancie ramię, które ta przyjęła.
Słuchała porucznika, ale jej oczy cały czas zwracały się w stronę Williama i
poczuł ogarniający go od stóp do głów dreszcz. Pociągała go w każdej
sekundzie. Chciał chodzić za nią, jak ogier za klaczą. Pragnął posiąść ją od tyłu,
chwycić jej biodra i zanurzyć się w niej. Położyć ją na plecach, rozchylić jej
nogi i pieścić ją do granic rozkoszy. Chciał, by wzięła go do ust…
Pośpiesznie wyszedł z pokoju muzycznego. Mógł sobie fantazjować o
byciu ogierem, ale nie chciał wyglądać jak ogier.
- Mało brakowało, i musiałem się poniżyć. - Duncan mówił cichym
głosem. - Mam nadzieję, że to doceniasz.
William zauważył z zadowoleniem, że lady Featherstonebaugh szła pod
ramię z lordem Hartunem i słuchała uważnie.
- …ale widzę, że chyba nie - dokończył Duncan. - To niesamowite. Ty
obserwujesz pannę Prendregast, a lady Marchant obserwuje ciebie.
- A ty obserwujesz lady Marchant. - William kiwnął głową, gdy goście
gratulowali mu utalentowanych córek. - Co zrobiłeś, że Teresa tak cię
potraktowała?
- Podobam się jej, ale nie chce, żebym jej się podobał.
- Naprawdę? - Bez cienia zazdrości William zastanowił się nad tym. - A
tobie ona się podoba?
- Jak cholera. A ty, no cóż, nie chcesz jej, czy tak?
- Tego nie powiedziałem.
- Nie musiałeś. To oczywiste, przynajmniej dla mnie.
William wziął kieliszek wina od przechodzącego obok służącego.
- Ona jest bogata. Ty nie masz złamanego grosza.
Duncan przyglądał się Teresie, która prowadziła gości do zastawionego
potrawami stołu.
- Mógłbym dać jej szczęście. - Zatrzymując się gwałtownie, odciągnął
Williama do pustego gabinetu. - Poczekaj. Chcesz powiedzieć… że ci nie
zależy? Ani trochę? - Przybierając zasadniczy ton głosu, powiedział: - Mówię o
uwiedzeniu kobiety, która spełnia wszystkie wymagania z twojej listy idealnej
żony.
- To nie jedyna kobieta, która spełnia te wymagania. - William posłał
Duncanowi groźne spojrzenie. - A ty choć raz powinieneś się postarać, by mieć
uczciwe zamiary.
Duncan przyjrzał się uważnie Williamowi i to, co zobaczył, najwyraźniej
sprawiło mu radość, bo odprężył się i uśmiechnął.
- Być może, jeśli chodzi o Teresę… Ale muszę być bardzo ostrożny. A ty
robisz świetną robotę, rujnując reputację panny Prendregast i to tylko samym
spojrzeniem.
To był dzień prawdy.
- Więcej niż spojrzeniem. Pocałowałem ją.
- Raz?
- Raz.
- Do diabła, nie ma się z czego spowiadać. Kusi cię, żeby dostać więcej? -
Duncan roześmiał się. - Oczywiście, że cię kusi. Okazałeś to wyraźnie.
- Nie powinienem. - Nie, dopóki… Ale musiał skupić się na powodzeniu
swojej misji, zanim będzie mógł zrobić jakiś krok.
- Dlaczego? Jak tylko ją zobaczyłem, powiedziałem ci, że jest stworzona
dla ciebie. - Duncan dał mu kuksańca w bok. - No dalej! Przez całe życie robiłeś
to, co należało. Zabaw się trochę.
- Chcesz powiedzieć, żebym uczynił z niej swoją kochankę? - William
potrząsnął głową. - To nie byłoby w porządku. Ona jest niewinna.
- Och.
- Tak czy inaczej, to niemożliwe. Umieściłem ją w jednym z domków dla
gości, z dala ode mnie.
- Umieściłeś ją… poza domem? W domku dla gości, gdzie będziecie
mogli urządzić sobie całonocną orgię i nie martwić się o twoje dzieci?
William wzdrygnął się. Duncan klepnął go w ramię.
- Dobra robota, przyjacielu. Już nigdy nie będziesz spać we własnym
łóżku.
William poszedł za Duncanem i obserwował, jak przyjaciel wszedł do
jadalni.
Czy to właśnie William zrobił? Czy właśnie dlatego tak chętnie pozwolił
Samancie uciec spod swojego dachu? Czy w głębi duszy planował
wyprowadzenie jej z domu, żeby mógł spędzać noce w jej ramionach?
Sam tego nie wiedział.
Stał i przysłuchiwał się pobrzękiwaniu sztućców, głosom gości… głosowi
Samanthy. Uwielbiał jej głos. Raczej niski jak na kobietę, chropowaty i miękki,
jakby po całej nocy kochania się poczuła zmęczenie. To sprawiało, że pragnął,
aby jęczała dla niego. A mógł to uczynić. Wiedział, że mógł.
W domku była sama, oprócz Clarindy, która pełniła rolę przyzwoitki. Ale
Clarinda większość czasu spędzała w dużym domu, więc…
Duncan wyszedł z jadalni, jakby trafiony z armaty. Półgębkiem odezwał
się do Williama.
- W twoim gabinecie. Teraz.
Poszedł za Duncanem, uśmiechając się i kiwając głową do mijanych
gości, a gdy stanął przed drzwiami gabinetu, wszystko wróciło do normy. A
raczej do tego, co było normą przed przybyciem panny Prendre-gast. Wszedł do
środka i zamknął za sobą drzwi.
- O co chodzi?
Duncan wyszedł z cienia, a jego zazwyczaj radosna twarz była zasępiona.
- O tego głupca Featherstonebaugha. Teresa słyszała, jak rozmawiał z
lady Featherstonebaugh.
William od razu się skoncentrował.
- Gdzie?
- W pokoju muzycznym, przed chwilą. - Duncan zrobił smutną minę. -
Nie jest zbyt przebiegły.
William kiwnął głową.
- Dlaczego Teresa przyszła do ciebie?
- Ponieważ uważała, że ta rozmowa była dziwna, a ciebie nie było w
jadalni. - Duncan z irytacją zamrugał. - Posłuchaj! Featherstonebaugh
powiedział lady Featherstonebaugh, że powinna oddać Pashence mapę albo będą
mieli więcej problemów.
- Mapę? - William skrzywił się.
- Teresa nie słyszała wszystkiego, ale wygląda na to, że lady
Featherstonebaugh ukradła jakąś mapę w drodze tutaj i trzyma ją jako
gwarancję, że Pashenka… - Duncan wzruszył ramionami i włożył ręce do
kieszeni - …że jej nie zabije.
- A więc to Pashenka zrobił jej te siniaki.
- Myślę, że możemy tak założyć.
- Żałowałbym jej… gdyby nie była odpowiedzialna za śmierć tylu ludzi. -
Jego żony, Mary. William nerwowo zacisnął pięści. Myśl, że zmarła w taki
sposób… - Co to może być za mapa?
- W drodze tutaj zatrzymali się w domu kapitana Farwella. - Duncan
pogładził wąsy, opadające na policzki. - Wyślij do niego posłańca i dowiedz się,
ale to nie ma większego znaczenia. Lady Featherstonebaugh jest bardzo
przebiegłą kobietą. Dobrze wiesz, że mapa jest ważna.
William myślał intensywnie.
- Gdzie jest mapa?
- Featherstonebaugh nie wiedział. - Duncan podszedł do biurka. - Stary
głupiec zdradziłby to, gdyby mógł.
- Zapewne. - Kilku najwybitniejszych, najbardziej inteligentnych ludzi w
kraju pracowało dla Williama, ale żaden z nich nie miał do czynienia z takimi
operacjami. Żaden z nich nie przydałby się w sytuacji takiej, jak ta. - Dziś
wieczorem, gdy zacznie się bal, przeszukasz ich sypialnię, ale byłaby równie
głupia, jak jej mąż, gdyby nie trzymała mapy przy sobie.
- Tak właśnie pomyślałem. - Duncan bawił się ołówkami na biurku
Williama. - Moglibyśmy ją aresztować i zabrać jej mapę.
- Ale chcemy, żeby wróciła do niego ze wszystkimi fałszywymi
informacjami, które zdobędzie podczas przyjęcia.
Duncan podniósł jeden z ołówków, przyjrzał mu się, a potem unosząc
brew spojrzał na Williama.
- Nie sądzę, aby udało się nam skłonić starą kobietę do tego, by się
rozebrała…
- Jesteś wspaniałym uwodzicielem. - William wyszczerzył zęby. - Ty to
zrobisz.
Duncan potarł podbródek dłonią, udając, że się zastanawia.
- Właśnie sobie przypomniałem. W zasadzie nie jestem takim wspaniałym
uwodzicielem.
- Musimy dokonać zamiany.
Duncan kiwnął głową.
- Damy jej fałszywą mapę, zamiast prawdziwej.
- Gdybyśmy wiedzieli, gdzie ona jest, i gdyby komuś udał się ten numer,
moglibyśmy to zrobić. - William rozważył i odrzucił kilka strategii. - Ale komu
i jak?
Rozdział 20
Teresa przyjrzała się swojemu dziełu. Najcudowniejszy brzoskwiniowy
jedwab opadał udrapowany z sufitu wzdłuż ścian, przekształcając salę balową w
przytulny, pastelowy harem. Kryształowe kandelabry iskrzyły się ponad
głowami tysiącem świec. Orkiestra wspaniale grała. Szampan lał się
strumieniami, a panie porywane były do tańca. Panowie zbierali się w grupkach,
rozmawiali i tylko od czasu do czasu zaglądali do pokoju karcianego lub
wychodzili na zewnątrz zapalić - to zawsze był znak, że dobrze się bawią.
Nawet William zajmował się swoimi sprawami zamiast się gapić na Samanthę.
Na sali nie było Duncana Monroe'a. Świetnie. Jeśli wszystko pójdzie
dobrze, nadal go nie będzie.
Gdy Teresa rozglądała się po rozbawionym towarzystwie, nie mogła sobie
przypomnieć, by w dzieciństwie zrobiła cokolwiek niestosownego. Była
posłuszna, chętna do nauki, na tyle inteligentna, by nie wpadać w kłopoty - po
prostu chluba rodziców, ale… najwyraźniej płaciła teraz za jakiś straszliwy
grzech z przeszłości, ponieważ na tym przyjęciu nic nie szło tak, jak powinno.
Po pierwsze William z tym swoim idiotycznym zauroczeniem
guwernantką. Plotki roznosiły się lotem błyskawicy, ale Teresa umiała radzić
sobie ze skandalem towarzyskim. Podczas całego przyjęcia często zagadywała
do Samanthy, a do największych plotkarek na przyjęciu mówiła o niej w samych
superlatywach. Upewniła się nawet, że błękitna suknia balowa Samanthy
wygląda idealnie. Udało się jej uciszyć najgorsze plotki, ale jeśli William nadal
będzie w taki sposób patrzeć na Samanthę, nie uda się opanować sytuacji.
A im więcej czasu Teresa spędzała z Williamem, tym częściej się
zastanawiała, czy rzeczywiście wystarczająco zależy jej na zdobyciu go. Lubiła
pułkownika, ale…
No cóż. Tutaj pojawiał się drugi problem - Monroe Duncan, były dragon
królewskiej armii, a obecnie wielki dupek. Przyglądał się jej. Przyglądał się tak
głodnym wzrokiem, że czasami czuła, jak płoną jej policzki, i zastanawiała się,
jaką władzę miało nad nią gorące spojrzenie tego mężczyzny. To, o co nie dbał
wcześniej, teraz go interesowało i dał to bardzo wyraźnie do zrozumienia. A
ona… ona nie chciała mieć z nim do czynienia.
No cóż. Chciała. Ale powstrzymywała ją duma. Duma i… kobiece plany.
Kobieta miała prawo zmienić plany, ale Teresa nie zmieniała swoich pod presją,
a pan Monroe wywierał na nią presję. Nie słowami, ale tym zatrzymującym
dech w piersiach spojrzeniem. Otworzyła wachlarz, by ochłodzić gorące
policzki.
A teraz kolejny dowód na to, że musiała czymś zgrzeszyć w przeszłości -
w jej stronę kuśtykała lady Featherstonebaugh, która zaczęła mówić zanim
podeszła do Teresy.
- Cóż za wspaniałą młodą kobietę pułkownik Gregory zatrudnił jako
guwernantkę.
Teresa przyjrzała się krytycznie starszej kobiecie. Jej suknia słomkowego
koloru z wąskimi rękawami i głębokim dekoltem byłaby odpowiednia dla
miodki, ale nie dla kobiety po czterdziestce, a już z pewnością nie dla kobiety,
która musi wspierać się na lasce. Wachlarz z piór i pióra wpięte we włosy były
ładnymi dodatkami, ale sprawiały, że lady Featherstonebaugh wyglądała na
zmęczoną. Miała sińce pod oczami, jakby się nie wyspała. Poczucie winy,
zdecydowała Teresa. Poczucie winy z powodu tajemniczej mapy. Była wściekła
na lorda Featherstonebaugha, że wspomniał o mapie, a Duncan był roztrzęsiony,
gdy Teresa powiedziała mu o rozmowie, którą usłyszała. Najwyraźniej ta mapa
była ważna, chociaż Teresa nie wiedziała dlaczego i niespecjalnie ją to
obchodziło.
- Panna Prendregast umie grać, śpiewać, dbać o dzieci, owinęła sobie
wokół palca wszystkich mężczyzn na przyjęciu… Może uwieść swojego
pracodawcę… - Orkiestra zagrała, na parkiecie pojawiły się pary, a lady
Featherstonebaugh uśmiechnęła się radośnie. - Raczej upokarzające, prawda,
lady Marchant?
Teresa nie lubiła lady Featherstonebaugh. Nigdy jej nie lubiła, a ona
odwzajemniała w pełni to uczucie, zresztą jak w przypadku każdej znanej sobie
kobiety. Teresa uważała ją za pustą i okrutną osobę, która z wiekiem stawała się
coraz bardziej zgorzkniała. To był tego dowód. Pierwszy raz zamieniły kilka
słów, a lady Featherstonebaugh już wbijała Teresie szpile. Bardzo bolesne.
- Proszę się nie martwić o pułkownika Gregory'ego. Ja się nie martwię.
Panna Prendregast jest równie uroczą, co rozsądną kobietą i z pewnością nie
zamierza uwieść człowieka o takiej pozycji i tak majętnego, jak jej
chlebodawca.
- Więc ktoś powinien mu o tym powiedzieć. Od dwóch dni robi do niej
maślane oczy. - Lady Featherstonebaugh machnęła ręką, kończąc temat, bo
udało się jej zasiać ziarno niepokoju. - Ale nie dlatego tu przyszłam. Chciałam
się komuś zwierzyć. Innej kobiecie… a jest ich tutaj niewiele. - Pochylając się,
zniżyła głos. - Przypomniałam sobie, gdzie słyszałam nazwisko panny
Prendregast.
Teresa nadstawiła uszu, chociaż nie dała tego po sobie poznać.
- Czyżby?
- Panna Prendregast jest tą znaną złodziejką, która grasowała po Londynie
jakieś sześć lat temu. Kręciła się koło teatru i kradła mężczyznom portfele i
przechwalała się, że uciekając, posyłała im uśmiech. - Składając wachlarz, lady
Featherstonebaugh przycisnęła go do nabrzmiałej wargi. - Sądzę, że należałoby
powiedzieć o tym pułkownikowi Gregory'emu, prawda?
Teresa, zupełnie zaskoczona, wpatrywała się w lady Featherstonebaugh,
wyglądającej śmiesznie w szykownej sukni. Policzki miała przypudrowane
różem… a może były to siniaki?
A potem dotarło do niej znaczenie słów lady Featherstonebaugh. Do
diabła. Teraz Teresa przypomniała sobie tę opowieść. Adorna wzięła pod swoje
skrzydła złodziejkę i nauczyła ją, jak elegancko mówić, poruszać się, co czytać,
jak i czego uczyć.
Co powinna zrobić z tą wiedzą? Nie mogła od razu podjąć decyzji, ale z
przyjemnością pokrzyżowałaby plany lady Featherstonebaugh.
- Wiem, o kim mówisz, moja droga, ale pomyliły ci się nazwiska. To
panna Penny Gast - wymówiła wyraźnie - była złodziejką. Łatwo się pomylić.
Zwłaszcza komuś w podeszłym wieku, kto ma problemy ze słuchem.
Twarz lady Featherstonebaugh zalała się purpurowym rumieńcem. Przez
moment Teresa zastanawiała się, czy nie powinna usunąć się z zasięgu jej laski.
Jednak lady Featherstonebaugh spytała niskim głosem:
- Jesteś pewna?
- Tak.
- Muszę usiąść.
- Potrzebuje pani pomocy? - Teresa naprawdę była zaniepokojona. Od
przyjazdu lady Featherstonebaugh bardzo mocno utykała, jakby dopadła ją
straszliwa podagra. Nie żeby sobie na to nie zasłużyła… Teresa nigdy nie znała
tak podłej starej kobiety, ale nie mogła ze spokojem przyglądać się jej
cierpieniu.
- Dojdę do swojej sypialni. - Lady Featherstonebaugh posłała Teresie
uśmiech tak przepełniony nienawiścią, że ta się cofnęła.
Gdy odeszła, Teresa rozmasowała gęsią skórkę na ramionach. Gdyby lady
Featherstonebaugh mogła, na pewno wyrządziłaby jej krzywdę. Im wszystkim.
Teresa rozejrzała się za Samanthą i zobaczyła, że ta rozmawia z lordem
Hartunem. Lady Featherstonebaugh mogła wyrządzić krzywdę Samancie -i
miała ku temu środki.
Można było usprawiedliwić lady Featherstonebaugh. Jej mąż wywijał na
parkiecie z jedną z młodszych dam, a jego dłonie wędrowały po jej plecach.
Stary zbereznik mógł każdą kobietę doprowadzić do szaleństwa i okrucieństwa,
ale Teresa wątpiła, aby miał jakiś wpływ na swoją żonę. Lady
Featherstonebaugh to był zbyt silny charakter.
Teresa przeniosła wzrok na Williama. Stał i rozmawiał zniżonym głosem
z tym padalcem Duncanem Monroe'em, który wreszcie postanowił się pojawić.
Duncan… najlepszy przyjaciel Williama. Duncan - zawsze szyderczy, zawsze
obserwujący… zawsze pożądany. I te jego cholerne oczy.
Znowu spojrzała na Williama. William i Duncan bardzo często ostatnio
rozmawiali zniżonym głosem. Duncan zniknął z jadalni, gdy powiedziała mu o
mapie, i do kolacji nie pojawił się ani on, ani William.
A ostatniej nocy, gdy pozostali goście poszli spać, a ona wymknęła się na
dół po szklaneczkę whisky - damom nigdy nie proponowano whisky, ponieważ
były zbyt delikatne - słyszała ich głosy w gabinecie Williama. Chociaż
przyłożyła szklankę do drzwi, nie usłyszała więcej niż kilka oderwanych słów -
„Featherstonebaugh” i „Pashenka”. A przecież gdy opuszczała Londyn, hrabia
Pashenka rozpuścił plotkę, że jest chory. Jednak wszyscy wiedzieli, że wyjechał
na jakieś spotkanie.
Czyżby przyjechał tu, do Krainy Jezior? Czy William i Duncan przez
przypadek pojmali go podczas jednej z tych swoich nocnych eskapad? Byłaby to
głupia pomyłka, zwłaszcza w przypadku dwóch całkiem inteligentnych
mężczyzn, ale przecież co do niej też się pomylili…
Spojrzała na bąbelki w swoim kieliszku i zmrużyła oczy.
Featherstonebaugh. Pashenka. Działalność Williama i Duncana,
polegająca na łapaniu złoczyńców…
Gwałtownie uniosła głowę. Rozejrzała się uważnie po sali. Za wielu
generałów. Za dużo ambasadorów. Za dużo ubranych na czarno mężczyzn,
których obecności na przyjęciu nie tłumaczyło ani ich pochodzenie, ani
pieniądze, ale którzy posiadali władzę i tajne informacje. Ludzie z Biura
Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Rozpoznała ich, chociaż nie znała powodu ich
obecności.
Przywołała obraz Williama i Duncana. Nie zatrzymali jej powozu,
ponieważ wzięli ją za zwykłego bandytę. Początkowo zaś myśleli, że była
szpiegiem, uciekającym z Londynu w ślad za swoim dowódcą, hrabią Pashenka.
Och, tak.
Mieszkała w Indiach i tam odczuła na własnej skórze rywalizację między
Anglią i Rosją o bogactwa Wschodu. Dobrze wiedziała, że szpiedzy działali w
każdym tamtejszym mieście. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że byli również
w Anglii.
No cóż. Teraz się dowiedziała.
Szpiedzy. Wylądowała w gnieździe szpiegów.
Samantha podziękowała panu Langdonowi za taniec - jego drugi i ostatni
tego wieczora - i pożegnała się z nim. Drzwi na taras były otwarte, podmuchy
wiatru unosiły brzoskwiniowy jedwab, jednak w sali balowej robiło się coraz
bardziej duszno i Samantha czuła się zmęczona. Zmęczona tańcem, ciągłymi
rozmowami, niekończącymi się pochlebstwami i tym, że pułkownik Gregory ani
razu nie zatańczy! z nią walca. Zamiast tego prowadził poważne rozmowy z
panem Monroe'em, a później z lordem Hartunem.
W zasadzie Samancie na tym nie zależało. Być może wydawało się jej, że
jest zakochana w pułkowniku Gregorym, ale traktowała miłość tak, jak powinno
się ją traktować, czyli jak obłok dymu z komina, który rozwieje się na wietrze.
Może gdyby całowała się z innymi mężczyznami, wtedy także by się jej
wydawało, że jest w nich zakochana.
Tak. To był rozsądny plan. Będzie się całować i porównywać, a pod
wpływem namiętności innych mężczyzn zniknie ucisk, jaki czuła w okolicach
serca, i znowu będzie sobą, panną Samantha Prendregast, niezależną, pełną
energii i pewną siebie.
Uśmiechnęła się i uciekła do eleganckiego i pustego pokoju dla pań. Na
ścianach wisiały lustra, na stolikach ustawiono dzbanki z wodą, chusteczki i
puder. Z westchnieniem ulgi nalała wody do miednicy, zamoczyła chusteczkę,
wycisnęła ją i przetarła twarz. Poczuła przyjemny chłód i zamknęła oczy.
Pod powiekami od razu pojawiła się postać Gregory'ego. Żaden inny
mężczyzna tak się nie nosił: ciemnoniebieska marynarka, brokatowa kamizelka,
czarne spodnie. To, że lubiła na niego patrzeć, nie oznaczało, że staczała się po
równi pochyłej w otchłań rozpusty. A jego twarz… Wielu było
przystojniejszych mężczyzn, ale on miał szlachetne, wyraziste rysy. Po
sposobie, w jaki się nosił, po wyrazie jego twarzy, zorientowała się, że umiałby
się nią zaopiekować.
Usłyszała kroki, lekkie i energiczne. Ktoś nadchodził.
Lady Marchant, w sukni z czerwonego jedwabiu, pachnąca różami i z
kieliszkiem szampana w dłoni.
- Szukałam pani - powiedziała.
Co tym razem?
Lady Marchant usiadła na stołku naprzeciwko i postawiła kieliszek na
stole. Ujęła dłoń Samanthy - był to gest, który wywołał u Samanthy
podenerwowanie.
- Jest pani sama na świecie - powiedziała. - Nie ma nikogo, kto udzieliłby
pani rady, więc ja to zrobię.
- Dobrze. Dlaczego?
- Du Clos jest uroczy, ale biedny. Podbiła pani serce pana Langdona. Jest
wdowcem, z ośmioma tysiącami rocznie. Oczywiście musiałaby pani patrzeć na
tę twarz każdego ranka przy śniadaniu, więc należałoby się poważnie
zastanowić. Lord Hartun… byłabym ostrożna. Jest wolny, ale wątpię, by jego
rodzina panią zaakceptowała, nawet gdyby stracił głowę na tyle, by się
oświadczyć.
