Dodd Christina
Listek figowy
(That Scandalous Evening)
Przełożyła Hanna Rostkowska-Kowalczyk
– Miejmy nadzieję, że nikt nie pamięta tamtego skandalu. – Eleazer Morant patrzył na szwagierkę z góry, kręcąc swym króliczym nosem. – Nie pozwolę, aby dobre imię mojej córki splamione zostało wspomnieniem twojej niesławy.
Sztywno wyprostowana panna Jane Higgenbothem siedziała na twardym krześle, ubrana w niemodny, brązowy kostium podróżny. Wiedziała, że przedstawia sobą obraz dostojeństwa i spokoju. Poświęciła wiele wysiłku, żeby osiągnąć tę postawę, zwłaszcza w takiej chwili, jak teraz. Była pewna, że Eleazer nie wezwał jej do swojego mrocznego pokoju, aby dyskutować o dawnym skandalu. O co więc chodziło?
Starannie modulując głos, powiedziała: – Nie sądzę, żeby towarzystwo było nadal zainteresowane wydarzeniami, które miały miejsce tak dawno. Zajęci są już innymi, smacznymi kąskami.
– Tylko że tamten skandal dotyczył lorda Blackburna.
Opuściła wzrok na obciągnięte rękawiczkami dłonie. Powóz czekał. Adorna czekała. Czekał Londyn.
Tymczasem Eleazer nie przestawał mówić. – Lord Blackburn jest jednym z najbogatszych ludzi w Anglii. Nadaje ton. Wszyscy go naśladują. — Aż mu palce pobielały, gdy mocno zacisnął dłonie na poręczach staromodnego fotela z wysokim oparciem. – Jednak mimo to istnieją ludzie, którzy nadal wołają na niego Figgy.
Jane zadrżała. – Od czasu mojego powrotu z Londynu zachowywałam się bez zarzutu – odrzekła dzielnie.
– Ale nadal rysujesz – Eleazer użył tonu, jakby rzucał oskarżenie o prostytucję.
– Wszystkie damy rysują.
– Ale ty masz za duże zdolności.
– Postaram się rysować gorzej.
– Nie bądź taka dowcipna, moja panno. Doskonale wiesz, że twoje portrety są bardzo krytyczne.
Jej portrety były zaledwie składającymi się z paru kresek szkicami, odbiciem wrażenia, jakie na Jane wywierali otaczający ją ludzie. Ale pewnego razu Eleazer zobaczył swoją podobiznę z oczami, w których błyszczało skąpstwo. Nie zapomniał tego – ani nie przebaczył.
Pomachał jej przed nosem otwartą księgą rachunkową. – Do dziś nie mogę uwierzyć, że sfinansowałem ci ów pechowy sezon w Londynie. Nie miałem obowiązku ponoszenia tamtych wydatków, ale zrobiłem to na prośbę mojej drogiej Melby. Powiedziałem jej wtedy, że nic dobrego z tego nie wyniknie. – Przejechał paznokciami po skórzanej oprawie. – I jak zawsze miałem rację.
Tyle razy już to słyszała. Jedenaście lat temu zapłacił za jej stroje i wynajął dom w modnej dzielnicy Londynu. I jak mu się odwdzięczyła? Spowodowała katastrofę. Ale Eleazer niczego nie uczynił dla niej. Zrobił to dla Melby. Dla Melby, jej siostry, a jego żony, którą czcił i kochał całą mocą swojego podłego serca.
Także Jane zrobiła to dla Melby. Dla swej prześlicznej starszej siostry. Już w wieku osiemnastu lat Jane wiedziała, że nie pasuje do towarzystwa, ale Melba zlekceważyła jej obawy. – Kochanie, musisz wyjść za mąż. Cóż innego może zrobić dama?
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, Jane podejrzewała, iż Melba musiała wiedzieć, że umiera, i chciała doprowadzić do tego, by Jane miała własny dom. Teraz, patrząc na męża zmarłej siostry, Jane rozumiała, że Melba miała słuszność. Lepiej być czyjąkolwiek żoną, niż biedną krewną, pozostającą na utrzymaniu Eleazera.
– Byłam twoją gospodynią. Wychowywałam twoją córkę. – Wzięła głęboki oddech. – A teraz będę jej opiekunką.
Odwrócił się do okna i wyjrzał na ulicę, wychylając się, jakby ujrzał tam coś interesującego. – Mógłbym wynająć kogoś innego, taniej by wyszło.
Usłyszała dobiegający z dworu krzyk. Uniosła się i spojrzała na drugą stronę ulicy. Ubrana w łachmany kobieta, która ukradła jabłko, zasłaniała się przed ciosami ulicznego handlarza. Jane wzdrygnęła się na ten widok.
– Nigdy nie zaproponowano mi udziału w interesach Blackburna. – Posłał jej złośliwe spojrzenie. – Wszystko dlatego, że przez ciebie znalazł się w kłopotliwej sytuacji.
To Blackburn przez nią znalazł się w kłopotliwej sytuacji? Jane ugryzła się w język. Niewątpliwie była w tym prawda. Jednak zastanawiała się czasem, dlaczego nikt nie martwił się faktem, że lord Blackburn zrujnował jej życie. Czemu reputacja kobiety tak mało się liczyła?
Ale teraz tamte sprawy nie miały najmniejszego znaczenia. Jedenaście lat minęło od chwili, gdy jedno koszmarne wydarzenie pozbawiło ją szacunku i poważania. – Wątpię, aby lord Blackburn nadmiernie ucierpiał z powodu tamtego incydentu.
– Sława lorda Blackurna stale rośnie. – Eleazer wyciągnął szyję, przyglądając się, jak posterunkowy zabiera kobietę. – Kiedy wystawił regiment i poprowadził go na Półwysep, dwunastu młodych lordów podążyło w jego ślady. Kiedy został ranny i powrócił z czarną przepaską na oko, wszyscy modnisie zaczęli nosić takie przepaski.
Jane opadła na krzesełko. – Był ranny?
Eleazer odwrócił się od okna. – Przecież powiedziałem, prawda?
Chociaż nie chciała okazać zainteresowania, nie potrafiła się powstrzymać. – Czy... czy stracił oko?
– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Jak ci już mówiłem, nie znamy się bliżej.
Tak mocno splotła obciągnięte rękawiczkami dłonie, że aż poczuła ból w ramionach. Zdrowie lorda Blackburna jej nie dotyczyło.
Ale mogła go spotkać w Londynie, zobaczyć z daleka. Pomimo wysiłków nie zdołała opanować ogarniającego ją podniecenia.
Aż podskoczyła, kiedy rozległo się nieśmiałe pukanie j w drzwiach pojawiła się głowa wysokiego i chudego Francuza. Monsieur Chasseur. Nauczyciel francuskiego Adorny. Wreszcie się zjawił. Jane podniosła się, wdzięczna za przerwę w rozmowie.
Ujrzawszy ją, zgarbiony monsieur Chasseur wszedł do pokoju, ściskając w dłoni pomiętą żółtą kartkę papieru. – Mademoiselle, przyszedłem, żeby powiedzieć...
Eleazer ryknął pełną piersią. – Co?
Zastraszonemu synowi szlachetnie urodzonego emigranta, któremu rewolucja francuska zabrała wszystko, nieobce były rządy terroru. A jednak pobladł na widok swojego rozsierdzonego pracodawcy. – Je regrette, mademoiselle, je ne realise...
– Mów po angielsku, ty głupia żabo. – Eleazer najpierw wbił wzrok w młodzieńca, który poczerwieniał, a potem zwrócił się do Jane. – Na ten debiut wydałem już trzysta funtów, z czego część poszła na tego nauczyciela!
– Eleazer, już o tym rozmawialiśmy. Adorna musi wiedzieć, jak się tańczy, więc mamy nauczyciela tańca. Musi umieć grać na jakimś instrumencie, toteż ma nauczyciela gry na fortepianie. – Jane uśmiechnęła się do monsieur Chasseura. – Musi też mówić po francusku, bo cywilizowani ludzie mówią po francusku.
– Oui – Młody Francuz wyprostował się i przyłożył dłoń do serca. – Francja i cywilizacja to jedno.
Eleazer sapnął grubiańsko. – Francuzi jedzą grzyby wykopane przez świnie.
Przez chwilę Jane obawiała się, że monsieur Chasseur wybuchnie w ataku furii, bowiem mimo ubóstwa był bardzo dumny ze swojego dziedzictwa. A gdyby teraz odezwał się zuchwale do Eleazera, straciłaby jedynego nauczyciela, jakiego udało się jej znaleźć, gotowego uczyć Adornę za te marne grosze – fakt nie bez znaczenia dla Eleazera. Co więcej, Francuz zgodził się towarzyszyć im w Londynie, do końca podejmując beznadziejne wysiłki przekazania Adornie sensu języka francuskiego.
Nauczyciel z wściekłością zacisnął pięści. Rozległ się szelest miętego papieru. Oprzytomniawszy na ten odgłos, młodzieniec zerknął na trzymaną kartkę. Pobladł i opuścił ramiona. Przysunął się bliżej Jane i, nie odrywając wzroku od Eleazera, odezwał się cicho: – Muszę panią przeprosić, mademoiselle, ale nie będę mógł pojechać z wami do Londynu, tak jak obiecałem.
– Co? – Eleazer nadstawił uszu. – Co to ma znaczyć?
Jane spojrzała na monsieur Chasseura z przestrachem. – Ale przecież chciał pan wracać do Londynu. Mówił pan, że udało się tam panu znaleźć wielu uczniów na sezon.
Jeszcze niżej spuścił głowę i pomachał kartką. – Otrzymałem właśnie ten list. Mademoiselle Cunningham, jedna z moich młodych uczennic... nie żyje.
Eleazer usłyszał te słowa i ryknął: – A co ma wspólnego z Adorną śmierć tamtej dziewczyny?
– Jest prowadzone śledztwo. Chcą, żebym tu został. Ona... ona została zamordowana – wyznał nauczyciel.
– Zamordowana? – Jane nie znała Cunninghamów, ale wyobraziła sobie, jak by się czuła, gdyby to chodziło o Adornę. – To straszne. Jak? Dlaczego?
Patrzył na nią bez słowa, jakby jej głos nie do końca dotarł do jego świadomości. – Jestem jedynie nauczycielem, mademoiselle – rzekł.
– Skoro jesteś jedynie nauczycielem, to dlaczego chcą, żebyś tu został? – dociekliwie zapytał Eleazer. – Jesteś podejrzany, tak?
Jane była przerażona. – Och, Eleazer! Czy naprawdę nie widzisz, że...?
Nie widzisz, że spokojny młodzieniec żyje na skraju ubóstwa, nikomu nie szkodząc, bez nadziei walcząc o nędzną egzystencję.
– Mademoiselle, on ma rację. – Wydawało się, że nauczyciel skurczył się jeszcze bardziej. – Ale nie wiem, dlaczego jestem im potrzebny. Miałem z nią lekcję wczoraj rano w jej pięknym domu. Kiedy po raz ostatni patrzyłem na jej visage belle, świeciło słońce, ale kiedy odjeżdżałem na następną lekcję, znad morza nadciągnęła gęsta mgła. Była tak złowróżbna, że powinienem był podejrzewać, iż nigdy już jej nie zobaczę. – Pociągnął nosem, wyjął chusteczkę i wytarł nos. – A teraz ten lettre od naczelnika policji...
Jane dostrzegła jego zaczerwienione oczy. Cierpiał, tak jak każdy, dowiedziawszy się, że życie młodej kobiety zostało przerwane. A ponadto martwił się, bo znajdował się w pobliżu miejsca zbrodni, a że w dodatku byt Francuzem, został podejrzanym. – Przykro mi z powodu pańskiej straty.
– Merci, mademoiselle. – Znów pociągnął nosem.
– No cóż, to załatwia sprawę. – Eleazer z satysfakcją zatarł ręce. – Nie możemy pozwolić, żeby morderca uczył Adornę. Pomyśl, ile dzięki temu zaoszczędzę.
Nic nie oszczędzisz, pomyślała Jane. W przeciwieństwie do Eleazera chciała przekonać nauczyciela. Odprowadzając monsieur Chasseura do drzwi, odezwała się cicho. – Jeśli będzie pan mógł przyjechać do Londynu, proszę się do nas odezwać. Zatrzymamy się u lady Tarlin na Cavendish Square. Będziemy mogli zorganizować lekcje.
Monsieur Chasseur kiwnął głową. – Ogromnie dziękuję. Tak bardzo chciałbym uczyć pannę Morant.
– Wiem o tym. – Adorna doprowadziła kiedyś monsieur Chasseura do łez rozpaczy, gdy nie mogła odmienić prostego czasownika. Ale pomimo frustracji stale powracał. Jak wszyscy mężczyźni, monsieur Chasseur był zakochany w Adornie i teraz niechętnie odchodził.
– Ha, morderca? A ja sądziłem, że to tylko bezczelny żabojad. – Eleazer uśmiechnął się głupio, a potem skrzywił. – Tyle mu zapłaciłem, że Adorna powinna już mówić biegłe po chińsku. Ale ona jest zbyt tępa.
Jane nie mogła dyskutować z tą opinią, jednak zdolności Adorny nie miały żadnego znaczenia. – Adorna jest tak piękna, jak jej matka i, jeśli się postara, może dobrze wyjść za mąż. Chcesz tego przecież, prawda?
– Oczywiście, że chcę – powiedział z irytacją. – Potrzebne mi to.
Jane byłaby w stanie wiele wybaczyć Eleazerowi, gdyby okazał choć cień uczucia wobec swojego jedynego dziecka. Jednak już w dniu urodzin Adorny wpisał ją po stronie strat. Teraz miał nadzieję na przesunięcie jej do kolumny zysków. Jego małostkowość sprawiła, że w głosie Jane zadźwięczała ostra nuta. – Pomyśl więc o pieniądzach, które już włożyłeś w tę inwestycję. Przez Adornę zdobędziesz upragnione koneksje w wyższych sferach. Te, których ja ci nie zapewniłam.
– Tak, straszliwie zawiodłaś. Ulokowałem dziesięć tysięcy funtów w Bank of England, ale żądam rozliczenia się z każdego grosza.
– Otrzymasz je. Adorna musi mieć wszystko co najlepsze, żeby zaćmić pozostałe debiutantki.
– Jest jeszcze jedna sprawa. – Eleazer wycelował w nią palcem. – Niech ci się nie wydaje, że tobie też kupię nowe ubranie.
– Od czasu tamtego sezonu wszystkie potrzebne stroje kupowałam sobie sama – z dumą odparła Jane. – I nadal tak będzie.
Jej uwaga niezwykle zirytowała Eleazera. Nie miał pojęcia, skąd brała pieniądze. Wolałby, żeby go błagała o każdy grosik. Eleazera cieszyła każda okoliczność, gdy czuł posiadaną przez siebie władzę i dlatego Jane wykorzystywała najdrobniejszą okazję, żeby pokrzyżować mu szyki.
Nawet kosztem tego, że jej skromne oszczędności stopniały prawie do zera.
– Nadal uważam, że powinnaś pozostać w Sittingbourne.
Nie musiał tego Jane mówić. Wiedziała, że chciał ją tu trzymać, uwięzioną w tym wysokim, ponurym domu, dopóki nie obumrze w niej wszelka radość i nadzieja.
Co gorsza, ona sama tego pragnęła. Znów stanąć oko w oko ze światem, po tym wszystkim, co zrobiła... Przycisnęła rękę do boku, czując bolesne ukłucie.
Miała dwadzieścia osiem lat, dawno już poszła w odstawkę, a kiedy myślała o tamtym Katastrofalnym Sezonie w Londynie, wiedziała że wolałaby żebrać na ulicy, aniżeli powrócić na scenę, gdzie miało miejsce to niewyobrażalne upokorzenie.
A jednak wracała.
W ciągu lat bezlitosnej niewoli wiele się nauczyła, między innymi z trudem wyrobiła w sobie umiejętność udawania. Pojedzie więc do Londynu. Zobaczy szlachetnie urodzonych, którzy zaludniali jej senne koszmary. Nawet jej nie poznają, a ona będzie na miejscu, by być świadkiem triumfu Adorny. Teraz ważna była tylko Adorna.
– Daliśmy znać lady Tarlin, że przyjedziemy dziś po południu – zauważyła. – Chyba najlepiej będzie, jeśli zaraz wyruszymy.
Eleazer zaplótł ręce na piersiach i rozparł się w fotelu. – Oczywiście. Niech Bóg broni, żebyś kazała czekać swojej ukochanej przyjaciółce, lady Tarlin.
– Jesteśmy wdzięczni lady Tarlin – przypomniała mu Jane. – Wspiera finansowo Adornę, choć wcale nie jest do tego zobowiązana.
– Tak, tak. To twoja przyjaciółka. Twoja szlachetnie urodzona przyjaciółka – rzucił opryskliwie. – Udajesz, że mnie szanujesz, ale przez cały czas dbasz o to, żebym nie zapominał, iż pochodzisz z wyższych sfer, podczas gdy ja jestem marnym kupcem.
– To nieprawda – szybko zaprzeczyła Jane. Na początku nie pogardzała Eleazerem; sam zapracował sobie na jej lekceważenie.
– No cóż, teraz to nie ma znaczenia. – Uśmiechnął się, jakby wiedział coś, o czym ona nie miała pojęcia. – Jedź. Na co czekasz?
Zaskoczona tą nagłą odprawą, Jane ruszyła w stronę drzwi. Groził przecież, że nie pośle jej do Londynu i nic nie mogła już zrozumieć.
– No jedź – zachęcił kordialnie.
Czy uda jej się przynajmniej odkryć powód całej tej rozmowy?
Kiedy otwierała drzwi, zapytał: – Czy znasz panią Olten?
Zastygła, z ręką zaciśniętą na brzegu drzwi. – Wdowa po rzeźniku. Naturalnie, że ją znam. – Złośliwa kobieta o cienkich, mocno zaciśniętych ustach, która czerpała rozkosz z dręczenia swoich klientów.
– Doszliśmy z nią do porozumienia. W przyszłym miesiącu pobieramy się. – Był zadowolony, wypowiadając słowa, których od dziesięciu lat, od śmierci Melby, Jane bała się usłyszeć. – Będziesz musiała znaleźć sobie jakiś inny dom.
– Londyn jest taki rozległy. – Od chwili, gdy późnym popołudniem wjechały w granice miasta, Adorna siedziała z twarzą przyklejoną do okna powozu. Teraz odwróciła się od okna i ręką w rękawiczce przysłoniła nos. – I śmierdzi.
– Tamiza jest dzisiaj dość cuchnąca. – Jane przyłożyła do nosa wyperfumowaną chusteczkę i uśmiechnęła się. Uroda Adorny niemal raniła oczy. Jej jasne włosy miały platynowy połysk. Miała zaokrągloną, pełną wyrazu twarz. Od czasu do czasu kusząco przymykała błękitne, lekko skośne oczy, doprowadzając mężczyzn, starych i młodych, do szaleństwa.
Kiedy Jane patrzyła na Adornę, widziała Melbę. Widziała swoją ukochaną siostrę i nie pojmowała, jak Eleazer mógł się odwrócić plecami do żywego wcielenia zmarłej żony. I żenić się z panią Olten!
– Coś się stało, ciociu Jane? – Adorna obserwowała Jane, przechyliwszy na bok głowę. – Wyglądasz, jakbyś cierpiała na niestrawność.
– Czy to dziwne, zważywszy na posiłek, jaki jadłyśmy w gospodzie? – skrzywiła się Jane. – Mówię ci, kiełbasa zamiauczała, kiedy zaczęłyśmy ją kroić.
– To okropne, ciociu Jane. Proszę, nie mów tego.
Adorna wyglądała, jakby ogarnęły ją mdłości, a Jane nie chciała wymiotów w powozie. Nie teraz, kiedy były prawie u celu podróży. – Żartowałam, kochanie. Jestem niemal pewna, że kiełbasa była wołowa.
Adorna opadła na siedzenie z otwartymi ustami. – Wołowa?
– Z krowy, kochanie – powiedziała pospiesznie Jane.
– Aha. Z krowy. Czemu nie powiedziałaś od razu? – Adorna wyprostowała się i poprawiła kapelusik. – Nadal jednak uważam, że dziwnie wyglądasz. To mój ojciec, prawda? To on cię zmartwił.
Jane wbiła wzrok w Adornę, zastanawiając się, jak to możliwe, żeby dziewczyna była jednocześnie taka głupiutka i taka mądra.
Jestem bezdomna, cisnęły się na usta gorzkie słowa.
Ale Jane zawsze chroniła Adornę przed błędami Eleazera i nie mogła teraz obarczyć szczerej dziewczyny winą za postępki ojca, nie mogła też szukać u niej zapewnień na przyszłość. Była bezdomna, ale nie pozbawiona rozumu. Jakoś da sobie radę. – Twój ojciec bardzo się przejmuje oszczędzaniem.
– Jak zawsze! Wcześniej jednak się tym nie przejmowałaś. – Adorna ujęła w dłonie rękę Jane. – Powiedz mi, ciociu, to przez niego czy przeze mnie?
– Przez ciebie? – Powóz trząsł się na wybojach, ale Jane nawet tego nie zauważyła. – Czemu miałabyś mnie zmartwić?
Adorna opuściła głowę. – Nie chciałaś przyjeżdżać, ale nie mogłam spędzić sezonu balowego bez mojej ukochanej cioci. Bałabym się bez ciebie.
Zerknęła spod długich, ciemnych rzęs, ale Jane z niedowierzaniem potrząsnęła głową. – Moja droga, nigdy bym cię nie opuściła. I nie sądzę, żeby coś było w stanie cię przerazić.
Patrząc jej prosto w oczy, Adorna powiedziała: – Nazwij więc to, ciociu, przywiązaniem. Za bardzo cię kocham, żeby się z tobą rozstawać.
Tak, w to Jane wierzyła bez zastrzeżeń. Otaczając ramionami kochaną dziewczynę, rzekła: – Ja też nie zniosłabym rozstania. Martwiłabym się.
Adorna oparła głowę na ramieniu Jane i oddała uścisk. – Czym byś się martwiła? To pierwszy krok w stronę wspaniałego sezonu!
Jako młoda dziewczyna Jane również postrzegała Londyn jako pierwszy krok w karierze. Potem chciała zobaczyć Rzym, Paryż i Nowy Świat. Chciała prowadzić postępowe życie w świecie, gdzie miarą wartości kobiety byłby talent i poświęcenie, a nie wdzięk i uroda.
Nic nie ułożyło się zgodnie z jej planami, teraz zaś. jak na ironię, spoczęła na niej odpowiedzialność za pierwsze kroki Adorny w wielkim świecie. – Nie pamiętasz młodego Livermere'a i jak cię porwał, kiedy odmówiłaś mu ręki?
– Och, tak. – Adorna wyprostowała się i znów wyjrzała przez okno. – Zgłupiał z miłości.
– Świat jest pełen takich głupców. – Jane przypomniała sobie pełne rozpaczy godziny, kiedy myślała, że Adorna została porwana. – Przy tobie mężczyźni tracą resztki rozsądku.
– Umiem z nimi postępować. Ze wszystkim potrafię dać sobie radę i mogę się tobą zaopiekować. Kazała mi się tobą opiekować.
– Kto ci kazał, kochanie?
– Ależ naturalnie moja mama, kiedy już była bardzo chora – oświadczyła Adorna. – Wiele rozmawiała ze mną o tobie.
W głowie Jane zakłębiło się. – Czemu Melba miałaby mówić coś takiego ośmioletniemu dziecku?
– Bo cię kochała, to chyba oczywiste.
Zdaniem Adorny to wszystko wyjaśniało i chociaż Jane bardzo pragnęła wypytać siostrzenicę o szczegóły, wiedziała, że nie uzyska innej sensownej odpowiedzi. – Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej?
– Bo nigdy nie pytałaś. – Adorna zadrżała, gdy konie zwolniły. – Czy to tutaj, ciociu Jane? To jest Cavendish Square? Stojące tu domy są bardzo okazale.
Jane odetchnęła głęboko i pogrążyła się we wspomnieniach. – Lady Tarlin też jest bardzo okazała. I bardzo czarująca.
Powóz zatrzymał się przed najwyższym domem o największych drzwiach frontowych. – Po wyglądzie samego domu mogę powiedzieć, że będzie czarująca.
Jane ledwo słyszała. Młody, piegowaty odźwierny lady Tarlin przysunął schodki do pojazdu i otworzył szeroko skrzydła drzwi. Kiedy wysiądzie z powozu, naprawdę znajdzie się w Londynie. W Londynie, gdzie towarzystwo żywi się skandalami, a nic nieznacząca Jane Higgenbothem stanowiła kiedyś główne danie. Kiedy postawi nogę na schodkach, decyzja zapadnie.
I nagle wydarzyły się dwie rzeczy jednocześnie. Adorna ujęła dłoń Jane i umieściła ją w obciągniętej białą rękawiczką ręce młodego odźwiernego. A ze szczytu schodów dobiegło wołanie.
– Jane, najdroższa Jane, jesteś wreszcie!
W otwartych drzwiach domu stała elegancka kobieta, a na jej twarzy malowała się radość.
Powróciły wspomnienia. Wspomnienia dziewczyny, ze łzami wołającej za uciekającą Jane: – Wróć do Londynu, kiedy tylko będziesz mogła. Sprawimy, że Blackburn będzie cierpiał, obiecuję!
Jane zeskoczyła na ziemię i dygnęła. – Lady Tarlin, jak miło cię znów widzieć.
– Dość tego! Jane, daj spokój z tą łady Tarlin. Jestem Violet. – Zbiegła ze schodów, ujęła ręce Jane i spojrzała jej w twarz. – Przecież jesteśmy przyjaciółkami, prawda?
Jane poczuła ulgę i uśmiechnęła się. – Mam nadzieję. Nie przestawałam o tym myśleć w chwilach, gdy wszystko zrobiło się takie ponure... – Radość Jane znikła tak szybko, jak się pojawiła. Czy będzie miała gdzie się podziać, kiedy sezon w Londynie dobiegnie końca?
Violet przytuliła ją mocno. – Cieszę się, że cię tu mam, po tych wszystkich latach błagania, żebyś przyjechała. – Urodzenie trójki dzieci zmieniło drobną postać Violet – z klepsydry o doskonałych proporcjach przeistoczyła się w klepsydrę, w której piasek przesypał się do dolnej części. Jasnobrązowe loki okalały jej okrągłą twarz, brązowe oczy tryskały humorem, a wąskie wargi miała zawsze wygięte ku górze, jakby w sekrecie bawiła się każdą sytuacją.
Teraz też jej usta wygięły się w uśmiechu, gdy spytała: – Gdzie jest twoja podopieczna, o której tyle słyszałam?
Adorna wysiadła z powozu i czekała z boku. Teraz przesunęła się do przodu, dygnęła i powiedziała głosem pełnym szacunku: – Lady Tarlin, ja i moja ciocia jesteśmy bardzo wdzięczne, że zgodziła się pani patronować naszemu sezonowi balowemu w Londynie.
– Mnie nie patronuje – zaprotestowała Jane. – Mam już dawno za sobą mój debiut towarzyski.
– Zaplanowałam podwójne wesele – wolno i wyraźnie rzekła Adorna.
Upłynęła długa minuta, zanim do Jane dotarło znaczenie tych słów. Przerażona i zakłopotana wykrzyknęła: – Adorno!
– Świetny pomysł. – Na widok skrzywionej Jane Violet wybuchnęła śmiechem.
– Co za głupota. Nie mam pojęcia, skąd taki pomysł przyszedł jej do głowy.
– Może sama to wymyśliła. – Violet wsunęła dłoń pod brodę Adorny i z uwagą przyjrzała się niewinnej buzi, zwróconej ku niej z ufnością. – Jest śliczna i ujmująca. Miałaś racje, Jane. Będzie sensacją sezonu. – Podała obu przybyłym kobietom ręce i poprowadziła je po schodach. – Musimy zabierać się do roboty. Mamy niecały miesiąc na przygotowania. – Zerkając na boki, dorzuciła: – Obie będziecie potrzebować nowej garderoby.
– Ja nie – rzuciła Jane.
– I nowych fryzur – powiedziała Adorna.
– Kochanie, twój ojciec... – zaprotestowała Jane. Słysząc to Adorna zadarła brodę do góry. – Ale taty tu nie ma.
– Nie chciałabyś, żeby lord Blackburn pomyślał, że masz kłopoty finansowe – dorzuciła swoją opinię Violet, zdaniem Jane zupełnie niepotrzebnie.
Jane zerknęła na Adornę, ale kiedy znalazły się przed drzwiami, dziewczyna odwróciła się i zapatrzyła na ulicę, całkiem zapominając o swoich towarzyszkach. Jane spytała szeptem: – Czy lord Blackburn jest zdrowy?
Violet potrząsnęła głową. – Jest zdrowszy niż na to zasługuje, chociaż robię wszystko, co w mej mocy, żeby był nieszczęśliwy. Naprawdę cię obchodzi?
Jane zacisnęła usta i pokręciła głową. Nie powinien jej obchodzić. Teraz była opiekunką Adorny. Starą panną. Niezamężną ciotką. Chyba w tym sezonie zacznie nosić czepek.
– Chodź, kochanie – zwróciła się do Adorny. – Nie marudźmy na schodach.
Ale Adorna, w porywie entuzjazmu, wyciągnęła ręce, jakby chcąc objąć całe miasto, i oświadczyła: – Szturmem zdobędę Londyn. Obie będziecie ze mnie dumne. Przysięgam!
Promienie zachodzącego słońca rozświetliły jej złociste włosy i Jane pomyślała, że z tymi wyciągniętymi ramionami i odrzuconą peleryną siostrzenica wygląda jak triumfująca bogini. Także Violet spojrzała z uznaniem na dziewczynę i mruknęła: – Piękne życzenie. Natomiast stojący w dole młody, pełen szacunku odźwierny z otwartymi ustami wpatrywał się w Adornę wzrokiem pełnym bynajmniej nie szacunku.
W tym momencie rozległ się krzyk ich stangreta. Przez plac pędził modny faeton. Powożący nim młody dżentelmen szarpał za lejce, ale wzrok utkwiony miał w Adornie, jak rycerz z uwielbieniem wpatrzony w świętego Graala.
– O nie! – powiedziała Jane. Już się zaczynało.
Woźnica Morantów i odźwierny lady Tarlin rozpaczliwie usiłowali cofnąć konie, a powożącemu faetonem dżentelmenowi udało się zboczyć. W samą porę. Ominął powóz Morantów, ale zahaczył kołem o krawężnik. Z trzaskiem, który rozległ się na całej ulicy, pędzący faeton przewrócił się do góry kołami.
Adorna pisnęła i odwróciła głowę. Młodzieniec wyleciał w powietrze i, robiąc po drodze kilka fikołków, wylądował na bruku.
– Czy jest ranny? – zapytała Jane.
Ale dżentelmen natychmiast zerwał się na nogi. Szarpnął za krawat, odgarnął włosy z czoła, po czym wykonał formalny ukłon, przeznaczony dla Adorny – nawet z tak dużej odległości nie było co do tego wątpliwości.
Kiedy pospieszył ku swoim koniom, Adorna spytała: – Czy koniom nic się nie stało? – Ręką zasłaniała oczy.
Jane obserwowała, jak mężczyzna podszedł do zwierząt i zaczął do nich przemawiać, żeby je uspokoić. – Konie są dobrym stanie. To samo dotyczy człowieka, który nimi powoził, chociaż zasługuje na coś gorszego.
– Wiem. – Marszcząc brwi, Adorna zwróciła się ku ciotce. – Dlaczego mężczyźni koniecznie chcą jeździć tymi niebezpiecznymi pojazdami, skoro nie potrafią panować nad końmi?
– Moim zdaniem problem polega raczej na tym, że nie potrafią skupić się na drodze – odparła Jane.
– Nie rozumiem, jak to się mogło stać. – Violet była naprawdę zdziwiona. – Zwykle pan Pennington jest taki ostrożny ze swoim zaprzęgiem.
– Wejdź do domu, kochanie – odezwała się Jane do Adorny. – Wiem, że bardzo się przejmujesz takimi wypadkami.
– Dziękuję, ciociu. – Adorna zerknęła na Violet. – Jeśli pani pozwoli?
Violet gestem skierowała ją do domu.
Jane poczekała, dopóki surowy lokaj nie wprowadził Adorny do mrocznego wnętrza, i odezwała się znacząco: – Ostrzegałam cię.
Violet zmarszczyła czoło. – Sądzisz, że pan Pennington zobaczył Adornę i stracił panowanie nad zaprzęgiem?
– Ciągle tak się dzieje.
Violet wybuchnęła śmiechem. – Niebywałe. Myślę, że Adorna, powodująca wypadki powozów i mina lorda Blackburna, kiedy cię zobaczy, zapewnią mi bardzo wiele rozrywki w tym sezonie.
Miesiąc później, na szczycie szerokich schodów lady Goodridge, Ransom Quincy, lord Blackburn, wyciągnął z kieszonki granatowej kamizelki srebrne lorgnon i uniósł do oczu. W dole, w głównej, pomalowanej na różowo sali balowej przelewał się błyszczący tłum. Ludzie wychylali się z balkonu, kręcili pomiędzy holem a pokojami do gry. Jedynie na przeznaczonym do tańców parkiecie było pusto, bo wszyscy czekali, aż zacznie grać orkiestra.
Jego siostra, Susan, na pewno była w ekstazie; swoim balem nie tylko odniosła największy sukces sezonu, ale na dodatek udało jej się przekonać nieznośnego brata do przybycia.
Tak przynajmniej sądziła, on zaś nie miał zamiaru wyprowadzać jej z błędu. Miał własne powody, żeby dać się zmusić do pojawienia się na balu, i nie była to bynajmniej chęć sprawienia przyjemności siostrze.
– Blackburn! – z tyłu podszedł do niego Gerald Fitzgerald. – Co tutaj robisz? Myślałem, że zrezygnowałeś z takich rozrywek.
– Ja też tak sądziłem. Myliłem się. – Z lorgnon nadał przy oczach pospiesznie zlustrował byłego dowódcę oddziału kawalerii.
Poznali się w Eton. Fitza wysłała tam owdowiała matka, która poświęciła wszystko, aby zapewnić synowi wykształcenie. Ransom, przyszły lord Blackburn, został posłany do Eton przez ojca, zdecydowanego, aby jego dziedzic przeszedł przez szkołę odpowiednią dla potomka arystokratycznego rodu. Pomimo różnego pochodzenia, a może właśnie dlatego, szybko się zaprzyjaźnili. Ich przyjaźń przetrwała śmierć ojca Ransoma, hulaszcze lata towarzyskich zabaw i pogłębiające się inwalidztwo pani Fitzgerald.