Z mieszaniną zaskoczenia i cynizmu Samantha próbowała zrozumieć, co
kierowało lady Marchant. Egoizm, z pewnością, ale sprawiała wrażenie tak…
szczerze oddanej. Zdecydowanej. I niemal… zażenowanej rolą mentora.
Samantha musiała przełknąć dwa razy ślinę, nim zdołała się odezwać.
- Proszę pani, ja nie… nie jestem tu, by znaleźć męża.
- Więc jest pani bardzo nierozsądna. - Usta lady Marchant były zaciśnięte,
a w jej oczach widać było zdecydowanie. - Jedzą pani z ręki. Nie obchodzi ich,
że jest pani guwernantką. Jeśli postarałaby się pani trochę, mogłaby pani zostać
żoną. Nigdy więcej nie musiałaby pani pracować.
Samantha energicznym ruchem rzuciła chusteczkę do miednicy.
- Lubię pracować.
- Bzdura. Lubię panią. Nie wiem dlaczego. Nie powinnam, ale lubię. -
Zerkając w stronę drzwi, zniżyła głos. - Lady Featherstonebaugh rozpoznała
panią. Z Londynu. Z ulicy.
Samantha zrozumiała wszystko w jednej chwili. Rozpoznano ją.
Przyłapano. Złodziejkę. Na zawsze. Może właśnie teraz lady Featherstonebaugh
mówiła o tym Williamowi i następnym razem, gdy na nią spojrzy, w jego
oczach dostrzeże obrzydzenie. Tego właśnie się bała. Poczuła przeszywający ból
w piersiach, gdy zaczerpnęła powietrza.
- Psiakrew. - Słowa same wyrwały jej się z ust. - Rozumiem, że muszę
wyjechać. Natychmiast.
Lady Marchant chwyciła ją za ramię i potrząsnęła nią.
- Nie. Będę panią kryć. Powiedziałam jej, że się pomyliła. Jest pani
bezpieczna. Powtarzam pani, jeśli szybko złapie pani męża, nikt się nie dowie.
Samantha nie rozumiała, dlaczego lady Marchant mówiła te wszystkie
rzeczy.
- To… straszne. Byłabym skazana na męża, który się mnie wstydzi.
- To lepsze niż bycie starą panną. - Teresa niecierpliwie machnęła ręką. -
Jest pani na tyle znana, że z bogatym mężem u boku będzie pani hołubiona, a
nie potępiana.
- A jeśli mój mąż rozzłości się, że tak go oszukałam? - Samantha dobrze
pamiętała, jak boli uderzenie pięścią.
- To nie ma znaczenia. Jest pani na tyle ładna, że przynajmniej przez rok
będzie się dobrze bawił. Będzie chciał mieć dziedzica i następcę, a później i tak
znajdzie sobie kochankę. Tak to właśnie się toczy. - Teresa uniosła kieliszek w
stronę Samanthy, a potem wypiła całą jego zawartość. - Czy w niższych klasach
inaczej to wygląda?
- Nie. Małżeństwo jest wszędzie takie samo. Dlatego nie jestem zamężna.
- Życzę powodzenia. - Lady Marchant skrzywiła usta z niesmakiem. -
Jestem damą, bogatą damą, a mimo to potrzebuję męża, by mnie zapraszano we
wszystkie odpowiednie miejsca i widywano z odpowiednimi ludźmi.
Lady Marchant była szczera. Lady Marchant zrobiła jej przysługę.
Samantha wyczuła, że może odpłacić się tym samym.
- Osiągnęła to pani. Nie wolałaby pani raczej sypiać z ukochanym
mężczyzną?
Lady Marchant zaskoczona gwałtownie zaczerpnęła powietrza.
- O czym pani mówi?
- Dobrze pani wie, o czym mówię. Ja także panią lubię. Nie wiem
dlaczego. Nie powinnam, ale lubię. - Samantha uświadomiła sobie, że mówiła
prawdę, i zaskoczyło ją to, a jednocześnie rozbawiło. - Jest pani kobietą, która
przez całe swoje życie robiła to, co należało. Wyszła pani za mąż za
odpowiedniego mężczyznę, zabawiała odpowiednich ludzi, nosiła odpowiednie
ubrania, ale… po co? Na pewno nie dla siebie.
- Lubię moje ubrania i moich… ludzi, których zabawiam.
- Nawet nie może ich pani nazwać przyjaciółmi.
Lady Marchant pobladła i powiedziała:
- Przyjaźń to nie wszystko.
Samantha poczuła ukłucie samotności, pragnienie, by porozmawiać z
Adorną i pozostałymi dziewczętami z Akademii Guwernantek.
- Mnie brakuje moich przyjaciół.
Przez krótką chwilę ta zbita z tropu, zagubiona kobieta również wydała
się jej przyjaciółką i Samantha złamała jedną ze swych zasad. Dała komuś radę.
- Pan Monroe tak bardzo pani pragnie. Mógłby dać pani wiele radości.
- To by nie przetrwało próby czasu.
- A co trwa, proszę pani? - Samantha usłyszała cynizm we własnym
głosie. - Co trwa?
Lady Marchant opanowała drżenie podbródka.
- Zanim skończy się to przyjęcie, zamierzam zdobyć męża. - Rzucając
Samancie wymowne spojrzenie, dodała: - Najwyższą nagrodę. Pułkownika
Gregory'ego. Oczywiście.
- Jeśli pani to zrobi, obydwoje będziecie oszukani. - Gdy lady Marchant
chciała zaprotestować, Samantha powstrzymała ją ruchem ręki. - Nigdy nie
wątpiłam, że zdobędzie go pani. Uważam, że to wielka szkoda, skoro jest inny
mężczyzna, który tak bardzo pani pragnie. Tak czy inaczej, życzę pani udanego
polowania.
Najwyraźniej życzenia Samanthy nie wystarczyły lady Marchant.
- Nie może go pani mieć. Czy zna pani historię śmierci jego żony?
- Nie, pani. - Samantha nie chciała jej poznać, ale słuchała z niezdrową
ciekawością.
Lady Marchant mówiła szybko, jakby pragnęła wyrzucić z siebie całą tę
historię, zanim się rozmyśli.
- Wszyscy stacjonowaliśmy w Kaszmirze, uroczym miejscu w górach.
Chłodnym i wyjątkowo pięknym. Mieszkaliśmy w osobnych kwaterach i nie
umiem opisać samotności, którą się odczuwa, mieszkając w kraju, w którym
wszystko jest obce… a tubylcy nas nienawidzą. Ktoś przysyłał zaproszenie, a
my jechaliśmy. Przemierzaliśmy setki mil, żeby spotkać się ze starymi
przyjaciółmi, posłuchać plotek z kraju, usłyszeć język angielski bez akcentu. -
Patrzyła na Samanthę, ale oczyma wyobraźni widziała miejsca z przeszłości. -
Zawsze odczuwaliśmy pewien niepokój powodowany obecnością Rosjan, a
kiedy coś się działo, William zawsze się zgłaszał, by dowodzić batalionem. Tuż
przed największym balem roku nasi żołnierze zostali wezwani, aby zdławić
powstanie. Więc William znowu wyjechał. Mary była zła, co mnie zaskoczyło,
ponieważ Mary była najbardziej spolegliwą osobą, jaką znałam. Uwielbiała
Williama. Zawsze pozwalała, żeby dostawał to, co chciał. Wolała wrócić do
Anglii, ale on nie chciał, więc zostali. Pragnęła, by dzieci chodziły do szkoły w
Anglii, ale on nie chciał, więc dzieci zostały. Tęskniła za rodziną… mówiłam
jej, że takie pobłażanie mężowi nie było dobre, ale nie słuchała mnie. - Lady
Marchant machnęła ręką, odsuwając od siebie te myśli. - W każdym razie nigdy
o nic Williama nie prosiła, ale miała ochotę pójść na ten bal, żeby spotkać się z
przyjaciółmi. Nie pozwolił jej i kazał zostać w domu. Nie wiem dlaczego tamtej
nocy mu się sprzeciwiła - domyślam się, że się pokłócili. Pojechała sama. Nigdy
nie dotarła na bal.
Samantha podała jej chusteczkę, żałując, że nie ma drugiej. Strasznie było
słuchać o żonie Williama, o tym jak cierpiała i umarła.
Lady Marchant otarła łzy.
- Następnego ranka znaleziono jej ciało. Bandyci zepchnęli powóz z
drogi. Mary zginęła od razu, bandyci zabili woźnicę i służących, i zabrali całą
biżuterię i ubrania.
Lady Marchant wciągała Samanthę w dramat tamtych wydarzeń.
- Biedna kobieta - powiedziała Samantha. A co ważniejsze: - Biedne
dzieci. - Czy wiedziały, że ich matka została odarta z ubrań i wrzucona do rowu
jak śmieć?
- William nigdy nie był tolerancyjny, ale po tych wydarzeniach coś go
opętało. Stał się służbistą. Ścigał bandytów i wieszał. Łapał każdego Rosjanina,
buntownika i złodzieja w Kaszmirze. - Lady Marchant zadrżała. - Przywiózł
dzieci do Anglii i został pułkownikiem własnego regimentu dziewczynek.
Jestem pewna, że wmówił sobie, iż to dla ich bezpieczeństwa. Obwiniał się o
śmierć Mary.
- Chyba miał ku temu powody - odparła cicho Samantha. Biedny William
ze swoim poczuciem odpowiedzialności, które tak hołubił, ale przez które
jednocześnie cierpiał. Jak bardzo musiał przeżyć śmierć ukochanej żony. Jak
bardzo musiał pragnąć zemsty…
- Oczywiście, że tak. Traktował uczucia Mary jako coś oczywistego. Nie
zdawał sobie sprawy, kim dla niego była, dopóki jej nie zabrakło. Boże. -
Ściskając chusteczkę w dłoni, lady Marchant odetchnęła ciężko.
Samanthę nagle olśniło i powiedziała:
- Jest pani na niego zła za to, że ją opuścił.
- Zapewniam panią, że mnie nie będzie tak traktował. - Oczy lady
Marchant lśniły od łez i gniewu. - Ale, Samantho, przysięgam pani. Lepiej
proszę zostawić Williama mnie. Wybaczy pani wszystko, ale nie to, że była pani
złodziejką.
Rozdział 21
Muzyka z sali balowej rozbrzmiewała na zewnątrz, księżyc oświetlał
trawnik i jezioro, a Samantha, ku oburzeniu Williama, stała na tarasie i
rozmawiała z pożerającym ją spojrzeniem porucznikiem Du Closem.
Co ona sobie wyobraża? Nie dalej jak wczoraj zapewniała go, że nie
zostanie sam na sam z porucznikiem, co William pochwalał. Teraz opierała się
zalotnie o poręcz i patrzyła na Du Closa tak bałwochwalczo, że ten gnojek
niemal rozpływał się ze szczęścia. Pochylił się nad nią… Jego usta niemal
dotknęły jej ust…
William walnął drzwiami o ścianę.
- Poruczniku!
Du Clos podskoczył i odwrócił się, unosząc pięści.
- Potrzebują pana wewnątrz!
Porucznik miał czelność odpysknąć.
- Kto taki?
W rzeczy samej, kto.
- Gospodyni balu. Potrzebuje partnera do tańca.
Porucznik Du Clos zawahał się, wiedząc, że był to absurdalny pretekst, i
miał ochotę przeciwstawić się Williamowi, ale zabrakło mu odwagi. Strzelił
obcasami i ukłonił się Samancie.
- Czy mogę odprowadzić panią do środka, panno Prendregast?
- Tu mi dobrze, poruczniku Du Clos.
Du Clos skłonił się ponownie i sztywno pomaszerował w stronę sali
balowej. Zatrzymując się obok Williama, powiedział:
- Czy idzie pan, pułkowniku Gregory?
William patrzył się na niego, dopóki porucznik Du Clos nie spuścił
wzroku. Potem rzekł:
- Niech pan nie będzie niegrzeczny. - Nie oglądając się na porucznika,
podszedł do Samanthy i spojrzał na nią ponuro.
- Postanowiłam całować więcej mężczyzn.
- Co? - Nie szedł za nią tutaj, żeby usłyszeć coś takiego.
- Od kiedy mnie pan pocałował, jestem… - najwyraźniej szukała
właściwego słowa - …rozbita. Kiedy pana widzę, rumienię się.
Opierając się o poręcz, skrzyżował ramiona.
- To urocze. Mówiła dalej.
- Nie mam apetytu i często marzę, zwłaszcza wtedy, gdy inni do mnie
mówią.
- Doprawdy? - Sprawiła, że miał ochotę mruczeć. Mruczeć i mruczeć.
Potrząsnęła głową z dezaprobatą.
- To po prostu niedopuszczalne i po zastanowieniu doszłam do wniosku,
że jedyną metodą jest nabranie doświadczenia.
- Zgadzam się.
Zawahała się, a potem bardzo cicho powiedziała:
- To dobrze.
- Ale - zauważył - doświadczenia nie trzeba zdobywać z wieloma
mężczyznami. Zwłaszcza takimi, jak Du Clos.
- Wszyscy mnie ostrzegają, że jest kobieciarzem, więc na pewno umie
całować.
- Umie rujnować reputację młodych kobiet. Ja pomogę pani dowiedzieć
się więcej o całowaniu.
- Ale to nie spowoduje, że przestanę się rumienić na pana widok.
- Może ja też zacznę się rumienić.
Była taka bystra, a jednocześnie taka niemądra. I taka… piękna. Jej skóra
lśniła w świetle świec. Pełne usta drżały - naprawdę była zraniona. Zmartwiona.
Nieszczęśliwa. Nie wiedziała, co zrobić z uczuciami, które w niej narastały.
On wiedział, ale nie powinien. Nie powinien obejmować jej ramieniem.
Nie powinien jej całować, jak to uczynił tamtej nocy. Jednak w jakiś sposób
„nie powinien” zmieniło się w „zrobił”, gdy objął jej odzianą w jedwab talię.
Oparła dłonie o jego tors. Odwróciła głowę.
- Samantho - szepnął i pochylając głowę, odnalazł jej usta.
Słodkie. Była taka słodka. Taka zaskoczona, oddana, chętna,
niedoświadczona… Przerwał pocałunek, jakby mogło go to uczynić lepszym. A
był największym na świecie łajdakiem. Deprawować guwernantkę własnych
dzieci i wyobrażać sobie jeszcze większą deprawację…
Był zawodowym żołnierzem. Każdemu by powiedział, że nie posiada
wyobraźni, a jednak okazało się inaczej. Gdy przytulał ją do siebie, czując jej
ciepło, wzgórki jej piersi, widząc krągłe ramiona, jego wyobraźnia podsunęła
mu wyraźny obraz dwóch ciał splecionych na łóżku. Chwyciłby jej biodra i
wszedł w nią delikatnie, wiodąc ją do namiętności. Czyniąc z niej kobietę -
swoją kobietę.
- Pułkowniku, proszę - Samantha odezwała się zduszonym głosem. - Ktoś
może zobaczyć. - Ręce przycisnęła do boków, jakby wzdragając się przed
dotknięciem go. - A jeśli ktoś zobaczy, dla pana nie będzie miało to znaczenia.
Jest pan szanowany w towarzystwie. Ja nie. Ja jestem guwernantką, a wcześniej
- wstrzymała oddech - parałam się jeszcze mniej godnym zajęciem. Proszę.
Wiem, że nie mogę tu teraz zostać, ale proszę nie zmuszać mnie do porzucenia
posady.
Puścił ją, jakby poparzył sobie dłonie.
- Ma pani rację. Proszę o wybaczenie.
Wygładziła spódnicę.
- Więc zgadza się pan, że powinnam odejść?
Nie. Nie, wcale się na to nie zgadzał. Ale jeśliby została… nie mógł się
oszukiwać. Jeśliby została, wylądowałaby w jego łóżku, nawet jeśli miałby ją
tam zanieść.
- Może dobrze byłoby spytać, czy dzieci będą miały nową mamę, co
będzie oznaczało, że guwernantka… no cóż, zapewne sama będzie chciała
wybrać guwernantkę. - Samantha odsunęła się od niego. - Zakładam, że to lady
Marchant będzie tą szczęśliwą kobietą.
Nadal nie odpowiadał. Teraz nie był na to czas. Najpierw musiał zająć się
sprawą Featherstonebaughów. Chociaż niewiele mógł zdziałać dziś
wieczorem…
Ale nie. Musiał być rozsądny. Wyważonym tonem powiedział:
- Lady Marchant spełnia wszystkie wymagania z mojej listy i udowodniła,
że jest wyśmienitą panią domu. Jest dla mnie odpowiednią partnerką.
- Tak. - Samantha uśmiechnęła się chłodno. - Więc życzę wam obojgu
wszystkiego najlepszego. - Odwróciła się gwałtownie, zeszła po schodach z
tarasu i znikła mu z oczu.
Sięgnął po cygaro i zapalił je. Jego lista wymagań w stosunku do
ewentualnej żony była warta tyle co nic. Na papierze Teresa była idealną
kandydatką. Doskonale wypełniała swoje obowiązki. Ślicznie wyglądała.
William ją lubił. A o ślubie myślał z takim samym zapałem, jak o pójściu do
lekarza.
Prawdę powiedziawszy, wyglądało na to, że Teresa miała taki sam
stosunek do niego. Spędzała z nim coraz mniej czasu, woląc plotkować z
przyjaciółkami lub doglądać służących - lub unikać Duncana tak wytrwale, że
William miał ochotę się zaśmiać. Jego przyjaciele byli w sobie zakochani. Niech
Bóg ma ich w swojej opiece.
Dobrze więc. Gdy lord i lady Featherstonebaugh zostaną pojmani, a
Pashenka będzie w drodze do Rosji z mnóstwem fałszywych informacji,
oświadczy się Samancie. A potem się z nią ożeni. To było jedyne rozsądne
wyjście z tej skomplikowanej sytuacji.
W drzwiach za swoimi plecami usłyszał szelest jedwabiu.
Teresa powiedziała:
- Słyszałam wiele wzruszających deklaracji, ale tę chciałabym
wyhaftować i oprawić w ramy. „Jest dla mnie odpowiednią partnerką”. To takie
wzruszające.
Nie próbował nic powiedzieć poza:
- Tereso…
Poczuła nagły, zaskakujący impuls. To było szlachetne. To było
niemądre. Mogło spowodować utratę najwyższej nagrody, zarówno finansowej,
jak i społecznej i wcale jej się ten impuls nie podobał. Jednak miała dość bycia
rozsądną i robienia tego, czego wszyscy od niej oczekiwali. Miała dość tych
wszystkich odpowiednich mężczyzn, którzy jej nadskakiwali, ponieważ mieli
chrapkę na jej majątek. Miała dość wymyślania sposobów, aby ustrzec się przed
łowcą posagów i planowania ślubu z zamożnym człowiekiem, skoro łowcy
posagów byli znacznie bardziej czarujący niż poukładani dżentelmeni. Uniosła
dłoń.
- Och, przestań. Nie próbuj mnie zmiękczyć. Nie wiem, czy zamierzasz
mi się oświadczyć, czy nie, ale ja zwalniam cię z tego obowiązku. Nie chcę cię.
Nie wezmę cię. Już kiedyś wyszłam za mąż za człowieka, który mnie nie
kochał. Lubił mnie. Dobrze się ze mną czuł. Ale mnie nie kochał. Zamiast tego
kochał wojsko. - Wzięła od Williama cygaro i zaciągnęła się. - Jesteś tak
cholernie szaleńczo zakochany w tej swojej guwernantce…
William gwałtownie wciągnął powietrze w płuca.
Czy to dlatego, że przeklęła, paliła, czy też dlatego, że przedstawiła mu
prawdziwy obraz sytuacji. Nie obchodziło jej to.
- Z trudem możesz się skupić na swoim zadaniu, które zresztą
rozszyfrowałam. - Znowu się zaciągnęła. - Ponieważ nie jestem tak głupia, jaką
udaję. Prawdę powiedziawszy, jestem inteligentniejsza od większości zebranych
tu mężczyzn - i mam dosyć ukrywania tego.
- Moje zadanie? - spytał ostrożnie.
- Szpiegostwo. Nie martw się. Nikomu nie powiem. Ale jedno ci powiem
na pewno: idź i zdobądź pannę Prendregast. Jesteś człowiekiem honoru. Jesteś
tak cholernie honorowy, że poprosiłbyś mnie o rękę, ponieważ uważasz, że tak
właśnie należy postąpić, i nie uczyniłbyś z panny Prendregast swojej kochanki,
ponieważ to byłoby niewłaściwe. Za każdym razem, kiedy byśmy się kochali,
wiedziałabym, że wyobrażasz sobie, iż jestem nią. A ja jestem za dobra, żeby
mnie tak traktować. - Zrobiła pauzę. - Jest w domku gościnnym, dąsa się albo
płacze, a może, znając ją, zastanawia się, czy powinna pójść za tobą. Proponuję,
żebyś pomógł jej podjąć decyzję.
Wpatrywał się w nią. W cygaro. W sardoniczny uśmiech na jej twarzy.
Uniósł jej dłoń i pocałował ją. Ukłonił się, przeskoczył przez poręcz i
zniknął w ciemności.
Zaciągnęła się cygarem. Ależ była idiotką. Idiotką, ale wcale jej to nie
obchodziło.
- No cóż. - Z cienia dobiegł głęboki, męski głos. - To było najbardziej
interesujące widowisko, jakie kiedykolwiek widziałem.
Odwracając się, obserwowała z drżącym sercem wyłaniającą się z cienia
postać. Psiakrew. To był on.
Duncan pochylił się nad nią.
- A przechwalałaś się, że zawsze zdobywasz mężczyznę, na którym ci
zależy.
Światła z sali balowej delikatnie oświetlały jego twarz i dostrzegła
dołeczki w jego policzkach. I siniaka.
- Od jak dawna podsłuchiwałeś?
- Oczywiście szedłem tutaj za tobą. Byłem żywotnie zainteresowany
wynikiem tej pogaduszki.
- Doprawdy? A co cię obchodzi, czy wyjdę za Williama?
- Wtedy nie mogłabyś mnie poślubić.
Tak mocno zaciągnęła się cygarem, że zaczęła kasłać. Duncan, całkiem
nie jak dżentelmen, uderzył ją w plecy.
- Oddaj mi to. - Wyjął cygaro z jej dłoni i wyrzucił je w krzaki. Chwycił
ją za ramiona, pochylił się i pocałował ją w usta.
Odepchnęła go od siebie i z całych sił uderzyła w twarz. Nienawidziła go.
Boże, jak bardzo go nienawidziła! Gdy szykowała się do kolejnego uderzenia,
złapał ją za nadgarstek.
- To, moja droga, był błąd. - Obejmując ją w talii, przyciągnął ją do siebie
i przechylił do tyłu. I pocałował ją - gwałtownie i namiętnie.
Usiłowała na niego wrzasnąć, ale w ustach miała jego język. Puścił jej
rękę i chwycił ją za kark. Zachwiała się i złapała go za ramiona. Poręcz wbijała
jej się w uda.
Chciała być zła. Z powodu swojej pozycji, zniewagi, arogancji. Ale nie
mogła. Nie wtedy, gdy czuła dreszcz, którego nigdy wcześniej nie
doświadczyła. To nie były dżentelmeńskie dyrdymały. To było wszystko, o
czym marzy każda kobieta, a przytrafiło się właśnie jej. Z zamkniętymi oczami,
syciła się chwilą. Miała ochotę ciągle ocierać się o niego, delektując się tylko
jego bliskością. Jednak trzymał ją zbyt mocno. Miał nad nią pełną kontrolę. Gdy
przerwał, by zaczerpnąć powietrza, na chwilę wrócił jej zdrowy rozsądek.
Jednak znowu pochylił głowę, przesuwając usta wzdłuż linii jej szczęki, gryząc
delikatnie jej ucho.
- To boli!
- Kochanie, nawet nie masz pojęcia, co lubisz. - Znowu ją ugryzł.
- Boże, Duncanie. - Złapała go mocno za włosy, chcąc także zadać mu
ból.
Nie zwracał na to uwagi. Pocałował ją poniżej ucha, gdzie można było
wyczuć puls, błądził wargami w miejscu, gdzie szyja przechodziła w ramiona.
Usłyszała swój jęk, bezwstydnie zdradzający uczucia. Duncan jednak nie
wyśmiał jej. Smakował ją, jakby nie mogąc się nią nasycić.
Spojrzała w gwiazdy i zapragnęła… zapragnęła, poczuć jego dłonie na
swoich piersiach, jego głowę między swoimi nogami. Niech go diabli, pragnęła
wszelkich możliwych igraszek.
Znowu pocałował ją w usta, otwierając jej usta, jakby pewny, że go
przyjmie - a ona to zrobiła. Ponownie zamknęła oczy, bawiła się jego językiem,
całowała go, jakby nigdy wcześniej nie całowała mężczyzny. I nie całowała. Nie
w taki sposób. Nie całym ciałem. Nie całym umysłem, ogarniętym pożądaniem
do mężczyzny, który trzymał ją w ramionach.
Gdy w końcu uniósł głowę, przesunęła palcami po jego włosach.
Ochrypłym głosem, którego niemal nie mogła rozpoznać, powiedziała:
- Spotkamy się w mojej sypialni.
- Tak - wyszeptał. - Później.
Zamrugała, próbując odzyskać równowagę.
- Co… co masz na myśli, mówiąc później?
- Dziewczyno, wysłałaś Williama na spotkanie z miłością. William jest
gospodarzem. To oznacza, że jesteś jedyną osobą, która może poprowadzić bal,
ponieważ jesteś gospodynią.
Nie mogła w to uwierzyć. Miała trudności ze złapaniem oddechu. Nie był
tak bardzo podniecony, jak ona. Nie stracił panowania nad sobą.
- Ty mi to zrobiłeś. Specjalnie to zrobiłeś.
- Co? Pocałowałem cię? Ależ oczywiście. Od lat należało ci się porządne
całowanie.
Poczuła się upokorzona.
- Przywiodłeś mnie tutaj, zmuszałeś mnie, aż ja… zmuszałeś mnie.
- Kochanie, wcale cię nie trzymam.
To była prawda. W którymś momencie, podczas ostatniego pocałunku,
wypuścił jej ręce, a ona nadal trzymała go za ramiona, jak jakaś słaba
dziewczynka, która potrzebuje mężczyzny. Szybko zdjęła ręce z jego ramion i
przycisnęła je do boków, zaciskając dłonie w pięści. Miała ochotę się rozpłakać.
Kopnąć go, wydrapać mu oczy.
- Gdy bal się skończy - powiedział - odwiedzę cię w twojej sypialni.
Znowu dostrzegła dołeczki w jego policzkach i wiedziała, że śmiał się z
niej. Nie zaangażował się tak bardzo, jak ona. Umyślnie sprawił, że zapragnęła
go, a później udowodnił, że ma nad nią władzę.
- Nie będziesz mile widziany.
- Może nie na początku, ale oboje wiemy, że możesz zmienić zdanie.
Uniosła dłoń, żeby wymierzyć mu kolejny policzek.
Nie dotknął jej, ale jego głos stał się nagle zimny i nieprzyjemny.
- Nie radzę.
Zawahała się i nagle ją olśniło. Oczywiście. Chciał ją upokorzyć przed
wszystkimi. Ponieważ okazywała mu swoją pogardę, zemścił się na niej.
- Potargałeś mi włosy?
- Nie. Byłem ostrożny. Nawet nie wyjąłem spinki.
- Czy coś rozpinałeś? - Sięgnęła dłońmi do ubrania.
- Twoja suknia jest w nienaruszonym stanie. - Zrobił krok do tyłu i
przyjrzał się jej.
- Jesteś pewien, że nie zrobiłeś nic, co mogłoby rzucić na mnie jakieś
podejrzenia?
- Kochanie, jesteś nieprawdopodobnie ostrożna. Twoje włosy i suknia
wyglądają świetnie, a jeśli bije od ciebie blask namiętności, to nie można mnie
za to winić.
- Wracam na salę.
- Przyjdę w nocy do twojej sypialni.
- Nie trudź się.
Weszła do sali balowej z trochę zbyt wysoko uniesionym podbródkiem,
ale musiała dodać sobie pewności. Goście uśmiechali się do niej, wznosili
kieliszki w jej stronę, a ona odwzajemniała uśmiechy, świadoma swoich
obowiązków. Była świadoma. Ten wypadek na tarasie trudno było uznać za coś
więcej niż chwilowe szaleństwo. Krążyła po sali, przesuwając się w stronę
sceny. Stanęła przy muzykach i kazała im zagrać kilka dźwięków. Gdy już
wszyscy zwrócili na nią uwagę, oświadczyła:
- Pułkownik Gregory jest niedysponowany, ale prosił, abyśmy się dobrze
bawili, i sądzę, że powinniśmy to dla niego zrobić. - Na sali rozległy się
śmiechy aprobaty, uśmiechnęła się zatem i ona, i pokiwała głową. - A teraz czas
na kolację. Zostanie podana w wielkiej sali.
Zeszła ze sceny i spojrzała na Duncana. Stał w cieniu, oparty o drzwi na
taras, i palił cygaro. Odwróciła od niego wzrok i poprowadziła gości do wielkiej
sali. I od niechcenia zerknęła w jedno z mijanych luster - i dostrzegła to. Na
bladej, gładkiej skórze, w miejscu, gdzie szyja stykała się z ramionami. Mały,
purpurowy ślad. Malinka. Zatrzymała się. Wpatrywała się w swoje odbicie. Nie
mogła powstrzymać pełnego grozy westchnienia. W lustrze widziała również
Duncana, który zmierzał w jej stronę. I skupiał na sobie spojrzenia wszystkich
gości.
W świetle wyraźnie było widać ślad jej palców na jego policzku.
Ukłonił się szarmancko i powiedział:
- Dziś w nocy.
Rozdział 22
William wszedł na werandę domku dla gości. Sfrustrowany rzucił
marynarkę na podłogę, zerwał z siebie kamizelkę i przerzucił ją przez poręcz.
Podchodząc do drzwi, uniósł dłoń, by zapukać - i zatrzymał się.
To, co zamierzał, nie było szlachetne. Ta młoda kobieta nie zasługiwała
na to, by uwiódł ją jej pracodawca, bez względu na to, z jaką łatwością
rozdawała pocałunki.
Opuścił dłoń.
Jednak tylko jego całowała. Tylko jego. A on powinien się wstydzić tego,
że ją pocałował, a jeszcze bardziej tego, jaką dumą napawała go jej reakcja. Jej
dziwaczna reakcja. Zdecydowanie nie była kobietą światową. A wręcz dała
wyraz swojej pogardy dla dam z towarzystwa, które emocjonowały się swoimi
mężczyznami, prawiąc im komplementy, a jednocześnie obmawiając za
plecami. Podszedł do poręczy i ścisnął ją tak mocno, że poczuł, jak krew
przestaje krążyć mu w dłoniach. Jednak pragnął Samanthy. Całe jego ciało i
umysł pragnęły ją posiąść. Śnił o niej - o jej blond włosach rozrzuconych na
poduszce, o satynowej skórze jej ramion, o tym, by ją posiąść raz za razem. To,
co do niej czuł, było bezwzględne, jakby była wrogiem, którego należy pokonać.
Chciał pokazać Samancie, gdzie jest jej miejsce - w jego łóżku.
Walnął pięścią w poręcz. Cholera. Cholera!
Był cywilizowanym człowiekiem, żołnierzem, który widział zbyt wiele w
czasie licznych podróży, i który szczycił się tym, że jest światłym człowiekiem.
Powinien spojrzeć na Samanthę i przypomnieć sobie jej delikatność w stosunku
do jego dzieci, dobroć, jaką okazywała służbie, stosowne zachowanie wobec
jego gości. Zamiast tego pamiętał, jak otwarcie się z niego śmiała, jak sprytnie
go prowokowała, jak przechadzała się krokiem pantery i pachniała jak kobieta.
Wszystko, co do niej czuł, było prymitywne, brutalne i nie podlegało żadnym
regułom. Stracił nad sobą kontrolę.
Drzwi za nim otworzyły się. Samantha wychodziła w pośpiechu.
Trzasnęła drzwiami tak mocno, że znowu się otworzyły.
To wystarczyło. Jej widok. Miał odrętwiałe wargi i chrapliwy głos.
- Samantho.
Zamarła, a potem powoli odwróciła się w jego stronę.
Na werandzie panował mrok. Zasłony w oknach nie przepuszczały
światła, ale widział jej postać na tle białej ściany. Miała tę samą suknię, w której
była na balu, i która odsłaniała ramiona.
Patrzyła na niego, oddychając ciężko.
- Ty? Jak śmiesz nachodzić mnie tutaj?
Ruszyła ku niemu. Spodziewał się ataku. Złapała go za koszulę,
przyciągnęła do siebie i pocałowała. Niemal słyszał, jak pękają w nim resztki
oporu.
Przyciskała usta do jego ust i gryzła jego dolną wargę tak, jak ją nauczył.
Delikatnie, a jednak z agresją, która przyprawiała go o dreszcz.
Nie, tego z pewnością jej nie uczył.
Jednak nie zamierzał pozwolić, aby przejęła inicjatywę. Nie - gdy
przepełniało go pożądanie: oślepiające i burzące krew w żyłach. Usiadł na
poręczy, objął jej kark i przytrzymał ją. Wsunął język w jej usta. Smakował jej
zaskoczenie, słaby opór, a później gwałtowną reakcję.
Nie hamowała się. Usiłowała go pożreć, odpowiadając na każdy jego
ruch. Przesunęła dłońmi po jego ramionach, co rozpaliło go do czerwoności.
Gryzł jej wargi, a później łagodził ugryzienia delikatnymi muśnięciami języka.
Stanęła między jego nogami i przywarła do niego.
Jej piersi napierały na niego, a on pragnął… wszystkiego. Teraz.
Natychmiast. Wstał. Objął ją w talii, obrócił i popchnął na ścianę domku.
Chwyciła go za ramiona. Uległ jej, przyciskając biodra do jej bioder,
próbując ulżyć napięciu, które wywołała rozmarzonymi oczami, zuchwałymi
wargami, gładką skórą i ciałem, które tak namiętnie się poruszało. Przesuwając
dłonie powyżej jej talii, odkrył… dobry Boże, nie miała na sobie gorsetu. Nie
miała gorsetu. Nie miała bielizny. Jej skórę przykrywała tylko cienka warstwa
jedwabiu.
Odnalazł jej piersi i zamknął je w dłoniach. Pełne. Wrażliwe, sądząc po
westchnieniu, które wydała.
- Szłaś do mnie? - Nie rozpoznawał własnego głosu.
Oparła się o ścianę, odchylając głowę i odsłaniając szyję, w pozie kobiety
ogarniętej pożądaniem.
- Co? - Była zasapana. - Co powiedziałeś?
- Szukałaś mnie?
Nie odpowiedziała, pokiwała tylko głową.
- Samantho. - Z trudem zrobił krok w tył, ale musiał wiedzieć. -
Odpowiedz mi.
Chwyciła go i przyciągnęła do siebie.
- Tak. Ciebie. Pragnę cię.
Nagrodził ją, pieszcząc kciukiem jej sutki. Odpłaciła mu przejmującym
jękiem. Pochylił się, by pocałować jej szyję, smakować słodycz jej skóry.
Upajał się nią.
- Od chwili gdy cię ujrzałem… na drodze… wiedziałem, że będą z tobą
kłopoty.
Roześmiała się ciepło.
- Wystraszyłeś mnie na śmierć.
- Nigdy bym się nie domyślił. - Bawił się guzikami z tyłu jej sukni. Stracił
wprawę - albo był tak zdesperowany, że nie mógł… wreszcie! Trzy guziki od
razu. Wystarczyło, by mógł zsunąć suknię z jej ramion. - Postawiłaś mi się.
- Myślałam, że chcesz mi ukraść torbę. Obiecaj mi…
Guziki łatwiej się rozpinały i stanik sukni zsunął się do pasa.
- …obiecaj, że nie dasz się… zabić.
- Nie. Nie. Nie dam się zabić.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale poczuł w dłoniach jej piersi.
Delektował się ich ciężarem. Objął ją, odchylił do tyłu i odnalazł wargami
cudowne wzniesienie.
Z jej ust wydobył się zduszony, niepewny krzyk, a potem jęknęła. Drżała
w jego ramionach. Tuliła jego głowę. Głaskała po włosach.
- Williamie. Williamie…
Tygodnie, gdy ją obserwował, noce, podczas których jej pragnął
doprowadziły go do szaleństwa. Pieścił językiem jej sutki, ustami dawał upust
lubieżnemu pragnieniu i próbował opanować szaloną kobietę, którą stworzył.
Chciał się z nią śmiać, tańczyć… chciał się w niej zanurzać, aż uznałaby go za
swojego pana.
A ona… mała wiedźma, chciała odebrać mu panowanie i doprowadzić go
do szaleństwa, w którym on ją pogrążył. Jednym ruchem ręki rozwiązała mu
krawat i odrzuciła na bok. Szarpała się z kołnierzykiem koszuli, a potem ją
rozchyliła i wsunęła pod nią dłonie. Ledwie mógł oddychać. Ugryzł ją
delikatnie, dając rozkosz, a jednocześnie ostrzegając. Wydała z siebie zduszony
krzyk i zarzuciła mu nogę na biodro. Gdyby nic ich nie dzieliło… gdyby jakimś
cudem jego spodnie zniknęły, a jej spódnica uniosła się do pasa… byłby już w
niej. Wpychając swego członka w otchłań jej ciała. Sięgając jej granic. Czyniąc
ją uległą jego żądaniom. Gdyby nic ich nie dzieliło…
Jej dłonie przesunęły się w dół i zatrzymały się na jego spodniach.
Dotykała jego bioder, brzucha… mój Boże. Była jego. Jego kobietą. Jego drugą
połówką. I zareagował na nią całym sobą.
Przycisnął ją do ściany, chwycił jej spódnicę i uniósł. Kolanami rozsunął
jej nogi. W jego ruchach nie było finezji. Zmierzał do podboju… a jej zduszony
krzyk nie oznaczał protestu. Przesunął dłonią po jej udzie i odkrył… nie
powinien być zdziwiony - nie miała na sobie bielizny.
Zaśmiał się triumfująco. Myślała, że wprawi go w zakłopotanie. Zamiast
tego sprowokowała go do bardziej gwałtownych ruchów. Przesunął nogę, aż jej
udo znalazło się na jego biodrze.
- Williamie - szepnęła drżącym głosem. - Nie.
Zachichotał i wsunął dłoń między jej nogi. Odnalazł kępkę włosów,
wsunął dłoń głębiej i dotknął jej. Najbardziej wrażliwego miejsca, które mogło
doprowadzić ją do granic rozkoszy. Rozchylił ją palcami, żeby nic nie broniło
dostępu do spełnienia.
- Williamie. - Wbiła palce w jego ramiona. - Błagam.
- Nie? - wymamrotał. - A może błagasz o więcej? - I uniósł nogę. Trzymał
ją za nagie biodra i poruszał ją w tył i w przód, tym samym odkrywając przed
nią tajemnice przyjemności.
Nie mogła uciec. Bóg jej świadkiem, że próbowała. Przyciskała się do
ściany. Odpychała go od siebie. Próbowała wszystkiego, ale w końcu uległa.
Zawsze wiedział, że jeśli Samantha ulegnie, ulegnie całkowicie. Nie
hamowała się. Oparła głowę o ścianę. Chwyciła w dłonie jego koszulę.
Oddychała ciężko i chrapliwie. Gdy objął ją w talii, jej ciałem wstrząsnął
dreszcz orgazmu i krzyknęła, aż musiał zamknąć jej usta pocałunkiem. Jeśli
ktokolwiek przechadzał się po ogrodzie, z pewnością rozpoznałby krzyk kobiety
doprowadzonej do rozkoszy.
Chciał ją uchronić przed potępieniem, ale jednocześnie - chciał oznajmić
to całemu światu. Doprowadził Samanthę do eksplozji rozkoszy. Posiadł
kobietę, której serce i umysł kwestionowały to wszystko, co stanowiło jego
świat.
Pocałował ją w czoło, dumny z siebie. Być może pożądanie odebrało mu
rozum, ale doprowadził ją poza granice rozkoszy. A potem poczuł jej palce na
swoich spodniach. Jakoś udało się jej rozpiąć guziki rozporka i… teraz on
wstrzymał oddech. Udało się jej wsunąć dłoń w jego spodnie.
Trzymała w dłoniach jego nabrzmiałą męskość. Nie zrobiła tego dotąd
żadna kobieta. Trzymała, głaskała, bawiła się nim. Przez jeden moment myślał,
że eksploduje w jej dłoni. Z trudem udało mu się odzyskać panowanie.
- Nie wiesz, co robisz.
- Nie, ale podoba mi się to. - Miała głęboki, chrapliwy głos zaspokojonej
kobiety.
Nadal trzymał ją za nagie biodra. Pokaże jej rozkosz. Palcami odnalazł
wejście do jej ciała. Podskoczyła i zadrżała - i chwyciła go mocniej. Wsunął w
nią palec. Z jej gardła wydobył się jęk.
- Wystarczy - zdecydował. - To wszystko. - Chciał znaleźć się między jej
nogami. Pragnął jej teraz. Pchnął ją na ścianę i przywarł do niej mocno.
Otworzył ją dwoma palcami.
- To boli - powiedziała.
W odpowiedzi uniósł jej podbródek i pocałował ją, nie dając żadnych
szans na protest. Nie cofnęła się. Nie Samantha.
Wiedział, że tak będzie.
Oddała mu pocałunek i przytuliła się do niego całym ciałem. Zatrzymali
się. Wsunął się w nią odrobinę i przyzwyczajał ją do siebie. To był początek
posiadania. O to właśnie walczyli od pierwszej chwili, gdy się spotkali. O
nieuniknione.
Przestali oddychać i całować się. Wpatrywali się w siebie, nie widząc
własnych twarzy zbyt wyraźnie w słabym świetle. Ale nie musieli. Poruszyła
biodrami i wsunął się w nią trochę głębiej. Syknęła z bólu.
Przysunął twarz do jej ucha.
- Wiedziałaś, że będzie cię bolało.
- Tak. Wiedziałam, że mnie zranisz.
Nie to powiedział. Ale znowu poruszyła biodrami i nie umiał już znaleźć
żadnych słów. Uczucie, jakiego doznał, było takie, o jakim zawsze marzył. Była
jedwabista, ciepła i ciasna. Chciał w nią wejść i tam pozostać. Chciał skończyć
szybko i zacząć od nowa. Ogarnęła go pasja, którą skrywał w zakamarkach swej
zmrożonej duszy i po raz pierwszy od wielu lat poczuł pełnię człowieczeństwa.
Po raz pierwszy w życiu.
Z domu dobiegł śmiech. Nie mogli zrobić tego tutaj. Uniósł głowę i
rozejrzał się wokół.
- Musimy się przenieść.
- Nie chcę. - Podniecało go jej podniecenie. Udało mu się odzyskać
resztki zdrowego rozsądku, jeśli można to było nazwać zdrowym rozsądkiem.
- Złapią nas. Do środka. - Podniósł ją. Oplotła go nogami. A on wsunął się
w nią cały. Jej błona dziewicza pękła. Krzyknęła - nie wiedział czy z
wściekłości, czy z bólu - i uderzyła go mocno w ramię.
- Cholera jasna! - Zaklęła jak żołnierz, ale jej mięśnie rozluźniły się.
W nagłym, niepohamowanym przypływie pożądania zapomniał o
potrzebie prywatności. O dyskrecji.
Pragnął tylko zaspokojenia. Oparł jej plecy o ścianę i powoli niemal
całkowicie z niej wyszedł. A później wsunął się ponownie. I znowu wyszedł.
Oddychała chrapliwie.
- Williamie. Dobry Boże. Williamie.
W jej głosie nie było już bólu, a nawet jeśli by był, to nie mógł temu
zaradzić. Czuł w udach i łydkach jej ciężar, ale nie mógł przestać. Musiał ją
posiąść, aż zrozumie, że należy tylko do niego.
Chwyciła go za ramiona, żeby utrzymać równowagę… ledwie mógł
znieść tę rozkosz, ale jednocześnie pragnął na zawsze pozostać w jej uścisku.
Jego pchnięcia były coraz szybsze i bardziej brutalne, a oddech chrapliwy. Nie
mógł dojść wystarczająco blisko. Nie mógł dosięgnąć tego jednego miejsca…
miejsca wewnątrz niej… miejsca, które obiecywało kontrolę, władanie. Nad
Samanthą. Na zawsze. Musiał je dosięgnąć. Teraz.
- Teraz - rozkazał. - Teraz!
Jej nogi zadrżały konwulsyjnie wokół jego pasa. Wydała z siebie głęboki
jęk.
Powoli opadł na kolana, przytrzymując ją, jęcząc zaspokojony… i czując
pragnienie, by ponownie ją posiąść.
Rozdział 23
Samanthę obudził trzask palącego się w kominku drewna. Poczuła ciepło
na twarzy. Opierając policzek o poduszkę, uśmiechnęła się i czekała. Nie była
rozczarowana. William okrył ją kocem i położył się obok, przytulając ją do
siebie.
- Hm - zamruczała - jesteś jak piec. Jego głos był głęboki i spokojny.
- Gorący?
- Bardzo gorący. - Otworzyła oczy i przekręciła się, by na niego spojrzeć.
Ogień wplótł w jego ciemne włosy złote refleksy, a surowe rysy twarzy nabrały
ciepłego wyrazu. Obserwował ją z uśmiechem, jakby jej widok sprawiał mu
przyjemność. Niewątpliwie noc przyniosła ze sobą przyjemność. Po
gwałtownym wybuchu namiętności zaniósł ją z werandy do środka. Nie doszli
dalej niż do kanapy, gdy ponownie ogarnęło ich pożądanie. Poduszki
wylądowały na podłodze. Ich ubrania wylądowały na podłodze. Oni również
wylądowali na podłodze i tam zostali.
Teraz przyniósł koce i poduszki z jej łóżka, moszcząc gniazdko.
- Która godzina?
Nie patrząc w okno, odpowiedział:
- Dwie godziny do świtu.
- Jestem rozbudzona. - Spojrzała mu w oczy. - Co chcesz robić przez ten
czas?
- Flirtować. - Palcami pogłaskał jej włosy. - Jesteś taka piękna.
Uśmiechnęła się. Ponieważ mogła się z nim droczyć. Ponieważ ją
uszczęśliwiał.
- Jesteś równie mądra, co piękna. - Przesunął jej biodra do siebie. Znowu
był podniecony, przyciskając się do niej. Jednak nie wykonał żadnego ruchu,
aby ją posiąść, choć ona poruszała się zachęcająco. - Jesteś dla mnie zbyt nowa,
abym mógł cię ponownie posiąść.
- Nie chcesz…?
- Chcę. - Uniósł się na łokciach i oparł głowę na dłoni. - Jednak pomimo
mojego bezczelnego zachowania dziś w nocy wiem, jak traktować kobietę.
Również uniosła się na łokciach.
- Jakiego bezczelnego zachowania?
- Wziąłem cię na stojąco na werandzie.
- A cóż w tym jest bezczelnego? Mam raczej miłe wspomnienia z…
- Ja również. - Położył jej dłoń na ustach. - Jednak wprowadzić dziewicę
w świat uciech cielesnych w taki sposób, tak bezwzględnie, bez zważania na
twoją wygodę czy niewinność!…
Machnęła ręką.
- Wygodę? Mielibyśmy zwracać uwagę na wygodę? Nigdy nie przyszło
mi to do głowy.