Fitz miał na sobie jak zwykle dobrze skrojone ubranie – wiśniowy surdut, watowany na ramionach, błyszczącą, złocistą kamizelkę, czarne spodnie i wypolerowane buty, ozdobione złotymi frędzlami. Nieco krzykliwe, ale na Fitzu wyglądało bardzo dobrze. – Zdrowo wyglądasz. – Ransom usiłował delikatnie wysondować przyjaciela.
Fitz przyłożył dłoń do uda. – Już mi prawie nie dokucza. W swoim oddziale miałeś dobrego chirurga. Dziękuję, że mi go użyczyłeś. – Korzystając z przywileju przyjaciela, odsunął lorgnon od twarzy Blackburna.
Ransom pozwolił na to i odwrócił twarz do Fitza, aby ten mógł mu się przyjrzeć do woli. Było to bowiem ich pierwsze spotkanie od bitwy pod Talaverą, dziesięć miesięcy temu.
Fitz był wysoki, niemal dorównywał wzrostem Ransomowi i, jeśli sądzić po reakcji przechodzących w pobliżu kobiet, należał do przystojnych mężczyzn. Jednak kiedy Ransom widział go ostatnim razem, Fitz leżał w obskurnym szpitalu polowym na Półwyspie Iberyjskim, pobladły z bólu i przerażenia, że przez to „przeklęte bohaterstwo" straci nogę. Nie stracił jej i teraz Blackburn był szczęśliwy, widząc go zdrowego i w pełni sił.
Najwyraźniej Fitz czuł podobnie. – Szrapnel ledwie zostawił bliznę – zauważył.
– Lekarz ocalił mi oko – rzekł Blackburn z kamienną twarzą. – Tylko na tym mi zależało.
– Jasne. – Fitz, tak jak przed chwilą Ransom, omiótł wzrokiem salę balową. – Ale tłok! Ledwo można się tu ruszyć.
– Trochę się rozluźni, kiedy zaczną się tańce. – Blackburn uniósł do oczu lorgnon i zaczął obserwować przetaczający się ludzki tłum z takim samym zainteresowaniem, z jakim patrzyłby na Hiszpanów czy na karaluchy. – Oczywiście nie będę tańczył i moja siostra będzie się złościć.
– Odkąd to się przejmujesz, co sądzi lady Goodridge?
Tak może mówić człowiek niemający rodzeństwa, pomyślał Blackburn. – To moja siostra, starsza ode mnie o dziesięć lat. Ma swoje sposoby, żeby mi dokuczyć.
Fitz uśmiechnął się tajemniczo. – Większość ludzi śmiertelnie się jej boi.
– Ale ty nie. Nigdy się nie bałeś.
Tym razem Fitz roześmiał się na głos, odrzuciwszy głowę do tyłu, aż podskoczyły jego modne loki, a zgromadzeni wokół ludzie zaczęli się na nich gapić.
– Cieszę się, że tak mi się udało cię rozbawić – zauważył beznamiętnie Blackburn, jednocześnie bacznie się przyglądając przyjacielowi. Fitz miał coś na myśli. Rozgorączkowany błysk w jego oczach sygnalizował jakąś psotę albo coś gorszego.
– Przepraszam! Przecież to ja miałem cię zabawiać, prawda? – Fitz stuknął Blackburna w ramię. – Jaką masz wymówkę, żeby nie tańczyć?
Blackburn przysunął się bliżej. – Użycz mi swojej rany w udo.
– O Boże, nie – rzekł zdecydowanie Fitz. – Potrzebna mi do zdobywania współczucia dam.
Ransom wybuchnął śmiechem. – Jesteś łotrem.
– Lepiej, niż żebym był śmiertelnie ponury. – Fitz spojrzał znacząco na przyjaciela.
– Ja? – Blackburn przyłożył palce do piersi. – Ja ponury? Wolę myśleć, że jestem konserwatywny.
Fitz przesunął wzrokiem po ponurym stroju Blackburna, składającym się z czarnego surduta i spodni, czarnych butów, śnieżnobiałej koszuli i misternie zawiązanego krawata. – No tak, konserwatywny. Doszły mnie słuchy, że codziennie chodziłeś do ministerstwa spraw zagranicznych. – Łypnął spod oka. – Pracowałeś.
– Doprawdy? – Zapominając, że sam miał zamiar zostać obiektem plotek, Ransom odezwał się lodowatym głosem. – Kto na mnie doniósł?
– Wszyscy. Byłeś na językach całego Londynu przez swoje ubranie z ubiegłego sezonu i konne przejażdżki o dziwnych porach. Bladym świtem!
Blackburn bawił się łańcuszkiem od lorgnon. – Na kontynencie odkryłem, że przed południem też jest dzień.
– Krążą plotki, że parasz się szpiegostwem.
Delikatny łańcuszek przerwał się w palcach Blackburna, jak kręgosłup zdrajcy, pękający w szubienicznej pętli. – Szpiegostwem?
Fitz obserwował, jak Blackburn odczepia łańcuszek. – Tak też im powiedziałem. Blackburn szpiegiem? Bzdura! Jest na to zbyt prawy.
– Bardzo słusznie.
– Zbyt dobrze wychowany.
– Jestem Quincym.
– Zbyt... nudny.
Wyblakłe niebieskie oczy. Drżący, starczy głos. „Anglia polega na tobie, lordzie Blackburn. Ten zdrajca gdzieś tu się kręci".
Najbardziej odpychającym tonem, na jaki było go stać – a Blackburn umiał być nieznośny – powiedział: – Jeśli nudny oznacza prawego człowieka, to zgoda, jestem nudny.
– Z wyjątkiem twej pracy w ministerstwie.
– Było, minęło. – Blackburn wsunął łańcuszek do kieszonki kamizelki. – Czyżby plotki o tym nie wspominały?
– Słyszałem, że byłeś na przyjęciu u Stockfishów w Sussex i na polowaniu w Szkocji, z MacLeodami.
Miej oczy szeroko otwarte. Wiemy o de Sainte-Amandzie, ale chcemy dopaść człowieka, który zaplanował całą akcję, który stoi za tym wszystkim. Obserwuj więc. Rozpracuj, jak przekazywane są informacje. Jak wyciekają z ministerstwa. Odkryj, kto jest szefem.
Instrukcje dudniły echem w głowie Blackburna, który omiótł spojrzeniem pomieszczenie. Starał się skupić wzrok. Nie udawało mu się. Szrapnel nie tylko zniekształcił jego nienaganną urodę. Wprawdzie nie postradał wzroku, o nie, jednak stracił ostrość widzenia. Nie mógłby już wycelować z broni. Już nigdy nie upoluje jelenia w swoich włościach w Szkocji.
Już nigdy nie wyruszy na Półwysep Iberyjski, żeby z niezwykłą celnością strzelać do żołnierzy Napoleona.
Teraz więc, jak koń wyścigowy, któremu nałożono uzdę, pracował dla pana Thomasa Smitha.
Szpiegował dla pana Thomasa Smitha.
Czuł ogromną gorycz, że oto on, członek jednego z najstarszych, najbardziej szacownych angielskich rodów, zniżył się do tak niegodnego zajęcia. Ale nie mógł odmówić. Nie mógł powiedzieć „nie" ze względu na przysięgę, którą złożył tamtemu chłopcu, umierającemu w jego ramionach.
– Mama-rajfurka po lewej – ostrzegł Fitz.
Blackburn obejrzał się. Lady Kinnard, z domu panna Fairchild, zmierzała w ich stronę. Widział ją dobrze; jej szerokie biodra kołysały się jak statek na morzu. Ciągnęła za sobą jedną ze swoich pięknych córek, pożerających mężczyzn wielkimi oczami. Blackburn rzucik – Ruszmy się.
Fitz ociągał się z wesołym uśmieszkiem na ustach. – Czemuż to? Córka Kinnardów dobrze ci zrobi.
Blackburn popchnął Fitza i niepoprawny drań zbiegł ze schodów, zaśmiewając się przez cały czas. Kiedy znaleźli się na dole, Fitz łokciem dał Blackburnowi kuksańca pomiędzy żebra. – Muszę ci też powiedzieć, Blackburn, że krążą na twój temat jeszcze inne historie.
– Co? – złowieszczym głosem zapytał Blackburn.
– Ze nie chodzi ci o szpiegów, tylko o ślubne okowy.
– Cholera! – Tego Blackburn nie oczekiwał.
Nie możesz sprawiać wrażenia, że ukradkiem czymś się zajmujesz. Musisz się wtopić w towarzystwo. Skup na sobie ich uwagę, jak to zawsze robiłeś. Wywołaj nowy skandal. To z pewnością da ludziom powód do plotek. Albo może powiedz, że szukasz żony.
Na twarzy Fitza widniała komiczna mieszanina oburzenia, niesmaku i złośliwej radości. – Nie przyznawaj się nigdy do tego, człowieku!
A więc pan Smith postanowił rozpuścić plotki. Blackburn wiedział, że nie sposób będzie je powstrzymać.
Fitz po swojemu zinterpretował milczenie przyjaciela. – Na Boga, a więc to prawda! Wielki Blackburn wreszcie wpadnie w sidła.
Lepsze plotki niż następny skandal, pomyślał Blackburn i przytaknął. – Tak by się wydawało.
– Przynajmniej nie będziesz miał kłopotów ze znalezieniem wybranki swoich marzeń. – W słowach Fitza słychać było odziedziczony po ojcu irlandzki akcent. – Wiesz, co o tym myślę? Nie potrzebujesz jeszcze jednego majątku. Powinieneś zrezygnować z bogatych dziedziczek, pozostawiając je takim potrzebującym, jak ja.
– A więc ty też szukasz żony? – zakpił Blackburn.
Fitz porwał z tacy przechodzącego lokaja szklaneczkę brandy i wychylił ją do dna. – Cierpienie, czyli małżeństwo, wiele znaczy w życiu mężczyzny.
Dawniej Fitz przysięgał, że nie ożeni się, choćby nie wiem jakie pustki miał w kieszeni. – Ścigają cię wierzyciele? – zapytał Blackburn.
– Jak zwykle. – Fitz uśmiechnął się nieco bardziej szyderczo niż zazwyczaj. – Pasożyty. – Odstawił szklaneczkę. – Wyruszyliśmy więc na najsłodsze polowanie w życiu – rzekł zamyślony.
– To nie jest polowanie. – Blackburn wyraźnie wymawiał słowa. – To parada klaczy przed ogierami. Kiedy ogier wyczuwa właściwą klacz, zaczyna przebierać kopytami i stajenny pozostawia je razem, dopóki nie wykonają swojego zadania.
– Cyniczne, ale trafne. – Fitz słyszał już wcześniej tę opinię. – Ale skoro tak czujesz, to dlaczego się w to bawisz?
Blackburn był świadom, że innych również może intrygować jego poszukiwanie małżonki, musiał więc podać jakieś wiarygodne wyjaśnienie. – Na Półwyspie znalazłem się trochę za blisko śmierci. Przyszło mi do głowy, że moja siostra ma rację. Zycie jest krótkie, a nazwisko Quincy cenne. Potrzebuję dziedzica.
– Nazwisko Quincy. Sam powinienem był się domyślić. – Fitz roześmiał się, po czym szybko spoważniał. – Tak. Wojna zmieniła nas wszystkich.
Zaskoczony
Ransom spojrzał na przyjaciela. Nie zmienił się z wyglądu, z
wyjątkiem... no, może wyglądał na trochę niezadowolonego.
Ale twarz Fitza szybko przybrała wyraz kpiącego niesmaku. – A
niech to! Wszystko, co robisz, natychmiast staje się modne. Oznacza
to, że w tym sezonie wszyscy panowie staną na ślubnym kobiercu.
Trudno będzie coś złowić.
– Nie obchodzi mnie, co robią inni. – Ransom nigdy chyba nie był równie szczery w swojej wypowiedzi.
– I dlatego tak wytrwale cię naśladują. A ty postępujesz jak chcesz, nie oglądając się na to, co myślą inni. Zupełnie jak twoja siostra. Fitz machnął ręką w stronę pokoju do gry w karty, gdzie panowie zasiadali na miękko wyściełanych, różowych krzesłach. To był ulubiony kolor lady Goodridge. Dostrzegłszy jakąś pannę, dodał: – Oto ktoś w twoim typie. Ta w jasnej peruce, która spłonęła rumieńcem.
Ransom z bólu zamknął oczy. Od dawna już nie miał żadnej kobiety. Ale pozostawał zimny na widok tych różowych, bladych panienek. Nie było w nich namiętności, głębi uczuć. Były niedoświadczone, zepsute, bezużyteczne, bo tak wychował je system, który niczego od nich nie wymagał. Przed wojną sam był podobny do nich.
Ktoś szturchnął go łokciem. Otworzył oczy. – Nie.
– Kiedyś lubiłeś dziewczyny z dużymi... – Fitz zrobił znaczący gest.
– Nie. – Blackburn odszedł.
Fitz dogonił go. – Posłuchaj. Potrzebuję twojego prestiżu, żeby utrzymać się w elicie londyńskiego towarzystwa, a nie mogę z niego korzystać, kiedy ode mnie odchodzisz.
Blackburn zwolnił. Jak mógł poniżać tak uroczo beztroskiego człowieka? – Susan ma rację, nazywając cię łajdakiem.
Fitz rozpromienił się. – Ale powiedziała to z uczuciem, prawda?
– Z ogromnym uczuciem, choć jeden Bóg wie dlaczego.
– Dlatego, że jest samotną wdową. Docenia czarujących mężczyzn. A ja jestem czarujący. Kiedy jest się biednym, trzeba być czarującym, nie tak jak wy, lordowie, którym kobiety z oddaniem patrzą w oczy. – Fitz przymknął oczy, patrząc na dym tysiąca palących się świec. – Ależ tu tłum.
Blackburn nigdy nie miał cierpliwości do afektowanych debiutantek, pełnych uwielbienia kawalerów i bezceremonialnych, niebezpiecznych matek. Ale przebywanie w ich towarzystwie, rozmowa z nimi stały się jego obowiązkiem. – Tłum.
Fitz odczytał wahanie Blackburna jak kapitulację.
– Tak, tłum, a w jego środku kobieta, piękna kobieta, godna nawet markiza Blackburna.
Cholerny obowiązek.
Zlustrował spojrzeniem gęstniejącą ciżbę ludzką. Podjął decyzję i klepnął Fitza w ramię. – Chodźmy więc.
Fitz obdarzył go uśmiechem i poprowadził w tłum. Niezwykle skutecznie torował drogę w tłoku, a Blackburn podążał za nim, ignorując wykrzykiwane ku niemu pozdrowienia z pogardą, z której był dobrze znany. Gdyby zechciał zamienić z kimś parę słów, porozmawiałby; nie było więc sensu zwracania na siebie jego uwagi.
– Jesteś wyższy ode mnie. Czy widzisz najnowszą piękność? – zapytał Fitz.
Blackburn przyglądał się dwóm młodym ludziom, ubranym lepiej, niżby to wynikało z ich majątku.
Kryje się wśród ludzi, którzy za jedyny grzech uważają niemodny strój i brak pieniędzy. A jak łatwiej zdobyć te pieniądze niż zacząć szpiegować na rzecz Francji?
– Dlaczego nie przestajesz przyglądać się mężczyznom? – spytał żartobliwie Fitz. – Kobiety są tam! Kobiety, Blackburn, kobiety! Pamiętasz je jeszcze? Gładkie, pachnące, z tymi ciekawymi częściami ciała. – Fitz wymachiwał dwoma rękami, ilustrując krzywiznę talii i bioder. – Cudowne, chytre istoty, wymykające się najsprawniejszym myśliwym.
Słysząc w głosie Fitza zachwyt, Blackburn poczuł ukłucie zazdrości. Nigdy tak nie myślał o kobietach. Zawsze były dla niego łatwe do zdobycia, a kiedy odkrył, że są równie przystępne dla każdego mężczyzny obdarzonego majątkiem, stracił wszelkie złudzenia i nauczył się je lekceważyć.
Czy były inne kobiety? Czy przegapił tę odmienną?
Nie, to niemożliwe. Gdyby tak było, musiałby się uznać za głupca. Wszystkie te kobiety wyglądały tak samo, takim samym tonem mówiły te same rzeczy. – Nie ma tu nic wartościowego.
– Jeśli trochę poszukasz, możesz znaleźć diament. Diament, Blackburn! – wybuchnął Fitz. – Spójrz na ten kłąb śliniących się mężczyzn. Stłoczeni w jednym miejscu, ramię przy ramieniu, przestępują z nogi na nogę.
– Ogiery – przypomniał mu Blackburn.
– Przepuśćcie nas – zawołał Fitz. – No już, chłopcy. Nie możecie jej zatrzymać dla siebie. – Mężczyźni odwrócili się i w tym momencie ścisk zelżał. Wykorzystał to Fitz i przecisnął się do środka, po drodze mówiąc: – Southwick, czy twoja żona wie, że starasz się oczarować tę dziewczynę? Lordzie Mallery, nie ma pan szans w tej rywalizacji.
Blackburn podążał tuż za Fitzem, osłaniając plecy przyjaciela i zastanawiając się jednocześnie, czemu to robi.
– Brockway, stary draniu, jesteś zbyt sędziwy, żeby się w to bawić. Żadna kobieta nie wybierze... – Fitz przebił się przez grupkę mężczyzn i stanął jak wryty – ... ciebie.
Z trudem wyrzucił z siebie ostatnie słowo. Idący za nim Blackburn wpadł na niego. – Przepraszam, stary, ale...
– Uniżony sługa, pani! – wykrzyknął Fitz, usiłując zwrócić na siebie uwagę, po czym skłonił się nisko, odsłaniając przed Blackburnem, nie diament, ale profil wysokiej, dostojnej damy. Modny krój zielonej sukni podkreślał jej wybujały wzrost. Koronkowy szal przesłaniał niewielki dekolt. Obciągnięte rękawiczkami dłonie splotła przed sobą, jak śpiewaczka, czekająca na znak dyrygenta, żeby rozpocząć pieśń. Na jej głowie, jak bojowa odznaka, tkwił staropanieński czepek, kryjąc ciemne włosy, okalające lokami twarz. Jej opanowana twarz nigdy nie powitała uśmiechem żadnego mężczyzny. Niewątpliwie była starą panną. Opiekunką.
Blackburn już się miał odwrócić.
I wtedy dama uśmiechnęła się do stojącej obok niej dziewczyny, debiutantki o jasnych włosach i wydatnym biuście. Przepojony dumą i radością uśmiech rozjaśnił niczym niewyróżniające się oblicze starej panny i sprawił, że w jej pięknych oczach rozbłysły zielone ogniki. Widział już gdzieś te oczy.
Zatrzymał się gwałtownie. Wbił w nią wzrok. To nie mogła być ona. To na pewno wytwór jego podejrzliwego umysłu.
Zamrugał i spojrzał powtórnie.
Cholera, to była ona. Panna Jane Higgenbothem. Panna Skandal we własnej osobie wyłoniła się z mroków przeszłości, żeby znów zamienić jego życie w piekło.
Jedenaście lat wcześniej...
To on, pomyślała gorączkowo Jane.
Ransom Quincy, lord Blackburn, kroczył pośród obecnej na przyjęciu śmietanki towarzyskiej niczym młody bóg, który zniżył się, by zaszczycić swoją obecnością marnych śmiertelników. Wysoki i dumny, dominował nad innymi dżentelmenami, kręcącymi się po sali balowej i gabinecie do gry w karty. Był perfekcyjnie ostrzyżony, a każde pasmo jego jasnych włosów błyszczało jak rozpalony topaz w piecu Wulkana. Mocno zarysowaną brodę lekko unosił do góry; był bożkiem aroganckim i zniecierpliwionym oblężeniem przez matrony, które, opanowane myślą o ślubie, prezentowały mu swoje córki.
Jane nie spodziewała się, że go zobaczy; bywał na tak niewielu przyjęciach. Ale zawsze miała nadzieję, że go spotka. Od kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, wszędzie go wypatrywała.
– Przestań się na niego gapić. – Jej siostra, Melba, chwyciła niesforny, ciemny lok Jane, usiłując go umieścić na właściwym miejscu. – On nie jest dla ciebie.
– Wiem – odparła Jane. Naturalnie, że wiedziała. Taki bóg jak Blackburn zasługiwał na boginię. Bardzo pragnęła go naszkicować.
Obserwowała otoczenie, z pogardą przyglądając się rozszczebiotanym debiutantkom. Żadna z nich nie była godna zostać jego służącą, czy nawet dziewicą złożoną mu w ofierze. Jak dotąd, w czasie swojego pierwszego sezonu w Londynie, nie widziała godnej go kobiety. A cóż dopiero mówić o niej. O szlachetnie urodzonej Jane Higgenbothem, córce ubogiego i nieżyjącego już zresztą wicehrabiego Bavridge.
Blackburn uniósł do oczu swoje srebrne lorgnon. Zlustrował ubrane na biało dziewczęta, które, stłoczone pod ścianą, spoglądały na niego z niepokojem, jak ćmy, czekające na sygnał, aby polecieć w stronę płomienia. Jedna z matek popchnęła nawet swoją córkę i dziewczyna, potykając się, poleciała do przodu. Blackburn pochwycił smarkulę i ostrożnie oparł ją z powrotem o ścianę.
Nikt nie miał prawa wpływać na jego wybór. Spojrzenie Blackburna padło na jedną z córek Fairchildów, pannę Redmond, śliczną, ale bez charakteru. Zmysłowym ruchem wykonał przed nią ukłon. Chociaż Jane stała za daleko, aby słyszeć, co mówił, widziała jego poruszające się wargi i wiedziała, że muszą być miękkie i gorące, zupełnie niepodobne do gliny, w której rzeźbiła. Markiz podał pannie Redmond ramię. Wyróżniona debiutantka zachichotała i szybko zakryła usta dłonią w rękawiczce. Markiz z ironią uniósł brwi, okazując swoje zniecierpliwienie. Jane była pewna, że dziewczyna nie zostanie ponownie zaproszona przez niego do tańca. Tymczasem jednak kroczyła u jego boku, kołysząc gładkimi, białymi ramionami.
Nie była nawet świadoma, jaki zaszczyt ją spotkał.
Melba trąciła Jane w ramię. – Przestań się tak gapić na Blackburna. Nie garb się. Jesteś śliczną, wysoką dziewczyną, zasługującą na to, aby górować nad innymi.
Jane wyprostowała ramiona i uniosła brodę.
– I uważaj. Przybył lord Athowe. On cię lubi, Jane. Na miły Bóg, okaż mu trochę względów.
Jane ledwo spojrzała na przeciskającego się w tłumie przystojnego lorda. – Ale ja nie chcę wyjść za niego. Poza tyra... – sięgnęła do perłowego guzika, na który zapinała się rękawiczka – ... panna Frederica Harpum rozpowiada, że jest jego narzeczoną.
– Panna Harpum nie usłyszała jeszcze oświadczyn lorda, więc wszystko jest w porządku – rzekła Melba, niezwykle praktyczna, pomimo swojej olśniewającej urody.
– Ale zachowywała się wobec mnie przyjaźnie. Przyjaźniej, niż ktokolwiek inny w Londynie.
– Przyjaźnie? – W słowie zadźwięczała nagana.
– Całkiem przyjaźnie. – Jane przypomniała sobie dziewczęce zwierzenia, jakie wymieniły przy herbacie z Fredericą.
Melba energicznie złożyła wachlarz zdobiony kością słoniową. – Jane, jesteś zdumiewająco naiwna. Frederica Harpum jest równie przyjacielska, jak kobra w zoo. Trzymaj się od niej z daleka. Nie rozmawiaj z nią o swoich nieodpowiednich ambicjach.
Jane zaczęła otwierać usta, żeby wyznać, że zdążyła już to zrobić.
– I spróbuj przywiązać do siebie lorda Athowe – Melba musiała dostrzec na twarzy siostry wyraz oślego uporu, z którego Jane była znana, bo powiedziała łagodnie: – Proszę, Jane, postaraj się chociaż spróbować.
Jane, słysząc w głosie Melby znużenie, stwierdziła: – Znowu jesteś zmęczona. Ostatnio szybko się męczysz. W końcu zaszłaś w ciążę?
Melba zarzuciła rękę na ramiona Jane. – Nie, nie jestem brzemienna. Gdybym była w ciąży, Eleazer nie pozwoliłby mi tu przyjść.
– To niedobrze – mruknęła Jane. Uwielbiała swoją siedmioletnią siostrzenicę, Adornę, i chciałaby, żeby Melba miała więcej dzieci.
– Ale ty nie powinnaś robić takich bezceremonialnych uwag. Młode kobiety nie powinny nawet wiedzieć, co to znaczy.
Słowa zabrzmiały surowo, ale Jane dostrzegła pulsujący dołeczek w policzku Melby. Zawsze bawiła Melbę. Melba zawsze ją kochała. Świetny układ między dwiema kobietami, pozbawionymi rodzinnego wsparcia.
– Nie udawaj. – Objęła szczupłą kibić Melby i przytuliła ją do siebie. – Jestem młoda, ale niegłupia. Cóż, chcąc iść za swoim powołaniem, z całych sił muszę pracować nad zrozumieniem cech fizycznych.
– Kochanie – Melba starannie dobierała słowa. – Wiem, że cię zachęcałam do zajmowania się malowaniem, ale nigdy nie chciałam, by stało się dla ciebie czymś więcej, niż tylko sposobem na spędzanie wolnego czasu, takim jak haftowanie.
Do głębi oburzona Jane odparła gorąco: – To w niczym nie przypomina haftowania! To o wiele więcej. To talent, dany przez Boga.
– To nie wypada. – Melba była bezlitośnie praktyczna.
– Muszę to robić, albo los mnie pokarze.
– Nie przesadzaj, kochanie. – Odwracając twarz Jane ku sobie, Melba mówiła dalej: – Jesteś córką zubożałego wicehrabiego, więc nie opowiadaj o swoim powołaniu. – Mocno uścisnęła Jane i dokończyła znaczącym tonem. – Zwłaszcza tutaj!
Chodziło jej o to, że właśnie zbliżał się Athowe. Powitała kłaniającego się lorda. – Jakże miło pana spotkać, milordzie. Czyżby znów miał pan zamiar zabrać mi siostrę?
– Owszem, ale znalazłem coś wspaniałego. – Odsunął się do tyłu i bacznie przyjrzał się obu paniom. – Dwie boginie w siostrzanym uścisku! Co za widok!
Jane natychmiast wyobraziła sobie tę scenę. Melba, prawdziwa jasnowłosa, zwiewna bogini, roztaczająca wokół siebie blask. I Jane, śmiertelniczka, ale wyższa, ciemnowłosa, z mocnymi rękami, zdradzającymi jej zamiłowanie. Byłby to wspaniały obraz, który Jane z radością namalowałaby dla Melby, w podziękowaniu za lata nieustannego matkowania.
– Ma pani niezwykły wyraz twarzy, panno Higgenbothem. – Lord Athowe przyglądał jej się z rozbawieniem. – Czasami zastanawiam się, czy zdaje sobie pani sprawę z tego, gdzie się znajduje.
Jane zamrugała, zdziwiona. – Ależ wiem. Tyle że nie zawsze chcę być tam, gdzie jestem.
– Jane!
Krztusząc się ze śmiechu, lord Athowe uniósł rękę. – Nie, nie, proszę jej nie strofować. Tylko dzięki jej cudownej bezpośredniości ten długi sezon nie jest taki nudny.
Jane nic nie wiedziała o swojej cudownej bezpośredniości, ale zgadzała się w sprawie nudy. W jaki sposób ludzie to wytrzymywali? Rok po roku przejmować się najnowszą modą, najmodniejszymi tańcami, krojem czyjegoś żakietu czy jakąś złośliwą uwagą. Zycie w ciągłym strachu przed towarzyskim odrzuceniem, a jednocześnie stałe wyczekiwanie na czyjeś najdrobniejsze uchybienie, które stanie się pożywką dla plotek.
Jane nienawidziła tego. Nienawidziła tego wszystkiego i początkowo nie odniosła towarzyskiego sukcesu. Wprost przeciwnie, wysokie, inteligentne kobiety, śmiało patrzące mężczyznom w oczy nie były w modzie. Ale potem lord Athowe miał słynną sprzeczkę z panną Harpum i zainteresował się Jane. Zaczęło się od chęci rozzłoszczenia panny Harpum, Jane była tego pewna, ale przerodziło w coś więcej. Lord Athowe polubił otwartość Jane, a jego zainteresowanie zrodziło powszechną ciekawość i nagle Jane stała się małą sensacją w kręgu towarzyskim Athowe'a.
Stanowiło to istotną niedogodność dla kobiety, która jedynie z daleka pragnęła podziwiać swojego bohatera, swoją inspirację. Zerknęła na parkiet i ujrzała lorda Blackburna, szykującego się do następnego tańca z inną, niegodną go debiutantką.
Lord Athowe skłonił się przed nią, zasłaniając widok. – Panno Higgenbothem, czy zaszczyci mnie pani tańcem?
Dostrzegając w tym szansę znalezienia się w pobliżu Blackburna, odparła: – To może zatańczymy teraz?
Stojąca obok niej Melba jęknęła.
Również lord Athowe drgnął zaskoczony, ale szybko się opanował i podał dziewczynie ramię. – Taka świeża i wyjątkowa – powiedział.
Jane nie obchodziło, co myślał. Obchodził ją jedynie taniec blisko lorda Blackburna.
Na parkiecie uformowały się dwa szeregi – kobiet i mężczyzn. Lord Athowe zajął miejsce naprzeciwko Jane. Powinna patrzeć tylko na niego, ale Blackburn stał w polu jej widzenia i nie potrafiła się powstrzymać, żeby na niego nie zerkać głodnym wzrokiem.
Światło świec padało na wystające kości policzkowe Blackburna, kryjąc dół twarzy w mroku. Jane usiłowała zachować ten obraz w pamięci. Fascynowały ją rozliczne uczucia malujące się na jego twarzy. Z ochotą zgodziłaby się poświęcić życie, żeby go zrozumieć, choć pewnie nigdy dobrze by go nie rozszyfrowała.
Jakiś łokieć wbił się pomiędzy jej żebra. Odwróciła się, zobaczyła obok siebie żywo gestykulującą damę i dotarło do niej, że muzyka zaczęła grać. Powstrzymywała wszystkich tańczących. Posłusznie uniosła spódnicę i ruszyła, żeby nadążyć za innymi.
Jej spódnica była z aksamitu i miała kolor nieba ciemną nocą. Melba twierdziła, że w takim odcieniu nie jest jej do twarzy, ale Jane się uparła. Chociaż Blackburn nie zdawał sobie nawet sprawy z istnienia Jane, każde jego spojrzenie pieściło ją jak aksamit i ta suknia stała się jej osobistym hołdem dla niebieskich oczu Blackburna.
Krążąc w tańcu, denerwowała się coraz bardziej. Każda para tak długo zmieniała partnerów, dopóki każdy nie zatańczył z każdym. Oznaczało to, że będzie musiała zatańczyć z Blackburnem. Dotknie jego ręki, znów spojrzy mu w oczy, tak jak to robiła w czasie tych rzadkich, cennych chwil, gdy dzieliła parkiet z obojętnym lordem.
I chwila ta zbliżała się coraz bardziej. Rozpoczynając z przeciwległych końców stojących naprzeciw siebie szeregów zaczęli się do siebie przybliżać. Jane wyraźnie rozpoznała grymas zniecierpliwienia w chwili, gdy Blackburn ją rozpoznał i obiecała sobie, że tym razem nie uczyni nic, co mogłoby go wprawić w zakłopotanie. Dygnęła. Odkłonił się. Podał jej rękę. Ujęła ją. I z podniecenia omal nie wylądowała w jego objęciach.
Ale jednak nie. Opanowała się na czas. Przeszli na koniec rzędu i rozdzielili się. A cały wieczór stracił swój smak.
Widziała go. Dotykała. A teraz chciała wrócić do domu i zabrać się do pracy.
– Dziękuję za taniec, panno Higgenbothem. – Lord Athowe odprowadzał ją do siostry. – To dla mnie zawsze wielki zaszczyt.
– Pochlebia mi pan – odpowiedziała Jane z odruchową uprzejmością.
Melba byłaby z niej dumna.
– Droga Jane – rzekł lord Athowe. – Chciałbym, żeby choć raz skupiła pani na mnie całą swoją uwagę.
Jane zamrugała oczami. – Całą moją uwagę?
– Niby jest pani tutaj, a potem w jednej chwili przenosi się pani do innego świata, do którego nikt z nas nie ma dostępu. Patrzy pani na mnie tymi swoimi ogromnymi, zielonymi oczami...
Na początku sezonu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Blackburna, Jane niespokojnie obejrzała się w lustrze. Była wysoka, szczupła, dość muskularna, miała mały biust i skórę, która łatwo się opalała na słońcu. Miała też miły uśmiech, ładne zęby i szopę niesfornych, długich, ciemnych włosów, które opierały się wszelkim próbom ułożenia za pomocą żelazka. Doszła do wniosku, że nie jest i nigdy nie będzie modna, ale że jej oczy nie są zielone, lecz szmaragdowe, a na dodatek pięknie obramowane ciemnymi, podwiniętymi rzęsami. Tyle że to nie wystarczało.
– Jane. – Lord Athowe mówił coś do niej, ściskając jej dłoń. – Znowu to zrobiłaś. Nie zostaniesz ze mną?
Rozejrzała się dookoła. Zaprowadził ją do alkowy, do której zawsze chętnie wymykali się zakochani. Ale Jane nie była jego ukochaną i nie chciała nią być. Lord Athowe był przystojny, bogaty i wydawał się miłym człowiekiem. Powinien być marzeniem każdej panny. Ale po ośmiu latach przyglądania się Melbie i jej mężowi Jane nie miała kłopotów, żeby rozpoznać człowieka powierzchownego i chwiejnego zarazem. Nie chciałaby Athowe'a za męża, zresztą nie chciała żadnego męża. Miała inne, mniej konwencjonalne marzenia. I swoją sztukę. – Lordzie Athowe, muszę już iść.
– Słusznie robisz, martwiąc się o konwenanse. – Nachylił się ku niej. – Gdybyś wiedziała, co do ciebie czuję, drżałabyś na myśl o pozostaniu ze mną sam na sam.