- Mężczyzna powinien wielbić kobietę podczas jej pierwszego razu. Taka
brutalność jest dla doświadczonych kochanków, nie… nie dla ciebie. Jeszcze
nieprędko.
- Czujesz się winny?
- Nie mogę uwierzyć, że straciłem panowanie nad sobą.
- To prawda. - Zadowolona, pogłaskała go po ramieniu. - Pułkownik
Gregory stracił głowę dla kobiety.
- Nie dla byle jakiej kobiety. - Również pogłaskał ją po ramieniu. - Dla
ciebie. Tylko dla ciebie. - Wziął w palce kosmyk jej włosów, przysunął go do jej
piersi i zaczął drażnić sutek. - Skoro nie możemy się kochać, opowiedz mi o
swojej rodzinie. O swoim dzieciństwie.
To zbudziło ją z cudownego snu. Miał powód, by zadawać te pytania.
Chciał znać prawdę o kobiecie, która sprawiła, że złamał zasady.
Nie był tak zaangażowany, jak ona. Obserwował ją uważnie, jakby mógł
czytać w jej duszy.
- Patrzysz na mnie tak oskarżająco, gdy ja próbuję zrobić coś właściwego.
- Chcesz poznać kobietę, z którą spałeś - powiedziała beznamiętnie.
- Kochankowie rozmawiają ze sobą. Opowiadają sobie o swoim życiu, o
swoich wspomnieniach.
- O swoich rodzinach?
- Dokonałem wyboru. Pragnę ciebie. Nie twojej rodziny.
Wiedziała, że to prawda. Kilkakrotnie rzucała coś na temat swojej
przeszłości. Fragmenty życia. Mogła powiedzieć mu o matce i ojcu, o swoim
pochodzeniu, a on nie zmieniłby zdania. Dopóki nie posunęłaby się zbyt
daleko… Dopóki nie opowie mu wszystkiego, poza tym jednym, co wyrządzała
tak wielu ludziom przez tak wiele lat.
- Wychowałaś się na ulicach Londynu, jak sądzę.
- Zgadłeś. Z powodu akcentu? - Zaczęła mówić cockneyem. - A może
poznałeś po tym, że jem palcami? Widziałeś, jak wycieram nos w rękaw?
Jego przenikliwość przeraziła ją.
- Jesteś zła.
Nie, nie była. Bała się. Po raz pierwszy w życiu rozpaczliwie pragnęła
czegoś, czego nie mogła mieć. Co jej radziła lady Marchant? Jeśli szybko
złapiesz męża, nie dowie się prawdy o tobie, aż będzie za późno, by cię
zostawił. William przyznał, że nie może się jej oprzeć. Jeśliby go usidliła… ale
dowiedziałby się o tym. Musiała o tym pamiętać. Kochała go, więc nigdy nie
mogła go mieć.
Pogładził zmarszczkę między jej brwiami.
- Ktoś musiał cię bardzo skrzywdzić.
Wielu, a on był następny w kolejce. Wróciła do akcentu wyższych sfer,
którego ją nauczono.
- Oddawałam im z nawiązką. Jeśli naprawdę wierzysz, że białe jest białe,
a czarne jest czarne, i że nie ma odcieni szarości, to musisz wiedzieć, że cała
jestem pokryta węgłowym pyłem.
- Jesteś najuczciwszą kobietą, jaką znam.
- Nie! - Przekręcał jej słowa. Próbowała go ostrzec, a on ją za to
podziwiał. Ale tylko dlatego, że nie uświadamiał sobie ogromu jej
niegodziwości.
- Wiem, wiem. - Przygarnął ją do siebie. - Masz ochotę mnie sprać za
moje uprzedzenia. Ale teraz powiem to jak należy. Jesteś najuczciwszą osobą,
jaką znam.
Powinna mu powiedzieć. Powinna. Ale na zewnątrz było zimno, on był
ciepły i pozwolono jej na jeden dzień szczęścia. Weźmie sobie ten dzień.
Wziął ją w ramiona, a ona nie opierała się, pozwalając, by ogrzało ją jego
ciepło. Głaszcząc go po ramionach, starała się nasycić się nim. Jego wyglądem,
dotykiem jego skóry, opadającymi na brwi włosami, mocnymi palcami…
Dotknął kciukiem jej podbródka.
- Powiedz mi coś dobrego o swoich rodzicach.
- Byli małżeństwem.
Jego oczy pociemniały.
- Trochę mało.
Był środek nocy, czas zwierzeń. Był jej kochankiem, mężczyzną, któremu
rozpaczliwie chciała zaufać. Dlaczego nie powiedzieć mu wszystkiego? W
najgorszym wypadku odwróci się od niej...
- Kochanie, wyglądasz jakbyś cierpiała. - Przytulił jej głowę do swojej
piersi. - Nie... przepraszam, że spytałem.
Pośpiesznie powiedziała:
- Moja matka pochodziła z drobnej szlachty, była córką pastora i
pracowała jako guwernantka w wielkim domu.
Słyszała jego oddech.
- Więc idziesz w ślady swojej matki.
- Mam nadzieję, że nie. - Czy szła? Co się wydarzy po dzisiejszym dniu? -
Mój ojciec spotkał moją matkę w parku, gdy miała wolny dzień. Posiadała
niewielki majątek po babce, więc uwiódł ją i wbrew woli swojego ojca wyszła
za niego za mąż. I… przekroczyła bramy piekła. Oczywiście utraciła swoją
pozycję. Jej rodzina nie chciała z nią rozmawiać. A mój ojciec okazał się
bezdusznym łajdakiem. Przehulał jej pieniądze, a później wysłał ją do pracy, nie
takiej, do jakiej była przyzwyczajona. Musiała całe dnie szyć, aż bolały ją oczy.
Musiała żebrać… nienawidziła żebrać. Stała na rogu ulicy z wyciągniętą ręką,
opluwana przez swoją dawną panią, wyśmiewana przez dzieciaki, namawiana
do sprzedawania swego ciała. - Samantha ukryła twarz w dłoniach. Nie pragnął
jej, ale nikt inny również nie powinien jej mieć. - Dlaczego zaczęła się
zwierzać? Teraz była zgubiona, wracając pamięcią do tych nocy, które
wydawały się nie mieć końca, a głód był zawsze jej wiernym towarzyszem. -
Moja matka rodziła mnie w strasznych bólach, a on w tym czasie uwodził inną
kobietę. Lubił czarować kobiety. A później ściągać je do swojego poziomu.
Czasami miały pieniądze, a wtedy my mieliśmy pieniądze, żeby kupić jedzenie i
węgiel.
William pogładził ją po włosach.
- Często byłaś głodna i zmarznięta?
- O tak, a moja mama oddawała mi niemal wszystko, co miała. - Gdy
zaczynała mówić cockneyem, wracało do niej dawne poczucie winy. -
Wiedziałam, że to nie w porządku, ale siedziałam przy kominku i jadłam jej
jedzenie.
- Ile miałaś lat?
- Zmarła, gdy miałam siedem.
- Siedem? Miałaś siedem lat, gdy zmarła? - Wyczuwała w nim czułość, a
jednocześnie gniew. - Powiem ci prawdę - gdy sprowadzisz dziecko na ten
świat, zrobisz wszystko, by przeżyło, będziesz nawet głodować i marznąć.
Samantha niemal zaśmiała się z niego, ale nie byłoby to zbyt grzeczne.
- Jesteś naiwny. Mój ojciec nie odczuwał żadnej rodzicielskiej miłości,
tak samo jak świętoszkowaci rodzice mojej matki. Mama powiedziała im, że
mają wnuczkę. Błagała ich, żeby mnie zabrali. Ona, która nienawidziła żebrać. -
Wbiła palce w ramię Williama. - Odmówili jej, powiedzieli, że zasługuje na
swój los tak, jak ja zasługuję na swój.
- Powinnaś im współczuć, że mają martwe dusze.
- Albo nienawidzić ich za to, że się od nas odwrócili. - Nienawidziła ich. -
Gdy mama umarła, ojciec napisał do nich. Nie chciał mnie i chyba uważał, że
może na mnie zarobić. - Potrząsnęła głową. Nikomu o tym nie mówiła. Bycie
biedną i niechcianą zwłaszcza przez tych, którym powinno najbardziej zależeć,
było takie upokarzające.
- Jak przetrwałaś? Siedmioletnie dziecko, o które nikt nie dbał?
- Śpiewałam na ulicy. Żebrałam. Zamiatałam ulice. Robiłam to, co robią
dzieci na londyńskim bruku.
Nie odezwał się. Musiał nią teraz pogardzać. Wypaplała wszystkie swoje
tajemnice - no, niemal wszystkie - i w końcu uświadomił sobie, jaką kobietę
posiadł. Nie mogła spojrzeć mu w twarz… ale nie mogła tego uniknąć, więc w
końcu uniosła głowę i spojrzała na niego.
Patrzył na nią jakby… z czułością.
- Jesteś niezwykłą kobietą - powiedział, wziął jej twarz w dłonie i
pocałował ją w usta.
Zaszlochała i przytuliła się do niego. Oddała mu się całkowicie, a w jej
sercu pojawiła się nadzieja, na którą, jak sądziła, nie ma tam miejsca. Wierzyć,
że zaakceptuje ją całkowicie, ponieważ zaakceptował horror jej dzieciństwa,
było niebezpieczne. Ale nie mogła temu zaradzić. Może… może w końcu
znalazła dom.
Opierając czoło o jego czoło, spojrzała mu w oczy.
- Zdradziłam ci swoje tajemnice. Teraz ty opowiedz mi o swoich.
Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale nie była przygotowana na
prawdę.
- Moje tajemnice? Mam tylko jedną. Łapię szpiegów.
Zamrugała.
- Co?
- Widzisz, jak ci ufam? - W jego oczach pojawiły się ogniki. Uśmiechnął
się z dumą. - Przysięgam, że to prawda. Łapię szpiegów…
Ależ była niemądra!
- Nocami, na drogach… Oczywiście. - Przywarła do niego. - To
niebezpieczne.
- Bardziej niż łapanie bandytów? - zażartował z niej.
Odpowiedziała poważnym tonem.
- Tak, tak sądzę. Bandyci, to z reguły ludzie, którzy nie mają szansy na
inne życie.
Spoważniał.
- Jesteś zbyt łaskawa dla ludzi, którzy na to nie zasługują.
- Szpiedzy są bezwzględni. Nie chcą cię obrabować.
- Ależ chcą. Szpiedzy okradają nas z naszego życia, honoru, ziemi,
żołnierzy, którzy służą swojemu krajowi najlepiej, jak potrafią, z dzieci… z żon.
Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Samantha czuła się tak,
jakby stała teraz na środku jeziora pokrytego cienką warstwą lodu i nie
wiedziała, w którą stronę się zwrócić.
- Myślałam, że twoja żona zginęła w… napadzie rabunkowym.
- Złodzieje przyznali się, zanim zostali powieszeni. Rosjanie zapłacili im,
żeby zaczaili się właśnie na Mary. Mój zapał w wyeliminowaniu rosyjskich
wpływów na prowincji stał się dla nich problemem, którego postanowili się
pozbyć.
- Bydlaki.
- Opuściłem więc z dziećmi Indie, postanawiając dotrzeć do źródła
zdrady. I udało mi się. Zwabiłem na przyjęcie jedną z najważniejszych par, która
zdradziła Anglię.
Przyjęcie było czymś więcej, niż tylko miejscem zalotów między nim a
lady Marchant. Była to również pułapka na…
- Kogo?
- Jesteś taka uczciwa, prawdomówna, że obawiam się, iż jeśli zdradzę ci
nazwisko, nie będziesz w stanie ukryć swojej pogardy.
Przypomniała sobie sytuację, gdy została przyłapana z ręką w cudzej
kieszeni, jak się uśmiechała, wykręcała i udawała niewinną. I sytuacje, gdy
udawało się jej uniknąć aresztowania, ponieważ naśladowała akcent wyższych
klas.
- Tylko przy tobie jestem prawdomówna, Williamie. Umiem zachować
pozory.
- To lord i lady Featherstonebaugh. - Czekał na jej reakcję.
- Nie on. Ona.
William zaskoczony potrząsnął głową.
- Skąd to wiesz?
- Poznałam po zachowaniu. Ona coś ukrywa.
- Ona coś ukrywa. Ukradła mapę. Teresa podsłuchała ich rozmowę, a
teraz mamy jeszcze informacje od… od człowieka, któremu ukradła mapę.
Bardzo nam zależy na odzyskaniu tej mapy, ale chcielibyśmy ją podmienić,
żeby zmylić wroga. - William ścisnął jej ramię. Gdyby nam się to udało,
moglibyśmy ocalić wielu ludzi.
Wstrzymała oddech. Czuła ból w piersiach.
- Potrzebujecie kieszonkowca.
- Tak. Czy wiesz, gdzie możemy kogoś takiego znaleźć? Myślę, że
możesz wiedzieć. Czy znałaś złodziei w Londynie?
- Tak.
Pocierając brodę, spojrzał w dal ponad jej głową.
- Ale zwykły złodziej nie może udawać szlachcica. Chyba moglibyśmy
wprowadzić go na przyjęcie jako służącego. Ale nie, nie uda nam się ściągnąć
go tu na czas. - Dostrzegł zdenerwowanie Samanthy i przytulił ją. - Nie martw
się, kochanie. Jakoś sobie poradzimy. To nie twój problem. Nie zaprzątaj tym
swojej główki.
Zasnął, zostawiając Samanthę wpatrzoną w ścianę.
*
William obudził się wcześnie, gdy za oknem znikały resztki szarej mgły.
W środku ogień w kominku trzaskał radośnie, ogrzewając cały domek. Ale
Samanthy nie było w łóżku. Leżał z zamkniętymi oczami, wdychając jej zapach
na poduszce i czekając, aż wróci, aby mógł jej powiedzieć, jak będzie wyglądało
ich życie. Spędzą je razem. Może będą rozmawiać o podróżach i dzieciach…
Usłyszał szelest wykrochmalonej spódnicy. Otworzył oczy i spojrzał na
Samanthę ubraną w jasnoszarą, skromną sukienkę. Wpatrywała się w niego z
wyrazem chłodnego oczekiwania, który nie przypominał radości, jaka
przepełniała go na jej widok. Ale może była nieśmiała. A może bała się, że ją
odrzuci tak, jak jej ojciec odrzucił matkę.
Ach, tak. W tej opowieści zdradziła, jak bardzo niepewnie musiała czuć
się w jego sferze. To on musiał dodać jej pewności siebie.
Z uśmiechem poklepał poduszkę.
- Wracaj, kochanie. Pokażę ci, jak kochankowie powinni opuszczać
małżeńskie łoże. - Chłodny wyraz na jej twarzy zastąpił szok i, przez ułamek
sekundy, tak silne cierpienie, że zaskoczyło go to na dobre.
- Małżeńskie? - powiedziała. - Nigdy nie było mowy o małżeństwie.
Jej niedowierzanie na dłuższą chwilę odebrało mu mowę. Przyglądał się,
jak stała z zaciśniętymi pięściami, oddychając szybko i nerwowo. W pewnym
momencie w nocy dopadły ją obawy i strach - co do niego? Co do jego intencji?
Ale jeśli była to prawda, to jego uwaga o małżeństwie powinna rozwiać jej
wątpliwości. Wstał z łóżka. Przyglądała mu się bez cienia pożądania czy
zainteresowania.
Ubrał się, cały czas próbując zrozumieć, co się stało. Czyją zranił? Zranił,
ale wynagrodził jej to. Może ją przeraził? Nic nie było w stanie przerazić
Samanthy. W nocy była zdenerwowana, gdy powiedział jej o lady
Featherstonebaugh - czy martwiła się, że ryzykował życie i mógł ją zostawić
samą? Ale jeśli tak było, to dlaczego odsuwała się od niego?
- Powiedz mi, co się stało.
Odwróciła twarz w stronę okna; jej wargi zadrżały, ale zacisnęła je
mocno.
- Chodź ze mną do domu - rozkazał. Musiał zmusić ją do mówienia - i nie
mogła zostać sama. - Muszę przygotować się do dzisiejszego dnia, porozmawiać
z Duncanem.
W końcu spojrzała na niego, a pustka w jej oczach odsłoniła mu nagą i
osamotnioną duszę.
- Najpierw muszę ci coś powiedzieć.
Rozdział 24
- Rozwiążesz mnie, czy zostawisz tak na cały dzień?
Teresa przestała się awanturować i spojrzała na Duncana, który leżał nagi
na jej łóżku, przywiązany jej szarfą do zagłówka.
- Tak, tak, rozwiążę cię. - Postępowała tak zdecydowanie, że trudno było
uwierzyć, iż pół godziny wcześniej całowała jego pośladki. Rozwiązała węzły,
które kilka godzin wcześniej zaplątała z taką radością. - Musisz mi pomóc
zapiąć guziki.
- Z przyjemnością, moja pani. - Gdy uwolniła jego ręce, chwycił ją mocno
w talii. - Ale najpierw chciałbym wiedzieć, czym cię rozzłościłem.
Spojrzała na niego wilgotnymi i zmartwionymi oczami.
- Powiedziałeś, że potrzebujesz kieszonkowca. Powiedziałeś, że ty i
William potrzebujecie pomocy kieszonkowca.
- Gdybym wiedział, że to cię tak zdenerwuje, trzymałbym gębę na kłódkę.
Wydawało mi się, że wiesz wszystko o wszystkich i możesz znać kogoś, kto by
nam pomógł.
Zasmuciła się jeszcze bardziej.
- Muszę iść ostrzec Samanthę.
- Ostrzec Samanthę? Pannę Prendregast? Ale przed czym?
Teresa nerwowo podeszła do okna i spojrzała na zamglony krajobraz.
- Ona nie jest… nie ma… - Odwróciła się do Duncana. - Myślisz, że
William jej zaufa?
- Nie wiem. - W umyśle Duncana pojawiły się podejrzenia, ale nie chciał
w nie uwierzyć. Nie mógł sobie wyobrazić, że ta młoda guwernantka… nie. Nie,
to niemożliwe. - Powiedziałbym, że nigdy, ale William jest szaleńczo
zakochany.
- Ale nie powie jej, prawda? - Teresa splotła dłonie. - Ponieważ obawiam
się, że Samantha może… ale on nie powie jej o swoich kłopotach. Uważa
kobiety za kruche istoty, które nie powinny zaprzątać sobie główek
skomplikowanymi sprawami.
Wszystkie podejrzenia Duncana połączyły się w jedną całość. Zerwał się
gwałtownie z łóżka.
- Cholera. Czy chcesz powiedzieć, że William romansuje ze złodziejką?
William prowadził Samanthę przez trawnik, trzymając ją mocno za ramię.
Ta ulicznica miała czelność się z nim szarpać, żeby się uwolnić.
- Nie musisz mnie trzymać. Powiedziałam ci o tym, żeby ci pomóc.
- Powiedziałaś mi za późno. - Wzmocnił uścisk. - Zdążyłem narazić swoje
dobre imię i honor.
Uderzyła go wolną ręką pod żebra. Takiego ciosu mogła nauczyć się tylko
w czasach swojej niechlubnej przeszłości. Puścił jej ramię. Zanim zdążył ją
ponownie złapać, odskoczyła od niego i dobrze mu znanym ironicznym tonem
powiedziała:
- Zapomniałam, że tylko ty uczestniczyłeś w tym, co wydarzyło się w
nocy.
- Ale tylko ja miałem do stracenia swój honor.
- O tym również zapomniałam.
Mgła położyła się na trawie i rozświetliła delikatne pajęczyny rozpięte
między krzakami róż. Drzewa to wyłaniały się, to znikały w szarości. Jeśli mgła
będzie się utrzymywać, to pokrzyżuje plany Teresy dotyczące urządzenia
pożegnalnego obiadu pod namiotami. Ale Williamowi mgła była na rękę.
Skrywała dom, a także ukrywała ich przed wzrokiem niepożądanych
obserwatorów. Oczywiście goście jeszcze spali, ale ich służący byli na nogach, a
on nie chciał, żeby donieśli swoim pracodawcom, że pułkownik Gregory spędził
noc w ramionach swojej guwernantki. Z pewnością wielu ludzi zauważyło, że
on i panna Prendregast znikli w tym samym czasie. Nie chciał, by potwierdziły
się podejrzenia co do jego niestosownego zachowania. Miał do stracenia
godność, pozycję społeczną, poczucie własnej wartości.
- Jestem na siebie wściekły. - Nie próbował złagodzić ostrego tonu.
- Tak, panie, wiem. - Odezwała się z ciężkim akcentem, ale nie
powiedziała nic więcej.
Chciał, żeby coś powiedziała. Chciał, żeby z nim walczyła, podsycała
płomień jego gniewu, udowodniła, że nie była warta jego uwagi. Ponieważ to on
został skrzywdzony. Nie ona. Nie skrzywdził jej.
- Gdybyś od razu powiedziała mi prawdę…
- Siedziałabym w pociągu powrotnym przed nastaniem kolejnego dnia. To
niezbyt ciekawy scenariusz na drugi dzień po przyjeździe. - Uśmiechnęła się
słabo. - Pociąg wydaje się teraz bardziej atrakcyjny.
Właśnie tego uśmiechu potrzebował. Doprowadził go do wściekłości.
Usprawiedliwił to, że bezwzględnie potępił ją i jej złodziejskie sztuczki.
- Czy nie pomyślałaś, jaki możesz mieć wpływ na moje dzieci?
Obcowanie z kieszonkowcem mogło nieodwracalnie wypaczyć ich
nieukształtowane jeszcze charaktery.
- Jeśli odcisnęłam piętno na ich charakterach - a mam nadzieję, że tak się
stało - to nie z powodu tego, co robiłam jako podlotek.
- Nadal nosisz w sobie piętno swoich przestępstw.
- W takim razie nie powinieneś nigdy więcej oglądać swoich dzieci,
ponieważ nosisz w sobie piętno ostatniej nocy.
Odwrócił się, złapał ją za ramiona i szarpnął.
- Nie waż się wmawiać mi, że mnie naznaczyłaś.
Wydawała się zniecierpliwiona, ale jej oczy miały mądry i smutny wyraz.
- Okradłaś mnie. Zginęło moje pióro, portret. - Wtedy dotarło do niego
znaczenie tego, co stracił. - Mój Boże, jaką jesteś osobą, żeby zabrać jedyne
pamiątki, jakie mi zostały po żonie?
- Och. - Samantha zagryzła wargę, zafrasowana, i odwróciła wzrok. -
Och.
To bolało bardziej, niż mógł sobie wyobrazić. Samantha go oszukiwała,
zabrała pamiątki po jego uczciwej żonie i w zamian dała mu siebie. Czyli nic.
- Gdzie są moje rzeczy?
- Nie wiem.
- Gdzie? - Potrząsnął nią, jakby chciał z niej wytrząsnąć prawdę.
- Naprawdę nie wiem. - Pewnie znowu by nią potrząsnął, ale wyrwała
ręce i powiedziała: - Ciii.
Również coś usłyszał. Dwoje ludzi, kobietę i mężczyznę, sprzeczających
się. Nie rozumiał słów, ale rozpoznał głosy. Duncan i Teresa. Przyszło mu do
głowy, że może właśnie idą ostrzec go przed niechlubną przeszłością Samanthy.
Nie. Nie wiedzieli o tym. Może szli, żeby zganić go za to, że wykorzystał
jej niewinność. Ale nie, jej dziewictwo było jedynie towarem, który należało
sprzedać temu, kto da więcej, a ona miała nadzieję, że uda się jej w ten sposób
go usidlić.
Teresa i Duncan wyłonili się z mgły i gwałtownie przestali rozmawiać.
Kłócić się.
Znana ze swej elegancji Teresa wyglądała jakoś nieporządnie, ale William
nie mógł stwierdzić dlaczego. Może zapomniała włożyć wszystkie części
garderoby. Jej szal był niedbale zawiązany wokół ramion, a zawsze gładko
zaczesane włosy były tak roztrzepane, jak włosy Mary.
Teresa rzuciła się do przodu z wyciągniętymi ramionami. William
spodziewał się, że go obejmie. Jednak Teresa zmierzała w stronę Samanthy.
Cofnął się. Teresa chwyciła Samanthę w talii i poprowadziła w stronę domu.
- Samantho! Kochanie! Znalazłam cię. Potrzebuję kogoś, drugiej kobiety,
żeby mi pomogła… udekorować stoły. - Odezwała się do Williama, ale unikała
jego wzroku: - Wiesz, Williamie, są rzeczy, w których pomóc może tylko druga
kobieta. To jest właśnie jedna z tych rzeczy.
Samantha przerwała jej spokojnym tonem.
- On wie.
Teresa niewzruszenie kroczyła dalej.
- Nie. Jak? - Nie czekając na odpowiedź, rzuciła oskarżająco: -
Powiedziałaś mu, prawda? Musiałaś spełnić swój obowiązek? Nie przyszło ci do
głowy, że to nie twoja sprawa…
- Cicho - odezwał się Duncan.
- Ale to jest moja sprawa - powiedziała Samantha. - To mój kraj.
William prychnął. Samantha nie zwróciła na niego uwagi.
- I giną niewinni ludzie.
- Cicho - powtórzył Duncan.
Kobiety spojrzały na niego, rozejrzały się wokół i pokiwały głowami.
Duncan zmierzwił sobie włosy i cicho powiedział:
- Jestem piekielnie wdzięczny, panno Prendregast.
William zwrócił się w jego stronę.
- Jak to jesteś wdzięczny? Nie pozwolimy jej tego zrobić. Mogłaby z
czystej złośliwości ostrzec lady Featherstonebaugh. Zamknę ją na poddaszu i
wyrzucę klucz.
- Nie, nie zrobisz tego. - Duncan mówił cicho, ale zdecydowanie.
William ze zdumienia otworzył usta. Wyprostował się i spojrzał z góry na
Duncana.
- Słucham?
- Przyjmiemy pomoc panny Prendregast i będziemy dziękować Bogu, że
znalazła się we właściwym miejscu o właściwej porze.
- Jak możesz tak mówić?
- A jak ty możesz tego nie powiedzieć? - Duncan zniżył głos do szeptu. -
Zależy nam na tej mapie. Kapitan Farwell powiedział, że jest niezmiernie
ważna. Mamy szczęście, że lord Hartun przyjechał ze swoim sekretarzem, który
jest doświadczonym kartografem. Nie można przecenić szkód, jakie poniosą
Rosjanie, jeśli podmienimy mapy. A nie uda nam się tego dokonać bez panny
Prendregast.
- Uważasz, że zadawanie się z tą… nierządnicą rozwiąże nasze problemy?
- William wskazał trzęsącym się palcem na Samanthę. Jako dowódca był
najlepszy. Chłodny. Opanowany. Wiedział, że nie powinien okazywać emocji,
ale teraz nie był w stanie temu zaradzić.
Samantha obserwowała go ze spokojem, z rękoma zwieszonymi wzdłuż
ciała, jakby nie spędzili razem ostatniej nocy. Jakby to, co mówił, nic dla niej
nie znaczyło.
- Ona nie jest nierządnicą - a raczej nie była do ostatniej nocy - warknęła
Teresa. - I ciebie należy za to winić, Williamie. I mnie, czego strasznie się
wstydzę. - Chwyciła Samanthę za ramię i spojrzała wrogo na Williama. - Nie
jesteś człowiekiem, za którego cię uważałam.
William miał ochotę na nią nawrzeszczeć. Na Teresę, kobietę, którą
uważał za odpowiednią kandydatkę na żonę.
Jednak nie mógł znieść myśli o małżeństwie z nią i nie miał odwagi, żeby
na nią krzyczeć. Teresa, jeśli chciała, potrafiła być bardzo władcza.
- Oczywiście, że jest człowiekiem, za którego go uważałaś. - Duncan
wziął ją za rękę, uniósł ją do swych ust i pocałował z czułością. - Dziś rano
przewidziałaś, że zareaguje gniewem, gdy dowie się o specjalnym prezencie
panny Prendregast.
Samantha spuściła głowę.
Ale William dostrzegł jej uśmieszek. Spojrzała na Duncana i Teresę z
czułością. I William uświadomił sobie, że… był wczesny ranek. Teresa była
niekompletnie ubrana. Ubranie Duncana było wymięte, on sam był nieogolony i
wyglądał tak… jak również i William musiał wyglądać.
Zostali kochankami. Teresa wysłała go do Samanthy, żeby zająć się
Duncanem. William powinien poczuć się urażony. Zamiast tego… zamiast tego
zdał sobie sprawę, że nie obchodzą go Teresa i Duncan.
Mógł myśleć tylko o jednym. O jednej osobie. O Samancie, która go
zdradziła. Z satysfakcją rzucił jedyny argument, który mógł zaskoczyć jego
przyjaciół.
- Okradała mnie. Zabrała portret Mary. Portret mojej żony!
W oczach Samanthy pojawił się gniew. Zwinęła dłonie w pięści. Przez
krótką chwilę William sądził, że zdzieli go w twarz. Ale po chwili wyprostowała
palce. Jednak nie zaprzeczyła jego oskarżeniom.
Jakaś jego część żałowała, że tak się nie stało. Ale zdusił ten wewnętrzny
głos i z satysfakcją odwrócił się do milczącego Duncana i Teresy.
- Czy powierzycie tej łajdaczce taką misję?
- Jesteś bezgranicznie głupi - zauważyła Teresa.
Widząc ich niewzruszone, pełne dezaprobaty twarze, William uświadomił
sobie, że cokolwiek by powiedział, to nie zmieni ich zdania na temat Samanthy.
Więc zrobił to, co wychodziło mu najlepiej. Przejął dowodzenie.
- Powiedziałem, że nie użyjemy panny Prendregast.
Duncan zrobił krok do przodu i stanął przed Williamem. Stanął na
baczność, ale nie skapitulował, jak William się spodziewał. Powiedział:
- A więc, pułkowniku Gregory, zwalniam pana z obowiązków.
- Co? - ryknął William.
- Jest pan wściekły i nie myśli logicznie - zmrużone oczy Duncana miały
chłodny wyraz - mówi pan głośno o naszej misji, gdy nasz największy wróg
może być tuż obok i podsłuchiwać.
Zdecydowanie Duncana zaskoczyło Williama. Przeszedł go dreszcz.
Duncan mówił prawdę. Ktoś mógł stać niedaleko i przysłuchiwać się ich
rozmowie, a oni nawet by go nie zauważyli. Nie lady Featherstonebaugh. Ona
mocno utykała. Ale lord Featherstonebaugh. Albo Pashenka. Albo jeden z wielu
szpiegów, którzy krążyli po Krainie Jezior.
William i Duncan odwrócili wzrok. Duncan nie cofnął się jednak.
Zanim William zdecydował, co powinien zrobić, Samantha uwolniła
ramię z uścisku Teresy i stanęła między mężczyznami.
- Czuję się jak kość, o którą walczą dwa psy. Ale nie jestem kością i,
pomimo moich dawnych grzechów, nie jestem również zdrajcą. - Spojrzała
Williamowi w oczy. Spokojnym tonem, który wystawiał na próbę resztki jego
cierpliwości, powiedziała: - Kłócisz się z Duncanem, chociaż nie masz żadnego
wyboru. Na tym przyjęciu nie ma żadnych innych złodziei czy kieszonkowców.
To delikatne zadanie. Potrzebujesz zawodowca. Masz tylko mnie. - Wpatrywała
się w niego tak, jak ostatniej nocy. Jednak w jej spojrzeniu nie było niczego z
nocnego uczucia. Ta kobieta była chłodna, skoncentrowana i rozsądna. Taka,
jaką nigdy nie powinna być kobieta.
Odwracając się do Duncana i Teresy, powiedziała:
- A teraz znajdźmy miejsce, w którym moglibyśmy się naradzić, i zróbmy
to szybko, żebym mogła wyjechać - i nigdy więcej nie spotkać pułkownika
Gregory'ego.
- Brawo! - wykrzyknęła z ironią Teresa i klasnęła.
- Świetnie, panno Prendregast. - William zaoferował jej ramię. - Sądzę, że
w altanie.
Teresa powinna pójść z Williamem, ale zignorowała go i wzięła Duncana
pod drugie ramię. Triumwirat determinacji i siły pomaszerował przed siebie.
- Skoro William nie przyda się nam w planowaniu, może stać na czatach,
żeby nikt nas nie podsłuchiwał. Czy możesz zrobić przynajmniej tyle,
Williamie? - zapytał Duncan.
William szedł za nimi, po raz pierwszy w życiu zadowolony, że jest z
tyłu. W tej sytuacji nie mógł przejąć dowodzenia. Nie mógł zaufać Samancie, że
postąpi właściwie. Nie mógł zaufać sobie, że postąpi właściwie. Rozpierały go
emocje. Jego, który uważał kobiety za miłe urozmaicenie, ale nie nieodłączną
część życia mężczyzny. Jego, który wyobrażał sobie, że jest bezgranicznie
oddany armii i walce o sprawiedliwość, ale nigdy nie oddał się prawdziwie
miłości.
Samantha pozbawiła go męskości - i Duncan miał rację. William stracił
ostrość widzenia. Mówił nieostrożnie, myśląc przyrodzeniem. Nie był w stanie
właściwie ocenić ryzyka.
Duncan, Teresa i Samantha weszli do altany. William po cichu obszedł
budynek, sprawdzając pod krzakami. Byli sami. Sami i zagubieni we mgle.
Zamknął oczy i oparł rękę o ścianę koło drzwi. Tak. Był zagubiony. Nie
zdarzyło mu się jeszcze nie wiedzieć, jak postąpić. To była jej wina… A on
nienawidził mężczyzn, którzy obarczali winą za swoje problemy wszystkich,
tylko nie siebie.
Kim się stał?
Usłyszał, jak Samantha mówi:
- W jej torebce. Mapa jest w jej torebce.
Wsadzając głowę do środka, William odezwał się, nie kryjąc pogardy:
- Ciekawe, skąd o tym wiesz.
- Zamknij się, Williamie - powiedział Duncan.
Samantha zignorowała ich. Jego.
- W tej czarnej błyszczącej torebce. Nosi ją do każdej sukienki i cały czas
trzyma na niej rękę. Myślałam, że jest uzależniona od laudanum i właśnie w
torebce trzyma buteleczkę. - Wzruszyła ramionami. - Mapa jest w jej torebce.
Duncan pokiwał głową. Teresa pokiwała głową. Najwyraźniej oboje
akceptowali bez zastrzeżeń przypuszczenia Samanthy. William oparł się o
altanę, patrząc w mgłę. To było lepsze niż gapienie się na Duncana i Teresę. I
Samanthę.
Duncan spytał:
- Czy może pani podmienić mapy?
William wytężył słuch, ale Samantha nie odpowiedziała.
Duncan odezwał się ponaglająco:
- Czy może pani zamienić prawdziwą mapę na fałszywą?
- Oczywiście, że może. - William uśmiechnął się złośliwie, rzucając
uwagę przez ramię. - Jest podła.
- Zamknij się, Williamie - powiedziała Teresa. - O co chodzi, Sam?
- Zazwyczaj kieszonkowiec po prostu przecina torebkę i wyciąga
pieniądze. - Samantha rozłożyła ręce. - Nigdy nie otwierałam torebek i nie
podmieniałam niczego.
Teresa pokiwała głową.
- Rozumiem.
- Z drugiej strony, Terry, może być gorzej. - Samantha uśmiechnęła się. -
Może trzyma ją na piersi.
Duncan i Teresa zaśmiali się. William spojrzał na nich. „Sam” i „Terry”.
Kiedy do tego doszło?
Zanim William zdążył okazać im swoją pogardę, w drzwiach stanął
Duncan.
- Williamie, obejdź budynek jeszcze raz. Chcę mieć pewność, że nikogo
tam nie ma.
- Nie ma. - Ale od razu się ruszył, rozglądając się uważnie dokoła w
poszukiwaniu śladów obecności kogoś takiego, jak Pashenka, który chciałby się
przekonać, jak radzą sobie jego szpiedzy.
Jednak jak dotychczas Pashenka ukrywał się w posiadłości
Featherstonebaughów. Oczywiście. Siedział tam, gdzie był bezpieczny. William
wrócił pod drzwi, gdy Duncan mówił:
- A więc taki jest plan. Proszę się modlić, panno Prendregast, o zwinne
ręce.
Rozdział 25
To okropne przyjęcie z bandą idiotów już prawie dobiegało końca. Gdy
obiad się skończy, Valda będzie mogła opuścić jadalnię w Silvermere, w której
Gregory i lady Marchant, ta dziwka w roli gospodyni, zarządzili podanie obiadu.
Valda wyjdzie na zewnątrz, wsiądzie do powozu i wreszcie pojedzie do domu w
Maitland. Nie spała od dwóch nocy. Ból posiniaczonego ciała nie pozwalał jej
zasnąć.
I niepokój związany z Pashenką. Jak z nim postępować. Jak wyjść z tej
sytuacji z życiem i wolnym.
Nie tak dawno temu nie było rzeczy, która spędzałaby jej sen z powiek.
Pashenka nie zaskoczyłby jej i nie skopał. Uważałaby to co najwyżej za swego
rodzaju wyzwanie. Teraz w głowie kołatało się uporczywie tylko jedno słowo -
pułapka. Była stara i wpadła w pułapkę. Ale nie. Nie pozwoli sobie na to.
Czuwanie przez całą noc miało swoje plusy. Słyszała, jak Rupert wstał i
grzebał w jej rzeczach, szukając mapy. A ona leżała nieruchomo i uśmiechała
się do poduszki, pod którą spoczywała czarna torebka - i bezcenna mapa.
Odda Pashence mapę. Tak, odda. A wcześniej powie mu, że więcej
informacji kryje się w jej głowie. To pozwoli jej pozostać przy życiu i obmyślić
plan ucieczki.
Dotknęła przewieszonej przez ramię torebki i rozejrzała się po gościach
wokół stołu, nakładających sobie na talerze truskawki, chleb, cienkie plastry
wołowiny, szparagi. Powinna jeść, ale nie była głodna. Chciała po prostu
wyjechać. Nie dbała nawet o ubranie, a miała na sobie wspaniałą suknię z…
Musiała spojrzeć w dół. Och, tak. Z brązowej satyny obszytej srebrną nicią.
Była najlepiej ubraną kobietą na tym przyjęciu.
Rupert również dobrze się prezentował. Smukły, wysoki, bardziej
arystokratyczny niż ci wojskowi czy ambasadorowie. Rozmawiał teraz z jedną z
prowincjonalnych debiutantek, obdarzając ją czarującym uśmiechem i krocząc
za nią, gdy się odsuwała. Do diabła z Rupertem. Gdyby tylko można było na
nim polegać. Gdyby był wierny. Albo nie tak tchórzliwy. Wtedy Valda
zatrzymałaby go. Ale teraz było na to za późno. Zdradził ją w każdy możliwy
sposób. W odpowiednim momencie będzie musiał zostać wyeliminowany.
Opierając się na lasce, spróbowała przysłuchiwać się rozmowom.
Dlaczego, nie wiedziała. Zebrała już wystarczająco dużo informacji. Zeszłej
nocy była tak osłabiona, że niektóre z nich zapisała na kartce. Ona, która zawsze
wszystko pamiętała, zaczynała zapominać o drobiazgach.
Co więcej, niektórzy ludzie, których spotykała, wyglądali… dziwnie. Od
czasu do czasu kątem oka widziała mężczyznę chudego jak kościotrup. Kobietę
bladą jak śmierć. Dziecko mówiące głosem z innego świata. Jakby
prześladowały ją duchy tych, których zabiła.
Niemożliwe. Potrzebowała snu.
- Lady Featherstonebaugh. - Lady Marchant odezwała się prosto do jej
ucha.
Valda podskoczyła tak gwałtownie, że łady Marchant musiała podtrzymać
ją, żeby nie upadła.
- Lady Featherstonebaugh, musi pani uczestniczyć w obiedzie pułkownika
Gregory'ego. - Lady Marchant popchnęła Valdę w stronę stołu. - Chcemy, żeby
rozkoszowała się pani ostatnim posiłkiem w tej posiadłości.
Valda automatycznie przybrała pozę starej damy.
- Kochanie, nie jestem w stanie przepchać się przez ten tłum. Może
napełnisz mi talerz.
- Zawsze podziwiałam pani siłę. Chodźmy tędy. - Lady Marchant mocniej
ścisnęła ramię Valdy, prowadząc ją w tłum. - Chyba nie chce pani przegapić
takiej wspaniałej okazji.
- Okazji? - W miarę jak Valda była coraz mocniej poszturchiwana, a
paplanina tłumu wypełniała jej uszy, jej głos stawał się coraz ostrzejszy. - To
żadna okazja jeść takie pomyje i pić cierpkie wino. Bardzo źle wybrałaś, moja
pani, bardzo źle. - Świadoma, że straciła humor, który przez wszystkie lata był
jej kamuflażem, spróbowała wziąć się w garść, ale bezskutecznie. - Nie patrz tak
na mnie. - Dostrzegła jedną z tych trupich twarzy, wyłaniającą się zza ramienia
lady Marchant. - Z takim wyrzutem. To ryzyko, które się podejmuje, zostając
angielskim żołnierzem.
- Angielskim żołnierzem? - Lady Marchant spojrzała za siebie.
Valda zamrugała. Z tyłu stała tylko lady Stephens, rozmawiając z lady
Blair.
- O czym pani mówi? - spytała lady Marchant.
- O niczym, o niczym. - Wśród gości rozległy się donośne okrzyki.
Lady Marchant zatrzymała się gwałtownie.
- Proszę spojrzeć, kłócą się.
Odzyskując zdrowy rozsądek, Valda spojrzała przez tłum. Pułkownik
Gregory trzymał za gardło pana Monroe'a. Tłum uformował krąg wokół
walczących mężczyzn. Z napięciem obserwowali wściekłych rywali. Pułkownik
wyglądał tak, jakby z chęcią zabił pana Monroe'a. Monroe był purpurowy, a
jego oczy płonęły nienawiścią.
Pułkownik wrzasnął:
- Ty kłamco! Nie ścigałeś w nocy szpiegów!
Tym jednym słowem zwrócili na siebie uwagę Valdy. Szpiedzy? Co miał
na myśli, mówiąc „szpiedzy”?
Pan Monroe wyrwał się z uścisku pułkownika Gregory'ego.
- Jak śmiesz nazywać mnie kłamcą? Jestem bohaterem. Większym niż ty!
- Jesteś nikim. Szkocki pomiot. - Pułkownik Gregory chwycił go
ponownie, szczerząc zęby jak wściekły pies. - Łowca posagów!
Do diabła z łowcą posagów. Valda chciała usłyszeć o szpiegach.
Pochyliła się, wytężając wzrok.
- Ja jestem łowcą posagów? A ty? Ja przynajmniej kocham tę kobietę!
Stojąca obok Valdy lady Marchant sapnęła głośno. Valda spojrzała na nią
i uświadomiła sobie, że ci mężczyźni kłócą się o lady Marchant. Niesamowite.
I wspomnieli coś o szpiegach. Naprawdę niesamowite. Ból w żebrach,
lęk, nawet świadomość tego, gdzie się znajduje zniknęły, gdy Valda skupiła się
na rozgrywającej się przed jej oczami scenie.
- Wiem, co robiłeś - wrzasnął pułkownik Gregory. - Uganiasz się za lady
Marchant.
W tłumie rozległ się głośny pomruk. Krąg zaczął się zacieśniać. Valda
pochyliła się do przodu. Pan Monroe zamachnął się na pułkownika Gregory'ego.
Pułkownik Gregory zatoczył się. Kobiety zapiszczały, mężczyźni zaczęli
pokrzykiwać. A Valda poczuła szarpnięcie. Jej cenna torebka!
Chwyciła ją ze wszystkich sił. Nadal była przewieszona przez ramię.
Odwróciła się do osoby obok - osoby, która próbowała ukraść jej mapę.
To była ta złodziejka. Ta wysoka guwernantka o jasnych włosach. Ta
panna Penny Gast. Z szybkością węża Valda złapała dziewczynę za nadgarstek i
wykręciła jej rękę.
- Oddawaj to!
- Co? - Panna Gast udawała zaskoczoną.
Drugą ręką Valda sięgnęła do kieszeni ukrytej w spódnicy. Nieporadnie
wyciągnęła z niej pistolet. Celując w pannę Gast, powiedziała:
- Oddawaj!
- Cholera jasna! - Panna Gast usiłowała się cofnąć, gdy dostrzegła
pistolet. Tłum ją zatrzymał.
Lady Marchant doskoczyła do Valdy.
- Lady Featherstonebaugh, co pani robi?
Ludzie zauważyli pistolet. Kobiety zaczęły jeszcze głośniej piszczeć.
Bójka między pułkownikiem Gregorym a panem Monroe ustała.
- Oddawaj to! - zażądała ponownie Valda. Panna Gast uniosła ręce
pokazując, że są puste.
- Nic nie mam. Proszę zobaczyć.
- Co się dzieje? - Pułkownik Gregory przedzierał się przez tłum w ich
stronę.
Valda wycelowała pistolet w brzuch panny Gast. Pułkownik Gregory
zamarł.
- Nie ruszaj się, Samantho. Nie ruszaj się.
- Ukradła moje… moje papiery - powiedziała Valda. - Wszyscy wiedzą,
że to złodziejka.
- Nie, nie jest złodziejką - wtrąciła się lady Marchant. - Mówiłam pani, że
nie jest złodziejką. Przekręciła pani jej nazwisko.
- Na Boga, Valdo, czy ty oszalałaś? - Rupert wpatrywał się w nią ponad
głowami ludzi.
- Proszę spojrzeć, że nic nie mam. - Panna Gast mówiła łagodnym tonem,
który doprowadzał Valdę do szału.
Valda miała ochotę wszystkich ich zastrzelić, ale miała tylko jeden nabój.
Jeden nabój dla tej suki, która ukradła mapę.
- Nikt mnie bezkarnie nie będzie okradać.
Poruszając się wolno, panna Gast pokazywała swoje puste dłonie.
- Proszę sprawdzić czy ma pani swoje papiery. Przekona się pani, że ja
ich nie mam.
Valda zawahała się. Panna Gast brzmiała przekonująco. Pułkownik
Gregory był blady.
Wolną ręką Valda ścisnęła bok torebki. W środku usłyszała szelest
papieru. Zrobiło się jej niedobrze. Ostrożnie cofnęła pistolet. Nikt w tłumie nie
poruszył się, gdy otworzyła torebkę i zajrzała do środka.
Była tam. Złożona na pół mapa z czerwonymi literami, które świadczyły
o jej znaczeniu.
Opuściła dłoń, w której trzymała pistolet.
- Ja… przepraszam, panno Gast. Myślałam, że ma pani… wzięłam panią
za kogoś innego.
- Nazywam się panna Prendregast. - Głos młodej kobiety był
zdecydowany, ale ręce drżały jej tak mocno, że schowała je za siebie. - Panna
Samantha Prendregast.
Obok Valdy pojawił się pan Monroe i wyjął jej pistolet z dłoni. Tłum
odetchnął z ulgą. Lady Marchant przyłożyła dłoń do czoła i zupełnie jak nie
dama osunęła się na podłogę.
Pan Monroe rzucił się na kolana obok niej, krzycząc:
- Sole trzeźwiące. Potrzebujemy soli trzeźwiących!
Pułkownik Gregory chwycił pannę Gast i wziął ją w ramiona.
Przez krótką chwilę wyglądała tak, jakby również miała zemdleć. Potem
jednak uniosła głowę i gniewnie powiedziała:
- Nie lubisz mnie, ja nie lubię ciebie i nie zamierzam ponosić kary za
śmierć twojej żony. Nie będę kozłem ofiarnym dla twojego wstydu. Więc puść
mnie - natychmiast!