Jane pomyślała, że lord stara się wyglądać groźnie i zmysłowo, i że mu to zupełnie nie wychodzi. Powinien brać lekcje u Blackburna.
Kiedy Athowe rozpiął jej rękawiczkę i złożył na jej przegubie wilgotny pocałunek, zrozumiała, że musi uciekać.
Wyszarpnęła rękę, pozostawiając rękawiczkę zaplątaną w jego palcach. Wyrwała mu ją i pospiesznie nałożyła z powrotem. – Lordzie Athowe, proszę.
Przysunął się bliżej. – Droga Jane, wiem, że to wszystko jest zbyt nagłe, ale proszę, błagam...
W tym momencie zagrzmiała muzyka, jakby orkiestra ćwiczyła fanfary.
– Co to? – zapytała szybko.
Skrzywił się, zły, że przerwała mu żarliwą przemowę. – Co?
Przesunęła się i zajrzała do sali balowej.
– Co... – Lord Athowe także zerknął do sali. – Och, to Frederica. – Wymówił to imię szczególnie pogardliwym tonem. – Nie musimy się nią przejmować. Zwłaszcza kiedy mamy siebie nawzajem.
Jane przesunęła się jeszcze bardziej w stronę sali balowej. – Co ona robi na podeście dla orkiestry? – Właściwie zupełnie jej to nie obchodziło, ale okazana ciekawość ocaliła ją przed bardzo nieprzyjemną sceną.
Skupiwszy na sobie uwagę, Frederica uśmiechnęła się i skinęła, żeby ludzie przybliżyli się do sceny. – Poczyniłam właśnie najbardziej zdumiewające odkrycie. – Jej głos niósł się po sali balowej. – Jest wśród nas ktoś, kto ukrywa prawdziwy talent.
Poszukała wzrokiem Jane, a później omiotła Athowe'a spojrzeniem głodnego drapieżcy.
Zza drzwi wejściowych wyłoniło się czterech lokajów. Nieśli kwadratowy stół, na którym znajdowała się, przykryta narzutą, postać stojącego człowieka. Serce Jane zabiło gwałtownie. Czy to mogła być...? A jeśli tak, to jakże żałowała, że zlekceważyła ostrzeżenia Melby dotyczące Frederiki.
Przepełniona goryczą Jane zrozumiała, że okazała się głupia. Totalnie, beznadziejnie głupia.
– Nie powinno się tego kryć przed oczami towarzystwa – uśmiechnęła się Frederica. – Zwłaszcza że może nam dostarczyć takiej... rozrywki. – Złośliwie wygięła gładkie, pomalowane wargi.
– Pozwólcie mi więc zaprezentować... – ściągnęła narzutę – ... dzieło panny Jane Higgenbothem!
Zapadła cisza, a potem, niby odgłos gromu po błysku, przez tłum przeszło westchnienie. Potem zaś rozpętała się burza. Jane słyszała szepty, przetaczające się przez pokój. „Blackburn... Lord Blackburn... To Blackburn... On jest nagi".
Przez jedną, błogosławioną chwilę Jane podziwiała stworzoną przez siebie rzeźbę. Była wspaniała w świetle tysiąca świec. Postać tchnęła dumą i pogardą. Klasyczna poza ukazywała wszystkie mięśnie, które zdawały się poruszać harmonijnie pod gładką warstwą glinianej skóry. Rzeźba wyglądała tak realistycznie, że Jane miała ochotę krzyczeć z dumy.
To była jej praca. Najlepsza. Dzieło, w które przelała duszę i serce, do stworzenia którego użyła wszystkich swych zdolności. Na pewno zgromadzeni tu ludzie docenią prawdziwe piękno i sztukę, które widzą. Z pewnością potraktują jej figurę z należnym szacunkiem.
Jane z trudem oderwała wzrok od swojego dzieła i, mrużąc oczy, z nadzieją rozejrzała się dookoła.
Nie zobaczyła jednak uwielbienia. Tylko grozę. Napięcie. Pogardę.
Nagle tłum przed nią rozstąpił się i stanęła twarzą w twarz z Blackburnem.
Jak w nierealnym świecie sennego koszmaru, zauważyła żyłę, pulsującą na czole lorda. Jego wydatne usta zaciśnięte były w wąską linię. Jego dłonie w śnieżnobiałych, skórzanych rękawiczkach, zaciskały się rytmicznie, jakby pomiędzy nimi znajdowała się szyja Jane. Wyglądał jak wcielenie czystej furii.
Przełknęła nerwowo ślinę i dała krok do tyłu, pragnąc oprzeć się o na ramieniu lorda Athowe'a.
Lecz Athowe'a tam nie było.
– Lordzie Blackburn, proszę się przyznać – Frederica przerwała, żeby uśmiechnąć się złośliwie. – Czy... pozował pan do... tej rzeźby?
– Nie – powiedziała Jane. – O nie.
Blackburn rozejrzał się wokół i wbił wzrok we Frederikę.
Najwyraźniej insynuowała, że Blackurn stał cierpliwie, poddając się artystycznym oględzinom Jane. Nic nie mogło bardziej mijać się z prawdą. Rzeźba powstała z pamięci, na podstawie wcześniejszych obserwacji.
– Nie pozowałem – sapnął Blackburn.
Ale jakiś rozbawiony, męski głos zawołał: – Blackburn się nie przyzna. Jaki mężczyzna na jego miejscu by to zrobił?
Tama się przerwała i przez tłum ruszyła lawina komentarzy.
Śmiech rozlegał się wszędzie. Panowie i panie z towarzystwa trzęsącymi się palcami pokazywali sobie najlepsze dzieło Jane. Śmieli się, aż na policzkach kobiet rozmazywał się węgiel, którym malowały oczy, a krawaty mężczyzn podskakiwały na ich torsach. Blackburn klął bez opamiętania, a twarz Jane płonęła z upokorzenia.
Jej reputacja legła w gruzach.
Tamten śmiech. Jane niemal słyszała jego echo w sali balowej lady Goodridge. Nigdy tego nie zapomni. Nigdy nie będzie mogła zapomnieć. Tamtego śmiechu, roztrzaskanej chińskiej wazy z czasów dynastii Ming, głuchego odgłosu upadającej, nieprzytomnej Melby.
Tamte dźwięki sygnalizowały koniec reputacji Jane, koniec jej ambicji, jej życia. Od tamtego momentu jej życie wypełniły jedynie smutek i obowiązki, a kiedy słyszała wesoły śmiech, wzdrygała się i oglądała za siebie, żeby sprawdzić, czy śmieją się z niej.
Nie śmiali się z niej. Nikt nawet na nią nie spojrzał. Wszyscy patrzyli na Adornę.
Zrozumiałe. Jasne włosy Adorny, podcięte przez fryzjera-artystę, miękkimi lokami opadały na jej smukłą szyję. Krawcowa Violet uszyła prostą sukienkę z białego muślinu, przewiązaną złotą szarfą pod wydatnym biustem dziewczyny. Trzewiki z białej skóry podkreślały jej maleńkie stopy, a jedwabne pończochy ginęły pod płóciennymi halkami.
I jak zwykle, gdy szła, całe jej ciało falowało w naturalnym, kobiecym rytmie, który był niczym zew godowy dla wszystkich mężczyzn.
– Pani. – Wysoki mężczyzna o krótko przystrzyżonych, brązowych włosach podszedł do Jane i śmiało ujął jej dłoń. – Gdybym ci się przedstawił, pani, czy przedstawiłabyś mnie swojej podopiecznej?
Chór męskich pohukiwań odciągnął jej uwagę od sympatycznej twarzy rozmówcy. – Pańscy przyjaciele zdają się niezbyt zachwyceni – rzuciła rozbawiona.
– To nie są moi przyjaciele, to renegaci. – Rozejrzał się dookoła. – Ale mam poparcie prawdziwego arystokraty. Blackburn, powiedz tej szanownej opiekunce, kim jesteś, i wyjaśnij, że jestem przyzwoitym człowiekiem.
Jane nie drgnęła, nie spojrzała. Zamarła jak londyński ulicznik, który wyczuł niebezpieczeństwo. Kątem oka dostrzegła wysokiego mężczyznę, wyłaniającego się z napierającego tłumu, podczas gdy inni dżentelmeni cofnęli się z szacunkiem. Zauważyła też, że Blackburn patrzył na nią, jakby naprawdę była usmolonym ulicznikiem w niewłaściwym miejscu.
I była w niewłaściwym miejscu. O Boże, w zupełnie niewłaściwym miejscu.
– Trudno by mi było zaświadczać o twojej przyzwoitości, Fitz, nie popełniając krzywoprzysięstwa.
Głos Blackburna brzmiał sztywno i niecierpliwie. Jane z drżeniem oczekiwała, że za chwilę ją zaczepi.
– Ale... poznałem już kiedyś tę... damę i, jeśli chcesz, mogę cię przedstawić.
To było wszystko.
Spokojnie dopełnił formalności. Jego towarzysz, pan Gerald Fitzgerald, zdawał się nie zauważać w zachowaniu Blackburna niczego niezwykłego. Z pewnością ze względu na Adornę, która przykuła całą jego uwagę. Kochana Adorna, która rozkwitła pod wpływem intensywnej fascynacji tak wielu mężczyzn.
Po wypełnieniu towarzyskiego obowiązku Blackburn nie wycofał się. Otoczył go doskonale zapamiętany zapach cytryny, kiedy odciągnął ją na bok. Cichym, przepełnionym pogardą głosem powiedział: – Przestań się tak trząść! Spodziewałaś się, że cię zadenuncjuję?
Powoli podniosła na niego oczy.
Gotowa była przysiąc, że zapamiętała wszystko, co dotyczyło Ransoma Quincy, lorda Blackburn, a jednak musiała o czymś zapomnieć, bo na widok jego urody Wikinga wstrzymała oddech. Był jakby wyższy, chociaż może to tylko wrażenie, wywołane jej przestrachem. Jego jasne włosy zdawały się jeszcze jaśniejsze, mniej złociste, rozbielone. Patrzył na nią przez swoje lorgnon, które tak dobrze zapamiętała, przebijając ją spojrzeniem ciemnoniebieskich oczu, aż miała wrażenie, że zaczyna krwawić.
– Nie będę oświecał tego tłumu, że wystawiłaś mnie na pośmiewisko i upokorzenie. – I dodał cichym głosem, w którym zabrzmiał wyraźniej arystokratyczny akcent. – Większość z nich już o tym nie pamięta i nie mam ochoty przywoływać widma tamtego skandalu.
Pewnie mu się wydawało, że Jane podwinie pod siebie ogon i ucieknie. Nie rozumiał, że na tamtym dawnym balu zdarzyły się znacznie gorsze rzeczy.
Wyprostowała się i rzekła z przekonaniem: – Chyba zapomniałeś, że ów skandal dotknął nie jedną osobę.
– Kogo? – Przesunął spojrzeniem po zagadanym Fitzu, omiótł wzrokiem całą salę balową, aby wreszcie spojrzeć na nią.
Czy naprawdę był tak gruboskórny, czy też po prostu nie pamiętał? – To tak niewygodnie pomyśleć o kimś innym, nie tylko o sobie, prawda, milordzie? – powiedziała cierpko. – I nie pasuje do ciebie.
Przyjrzał jej się, rozdymając nozdrza. – Jesteś impertynencka.
– Biorę przykład z ciebie, milordzie.
Ze smukłego młodzieńca Blackburn przekształcił się w muskularnego mężczyznę, który teraz górował nad nią, zimny i mocny, jak marmur. Nie obchodziło go, co myślała i czuła, ale Jane i tak była zadowolona. Cieszyła się, że spotkała swojego przeciwnika. I że udało jej się odzyskać mowę, pozbierać myśli i udzielać ciętych odpowiedzi, na jakie zasłużył. Każda następna hańba warta była szacunku, jaki znów poczuła dla siebie.
Chwilę triumfu Jane zakłóciła Adorna, która przejętym głosem zawołała: – Ciociu Jane, czy przedstawisz mnie jego lordowskiej mości?
Gwałtownie powracając na ziemię, Jane zrozumiała, że nie może sobie pozwolić na satysfakcję zbojkotowania Blackburna. Może był z niego ordynarny potwór, ale za to bogaty, utytułowany i wpływowy, więc ze względu na Adornę musiała zachować pozory wzajemnego szacunku. Nauczyła się perfekcyjnie ukrywać uczucia pod pozbawioną wyrazu maską; teraz przybrała ją, dokonała prezentacji i czekała, rozdarta pomiędzy satysfakcją i dawnym cierpieniem, aby Blackburn zauważył Adornę. Żeby naprawdę dostrzegł Adornę i wpadł w sidła jej kobiecego uroku.
Lorgnon zwróciło się na Adornę, która dygnęła i zapewniła, że bardzo jej miło poznać lorda. – Jak się pani miewa, panno Morant? – Jego uśmiech, uprzejmość, ukłon były wszystkim, czego mogłaby sobie życzyć najbardziej wymagająca swatka.
Jane upomniała się w duchu. Wszak pełni dokładnie taką rolę. Rolę rajfurki, szukającej najlepszej partii dla swojej siostrzenicy. Gdyby najlepszym kandydatem miał się okazać Blackburn, cóż – już wcześniej los zadrwił z Jane, ale jakoś to przeżyła. Przeżyje jeszcze i taką ironię losu.
– Czy ma pani jeszcze jakiś wolny taniec? – zapytał. Jane wzdrygnęła się.
Adorna obdarzyła Blackburna uśmiechem i powiedziała: – Ma pan szczęście, został mi jeszcze jeden.
– Bardzo proszę więc zarezerwować go dla mojego przyjaciela, Fitza. – Blackburn westchnął, jakby skoczny taniec ze śliczną panną śmiertelnie go nudził. – Jest weteranem wojennym, ale pewnie chętnie zakręci się w jakimś wolniejszym tańcu.
Jane zerknęła na zarozumialca. Czyżby uważał, że taką drobną nieuprzejmością może się zemścić?
Po raz pierwszy odsunął lorgnon od oczu. Twarz znaczyła mu blizna, powodująca opadanie wewnętrznego kącika oka i bladą linią ciągnąca się przez ciemną skórę nad brwiami. Oszpecenie było niewielkie, ale dziesięć lat temu miał doskonałą urodę, był arogancki i bezwzględny, niemal okrutny. W głębi duszy Jane wierzyła, że był równy bogom, niepodatny na uczucia i zranienia. Teraz, gdy ujrzała jego zniekształcone oblicze, ziemia pod jej stopami się zatrzęsła.
– No nie – odezwał się pan Fitzgerald, śmiejąc się z szyderczą goryczą. – Potrafię sam poprosić!
– Naturalnie, lordzie Blackburn, z przyjemnością zatańczę z panem Fitzgeraldem. Niewątpliwie jest najprzystojniejszym mężczyzną w całym Londynie. – Adorna obrzuciła pana Fitzgeralda spojrzeniem spod wpółprzymkniętych powiek, zaś otaczający ich mężczyźni zaczęli gwałtownie protestować.
Jane uważnie zlustrowała szlachetny w kształcie nos Blackburna, pięknie zarysowane kości policzkowe, mocną brodę. Ta twarz była kwintesencją szlachetności i temperamentu. Nie mogła jednak lekceważyć dowodów jego wrażliwości.
Nie mogła również ignorować nowego wyrazu, jaki jego twarzy nadawała blizna, ani artystycznego mrowienia, które czuła w palcach.
Szukała słów, które wyraziłyby jej gniew wobec cierpienia Blackburna, którymi zażądałaby wyjaśnień, czemu wystawił się na niebezpieczeństwo, którymi wielbiłaby go tak, jak niegdyś.
Ale lord już odchodził.
Dzięki Bogu, znowu powracał jej rozum.
– Lordzie Blackburn. – Poważny ton głosu Adorny zaskoczył Jane. Głos dziewczyny zabrzmiał niezwykle podobnie do głosu Melby. – Teraz pan z kolei musi wyświadczyć mi grzeczność.
Blackburn zatrzymał się i powtórnie uniósł do oczu lorgnon. Patrzył na Adornę, jakby była szczeniakiem tarmoszącym zębami poły jego surduta. – Muszę?
– Wkrótce rozpoczną się tańce i moja ciocia pozostanie bez towarzystwa.
– Adorno, nie! – krzyknęła Jane. Ale lord i debiutantka zignorowali ją.
– Zaopiekuje się nią pan – powiedziała Adorna.
– Ja się zaopiekuję?
– Tak.
Dziesięć lat temu Jane poświęcała każdą chwilę na studiowanie Blackburna. Analizowała każde jego słowo; rozszyfrowała każdy grymas twarzy.
Teraz zobaczyła, że spostrzegł zapadłą nagle ciszę i rozejrzał się dookoła. Wiedziała, że rozważał konsekwencje lekceważącej odmowy. Zrozumiała, że zastanawiał się, czy taka scena wywoła plotki i czy nazwiska panny Jane Higgenbothem i Blackburna znów zostaną połączone.
I widziała, w którym momencie podjął decyzję.
Krzywy uśmiech pojawił się na jego wydatnych ustach. Skłonił się z wdziękiem i wyciągnął rękę. – Z prawdziwą przyjemnością dotrzymam towarzystwa tej... damie.
Jane spoglądała na obciągniętą białą rękawiczką dłoń Blackburna z takim niesmakiem, że aż korciło go, żeby obejrzeć, czy nie ma plam. – Nie mogę zostawić Adorny samej – powiedziała.
– Naturalnie, że możesz. – Z niezwykłą jak na siebie cierpliwością rozdzielał jej mocno splecione palce rąk, po czym ujął jej jedną dłoń i pociągnął do siebie. – Wszystkie tańce ma zajęte; spełniłaś swoją powinność.
Ale głupia kobieta zaparła się. – Naprawdę nie mogę. W jej obecności dżentelmeni przestają być dżentelmenami.
Blackburn spojrzał na śmiejącą się, flirtującą Adornę. – Podejrzewam, że to może być prawda. Jednak w domu mojej siostry skandale zdarzają się rzadko. Prawdę mówiąc, minęło już dziesięć lat od czasu ostatniego skandalu.
Usiłowała uwolnić swoją rękę. – Jedenaście.
– Jak ten czas leci. – Trzymał ją mocno. – Chcesz, żebym cię ciągnął przez całą salę balową? Podejrzewam, że wywołałoby to kolejną sensację, a nimi się przecież rozkoszujesz.
Pod wpływem jego groźby, potykając się, ruszyła do przodu.
– Bardzo rozsądnie – mruknął. Gdy trzymał rękę Jane Higgenbothem, znów poczuł dziwną przyjemność. Zmuszenie jej, aby się podporządkowała ucieszyło go jeszcze bardziej. Demonstracyjnie położył jej dłoń na swoim ramieniu. – A teraz zatoczymy krąg wokół całej sali balowej, żeby uciąć wszelkie plotki, które może już sie pojawiły.
– Nie ma żadnych plotek. – Sztywno podążała u jego boku, wyraźnie nie czerpiąc żadnej przyjemności z jego towarzystwa.
– Ale się pojawią, jeżeli się nie będziesz uśmiechać. – Posłał jej uśmiech, demonstrując swoje opanowanie i mając nadzieję, że denerwuje ją nie mniej, niż ona jego.
Jane szła przez tłum u jego boku, nie zatrzymując nigdzie spojrzenia, spokojna jak czarny łabędź pływający po stawie, pełnym gęgających białych gęsi.
Kobieta nie miała prawa zachowywać się w tak opanowany sposób. Zwłaszcza jeśli się wzięło pod uwagę jej succes de scandale. – Czy ktoś cię już rozpoznał?
– Nie.
– Jeszcze rozpoznają. – Jej dłonie nieznacznie zadrżały i ogarnęło go niskie uczucie triumfu. Dziwił się sam sobie, że dokucza jej jak ulicznik drażniący się z zabłąkanym szczeniakiem. Mógłby przysiąc, że przez lata cale nawet nie pomyślał o pannie Jane Higgenbothem. Ale kiedy ją zobaczył, dawna uraza ożyła. Nadal żądny byt zemsty, i to na wielu płaszczyznach.
Nadal była tak przeraźliwie wysoka. Jej figura nadal przywodziła mu na myśl Walkirie, silne i wspaniale zbudowane. Nadal mówiła pełnym, czystym głosem, a jej rysy nadal były zbyt wyraziste, jak na kobiecą twarz.
Jednak panna Higgenbothem, chociaż wydawała się niezmieniona, wyraźnie wydoroślała. Nie patrzyła już na niego pełnymi podziwu oczami. Przed laty ogromnie irytowała go i krępowała jej otwarta adoracja. Teraz przyłapał się na tym, że rozważa, czy równie dobrze jak on pamięta scenę, która miała miejsce w jego domu.
– Spotkałam się twarzą w twarz z trzema damami, które poznałam w czasie mojego sezonu w Londynie. Patrzyły przeze mnie jak przez powietrze. – Uniosła do góry brodę, wyprostowała plecy. Z wyższością, równą tej, jaką okazywać potrafiła jego siostra Susan, spoglądała na niewychowanych pijaków, którzy ośmielali się ich obserwować. – Jako opiekunka debiutantki stałam się niewidzialna.
– Co za dziwaczne przypuszczenie. – Prowadząc pannę Higgenbothem, władczo skinął głową koledze ze szkoły w Eton. Nie zamierzał przedstawiać jej temu typowi. – Spodziewałem się czegoś więcej po pani.
– Doprawdy, milordzie, nie jestem dziwaczką. – Jej głos był zimny jak lód. – Czy często zwraca pan uwagę na opiekunki młodych dziewcząt?
Pewnie, że nie zwracał na nie uwagi, no ale był przecież markizem Blackburn. Nie musiał przyznawać, że nie ma racji.
Roześmiała się gorzko.
– Robię to dla twojego dobra – parsknął.
– Aha. A ja myślałam, że dlatego, że Adorna ci kazała. To musi być bardzo nieprzyjemne uczucie, być wzorem dla całego towarzystwa londyńskiego i jednocześnie bać się dawnych oszczerstw.
– Dla mnie te wspomnienia nie są chyba aż tak nieprzyjemne.
Umilkła, aby po chwili odezwać się pozbawionym wyrazu głosem. – Ze względu na Adornę przyznaję panu rację.
Przez krótką chwilę pragnęła walki. Dawna Jane reagowała jak istota pełna ognia i emocji, z którą potykał się na słowa. Zaraz jednak przypomniała sobie o powinnościach opiekunki.
Wyraźnie mu ulżyło. – Wyobrażam sobie, że wypełnianie obowiązków opiekunki daje ci wiele satysfakcji.
– Nie sądzę, żeby cię to obchodziło, milordzie.
– Staram się tylko zabawiać cię rozmową, panno Higgenbothem. – Zatrzymał się pod jednym z pomalowanych na różowo filarów, otaczających parkiet, oparł się dłonią o słup i pochylił ku niej.
– Tak. Rozmową – rzekła znudzonym tonem. Kiedyś byłaby zachwycona.
Nie cofnęła ręki z jego ramienia, więc mógł się jej przyjrzeć z bliska.
Jako młoda dziewczyna była koścista, miała ostro zarysowane rysy twarzy i kontur ciała. Teraz zauważył, że przybrała na wadze, a nieco zaokrąglone kształty dodały jej wdzięku. Ponadto z upływem czasu stopniała jej nadmierna wrażliwość i zapalczywość. Zdecydowanie wysunięta do przodu szczęka, zagadkowe spojrzenie, gładkie czoło – nic nie zdradzało drzemiącego w niej niegdyś ognia. Tylko jej usta pozostały bez zmian: pełne, czułe i zapewne gorące – dla właściwego mężczyzny.
– Rozmową – powtórzyła – okraszoną uśmiechem, czyż nie tak, milordzie? – Uśmiechnęła się samymi wargami, ale nie uspokoiła go. Jej zachowanie kojarzyło mu się z zachowaniem jego siostry. Jane mu ustępowała dla świętego spokoju.
– Jak długo mamy ciągnąć to udawanie? – zapytała. Ustępowała mu, ale niezbyt grzecznie.
– Dopóki nie powiem, żeby kończyć – wycedził przez zęby.
– Świetnie. Kiedy więc wypowiemy właściwą, zdaniem markiza Blackburna, liczbę słów, proszę dać sygnał, a natychmiast przestanę się odzywać.
– To nie jest zabawa, panno Higgenbothem.
– Nie sądzę, milordzie. – Okrążyli już całą salę balową i Jane mogła spojrzeć w stronę tłumu, otaczającego Adornę. – Zdaje się, że wspominał pan coś o satysfakcji. Tak, opieka nad Adorną dostarcza ogromnej satysfakcji. Wiem, jaki to ciężar, bo jestem opiekunką Adorny od czasu śmierci jej matki przed dziesięciu laty. Ale dzisiejszy wieczór był swoistym testem, i to nie dla Adorny, która zawsze zachowuje się z ogromną swobodą, lecz dla mnie. Jak pan wie, dawno mnie nie było w Londynie.
Ruszył z miejsca, a Jane posuwała się obok, równym krokiem. – Chyba byłaś w Londynie od czasu, gdy...
Jane odwróciła ku niemu głowę i wytrzeszczyła oczy. – Nie mów głupstw. Kto by mnie przyjął?
Istotnie. Kto by ją przyjął? Czyny ich obojga zniszczyły ją całkowicie.
– Zdaje się, że dziś wieczór odniosłaś sukces.
– Przynajmniej dla Adorny. – Jane zerknęła na niego, po czym szybko odwróciła wzrok, jakby zbyt długo nie mogła na niego patrzeć. – Zatrzymałyśmy się u lady Tarlin. Pamiętasz lady Tarlin, milordzie?
Czy pamiętał? Od dziecka łączyła ich przyjaźń, w której nigdy nie było mowy o miłości, zawsze za to było miejsce na przekomarzanie się. Kiedy dorósł i opuścił dom, żeby stać się gwiazdą londyńskiego towarzystwa, ich drogi rozeszły się. Spotkali się na pierwszym balu Violet w Londynie.
Był to również pierwszy bal Jane.
Ze względu na swoją wysoką pozycję towarzyską ucieszył się na widok Violet, lecz nie na tyle, żeby okazać jej prawdziwą przyjaźń. W końcu była tylko debiutantką. Był jednak dla niej uprzejmy, pomógł jej osiągnąć sukces towarzyski, a nawet przedstawił ją Tarlinowi, rzadkiemu okazowi mężczyzny mającego głowę na karku.
I jak mu podziękowano? Kiedy wybuchł skandal, Violet tak zmieszała go z błotem, że ktoś inny by tego nie wytrzymał. Odpowiadając teraz na pytanie Jane, rzekł więc: – Tak. Pamiętam lady Tarlin. Wydaje mi się, że była twoją przyjaciółką w czasie... – Zawahał się.
– Katastrofalnego sezonu, tak zawsze myślę o tamtych czasach. Wydaje mi się, że określenie jest adekwatne, a na dodatek hamuje mój zapał do romantycznych marzeń.
Spojrzał na nią z góry. Z przekonaniem nosiła na głowie swój staropanieński czepek. A opanowane gesty i spokojne spojrzenie wyraźnie wskazywały, że ta kobieta nie pozwoli sobie na żadne romantyczne marzenia.
– Lady Tarlin patronuje debiutowi Adorny. Kiedy się zjawiłyśmy, pozostała u naszego boku, przedstawiając Adornę i odciążając mnie w moich nowych obowiązkach. – I dodała z humorem: – Podbudowuję się, przyglądając się wnikliwie mężczyznom i oceniając, czy się nadają dla mojej siostrzenicy.
Wyglądało na to, że nauczyła się kpić z siebie samej oraz z niego. Jej młodzieńcza, pozbawiona poczucia humoru postawa uległa zmianie, a Blackburn zauważył, że bezwiednie dostosowuje się do jej zachowania. Uczciwie mógłby powiedzieć, że jej towarzystwo – gdy zachowywała się przyzwoicie – sprawiało mu przyjemność.
– Przyznaję – ciągnęła Jane – że bawiło mnie ocenianie adoratorów Adorny. Odesłałam więc lady Tarlin do jej przyjaciół, a sama zostałam.
Chociaż Blackburn stale patrzył na Jane, mógłby przysiąc, że nikt nie stał na ich drodze. Ktoś jednak wpadł na niego z boku, więc Blackburn odwrócił się, żeby przeprosić. I znalazł się twarzą w twarz z niezadowolonym lordem Athowe.
– Przepraszam, Blackburn.
Blackburn lekko się skłonił bez słowa i przesunął, świadomy, że Athowe, marszcząc swoją pucołowatą twarz, przygląda się Jane.
Najwyraźniej ten nędzny robak nie mógł sobie przypomnieć, jak dziewczyna się nazywa.
Wyraz twarzy Jane nie zmienił się, ale jej szybki oddech powiedział Blackburnowi, że poznała Athowe. – Czy wystarczy nam już tej rozmowy?
– Rozmowa jest sposobem spędzania czasu przez ludzi, którzy nie tańczą.
– Kiedyś tańczyłeś. – Skrzywiła się, jak człowiek zaciekawiony sprawą, która nie powinna go obchodzić.
– Kiedyś wierzyłem zapewnieniom, że najlepszą metodą na znalezienie żony jest spotkanie jej na balu i taniec z nią. Tak jakbym był kupcem, który jedzie na targ i zanim kupi klacz, próbuje się na niej przejechać.
Cholera! Co go podkusiło, żeby to powiedzieć? Pomimo gwaru rozmów i muzyki wyraźnie poczuł, że się wzdrygnęła i zabrała rękę z jego ramienia.
– Proszę mi wybaczyć. – Zatrzymał się i skłonił sztywno. – Mój przyjaciel Fitz powiada, że staję się grubiański i chyba ma rację.
– Od lat to powtarzam, Blackburn, ale ty mnie nigdy nie słuchałeś. – Gospodyni wieczoru, lady Goodridge, wyłoniła się zza kolumny i nadstawiła policzek. Gdy ją całował, uważnie omiotła wzrokiem jego towarzyszkę. – Panno Higgenbothem, nareszcie pojawiła się pani w Londynie. Już zaczynałam się zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek pani tu wróci.
Lady Goodridge rozpoznała ją, i to najwyraźniej bez żadnych problemów. Jane bała się spojrzeć na Blackburna, a kiedy się wreszcie odważyła, zobaczyła, że uśmiecha się głupawo i, jak to oceniła, z wyższością.
– Nie masz powodu do dąsów, Ransomie. Gdyby nie ty, panna Higgenbothem mogłaby pozostać niezauważona.
– Doprawdy, Susan? – Blackburn zerknął na siostrę pytająco.
Ustąpiła. – Zresztą może nie. Aha, panno Higgenbothem, widzę, że przezwyciężyła pani tę nieszczęsną skłonność do uwielbiania Ransoma. To fatalne dla jego wciąż potęgującej się próżności. – Lady Goodridge wskazała na dwa delikatne, obite różowym materiałem krzesła, stojące pod filarem. – Usiądziemy?
– Naturalnie. – Przez głowę Jane przetoczyła się burza wrażeń. Ta imponująca kobieta zawsze była bardzo miła, a w chwili nieszczęścia okazała Jane wspaniałomyślność i wsparcie. Ale chociaż była mocno zbudowana i miała na sobie więcej odcieni różowości, niż jakakolwiek inna kobieta, wyglądem bardzo przypominała brata. Jasne włosy i ostre rysy, dzięki którym Blackburn był taki przystojny, przydawały twarzy lady Goodridge surowości, która budziła strach wśród wstydliwych debiutantek.
Jane udało się zwalczyć obawę przed lady Goodridge. W końcu już dawno przestała być debiutantką. A jednak choć lady Goodridge spoczęła na krześle, ona nadal pozostała na stojąco.
– Na co czekasz? – Lady Goodridge wyniośle skinęła ręką na brata. – Idź. Przydałoby nam się coś do zjedzenia.
Blackburn pochylił się, obserwując siostrę przez lorgnon. – Boję się zostawić pannę Higgenbothem sam na sam z tobą.
– Udało mi się zwalczyć moją żałosną skłonność do kanibalizmu. – Lady Goodridge uśmiechnęła się w jego stronę. – Przynajmniej tak długo, dopóki jestem dobrze nakarmiona. Mam ochotę na pieczone gołąbki, morele smażone w cieście i pieczeń z dzika. Idź i przynieś mi.
Jane, zdumiona mocą tego rozkazu, spodziewała się wybuchu męskiego temperamentu i urażonej dumy. Zamiast tego usłyszała słowa markiza: – Susan, przydałby ci się mąż.
– Mąż – ryknęła w odpowiedzi lady Goodridge. – Mąż! I co ja bym zrobiła z mężem? Pierwszego pochowałam w rok po ślubie. Nie marzę o powtórce tego przeżycia.
– Tym razem znajdź sobie młodego – poradził Blackburn. – Weź takiego, który będzie ci się podobał. Tym razem ojciec nie może cię z nikim zaręczyć, a mąż pohamuje twoje zapędy do dominacji.
– To cecha rodzinna – odparła.
Spojrzał na Jane ze skruchą. – Ach, te siostry – rzekł tonem sugerującym, że powinna rozumieć jego irytację, po czym ukłonił się i oddalił w stronę sali bankietowej.
Lady Goodridge obserwowała go z nieukrywaną dumą. – Z nim trzeba postępować stanowczo, bo inaczej wejdzie człowiekowi na głowę.
Wyraźnie oczekiwała odpowiedzi, toteż Jane wymruczała: – Tak, milady.
– Rozumiem, że jesteś opiekunką tej dziewczyny – rzekła lady Goodridge, poprawiając spódnicę.
Jane przypomniała sobie następną cechę charakteru lady Goodridge – uderzającą bezpośredniość, podobną do tej, która niegdyś cechowała Jane. – Adorny. Tak, to moja siostrzenica.
– Oczywiście. Córka Melby. Przestałam kondolencje. Miałam nadzieję, że odpowiesz.
Był to wyraźny zarzut, ale Jane nie czuła się winna. Czas po śmierci Melby był okropny. Jane musiała się przyzwyczaić do nowej roli nieopłacanej gospodyni Eleazera i matki Adorny oraz do nieopuszczającego jej poczucia osamotnienia.
Lady Goodridge zreflektowała się z rzadką przenikliwością: – Ojej, nieładnie z mojej strony przypominać ci tamten smutny czas. – Uniosła monokl i popatrzyła na salę balową. Tłum, jakby czując moc jej spojrzenia, rozstąpił się, odsłaniając ich oczom Adornę. Lady Goodridge zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów. – Wygląda zupełnie jak Melba.