Wyraz twarzy pułkownika Gregory'ego wart był każdej ceny. Valda
chętnie by została, żeby zobaczyć scenę do końca, ale Rupert chwycił ją za
ramię i próbował wyciągnąć z jadalni. Opierała się. Jednak ludzie wciąż jej się
przyglądali. Ambasador i szef Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego patrzyli na
nią z dziwnym zainteresowaniem. Pochylając się, podniosła pistolet z podłogi,
włożyła go z powrotem do kieszeni i z uniesioną wysoko głową wyszła z sali z
Rupertem.
Ostatnie słowa, które usłyszała, wypowiedział wściekły pułkownik
Gregory:
- Panno Prendregast, proszę pakować swoje rzeczy. Wraca pani do
Londynu z samego rana.
Rozdział 26
William wszedł do swej sypialni i wskazał na służącego.
- Wyjdź! Wynoś się!
- Tak, panie, nie musi mi pan dwa razy powtarzać. - Cleavers wyszedł
pośpiesznie z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami.
William spojrzał za nim. Co mu się, do cholery, stało? Co się stało ze
wszystkimi? Nawet jego goście, którzy powinni byli wiedzieć, o co chodzi,
sprawiali wrażenie, że nie mogą się doczekać, by stąd wyjechać. Zachowywali
się tak, jakby utopił kociaka, a on tylko zachował się tak, jak powinien
zachować się każdy rozsądny mężczyzna, który nakrył złodzieja w swoim
domu. Wyrzuci tego złodzieja. Nieważne, że była nim piękna kobieta, którą
wszyscy uwielbiali. Nieważne, że wniosła spokój i muzykę do jego domu.
Nieważne, że odebrał jej dziewictwo z delikatnością marynarza, a ona oddała
mu się z wdziękiem… kobiety. Kobiety dla niego stworzonej.
Ale była złodziejką, a kto był złodziejem, na zawsze nim pozostanie.
Oddała mu, Anglii, przysługę i ryzykowała życie. Gdyby chodziło tylko o to,
złamałby swoje zasady i ożeniłby się z nią. Jednak okradła również jego. Z
małych rzeczy, niektórych nieważnych, a niektórych bardzo ważnych. Nie
zwróciła ich. Wbrew wszelkim dowodom nie przyznała się do kradzieży i
powiedziała, że nie wie, gdzie są te rzeczy, a on poznał po wyrazie jej twarzy, że
wiedziała. Była oszustką i złodziejką.
Nerwowo rozwiązał krawat. Ściągnął marynarkę i kamizelkę. Spojrzał
przez okno, starając się dostrzec w ciemności światła w jej domku. Powinien był
ją uwięzić. Wsadzić do więzienia w Hawksmouth i polecić, żeby jej nigdy nie
wypuszczono. Ale nie mógł tego zrobić. Robił się miękki jak budyń, gdy
chodziło o Samanthę, i dlaczego?
Ponieważ nie mógł zapomnieć, jak wyglądała, gdy księżyc oświecał jej
nagie ramiona. Nie mógł zapomnieć opowieści o jej bolesnym dzieciństwie i, o
Boże, o tym, jak bardzo kochała jego dzieci…
Siadając na krześle, zaczął ściągać buty.
Więc odeśle ją do Londynu. Wygna ją z powrotem do lady Bucknell,
którą powiadomi o jej złodziejskich zapędach. Wtedy Samantha zostanie
pozbawiona szansy na uczciwą pracę. Będzie zmuszona wrócić na ulicę, kraść,
dopóki jej nie złapią i nie powieszą za smukłą szyję.
Z przerażeniem zerwał się na równe nogi. Wzuł buty. Nie. Nie
postępował właściwie. Nie postępował właściwie, skazując mieszkańców
Londynu na obecność Samanthy w mieście. Nie powinien również patrzeć
spokojnie, jak ona będzie się staczać na samo dno z powodu swej ułomnej
natury.
W końcu nie tylko ona ponosiła winę. Uwiódł ją.
Powinien był wiedzieć.
Zanim zdążył się zastanowić, wybiegł z pokoju i popędził schodami na
dół. Odźwierny zerwał się i otworzył drzwi; William znalazł się na zewnątrz i
pobiegł do domku, w którym była uwięziona Samantha. Walnął pięścią w drzwi.
Clarinda podeszła w pośpiechu i nawet w słabym świetle wyraźnie
widział wyraz niezadowolenia na jej twarzy.
- Pułkownik?! Panna Prendregast nie życzy sobie nikogo widzieć.
Chwycił Clarindę za ramię i wypchnął ją na zewnątrz, a sam wszedł do
środka.
- Nie wracaj. - Zatrzasnął jej drzwi przed nosem i rozejrzał się po pokoju
rozświetlonym ogniem z kominka i świecami ustawionymi koło spakowanego
kufra.
- Clarindo? - Samantha zawołała z sypialni. - Kto to był tym razem?
Proszę, nie mów mi, że to jedno z dzieci. Nie zniosłabym, gdybym musiała
odwrócić się od któregoś - stanęła w drzwiach i jej głos zamarł. Stała z
uniesionymi rękoma, trzymając w dłoni szczotkę do włosów z kości słoniowej.
Jak wtedy, gdy pocałował ją po raz pierwszy, miała na sobie skromną białą
koszulę nocną, na którą zarzuciła niebieski szlafrok.
Piękna. Była piękna. Jego serce zabiło szybciej na ten widok i pragnął
tylko jednego. Mieć ją dla siebie. Widząc go, stała nieruchomo przez dłuższą
chwilę. Powoli przesunęła szczotką po włosach. Potem szybko weszła do
sypialni i zamknęła drzwi. To było jednoznaczne odrzucenie. Jej bezczelność
doprowadziła go do wściekłości. Tym bardziej, że usłyszał, jak przekręca klucz
w zamku.
Podszedł do drzwi i kopnął w nie. Drzwi były solidne, ale zamek mniej.
Kopnął jeszcze raz. Zamek trzasnął. Pchnął drzwi całym ciałem i… znalazł się
w sypialni.
- Okno jest otwarte. W szkole złodziei uczą nas, że należy wybierać
najłatwiejszą drogę - powiedziała obojętnym tonem.
Wiedziała, że nie powinna się z niego naśmiewać. Stał przygarbiony i
obserwował ją jak byk, który zamierza zaatakować. Był rozgniewany: chciał,
żeby zapłaciła za zniszczenie jego dobrego imienia. Nie obchodziło jej, że
dłonie mu drżały z hamowanej agresji. Również miała ochotę go uderzyć. Nie
chciała być ostrożna. Chciała wrzeszczeć i walić na oślep, ponieważ William
znowu nauczył ją czegoś, czego powinna nauczyć się dawno temu.
Nie miało znaczenia, że zmieniła swoje życie. Że pracowała nad tym, by
stać się lepszym człowiekiem. Że nic nie ukradła.
Kiedyś była złodziejką i na zawsze została napiętnowana. A on to
mężczyzna, którego kochała. Mężczyzna, któremu się oddała. Powinien w nią
wierzyć, a on pierwszy ją potępił. Potępił i wykorzystał do swoich celów.
Zacisnęła dłoń na szczotce.
Głośno wypuścił powietrze.
- Postanowiłem cię poślubić.
- Poślubić? Mnie? Postradałeś zmysły?
Zacisnął pięści. Poczerwieniał na twarzy. Już nie był mężczyzną, stał się
prymitywną bestią, próbującą ukryć się za pozorami ucywilizowania. Jakby to
mogło uchronić go przed jego prawdziwą naturą.
- Byłaś niewinna w sensie fizycznym, a ja ci to zabrałem.
- Ach. A więc również jesteś złodziejem. - Uśmiechnęła się szeroko. - No
cóż, kto z kim przestaje, takim się staje.
- Nie jestem złodziejem, ale ty jesteś i nie mogę pozwolić ci rozsiewać
zbrodni po świecie.
- Więc poświęcasz się, biorąc mnie do swojego łoża. - Słowa piekły jej
usta. - Jesteś bardzo szlachetny.
- Masz dobre serce. Potrzebujesz mężczyzny, który będzie cię pilnował.
Jego? Chyba żartuje! Jedną ręką wygładziła koszulę na piersiach,
brzuchu, udach, ukazując mu swoją figurę i kusząc go.
- Jesteś pewien swoich motywów? Jesteś pewien, że nie chcesz się ze mną
ożenić, ponieważ… mnie pragniesz?
- Nie. Nie jestem pewien. - Jego głos drżał z pożądania. - Pragnę cię.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Będę cię miał na oku. Dopilnuję, żebyś była porządna. Będziesz chodzić
w ciąży. - Wyprostował się. - Pewnie już jesteś w ciąży.
Jej uśmiech zbladł.
- Rozmawiałam z Terry i to mało prawdopodobne. Powiedziała, że to nie
ten czas w miesiącu.
- Zatrzymam cię tutaj i zobaczymy. W tym czasie będziesz tak zajęta, że
nie będziesz miała kiedy ulegać słabości do złodziejstwa.
Ogarnęła ją wściekłość.
- Drań. Cholerny drań! - rzuciła w niego szczotką. - Jak śmiesz? Jak…
Uchylił się, a potem rzucił się na nią. Chwycił ją w talii i rzucił na łóżko.
Tłamszony przez ostatnie dni gniew wybuchł z pełną siłą. Okładała go na
ślepo pięściami, uderzając w głowę, piersi, ramiona. Kilka razy trafiła celnie,
zanim chwycił jej ręce i przytrzymał nad głową. Przygniatał ją swoim ciężarem,
a ona chciała zerwać się i… nie, nie uciec. Nic tak inteligentnego. Chciała go
kopnąć.
- Złaź ze mnie, ty rozpalony… nadęty… głupi… buhaju.
Nie podniósł się. Lekko ugryzł ją w szyję. Krzyknęła i zaczęła wić się pod
jego ciężarem. Nienawidziła go całym sercem.
Przytrzymywał ją swoim ciałem, dopóki nie opadła z sił i przestała z nim
walczyć. Wtedy polizał miejsce ugryzienia. Sapnęła. Zmęczona walką, jego
ciężarem.
- Nie wyszłabym za ciebie, nawet gdyby królowa Wiktoria zaoferowała
mi cię na srebrnej tacy.
Uniósł się na rękach.
Nie ugryzł jej za karę. Znaczył ją. Chciał sprawić, żeby poczuła to, co on
czuł, czyli… - gniew.
- Chcesz, żebym była zła. Nie obchodzi cię, że doprowadzasz mnie do
wściekłości.
- Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? Podoba mi się to. - Oddychał
ciężko. - To coś, kochanie, co nas łączy.
Zwinęła uwięzione dłonie w pięści i wbiła sobie paznokcie w skórę.
- Nic nas nie łączy, pamiętasz? Ja jestem ulicznym śmieciem, złodziejką,
a ty cholernym pułkownikiem w armii jej królewskiej mości. Dowódcą, który w
całym swoim życiu nie splamił swojego honoru.
Roześmiał się donośnie.
- Pamiętam jedną rzecz, która nas łączy. - Wziął obie jej dłonie w jedną
rękę.
Wiedziała, co zamierzał zrobić. Rozpoznawała jego zamiary i spróbowała
się od niego odsunąć.
Wyciągnął nóż z kieszeni i otworzył go. Zaschło jej w gardle.
- Nie ruszaj się - szepnął. Wsuwając ostrze pod jej dekolt, rozciął koszulę.
Materiał ustąpił, a on przesunął dłonią po jej piersiach. Kosmyki czarnych
włosów spadały mu na czoło. Świece nadawały jego skórze złoty kolor. Miał
mocno zarysowaną szczękę, ale jego usta… gdy przesuwał dłonią po jej
piersiach, jego usta wykrzywiły się w lubieżnym uśmiechu, którego nigdy nie
spodziewała się - nigdy nie chciała - ujrzeć na jego twarzy.
Jaką była idiotką, kochając go. Jak gorąca i namiętna była ta miłość.
Usiadł i rozciął materiał koszuli do wysokości kolan.
- Co robisz? - wrzasnęła. - Oszalałeś?
- Chcę się pozbyć koszuli nocnej. Chcę się pozbyć szlafroka. Chcę, żebyś
była naga i bezbronna. To jedyny sposób, żeby cię okiełznać, Samantho. Gdyby
to ode mnie zależało, uwięziłbym cię w wieży i trzymał tam.
W jego głosie było tyle emocji i szczerości, że poczuła w żołądku rosnącą
kulę strachu. Ale wyśmiała go.
- Wykradłabym sobie wolność.
Zamknął oczy. Gdy je otworzył, na jego twarzy ponownie pojawił się
uśmiech. Teatralnym ruchem zamknął nóż i schował go do kieszeni. Wolną ręką
rozpiął spodnie. Z szeroko otwartymi oczami obserwowała, jak się obnażył.
Powoli wsunął kolano między jej nogi. Usiłowała trzymać uda razem. Rozchylił
je. Pochylając się do jej ucha, wymamrotał:
- Rozumiesz bezwzględność?
Nie zrobiłby tego… Zrobiłby? Wiedziała, że nie zrobiłby, ale wiedziała
również, że nie rozciąłby jej nocnej koszuli, ani nie przygniatałby jej swoim
ciężarem, ani nie trzymał za nadgarstki.
Tak naprawdę go nie znała. Wcale go nie znała.
- Nigdy ci tego nie wybaczę - odparła.
- Czego? - Pocałował ją w usta. - Tego, że dzięki mnie to polubiłaś? -
Pocałował jej brew, powiekę, policzki. Przesunął językiem po małżowinie
usznej.
I uświadomiła sobie, o co mu chodziło. Mógł trzymać jej nadgarstki,
mogły spoczywać nieruchomo na łóżku. Niechęć i ból mogły zżerać ich oboje.
Jednak między nimi płonął ogień, którego nic nie było w stanie ugasić. Z
jakiegoś powodu przybyła do niego jako dziewica. Z jakiegoś powodu żył w
celibacie od czasu śmierci swej żony. Czekali na siebie. Czekali na żar, który ich
ogarnął. Nic nie mogło tego powstrzymać. Bez względu na to, jak bardzo się
ranili, pragnęli się nawzajem. Nic nie mogło tego zmienić.
Owionął ją jego zapach. Miękki materiał jego białej koszuli muskał jej
piersi. Ocierał się o jej nogi udami, naśladując stosunek. Sprawiając, że pragnęła
czegoś prawdziwego. Jego usta na jej skórze, jego dłonie przytrzymujące ją,
jego kolano…
- Nie! - Odwróciła głowę i kopnęła go w nogę.
- O co chodzi? Za bardzo to lubisz? Czy twoja skóra rumieni się, a
lędźwie płoną? - Przesunął wargami wzdłuż jej podbródka, a potem po szyi. -
Jeśli wsunę w ciebie swoje palce, wejdą bez żadnego oporu, ponieważ jesteś
wilgotna z pożądania.
Wszystko, co powiedział, było prawdą, ale usłyszenie tego pogorszyło
tylko sytuację.
- Muszę rozciąć twój szlafrok do końca - zażartował.
- Nie!
- Nie, masz rację. Lubię cię tak trzymać. Bezbronną, czekającą i
zastanawiającą się, co zrobię. - Spojrzał na nią, a jego uśmiech sprawił, że
poczuła ucisk w żołądku. - Masz takie piękne piersi. Nie miałem szansy
dokładnie ich obejrzeć ostatnim razem. Było ciemno, a ja byłem zdesperowany.
Ale są takie, jak sobie wyobrażałem.
- Jest mi zimno.
Wiedział, że kłamie, ale przybrał zatroskany wyraz.
- Więc powinienem cię ogrzać. - Schylając głowę, wziął do ust jej sutek i
zaczął go pieścić językiem.
Nie mogąc się powstrzymać, zamknęła oczy. Wygięła się i zacisnęła nogi
wokół jego kolana.
Jego pieszczoty stawały się coraz mocniejsze. Spędzili razem tylko jedną
noc. Skąd wiedział tak dobrze, jak ją podniecić? Skąd wiedział, że powinien
przesunąć policzkiem po jej piersi, a później delikatnie gryźć jej dolną wargę?
Otworzyła usta i westchnęła, a on wykorzystał to i wsunął język.
Uniosła się, aby być jak najbliżej niego. Całował ją tak długo, aż
pomyślała, że nawet jeśli udałoby się jej teraz uciec, na zawsze zapamiętałaby,
jak smakował. Wtedy szepnął:
- Samantho.
Uniosła powieki i zobaczyła, że się w nią wpatruje.
- Nie wstawaj. Nie ruszaj się. Zostań tam, gdzie jesteś albo nie wstaniesz
z tego łóżka, dopóki wikary nie przyjdzie dać nam ślubu. Rozumiesz?
Nie spuszczając z niego wzroku, pokiwała głową. Jednak nie uwierzył jej
i choć wypuścił jej nadgarstki, to czekał w napięciu, żeby ponownie ją złapać,
jeśli zrobi jakiś ruch. Duma wymagała, zęby jeszcze raz spróbowała uciec. Ale
duma była głupim doradcą, a ona nie była głupia. Była praktyczna. Była
złodziejką z East Endu w Londynie.
Nie miała szans. Był większy i prawdopodobnie szybszy. A co więcej,
chciała tego. Nie tak, jak on tego chciał, ale jako czułe pożegnanie. A także
dlatego, że nie mogła inaczej. Zbyt mocno go kochała, żeby mu odmówić albo
odmówić sobie.
Zerwał z siebie koszulę. Opuścił spodnie.
Już złamał jej serce. Cóż więcej mógłby zrobić?
Położył delikatnie dłonie na jej kostkach i gładził łydki oraz wewnętrzną
stronę ud. Potem położył sobie jej nogi na ramionach.
- Co robisz? - Spróbowała się uwolnić. Wzmocnił uścisk i roześmiał się.
- To, co widzisz.
Zanurkował głową między jej nogi i poczuła ciepły oddech na wzgórku
łonowym.
Uświadomiła sobie, że widzi ją. Tam. Między nogami. Światło świec
oświetlało to, czego oświecać nie powinno. A on zamierzał… pocałować ją?
Tam, gdzie skupił się jej ból i pożądanie?
Nie mogła tego znieść. Nie mogła. Próbując uciec, odwróciła się na bok.
Znowu się roześmiał i wsunął w nią język. Tym razem obróciła się nie po to, by
uciec, lecz z podniecenia. Było to jak… najgłębszy pocałunek, największy
stopień intymności. Wszystkie jej tajemnice były dla niego oczywiste; nie mogła
niczego przed nim ukryć.
Chwyciła prześcieradło i zacisnęła na nim dłonie. Niemal nie mogła
znieść płonącego w niej pożądania. Doprowadzał ją do orgazmu, bezwzględny
w swym postanowieniu, by ją posiąść, by uświadomić jej, że byli sobie
przeznaczeni.
I uświadomiła to sobie. Tak samo, jak uświadamiała sobie, że ich historia
zakończy się tragicznie.
Jednak nie skończy się dziś w nocy.
Ssał ją, doprowadzając niemal do krawędzi rozkoszy. Wsunął w nią palec.
I stało się. Zacisnęła mięśnie. Z jej ust wydobył się krzyk. Unosiła biodra i
wszedł w nią.
Była wilgotna i śliska, tak pragnąca poczuć go w sobie, że bez trudu
znalazł się w niej cały. Był gorący i twardy, poruszał się w niej przez cały czas,
nie pozwalając jej odpocząć. Nie panowała nad sobą.
- Błagam - wyszeptała. - Błagam, Williamie. - Jednak nie wiedziała, o co
błaga.
Może błagała o jego miłość.
Poruszał się najpierw powoli, a później szybciej. Głęboko, a później
ledwie się w nią zanurzał. Drażnił ją swymi ruchami, przytrzymując jej nogę na
swoim ramieniu, a wolną ręką pieszcząc ją tam, gdzie miał na to ochotę - po
piersiach, brzuchu, między nogami. Kwiliła i jęczała, gdy ogarniało ją coraz
większe wyczerpanie po kolejnym orgazmie, a jednak on nie przestawał się w
niej poruszać i ona nie przestawała reagować. Jakby osłabiał jej obronę, a
jednocześnie wzmacniał więź między nimi.
Poruszał się coraz szybciej. Opuścił jej nogę na łóżko i przygniótł
Samanthę swoim ciężarem.
- Spójrz na mnie.
Ledwie mogła go zrozumieć. Wziął jej twarz w dłonie.
- Spójrz na mnie.
Z trudem uniosła powieki - i spojrzała prosto w otchłań jego namiętności.
Ten mężczyzna, silny, o miłej powierzchowności był w rzeczywistości dzikim
barbarzyńcą. Wyraził swoje żądanie i nie przyjmował odmowy.
- Jesteś moja - powiedział. - Moja.
Rozdział 27
Samantha obudziła się o brzasku. Ogień w kominku zgasł, nie miała na
sobie niczego, a jednak było jej ciepło, gdy przytuliła się do pleców Williama.
Trzymała w swoich ramionach nagiego mężczyznę. Cudownie nagiego
mężczyznę.
W nocy jasno pokazał, o co mu chodzi. Teraz była jej kolej.
Wykorzystując doświadczenie, które nabyła w ciągu ostatnich dwóch dni,
pokaże mu swoją miłość i pokaże mu, za czym będzie tęsknił przez te długie
lata, kiedy nie będą razem. Wiedziała, że nie wynagrodzi jej to bólu, który
będzie odczuwać.
Jedna jej ręka spoczywała na jego ramieniu. Drugą obejmowała go w
pasie, a jej dłoń… uśmiechnęła się. Jej dłoń była w bardzo dogodnym miejscu.
Delikatnie pogładziła włosy na jego piersiach, zachwycając się rzeźbą
mięśni. Palcami przesunęła po linii żeber i uśmiechnęła się, gdy wziął głęboki
oddech. Czy już się obudził? Nie przypuszczała. Zsunęła dłoń w dół brzucha.
Tam znalazła to, czego szukała.
Być może on nadal spał, ale niektóre części jego ciała się budziły. Znowu
się uśmiechnęła. Nie miała pojęcia, jak zadowolić mężczyznę, ale wiedziała, jak
zadowolić Williama. Wszystko, co robiła z jego ciałem, zadowalało go.
Tylko w innych rzeczach miał do niej pretensje.
W jej uśmiechu pojawiła się gorycz. Dla niej właśnie te inne rzeczy miały
znaczenie. Dla niego kiedyś też będą miały. Więc opuści go i będzie wiodła
życie pozbawione pełni, zmysłowości i miłości.
Ale odzyska swoją dumę.
Prychnęła cicho. Duma była kiepskim towarzyszem w zimne noce, ale jak
spędzić resztę życia, wiedząc, że mąż obserwuje ją i podejrzewa o upadek
moralny, co mogło oznaczać romanse, zdradę… morderstwo? Jeśli William
popuści wodze fantazji, będzie ją już zawsze podejrzewał.
Miała więc ten ranek, by go skosztować, pieścić i pozostawić mu
wspomnienia.
Wzięła go w dłoń. A potem zaczęła go głaskać.
- Dobry Boże, Samantho - William był zaspany i odurzony.
Uniosła się na łokciu i pocałowała go w ramię. Odwrócił się do niej
twarzą. Ku jej zaskoczeniu jego oczy były przytomne. Czy nie spał cały ten
czas? A może w taki sposób budził się łowca szpiegów i żołnierz? Nie miało to
znaczenia.
- Jestem ci to winna - powiedziała.
Wyciągnął dłonie, by ją objąć.
- Nie. - Odepchnęła go. - Teraz moja kolej.
Jeszcze raz próbował ją objąć.
- Moja kolej - powtórzyła zdecydowanie.
Przymknął powieki.
- Będę tego żałował.
- Och, tak. Taki jest mój plan. - Głaskała go po piersiach i obserwowała
jego twarz, sycąc oczy jego cudownymi rysami, kolorem oczu, ustami, które
dały jej tyle rozkoszy. Będzie miała w pamięci wszystko, co go dotyczyło, ale
najbardziej zapamięta wyraz jego twarzy w tej chwili, pełen oczekiwania i
lekkiego niepokoju.