– Tak. Jest równie piękna.
– Jej matka nie była taką trzpiotką. – Zwróciła wzrok na Jane. – Ale i tak dasz radę.
Jane niezupełnie wiedziała, co miał oznaczać ten komentarz, ale odezwała się poważnie: – Dziękuję, milady.
– A teraz przestań się kręcić i siadaj. – Jane usiadła.
– Rozumiem, że jej ojciec jest kupcem – powiedziała lady Goodridge.
Z rękami złożonymi na podołku Jane odpowiedziała: – Adorny? Tak, kupcem.
– To pech – zawyrokowała lady Goodridge. – Ale arystokratyczne pochodzenie matki w połączeniu z wyglądem dziewczyny, jej fortuną i manierami nie może pozostać niezauważone. W jaki sposób udało ci się wychować dziewczynę tak nieświadomą swoich atutów?
– Adorna wie, że jest śliczna. Nie zdaje sobie tylko sprawy z tego, że inni ludzie nie są równie obdarzeni przez naturę.
– Hm... – Lady Goodridge znów patrzyła na Adornę.
Tym razem dziewczyna zauważyła, że jest obserwowana. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy poznała, komu Jane dotrzymuje towarzystwa. A potem obdarzyła obie kobiety radosnym uśmiechem.
Lady Goodridge zamrugała, wstrząśnięta dodatkowym podkreśleniem i tak olśniewającej urody Adorny. – Nie zazdroszczę ci opieki nad nią podczas jej pierwszego sezonu. Teraz, kiedy fircyki ją zobaczyły, rozpęta się istne piekło.
– To groźne. – Zwłaszcza wobec wcześniejszej próby porwania. – Ale to kochana dziewczyna, która darzy mnie uczuciem i szacunkiem, więc posłucha moich rad.
– O tym, jak złapać męża? – złośliwie zapytała lady Goodridge.
Kierując się poczuciem dumy i gwałtownym przypływem niechęci, Jane spojrzała lady prosto w oczy i rzekła: – O dobrych manierach.
Lekki uśmieszek zagościł na surowym obliczu lady Goodridge. – Dorosłaś, Jane Higgenbothem.
Jane zrozumiała, że lady Goodridge poddaje ją próbie. Z jakiego powodu?
Lady Goodridge bacznie się jej przyglądała. – Kiedy mój brat wrócił z wojny na półwyspie, niemal zupełnie odciął się od towarzystwa. Głupia rzecz, ganiać, żeby pobić Napoleona, kiedy się nie ma jeszcze dziedzica. To właśnie mu powiedziałam. Powiedziałam mu: „Figgy" – lady Goodridge poklepała Jane po ręce – nadal mówię do niego „Figgy"...
Ze spokojem, który zdumiał ją samą, Jane rzekła: – Nie wyobrażam sobie, żeby był tym zachwycony.
– Nie jest, ale kiedy zaczyna pozować na markiza, to przezwisko całkiem skutecznie sprowadza go na ziemię. Tak czy inaczej, powiedziałam mu: „Figgy, masz trzydzieści cztery lata, tytuł, nadal jesteś kawalerem i, co najważniejsze, jesteś całkiem zamożny. Potrzebujesz żony".
Jane wyobraziła sobie reakcję Blackburna i stłumiła uśmiech. – Zgodził się?
– Nigdy się ze mną nie zgadza. – Lady Goodridge się uśmiechnęła. – Jestem od niego o dziesięć lat starsza. Można byłoby sądzić, że powinien wreszcie zrozumieć, iż zawsze mam rację. Panno Higgenbothem, po tamtym balu rzeźba pozostała pod moją opieką i bacznie jej się przyjrzałam.
Jane spłoniła się.
– Wywarła na mnie ogromne wrażenie i teraz interesuję się postępami w pani sztuce.
Jane zupełnie się nie zdziwiła. – Szkicuję.
– Na pewno doskonale. Ale co z rzeźbą?
– Nie pracuję już w glinie.
– Tego się obawiałam. Zmarnowany ogromny talent, a wszystko przez zranioną próżność mojego brata. Oczywiście, patrząc na jego aktualną powagę, byłabym szczęśliwa, gdyby znów stał się taki nieznośny jak niegdyś.
– Chyba nadal jest wystarczająco nieznośny.
– Hm. – Lady Goodridge patrzyła na Jane zmrużonymi oczami, wprawiając ją w zakłopotanie. – Jako dojrzały człowiek usiłuje robić to, co uważa za słuszne, nie bacząc na to, jak przy tym cierpi. Jego bezmyślna żarliwość podczas twej niemądrej wizyty w jego domu pogrzebała ostatecznie twoją reputację. Myślę sobie, że będzie teraz próbował naprawić wyrządzone zło.
Jane ze skrępowania zaczęła się wiercić na krześle. – Nie żarliwość nim wówczas kierowała, milady, ale chęć zemsty.
– No wiesz, moja droga, mnie nie oszukasz! Jak sobie pewnie przypominasz, byłam w gronie kobiet, które cię wtedy znalazły. – Lady Goodridge rozejrzała się po sali balowej, po czym z uśmiechem zwróciła się ku Jane. – Rozpoznaję żarliwość od pierwszego spojrzenia.
Fala gorąca ogarnęła Jane od stóp do czubka głowy. Wiedziała, że się rumieni.
Po chwili wymownej ciszy lady Goodridge dotknęła palcem brody Jane i odwróciła jej twarz ku sobie. Przez chwilę Jane dzielnie patrzyła jej w oczy. Ale tylko przez chwilę. Pod tym wszechwiedzącym wzrokiem nie potrafiła zachować opanowania, opuściła więc oczy i wpatrywała się uparcie w podołek lady Goodridge.
– I nie opowiadaj mi bajek. – Lady Goodridge energicznie postukała palcem. – Od tamtej pory nie pocałowałaś żadnego mężczyzny.
Jane nigdy nie przypuszczała, że będzie marzyła o powrocie Blackburna, ale gotowa była nawet na taką niedolę, byle tylko przerwać tę koszmarną rozmowę.
– Jesteś tą samą, niedoświadczoną dziewczyną, jaką byłaś jedenaście lat temu. Nadal jesteś...
Błagam, nie mów tego, nie mów!
– ... Dziewicą! – podsumowała lady Goodridge. Jane zerknęła na jej triumfującą twarz, a następnie rozejrzała się z nadzieją po sali balowej. Dostrzegła Blackburna, stojącego nieopodal z dwoma talerzami i obojętnie przysłuchującego się tym rewelacjom.
Marzyła, żeby ją wyratował. Ale nie chciała, żeby podsłuchiwał.
– O, Ransom – lady Goodridge zdawała się niezwykle zadowolona. – Przyniosłeś kolację.
– Jak kazałaś. – Ale mówiąc to, patrzył na Jane.
– Na miły Bóg, człowieku, nie mam czasu na jedzenie! – Lady Goodridge zerwała się z delikatnego krzesełka. – Jestem gospodynią, a właśnie zaczęły się tańce.
Istotnie. Orkiestra grała już od jakiegoś czasu, czego Jane nie była świadoma. Teraz dotarło do niej wszystko. Podskakujący tancerze, flirtujące debiutantki, drapieżne mamuśki. Ale najsilniej uświadomiła sobie, czego dowiedział się Blackburn i aż zadrżała z zakłopotania.
Naturalnie była to czysta głupota, bo nie mogła zaprzeczyć, że jest dziewicą. Nie była mężatką, więc musiała być dziewicą. Ale słowa lady Goodridge w jakiś sposób obudziły w niej świadomość, że jest kobietą o fizycznych cechach. Dotąd była pewna, że Blackburn nie ma pojęcia, iż pod suknią ma talię, pośladki i... inne części ciała. Teraz jednak dostrzegła jego spojrzenie, zatrzymujące się na jej biuście. Uniosła rękę i zasłoniła się szalem.
Lady Goodridge wskazała krzesło, które właśnie zwolniła. – Ransom, siadaj tutaj i sam zjedz to, co przyniosłeś dla mnie. Panno Higgenbothem, baw się dobrze. Z niecierpliwością będę wyczekiwała naszego następnego spotkania.
Jane z rosnącą niechęcią popatrzyła w ślad za oddalającą się prześladowczynią. Dałaby wszystko, żeby pod byle pretekstem odejść, ale jej zwykła bystrość umysłu znikła pod ciężarem skrępowania.
– Twój talerz, proszę – Blackburn podsunął jej jedzenie pod nos. – Mam nadzieję, że zaakceptujesz mój wybór. Susan tak mnie zajęła mówieniem, czego chce, że zapomniałem zapytać o twoje życzenia.
– Wspaniale wygląda. – Jane nie potrafiła nawet rozróżnić zawartości talerza. Wzięła do ręki bogato zdobioną porcelanę, nerwowo myśląc, żeby jej nie upuścić i marząc o tym, żeby jakaś ponura czarownica z orientalnej baśni wtrąciła do czyśćca człowieka, który jej ów talerz podał.
Kiedy jednak Blackburn cofnął swoją rękę, nadal znajdowała się w salonie lady Goodridge. Naprawdę, co za pomysł z tym czyśćcem, skoro siedziała na sali balowej?
Blackburn przysiadł koło niej. – Ciasteczka migdałowe są całkiem niezłe i świetnie się nadają do uspokojenia żołądka po spotkaniu z moją siostrą.
Może kpił sobie z niej. Zerknęła na jego opuszczoną, skrzywioną twarz.
Chyba jednak nie. Wzięła w palce okrągłe, płaskie ciastko i ugryzła. – Bardzo dobre.
– To morela w cieście – powiedział miłym głosem.
– No... pyszne. – Wytarta usta przyniesioną przez Blackburna serwetką i odważyła się rzucić spojrzenie na salę balową. Jak się tego obawiała, zainteresowanie pani domu i jej brata spowodowało, że skupiły się na niej spojrzenia wszystkich oczu. Poruszające się wachlarze omiotły jej płonące policzki powiewem spekulacji. To, co na początku wydawało się tak nieodległe – a więc powrót do boku Adorny po okrążeniu sali balowej – teraz odwlekało się w nieskończoność.
Nie mogła jednak okazać się dziewczyną, którą, tak jak dawniej, łatwo wprawić w zakłopotanie. Nie była już głupim podlotkiem, wstydliwie podpierającym ściany, lecz opanowaną, pełną dostojeństwa Jane Higgenbothem. Nawet jeśli towarzystwo rozszyfruje jej tożsamość, co, jak z niechęcią musiała przyznać, było dość prawdopodobne, jej spokojne zachowanie, staropanieński czepek, a zwłaszcza zaawansowany wiek, będą stanowiły ochronę przed impertynenckimi spekulacjami.
Znów odważyła się skierować wzrok na Blackburna. Dwie głębokie zmarszczki pojawiły się między brwiami, usta miał wygięte do dołu, widziała słabą białą bliznę. Niewątpliwie wygląd markiza, chociaż niepokojący, dowodził, że nie było w nim nic boskiego.
Nie pozwoli, żeby znów nią manipulował.
Wzięła ciasteczko i ugryzła. Tak, nadal będzie pełniła rolę opiekunki i przewodniczki Adorny, nudnej i obcej wszelkim skandalom. W ten sposób wszelkie niepożądane zainteresowanie szybko opadnie. – Ciasteczka migdałowe istotnie są smaczne.
– Panno Higgenbothem. – Blackburn wyglądał na nie mniej zniecierpliwionego niż ona. – Muszę przeprosić za moją siostrę. Jest wyjątkowo szczera, a na dodatek lekceważy podstawowe zasady dobrego wychowania, bo jest przecież lady Goodridge.
Jane odparła odruchowo: – Chyba to wasza rodzinna tradycja.
– Jedzenie wlało w ciebie ogień. – Nabił na widelec kawałek pieczeni. – I całkiem niepożądaną zjadliwość. Jeśli chcesz, żebym cię zapytał, co porabiałaś przez ostatnie jedenaście lat, to słucham z zainteresowaniem nie mniejszym niż zainteresowanie mojej siostry.
W tym momencie Jane zaczęła się zastanawiać, skąd przyszedł jej kiedyś do głowy idiotyczny pomysł, żeby uważać tego człowieka za nieodparcie atrakcyjnego.
Jednak zanim zdążyła odpowiedzieć, usłyszała znajomy głos. – Jane! – Violet spieszyła w jej stronę, niezbyt przypominając dostojną hrabinę Tarlin, znacznie bardziej szaloną przyjaciółkę z dawnych lat. Jasnozielona spódnica plątała się jej wokół nóg, włosy miała potargane, a niepokój wypisany na twarzy.
Jane zebrała siły i wstała. Do tej pory wykluczała możliwość, że zostanie rozpoznana; Blackburn zmusił ją do zaakceptowania prawdy. To była tylko kwestia czasu, a po wyrazie twarzy Violet mogła sądzić, że ta chwila właśnie nadeszła.
Violet nie traciła czasu na niechętne spojrzenia pod adresem Blackburna, który na jej widok grzecznie wstał z krzesła. – Jane, nie ma jej.
Jane przygotowała się na jedną katastrofę. A teraz stanęła wobec drugiej, znacznie gorszej.
Cichy głos Violet drżał z przerażenia. – Adorna zniknęła.
Czy wszyscy członkowie twojej rodziny mają skłonność do wdawania się w pechowe awantury?
Blackburn miał to pytanie na końcu języka, ale był zbyt doświadczony, żeby je zadać. Panna Higgenbothem wyglądała dokładnie tak samo, jak wówczas, gdy wyszła na jaw jej tamta nieszczęsna fascynacja. Pobladła i zaskoczona, patrzyła na niego, jakby się spodziewała, że wkroczy do akcji i wszystko naprawi.
I nagle, jakby nie było pomiędzy nimi tej chwili porozumienia, dygnęła. – Jak zwykle, milordzie, czuję się zaszczycona twoim zainteresowaniem.
Najwyraźniej go nie potrzebowała: przez lata dawała sobie radę bez niego.
Wziął od niej talerz z niedokończonym jedzeniem. Odwróciła się i niedbałym krokiem, mającym zmylić. każdą żądną sensacji matronę, zaczęła się oddalać, ramię w ramię z Violet. Wyprostowała ramiona, a Blackburn przypomniał sobie, że dokładnie tę samą postawę przyjęła, kiedy zemdlała jej siostra. Był to znak siły i niezależności, który mu się bardzo podobał.
Podobał mu się, a jednocześnie ogarnęło go poczucie winy.
Ale dlaczego? Przecież nie miał nic wspólnego ze zniknięciem Adorny.
Jeśli nie liczyć faktu, że wbrew woli Jane odciągnął ją od obowiązków i zlekceważył jej niepokój. Przyłapał się na tym, że oddawszy przechodzącemu lokajowi talerze ruszył za Jane, jak zabawka ciągnięta na sznurku.
Uderzyła go ta myśl. Był przecież markizem Blackburn. Zawsze pozostawał obojętny na potrzeby kobiet i obce mu było poczucie winy. A w dodatku ta zaginiona dziewczyna, panna Morant, wmanewrowała go w towarzyszenie swojej ciotce.
Poza tym miał obowiązki wobec Anglii, które spychały w cień Jane i jej problemy.
Rozejrzał się po sali. Ludzie, którzy nie mieli prawa podnieść oczu na takiego arystokratę jak on, gapili się na niego, za plecami zaś słyszał szum głosów. Wyłowił znaczące słowa, takie jak „posąg" i „skandal".
Było więc gorzej, niż przypuszczał. Wojna pozostawiła na nim ślad nie tylko w postaci blizny po szrapnelu. Okaleczyły go też obrazy i odgłosy bitwy. Sądził, że po powrocie do Anglii będzie mógł na powrót stać się dawnym sobą. Myślał, że znów będzie nieczułym lekkoduchem, tymczasem zauważył, że stał się wrażliwy, niemal... miły. Przerażony tym odkryciem, nie chciał prezentować swoich nowych, bolesnych cech ciekawskiej gawiedzi. Im szybciej znajdzie zdrajcę, tym lepiej.
A w osiągnięciu tego celu pomocne może się okazać ożywienie dawnego skandalu.
Jego spojrzenie pobiegło ku pannie Higgenbothem. Razem z lady Tarlin wyszły na zewnątrz przez jedne z wielu przeszklonych drzwi, prowadzących do ogrodu. Był chłodny marzec. Spoglądając na jej szczupłą sylwetkę, spostrzegł, że drży i szczelniej otula się szalem.
Gdyby znajdował się razem z nią na dworze, miłym gestem z jego strony byłoby ofiarowanie jej swojego płaszcza. I nagle przyszedł mu do głowy świetny pomysł.
Jeśli będzie udawał, że zaleca się do Jane, całe towarzystwo będzie się bawić widokiem nadętego lorda Blackburna, który robi z siebie głupca. Nikt nie będzie zawracał sobie głowy motywami jego zachowania. Również zdrajca pozostanie niczego nieświadomy.
Ale wystawiać się na pośmiewisko! Zacisnął pięść. Już raz siłą swojej osobowości uciął wszelkie plotki. Odzyskanie dawnej pozycji zajęło mu wiele miesięcy, podczas których jego wściekłość z wolna słabła. Czy teraz ma zalecać się do Jane i narażać na śmiech? Lepiej się poważnie zastanowić przed podjęciem tak pochopnych i bolesnych działań.
Jeszcze raz spojrzał na Jane przez przeszklone drzwi do ogrodu. Już udało jej się wpaść w tarapaty, i to na samym początku pełnienia nowych obowiązków! A niech to wszyscy diabli! Nie wykorzysta jej jako zasłony dymnej, jeśli tylko nie będzie musiał.
I w tym momencie usłyszał brzęczenie namolnej swatki.
– Tak bardzo bym chciała, żeby twój uroczy brat poznał moją najmłodszą córkę – mówiła lady Kinnard charakterystycznym wysokim, nosowym głosem, który odziedziczyły po niej wszystkie córki, bez wyjątku.
– Ależ oczywiście – odparła Susan, niezwykle złośliwym tonem. – Stoi samotnie. Czy mamy go zatrzymać?
Z odległości trzech metrów Blackburn napotkał rozbawione spojrzenie Susan. Od lat wymykał się kolejnym jasnowłosym, chciwym córkom Kinnardów i nie zamierzał się teraz poddawać.
To przeważyło. Zwyciężył ogród i powinności wobec ojczyzny. Szybko i zdecydowanie, dzięki czemu był tak dobrym żołnierzem, postanowił ruszyć za Jane. Odwrócił się i pomaszerował w stronę swobody.
Kiedy otworzył drzwi, usłyszał gwałtowne pytanie Jane. – Którego mężczyzny brakuje?
– Jane, tu są setki ludzi! – powiedziała Violet.
Blackburn zamknął drzwi, nie zważając na pościg lady Kinnard. – Kto ostatni widział Adornę? – Violet spojrzała na niego zaskoczona.
– Ja. – Z cienia, w którym pogrążony był kraniec wykładanego marmurem tarasu, wyłonił się Fitz.
Naturalnie Fitz musiał tu być, pomyślał Blackburn. Pomimo wcześniejszego postanowienia, żeby pozostać w wolnym stanie, zakochiwał się z zadziwiającą regularnością. Musiał być już po uszy pogrążony w miłości do Adorny.
– Tańczyła z panem Joyce – rzekł Fitz – i nie wróciła.
– Pan Joyce. – Panna Higgenbothem szybko i rytmicznie przytupywała nogą. – Znam go?
– Nieciekawy typ. – Ransom przytrzymał drzwi, które lady Kinnard usiłowała otworzyć.
Fitz obserwował manewry przyjaciela bez nadmiernego zainteresowania. – Brockway przeszukał gabinet do gry w karty, Herbert salę bankietową, a lord Mallery okrążył całą salę balową. Nigdzie ani śladu Adorny, ale Southwick, tańcząc z inną dziewczyną, słyszał, jak Joyce mówił coś o zegarze słonecznym.
Lady Kinnard, z nosem rozpłaszczonym o szybę, próbowała wyjrzeć na zewnątrz.
– Zegar słoneczny. – Ransom rozejrzał się po mrocznym ogrodzie. – Panna Morant nie jest chyba taka głupia, żeby wychodzić z nim nocą na dwór.
– Adorna nie ma zbyt wiele rozumu – rzekła Jane.
– Kinnard przesuwa się w lewo – ostrzegł Fitz. Blackburn chwycił klamkę następnych drzwi. Stukając w drzwi, lady Kinnard zawołała: – Hop, hop, lordzie Blackburn!
Jane poprawiła szał na ramionach. – Czy lady Goodridge ma zegar słoneczny?
– Koło altany – powiedziała Violet.
Lady Kinnard naparła całym ciężarem ciała na drzwi, które zaczęły się otwierać.
– Idziemy? – Blackburn puścił klamkę i podał ramię Jane. Dziewczyna ledwo na niego spojrzała i popędziła w dół po schodach. Fitz deptał jej po piętach.
– Rzadko się zdarza, żeby ktoś cię zignorował, co, Blackburn? – Violet przyjęła nadal wyciągnięte ramię markiza. – Teraz Jane myśli wyłącznie o Adornie.
Gdyby to była prawda, jego zadanie okazałoby się trudniejsze, niż przypuszczał. Kiedy wiódł Violet po schodach, usłyszał uderzenie ciała lady Kinnard o drzwi, które otworzyły się z takim hukiem, aż zadrżały szyby. Blackburn zdążył się odwrócić, aby zobaczyć szacowną damę, zataczającą się na tarasie i upadającą na skupione w jednym miejscu krzesła. Na odgłos łamanego drewna, krzyk i trzask mebli orkiestra przestała grać, a szmer tańczącego tłumu ucichł. Goście zaczęli się przesuwać w stronę tarasu, żeby zobaczyć lady Kinnard rozpłaszczoną na stoliku jak pieczone prosię.
Violet dźgnęła Blackburna w ramię. – Nieładnie z twojej strony, że odbijasz sobie w taki sposób.
– Owszem, nieładnie. Ale jak wyjaśnisz przyjemność, którą sama czerpiesz z tego widoku?
– Nie powiedziałam, że czerpię przyjemność!
– Ale też jej nie ostrzegłaś.
– Byłby to próżny trud.
Jane odwróciła się ku nim i głosem, jakiego nie słyszał, odkąd opuścił pokój dziecinny, powiedziała: – Mamy znaleźć Adornę, a nie przysłuchiwać się waszemu handryczeniu, przestańcie więc natychmiast!
Blackburn nie wierzył własnym uszom. Jane śmiała go rugać!
Jane jednak nie zwracała uwagi ani na niego, ani na jego oburzenie. – Panie Fitzgerald, czy zna pan drogę do zegara?
– Oczywiście. Świetnie znam ogród lady Goodridge. Jane wzięła go pod rękę i ruszyli mroczną ścieżką.
– No tak – rzekła Violet. – Zdaje się, że pokazano nam, gdzie nasze miejsce.
Obmyślony naprędce plan Blackburna nie wyglądał zbyt realnie. Wyobrażał sobie, że Jane nadal żywi ku niemu ciepłe uczucia, co ułatwi mu zaloty. Tymczasem zanosiło się na to, że będzie musiał ścigać Jane, i to energicznie.
Miarka się przebrała. – Nie powinienem był zawracać sobie głowy.
Violet zdjęła rękę z jego ramienia. – Przy pierwszych trudnościach zawsze rezygnujesz.
Chciała pędzić za Jane i Fitzem, ale Blackburn chwycił ją za łokieć i odwrócił ku sobie. – Co chciałaś przez to powiedzieć?
– No proszę. Jakbyś nie wiedział. A kto uciekł od Jane, kiedy zniszczył jej życie?
– Ach, tamto. – Już się bał, że mówiła o jego planie wykorzystania Jane jako zasłony dymnej. Naturalnie nic o tym nie wiedziała, to tylko odezwały się jego wyrzuty sumienia. – Nie uciekłem od niej.
– Ale też nie oświadczyłeś się jej, chociaż ją skompromitowałeś, gdy tylko nadarzyła się taka okazja. Dziewczyna z dobrej rodziny...
– W połowie dobrej!
– No to co, że jej ojciec był utracjuszem? Co usprawiedliwia twoje impertynenckie zachowanie? – Jej oczy rozbłysły wściekłością. – Teraz jednak wybacz, proszę, ale muszę pomóc moim przyjaciołom znaleźć Adornę.
Kiedy zaczęła się oddalać, zazgrzytał zębami. Nie miał pojęcia, jak Tarlin daje sobie z nią radę. Nie rozumiał też, dlaczego czasami żałował utraty jej przyjaźni. Ostatnio, odkąd wrócił z Półwyspu, stracił chyba zdolność odróżniania rzeczy ważnych od banału i prawdziwych potrzeb od przelotnych pragnień.
Głęboka ciemność zapadła nad ogrodem. Tu i ówdzie płonęła pochodnia. Wieczorny powiew wiatru niósł zapach goździków, które ogrodnicy Susan posadzili w ogromnych ilościach. Zza wysokiego muru dobiegał go stukot końskich podków na ruchliwym podjeździe.
Tam był Londyn. Miasto pochłaniało przestrzeń wokół domu Susan, ale w zaciszu jej ogrodu człowiek zapominał o troskach – chyba że niepokoił się o młodą kobietę, zwabioną w odludne miejsce przez chcącego ją uwieść łajdaka. A jeśli panna Morant zostanie skompromitowana, może będzie musiała wyjść za mąż przed pełnią sezonu, a Jane wyjedzie z powrotem do... no, tam, skąd przyjechała.
Postanowił już, że Jane nadaje się do jego celów. Nie pozwoli tak łatwo pokrzyżować sobie planów. Muszą znaleźć pannę Morant, i to natychmiast. Długimi krokami wyminął Violet i dogonił Jane z Fitzem.
– Zegar słoneczny jest przed nami. – Mówił szeptem, usiłując wzrokiem przeniknąć ciemności. – Ale idźcie cicho. To środek ogrodu, gdzie zbiega się wiele ścieżek. Nie mam ochoty ścigać naszej zwierzyny, a jeszcze mniej chcę rezygnować przed zakończeniem naszej misji.
Pomyślał, że Jane spojrzała na niego dziwnym wzrokiem. Wiedział, że Violet prychnęła.
Blackburn dotknął ramienia Fitza, sygnalizując, żeby szedł za nim, po czym wysunął się naprzód, gotowy do walki i czujny, jak żołnierz na wojnie. Powiew wiatru poruszył gałęzie i przyniósł do nich odgłosy prowadzonej po francusku rozmowy. Markiz zastygł i wytężył słuch: wyglądało na to, że bóg wojny sprzyja jego zamiarom.
Odwrócił się do Fitza i powiedział: – Chodź.
Ale to nie Fitz stał u jego boku, tylko Jane, podobna do długonogiego psa, gotowego rzucić się w ślad za zwierzyną.
Cichy śmiech dobiegał od strony altany. Jane pomknęła do przodu, a Blackburn dotrzymywał jej kroku, pędząc ku zegarowi słonecznemu. Za nimi słychać było Violet i Fitza, zaś przed nimi, od strony altany, nieprzerwanie dźwięczał uwodzicielski chichot.
Nie wyglądało na to, żeby Adorna walczyła z gwałcicielem. Wprost przeciwnie. Blackburn zaczął się zastanawiać, czy będzie musiał przesłonić oczy Jane.
Zanim jednak podjął jakąkolwiek decyzję, wyszli wprost na Adornę, która, odwrócona do nich plecami, stała na samym środku ścieżki i śmiała się perliście do – Blackburn wytężył oczy – wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny. Pomiędzy nimi leżał rozciągnięty na ziemi pan Joyce. Miał zamknięte oczy i ciemny siniec na brodzie.
– J'ai un escalier – mówiła Adorna.
– Naprawdę? – Mężczyzna wydawał się rozbawiony wiadomością, że Adorna ma schody.
– ...je veux parler avec d'épaule.
Jane westchnęła z mieszaniną ulgi i rozpaczy. – Chce rozmawiać z jego ramieniem – mruknęła. – Będzie mówić do dowolnej rzeczy. – Położyła Blackburnowi rękę na piersi, powstrzymując go, i zawołała – Adorna!
Bez śladu poczucia winy i wyrzutów sumienia dziewczyna wykrzyknęła: – Ciocia Jane! – Z wyciągniętymi ramionami rzuciła się do przodu. – Znalazłaś mnie. Mówiłam lordowi de Sainte-Amand, że mnie odnajdziesz!
De Sainte-Amand. Blackburna ogarnęło zimne napięcie. Oczywiście. Spotkał już wcześniej tego emigranta z Francji, ale go nie poznał. Facet miał talent do wtapiania się w otoczenie. A co mówił o nim pan Smith?
Wiemy o wicehrabim de Sainte-Amand, ale jak informacje docierają do niego? Jak są wynoszone z ministerstwa?
– Mówi po francusku jak monsieur Chasseur, chociaż go nie zna – oświadczyła entuzjastycznie Adorna. – Ï pozwolił mi poćwiczyć!
De Sainte-Amand jest jednym ogniwem w długim łańcuchu, który równie łatwo zerwać, jak i naprawić. Już wcześniej udało nam się go przerwać. Ktoś bardzo sprytnie go reperuje. Liczymy, że odkryjesz, kto to jest.
Jane ujęła dłonie Adorny i przyciągnęła ją ku sobie. – Znalazłam cię, ale zastanawiam się, dlaczego nie posłuchałaś moich poleceń, żeby nie wychodzić na dwór.
Adorna spuściła głowę, po czym zza zasłony rzęs łypnęła na ciotkę. – Wiem, że powiedziałaś mi, bym nie ufała dżentelmenom, gdy będą mówili, że chcą mi coś pokazać. Ale pan Joyce wydawał się taki miły i znał sposób odczytywania godziny z zegara słonecznego w świetle księżyca, więc pomyślałam, że ciebie by to na pewno zainteresowało.
Fitz stanął w jej obronie. – Proszę na nią nie krzyczeć, panno Higgenbothem. Chciała jak najlepiej.
Jane spojrzała na Blackburna, jakby u niego szukała wsparcia. Ten uśmiechnął się odruchowo. Prawdę powiedziawszy, ledwie słuchał, ogarnięty wspomnieniami z pola bitwy. Jego regiment znalazł się w krzyżowym ogniu. Kule świstały mu obok uszu, wokół słychać było krzyki padających żołnierzy, strzały armatnie grzmiały, niosąc wiadomość: Francuzi spodziewali się ich ofensywy.
Zerknął w górę i zauważył lekko falujący jasny sierp księżyca. Najważniejsze, że w ogóle widzi. Nie był aż tak głupi, żeby rozpaczać z powodu utraty pełnej ostrości wzroku. Przynajmniej może działać w imię pamięci tych, których poprowadził z tego kraju i stracił w niepotrzebnej wojnie na Półwyspie.
W głosie Jane zabrzmiała irytacja. – Byłabym zainteresowana określaniem godziny w świetle księżyca, gdyby tylko było to możliwe. – Machnęła ręką w stronę zegara słonecznego. – Kiedy dotarło do ciebie, że pan Joyce ma ukryte zamiary?
– Nie miał ukrytych zamiarów, chciał tylko mnie pocałować i... i... zrobić ze mną różne nieprzyzwoite rzeczy. Powiedziałam mu, żeby przestał, ale mnie nie słuchał i wtedy, i wtedy... – wyciągnęła rękę do de Sainte-Amanda, który zrobił krok nad leżącym na wznak ciałem Joyce'a i ujął jej dłoń – ... ten dżentelmen pospieszył mi z pomocą.
– To dla mnie zaszczyt – mruknął de Sainte-Amand. W jego słowach słychać było wyraźnie francuski akcent, a zapach francuskiej wody kolońskiej kalał angielskie powietrze.
– Uderzył pana Joyce'a w głowę.
Fitz zbliżył się do Joyce'a i szturchnął go. – Żyje.
– Uważałem, żeby go nie zabić. – De Sainte-Amand pełen był kontynentalnej galanterii. – Angielskie władze srożą się, gdy francuski emigrant robi krzywdę brytyjskiemu obywatelowi, bez względu na to, jak bardzo ten ostatni sobie na to zasłużył.
Jane, okazując ogromną przytomność umysłu, spojrzała na de Sainte-Amanda i odezwała się: – Chyba pana nie znam.
– Proszę mi pozwolić. – Blackburn stanął u prawego boku Jane. – Panno Jane Higgenbothem, przedstawiam pani wicehrabiego de Sainte-Amand.
– Bardzo mi miło – mruknęła Jane tonem dostojnej matrony.
Tymczasem de Sainte-Amand złapał się za pierś i zachwiał do tyłu, jakby miał atak serca. – Panna Jane Higgenbothem? Pani jest mademoiselle Jane Higgenbothem?
– Tak. – Jane przysunęła się bliżej Ransoma, chcąc uciec jak najdalej od niezrozumiałego entuzjazmu de Sainte-Amanda.
Blackburn dotknął jej. Było to zaledwie muśnięcie palcami jej ramienia, jednak wystarczyło, aby dodać jej odwagi, uświadomić, że stoi u jej boku.
Potem zaczął się zastanawiać, dlaczego tak się zachował. Wprawdzie sytuacja towarzyska była dość niezwykła, lecz nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo. Najwyraźniej jednak dziewczyna pragnęła ochrony, a on zareagował instynktownie, chociaż widzieli ich jedynie najbliżsi przyjaciele, którzy na pewno nie będą rozpowiadać plotek o jego zalotach do Jane.
– Mademoiselle, to wielki zaszczyt dla mnie! – Oślizły żabojad ujął w obie dłonie rękę Jane. – Widziałem pani pracę.
W ogrodzie zapadła cisza jak makiem zasiał.
Rzeźba. Blackburn poczuł, że przenika go groza. De Sainte-Amand widział rzeźbę.
Z przerażeniem w głosie, równym temu, które czuł Blackburn, Jane wyjąkała: – Moją... pracę?
Ale w jaki sposób de Sainte-Amand mógł widzieć posąg? To przeklęte dzieło pozostawało ukryte przed oczami większości ludzi.
De Sainte-Amand sprawiał wrażenie zdumionego zarówno zapadłą ciszą, jak i zmieszaniem Jane. – Tak. Widziałem pani wspaniały obraz.
Z ogromną ulgą Blackburn cofnął się. I wtedy przyszła mu do głowy inna możliwość, bardziej przerażająca od poprzedniej. Czyżby nie tylko go rzeźbiła, ale i malowała? Cicho wycedził pytanie: – Jaki obraz?
De Sainte-Amand westchnął w przesadnym hołdzie. – Obraz przedstawiający boskie siostry, delikatną, piękną blondynkę i panią, panno Higgenbothem, taką silną. Wyraźnie czuje się bliskość ostatecznego rozstania.
Jakikolwiek to był obraz i gdziekolwiek wisiał, nie mógł niepokoić Blackburna. – A więc obraz przedstawia pannę Higgenbothem i jej siostrę.
– Oui, widziałem, jak dorośli mężczyźni ocierali łzy z oczu na widok takiego bólu i takiej godności. – Czubkami palców de Sainte-Amand starł niewidoczną łzę. – Mademoiselle, ma pani genialne wyczucie pędzla.
– Prawda? – Adorna objęła ciotkę i oparła głowę na jej ramieniu. – Pamiętam ten obraz. Namalowała go dla mamy, ale tacie się nie podobał, więc po śmierci mamy płótno znikło.
Wszystko w de Sainte-Amandzie budziło niechęć Blackburna, toteż gdy pierwotna obawa lorda rozwiała się, jej miejsce zajęła nieufność. – Gdzie widziałeś to... genialne dzieło, milordzie? – zapytał.
Jakby dla potwierdzenia jego podejrzeń, w ciemnościach zabłysnął gładki, łobuzerski, bezczelny uśmiech de Sainte-Amanda. – Ależ tam, gdzie jego miejsce, gdzie istnieje prawdziwa cywilizacja. We Francji, milordzie, we Francji.
Blackburn widział skutki nienawiści u innych. Przeklinali, tupali, wszczynali wulgarne awantury.
Ale jego nienawiść nie doprowadzała do histerycznego zachowania. Dla niego nienawiść była jak mroźny wiatr, chłodzący emocje, wyostrzający umysł, budzący żądzę zemsty.
Francja. Ledwie de Sainte-Amand wypowiedział słowo „Francja", a już Blackburn znalazł się w szponach nienawiści. Ale nikt się nawet nie domyślił, bo bardzo uważał, by nikt tego nie dostrzegł. Jak zwykle w pełni panując nad sobą, zapytał: – Kiedy był pan we Francji, monsieur de Sainte-Amand?
– Zaledwie sześć miesięcy temu odwiedziłem moją kochaną ojczyznę.
– Żeby oglądać dzieła sztuki.
– Nie pojechałem ze względów artystycznych. – De Sainte-Amand przyłożył rękę do serca, udając żal. – Mój drogi ojciec wysłał mnie do cesarza, żebym go błagał o zwrot naszych włości. Kiedy tam byłem, zobaczyłem obraz. – I z chytrym uśmiechem dodał: – W Fontainebleau.
– W Fontainebleau – szepnęła Jane. – Jak wspaniale.
Też mi wspaniale. Jej obraz wisiał w jednym z tych domów, gdzie Napoleon zapraszał przyjaciół na polowania i zabawy. Czemu de Sainte-Amand tam był? Blackburn marzył o tym, żeby go przesłuchać, ale w draniu mogłyby się obudzić podejrzenia. Właściwie mógł nawet wykorzystać osiągnięcia artystyczne Jane, aby odwrócić uwagę Ransoma.
Obaj mogli prowadzić tę samą grę. Blackburn postanowił udać, że złapał przynętę.
Chwycił Jane za łokieć i odwrócił twarzą ku sobie.
– W jaki sposób twój obraz znalazł się we Francji, w Fontainebleau?
Księżycowy blask oświetlał jej twarz. – Twoje pytanie jest wtrącaniem się w cudze sprawy, milordzie.
– To takie proste, Blackburn – rzucił de Sainte-Amand.
Blackburn patrzył jedynie na swoją ofiarę. – Nie pana pytałem, milordzie.
De Sainte-Amand nie zwracał na niego uwagi. – Bonaparte może nie mieć ochoty mi zwrócić ziemi, ale muszę przyznać, że ma doskonały gust artystyczny.
– Szczera prawda – oświadczył z wyraźnym zadowoleniem Fitz. – Zbiera dzieła sztuki w podbijanych przez siebie krajach.
– Kraj panny Higgenbothem nie został podbity – z zimną precyzją zauważył Blackburn. – Ale może panna Higgenbothem potajemnie podziwia cesarza.
Violet westchnęła głęboko. – Ransom, natychmiast przeproś!
Jane wyrwała rękę z jego uścisku. – Obraża mnie pan, milordzie!
Nie zważając na napiętą atmosferę, Adorna wybuchnęła śmiechem. – Och, lordzie Blackburn, co to za głupstwa! Ciocia Jane nie oddała obrazu. Gdybyś znał mojego ojca...
– Adorno, to osobiste sprawy – ostrym głosem rzuciła Jane.
– Nie chciał utrzymywać cioci Jane, więc musiała... – Jane zatkała jej usta ręką i powiedziała: – Wystarczy. – Najwyraźniej cierpliwość Jane się wyczerpała. Zwarła się wzrokiem z Blackburnem i rzekła: – Nie pozwolę, lordzie Blackburn, żebyś zmuszał ją do odpowiedzi na pytania, nie dopuszczę też, żeby Adorna z własnej woli udzielała informacji o moich obrazach i mojej sytuacji. To nie pańska sprawa.
Cisza zapadła, kiedy Ransom wbił wzrok w Jane. Próbowała dyktować mu warunki. A jednak rozbudziła w nim ciekawość.
– Mademoiselle, przykro mi. – De Sainte-Amand pochylił się nad dłonią Jane i puścił ją z tak wyraźną niechęcią, że Blackburn miał ochotę rozkwasić mu tę uśmiechniętą twarz żabojada. – Nie wspomniałbym o pani wspaniałym obrazie, gdybym przypuszczał, że sprawię tym tyle kłopotu.
Kłopotu? Czy tym właśnie jestem dla Jane? Kłopotem? – pomyślał Blackburn.
– Nic się nie stało – odparła Jane.
Głos jej trochę drżał. Może ze zmartwienia, że dowiedział się o skąpstwie jej szwagra. Czemu jednak miałaby się czuć nieswojo z tego powodu? Większość znanych mu kobiet wykorzystałaby to jako bicz na jego głowę. Może jednak Jane była sprytniejsza, niż sądził, bowiem jej powściągliwość obudziła w nim poczucie odpowiedzialności, jakiego na pewno nie wzbudziłyby utyskiwania.
– Kierowała mną jedynie chęć powiedzenia pani, jak wielką przyjemność sprawiło mi pani mistrzostwo. – Słowa de Sainte-Amanda zabrzmiały wyjątkowo szczerze.
– Dziękuję. Cieszę się, że ktoś... – głos Jane załamał się – ... że dostrzegł pan uczucia, które przelałam na płótno.
Adorna wyciągnęła ze swojej torebki chusteczkę i podała ją Jane.
Zmieszany Blackburn przyglądał się tej scenie. Jane była bliska łez. Ale dlaczego? Jedenaście lat temu nie uroniła ani jednej łzy. Ani na sali balowej Susan. Ani w jego gabinecie. W najbardziej żenującej sytuacji okazała niezwykły hart ducha. Czemu zwyczajny komplement skłonił ją do płaczu?
Wyraźnie było widać, że Jane jest poruszona. Adorna przytuliła ją mocniej do siebie. Violet położyła jej dłoń na ramieniu. Fitz chrząknął z zakłopotaniem.
Ktoś musiał wziąć sprawy w swoje ręce, zanim ta scena przerodzi się w bagno lepkich emocji. – Powinniśmy wracać na salę balową. – Blackburn zauważył, że jego słowa zabrzmiały nieco pompatycznie.
Twarz de Sainte-Amanda znów rozbłysła w uśmiechu, pogardliwym tym razem.
– Musimy się zachowywać tak, jakbyśmy naszą małą grupką chcieli się ochłodzić i wybrali się na spacer po ogrodzie – ciągnął Blackburn. – Wobec tylu opiekunów Adorna będzie wolna od plotek.
– A co z panem Joyce? – zapytała Violet.
– Przyślę paru służących, żeby go podnieśli i wsadzili do powozu. – Blackburn nawet nie rzucił okiem w stronę Joyce'a. – Fitz, czy weźmiesz na siebie trud odradzenia panu Joyce dalszego nagabywania panny Morant?
Fitz uśmiechnął się z całym wdziękiem wiecznego rozpustnika. – Z największą radością. Sądzę, że najlepiej będzie odwiedzić go jutro.
Kiedy całą grupą zmierzali do salonu, Blackburn przyłapał się na rozważaniach o Fitzie. Przyszło mu do głowy, że jego przyjaciel, gdyby tylko zechciał, mógłby zostać wynajęty przez każdego, do każdej roboty.
De Sainte-Amand przysunął się do Jane. – Kto uczy pannę Morant francuskiego?
– Nazywa się monsieur Chasseur. – Ku ogromnej uldze Ransoma głos Jane brzmiał spokojnie, normalnie. – Jest lepszym nauczycielem, niżby to wynikało z umiejętności demonstrowanych przez Adornę.
– Ach, Pierre Chasseur, znam go – rzeki uprzejmie de Sainte-Amand. – Przyjemny młody człowiek. Jest emigrantem, podobnie jak ja, ale oczywiście nie należy do arystokracji.
Jego arogancja poruszyła Blackburna. Kim w końcu był ten de Sainte-Amand? Jakimś Francuzikiem, roztaczającym wokół siebie atmosferę wyższości i lekki zapach czosnku.
Gdy Blackburn wchodził po schodach na taras, zbliżyła się do niego Violet. Ledwie słyszalnym głosem wyszeptała: – Jane go sprzedała.
Przystanął, a Violet zatrzymała się razem z nim. – Żeby mieć pieniądze na utrzymanie?
– Tak. – Patrzyła na Jane wspinającą się po schodach. – Pan Morant żałował jej każdego grosza.
– To mnie nie zaskakuje. Morant ma opinię oszusta i pyszałka. Staram się trzymać od niego z daleka. – Pojawiała się szansa poznania prawdy o warunkach życia Jane. – Ale to wstyd, żeby panna Higgenbothem obciążała cię swoim nieszczęściem.
– Obciążała mnie? – Z pięściami opartymi na biodrach, Violet omiotła go wzrokiem. – Pewnego dnia Tarlin przyłapał ją patrzącą z tęsknotą na komplet nowych ołówków. Robiła dobrą minę do złej gry, ale nie ulegało wątpliwości, że pan Morant ją skrzywdził.
– Skrzywdził ją? Była posiniaczona?
– Nie, jedynie fatalnie ubrana i chuda, a na rękach miała odciski.
Kiedy Violet westchnęła, Blackburn zrozumiał, że oto następna kobieta jest bliska łez. Coś musiało być tej nocy w powietrzu. – Nadal jednak nie wydaje mi się prawdopodobne, aby Angielka sprzedała swój obraz temu parweniuszowi Bonaparte – powiedział.
– Nie sądzę, żeby osobiście sprzedała obraz cesarzowi – w miarę wypowiadania słów głos Violet stawał się coraz mocniejszy. – Chyba za długo pracujesz w ministerstwie, skoro dopatrujesz się zdrady w Jane. Kiedy była dziewczynką, chciała pojechać na kontynent. Chciała mieszkać w Rzymie, na poddaszu i utrzymywać się ze swojej sztuki.
Roześmiał się. – Czyste szaleństwo.
– Być może. Może jednak byłoby to lepsze życie, niż to, które stało się jej udziałem.
I znów się pojawiło poczucie winy.
– Prawdopodobnie Jane sprzedała płótno jednemu z agentów Napoleona, albo jakiemuś kolekcjonerowi, potrafiącemu na pierwszy rzut oka poznać dobry obraz. A jej prace są bardzo dobre, Ransom. Musisz sam to przyznać.
– Ja muszę to przyznać?
Violet już miała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła.
– Wydaje mi się, że nadal żywisz urazę z powodu tamtej rzeźby, a przecież Jane zapłaciła już za swój błąd.
– Chcesz, żebym się nad nią użalał?
– Współczucie w wykonaniu wielkiego lorda Blackburn? – Violet zaśmiała się krótko, z goryczą. – Ależ jestem głupia. Oczywiście, że to niemożliwe.
Odsunęła się, ale Blackburn tego nie zauważył. Patrzył na sylwetkę Jane, rysującą się we wpadającym przez drzwi świetle.
A więc dziewczyna cierpiała ubóstwo. Ale teraz! Jej jedwabna suknia uszyta była według najnowszej mody. Spódnica, łagodnie spływająca ze szczupłych bioder wyszła spod ręki mistrza. To prawda, osłaniała się skromnie szalem, ale był to szal z belgijskiej koronki. Albo więc bardzo dużo zarabiała na swoich obrazach, w co nie pozwalała mu uwierzyć jego duma, albo też zapłacił ktoś inny. Kto? I dlaczego?
De Sainte-Amand podszedł ku niej i zaczął coś szeptać. Potrząsnęła przecząco głową, ale Francuz wyraźnie nalegał, wciskając coś w jej dłoń. Zerknęła w dół – Blackburn pomyślał, że wygląda to na skrawek papieru – po czym próbowała to oddać. Ale de Sainte-Amand nalegał, zaciskając palce na jej ręce, więc poddała się i wsunęła świstek do torebki. Po czym, jakby nic się nie zdarzyło, odezwała się:
– Wchodząc powinniśmy sprawiać wrażenie, jakbyśmy byli na miłym spacerze. – Miała w swojej postawie coś z Wellingtona. – Adorno, niech ci się przyjrzę. Nie, nie wyglądasz źle po swoich przejściach. A teraz proszę wszystkich o uśmiech.
De Sainte-Amand otworzył drzwi, zza których buchnął gwar muzyki i śmiechu.
Jane wkroczyła do środka z wyrazem takiej radości na twarzy, że z pewnością wszyscy dali się nabrać. Za nią weszła Adorna i Violet.
Blackburn pokonał schody, zanim de Sainte-Amand puścił drzwi. Uśmiechając się do Francuza, rzucił: – Miło z twojej strony.
Wewnątrz omal go nie powalił żar i woń potu ciał. Setki par oczu śledziły każdy ich ruch, szukając rozrywki, czekając na skandal.
Z pomocą Jane zapewni im skandal.
– Cudowny wieczór – odezwał się głośno, aby jego głos dotarł w najodleglejszy kąt sali balowej. – Przyjemna przechadzka w miłym towarzystwie.
– Adorno, zobacz, nadciąga cały kontyngent dżentelmenów – dodała Jane.
– Nie ulega wątpliwości, że szukają pani, panno Morant. – Fitz z niechęcią wydął wargi. – A niech ich!
Panna Morant wzięła oddech, który poruszył jej pierś, a dżentelmeni, nie wyłączając Fitza i de Sainte-Amanda, zapatrzyli się na nią z głupawym wyrazem twarzy.
Blackburn nie mógł tego pojąć. Owszem, zarówno piersi, jak i cała reszta panny Morant tchnęły zmysłowością, była to jednak zmysłowość oczywista, jaskrawa. Wolał kobiety, które kryły pod ubraniem długość swoich nóg. Które panowały nad wyrazem twarzy, żeby zamaskować swoją wrażliwość. Które zachowywały się tak, jakby żar nie palił ich dusz.
Na przykład Jane.
Nie mógł uwierzyć, że coś takiego przyszło mu do głowy!
Zręczny myśliwy zauważył maskaradę i przeprowadził podświadome śledztwo, prowadzące do odkrycia tajnych skarbów Jane. Jej nogi były dłuższe niż nogi jakiejkolwiek kobiety. Tylko głupiec grymasiłby na nogi, które mogłyby go opleść, gdy będzie wdzierał się głęboko.
Blackburn nie był głupcem. Wykrzywił szyderczo usta. Może jednak był głupi, skoro przywoływał w pamięci długość jej nóg, smak jej ust i pragnął jej bardziej, niżby to wynikało z planów jego gry.
Jeśli jednak zamierzał wywołać skandal i udawać zaloty, maskując w ten sposób swoje polowanie na zdrajcę, mógł skorzystać z przyjemnych aspektów tego przedsięwzięcia.
Otaczał ich tłum mężczyzn, walczących o miejsce jak najbliżej panny Morant. Jane zesztywniała, a Blackburn celowo przesunął się w jej stronę. Zawsze kiedy znajdowała się blisko niego, jej zapach drażnił mu nozdrza. Wbrew swoim zaprzeczeniom doskonale pamiętał delikatny ziołowy aromat na gorącej skórze, który cofał go w czasie, do jego gabinetu.
Położył dłoń na jej plecach.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi ze zdziwienia, zielonymi oczami.
Tak samo wyglądały jej oczy tamtego ranka, wiele lat temu. Ogromne. Zaskoczone. Niepewne, przestraszone, a w końcu pełne uczucia.
– Blackburn!
Wyrwany z mimowolnych marzeń znalazł się twarzą w twarz z uśmiechniętym, spoconym Athowe'em.
– Kto by się spodziewał, że taki człowiek jak ty raczy ponownie wprowadzić pannę Higgenbothem do towarzystwa! – Athowe, mijając Blackburna, wyciągnął rękę do Jane. – Panno Higgenbothem, wszędzie bym panią rozpoznał.
Wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę. Athowe miał donośny głos, a nazwisko Higgenbothem zwracało uwagę. Nadzieje Jane na zachowanie anonimowości rozwiały się. Blackburn cieszył się z sukcesu swojego planu, ale jednocześnie denerwowało go niepożądane zainteresowanie.
Jane pozwoliła temu wstrętnemu człowiekowi pocałować się w rękę, po czym cofnęła ją. – Miło pana znów widzieć, lordzie Athowe. Dużo czasu upłynęło.
Proste słowa. Grzeczne. Bardziej uprzejme niż jakakolwiek uwaga, którą raczyła zaszczycić jego, Blackburna. Ransom omiótł spojrzeniem dobrze skrojone ubranie Athowe'a i z trudem powstrzymał się przed zadaniem pytania o nazwisko krawca i o to, czy nadal nosi buty, pozwalające na ucieczkę na widok zbliżających się kłopotów.
– Rzeczywiście, wiele czasu minęło – serdecznie powiedział Athowe. – Dziś wieczorem powinniśmy zatańczyć, tak jak tańczyliśmy tyle lat temu.
– Dziękuję lordzie Athowe, ale już nie tańczę. Teraz jestem opiekunką.
– Opiekunką. – Wybuchnął głośnym śmiechem. – Żartujesz chyba, pani. Córka świętej pamięci wicehrabiego Bavridge nie może się zniżyć do roli opiekunki.
Goście Susan przybliżyli się, zwabieni pierwszymi oznakami awantury i Blackburn posłyszał komentarz jakiejś ciekawskiej matrony: – Córka wicehrabiego Bavridge? O mój Boże. Chyba nie tamta córka!
Jane skubała frędzle przy swoim szalu.
– Zobacz, Athowe, do czego doprowadziłeś! – Frederica, lady Athowe przedarła się przez tłum. Była, jak zwykle, ślicznie ubrana i uczesana, lecz Blackburnowi przywodziła na myśl smukłego, egipskiego skorpiona, o gładkim pancerzu i śmiercionośnym żądle. – Wprawiłeś w zakłopotanie pannę Higgenbothem. Pannę Jane Higgenbothem. – Jadowite spojrzenie Frederiki spoczęło na Blackburnie. – Jakże miło, lordzie Blackburn, spotkać pana razem z Jane – zwróciła się do niego pełnym zadowolenia głosem. – Co za niespodzianka, po tylu latach.
Blackburn mógłby przysiąc, że poczuł ciepło rumieńca Jane, który ogarnął ją całą.
Athowe miotał się bezradnie, niezdolny do panowania nad swoją żoną, tak samo jak niezdolny był do czegokolwiek w życiu.
Nikt jednak nie miał prawa używać Blackburna jako narzędzia zemsty, a już zwłaszcza nie dawna Frederica Harpum. Poczekał, aż ucichły chichoty i ostrym, autorytatywnym tonem rzekł: – Nikt nie będzie kwestionował mojej decyzji towarzyszenia uroczej pannie Higgenbothem.
Wszystkie szczęki opadły jednocześnie, zapewniając lordowi widok wielu szeroko otwartych ust.
Fitz był równie zaskoczony jak inni. – Dobry Boże, Blackburn, zdajesz sobie sprawę z tego, co powiedziałeś?
– Owszem. – Blackburn tak długo wpatrywał się we Frederikę, aż się zaczerwieniła, po czym, przekrzykując rosnący gwar, oświadczył głośno: – Nie wiem jednak, czy pani wie, co zrobiła. Przyznając, że pamięta pani tak dawne wydarzenia, lady Athowe, w nieciekawy sposób zdradziła pani swój wiek.
Frederica nadal się uśmiechała, ale usta miała zaciśnięte tak mocno, że rysowały się na jej obliczu cienką, czerwoną kreską pomiędzy nosem a brodą. – Nasz wiek, lordzie Blackburn. A może powinnam powiedzieć: Figgy?
Jedną obraźliwą uwagą Frederica wprawiła Blackburna w stan prawdziwej furii. Naturalnie niczego po sobie nie okazał. Spokojnie odczekał, aż opadnie śmiech, wywołany stwierdzeniem Frederiki, aby skomentować: – Moi przyjaciele mówią na mnie Ransom albo Blackburn. Pani może się do mnie zwracać „milordzie".
– Co tu się dzieje? – rozległ się glos Susan. Kiedy szła, na jej głowie podskakiwały różowe pióra, zdobiące włosy. – Sprawiasz jakieś kłopoty, Freddie?
Oczy Frederiki rozbłysły na dźwięk tego zdrobnienia, ale nie odważyła się zaprotestować.
Jednym rzutem oka Susan ogarnęła całą scenę. – Freddie, ostatnim razem powiedziałam ci wyraźnie, co się stanie, jeśli wywołasz skandal, w który uwikłany zostanie ktoś z mojej rodziny. Athowe, lepiej zabierz ją do domu.
Athowe chwycił Frederikę za ramię i pociągnął. Zachwiała się do tyłu. Tłum rozstąpił się pod władczym spojrzeniem Susan. Mężczyźni otaczający Adornę zbili się w gromadkę, czekając, aż odejdzie od boku Jane. Susan zwróciła się do Violet: – Lord Tarlin cię szuka.
Violet zawahała się, wyraźnie zmartwiona perspektywą pozostawienia Jane z Blackburnem, ale Susan popchnęła ją lekko. – Od czasu do czasu będziesz musiała zostawić pannę Higgenbothem samą z Ransomem, a przecież tutaj nic się nie może wydarzyć.
Susan wiedziała. Starsza siostra rozpoznała oznaki jego gniewu, ale z jakiegoś powodu zdecydowała się pozostawić Jane pod jego czułą opieką.
A on nie był czuły.
Powoli, celowo, wsunął palce pod szal Jane i przesunął po jej nagim ramieniu. Zobaczył, że przełknęła nerwowo ślinę w chwili, gdy poczuła jego dotyk, a gdy jego dłoń powędrowała w dół, w stronę łokcia, Jane niemal przestała oddychać.
Tak, była świadoma jego obecności, skrępowana wspomnieniami, podobnie jak on. Zresztą nawet jeśli nie była, niedługo i tak stworzy nowe wspomnienia, które zagoszczą w jej głowie.
Wiedział, że zafascynowane oczy wszystkich obecnych w salonie przywarły do niego i jego wybranki. Przywołał na wargi czuły, lekko rozbawiony uśmiech, pochylił się nad nią i cicho mruknął: – Nikt cię nie pozna. Nikt sobie nie przypomni tamtego katastrofalnego wieczoru. A ja na pewno nie rozliczę się z tobą za wszystkie kłopoty, jakich mi przysporzyłaś.
Patrzyła na niego spokojnie, dobrze ukrywając emocje. Gdyby jej nie trzymał, mógłby sądzić, że pozostała niewrażliwa na jego gniew. Ale czuł, że twarde mięśnie jej ramion naprężają się pod wpływem jego palącej groźby.
– Pilnuj się dobrze, moja droga Jane. – Wzdrygnęła się, słysząc po raz pierwszy swoje imię wypowiedziane przez Blackburna. – Teraz bowiem nie widzę żadnego powodu, aby nie przekształcić plotek w rzeczywistość i nie wziąć cię do łóżka.
– Nie zapraszałam cię. – Jej odpowiedź pełna była rozpaczy i niechęci.
Poczuł smak wyzwania i zmieszanie. – Przekonam cię.
– Nie. Drugi raz nie będę taka głupia.
– Gdyby to miał być zakład, nie radziłbym ci go przyjmować, Jane. – Puścił ją i skłonił się z wszelkimi oznakami szacunku. – Oglądaj się za siebie, Jane. Będę tam.
O trzeciej nad ranem Fitz oparł się o framugę drzwi skromnego domu i zdjął buty, nie przejmując się pokrywającą schody sadzą, która niewątpliwie brudziła jego białe skarpetki. Wyjął klucz i usiłował go wsadzić do dziurki, ale na przeklętej ulicy panowały egipskie ciemności, zaś szumiące w głowie wino dodatkowo utrudniało manewry. Żelazo zgrzytało, dopóki nie trafił kluczem do dziurki. Chociaż bardzo się starał zachowywać cicho, przy przekręcaniu klucza coś szczęknęło w zamku. Wstrzymując oddech, otworzył drzwi. Na pewno spała.
Zawołała go jednak. – Gerald? Synu, jak było na balu?
Nadal nie spała. A to oznaczało, że cierpiała z bólu. Z rozpaczą popatrzył w głąb mrocznego pokoju. Gdyby tylko miał dość pieniędzy, żeby...
– Synu?
– Było wspaniale, mamo. – Zapalił jedną z bezcennych świeczek i powędrował do jej prowizorycznej sypialni.
– Lady Goodridge jak co roku wydała galowy bal, na którym byli wszyscy.
Kiedy blask płomienia oświetlił twarz matki, Fitz mógł dostrzec przedwczesne, wywołane cierpieniem, zmarszczki. Oddychała z trudem: widział falowanie kołdry ponad kruchym ciałem. Widział słabe dłonie, ściskające książkę, którą czytała, dopóki nie zgasła świeca, stojąca koło łóżka. Widział też ogromną miłość matki dla niego, bijącą ze starej, bladej twarzy i podniecenie, z jakim czekała na najświeższe plotki o dawnych przyjaciołach. Oczywiście spełnił jej oczekiwania, siadając wygodnie na krześle koło łóżka i opowiadając historie o debiutantkach i starych rozpustnikach. Zakończył informacją: – Blackburn również spotkał swoje przeznaczenie dziś wieczorem. Pamiętasz tamten skandal, sprzed dziesięciu lat, z panienką, która tak zakochała się w Blackburnie, że wyrzeźbiła jego posąg?
Matka zachichotała, czego Fitz nie słyszał od wielu tygodni. – Jakże mogłabym zapomnieć?
– No więc dziewczyna jest znowu w Londynie jako opiekunka debiutantki i Blackburn towarzyszył jej na sali balowej, a potem w ogrodzie, naturalnie w towarzystwie. Moim zdaniem jest oczarowany.
– I co mówi? – trafnie zapytała pani Fitzgerald.
Fitz pochylił się bliżej i postukał się w czubek nosa. – Bronił panny Higgenbothem, kiedy została zaatakowana przez lady Athowe.
– Ciekawe. – Matka w zamyśleniu przesunęła powykręcane palce po kołdrze. – Ciekawe, czy zrobił to, żeby ochronić pannę Higgenbothem, czy też rozzłościć lady Athowe.
Fitz uśmiechnął się do matki. Ta córka angielskiego barona poślubiła młodego Irlandczyka z miłości i nigdy tego nie żałowała. Tak przynajmniej utrzymywała. I chociaż na co dzień nie obracała się w kręgu śmietanki towarzyskiej, jej głęboka znajomość ludzkich zachowań niejeden raz uchroniła go przed nieszczęściem. – Moim zdaniem żeby chronić pannę Higgenbothem. Jane nie jest co prawda pierwszej młodości, ale Blackburn nigdy wcześniej nie zwracał najmniejszej uwagi na Frederikę.
– Na pewno masz rację. – Przyglądała mu się uważnie w słabym świetle świecy. – A jak ty spędziłeś wieczór?
– Bardzo dobrze. Kręciłem się wokół najlepszej partii.
Zagryzła wargi. Wyciągnęła do niego rękę i rzekła: – Nie musisz tego robić. Świetnie dajemy sobie radę, prawda?
Patrzył na nią, na jej piękne oczy, jakby za duże w drobnej twarzy, i zastanawiał się, jak mogła zadawać takie pytanie, leżąc w tej norze, pod opieką jednej, dochodzącej służącej. Maskując swoją gorycz, uśmiechnął się żywo. – Masz rację, ale chciałbym, żebyśmy mogli mieszkać w lepszych warunkach.
– Czy śliczna panna Morant chwyciła cię za serce? Musi być bardzo młoda i niewinna.
– A ja jestem stary rozpustnik – przekomarzał się.
Roześmiała się, ale przerwał jej atak kaszlu. Odrzuciła książkę i chwyciła chusteczkę, którą przyłożyła do ust.
W niczym nie mógł jej pomóc, ale zerwał się na nogi i otoczył matkę ramionami, podtrzymując ją, dopóki kaszel nie ustał.
Boże, jakże tego nienawidził! Przez całe życie był lekkomyślnym, głupim chłopcem, szukającym rozrywek i przygód. A teraz zły los złapał w swoje szpony jego najdroższą matkę, musiał więc znaleźć sposób, żeby ją zabrać gdzieś daleko stąd, gdzie świeci słońce.
Był na to sposób. Inny niż poślubienie bogatej dziedziczki. A on nie miał przecież ani zasad moralnych ani honoru. Nie powinien więc się bać tego rozwiązania.
– Już mi lepiej. – Głos pani Fitzgerald był ochrypły i drżący.
Zerknął na trzymaną przez nią chusteczkę. Nie było na niej śladów krwi, dzięki Bogu. Jeszcze nie było.
Ostrożnie opuścił ją na poduszki i przekazał zaproszenie, które otrzymał niespełna godzinę wcześniej.
– Lady Goodridge pytała, czy nie zechciałabyś jej odwiedzić w Goodridge Manor. Jest tam bardzo ładnie. Świeże powietrze dobrze by ci zrobiło.
– Oczywiście. A potem zrewanżuję się, zapraszając ją tutaj? – Odwróciła głowę w jego stronę i uśmiechnęła się, łagodząc jad stwierdzenia. – Nie chcę litości. Wiesz o tym, Geraldzie.
– Mamo, lady Goodridge jest naprawdę bardzo poczciwa.
– I trudna, bogata, mająca wspaniałych przodków. Dobrze o tym pamiętać, synu.
– Jest samotna – rzekł bez osłonek.
– Wiesz o tym?
– Czasami nietrudno jest rozszyfrować uczucia kobiety.
– Jesteś taki sam, jak twój ojciec. – Uścisnął jej dłoń, która przesunęła się w jego stronę. – Czarujący.
Nie miał szans, żeby wygrać z jej żelazną wolą, ale musiał jeszcze raz spróbować. – Pojedziesz więc.
– Nie pojadę. – Szybko zmieniając temat, rzuciła: Kiedy wróciłeś do domu, kulałeś.
– Po tańcu z panną Morant.
– Masz jeszcze świeżą ranę. Nie powinieneś tańczyć na tej nodze.
– Czy kiedykolwiek robiłem to, co powinienem? – Wziął do ręki książkę i z udawanym zainteresowaniem przyjrzał się jej grzbietowi. – O, „Robinson Cruzoe". Czy to ta twoja atrakcyjna partia? Poczytać ci?
– Martwią mnie twoje plany. – W jej głosie pojawiła się nuta rozdrażnienia.
Zauważył to. Była zmęczona. Odezwał się uspokajająco: – Nie martw się, mamo. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Gdzie skończyłaś czytać?
Czytał, dopóki głowa nie opadła jej na poduszki. Powoli wyciszył głos. Zamyślony patrzył na śpiącą matkę.
Po śmierci ojca okazało się, że dochody z posiadłości są bliskie zera, toteż pani Fitzgerald zastawiła majątek, żeby wysłać Fitza do Oksfordu, a sobie zapewnić skromną rentę, jak to określiła, do końca swoich dni.
W tej sytuacji dobry syn przyłożyłby się do książek i znalazł sobie posadę jako sekretarz jakiegoś bogatego lorda.
Fitz nie był dobrym synem. Zdawał sobie z tego sprawę, pomimo zaprzeczeń pani Fitzgerald. Nie miał zapału do nauki, za to powoli wkradał się w szeregi angielskiej śmietanki towarzyskiej. Aż do chwili, gdy pani Fitzgerald zmuszona była mu powiedzieć, że są zrujnowani. Ostatnie grosze wydali na wykupienie patentu oficera kawalerii dla Fitza.
Okazał się doskonałym żołnierzem, na Półwyspie zdobywał ziemie dla Anglików nawet tam, gdzie zdawało się to niemożliwe. Wkrótce dostrzegła go generalicja i Fitz znalazł się przed obliczem trzęsącego się starca, który zaproponował mu pracę. Fitz miał zbierać informacje dla angielskiego wywiadu. Szpiegowanie było niebezpieczne i gdyby Fitza przyłapano, jako angielski oficer zostałby zabity.
– Dlaczego miałbym ryzykować głową? – zapytał śmiało Fitz.
– Dla chwały naszego kraju.
– Moja matka nie wyżywi się chwałą, kiedy zostanę zabity.
Zaczął więc pracować na zlecenia, za każde wykonane zadanie otrzymując zapłatę. A że znał niesolidność ministerstwa, pilnował, aby pieniądze wypłacano mu natychmiast po robocie. Pieniądze wędrowały do jego matki, która pisała żarliwe listy na temat jego szczodrości. Te listy mobilizowały go do podejmowania się coraz bardziej niebezpiecznych misji.
No, Blackburn by tego nie pochwalał, ale Blackburn był starym zrzędą. Tymczasem Fitz potrzebował pieniędzy i gdyby nie noga...
Przygnębiony, potarł ranę. Tak, oboje z matką stanowili doskonałą parę: ona opanowana przez wyniszczającą chorobę, on inwalida, który już nigdy nie będzie mógł robić tego, co kiedyś tak dobrze potrafił. .
Nie było sensu ukrywać prawdy. Bez względu na krytykę matki, powinien jak najszybciej złowić jakąś bogatą partię. Tylko do tego się jeszcze nadawał – żeby zalecać się do kobiety, oczarować ją i skłonić do ślubu. Upatrzył już sobie ofiarę i wiedział, że wkrótce ją upoluje. Uczciwie czy podstępem, ale ją zdobędzie.