- Już żałuję, jeśli to ma jakieś znaczenie.
Uśmiechnęła się, słysząc jego słowa.
- Żadnego - odparła.
Zza gór wschodziło słońce.
Przerzuciła włosy przez ramię i połaskotała go w szyję. Zacisnął dłonie na
jej ramionach i zaczął je masować.
- Nie musisz nic robić - wymruczała.
- Jeśli nic nie będę robił, to natychmiast cię posiądę.
- Nie możemy. - Przesuwała włosami po jego twarzy. Był taki piękny…
ale to było nieodpowiednie słowo. Nie piękny, ale niedostępny. Kości
policzkowe nadawały jego twarzy wyraz onieśmielającej siły.
Zaczęła pieścić językiem jego uszy. Zacisnął mocniej palce na jej
ramionach i jęknął. Oparła czoło o jego czoło.
- Odkryłam coś, co lubisz.
- Wszystko, co mi robisz.
Nie mogła oderwać oczu od jego ust. Stworzonych wyłącznie po to, by
dawać jej rozkosz. Powoli pochyliła głowę, a on delikatnie przesunął językiem
po jej górnej wardze. Zaczęli się całować, jak ludzie spragnieni namiętności…
miłości… Jak ona go kochała! Łapczywie zanurzała się w jego pocałunkach.
Leżał pod nią nieruchomo, pozwalając się pieścić. Zniewolony na własne
życzenie. Uwielbiała to. Silny mężczyzna był na jej łasce. Wbijała paznokcie w
jego skórę i czuła, jak brakuje mu tchu. Wiedziała, że pod prześcieradłem czeka
na nią nagroda. Nic nie mogło zepsuć ich ostatniej wspólnej chwili… szybko
wytarła łzę z jego piersi.
Z wrażliwością, o którą go nie podejrzewała, wypowiedział pytająco jej
imię:
- Samantho?
Spróbował unieść jej brodę.
Odsunęła się, pochylając głowę niżej i próbując odwrócić jego uwagę
pocałunkami. Przesunęła dłonią po jego biodrach i udzie.
Wziął w dłonie jej piersi.
Odsunęła jego ręce.
- Powiedziałam ci. Ja to robię. Uczę się na pamięć twojego ciała. Sycę się
rozkoszą. Robię dobrze i jestem pewna, że nigdy mnie nie zapomnisz. Ani ja
ciebie.
- Jeśli chcesz, żebym trzymał ręce przy sobie, to musisz mnie związać.
Uniosła brew.
- To jest myśl. - Nawet bardzo dobra, tym bardziej, że wiedziała, iż będzie
próbował ją zatrzymać. A ona nie umiała mu się oprzeć.
Wzięła jego ręce i oplotła wokół zagłówka.
- Wyobraź sobie, że jesteś związany. To powinno pomóc.
- Wątpię - mruknął. - Samantho, posłuchaj mnie… Gdy się z tobą ożenię,
będziesz damą. Jesteś damą, ponieważ…
Dotknęła ustami jego penisa.
Miał napięte mięśnie i zbielałe kłykcie. Wreszcie udało się jej odwrócić
jego uwagę.
Przywarła do jego ciała, całując go niespiesznie i ocierając się o niego jak
kot. Nagle przestała.
- Co się stało? - spytał chrapliwie.
- Nie bardzo wiem, co mam robić.
- Pokazałbym ci, ale nie wolno mi ruszać rękami.
Zwęziła oczy. Czyżby się z niej naigrawał?
- Poradzę sobie.
Leżała obok niego. Wystarczyło tylko przełożyć przez niego nogę i
posiąść go. Nie wyglądało na to, że mu się śpieszy. Uśmiechnęła się
nieznacznie. Dlaczego ona miałaby się śpieszyć? No, może dlatego, że nie
otworzył się dla niej. Nie był tak bezbronny, jak ona. A jednak nawet ostatniej
nocy, gdy owładnął nim gniew i frustracja, nie skrzywdził jej. Nigdy by jej nie
skrzywdził. Była tego pewna, tak samo jak tego, że zawsze będzie go kochać.
Nie zwlekając dłużej, usiadła na nim okrakiem. Jego ręce nadal
spoczywały na zagłówku, jego brzuch poruszał się przy każdym oddechu.
Przycisnęła się do jego bioder, ale nie pozwoliła mu w siebie wejść.
- Jeszcze nie, jeszcze nie. - Cudownie było ocierać się o niego, czuć nad
nim władzę, widzieć, jak się pod nią wije. Delikatnie przesunęła paznokciami po
jego piersi. Pochyliła się, pocałowała go w usta i wyszeptała: - Jesteś taki
cudowny jak podarunek, który rozpakowałam, ale jeszcze się nim nie
nacieszyłam.
Poruszył biodrami.
- Naciesz się.
Poczuła falę podniecenia, z którym nie umiała walczyć. Zdecydowana
przejąć kontrolę, powiedziała:
- Nie ruszaj się. To ja mam władzę.
Roześmiał się chrapliwie.
- Władzę? Nie masz władzy. Ja nie mam władzy. Jesteśmy zdani na łaskę
naszej namiętności. - Znowu się zaśmiał. Spojrzał jej w oczy i uniósł rękę z
zagłówka. Powoli dotknął jej ud i bioder…
Jej ciało poddało się podnieceniu. Miał rację. Ogarnęła ich namiętność,
która zmieniła ich życie na zawsze.
Uniósł ją lekko i odnalazł wilgotne, ciepłe wejście do jej ciała. Zatrzymali
się, sycąc się oczekiwaniem.
Oczekiwanie było rozkoszą.
Powoli wsuwał się w nią, a ona nigdy w życiu nie czuła się tak
szczęśliwa. Przyjmowała go w siebie niespiesznie. Szybko odsunęła się od
niego, ale chwyci! ją za biodra i wszedł w nią ponownie. Poruszała się szybciej,
a materac uginał się pod jej kolanami. Uwielbiała to; zapach, odgłosy, ciepło,
bliskość.
Pochyliła się nad nim.
- Jestem twoja.
- Tak! - W jego oczach pojawił się błysk triumfu.
Przyciągnęła go do siebie.
- A ty jesteś mój.
- Nie.
- Och, tak.
Kocham cię. Kocham cię.
- Nigdy mnie nie opuszczaj. Kocham cię.
Głowa opadła mu na poduszkę. Przycisnął Samanthę do siebie. Poruszał
rytmicznie biodrami i wypełnił ją ciepłem. Sobą.
Rozdział 28
Gdy William zasnął, Samantha wysunęła się z łóżka. Zeszłej nocy
Clarinda przygotowała jej suknię podróżną; Samantha chwyciła ją i na palcach
przeszła do salonu. Stał tam jej spakowany kufer, gotowy do zabrania. Jak
również jej rękawiczki, kapelusz i płaszcz. Ubierając się, omiotła pokój
wzrokiem, szukając czegoś, czego zapomniała spakować, ale nic nie znalazła.
Nie zostawiła żadnego śladu, w miejscu, w którym odkryła niebo i zstąpiła do
piekła. Tak chyba było lepiej, ale… wyciągnęła z torby nóż i uklękła obok stołu,
gdzie William dał jej tyle miłości. Pod spodem wycięła inicjały swoje i
Williama i otoczyła je sercem.
Naprawdę głupie. Nikt tego nigdy nie zobaczy. Ale ona będzie wiedziała,
że tu jest, zawsze, i chciała, żeby coś w jej miłości było na zawsze.
A raczej… w jej namiętności. William miał rację. To wyjaśniało,
dlaczego mężczyzna taki jak on chciał ożenić się z kobietą, którą pogardzał.
Dlaczego kobieta taka jak ona uwodziła oschłego i wyniosłego mężczyznę.
Wyglądając przez okno, dostrzegła sześć dziewczynek w
ciemnoniebieskich sukienkach do kostek, z włosami zaplecionymi w warkocze i
w wypastowanych butach. Emmeline miała tylko jedną rękawiczkę. Kapelusz
Vivian zwisał jej na plecach. Wszystkie jakby trochę śpiące stały i wpatrywały
się w mały domek, czekając na… no cóż, nie sądziła, że uda się jej wyjechać
bez rozmowy z nimi.
Z ciężkim sercem wyszła na zewnątrz i podeszła do dzieci.
- Dziewczynki. - Wyciągnęła ramiona.
Wpatrywały się w nią oskarżycielskim wzrokiem.
- Gospodyni powiedziała, że pani wyjeżdża - odezwała się Agnes. - To
prawda?
Wtedy Emmeline nie wytrzymała i podbiegła do niej i objęła ją, a za nią
pozostałe dziewczynki.
- Panno Prendregast, panno Prendregast, proszę nas nie opuszczać -
błagalnym tonem powiedziała Henrietta.
- Tak, panno Prendregast, będziemy grzeczne - dodała Emmeline.
Poważnym tonem, nie pasującym do dziecinnej buzi, Agnes oznajmiła:
- Panno Prendregast, jest pani naszą najlepszą guwernantką i moją
najlepszą przyjaciółką. Proszę, proszę, czy nie może pani znaleźć jakiegoś
sposobu, żeby zostać?
Serce Samanthy pękało z bólu, chociaż nie sądziła, że może jeszcze
bardziej cierpieć. Wzięła najmniejsze dziewczynki za ręce.
- Chodźmy na spacer.
- To znaczy nie - wyszeptała Kyla.
Poszły przez wilgotną trawę, zostawiając ślady stóp. Samantha wiedziała,
że musi coś powiedzieć. Coś mądrego. Musiała powiedzieć coś właściwego.
Ale obawiała się, że jest tylko jedna właściwa rzecz, którą mogła
powiedzieć, i miała tylko jedną szansę, by to zrobić.
- Czy wiedzie, dlaczego wyjeżdżam? Czy pani Shelbourn powiedziała
wam o tym?
Dziewczynki potrząsnęły głowami.
- Ponieważ za młodu byłam złodziejką.
Dzieci aż sapnęły.
- Och, tak. Byłam największą grzesznicą. Okradałam ludzi z ich pieniędzy
i różnych rzeczy. Rozcinałam torebki. - Zatrzymała się i spojrzała na każdą z
dziewczynek. Stały zaszokowane, z szeroko otwartymi oczami, nie wiedząc, co
powiedzieć i zrobić. - Byłam w tym dobra i byłam sławna. Bogaci przechwalali
się, że to właśnie ja ich ograbiłam. Nawet ci, których nie okradłam. Ale
pewnego dnia przecięłam niewłaściwą torebkę i właścicielka tej torebki złapała
mnie. Lady Bucknełl pokazała mi, że źle postępowałam. Zmieniłam się. -
Samantha przełknęła ślinę. To była najgorsza część opowieści. Ta, która raniła.
-Ale jeśli przylgnie do ciebie zła sława, pozostanie z tobą na zawsze. Gdy ludzie
dowiadują się, że kiedyś byłam złodziejką, myślą, że nadal nią jestem. Jeśli coś
zostaje skradzione, a ja jestem w pobliżu, winią mnie za to.
- Czy wzięła pani portret mojej mamy? - Vivian oskarżyła ją wyrazem
twarzy i słowami.
Samantha zadrżała zraniona, choć nie sądziła, że można ją jeszcze
bardziej zranić.
- Nie, nie wzięła! - Mara uderzyła Vivian.
Samantha cofnęła się, aż doszła do ławki i usiadła.
- Widzicie? Vivian już mnie podejrzewa. - Spojrzała na swoje rękawiczki,
a potem na dziewczynki. - Nie, Vivian, nie wzięłam, ale twój tata myśli, że to
zrobiłam.
- Myślałam, że zeszłej nocy pomogła mu pani złapać tę niedobrą panią -
powiedziała Mara. - Czy tata nie lubi pani przez to bardziej?
- Pomogłam, ale to pogorszyło tylko jego opinię na mój temat. Użyłam
swoich złodziejskich umiejętności, by mu pomóc, i udowodniłam, że jestem
złodziejką. Byłabym potępiona bez względu na to, co bym zrobiła.
- Kto zabrał portret mamy? - spytała Agnes. - Gdyby udało nam się to
odkryć, mogłaby pani zostać.
Samantha musiała uważać na słowa.
- Nie wiem, kto zabrał portret waszej mamy, ale nawet gdybym wiedziała,
nie powiedziałabym. Widzicie, wasz tata ma o mnie jak najgorsze zdanie i nie
będę czekać, aż zostanę ponownie oskarżona.
- Panno Prendregast, przepraszam - Vivian podbiegła do niej, usiadła
obok i objęła ją. - Nie powinnam pani obwiniać.
- Wszystko w porządku. - Samantha pogładziła ją po włosach. - Inni
ludzie też się pomylili.
- Chciałyśmy, żeby została pani naszą mamą - odezwała się Agnes.
O Boże.
- Bardzo chciałabym zostać waszą mamą, ale dobrze wiecie i ja to wiem,
że dawna złodziejka, guwernantka i kobieta znikąd nie może wyjść za
człowieka, który jest tak ważną osobą, jak wasz ojciec.
- Mogłaby pani. - Oczy Emmeline pojaśniały.
- Poza tym moja obecność nie byłaby dobra, gdy przyjdzie czas waszego
debiutu w towarzystwie.
Agnes zacisnęła pięści.
- Niechby tylko ktoś spróbował powiedzieć coś złego o pani.
- Tata jest w pani zakochany - powiedziała Henrietta.
Samantha przestała oddychać. Czy dlatego nalegał, by została? Ponieważ
wydawało mu się, że jest w niej zakochany? A może dlatego, że zabrał jej
dziewictwo i w głębi duszy uważał, że musi postąpić właściwie?
- Może tak mu się wydaje. Niedługo mu przejdzie. - Zmusiła się, by
powiedzieć: - Mężczyznom zawsze przechodzi.
- To niesprawiedliwe - pisnęła Kyla.
Samantha poczuła, że na jej ustach pojawił się uśmiech.
- Takie jest życie, kochanie. Musicie o jednym pamiętać - jeśli robicie coś
złego, przestańcie i naprawcie to.
- Jesteśmy tylko dziećmi. - Mara uniosła brodę. - Skąd mamy wiedzieć, że
coś jest złe?
- Jeśli czujecie ucisk w żołądku i czekacie z lękiem, aż ktoś się dowie, to
oznacza, że robicie coś złego. Jeśli się ukrywacie i boicie, że zdradzi was
światło dnia, wtedy robicie coś złego. Jeśli kogoś ranicie, robicie coś złego. -
Samantha wstała, podeszła do Mary i dotknęła jej podbródka. - Maro, słuchaj
swego serca, a wszystko będzie dobrze. - Wystarczy. Była niebezpiecznie blisko
wykładu. - A teraz muszę już iść. Nigdy was nie zapomnę. Na zawsze
pozostaniecie w moim sercu. - Przytuliła każdą z nich, próbując każdej
powiedzieć coś wyjątkowego, ale nie znalazła odpowiednich słów. Może nie
była stworzona do tego, by być guwernantką. Może lepiej, że wyjeżdżała.
Zostawiła grupkę dzieci, które miały w swoich rękach jej skołatane serce.
Gdy weszła do domku, dostrzegła, że w salonie nie ma jej kufra.
Zły znak.
William stał w sypialni i przyglądał się dziurze w prześcieradle, którą
zrobił w nocy butami.
- Służba będzie miała o czym plotkować - powiedziała.
Spojrzał na nią całkowicie opanowany i chociaż miał miły wyraz twarzy,
w jego oczach iskrzyła wrogość.
- Dlaczego masz na sobie kapelusz i rękawiczki? Chyba nie planowałaś
odwiedzin o tak wczesnej porze? Musimy zaplanować nasz ślub.
Miała ochotę się rozpłakać.
Miała ochotę dać upust wściekłości.
Pozwoliła sobie tylko na to drugie.
- Wyjeżdżam, tak jak planowałam. Wracam do Akademii Guwernantek, a
gdy tam dotrę, zamierzam powiedzieć lady Bucknell, że nie nadaję się na
guwernantkę. Bardziej się sprawdzę jako towarzyszka starszej kobiety,
dyrektorka szkoły albo na jakimkolwiek innym stanowisku, na którym nie będę
miała kontaktu z mężczyznami.
Podszedł do niej tak szybko, że cofnęła się i uderzyła o drzwi.
- Zdaje mi się, że będę musiał napisać do lady Bucknell, iż nie powinnaś
zajmować żadnego stanowiska, na którym będziesz mieć dostęp do pieniędzy i
rzeczy innych ludzi.
Jego oskarżenie zaparło jej dech w piersiach. Ależ była idiotką, sądząc, że
po tak wspaniałej nocy on dostrzeże jej prawdziwe oblicze. Najwyraźniej taksie
nie stało, ponieważ nie tylko nadal uważał ją za złodziejkę, ale wierzył, że z nim
zostanie.
- Tak, a dzięki tobie i ostatniemu mężczyźnie, który zapałał do mnie
nienawiścią, nie będę mogła znaleźć pracy w całej Anglii. - Wzruszyła
ramionami. - Wyjadę z kraju.
- Nie możesz tego zrobić. - Był spokojny, stanowczy i pewny siebie, jak
bóstwo, które ogłasza swój werdykt. - Dlaczego miałabyś to robić? Możesz
zostać tutaj i być moją żoną, mając więcej majątku, niż udałoby ci się zdobyć
jako guwernantka - lub złodziejka.
Nie powinien jej mówić, co ma robić. Utracił to prawo.
- Ale będzie ci brakowało dreszczyku emocji, nielegalnych uciech i
możliwości romansowania. Radość zniknie z twojego życia.
Postawił nogę na drewnianym krześle i oparł łokieć na kolanie.
- Możesz kraść moje rzeczy, jeśli zostaniesz.
Spojrzała na niego.
- Jeśli wyjdę za ciebie, to wszystko i tak będzie moje. Nie mogę okradać
siebie samej.
Przyjrzał się jej uważnie. Zbyt uważnie analizując jej reakcję, widząc
wszystko poza prawdą.
- Oddaj mi przynajmniej portret mojej żony.
Zamknęła oczy, by powstrzymać napływające do oczu łzy. Nie. Żadnych
łez. Gniew był lepszy.
- Rzeczy twojej żony to niewielki dowód twojej wdzięczności za to, co
zrobiłam z lady Featherstonebaugh.
Wstrzymał oddech, jakby zdzieliła go batem. Potem chwycił jej
nadgarstek.
- Czy to ojciec nauczył cię kraść?
- Tak, ale nie przejmuj się tym. Byłam w tym dobra i lubiłam to. Lubiłam
dreszczyk emocji. Czasami nawet mi tego brakuje. - Zagryzła wargę. To była
prawda, ale znaczyło również, że nie ukradła portretu jego żony. Jednak nie
zamierzała tracić czasu na zapewnianie go o swojej niewinności, w co i tak by
nie uwierzył.
- Głodowałaś, gdy nie udało ci się nic ukraść.
- To samo można powiedzieć o tysiącach złodziei, Williamie. Nie sil się
teraz na współczucie. Będziesz sfrustrowany.
Stał tak blisko, że czuła ciepło jego ciała.
- Dzieci cię potrzebują.
- Dzieciom nic nie będzie. - To była prawda.
- Ja cię potrzebuję. - Pogłaskał opuszkami palców jej policzek i
wypowiedział słowa, za które wczoraj mogłaby zabić. - Kocham cię.
Czy w to wierzył? Tak. Oczywiście, że wierzył. To był jedyny powód, dla
którego jej się oświadczył. Myślał, że ją kocha - ale nie ufał jej.
Tym razem nie była w stanie powstrzymać łez.
- Na tym właśnie polega miłość? Na zwątpieniu przy najmniejszych
trudnościach? Na uczuciach bez zaufania? Na pustej namiętności? - Usiłował
coś powiedzieć, ale zakryła mu usta dłonią. - Nie odpowiadaj. Na tym właśnie
polega miłość. Widziałam to wiele razy i odrzucam ją. Nie chcę miłości, jaką mi
oferujesz. - Odepchnęła jego rękę. - Zasługuję na coś lepszego.
Spojrzał na swoje palce, jakby go parzyły.
- Nie zniosę tego. To za bardzo boli.
- I dobrze. Twoim nędznym uczuciom daleko do moich.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się z bólem.
- O ile cierpisz tak bardzo, jak ja.
William siedział za biurkiem z pochylonymi ramionami, twarzą ukrytą w
dłoniach i zastanawiał się, jakim cudem wszystko tak szybko źle się potoczyło.
Szaleńczo się zakochał. Porzucił swoją moralność, by posiąść Samanthę na
werandzie, przy dźwiękach muzyki, podczas gdy powinien zabawiać gości na
balu. Kobietę z nie swojej klasy, o nieznanym pochodzeniu… a mimo to
całkowicie pochłonęło go pożądanie. Powinien był zażądać informacji o jej
rodzinie. Zbadać jej pochodzenie, wtedy nic takiego by się nie stało.
A mimo to… znowu jej pragnął. Teraz. Tutaj. Na biurku. Na podłodze.
Na kanapie. Był tak opanowany przez pożądanie, że gotów był porzucić
wszystko, w co wierzył, i wystawić swe dzieci na zgubny wpływ Samanthy,
byle tylko ją mieć.
A ona go odrzuciła.
Warknął. Palił go wstyd i upokorzenie. Ta mała, zakłamana złodziejka
rzuciła mu w twarz swoją pogardę i odeszła z jego życia. Wyleczy się,
oczywiście. Zapomni o niej. Ale teraz czuł się tak, jakby każda cząstka jego
ciała krwawiła. I nie mógł wyciszyć jeszcze czegoś, co najbardziej zatruwało
jego spokój.
Wątpliwości.
A jeśli to nie ona ukradła jego rzeczy? A jeśli to duma kazała jej przyznać
się do kradzieży, a tymczasem w jego domu jest inny złodziej, który zna jej
niechlubną przeszłość i chce ich rozdzielić? Ale to nie mógł być nikt ze służby.
To były majaczenia cierpiącego mężczyzny. Samantha to zrobiła. Zrobiła
to.
Nie uniósł nawet głowy, słysząc, że otworzyły się drzwi. Nie obchodziło
go, kto przyszedł. Chciał, żeby zostawiono go w spokoju.
- Czego chcesz? - spytał.
- Mam raport z wybrzeża - powiedział Duncan.
- Wszystko dobrze poszło?
- Zależy, co rozumiesz przez dobrze. - Duncan stał w drzwiach, nie chcąc
się zbliżać. Teraz nikt nie chciał być blisko Williama. - Statek zarzucił kotwicę
w zatoce. Łódki przypłynęły po pasażerów. Pashenka zrobił to, czego się
spodziewaliśmy. Wyrwał torebkę lady Featherstonebaugh, wskoczył do wody,
wdrapał się na łódkę i kazał im odpłynąć. Featherstonebaugh ryczał jak osioł,
gonił go i niemal dotarł do łódki.
William uniósł głowę.
- Co znaczy niemal?
Duncan był rozdarty między grozą a rozbawieniem.
- Lady Featherstonebaugh wyciągnęła pistolet i zastrzeliła go.
- Mój Boże! Nie żyje?
- Zdecydowanie. Nieprawdopodobny strzał, jak na kobietę i taką broń. -
Duncan zamrugał. - Wtedy wkroczyliśmy, ostrzelaliśmy łódź, a Pashenka
rozkazał wiosłować im po własne życie. Aresztowaliśmy lady
Featherstonebaugh, ale Williamie… ona sprawia wrażenie kompletnie szalonej.
Rozmawiała z ludźmi, których tam nie było.
- Może sędzia się nad nią zlituje i wyśle ją do Bedlam.
- Jeśli można to nazwać litością. Wolałbym raczej zawisnąć.
- Więc wreszcie się skończyło. - Dziwnie było nie mieć nic do zrobienia,
żadnej misji do wykonania. Pomścił śmierć Mary i myślał, że będzie czuł
radość, a zamiast tego czuł tylko ból.
Duncan przyglądał się Williamowi niemal ze współczuciem.