Musiał jednak przyznać, że francuska propozycja wyglądała kusząco. Bardzo, bardzo kusząco.
Jedenaście lat wcześniej...
Kiedy Jane wchodziła po schodach, promienie porannego słońca przebiły się przez mgłę. Uniosła uchwyt kołatki w kształcie lwiej głowy i puściła ją. Uderzenie było równie głośne jak bicie jej serca, ale nie pozwoliła sobie na nerwowe wzdrygnięcie, czekając z oczami wbitymi w ciemnozielone drzwi.
Kiedy lokaj otworzył drzwi, spojrzała z góry na jego łysinę. – Chciałabym się widzieć z lordem Blackburnem – oświadczyła.
– Z lordem Blackburnem? – Szybko ocenił jej suknię i dodatki. Miała na sobie najlepszą suknię, najmodniejszy kapelusz z piórami i swoje najelegantsze rękawiczki. Na ramieniu miała przewieszoną torebkę, a w dłoni trzymała koronkową chusteczkę. Nie było wątpliwości, jak się prezentuje. Ale wiedziała, że damy nigdy nie odwiedzają dżentelmenów. A już na pewno nigdy same!
Lokaj rozglądał się, wypatrując pojazdu, którym przyjechała. Nie było go. Wynajętą lektykę odprawiła zaraz po przybyciu na miejsce.
– Tak, z lordem Blackburnem. To jego siedziba, nieprawdaż?
– Lord nie przyjmuje gości. Gdyby zechciała pani pozostawić swoją wizytówkę...
Jane odepchnęła go i wkroczyła do holu.
– Panienko! – Lokaj ruszył za nią. – Nie można wchodzić.
– Już weszłam – z nieodpartą logiką zauważyła Jane. – I zamierzam zobaczyć się z lordem Blackburnem.
Podczas gdy lokaj sapał z niezadowoleniem, Jane szybko rozejrzała się dookoła. Rezydencja Blackburna zaćmiewała dość zaniedbany dom, który wraz z Melbą wynajęły na okres sezonu balowego. Schody błyszczały od góry do dołu, dając świadectwo skuteczności woskowania. Na podłodze stał chiński wazon z czasów jakiejś dawno wymarłej dynastii, pełen różnobarwnych pawich piór, połyskujących błękitem, fioletem i złotem. Stopy Jane grzęzły w puszystym dywanie. Wszystko w tym domu świadczyło o zamożności, elegancji i szlachetnym pochodzeniu.
Ona miała tylko pochodzenie. Prawdę mówiąc, nieskalane pochodzenie, ale nie uchroniło jej przed niesławą.
Naturalnie obie z Melbą miały wyjechać z Londynu. Melba nie czuła się dobrze, a Jane zhańbiła je, nie było więc powodu, aby zostać. Lecz w ciągu tygodnia, jaki upłynął od owego nieszczęsnego przyjęcia u lady Goodridge Jane odtwarzała w pamięci chwilę, gdy zobaczyła Frederikę Harpum, wskazującą na rzeźbę i oświadczającą: – A oto dzieło panny Jane Higgenbothem.
Czuła wówczas żar wściekłości Blackburna.
I słyszała śmiech.
Tłum przestał rechotać dopiero wówczas, gdy Melba zemdlała i to też tylko po to, żeby zgromadzić się dookoła i szeptać z okrutną ciekawością, podczas gdy Jane organizowała przewóz siostry do domu. Nie wiadomo, jak by Jane sobie poradziła, gdyby nie lady Goodridge. Lord Athowe zniknął, a lord Blackburn także nie służył pomocą.
Ale w nocy, podczas czuwania przy zlanej potem Melbie, Jane przemyślała całą sprawę. Ogrom złości Blackburna dotknął ją do głębi serca i w ciemnościach nocy postanowiła pójść do niego i wyjaśnić, dlaczego swoim skromnym talentem chciała oddać hołd jego doskonałości.
Postanowiła spróbować zmniejszyć rozmiary nieszczęścia, choćby ze względu na siostrę.
Lokaj zajął pozycję obronną pod pomalowanymi na biało drzwiami. – Tam nie można wchodzić.
Żałosny człowieczek i niezbyt bystry, osądziła Jane. Z wyrazem zimnej pewności siebie odepchnęła go na bok, otworzyła drzwi i weszła do środka.
Poznała, że trafiła do właściwego pokoju, kiedy usłyszała głos. – Co tutaj robisz?
Słońce świeciło przez drzwi balkonowe, wychodzące na mały ogródek. Wzdłuż ścian stały półki pełne książek, ciekawie rozmieszczone rzeźby i obrazy.
Jane widziała tylko Blackburna.
Ten człowiek, będący najdoskonalszym dziełem Boga, siedział przed kominkiem, w fotelu z wysokim oparciem. Krzywił swoje cudowne usta. Przeszywał ją gorącym spojrzeniem niebieskich oczu, które tym razem pełne były pogardy. Miał rozpiętą koszulę, odpięty kołnierzyk i ściągnięty krawat. Na znajdującym się obok Blackburna stoliku stała parująca filiżanka. Lord trzymał w ręce książkę. Sprawiał wrażenie, jakby zamierzał szybko jej się pozbyć i powrócić do lektury.
I mógł to zrobić, ale dopiero wtedy, gdy powie to, co miała do powiedzenia.
Ale była tu z nim, sama, mogła bez przeszkód wbić w niego wzrok – o niczym więcej nie śmiała nawet marzyć.
Wychylił się z fotela. – McMenemy, dlaczego ją wpuściłeś?
– Nalegała, milordzie, i nie byłem w stanie jej przeszkodzić.
Lord Blackburn rzekł cicho: – Będę więc musiał zatrudnić lokaja, który potrafi zatrzymać nieproszonych gości. Możesz odejść.
– Tak, milordzie. – McMenemy miał zduszony głos. Obcasy wyglansowanych butów stukały na drewnianej podłodze, kiedy wychodził, zamykając za sobą drzwi.
– Idiota. – Blackburn energicznie zerwał się na nogi i podszedł do niedokładnie zamkniętych drzwi. – Jestem otoczony idiotami.
Gdy przechodził obok Jane, dziewczyna złapała go za ramię. – To nieważne. – Spojrzał na jej rękę z taką pogardą, że pospiesznie cofnęła dłoń i rzuciła: – Nie zabawię tu długo.
– Masz rację.
– Przyszłam, żeby ci powiedzieć... żeby spróbować wyjaśnić...
– Czy nie dosyć już powiedziano o tobie i o mnie w ubiegłym tygodniu? ~ zapytał krótko. – Gdzie twoja siostra?
– W domu.
– Nadal jest zbyt chora, żeby się tobą zająć?
– Czuje się już lepiej, dziękuję za zainteresowanie.
– Dziękuję za zainteresowanie – przedrzeźniał ją ze złością. – Jesteś tu sama. Bez przyzwoitki. Próbujesz mnie uwikłać w kompromitującą sytuację.
Przerażona zachwiała się, a jej torebka zakołysała się na ramieniu. – Nie!
– Czemu nie? Mogę się założyć, że Athowe nie zaoferował ci pomocy.
– Nie widziałyśmy lorda Athowe od czasu balu u lady Goodridge – powiedziała. Nie miało to żadnego znaczenia. Nie miała zamiaru wyjść za niego. Jednak doskonale umiała rozpoznać nielojalność; Athowe nie odważył się nawet napisać listu z pytaniem o zdrowie Melby, aby nie skalać swojego nazwiska.
– Co za niespodzianka! Wiecznie niestały Athowe cię porzucił. – Jego szyderstwo nie było wymierzone w nią, lecz w lorda Athowe. Potem jednak znów skupił się na niej. – A więc jestem twoją jedyną nadzieją. Ślub ze mną pomoże ci odzyskać utraconą reputację.
Wyprostowała plecy i spojrzała na niego z pretensją, że tak błędnie zinterpretował jej postępowanie. – Nawet mi to nie przyszło do głowy. Nie jestem taka podstępna, milordzie i mogę cię zapewnić, że nie przyprowadziłam ze sobą nikogo, kto mógłby nas przyłapać sam na sam.
Ujął w dłoń jej brodę, uniósł do góry i przyjrzał się badawczo twarzy. Wyraźnie zadowoliło go, co zobaczył, bo powiedział: – Świetnie, bo nic dobrego by ci to nie przyniosło. Ożenię się tylko z własnej woli, nawet gdyby to miało zniszczyć nas oboje. Twoja siostra nie wie, że tu jesteś.
Poczuła wyrzuty sumienia i odwróciła głowę.
– I nie nauczyła cię właściwego zachowania.
Na takie posądzenie Jane krzyknęła: – Nauczyła! Prawdziwa dama nigdy nie odwiedza samotnego mężczyzny w jego domu. Wiele razy mi to powtarzała.
– Ale nie słuchasz jej.
– Moja reputacja została już zniszczona. Co gorszego może mnie spotkać?
Zaśmiał się gorzko ochrypłym głosem. – Jeśli tak sądzisz, to chyba jednak siostra nie powiedziała ci wszystkiego, głuptasie.
Jane zaczęła rozważać jego uwagę. Zrozumiała, że Blackburn nie myślał jedynie o obowiązujących zasadach przyzwoitości, ale o prawdziwych przyczynach, dla których kobiety wystrzegały się sam na sam z mężczyzną. Poza tamtą krótką, nieprzyjemną chwilą z Athowe'em nigdy nie martwiła się takimi sprawami – chronił ją jej wzrost – więc odpowiedziała Blackburnowi szczerze. – Oczywiście wyjaśniła mi wszystko o męskiej naturze i przestrzegła, że powinnam unikać samotnych spotkań, ale ty się gniewasz i nigdy cię nie obchodziłam, i jesteś taki doskonały...
– Na miłość boską! – Wyciągnął ręce w jej stronę, ale w ostatniej chwili je cofnął i odszedł.
– ... i wiem, że potrafisz zapanować nad swoimi uczuciami w sposób niedostępny większości mężczyzn.
Cofnął się za fotel i spojrzał na swoje palce. Z niezwykłą siłą zaciskały się na drewnianych rzeźbieniach oparcia. – Nie liczyłbym na to.
Nie uwierzyła mu. Gdyby bowiem mówił prawdę, oznaczałoby to, że nie jest bogiem, a jedynie zwyczajnym człowiekiem.
Ale Jane była artystką. Stale obserwowała ludzi, ich postawę, subtelne zmiany wyrazu twarzy. Blackburn zdawał się ogromnie napięty.
Łypnął na nią spod oka, jak wściekły byk przed szarżą. – Nie rozumiesz. Zrobiłbym wszystko, żeby upokorzyć cię tak, jak ty mnie upokorzyłaś. – Mówił głosem pełnym przekonania. – Uciekaj, mała, zanim zapomnę, że jestem dżentelmenem.
Poczuła dreszcz na plecach, ale przypomniała sobie o swojej misji i o tym, że jeszcze nie zdążyła mu nic wyjaśnić. – Zdecydowałam się tu przyjść. Muszę powiedzieć, dlaczego odważyłam się wyrzeźbić cię w glinie.
Zadrżał jak w paroksyzmie bólu, a zaniepokojona Jane zrobiła krok w jego kierunku.
Zauważyła wtedy, że usta wykrzywiły mu się w uśmiechu kota, który dostrzegł zdobycz, i szybko dała krok do tyłu.
– Wszyscy mieli pełną jasność, dlaczego się odważyłaś. – Okrążył fotel i zaczął iść ku niej. – Niewybaczalna była jedynie forma.
Patrzyła na niego uważnie, jednocześnie przyznając: – Niezbyt doskonałe dzieło. – Ileż ją kosztowało to wyznanie! – Teraz to widzę.
– Gdyby rzeźba nie była udana, nikt by mnie nie rozpoznał. – Niezrozumienie, malujące się na jej twarzy kazało mu dodać: – Burzę wywołał... brak ubrania.
Jej serce zadrżało. Tego właśnie się obawiała, ale przecież nie mogła inaczej przedstawić tak wspaniałego człowieka! – To klasyczny sposób, używany przez Greków i Rzymian. Na swoją obronę chciałabym powiedzieć, że nie sądziłam, iż ktokolwiek zobaczy tę rzeźbę.
– Ale nie byłaś zbyt dokładna!
Nie potrafiła się powstrzymać, żeby nie ogarnąć wzrokiem jego postaci, w poszukiwaniu błędu, który tak go rozwścieczył. Wiedziała, że ma talent. Proporcje wyglądały na zachowane. Tymczasem Blackburn nie przestawał się do niej zbliżać. – Studiowałam budowę ludzkiego ciała najuważniej, jak mogłam. Byłam jednak ograniczona brakiem modela.
Stając przed nią tak blisko, że stykali się czubkami butów, wyrzucił z siebie: – Przyszłaś, żeby mnie prosić o pozowanie?
Usiłowała się cofnąć jak najdalej. – Nie. Nie odważyłabym się na taki brak szacunku! Usiłuję jedynie usprawiedliwić wszelkie... niedociągnięcia, które mogłam popełnić, a które cię zraniły.
– Niedociągnięcia. – Każdą sylabę wycedził oddzielnie. – Niedociągnięcia. – Jego ręce wystrzeliły do przodu, złapały ją za ramiona i przyciągnęły bliżej. – Popełniłaś tysiące błędów, panno Higgenbothem, ale najgorszym było dzisiejsze przyjście.
Dotykali się już wcześniej – podczas tańca, dzisiaj, gdy chwyciła go za ramię i gdy ujął jej brodę. Rozkoszowała się każdą chwilą zetknięcia.
Ale teraz... teraz było inaczej. Nie miał zamiaru jej zabijać. Mógł to uczynić, polecić służbie, żeby pozbyła się ciała, i w jednej chwili z powrotem oddawać się lekturze. Tymczasem palce Blackburna niemal boleśnie uciskały jej obojczyk. Czuła ostry zapach jego bliskości, mieszaninę mydła cytrynowego i ciepłego, chętnego męskiego ciała.
Ale chętnego do czego? Chciała spojrzeć mu w oczy i zapytać o zamiary, lecz zamiast tego przyłapała się na tym, że wpatruje się w rozchylony dekolt jego koszuli. Jej wzrok przyciągnęła śnieżna biel bawełny, a bursztynowy odcień jego skóry wywołał westchnienie zadowolenia.
Nigdy dotąd nie widziała miejsca, gdzie ponad obojczykiem tworzy się wgłębienie. Nigdy nie widziała delikatnych, kręcących się włosów, porastających szczyt jego klatki piersiowej, ani przesuwającego się przy przełykaniu jabłka Adama, ba, nawet jego szyi, umięśnionej i silnej. Ale niezwykle trafnie odgadła ich kształty, koloryt, fakturę. Naszkicowała je, a potem ulepiła z gliny z pasją i przyjemnością, jakie musiał odczuwać Stwórca Blackburna w chwili jego kreacji.
A jednak była ostrożna.
Strzegła się Blackburna. Dlaczego? Nigdy nie była ostrożną dziewczyną. Na tym, zdaniem rozgoryczonej Melby, po części polegał problem. Patrzyła na każdego mężczyznę jak na równego sobie, a ci uciekali w obawie przed takim traktowaniem.
Ale kiedyś dzieliła ją od Blackburna jego całkowita obojętność. Teraz obojętność gdzieś znikła. Skupił na Jane całą uwagę, którą odczuwała jak mroźny powiew na gołej skórze.
Co miała zrobić z rękami? Nadal ściskała w nich chusteczkę, ale w jakiś sposób nie panowała nad nimi, zupełnie jakby nie należały do niej.
Znajdowała się w jego objęciach – w tak egzotycznym miejscu, że nawet marzyć o nim nie śmiała – i martwiła się o swoje ręce! Nie rozumiała, o jakiej zemście myślał. – Dlaczego mnie trzymasz, milordzie? – Z najwyższym trudem oderwała wzrok od rozchylonej koszuli Ransoma i zmusiła się do spojrzenia w górę.
Napotkała spojrzenie ciemnoniebieskich oczu, w których kryły się demony, jakich nie poznawała, ale świadoma była ich istnienia.
– Milordzie!
– Po coś przyszła! Po co wdarłaś się do mojego świata!
Ściskał ją coraz mocniej. Z krzykiem uniosła ręce do góry i uderzyła go pięściami, wyrywając się z jego objęć. Zaskoczony wciągnął głęboko powietrze.
Potem roześmiał się. – Jesteś silna. – Pochwycił jej nadgarstki i, palec po palcu, zaczął uwalniać jej dłonie z rękawiczek. Cisnął je na podłogę. Spostrzegła, że jej palce prostują się, ukazując mu nagi spód dłoni.
Słabość.
Przecież była silna. Dźwigała ciężką glinę, godzinami ją ugniatała, czerpiąc satysfakcję z pracy własnych rąk. A jednak pragnęła pokazać mu swoją drugą stronę, przekonać, że źródłem tej mocy było jej serce.
Zobaczył to. Jej Bóg był na tyle wrażliwy, że odczytał jej myśli.
– Kochasz mnie, prawda? – rzucił dźwięcznym, gwałtownym głosem.
Patrzyła z podziwem na jego drgające nozdrza, na wyraz satysfakcji, malujący się na jego obliczu.
– Świetnie. To dużo lepiej. – Nadal trzymając jej nadgarstki, pochylił głowę.
I pocałował ją.
Pocałunek. Szorstki, pełen palącej złości. Zadrżała, dostępując takiego zaszczytu.
Niemal się dotykali ciałami, więc przywarła do niego, na wszelkie sposoby próbując mu powiedzieć, że należy do niego. I że może z nią zrobić, co zechce.
Blackburn cofnął głowę i spojrzał na nią, kpiąco unosząc brwi. – Głupia. – Bardziej teraz przypominał Hadesa niż Apolla. – Głupia niewinna panienko. Nie zdajesz sobie sprawy, o co prosisz.
Dał jej to, na co czekała. Następnym, gwałtowniejszym pocałunkiem odchylił jej głowę do tyłu. Kapelusz przekręcił się jej groteskowo i Blackburn skrzywił się na widok licznych wstążek, mocujących nakrycie głowy. – Zdejmij kapelusz.
Puścił jej jedną rękę, żeby mogła wykonać polecenie. Posłuchała go. Jej palce drżały, gdy rozwiązywała wstążkę. Kiedy zdejmowała kapelusz i odkładała go na wieszak, stracił cierpliwość. Niedbale cisnął jej najlepszy kapelusz na podłogę.
– Nie próbuj protestować – ostrzegł.
Powinna mu odpowiedzieć, ale jej wargi były jakieś dziwne: nabrzmiałe, wrażliwe, a nawet spragnione. Nie wiedziała, czy będzie w stanie się odezwać. Nie w momencie, gdy właśnie została pocałowana. Powoli, z ogromną ostrożnością, wymówiła: – Nie protestuję.
Wykrzywił usta w półuśmiechu. Delikatnie przesunął opuszkami palców po jej wargach. – Jesteś słodka. – Po czym, jakby nie chcąc więcej o tym myśleć, znów ją pocałował.
Tym razem chciał czegoś od niej.
Próbowała go zapytać, czego chce, ale warknął: – Poddaj się, dziewczyno! – Oparł jej dłonie na swoich ramionach, objął ją w pasie i wsunął palce w jej włosy.
Żądanie było jasne. Zdumiona, rozchyliła usta. Poczuł ją. Poczuł.
Nieodwołalnie ona też poczuła jego smak. W filiżance, z której pił, miał kawę. Nie herbatę, lecz kawę. Jakie to niezwykłe. Poznała szczegół z jego życia dzięki temu, że ją pocałował. I nadal ją całował.
Czego on się dowiedział o niej? Zaczęła dygotać ze zdumienia. Melba opowiadała jej dość dokładnie, co się dzieje pomiędzy mężczyzną i kobietą. Ale nie wspomniała nic o uczuciu dręczącej intymności, kiedy zapach i smak mieszają się, dając niepowtarzalne doznanie. Jane przymknęła oczy, usiłując uspokoić burzę w swoich żyłach, ale brak obrazu tylko pogłębił jej wzburzenie.
Przestraszona otworzyła oczy i spróbowała się cofnąć. Ale Blackburn nadal trzymał ją w mocnym uścisku. Warknął jak pies, któremu usiłuje się odebrać smaczny kąsek, i ugryzł ją.
Kontakt jego zębów z jej wargami zaskoczył ją. Chciała się sprzeciwić, walczyć z nim. Ale jak? Był taki pewny siebie, a ona pozwoliła mu na wszystko. Nie mogła przecież narzekać, kiedy robił to, czego tak długo pragnęła. Kiedy jednak oderwał rękę od jej głowy i zaczął gładzić jej szyję za uchem, szarpnęła się zakłopotana.
– Nie ruszaj się – mruknął. Przesunął wargi z jej ust w miejsce, które pieściły jego palce. Słyszała jego oddech, lekki i nierówny. – Nie skrzywdzę cię.
– Nie – tchnęła w odpowiedzi. Nie krzywdził jej. Blackburn jednak odczytał jej odpowiedź jako zaprzeczenie i uniósł głowę. – Tak.
Czy nadal się gniewał? Nie potrafiła ocenić. Wiedziała tylko, że wyglądał inaczej – już nie jak diabeł, bardziej jak kochanek. Okręcił ją i poprowadził do tyłu, dopóki nie oparła się udami o kant stołu.
Nie miała żadnych szans. Była co prawda silna, ale nie tak jak Blackburn. Zachowywał się tak, jakby była gliną, on zaś artystą. I może była to prawda. Na tym polu był mistrzem. Otoczył ją ze wszystkich stron, przywarł udami do jej ud, przycisnął tors do jej piersi, jego stopy były w ciągłym ruchu – obok, pomiędzy, na zewnątrz. Takie ograniczenie swobody nie pozbawiło jej jednak oddechu, bowiem Blackburn przytulał ją tak lekko, iż nie czuła się uwięziona. Tulił ją w objęciach w sposób, który dostarczał jej wspaniałych wrażeń.
W swoich najdzikszych marzeniach nigdy nie wyobraziła sobie nic takiego. Postanowiła jednak, że pójdzie za nim wszędzie, dokąd ją poprowadzi.
Robił więc, co chciał. Najpierw dotknął jej bioder, gładził je, jakby zapamiętując ich kształt. Potem objął ją dłońmi w pasie i uśmiechnął się, zadowolony z kontrastu pomiędzy kobiecymi biodrami i szczupłą talią. Musnął ręką żebra, palcami zaczął je przeliczać z dołu do góry, zmierzając w stronę brzegu sukni.
Pozwoliła mu na to. Tak postanowiła. Skoro taka poufałość sprawiała mu przyjemność, czuła się uprzywilejowana, mogąc mu służyć.
Blackburn nadal czujnie ją obserwował, jakby oczekując na jej ucieczkę. Ku jej zaskoczeniu, kiedy jego dłonie zaczęły pieścić dół jej piersi, poczuła przypływ paniki i chęć zasłonięcia się.
– Jesteś wystraszona. – Nie pytał. Wiedział. Przełknęła ślinę i rzekła ochryple. – Nie podoba mi się to.
– Dlaczego? – Całą dłonią objął jej pierś.
Chwyciła go za rękę, wbijając się w nią paznokciami. – Dotykasz miejsc, których może dotykać jedynie mąż.
Ciągle nie zabierał dłoni, lecz gorącym głosem powiedział: – Albo kochanek.
Tak mocno ścisnęła go za nadgarstek, że poczuła jego puls. Jej glos, zwykle równy i silny, załamywał się okropnie. – Przecież to zrozumiałe, że czuję się zaszokowana, ostrożna i... – wzięła głęboki oddech – ... skrępowana.
W drugą dłoń ujął jej drugą pierś. – Jak bardzo skrępowana?
Zamknęła oczy, chcąc się skryć przed jego badawczym spojrzeniem. Przed jego rozbawieniem. Zdawał bowiem sobie sprawę z tego, że Jane kłamie. To nie niepokój powodował, że chciała poruszać biodrami, ciągnąć dalej tę rozkoszną przygodę. To było coś odmiennego, silniejszego, co ją przerastało. Niemal pierwotny impuls, nakaz. Jak rzeźbiarstwo.
Jego kciuk przesunął się na jej brodawkę, która się naprężyła pod jego dotykiem. Podobnie zareagowały wszystkie kobiece części jej ciała. Całkowicie pogrążona, odcięta od świata dźwięków i obrazów, nagle spostrzegła, że wbija paznokcie w jego ramiona.
Zaśmiał się cicho i urywanie. Każde muśnięcie sutka było coraz śmielsze. Wreszcie Jane jęknęła. Jakby na dany znak pochwycił dłońmi jej ręce. Przyciągnął je do swojego krocza i mocno przycisnął do opiętych spodni.
Gwałtownie otworzyła oczy i spojrzała na Blackburna. W jego wzroku błyszczały jakieś ogromne emocje, gdy rzekł: – Zauważ różnicę.
– Dobrze – zgodziła się, bo zdawał się tego od niej oczekiwać, ale nie rozumiała, dlaczego cicho się roześmiał.
Jak pożądliwy chłopiec, całą garścią chwycił materiał jej spódnicy i uniósł w górę. Wbił wzrok w podwiązki, przewiązane tuż ponad kolanem. Puściła go i oparła się o stół. Podobnie jak Jane, oddychał płytko i szybko, i stale szarpał za jej spódnicę, jakby ją chciał ściągnąć dziewczynie przez głowę.
Ale nie. Nie puszczając materiału, chwycił ją za pośladki i posadził na stole. Opadła niezgrabnie na zimny, twardy blat, pełna niedowierzania i niepewna jego żądań.
Zza drzwi dobiegły jakieś głosy, może służby, albo, co gorsza, jakichś gości. Powrócił jej zdrowy rozsądek. Złapała brzeg halki.
– Puść to, kochanie. – Ciemnoniebieskie oczy Blackburna skrzyły się, gdy usiłował odepchnąć jej rękę.
Nie puszczała. – Nie można. Są inni...
– Nikt inny się nie liczy.
– Milordzie, posłuchaj!
– Mów do mnie Ransom – przymilał się, pragnąc jej nagiego ciała, bez sukienki, i Bóg jeden wie, czego jeszcze.
McMenemy głośno odpowiadał komuś mówiącemu równie donośnym głosem. Jane nie mogła uwierzyć, że Blackburn nie słyszał. – Posłuchaj – ponagliła go.
Zmienił taktykę: dał spokój jej spódnicy i przesunął palcami po wewnętrznej stronie jej uda. – Kochanie – wymruczał.
Drzwi uderzyły o ścianę.
Odwrócił się gwałtownie w chwili, gdy do pokoju wkroczyła lady Goodridge.
– Ransom, ten lokaj zachowuje się w sposób niedopuszczalny – powiedziała tubalnym głosem. – Będziesz musiał go... – Jej głos zamarł, kiedy spostrzegła obok brata Jane w takim stanie. Wytrzeszczyła oczy i zatrzęsła się cała.
Blackburn rzucił się, żeby zasłonić sobą Jane, ale było już za późno. Lady Goodridge przybyła w towarzystwie. Dżentelmen i dwie damy stali za jej plecami. Jedna z pań krzyknęła.
Powiew powietrza od strony otwartego okna poruszył włosy Jane i jedna ze spinek do włosów wysunęła się. Brzęk upadającej na blat stołu spinki rozległ się w głowie Jane jak dzwon żałobny.
Jane pomyślała, że po jedenastu latach od tamtego spotkania z Blackburnem nic się nie zmieniło na korzyść. Wspomnienia wczorajszego wieczoru obudziły inne, które, jak sądziła, udało jej się zdławić.
Zwłaszcza wspomnienie jej niedopuszczalnej wizyty w domu Blackburna – to było najboleśniejsze. Kiedy schodziła po schodach, zadygotała i skuliła ramiona. Doznane upokorzenie sprawiło, że pragnęła się zwinąć w kłębek i schować w jakimś kącie.
Lecz nie mogła być bez końca tchórzem. Całe lata spędziła w ukryciu i nauczyła się jednego – że wspomnienia zawsze będą ją ranić. Przekonała się jednak również, że są rzeczy gorsze od wspomnień: utrata siostry, zamierzone okrucieństwo szwagra, wyrzucenie z domu i pozostawienie samej sobie.
Wspomnienia? Czym były w porównaniu z tym wszystkim? Nie załamie się z ich powodu.
Wyprostowała plecy, odetchnęła głęboko i wkroczyła do jadalni.
Jej wejściu towarzyszyły ciche oklaski.
Rozejrzała się zaskoczona i ujrzała Violet, lorda Tarlina i Adornę, patrzących na nią z uśmiechem.
– Z jakiej okazji te oklaski? – Usiadła na swoim zwykłym miejscu i skinęła głową lordowi. Ten wysoki, chudy, łysiejący mężczyzna był człowiekiem rozsądnym i uczciwym, ale w jego obecności Jane czuła się nieswojo. Nie dlatego, żeby coś zrobił, lecz dlatego, iż mieszkała w jego domu, jadła jego jedzenie i jeździła jego powozem. Wiedziała, że on nie ma nic przeciwko temu. Violet opisała go jako najszczodrobliwszego człowieka na świecie, ale lata spędzone pod dachem Eleazera odcisnęły swoje piętno. Nieświadomie Jane czekała na żądanie zapłaty.
– Udało ci się Jane, udało! – wesoło zawołała Violet. – Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Blackburn był tak wściekły i zakłopotany, jak wczoraj w nocy.
– A ja widziałam – sucho odparła Jane. – I miałam nadzieję, że już nigdy więcej tego nie zobaczę.
– Ci z nas, którzy go znają, byli raczej zadowoleni, widząc jego irytację – zauważył lord Tarlin.
– Polubiłam go – zakomunikowała Adorna.
– Och, ja też. – Lord Tarlin zamilkł, gdy Violet zdejmowała mu okruszki, przyklejone do wargi. Potem, uśmiechając się do żony, dodał: – Ale chwilami jest zanadto pewien swojej ważności.
– Ciocia Jane się tym zajmie. – Adorna miała na sobie dzienną, trawiastozieloną suknię, w której wyglądała tak świeżo, jakby to nie ona wczoraj piła wino, jadła kolację o północy i tańczyła do trzeciej nad ranem.
Jane doszła do wniosku, że to jeden z wielu przykładów niesprawiedliwego uprzywilejowania młodości.
– Jest bardzo przystojny – ciągnęła Adorna. – Nic dziwnego, ciociu Jane, że się w nim zakochałaś.
Jane była zaskoczona niespodziewanym wyjawieniem przez Adornę posiadanej wiedzy. Ze strachem zaczęła się zastanawiać, ile tak naprawdę wiedziała siostrzenica. Opiekunka nie mogła bowiem pouczać podopiecznej, skoro kiedyś sama wywołała na tyle duży skandal, że pamięć o nim przetrwała całe wieki. – Kto ci naopowiadał takich głupstw, kochanie?
– Kiedy wróciliśmy z ogrodu, mówiło mi to bardzo wiele osób. – Adorna rozkosznie westchnęła.
Jane spytała z napięciem: – Opowiedziano ci o posągu?
– Tak. Podobno świetnie uchwyciłaś rysy twarzy lorda Blackburna. – Adorna zatrzepotała rzęsami z miną niewiniątka.
– To wszystko?
– Słyszałam, że podobieństwo było uderzające. – Adorna zmarszczyła czoło. – Czy było jeszcze coś?
Jane napotkała pełne ulgi spojrzenie Violet. – Nie, nic więcej.
– Pomyślałam, że historia jest niezwykle romantyczna. Chciałabym też, żebyś znowu mogła rzeźbić.
– No cóż, nie mogę. Nie mam gdzie tego robić, a poza tym pewnie już niewiele pamiętam. – Lokaj postawił przed nią wypełniony po brzegi talerz, a Jane wymruczała podziękowanie.
– To straszne. – Oczy Adorny przypominały dwa okrągłe jeziora, pełne żalu. – Podobno byłaś bardzo dobra.
Jane wzięła bułeczkę i szorstko odpowiedziała Adornie. – Ludzie mówili o mnie mnóstwo różnych rzeczy, ale nie to, że byłam dobra. Natomiast nigdy nie powiedziałabym, że w tamtych obrzydliwych wydarzeniach było coś romantycznego.
– Moi przyjaciele tak uważają. – Na uśmiechniętej buzi Adorny pojawiły się dołeczki. – Dopilnowałam tego.
Kiedy Jane nakładała na nadziewaną porzeczkami bułeczkę dżem pigwowy, sama dziwiła się swojej ekstrawagancji. Smarowanie dżemem nadziewanej bułeczki pachniało grzechem. – Nie sądzę, żeby twoi młodzi wielbiciele decydowali o postępowaniu całego towarzystwa.
– Oni nie, ale lord Blackburn na pewno. – Violet zmięła w garści serwetkę. – Najwyższy czas, żeby zapłacił za swoje postępki. Dotychczas przysporzył ci jedynie bólu.
Jedynie ból? Kolejny raz wspomnienie tamtego dnia w gabinecie Blackburna stanęło przed oczami Jane, ale tym razem nie pamiętała o upokorzeniu. Przypomniała sobie namiętność, niechcianą, nieproszoną. Mogła zaprzeczać, ale nie sposób negować dowodów, wystawianych przez jej ciało. Fala gorąca, wilgoć między nogami, ból piersi – wszystko to pojawiło się na jego widok. Pożądanie. Tęsknota.
I chęć wyrażenia artystycznej pasji.
Nie mogła. Nie powinna. Jednak adres, który wsunął jej w dłoń wicehrabia de Sainte-Amand, palił ją jak rozżarzony węgiel.
– Musiałby poczuć się winien, żeby zapłacić – rzekła Jane. – Powiedz szczerze, czy wyobrażasz sobie, żeby lord Blackburn kiedykolwiek czuł się winny, a już zwłaszcza z powodu głupiego zdarzenia, które miało miejsce tak dawno? I to ja pierwsza go obraziłam.
– To nie jest zły człowiek – zaprotestował lord Tarlin. – Wydaje mi się, że gdyby wtedy nie był taki wściekły na ciebie, wszystko zakończyłoby się dobrze. Ale żaden mężczyzna nie zniósłby takiej obelgi.
Jane odłożyła bułeczkę i zadała pytanie, które zadawała już tyle razy: – Jakiej obelgi?
– No właśnie, jakiej obelgi? – zapytała Adorna.
– Nie miałam zamiaru go obrazić – oświadczyła .lane.
Jane otrzymała tę samą odpowiedź, co zawsze. Lord Tarlin otworzył usta i zerknął na żonę. Violet potrząsnęła głową, więc zamknął usta. Zakłopotany i rozbawiony zarazem, powiedział: – No cóż, już po jedenastej, a na mnie czekają obowiązki. Muszę iść. – Wstał, pochylił się nad żoną i pocałował ją. – Zobaczymy się później kochanie, prawda?
– Wieczorem zawieziesz nas na bal do lady Ethan, dobrze?
Zapał lorda Tarlina zgasł. – Jeszcze jeden? Znowu?
– Sezon dopiero się zaczął – przypomniała mu Violet.
– Chyba będę musiał wymyślić jakąś pilną sprawę do załatwienia w majątku Tarlin.
Uśmiechając się pogodnie do męża, Violet powiedziała: – Jeśli sądzisz, że tak będzie lepiej, kochanie...
Kiedy lord wyszedł, Jane rzekła: – Mam nadzieję, że nie cierpi zanadto, dotrzymując nam towarzystwa.
Violet zachichotała. – Wcale nie cierpi. Zawsze grozi, że ucieknie na czas sezonu balowego, a ja niezmiennie odpowiadam, że powinien wyjechać, więc zostaje, żeby mnie eskortować.
– Naprawdę jest uwięziony – powiedziała w zamyśleniu Adorna. – Nie przez ciebie, pani, ale przez swoje pragnienie, żeby być z tobą.
Violet bacznie się przyjrzała swojemu młodemu gościowi. – Co za trafne spostrzeżenie.
Adorna wzruszyła ramionami. – Pochlebia mi pani. Przecież to chyba oczywiste dla wszystkich.
Nie dla Jane, która jednak przyzwyczaiła się już do niezwykłej przenikliwości siostrzenicy w sprawach dotyczących mężczyzn. Gdyby tylko Jane była taka bystra... Wymazała z pamięci wspomnienia o lordzie Blackburnie i jego niezwykłej groźbie. Nie będzie o nim myślała, nie będzie się oglądała za siebie, kiedy tylko jej rozkaże. Był zły, że dawny skandal znów ożył, ale tak naprawdę wcale nie chciał brać jej do łóżka.
Lokaj wniósł do jadalni tacę, na której znajdował się ogromny stos eleganckich, kolorowych kopert. Adorna wybuchnęła śmiechem.
– Popatrzcie! – Violet wzięta do ręki kilka listów i złamała pieczęcie. – Nigdy jeszcze nie widziałam tylu zaproszeń. Nasza mała Adorna odniosła sukces!
Jane z uśmiechem skinęła głową. Nigdy nie wątpiła, że tak się stanie.
Violet skrzywiła się, biorąc w dwa palce jeden z listów. – I następne pismo od pana Moranta.
– Ja zobaczę. – Jane wzięła list od Violet. Eleazer nie żartował, kiedy mówił, że będzie żądał dokładnego rozliczenia wydatków: pisał raz w tygodniu, domagając się szczegółowego sprawozdania finansowego ze swojej inwestycji. Jane zawsze odpisywała natychmiast, chociaż niektóre zakupy, robione przez Adornę dla Jane, wymagały wyjątkowo ostrożnego opisu.
– Ponadto przybył monsieur Chasseur – zakomunikował lokaj.
Zaledwie kilka dni po przyjeździe Jane i Adorny młody nauczyciel także zjawił się w Londynie. Zapewnił Jane, że śmierć panny Cunningham została uznana za wypadek i że policja wykluczyła jego udział w tej sprawie. Teraz więc będzie mógł poświęcić swój czas pannie Morant i czeka z nadzieją na możliwość pracy z tak czarującą i inteligentną damą.
Jednak Adornie pozostawało mało czasu pomiędzy wizytami u krawcowej, podwieczorkami i teatrem, toteż monsieur Chasseur zaczął przychodzić na lekcje raz w tygodniu, podobnie jak do innych młodych ludzi w Londynie.
– Och, moja lekcja. – Adorna opadła na fotel. – Francuski jest taki trudny. Nigdy się go nie nauczę.
– Ależ nauczysz się, moja droga. Musisz tylko nadal próbować – odparła mechanicznie Jane.
Była dorosła i odpowiadała za Adornę. Poprzedniej nocy zdarzenie w ogrodzie udowodniło, że dziewczyna przyciąga kłopoty jak kwiat kuszący pszczoły. Dopóki więc Adorna nie wyjdzie dobrze za mąż, Jane zdecydowana była sprawować nad nią opiekę, a potem dopiero poszukać sobie jakiejś pracy – może guwernantki.
Jednak nieuchronnie powróciła myślami do Blackburna i poczuła w czubkach palców mrowienie, które tak bardzo ją martwiło. Chciała malować. Chciała rzeźbić. Chciała być sobą, a nie podporządkować się żądaniom towarzystwa.
Ale...
Nie mogła iść do de Sainte-Amanda. Nie pójdzie.
*
– Mam nowy raport, milordzie.
Blackburn oderwał wzrok od rozłożonych papierów i starannie odłożył pióro na bibułę. – Zawsze się do mnie zakradasz, Wiggens.
– To moja praca, milordzie. Za to mi pan płaci. – Wiggens wyszczerzyła się w szczerbatym uśmiechu. – Ale nigdy jeszcze pan nie podskoczył z przerażenia, prawda?
– Niewiele może mnie jeszcze przerazić. – Blackburn wyciągnął rękę, czekając, aż Wiggens skończy przeszukiwać podarte warstwy swojego ubrania. W domu Blackburna tak stare i zniszczone ciuchy zostałyby spalone jako śmieci, ale na ulicach Londynu nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Wiggens. Wiggens była nieoceniona.
Raport, który Wiggens wręczyła wreszcie Blackburnowi, był wyplamiony i tak zakurzony, że lord zdmuchnął z niego warstwę pyłu. – Czy tym razem urzędnik robił ci jakieś trudności? – zapytał, przeglądając zawartość raportu.
– Nie, milordzie. Ostatnim razem postraszył go pan skutecznie. – Wiggens ze zrozumieniem pokiwała głową. – Dziękuję.
Blackburn płacił za fenomenalną pamięć Wiggens, nie za literackie umiejętności, kiedy więc sekretarz spisujący jej dziecięce uwagi, uderzył ją, Blackburn zareagował szybko i stanowczo. Praca to cenna rzecz. Może więc urzędnik chciałby jej poszukać w innym miejscu. Urzędnik nie chciał.
Teraz Wiggens była pewna siebie. Była najlepsza z batalionu małych detektywów zatrudnianych przez Blackburna.
Czytając dokładne opisy, których dostarczyła Wiggens, Blackburn rozpoznał większość osób wchodzących i wychodzących z domu de Sainte-Amanda. Jednej osoby nie znał. Stukając palcem w brzeg czytanej strony, zapytał: – Kim jest ta dama?
– Ta, która przyszła dziś rano? – Kiedy Blackburn skinął głową, Wiggens rozpromieniła się. – Wiedziałam, że to pana zaciekawi. Dlatego od razu przyniosłam raport. To była śmieszna kobieta, śmiertelnie przestraszona, jeśli sądzić po jej zachowaniu. Najpierw przeszła wzdłuż ulicy, przyglądając się domom, jakby nie wiedziała, gdzie idzie. Podeszła do schodów Francuzika i pomyślałam: A! Ktoś nowy! Ale ona błyskawicznie się wycofała. Odeszła aż do rogu. Ale potem wróciła, powoli, mówiąc coś do siebie.
– Co mówiła?
– Nie byłam dość blisko. Widziałam tylko, jak wchodząc na pierwszy stopień, wycierała ręce o spódnicę, zupełnie jakby nie miała rękawiczek. A potem znowu odeszła. Z powrotem na róg. – Wiggens energicznie chodziła po pokoiku, naśladując kobietę.
Rozparty w fotelu Blackburn obserwował występ dziewczynki. – Ale w końcu zdecydowała się wejść.
Wiggens skrzywiła się, nieszczęśliwa, że nie pozwolono jej dokończyć przedstawienia. – Tak. Za trzecim razem podeszła marszowym krokiem do domu, weszła po schodach i zastukała w drzwi.
– Wpuszczono ją do środka.
– Oczywiście! Francuski lokaj był cały przejęty, uśmiechał się i kłaniał, jakby była kimś ważnym. Zakradłam się więc troszkę bliżej, zerknęłam, i co widzę? Sam de Sainte-Amand podchodzi do drzwi, kłania się i całuje jej palce, jakby była księżniczką, albo kimś takim.
Niejasne podejrzenie zrodziło się w Blackburnie. – Fascynujące.
– A potem zamknęli drzwi – Wiggens opadła na fotel, kończąc występ.
Blackburn wciąż czytał opis damy, raz za razem, a w głowie kotłowały mu się myśli.
To nie mogła być Jane. Po prostu ostatni wieczór tak bardzo wrył mu się w pamięć, to wszystko. Gdyby tylko chciał, potrafiłby w każdej chwili przywołać jej obraz, zapach jej ciała, poczuć ciepło jej skóry i pragnąć jeszcze więcej. – Powiedziałaś, że była wysoka.
– Tak wysoka, że górowałaby nad tłumem. – Wiggens drapała się tak intensywnie, że Blackburn postanowił się wykąpać, kiedy tylko zostanie sam. – Dobrze ubrana, już nie pierwszej młodości, ale dość ładna i zadbana. Znam się na tym.
– Krótkie, ciemne włosy – zgadł Blackburn.
– Kręcące się pod kapeluszem, wokół twarzy.
Blackburn spostrzegł, że ma lodowate ręce. Zaniepokoił go również lekki szum w głowie.
Nieprawdopodobne, aby to była Jane. Jedynie udawane zaloty sprawiły, że taki pomysł w ogóle przyszedł mu do głowy. Oraz fakt, że doceniał jej inteligencję i pragnął jej do tego stopnia, iż gotów był przekształcić plotki dotyczące o ich romansie w prawdę. – Zauważyłaś może, jakie miała oczy?
– Nie. Za daleko. – Wiggens wyprostowała się. – Nie, nieprawda. Musiałam je widzieć, bo były zielone jak mech nad strugą.
Blackburn wpatrywał się w kartkę papieru, ale widział sylwetkę Jane na tle domu jego siostry. De Sainte-Amand wsunął jej świstek papieru. W pierwszej chwili nie chciała go przyjąć, jakby jej szlachetne odruchy dominowały. Ale potem wzięła karteczkę.
Blackburn polizał wargi i zapytał: – Słyszałaś może, jak ma na imię?
– Nie, milordzie.
Jane nie miała własnych dochodów, miała za to szwagra, który odmawiał jej wszystkiego. Tymczasem suknia, w której pojawiła się ostatniej nocy, kosztowała więcej, niż całoroczny zarobek Wiggens.
– Czy była ubrana wyzywająco?
Wiggens spojrzała zaskoczona. – Nie, milordzie. Miała zwykłą, brązową pelerynę, narzuconą na skromną, brązową suknię.
Czyżby Jane sprzedała swoją duszę?
– Marnie pan wygląda, milordzie – Wiggens spojrzała na niego swoimi ogromnymi, niebieskimi oczami. – Może zjadłby pan coś?
– Chyba tak. – Blackburn wysunął szufladę biurka i wyjął pięć szylingów. Przypomniawszy sobie jednak wartość sukni Jane, dołożył drugie pięć. – Mam dla ciebie nowe zadanie.
Wiggens założyła ręce na piersiach i skłoniła się. – Do usług, milordzie.
– Chcę, żebyś rozpoczęła obserwację na Cavendish Square. Sprawdź, czy dama, która tak dziwnie zachowywała się przed domem de Sainte-Amanda, mieszka w domu Tarlinów.
– Ale przecież jestem najlepszym pana szpiegiem! – obruszyła się Wiggens. – Dlaczego wysyła mnie pan na Cavendish Square, gdzie mieszkają same grube ryby?
– Możemy mieć tam problem związany z Francuzami. – Blackburn położył pieniądze na wyciągniętej, chudej dłoni Wiggens. – Polegam na tobie. Wiesz o tym.
Kiedy Wiggens przyjrzała się monetom, wręczonym przez Blackburna, jej opór przemienił się w entuzjazm. – Rozkaz, milordzie. Nie zawiodę pana.
Po wyjściu Wiggens Blackburn pozostał sam ze swoimi gorzkimi myślami.
Wicehrabia de Sainte-Amand był jednym z wielu Francuzów, którzy wyemigrowali czternaście lat temu, uciekając przed terrorem. Niemal cała jego rodzina zginęła na gilotynie. Dumny, próżny i po raz pierwszy w życiu biedny, de Sainte-Amand z trudem przyzwyczajał się do życia w Anglii. Potrzebował pieniędzy – mnóstwa pieniędzy – ale ich nie miał.
Do niedawna.
De Sainte-Amand nie znał pojęcia „dyskrecja". Obnosił się ze swoim świeżym bogactwem, co zauważono w ministerstwie. Po krótkim śledztwie źródło nowego bogactwa wicehrabiego stało się jasne. Szpiegował dla Bonapartego.
Blackburn gardził de Sainte-Amandem za jego niewdzięczność wobec kraju, który zaoferował mu schronienie, ale w przewrotny sposób rozumiał jego postępowanie. De Sainte-Amand tęsknił do powrotu dawnych czasów, kiedy miał fortunę i budził szacunek szczególną pozycją społeczną.
Jednak wielu straciło wszystko, a pozostali uczciwymi ludźmi.
No i jeszcze ten problem Jane.
Ona także miała prawo czuć się zgorzkniała. Jej reputacja przepadła przez młodzieńcza głupotę, nie sprawdziła się artystycznie, a żądza Blackburna pozbawiła ją szacunku w towarzystwie. Oprócz tego była zrujnowana. Czy de Sainte-Amand mógł ją zwerbować? I chociaż wszystko w nim się buntowało, wiedział, na zimno rozważając całą sprawę, że odpowiedź na to pytanie będzie twierdząca.
Blackburn wstał i starannie nałożył kapelusz. Chyba nadszedł czas na wznowienie niecnych zalotów do Jane.
Ta perspektywa była niezwykle przyjemna.
Jane przyłożyła palec do ust, nakazując milczenie.
Springall, lokaj Tarlinów, zamknął drzwi wejściowe najciszej jak się dało, ale potrząsnął głową. – Nie da rady, proszę pani. Moja pani co pięć minut o panią pyta.
– Przebiorę się tylko i jak najszybciej zejdę na dół. – Nucąc melodię posłyszaną na ulicy, Jane ściągnęła okrycie i podała je służącemu.
Nim jednak zdołała zrobić dwa kroki ku schodom, usłyszała głos Violet. – Jane, gdzie byłaś? – Bawełniane halki szeleściły, kiedy lady Tarlin wypadła z salonu. – Wszędzie pełno mężczyzn, jak pcheł na psie. Adorna ma już kilkunastu gości!
Dziwnie rozbawiona Jane uśmiechnęła się do Violet. – Czyż nie tego właśnie chciałyśmy?
– Owszem, ale ty też musisz tu być. – Z pańską miną Violet rozwiązała wstążkę pod brodą Jane. – Nie powinnyśmy prowokować plotek, że ukrywasz się przed światem.
– Czemu nie? – Jane nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, kiedy Violet zaczęła ściągać jej z głowy kapelusz. – Przyszli przecież do Adorny.
– I zamierzają starać się o względy Adorny. – Violet podała kapelusz Jane lokajowi i dodała: – Nie będą mieli poważnych zamiarów, jeśli dojdą do wniosku, że jej rodzina nie jest odpowiednia.
Ta uwaga wzburzyła Jane. – Nie zrobiłabym nic, co mogłoby skrzywdzić Adornę.
– Wiem.
Jane z bliska przyjrzała się Violet i zrozumiała, że dała się złapać. Violet obawiała się, że Jane będzie się lękać szeptów i drwin. I być może tak by było, gdyby nie poranna wyprawa, dzięki której Jane była teraz pełna radości. Błyskawicznie, jak kot, schwyciła jeden z loków Violet. – Zrobiłabyś wszystko, Violet, żeby z powrotem włączyć mnie do śmietanki towarzyskiej.
Zaskoczona Violet cofnęła się i zlustrowała Jane od stóp do głów. – Wszystko. Jane, wyglądasz ślicznie i sprawiasz wrażenie niezwykłe zadowolonej z siebie. Gdzie byłaś?
Bez skrupułów Jane spojrzała przyjaciółce prosto w oczy. – Na spacerze.
– I wracasz w takim stanie? Kogo spotkałaś? Dawno utraconego kochanka?
Jane zachichotała. – W pewnym sensie.
Violet chwyciła Jane za ramię i potrząsnęła. – Kogo? Czy to Blackburn?
– Nie. Jestem pewna, że zupełnie o mnie zapomniał. – Tego ranka kilka razy słyszała za plecami czyjeś kroki i wyobrażała sobie, że ślizga się po niej wzrok lorda Blackburna. Co za głupota, myśleć, że spełni swoją groźbę i będzie ją ścigał, żeby uwieść.
Violet odsunęła się i z coraz większą podejrzliwością przyglądała się Jane. – Czy to jakiś nowy ukochany, o którym nie wiem?
Jane nie miała zamiaru nic powiedzieć. O nie, nie będzie ryzykować krytycznych uwag przyjaciółki. Bo Violet z pewnością nie będzie zadowolona, zaś Jane była gotowa wiele zaryzykować dla tej odrobiny przyjemności. Odrobiny. Na chwilę.
– Muszę się przebrać – rzekła. – A potem obiecuję zejść na dół i być przyzwoitką.
Kiedy Jane zaczęła wchodzić po schodach, Violet ruszyła za nią, ale rozległo się stukanie do drzwi i pojawił się następny dżentelmen, pragnący odwiedzić cudowną pannę Morant. Violet musiała więc powrócić do swoich obowiązków pani domu.
Pomimo rozpierającej ją radości Jane świadoma była spoczywających na niej zobowiązań i zdecydowana ich nie zaniedbywać. Zawołała służącą. Myła ręce tak długo, aż usunęła ze skóry i zza paznokci najdrobniejszy ślad, który mógłby ją zdradzić. Przebrała się w skromną, batystową suknię w stalowoniebieskim kolorze, po czym usiadła przed lustrem i pozwoliła służącej ułożyć potargane przez wiatr włosy w bardziej stateczną fryzurę. Nic jednak nie mogło zatrzeć różowych rumieńców na policzkach i migotliwych błysków w oczach. Od lat Jane nie czuła się taka ożywiona i radosna.
Wiedziała jednak, że po wejściu do salonu ta szczęśliwa kobieta musi zniknąć, na powrót musi się siać panną Higgenbothem, z wlokącym się za nią echem dawnego skandalu.
Zejście ze schodów okazało się dłuższe i trudniejsze, niż wdrapanie się na górę. Kiedy schodziła, przywołała na twarz swą zwyczajną maskę, przeistaczając się w najbardziej typową opiekunkę młodej damy, jaka kiedykolwiek pojawiła się w londyńskich salonach.
Pewnym krokiem pokonała wypolerowaną podłogę i zatrzymała się w drzwiach wiodących do salonu. W środku powitał ją prawdziwy tłum wielbicieli Adorny. Southwick i Mallery mieli już swoje peleryny i zbierali się do odejścia. Przekroczyli zalecane dwadzieścia minut wizyty, ale nadal zwlekali, nie chcąc pozostawiać Adorny na pastwę uroku Brockwaya i Browna. Panowie ci właśnie przybyli i krzywymi uśmiechami żegnali odchodzących rywali. Niektórzy przyprowadzili ze sobą siostry, aby poznały pannę Adornę Morant. Inni przyholowali matki – a może to matki ich przyholowały.
Jane świetnie wiedziała, że mamusie niezmiennie chciały oglądać najnowsze obiekty westchnień swoich synów.
W środku tłumu siedziała Adorna, obraz kobiecej urody i skromności. Jane stanęła uderzona tym widokiem i poczuła mrowienie w palcach. Za pomocą ołówka i szkicownika mogłaby uwiecznić tę scenę. Ostry, czarno-biały kontrast męskich ubrań. Tęczowa rozmaitość sukien paplających pań, pochylających głowy przy wymianie plotek. Ubrane na biało debiutantki, umiejące, bądź nieumiejące ukryć zdenerwowania. I Adorna, przyćmiewająca je wszystkie, pewna, że została stworzona do tej towarzyskiej elity.
I wtedy wszystkie oczy skierowały się na Jane. W głuchej ciszy, jaka zapadła, rozległo się prychnięcie lady Kinnard, wymowny komentarz. Każdy słyszał o skandalu, a dzisiaj Jane była sama, bez Blackburna, który mógłby jej zagrażać – albo jej bronić.
– Dzień dobry – odezwała się spokojnym, kulturalnym głosem, tak jak uczyła ją Melba. – Miły mamy dzisiaj dzień, prawda?
Przez okropną, krótką chwile nikt nie odpowiadał, po czym do przodu wysunął się pan Fitzgerald, ukłonił się i rozjaśnił twarz w uśmiechu, który niezwykle podniósł na duchu Jane. – Rzeczywiście. Właśnie mówiłem pannie Morant, że to doskonały dzień na wycieczkę za miasto.
– Tak, ciociu, tak właśnie mówił. – Adorna zerwała się na nogi. Złocista suknia miękko opinała jej ciało, piersi falowały z emocji.
Zebrani w pokoju panowie zadrżeli jak jeden mąż.
– Wszyscy ci państwo byli tak mili, że zjawili się, aby mnie powitać w Londynie. – Adorna wyciągnęła rękę i Jane podała jej dłoń. Potem Adorna odwróciła się ku zgromadzonym w salonie, uśmiechnęła się wdzięcznie i głęboko odetchnęła. – Wiem, że ciebie powitają równie serdecznie.
– Tak, panno Morant – oświadczyli chórem mężczyźni.
Violet podeszła do Jane i mruknęła: – Są jak zahipnotyzowani.
– Ale nie kobiety – odparła praktyczna Jane. Wrogość pań jakby nawet wzrosła. Niektóre miały córki na wydaniu. Zazdrościły Adornie sukcesu, gdyby więc udało im się pognębić dziewczynę, nie akceptując jej opiekunki, uznałyby popołudnie za udane.
Widok całej falangi wymalowanych, wypudrowanych twarzy, ściągniętych w zgodnym grymasie dezaprobaty, był przerażający. Jane zrozumiała ogrom stojącego przed nią wyzwania. Nikt, ani przyjacielski pan Fitzgerald, ani najdroższa Violet, nie potrafili powstrzymać powodzi potępienia.
Tylko Blackburn byłby w stanie. Jednak jego tutaj nie było.
Lady Kinnard wstała.
– Nie – jęknęła Violet.
Razem z lady Kinnard wstały jej trzy zamężne córki. W ciągu paru lat każda z nich miała nadzieję na zainteresowanie Blackburna i każda została odrzucona. Dla nich obraźliwe zachowanie wobec Jane było czymś więcej niż towarzyską demonstracją. Dla nich to była sprawa osobista.
Po krótkich szeptach ostatnia panna na wydaniu z rodu Kinnardów, panna Redmond, z niechęcią dołączyła do sióstr. Z ogromnym szelestem jedwabiu i licznymi jadowitymi spojrzeniami kobiety gotowały się do odejścia.
Inne poszły w ich ślady, część z uśmiechem na ustach, część zakłopotana. Szykował się prawdziwy eksodus. Jane będzie musiała wyjechać z Londynu i pojechać... dokąd?
I wtedy, zza jej pleców, rozległ się głos wybawcy.
– Panno Higgenbothem. – Blackburn mówił cichym, głębokim głosem, pełnym nacisku i ukrytych aluzji. – Przyszedłem panią odwiedzić.
Jane zaczęła się zastanawiać, czy westchnienie, które usłyszała, wyrwało się z jej piersi.
Przyszedłem panią odwiedzić. Tą wizytą i tymi słowami potwierdził swoje intencje, zadeklarowane ubiegłej nocy. Uczynił z Jane wyraźny obiekt swojego zainteresowania.
Stała jak sparaliżowana, nie mogąc wykonać ruchu, bojąc się spojrzeć na wytrzeszczających oczy gości, ale jeszcze bardziej obawiając się zwrócić wzrok na Blackburna.
Przyszedłem panią odwiedzić. Zalecał się do niej. Polował na nią. I nagle wszystkie jej marzenia, wszystkie dręczące ją sny stały się rzeczywistością.
Wspólnymi siłami Violet i Adorna pospiesznie pociągnęły ją w jego stronę. Do Blackburna. Do człowieka, który nawiedzał Jane w jej snach. Do człowieka, który zagroził, że się z nią prześpi. Czy jego mina zdradzi, jakie ma zamiary?
Nie. Wyglądał niezwykle przyjaźnie. Wyjątkowo kulturalnie. Bardzo gładko.
Dopóki nie spojrzała mu w oczy. Były niebieskie, gorące, skoncentrowane wyłącznie na niej. Nie patrzył jak dżentelmen. Przyglądał się jej jak mężczyzna, mający na myśli tylko jedno.
Violet najwyraźniej nie widziała tego, co było tak oczywiste dla Jane. Kłaniając się uprzejmie, powiedziała: – Miło cię widzieć, lordzie Blackburn.
Kiedy się odwrócił w stronę Violet, twarz miał bez wyrazu. Ukłonił się z szacunkiem, należnym pani domu. – Mam nadzieję, że masz udany dzień. – Uniósł do oczu lorgnon. Jego wzrok powędrował w stronę nagle ugrzecznionej lady Kinnard, przesunął się po jej córkach. Najmłodsza gwałtownie klapnęła na kanapę. Trzy starsze siostry podeszły do fortepianu, udając nagłe zainteresowanie instrumentem. Pozostałe kobiety usiłowały nadać swoim ruchom naturalny charakter, aby w końcu usiąść, obserwując przedstawienie. – Jak zwykle udało ci się zgromadzić sarną śmietankę towarzyską Londynu.
Fakt, że jego słowa nie zabrzmiały zbyt szczerze, nie miał wielkiego znaczenia. Violet umiała rozgrywać dyplomatyczne partie i teraz czyniła to, czerpiąc przyjemność z zemsty. – Dziękuję, milordzie, obawiam się jednak, że to moi goście przyszli tutaj dla prawdziwej śmietanki. Panna Morant i panna Higgenbothem z pewnością są wielką atrakcją towarzyską.
– Lady Tarlin, nie doceniasz się. – Mimo to Blackburn ukłonił się najpierw Jane, potem Adornie. I powtórnie Jane.
Jego manifestacyjna galanteria była dowodem szczególnego zainteresowania, może nawet znaczniejszym, niż wypowiedziane zdanie: „Przyszedłem panią odwiedzić".
Jane zaniemówiła. Pomyślała, że z niej szydzi, świadomy, iż ocalił ją przed towarzyskim unicestwieniem, i zręcznie usiłuje ją ostrzec przed odrzuceniem jego zalotów.
Nie mogła tego zrobić. Nie potrafiła. Doświadczenie mówiło jej jednak, że Blackburn zażąda zapłaty. W tej sytuacji zawieranie z nim układów, gdy nie znała warunków, byłoby aktem rozpaczy.
Pomyślała, że powinna się odezwać, nawiązać rozmowę, sprowokować go słowami. Ale otaczający go zapach cytryny poraził jej mózg, odczuwała jedynie rosnącą urazę.
– Odkłoń się – szepnęła jej do ucha Violet. Jane posłuchała.
– Wpuść mnie, Jane.
Zdanie wypowiedziane zostało tak cicho, że pomyślała, iż musiało jej się wydawać. Ale nie. Blackburn z uśmiechem pochylał się nad jej uchem.
Nigdy się nie uśmiechał. Teraz jednak wykrzywiał twarz w uśmiechu, bynajmniej nie radosnym i nie miłym. Podobnym bardziej do obnażania kłów, co było sygnałem, że powinna uciekać.
Violet klepnęła ramię Jane. – Blokujesz drzwi, Jane. Przepuść go.
Przez krótką chwilę Jane stała bez ruchu. Wówczas Blackburn dał krok do przodu i znalazł się tak blisko Jane, że niemal otarli się o siebie. Usłyszała bicie jego serca.
A może to jej serce tak waliło?
Cofnęła się tak gwałtownie, że Blackburn znowu się uśmiechnął. Kiedy wszedł do salonu, przywarła do ściany. Znalazła się twarzą w twarz ze zgromadzonymi paniami i panami, którzy patrzyli na nią z nagłą sympatią. Widzieli tylko to, co było na wierzchu; myśleli że Blackburn uśmiechał się, bo ją cenił. Głupcy, wszyscy głupcy.
Ze swobodą, cechującą jej zachowanie w towarzystwie, Adorna wzięła sprawy w swoje ręce. – Lordzie Blackburn, pan Fitzgerald z entuzjazmem sugerował wypad za miasto, który pozwoliłby mnie i pannie Higgenbothem odetchnąć świeżym powietrzem. Może mógłby pan zaproponować, dokąd mamy się udać.
– Oczywiście. – Lord Blackburn skinął ręką do pana Fitzgeralda.
Pan Fitzgerald pomachał w odpowiedzi, ostrożnie, jakby nie do końca pojmował zachowanie przyjaciela. Pan Fitzgerald miał wiele wspólnego z Jane.
– Jest ciepło i sucho, a nie wiadomo, jak długo jeszcze Bóg będzie dla nas tak łaskawy. – Blackburn obserwował zebranych, używając swojego lorgnon jak oręża. Kiedy kierował soczewkę na kolejną damę czy dżentelmena, obserwowana osoba prostowała się i stawała się bardziej uprzejma w obawie, że nie zostanie zaakceptowana przez Blackburna. Był przywódcą w towarzystwie i nikomu nie wolno było lekceważyć jego żądań. W tej chwili pragnął, żeby panna Higgenbothem została zaakceptowana bez dyskusji, toteż musieli ją zaakceptować.
– Doskonały byłby piknik – powiedział Blackburn. Wśród towarzystwa rozległ się uprzejmy, potakujący pomruk.
– Tak, piknik! – Adorna klasnęła w ręce. – Mangez des souris.
Zaskoczona Jane zapytała: – Adorno, kochanie, co powiedziałaś?
Monsieur Chasseur nauczył mnie dziś rano. Powiedziałam: „Będziemy jedli, co chcemy".
– Niezupełnie. Wydaje mi się, że powiedziałaś: „Zjedz mysz".
– Och! – Adorna rozejrzała się po pokoju i zachichotała. – Ale jestem głupia.
Połowa panów także się roześmiała. Druga połowa odchrząknęła.
Adorna zwróciła się do Blackburna. – Moja ciocia mówi świetnie po francusku. Jest taka doskonała. – Westchnęła.
Jane nie mogła zaprzeczyć swoim zdolnościom językowym. Dawno temu wyobrażała sobie, że pewnego dnia opuści angielski brzeg i swoją sztuką podbije kontynent. Uczyła się więc języków – hiszpańskiego, włoskiego i francuskiego. Niestety, przydawało jej się to jedynie w rozmowach z francuskim nauczycielem siostrzenicy, a w Adornie budziło nadzieję, że takie zdolności ciotki wywrą wrażenie na lordzie Blackburnie.
– Mój nauczyciel ubóstwia z nią rozmawiać. Twierdzi, że ciocia mówi tak swobodnie, że wydaje mu się, iż jest we Francji.
– Doprawdy.
Nie było to pytanie. Raczej stwierdzenie, któremu towarzyszyło zimne, zamyślone spojrzenie, wywołujące gęsią skórkę na skórze Jane. Wzrok Blackburna zatrzymał się na piersiach Jane, które nabrzmiały tak, że aż poczuła się nieswojo.
– Ja nie mówię dobrze po francusku – rzekł Blackburn.
– Co za skromność – prychnęła Violet. Spojrzał na nią takim wzrokiem, że natychmiast zamilkła.
– Nie mówię dobrze – powtórzył. – I uważam, że pomyłka panny Morant jest równie czarująca, jak ona sama. Czy mogę zaproponować posiadłość mojej siostry, majątek Goodridge, jako miejsce jutrzejszego pikniku?
– Kapitalnie! – zawołał pan Fitzgerald.
– Majątek Goodridge? – Adorna klasnęła w dłonie. – To bardzo miłe z pana strony, milordzie. Czy jest tam dość miejsca na piknik?
Panowie zakasłali, maskując rozbawienie. Panie zachichotały.
– Och! – Adorna rozejrzała się wokół szeroko otwartymi, zdziwionymi oczami. – Czy powiedziałam coś śmiesznego?
– Nie mogłaś wiedzieć. – Blackburn oparł się o gzyms nad kominkiem, demonstrując doskonałą grę mięśni, świetnie skrojone ubranie i arystokratyczne maniery. – Majątek Goodridge jest sporą posiadłością nad Tamizą, blisko brzegu morza. Dom stoi na wzgórzu. Otaczający go las ciągnie się aż do morza.
– Ubóstwiam wybrzeże – rzekła Adorna.
– A więc postanowione. – Blackburn zwrócił się do Jane. – Naturalnie jeżeli opiekunka nie będzie przeciwna. Czy takie plany zyskają pani aprobatę, panno Higgenbothem?
Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Musiała jednak przyznać, że Blackburn po raz kolejny uratował ją przed katastrofą. Bo że to on był źródłem tej katastrofy, nikt już nie pamiętał. Musi się dostosować do życzeń Blackburna. Oczekiwano od niej wdzięczności. – To dość daleko, prawda? – zapytała opanowanym głosem.
Przyjemność sprawiła jej zdumiona mina Blackburna. – Trzy godziny drogi.
Jane zwróciła się do swojej podopiecznej. – Trzeba będzie wcześnie wyruszyć, Adorno, a dziś wieczorem jest bal.
– Skończę wcześnie tańce. Proszę, ciociu Jane, możemy pojechać?
Prośba była wzruszająca. – Będziemy zachwycone – Jane patrzyła ponad ramieniem Blackburna. – Dziękujemy za zaproszenie, milordzie.
– To jutro, Blackburn? – Zadowolenie Violet było większe, niżby to wynikało z rozwoju wydarzeń. – Twoja spontaniczna propozycja została przyjęta, ale czy lady Goodridge zgodzi się na najazd tylu gości, zawiadomiona z tak małym wyprzedzeniem?
– Oczywiście. Lady Goodridge jest niewiastą szlachetną i subtelną. Zapewniam jednak, że gdyby jej służący okazali się nieprzygotowani na taką okoliczność, moja siostra darłaby z nich skórę.
Wszyscy – lady Kinnard, jej córki, kawalerowie, Adorna, Violet – uroczyście pokiwali głowami. Jane zachichotała.