- Wszystko w porządku?
- Dam sobie radę.
- Wiem. Ale czy kiedykolwiek przyznasz, że popełniłeś błąd? - Duncan
westchnął. - Nie odpowiadaj. Wyjeżdżam. Zabieram Teresę do domu. Ożenię
się z nią.
William usiłował cieszyć się szczęściem swoich przyjaciół. Cieszył się
szczęściem swoich przyjaciół. Ale jednocześnie im zazdrościł. Wstał, obszedł
biurko i podszedł do Duncana z wyciągniętą dłonią.
- Powodzenia.
Uścisnęli sobie ręce.
William przypomniał sobie wszystkie wspólne miesiące, patrole, porażki i
radości.
- Moje gratulacje - powiedział. - Teresa jest wspaniałą kobietą.
- Nie zasługuję na nią. Ale nie mów jej tego.
I Duncan wyszedł.
William usłyszał, jak mówi:
- Dzień dobry, kruszynko. Idziesz do swojego taty?
- Nn… nie - zająknął się dziecięcy głosik.
Mara.
William wiedział, że to było samolubne, ale cieszył się, że nie szła
zobaczyć się z nim. Nie chciał tłumaczyć dzieciom, dlaczego Samantha
wyjechała. Nie miał odpowiedzi, ale wiedział, że poniósł klęskę w
najważniejszej misji swojego życia. Wrócił do biurka, opadł ciężko na krzesło i
ponownie schował twarz w dłoniach.
Ale nie było mu pisane zaznać spokoju.
- Ojcze?
Szybko uniósł głowę.
Przed nim stała blada i przerażona Mara.
Nadał swojemu głosowi ciepły, ojcowski ton.
- Maro, czy to mogłoby poczekać? Jestem teraz bardzo zajęty.
Zerknęła na drzwi, jakby miała ochotę uciec. Potem potrząsnęła głową i
szurając nogami podeszła bliżej. Powstrzymał się przed skarceniem jej za
zgarbione plecy. Jeśli miał być sprawiedliwy - a gdyby Samantha tu była,
nalegałaby na to - musiał przyznać, że sam nie był przykładem wojskowego
zachowania. Mara stanęła po drugiej stronie biurka i wpatrywała się w niego
szeroko otwartymi oczyma.
- O co chodzi, Maro?
Piskliwym głosikiem zapytała:
- Czy ty płakałeś, tato?
- Nie. Nie płakałem.
Spojrzała w dół, włożyła rękę do kieszeni i wyciągnęła małą, złotą ramkę.
Gdy podawała ją ojcu, drżała jej ręka.
Złapał ją za nadgarstek.
To był portret jego żony.
- Gdzie to znalazłaś?
- Nie znalazłam. Wzięłam go.
Puścił jej rękę. W głowie poczuł pustkę. Nie wiedział, co ma myśleć. Co
powiedzieć. Zerknął na portret, spoczywający na drżącej dłoni córki. Jego
własna córka. Jego krew.
Raz złodziej, zawsze złodziej. Czarne jest czarne, a białe jest białe i nie
istnieją odcienie szarości.
Ledwo mógł mówić.
- Czy zabrałaś wszystkie rzeczy mamy?
Mara przytaknęła, a jej twarz stała się jeszcze bardziej blada. Nerwowo
przełknęła ślinę. Co on narobił?
Wstał.
Mara cofnęła się, mała dziewczynka, która zebrała całą swoją odwagę, by
stanąć przed ojcem i wyznać mu prawdę.
Powoli, by znowu jej nie przestraszyć, usiadł. Poklepał się po udzie.
- Chodź i opowiedz tacie o wszystkim.
Rozdział 29
Powóz zjeżdżał z góry i na każdym zakręcie Samantha obijała się o ścianę
powozu, a pozostali pasażerowie przygniatali ją. Gdy powóz znalazł się
ponownie na prostym odcinku drogi, wracali na swoje miejsca i czekali ze
smętnymi minami na kolejny zakręt. Osiem osób, cztery siedzące przodem do
kierunku jazdy i cztery siedzące tyłem. Sześciu mężczyzn i dwie kobiety,
stłoczonych w dusznym powozie z zamkniętymi oknami, by chronić się przed
kurzem, nie mogło doczekać się dotarcia do Yorku.
Samantha wyjrzała przez okno, z całych sił usiłując wmówić sobie, że z
radością opuszcza górzystą krainę. Nienawidziła wsi. Zawsze nienawidziła wsi i
jej świeżego powietrza, falujących łąk i drapieżników czyhających na miejskie
dziewczęta. Tak, nie mogła się doczekać, kiedy dotrze do Londynu, do jego
hałasu, zapachu gnijących resztek i brudnej mgły, która wszystko pokrywała
czarnym osadem.
Adorna nie będzie ucieszona jej widokiem…
- Prrr! - usłyszała okrzyk woźnicy. - Prrrrrr.
- Dlaczego stajemy? - Mieszczanin z Edynburga otworzył okno i wystawił
głowę. - Ach, na drodze leży zwalone drzewo.
Samantha powstrzymała się, by nie skakać z radości. Drzewo opóźniało,
było niedogodnością… ale dawało jej kilka chwil więcej tutaj, w Krainie Jezior.
Stała na drodze i wpatrywała się w Devil's Fell, wodospady, skały… i płakała,
ponieważ musiała wyjechać. Bez względu na to, co sobie mówiła, polubiła ten
region. A raczej - ludzi, których tu spotkała.
- Stój i wykonuj polecenia! - Wołanie dochodziło zza drogi.
Stój i wykonuj polecenia? Samantha zmarszczyła brwi. I do tego drzewo
na drodze. Z pewnością przypadek. To nie był głęboki głos Williama. Nie
pojechałby za nią. Nie po tym, co sobie powiedzieli. Dość jasno się wyraziła.
- Bandyci - zakrzyknęła kobieta w powozie. - Bandyci! Obrabują nas i
zgwałcą.
- Panią pierwszą - mruknęła Samantha. Naprawdę musiała wziąć się w
garść.
- Jest ich dużo. - Szkot pisnął zaskoczony. - Niektórzy są strasznie mali.
Mali? Co miał na myśli, mówiąc mali? Ale obawiała się, że wiedziała.
- Jak dzieci? - spytała.
Bandyci krzyknęli:
- Szukamy kobiety, wysokiej, szczupłej, pięknej.
Zniżając głowę, Samantha wbiła się w siedzenie.
To był William i nigdy mu tego nie wybaczy. A jednak zarazem… miała
ochotę się śmiać.
- Blondynka o włosach tak jasnych, jak światło księżyca. Oddajcie nam
ją, a pozwolimy wam odjechać.
Wszyscy utkwili wzrok w Samancie.
- Ona nie jest piękna - oznajmiła kobieta - ale reszta pasuje do opisu.
Jeden z mężczyzn otworzył drzwi kopniakiem.
Wszyscy w powozie wyciągnęli ręce, żeby pomóc Samancie wyjść.
Potknęła się i upadła jak kłoda na drogę.
- Hola, hola! - krzyknął woźnica do sześciu małych bandytów i jednego
dużego bandyty z chustkami na twarzach. - Nie mogę pozwolić, żebyście
poturbowali mojego pasażera. Będę miał złą opinię!
Najwyższe z dzieci krzyknęło:
- Przecież już ci zapłaciła. Co cię obchodzi, czy będzie poturbowana?
Agnes. Agnes brała udział w tej farsie. Samantha podniosła się z ziemi i
dotarło do niej, że były tam wszystkie dziewczynki.
Dwójka najmniejszych bandytów siedziała na kucykach. Przyjechał po
nią cały klan Gregorych. Chociaż dlaczego mieliby się fatygować…
Rzuciła szybkie spojrzenie na Williama.
Wyglądał tak samo, jak w nocy jej przybycia. Ubrany na czarno. Zbyt
wysoki, zbyt barczysty. Nierozsądny, władczy i… te oczy. Te błyszczące
niebieskie oczy, które obserwowały, kpiły i pożądały. Jej.
Zarumieniła się, ale uniosła dumnie podbródek.
- Nie mogę wam pozwolić jej zabrać - zaprotestował woźnica. - Panna
Prendregast jest moją pasażerką i muszę wykonać swój obowiązek.
Samantha zobaczyła, że Vivian kiwa głową do najmniejszego z
bandytów. Kyla natychmiast zapiszczała:
- To moja mama i tęsknię za nią.
Woźnica spojrzał na Samanthę.
- Jezu, paniusiu, zostawiasz swoje dzieci?
- To nie moje dzieci - odparła sucho Samantha. Pasażerowie, zszokowani,
wciągnęli głośno powietrze do płuc.
- Mamo, jak możesz tak mówić? - załkała Agnes. - Tęsknimy za tobą.
- Mamo! Mamo! Maaaamo! - Dziewczynki zaczęły się przekrzykiwać,
jedne z rozpaczą, a inne z rozbawieniem w głosie.
William obserwował tę wzruszającą scenkę z ramionami skrzyżowanymi
na piersiach. Samantha zignorowała go i rzuciła dzieciom karcące spojrzenie.
- Czegoś takiego mogłam się spodziewać po waszym ojcu, ale od was
oczekuję bardziej stosownego zachowania.
Pasażerowie wystawili głowy przez okna powozu i przysłuchiwali się
uważnie. Duża kobieta oznajmiła:
- To nie jest napad. To jest…
Zabrakło jej słów i wbiła wzrok w Samanthę.
- Ale panno Prendregast. - Emmeline zsunęła chustkę z twarzy. - Pani coś
ukradła.
Samantha sapnęła oburzona i rzuciła Williamowi mordercze spojrzenie.
Patrzył na nią bez emocji. Emmeline powiedziała:
- Ukradła pani moje serce.
- Moje serce też - odezwała się Kyla.
- Wszystkim nam ukradła pani serca. - Agnes zsiadła z konia, podeszła do
Samanthy i wzięła ją za rękę. - Proszę, panno Prendregast, niech pani z nami
zostanie.
Samantha spojrzała na dziewczynki, a potem na Williama. Zdjął
rękawiczkę i dotknął palcami swojej piersi na wysokości serca.
Mrucząc z niechęcią, woźnica odwiązał kufer młodej pasażerki i rzucił go
na pobocze. Drzewo zostało zabrane z drogi. Powóz ruszył, zostawiając za sobą
tumany kurzu.
Pozostałe dzieci zsiadły z koni i zaczęły podskakiwać. Obejmowały
Samanthę.
- Nie byłyśmy dobre, panno Prendregast? Czy chciało się pani płakać?
Nie cieszy się pani, że pani zostaje?
Przytulała je do siebie i śmiała się z ich błazeństw.
- Wystarczy, dziewczynki. - William zsiadł z konia i głośno klasnął w
dłonie. - Dajcie nam kilka minut na osobności.
Dzieci spojrzały na siebie i zachichotały. A potem Agnes zaprowadziła je
w stronę koni. Starsze pomogły młodszym wsiąść na konie. Samantha usiłowała
je obserwować. Usiłowała ignorować Williama. Ale zmuszał ją do uwagi. Stał
zbyt blisko i za szybko oddychał.
- Kochamy panią, panno Prendregast - krzyknęły dzieci, odjeżdżając i
zabierając ze sobą konia ojca.
Pomachała im niepewnie.
Promienie słońca pieściły jej policzki. Lekki wiaterek bawił się chustką
na jego szyi.
- Więc… Znowu jesteśmy na drodze. - Wziął ją za rękę i delikatnie zdjął
jej rękawiczkę. Ukłonił się i pocałował ją w dłoń. - Nareszcie sami.
Poczuła na ramionach gęsią skórkę. Spróbowała się odsunąć, ale nie
pozwolił jej na to.
- Dziękuję, że zgodziłaś się mnie wysłuchać.
Już sobie coś wyobraził.
- Na nic się nie zgadzałam.
- Nie uciekłaś. A to już coś. To wystarczy. - Wskazał na leżący wśród
drzew pień. - Czy pozwolisz, że usiądziemy, żeby porozmawiać?
Musiała z nim porozmawiać, ale wahała się. Wiedział dlaczego.
- Sprawdzę, czy nie ma tu węży - zapewnił ją i nie wyglądało na to, że kpi
z jej lęków.
Poszła więc przez trawę i mech i pozwoliła, by sprawdził, czy wokół pnia
nie czają się jakieś stworzenia. Zdjął kurtkę i położył ją na pniu. Usiadła,
starając się zachowywać jak dama, jakby mogło to wymazać z jego pamięci jej
rozpustne zachowanie.
Wtedy, ku jej przerażeniu, ukląkł przed nią.
- Proszę, nie. - Chwyciła go za ramiona. - Pułkowniku Gregory, proszę, to
niepotrzebne.
Nie ruszył się.
- Pułkowniku Gregory? Mówiłaś do mnie Williamie… Dziś rano.
Zalała się gorącym rumieńcem.
- Tak, ale zanim my… Oczywiście, masz rację. Skoro to zrobiliśmy,
idiotycznie jest udawać, że tego nie zrobiliśmy.
- To prawda.
- Ale proszę, nie klęcz.
- Uważam, że należy przestrzegać protokołu. Uważam, że powinno się
oddawać cześć królowej i salutować oficerowi. Uważam też, że przed ślubem
dwoje ludzi powinno się do siebie zalecać, że powinni znaleźć się w
małżeńskim łożu dopiero po ślubie, a mężczyzna powinien oświadczyć się na
kolanach. -Wziął ją za drugą rękę i także zdjął rękawiczkę. Schował obie
rękawiczki do kieszeni i zamknął jej dłonie w swoich. - Popełniłem wobec
ciebie wszystkie możliwe błędy.
Przypomniała sobie ostatnią noc. I poranek. I znowu się zarumieniła.
- Nie wszystkie.
- Dziękuję przynajmniej za to. - Uśmiechnął się tajemniczo, ale zaraz
spoważniał i powiedział: - Uważam również, że mężczyzna powinien klęczeć,
gdy prosi damę o przebaczenie za to, że ją skrzywdził, tak jak ja skrzywdziłem
ciebie. Mara wzięła rzeczy mojej żony.
Samantha poczuła, że coś w niej pęka. Mara przyznała się po wykładzie
Samanthy. Samantha przynajmniej jedną rzecz zrobiła dobrze.
- Wiem.
Uniósł brwi.
- Skąd wiedziałaś?
- Złodziej zawsze rozpozna drugiego złodzieja. - Samantha nieznacznie
wzruszyła ramionami. - Jest dzieckiem na rozdrożu. Jeszcze nie stała się
kobietą, jak Agnes i Vivian, ale już nie jest małą dziewczynką, jak Henrietta,
Emmeline czy Kyla, więc czuje się zagubiona.
Wyglądał na zaskoczonego.
- Nawet o tym nie pomyślałem. Jak radziłem sobie ze swoimi dziećmi,
zanim przybyłaś ze swoją spostrzegawczością i mądrością?
Samantha chciała powiedzieć mu, że jej schlebiał - ale miał rację. Mógł
narobić dużo złego, a ona zaoszczędziła mu wiele cierpienia.
- Powiedziała mi, że wspomnienia o mamie są coraz słabsze. Gdy czuła
się w nocy samotna, próbowała przypomnieć sobie twarz Mary, ale nie
pamiętała jej. Wzięła rzeczy mamy, chcąc przywołać jej wspomnienie. Dla
ukojenia.
Samantha załkała.
- Biedna mała dziewczynka.
- Zrobię kopię portretu dla każdej z dziewczynek. - Ucałował dłonie
Samanthy. - Mam nadzieję, że będą miały nową mamę, która będzie je tulić do
snu.
Odwróciła wzrok.
- Jeśli uda mi się ją przekonać, by mi wybaczyła, że ją niesłusznie
oskarżałem na podstawie jej przeszłości.
Cały ból, rozgoryczenie, lata cierpienia i nienawiści wypłynęły z
zakamarków jej duszy. Przełknęła ślinę. Chciała to zrobić. Kochała go tak
bardzo, że powinna być w stanie wszystko mu wybaczyć… ale nie mogła.
Odkryła rzeczy, których nie mogła wybaczyć. Potrząsnęła głową.
- Nie potrafię.
Podniósł się, zmieszany, i zaczął mówić szybciej.
- Miałem niezłomne zasady. Wszyscy znają różnicę między dobrem a
złem i nie istnieje żadne wytłumaczenie dla zdrady, kłamstwa… kradzieży. Ale
moja córka, moja krew potrzebuje mojego wsparcia i nie odrzucę jej za zło,
które wyrządziła. - Jego twarz przybrała smutny wyraz. - Chociaż muszę z nią
poważnie porozmawiać o moralności.
- Tak. Dobrze. Ale Mara zawsze będzie sprawdzać, jak daleko może się
posunąć.
- Będę potrzebował twojej pomocy, żeby utrzymać ją na wodzy.
Znowu odwróciła wzrok.
- Nawet zanim dowiedziałem się o Marze, zrozumiałem, że muszę się
zmienić albo nie będę w stanie zatrzymać cię przy sobie. I ta myśl wydała mi się
straszna. To było trudne, więc pomyślałem, że zmienię się tylko trochę, a ciebie
zmuszę, żebyś zmieniła się zupełnie.
Targał nią gniew i rozbawienie. Chciała się śmiać, a jednocześnie miała
ochotę go udusić.
- Ale odrzuciłaś mnie. Oferowałem ci swój majątek, ale nie dbałaś o to.
Więc przyznałem, że cię kocham. Wzgardziłaś moją miłością.
Potarła dłonią oczy.
- Nie chciałam. Nigdy żaden mężczyzna nie powiedział mi, że mnie
kocha.
- Więc teraz klęczę przed tobą. Płaszczę się. - Przysunął się bliżej. -
Myliłem się co do ciebie. Byłem głupi i uparty. Udawałem sprawiedliwego, a
byłem egoistą. Błagam, błagam, wybacz mi.
- Dobrze! - Nie powinna ulegać. - Oczywiście. - Ale nie mogła się
pohamować. - Wybaczam ci. - Pragnęła go. Kochała go.
- Więc… spojrzysz na mnie?
Zerknęła na niego.
- Samantho, tak samo jak ty, nie jestem w stanie zmienić przeszłości. -
Kciukiem pogładził jej dłoń. - Mogę ci tylko obiecać, że nie powtórzę swoich
błędów.
Silą powstrzymała się, żeby na niego nie krzyknąć.
- Ani jednego? Nawet w najgłębszych zakamarkach swojego umysłu?
Następnym razem, gdy położysz coś w innym miejscu albo służący ukradnie
srebra, nie będziesz w duchu się zastanawiać, czy to przypadkiem nie ja?
Tak długo milczał, że chciała wstać i odejść… Zrobić to, o co prosił i
spojrzeć mu w oczy. Gdy wreszcie to zrobiła, dostrzegła zrozumienie, które
ścisnęło ją za serce.
Spokojnym tonem powiedział:
- Zapewniam cię, że nigdy nie będę podejrzewał cię o nic poza byciem
piękną, dobrą i inteligentną kobietą, ponieważ wierzę w ciebie. Ale nie mogę cię
zmusić, żebyś uwierzyła we mnie. Nie dziwię się, że nie możesz mnie pokochać.
Wątpisz w moją szczerość i mój charakter.
- Nie, nie! Wcale w ciebie nie wątpię. Ja… do tej pory wszyscy… - Nie
mogła uwierzyć, że to mówi. Taka mierna wymówka, by ukryć tak wielki
strach. Ponieważ gdyby oddała się Williamowi na dobre i na złe, łatwo można
byłoby ją zranić. To była ruletka, więc wolała spędzić resztę życia w biedzie i na
służbie, niż zaryzykować i zostać żoną Williama.
Poza jedną rzeczą. Chwyciła go za nadgarstek i spojrzała poważnie w
jego twarz.
- Kocham cię. Pokochałam cię w chwili, gdy zobaczyłam cię na drodze i
pomyślałam, że jesteś niebezpiecznie przystojnym łotrem.
Teraz on ją testował.
- Czy kochasz mnie na tyle mocno, by zaufać mi i oddać swoje serce?
- A obiecasz o nie dbać?
- Ależ tak.
- Nigdy mnie nie oszukasz. - Tym razem nie wahała się. - Kocham cię i
wyjdę za ciebie.
Nie odrywając od niej wzroku, zawołał:
- Dzieci! Wszystko ustalone. Panna Prendregast zgodziła się zostać moją
żoną.
Uśmiechnęli się do siebie, wyobrażając sobie radość dziewczynek.
- Dzieci! - zawołał głośniej.
Rozejrzała się. Była trochę zaskoczona, że dziewczynki nie przyglądały
się im zza krzaków.
- Gdzie one są?
- Nie sądzisz chyba, że… postanowiły upewnić się, że wszystko ułoży się
tak, jak chciały? - Pokiwał głową i potarł dłonią podbródek. - Wspaniała
taktyka. Muszę je pochwalić.
- Jak zamierzały to zrobić? - Otworzyła szeroko oczy. - Zostawiając nas w
tej dziczy?
Zarechotał, ale widząc wyraz przerażenia malujący się na jej twarzy,
spoważniał.
- To nie jest dzicz. Pewnie myślały, że jeśli będziemy zmuszeni spędzić
razem noc, będziemy musieli się pogodzić. W najgorszym wypadku po wspólnie
spędzonej nocy bylibyśmy zmuszeni się pobrać.
Nie mogła uwierzyć, że dzieci zrobiły coś takiego.
- To szatański plan!
- To prawda.
Włożyła rękawiczki.
- Jesteś z nich dumny.
- Nie dumny. Niezupełnie. Tylko… zaskoczony ich logicznym
myśleniem. - Odchrząknął i zmienił temat. - Jeśli zostaniemy na drodze, to
pewnie za kilka dni ktoś będzie tędy przejeżdżał.
- Za kilka dni? - krzyknęła.
- Jeśli będziemy szli drogą i nikt się nie pojawi, to za jakieś dwa dni -
góra cztery - dotrzemy do Silvermere. - Objął ją ramieniem i przyciągnął do
siebie. - Z drugiej strony, jeśli mi zaufasz, to poprowadzę cię skrótem przez las.
Od jego bliskości zakręciło się jej w głowie.
- Jak długo…?
- Jutro rano będziemy w domu.
Spojrzała na linię drzew przy drodze.
- Czy są tam wilki?
- Nie ma wilków. Nie ma niedźwiedzi. Jest bezpiecznie.
- Będziemy głodować.
- Nakarmię cię. Zaufaj mi.
- Gdzie będziemy spać?
Z krzywym uśmieszkiem podszedł do torby, pozostawionej na środku
drogi.
- Założę się, że zostawiły nam to dzieci. - Otworzył ją. - Tak. Koce.
Płótno. Jestem żołnierzem. Zdarzało mi się budować schronienie z niczego. -
Wrócił do niej i znowu ją objął. - Pomyśl o tym. Ty i ja pod gwiazdami…
- Ćmy. Nietoperze. Małe, pełzające stworki.
- Kochanie, gdy się ściemni i będziesz się bać, to zrobię wszystko, żeby
rozproszyć twój strach. - Spojrzał na nią.
Wiedziała, że zamierza ją pocałować. Wiedziała, że to będzie wyjątkowy
pocałunek. Przywarła do niego, chwyciła klapy jego marynarki i odwróciła
głowę na spotkanie jego ust. Pocałunek był taki, o jakim marzyła.
- Czy to rozproszyło twoje obawy? - spytał.
Nie otwierając oczu, pokiwała głową.
- Pójdziemy do lasu? Ufasz mi?
Znowu pokiwała głową.
- Tylko o to proszę. - Zarzucił sobie torbę na ramię i poprowadził ją
między drzewa. - Dziś wieczorem opowiesz mi, dlaczego uznałaś mnie za
niebezpiecznego, przystojnego łotra.
Wiedział, że jeśli dopisze mu szczęście, uda mu się ją ułagodzić i pobiorą
się, zanim Samantha się zorientuje, że wioska leży tylko dwie mile stąd.
Nie tylko jego dzieci były taktykami w tej rodzinie.