Nie mogła się pohamować. Sądziła, że Blackburn żartował, bo lady Goodridge zawsze zachowywała się bardzo kulturalnie. Ale lawina potępiających spojrzeń uciszyła ją i, jak dziecko skarcone w kościele, powoli spoważniała.
Lekki uśmieszek, nieczęsto widziany, znów zagościł na twarzy Blackburna. – Panna Higgenbothem jest dobrą przyjaciółką mojej siostry – oświadczył. – I wcale się nie boi lady Goodridge.
Jane żałowała, że nie może się wtopić w zieloną tapetę na ścianie salonu. Nigdy nie śmiałaby się nazwać dobrą przyjaciółką lady Goodridge.
Pan Fitzgerald puścił do Jane oko. – Jestem przekonany, że lady G. zawsze podziwiała pannę Higgenbothem.
– Nikt nie będzie zaprzeczał, że lady Goodridge jest niezwykle życzliwą osobą. – Violet nie chciała, aby potem mówiono, iż pozwoliła na krytykę lady Goodridge. Nie była aż tak odważna.
– Czasami – skomentował niepoprawny brat lady Goodridge. – Wtedy, gdy nie zamienia mojego życia w piekło. Na przykład ostatnio całkiem otwarcie mówiła o tym, że potrzebna mi żona.
Jane jak we śnie dotarła do kanapy i opadła na nią. Od kiedy Blackburn pojawił się w salonie, tyle kobiet wzdychało głęboko, że Jane zaczęło brakować powietrza.
Adorna powiedziała z fałszywą niewinnością: – Lady Goodridge zawsze jest taka mądra.
– Tak. Po tych wszystkich latach udało jej się mnie przekonać.
Jane zamknęła oczy i, oddychając głęboko, próbowała wymyślić cokolwiek, aby zmienić temat. Z pomocą przyszedł jej pan Fitzgerald. – A więc jutro jedziemy na wieś. Zawiadomię lady Goodridge i będę ją błagał, żeby się z nami wybrała. Świeże powietrze dobrze jej zrobi.
– Wątpię, aby pojechała – rzekł Blackburn.
– A ja jestem pewny, że pojedzie – odparł Fitz.
Blackburn uniósł brwi i popatrzył na przyjaciela. – Może znasz ją lepiej niż ja.
Fitz skinął głową. – Oczywiście, Blackburn, brat rzadko potrafi ocenić kobiecy charakter, a już z pewnością nie charakter kobiety tak uroczej i pięknej, jak lady Goodridge.
Jane nie dowiedziała się, co zamierzał odpowiedzieć Blackburn, bowiem lady Kinnard przerwała wymianę zdań, pytając nieśmiało: – Czy moje córki są również zaproszone, milordzie?
Blackburn powoli odwrócił głowę i spojrzał na lady Kinnard i jej progéniture. – Zaproszone?
– Do posiadłości lady Goodridge! – Pochodzenie lady Kinnard nigdy nie było bardziej widoczne, niż w takich chwilach, gdy w poszukiwaniu bogatych partii dla córek wpychała się tam, gdzie nie była mile widziana. Z chciwością błyszczącą w oczach powiedziała: – Tak miło byłoby odwiedzić drogą lady Goodridge w towarzystwie jej najbliższych przyjaciół.
Obecni w salonie wstrzymali oddech, czekając. Czy oberwie od Blackburna burę, z których lord słynął? Tymczasem Blackburn skinął głową i wycedził: – Doskonały pomysł, lady Kinnard. Im większa będzie liczba uczestników, tym lepsza... zabawa. Chciałbym więc rozciągnąć moje zaproszenie na każdego, obecnego tutaj czy też nie, kto miałby ochotę spędzić dzień na wsi.
Słysząc słowa Blackburna, Jane poczuła, że paraliżujące ją napięcie opada. Czy tego chciała, czy nie, świetnie znała Blackburna, obserwowała go długo i nie była w stanie uwierzyć, aby cokolwiek, a już zwłaszcza miłość, mogło go przeistoczyć w sympatycznego człowieka, oferującego gościnę wszystkim, a w szczególności koszmarnej lady Kinnard.
Niewątpliwie było to wszystko niezwykłe podejrzane.
– Czy moglibyście wszyscy przestać się do mnie uśmiechać? – Jane patrzyła na swoich towarzyszy w powozie Tarlinów z irytacją, rosnącą z każdą przebytą milą.
– Ale dlaczego? – Violet wpadła na Jane, kiedy powóz wziął ostry wiraż, skręcając w drogę wiodącą do majątku Goodridge. – Blackburna ogarnięta nieodwzajemniona miłość do ciebie, aż mu mózg stanął.
– Albo coś innego – mruknął lord Tarlin.
– George! – zawołała zgorszona Violet.
Jej mąż tylko się uśmiechnął, a Violet po krótkiej chwili odpowiedziała mu uśmiechem. Nie zrezygnowała jednak z nagany. – Są tu młode damy – kiwnęła głową w stronę Adorny.
Lord Tarlin odwrócił się do siedzącej koło niego dziewczyny. – Nie zrozumiałaś nic z tego, prawda, dziecko? – zapytał.
– Co miałam zrozumieć, milordzie? – spytała Adorna.
– Nie uśmiechaj się do mnie głupio, George – rozkazała Violet. – Jane, spójrz na powozy, jadące przed nami. I na te za nami. – Postukała ręką w szybę. – Co innego, poza miłością, tłumaczyć może takie wspaniałe zaproszenie Blackburna?
Jane żałowała, że świat nie przedstawiał jej się równie nieskomplikowanie jak Violet. Obraziłaby się, gdyby Jane nazwała ją naiwną, jednak wygodne życie odizolowało przyjaciółkę od realiów tego świata.
Jeśli lord Blackburn zaczął się inaczej zachowywać, to nie z miłości. Tego akurat Jane była pewna. Za jego nagłą sympatią musiały się kryć inne przyczyny.
– Jakie to romantyczne. – Zwykle zamglone spojrzenie Adorny wyostrzyło się, spoczywając na Jane. – Jest taki przystojny. Taki sympatyczny. Prawda, ciociu Jane?
– Tak – krótko odparła Jane.
– Chociaż taki stary, też coś – prychnął lord Tarlin.
– Ale przystojny. Ma taki niezwykły kolor włosów. Niezupełnie złote, i nie żółte... Jakich barw użyłabyś, ciociu, malując go?
– Nie wiem – z ociąganiem odpowiedziała Jane. – Złocistożółtej.
Adorna potarła palcem brodę. – Może ma brązowe włosy.
– Raczej w odcieniu ochry – poprawiła ją Jane. – Podstawowym barwnikiem byłaby ochra.
Adorna patrzyła na nią.
– Blond – wyjaśniła Jane.
– Racja! Blond. A oczy ma takie niebieskie. Tak bardzo niebieskie, po prostu niebieskie, niemal granatowe. Ciociu Jane, gdybyś malowała...
– Wieczorne niebo. – Jane nie chciała myśleć o Blackburnie, ale pytania Adorny zmuszały ją do tego. – Jego oczy są jak wieczorne niebo.
– Tak, to pasuje. – Adorna powachlowała się dłonią. – Gdybym była artystką, chciałabym go namalować. Ma wspaniałe kształty. Nie składa się z samych watówek i gorsetów, jak niektórzy lordowie. Mogę się założyć, że się boksuje. Bo skąd miałby tak wspaniałe ciało? – Wpatrzona w przesuwający się za oknem krajobraz, Adorna zdawała się nieświadoma rosnącej irytacji Jane. – Ale najbardziej podoba mi się jego twarz. Ma taki surowy, niemal zagniewany wyraz. Przez cały czas, poza momentami, kiedy patrzy na ciebie, ciociu Jane.
– A wtedy jak wygląda? – zapytała Violet.
– Pożądliwie... to chyba najlepsze określenie.
– Wystarczy, Adorno – ostro rzuciła Jane.
Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy poprzednio była równie zła na siostrzenicę. A była uwięziona w powozie do końca podróży. Co gorsza, nie mogła nawet wyczekiwać końca podróży, bo wtedy znajdzie się w majątku Goodridge z połową Londynu, gapiącego się na nią i zastanawiającego się, jakie szaleństwo ogarnęło Blackburna, skłaniając go do tak demonstracyjnego okazywania swojego zainteresowania.
Jane zauważyła, że zupełnie straciła poczucie humoru.
– Och. – Adorna była zmartwiona. – Czy powiedziałam coś złego?
Powóz zatrzymał się z szarpnięciem, oszczędzając Jane odpowiedzi i wybuchu rozbawienia lorda Tarlina. Po kolei zaczęli wysiadać z powozu, stając na ziemi należącej do posiadłości lady Goodridge, położonej u ujścia Tamizy. Od strony pobliskiego oceanu wiała lekka, ożywcza bryza. Na widok otaczającej ich otwartej przestrzeni dusza Jane urosła. Słońce, czyste niebo, lazurowa woda, z szumem płynąca wśród pagórków i piaszczystych wydm – syciła tym widokiem duszę, zgłodniałą w klaustrofobicznej skorupie miasta.
Kiedy Jane odwróciła się plecami do rzeki, zobaczyła dwór Goodridge, pomnik cywilizacji. Ten wspaniały przykład georgiańskiej elegancji został zbudowany z połyskującego w słońcu jasnego kamienia. Wokół domu rozciągały się jedwabiste, równo skoszone trawniki, z rozstawionymi gdzieniegdzie altankami, ścieżkami i ogrodzonym murem prywatnym ogrodem.
Ale ręka współczesnego człowieka miała ograniczony zasięg. Dalej trawa była wyższa i ostrzejsza. Wreszcie następował obszar panowania wiatru i rzeki, rzeźbiących pagórki wzdłuż wybrzeża.
To rozkoszne miejsce było doskonałą mieszaniną gwałtowności i spokoju. Jane zapragnęła go przez jedną, krótką chwilę.
Violet jakby czytała w jej myślach. – Posiadłością lorda Blackburna jest Tourbillon, nad samym morzem. Dom jest zupełnie odmienny, sterczy na klifie. Ale atmosfera jest bardzo zbliżona. Miejsce skłania do wizyt, spokojnego popijania herbaty i patrzenia bez końca na ocean.
Jane wiedziała, gdzie znajduje się Tourbillon. Kiedyś uważała za swój obowiązek sprawdzić, że Tourbillon położony jest blisko Sittinghourne, gdzie mieszkała w domu Eleazera. Teraz jednak nic jej to nie obchodziło i zabolało ją, że Violet sądziła inaczej. – Violet, opuściła cię fantazja – rzekła pogardliwie.
Zdecydowanymi ruchami zawiązała tasiemki kapelusza, wzięła od lokaja torbę i poniosła ją wzdłuż grani, ciągnącej się równolegle do plaży, szukając miejsca, gdzie mogłaby usiąść, zachowując odrobinę prywatności.
Pozostali ruszyli za nią, rozmawiając przyciszonymi głosami. Jane zrobiło się żal, że tak ostro zareagowała. Nie miała jednak ochoty słuchać zachwytów Adorny nad urodą Blackburna i rozważań Violet nad tym, jak bardzo Jane chciałaby mieszkać w takim domu. Sytuacja wymknęła się spod kontroli i Jane chciała przywrócić wszystko do równowagi.
Najpierw musiała więc się dowiedzieć, czy Blackburn jest obłąkany, czy też bawi się jej kosztem, usiłując w ten sposób, jak smarkacz, zemścić się na niej.
Jej uwagę zwróciła postać, która wyłoniła się z wnętrza domu. Trudno jej było nie zauważyć. Wyprostowana sztywno lady Goodridge odziana była w jaskrawą, różową suknię. Parasol dobrany kolorem do kreacji rzucał różowy cień na jej skórę. Szła energicznie, nie zwalniając w wysokiej do kostek trawie. W pewnym oddaleniu za nią podążał pan Fitzgerald, powłócząc nogami jak krnąbrny chłopiec.
Nie zatrzymując się, lady Goodridge odezwała się tubalnym głosem: – Panno Higgenbothem, rozumiem, że to pani zawdzięczam ten najazd.
Śmiałość, która na chwilę opuściła Jane, szybko powróciła. Jane odwróciła się, żeby powitać panią tego majątku. Ktoś powinien dać nauczkę tej przywykłej do dominacji rodzinie, a ona poczuła się właściwą osobą. Dygając uprzejmie, odrzekła: – Nie mnie powinnaś, pani, obwiniać, ale swojego brata.
– Ba! On zupełnie traci rozum, kiedy jest z tobą. Miło was zobaczyć, Tarlinie, Violet. Panno Morant, jak zawsze wygląda pani prześlicznie.
– Dziękuję, milady – odparła Adorna łagodnym, dźwięcznym głosem. – Moja ciocia przypomina mi jednak stale, że uroda to tylko powierzchowne piękno.
Lady Goodridge żachnęła się. – A co byś chciała? Mieć piękną wątrobę?
Oczy Adorny zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. – Wydawało mi się, że mam ładną.
Lady Goodridge z trudem stłumiła śmiech. – Jesieni pewna, że masz, kochanie. – Koncentrując się z powrotem na Jane, rzekła: – A pani... pani jest inteligentna.
Jane słyszała to już wiele razy i przestała uważać za komplement. – Z pewnością lepiej, kiedy dziewczyna ma urodę niż rozum.
– Owszem, mężczyźni lepiej widzą, niż myślą. – Lady Goodridge zerknęła na pana Fitzgeralda, po czym dodała: – Szczęśliwie dla pani, panno Higgenbothem, Ransomowi wzrok popsuł się na skutek zranienia.
– Nie jestem na tyle nieczuła, żeby to nazywać szczęściem, czy też cieszyć się z nieszczęścia innych, milady – powiedziała Jane.
Naturalnie, że nie. Gdybyś, poza swoją inteligencją, nie była wrażliwa i czuła, nie zainteresowałabym się tobą. – Lady Goodridge żywo gestykulowała. – Blackburn kręci się gdzieś w pobliżu. Posunął się do tego, że rozmawia nawet z mieszczanami, którzy odważyli się przyjechać. Panno Higgenbothem, doprowadziła go pani do szaleństwa z miłości.
– Zawsze był szalony – zimno odparła Jane.
Pan Fitzgerald odchylił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem. – Świetnie powiedziane.
– Przestań! – Lady Goodridge uderzyła go w ramię złożonym wachlarzem. – To twoja wina, że dzisiaj zostałam w to wszystko wmieszana.
Z uśmiechem na ustach pan Fitzgerald uchylał się, mówiąc jednocześnie: – Przyznaję się do winy i w ramach kary będę ci dziś asystował.
Lady Goodridge zaniechała ataku i coś – w przypadku innej kobiety Jane nazwałaby to bólem – zabłysło w jej oczach. – Nieznośny chłopcze, nazywasz karą towarzystwo pani domu?
– Tylko wówczas, gdy pomyślę, że w tym czasie mógłbym puszczać na plaży latawce.
– Mówiłam ci, żebyś poszedł.
– A ja powiedziałem, żebyś poszła ze mną.
Pani Goodridge wbiła w niego wzrok, gniewnie wypinając pierś do przodu. – Kobiety w moim wieku nie puszczają latawców.
– Kobieta w twoim wieku może się przyglądać.
– Kobieta w moim wieku nie chodzi po piachu. Piach dostaje się do butów.
– Możesz zdjąć buty.
– Panie Fitzgerald, jesteś zuchwały i bardzo... bardzo młody. O wiele za młody. – Lady Goodridge patrzyła na swojego rozmówcę, jakby żałowała, że nie jest inaczej.
– Wcale nie taki młody, pani. – Fitz przysunął się bliżej ku niej. – Ale dość młody, żebyś się przy mnie nie nudziła.
Lady Goodridge cofnęła się i formalnym tonem odparła: – Jestem wystarczająco zajęta. – Po czym zwróciła się do Jane. – Uważaj, moja panno, żeby ci muchy nie wleciały do takiej otwartej buzi.
Jane gwałtownie zamknęła usta.
– Jak usiłowałam powiedzieć, panno Higgenbothem, usilnie radziłabym, żebyś poślubiła Ransoma w tym krótkim okresie jego przytomności umysłowej. U mężczyzn – zerknęła na swojego towarzysza – nigdy nie wiadomo, jak długo to potrwa.
– Wszak przed chwilą sama pani powiedziała, że lord Blackburn oszalał. – Lecz Jane mówiła już do pleców lady Goodridge.
Pan Fitzgerald, oddalając się za lady Goodridge, rzucił Jane uśmiech przez ramię. – Nie wygra z nią pani, panno Higgenbothem, tak samo jak z jej bratem. Oboje są uparci jak osły i jeszcze bardziej krnąbrni.
Lady Goodridge zatrzymała się jak wryta. – Panie Fitzgerald!
Obrzucając swoją towarzyszkę złośliwym spojrzeniem, Fitz zawołał do Jane: – Jest tylko jeden sposób, żeby sobie poradzić z tymi arystokratami.
Nie chciała zadawać tego pytania, ale skoro nikt ich nie słyszał, nie potrafiła się powstrzymać. – A mianowicie?
– Cięty dowcip. Szybki unik. – Roześmiał się na widok urażonej miny lady Goodridge i zdumionej twarzy Jane. – I wiele miłości.
Latawce łapały wiatr jeden po drugim, wzbijały się w powietrze i szybowały ponad wydmami, sterowane przez kawalerów, usiłujących wywrzeć wrażenie na barwnym tłumie młodych dziewcząt. Kolorowe koce, czerwone, niebieskie i zielone, zostały rozłożone na trawie, aby starsze kobiety mogły na nich spocząć. Rozstawiono koszyki z prowiantem. Monotonny szum rzeki stanowił tło gwaru i śmiechu setki ludzi, przybyłych z miasta.
Zgodnie z instrukcjami lorda Tarlina służący rozłożył ich koc w pewnym oddaleniu od tłumu. Może lord Tarlin obawiał się, że w obecnym stanie ducha Jane gotowa obrazić kogoś ważnego.
Bardzo nieprawdopodobne. Kiedy Jane traciła cierpliwość wobec trywialności londyńskiej socjety, przypominała sobie Adornę i powstrzymywała się przed wyrażaniem swoich opinii.
– Usiądziesz, Jane? – zapytała Violet, podchodząc bliżej. – Chciałabym się przejść z George'em.
– Naturalnie. – Jane postawiła torebkę na brzegu koca i machnęła ręką, żeby poszli.
Violet chwyciła lorda Tarlina za rękę. Uśmiechnęła się do męża, on zaś spojrzał na nią z takim uczuciem, że Jane odwróciła twarz. Cieszyła się, że Violet jest szczęśliwa, ale czasami nie mogła na to patrzeć. Radość Violet ściskała z bólu samotne serce Jane.
Adorna oparła jasną głowę na ramieniu Jane. – Posiedzę sobie razem z tobą.
Wrażliwość dziewczyny sprawiła przyjemność Jane. Kochała to dziecko, choć często przysparzało wielu kłopotów. Oczywiście Adorna zaraz zwróci na siebie uwagę – właściwie już zwracała – i wkrótce ten spokojny zakątek zaroi się od młodych lordów.
– Gorąco tutaj. Potrzymasz moją pelisę? – poprosiła Adorna.
Gdy Adorna zdejmowała swoje okrycie, wszelki śmiech, gwar rozmów, a nawet wiatr ucichły. Tak jak podejrzewała Jane – nawet żywioły pokorniały, aby móc patrzeć na Adornę.
– Tak lepiej. – Adorna odetchnęła głęboko, a jeden z puszczających latawce młodzieńców przewrócił się twarzą w piach. – Nie jest ci za gorąco, ciociu Jane?
Jane przytaknęła. Długie rękawy płaszcza j zapięcie aż po szyję chroniły ją przed słońcem i nikt, a już zwłaszcza Blackburn czy jakiś plotkarz, nie mógłby nazwać twarzowym szarozielonego koloru kreacji. Jane rozpięła guziki i z pomocą Adorny uwolniła się od płaszcza.
Usiadły obok siebie na kocu, zwrócone twarzami w stronę plaży. Starannie owinęły brzegi sukien wokół kostek, żeby wiatr nie poderwał spódnic do góry, i obserwowały zmarszczki na wodzie oraz piasek, rozwiewany przez morską bryzę.
Przynajmniej Jane. Wzrok Adorny podążał za gromadką śmiejących się dżentelmenów, popisujących się przed paniami. Od czasu do czasu zerkała na drogę, robiąc komentarze na temat nowo przybyłych. – Spójrz! Czyż pan Southwick nie wygląda głupio w stroju wieczorowym? Przyjechali Andersonowie. Pobrali się niespełna rok temu, ale podobno on znalazł już sobie jakąś kochankę. A tam pan Brown, starający się o pannę Clapton, która ma końską twarz, ale pan Brown musi się szybko ożenić, jeśli nie chce, żeby jego majątek dostał się pod młotek.
– Masz zdumiewającą pamięć do nazwisk. Czemu nic pamiętasz równie dobrze francuskiego?
– Bo pamiętanie imion jest łatwe. Patrzysz tylko na twarz i... – Adorna wzruszyła ramionami – ... pamiętasz. A francuski z niczym się nie kojarzy.
– Ależ to nieprawda. – Zapał Jane zdradzał jej miłość do języka. – Francuski jest taki romantyczny, brzmi jak muzyka.
– Bardzo nosowa muzyka. – Adorna westchnęła. – Monsieur Chasseur zaczął mnie uczyć po jednym zdaniu dziennie, które muszę zapamiętać. Powiedział, że zadowolą go moje postępy, jeśli tylko będę w stanie zapamiętać to jedno zdanie.
Jane nie była pewna, czy jej się to podoba, ale wszyscy arystokraci mówili przynajmniej łamaną francuszczyzną i coś trzeba było robić, żeby pomóc Adornie ją przyswoić. Skoro nauczyciel sądził, że taki sposób może poskutkować, nie będzie mu przeszkadzać.
– Czasami robię wyjątek i wyrzucam z pamięci jakieś twarze. – Adorna z niechęcią skrzywiła różane usta. – Jak teraz. Przybyli lord i lady Athowe.
Jane zwróciła głowę w stronę podjeżdżających powozów, ale Adorna chwyciła ją za rękę. – Nie patrz. Może nas nie zauważą.
– Nie lubisz ich? – Jane wbiła wzrok w morze.
– Po tym, co ci powiedzieli na balu u lady Goodridge? – Adorna potrząsnęła głową. – Wstrętni.
– Ona była niegrzeczna, ale nie przypominam sobie, żeby lord powiedział coś niewłaściwego.
– Chyba istotnie nic takiego nie powiedział. Idę o zakład, że w całym swoim życiu nie powiedział nic niewłaściwego. Ale to najgorsza gnida.
Jane zgodziła się z Adorną, przypomniawszy sobie zniknięcie lorda przed wielu laty.
– Kim jest tamten stary mężczyzna? – Adorna głową wskazała postać, idącą wzdłuż urwiska. Po raz pierwszy młodość jej nie zmyliła.
Człowiek był naprawdę wiekowy. Zgięty, pokrzywiony, szedł podpierając się łaską, za nim zaś podążał służący, który go podpierał, ilekroć starszy pan się zachwiał.
– To wicehrabia Ruskin, niegdyś zwyczajny pan Daniel McCausland. – Jane trąciła łokciem Adornę. – Przestań się gapić. To adwokat, bardzo bogaty człowiek. Podobno wymyślił jakąś maszynę, która pomogła w czasie wojny, więc nadano mu tytuł.
– A więc urodził się jako prosty człowiek.
– Bardzo prosty. Nie dostałby tytułu, gdyby nie był taki stary i miał potomstwo. W ten sposób tytuł wygaśnie wraz z jego śmiercią. – Jane uśmiechnęła się do Adorny i wyszeptała: – W ten sposób arystokracja jest zamkniętą klasą, wolną od pospólstwa.
– Takiego jak ja. – Adorna potrząsnęła głową. – Naprawdę powinien poślubić jakąś młodą kobietę i spłodzić potomstwo, żeby zrobić im wszystkim na złość.
Jane roześmiała się. – Doskonały pomysł.
– Szkoda, że moja mama go nie spotkała, kiedy musiała wyjść za mąż.
Jane wydawało się, że usłyszała rozmarzenie w głosie dziewczyny, więc powiedziała pokrzepiająco: – Zamiast tego poznała twojego ojca i uczyniła go bardzo szczęśliwym.
– Pewnie, że go uszczęśliwiła. – Adorna przerwała na chwilę, po czym dodała: – Musiała szybko wyjść za mąż, dla pieniędzy.
Zdziwiona Jane spytała: – Co wiesz o małżeństwie twojej matki?
– Sama się domyśliłam. – Adorna przyłożyła palec koło brody. – Zostałyście osierocone przez waszego ojcu nicponia, kiedy ty miałaś dziesięć, a mama siedemnaście lat. Mama wyłudziła od kupców suknie, których potrzebowała, żeby się godnie zaprezentować, i zanim zdążyli zażądać od niej zapłaty, upolowała tatę.
Jane dorastała powoli i po śmierci ojca zamknęła się w sobie. Nie przestawała się zastanawiać, w jaki sposób Melba utrzymywała je przed jej błyskawicznym ślubem z Eleazerem. Teraz otrzymała wyjaśnienie od swojej siostrzenicy i zrozumiała, że każde usłyszane słowo jest prawdą. – Świetnie pamiętasz swoją mamę.
– Oczywiście. – Adorna uśmiechnęła się drżąco. – Była piękna nawet w czasie choroby.
– Jak anioł. Jak ty.
Adorna obdarzyła Jane najbardziej anielskim uśmiechem, który zgasł, gdy dziewczyna spojrzała za plecy Jane. – O nie! Co tu robi monsieur Chasseur?
Jane była zaskoczona widokiem młodego, chudego nauczyciela, wędrującego wzdłuż urwiska. Był co prawda dżentelmenem, ale znajdował się w sytuacji zbliżonej do pozycji kobiety z dobrej rodziny, która wynajęła się jako guwernantka. Nie było to położenie akceptowane w najwyższych kręgach. – Lord Blackburn wystosował otwarte zaproszenie, więc sądzę, że monsieur Chasseur ma pełne prawo tu się zjawić.
– Zaraz nas zauważy, a chce prowadzić lekcje francuskiego codziennie. – Adorna wstała. – Nie pozwól mu, ciociu Jane.
Znów zaskoczona Jane powiedziała: – Nie mówiłaś mi, że coś takiego proponował.
– Miałam nadzieję, że zapomni. Ale przyjechał i zmusi mnie do nauki. Och, ciociu Jane... – Adorna z niecierpliwością przestępowała z nogi na nogę.
Jane zrobiło się jej żal. Dzisiejszy dzień nie był przeznaczony na lekcje, a nawet na przesiadywanie z ciotką. – No to idź. Poszukaj sobie towarzystwa, ale pamiętaj, trzymaj się w dużej grupie i od czasu do czasu zajrzyj do mnie.
– Tak, ciociu Jane. – Adorna oddaliła się pospiesznie.
– I żadnego oglądania zegarów słonecznych z młodymi mężczyznami – zawołała za nią Jane.
– Dobrze, ciociu Jane.
Wiatr porwał jej odpowiedź. Jane została sama. Dziwnie się czuła, widziana przez tak wielu łudzi, a jednocześnie jakby z boku, bez przyjaciół. Nikt do niej nie podejdzie; skandal był zbyt mocno związany z jej osobą.
Pojawienie się monsieur Chasseura w niczym nie zmniejszyło wrażenia obcości.
– Mademoiselle Higgenbothem. – Ukłonił się uroczyście. – Czyżbym widział mademoiselle Morant oddalającą się pospiesznie?
Jane prawie jęknęła z zakłopotania. Nigdy się nie przyzwyczai do niektórych obowiązków opiekunki – takich jak choćby przekazywanie informacji, że Adorna chce mieć lekcje francuskiego tylko dwa razy w tygodniu. Kobieta obdarzona odwagą – na przykłada taka lady Goodridge – oznajmiłaby to monsieur Chasseurowi wprost. Tymczasem Jane uśmiechnęła się uprzejmie. – Będzie zrozpaczona, że się z panem minęła.
Jego uroczyste oblicze rozjaśniło się. – Naprawdę? Naprawdę. Opowiadała mi o pańskiej propozycji codziennych lekcji. Niestety, ku jej rozczarowaniu, jej ojciec przysłał list, nie wyrażający na to zgody.
Francuz zmarszczył krzaczaste brwi. – To rustre, barbarzyńca i gbur.
– Ale Adorna obiecała, że będzie się uczyła pomiędzy lekcjami.
– Tak powiedziała mademoiselle Morant? – zapytał z lekkim niedowierzaniem.
– Zdumiewające, prawda? – Jane miała nadzieję, że grom nie trafi jej na miejscu.
– Chyba będę.... ouiy... tak, chyba... muszę zaproponować, że będę uczył mademoiselle bez wynagrodzenia.
Ulga Jane natychmiast przekształciła się w panikę. – Nie! To niemożliwe!
– Ale kiedy dama tak bardzo pragnie nauczyć się mówić po francusku, jest moim obowiązkiem, nie, moją przyjemnością, pomóc jej.
Młody Chasseur sprawiał wrażenie zachwyconego swoim pomysłem.
Jane zrozumiała, że swoją uprzejmością sprowokowała Francuza do takiej decyzji. – Doprawdy, nie możemy pozwolić, żeby pan...
– Pójdę teraz z nią porozmawiać. Obiecuję, że będę dyskretny. Wiem, co angielska szlachta myśli o takich emigrants jak ja.
– Na pewno nic złego.
– Mais oui, sądzą, że jestem niewdzięczny i gorszy od nich. Wiem o tym. – W jego oczach pojawił się płomień. – Ale opowiem mademoiselle Morant o moim planie i będę ją uczył codziennie innego zdania... Czy opowiadała o zdaniach, jakich mam zamiar ją uczyć?
– Tak, ale...
– Merci, mademoiselle. – Skłonił się nisko. – Nie zawiodę pani.
Odszedł, pozostawiając Jane z protestem na ustach. Udało jej się zagmatwać prostą sprawę; nic dziwnego, że wszyscy pozostawili ją samą.
Mogła jednak mieć, gdyby tylko się odważyła, własną rozrywkę. Violet włożyła jej do torebki blok papieru i zestaw ostro zatemperowanych ołówków. Szkicowanie było kobiecym zajęciem w dobrym tonie, jak gra na fortepianie czy układanie kwiatów. Inne damy wyciągnęły swoje szkicowniki. Dlaczego Jane miałaby nie zrobić tego samego?
Nikt inny nie pragnął bardziej od niej rysować.
Jane ostatni raz rozejrzała się, upewniając się, że jest sama. Potem, siedząc sztywno wyprostowana, z oczami zwróconymi w stronę Tamizy, zdjęła rękawiczki. Bez względu na to, jak bardzo nieprzyzwoite było obnażanie rąk, nigdy nie umiała rysować w rękawiczkach.
Nie odrywając wzroku od płynącej rzeki pochyliła się do przodu, natrafiła palcami na szorstką, wełnianą torbę i wsunęła rękę do środka. Chwyciła skórzaną okładkę szkicownika i, stale zachowując ostrożność, wyciągnęła go z torby.
Nikt nie zauważył. Przez lata tłumiła w sobie te ciągoty, ale teraz chęć doskonalenia swojej sztuki powróciła ze wzmożoną siłą.
Najgorzej było od czasu, gdy znów zobaczyła Blackburna.
Wiedziała, że biorąc do ręki ołówek, prowokuje nieszczęście, ale nie potrafiła się powstrzymać.
Jane jeszcze raz wyciągnęła się do przodu, wyjęła drewniane pudełko i gorączkowo je otworzyła. Próbując czubkiem palca, wybrała najlepiej zatemperowany ołówek.
Co ma narysować?
Bezwiednie jej myśli poszybowały ku Blackburnowi. Rozejrzała się.
Musiała go zwabić swoimi myślami. Ubrany swobodnie w strój do końskiej jazdy, z lorgnon w dłoni, przechadzał się pomiędzy rozłożonymi kocami i rozmawiał ze swoimi gośćmi z podejrzaną, zdaniem Jane, wesołością.
Chyba jej nie widział, mogła więc spokojnie mu się przyjrzeć, o czym marzyła jej artystyczna dusza. Mogłaby go narysować jako symbol brytyjskiej odwagi, namalować jako bóstwo natury albo wyrzeźbić w glinie lub brązie i zatrzymać dla siebie, kiedy już wszystko się skończy.
Nie. Nie on. Nie to samo jeszcze raz.
Starała się odwrócić swoją uwagę.
Mogłaby uzupełnić swoją kolekcję portretów – szybki szkic monsieur Chasseura, dziewczyny zamiatającej ulice czy lady Goodridge albo Eleazera.
Postanowiła jednak, że spróbuje utrwalić ten dzień na zawsze.
Ale co przedstawić? Samo zgromadzenie ludzi? Nie. Ludzi było zbyt wielu i przemieszczali się z miejsca na miejsce. Widoczne w tle pagórki i płynącą rzekę? Nie. To był dom lady Goodridge. Dom siostry Blackburna. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest chciwa. Nie, powinna narysować coś zupełnie innego, coś...
Flotylla statków wypłynęła z ujścia Tamizy, kierując się na pełne morze. W ponurym okresie kontynentalnej blokady Napoleona, kiedy Anglia była bliska klęski, te okręty były jedyną rzeczą, chroniącą niewinną ludność przed inwazją. Tak, naszkicuje statki jako symbol nadziei.
Zabrała się do pracy. Na luźnym arkuszu papieru kształtował się zarys oglądanej sceny. Nad horyzontem wisiały szare chmury, ale żagle raźnie trzepotały na wietrze i miało się wrażenie, że ciemne sylwetki okrętów szybują tuż nad wodą, jak mewy szukające zdobyczy.
Pochłonięta pospiesznym szkicowaniem Jane nie usłyszała chrzęstu zbliżających się kroków. Kiedy na papier padł cień, spojrzała w górę z irytacją.
– Pardon, mademoiselle! – Lord de Sainte-Amand uśmiechnął się do niej z góry, nadal zasłaniając jej słońce. – W tej chwili ma pani minę bardzo surowej nauczycielki.
– Lordzie de Sainte-Amand, jakże miło pana spotkać.
– I to tak szybko.
Żartował sobie, sugerując zażyłość, ale nie rozbawił Jane. Już raz w takiej sytuacji została skompromitowana i nie dopuści do tego po raz drugi przez nierozważne słowa jakiegoś mężczyzny. – Nie przyjdę więcej do pańskiego domu, jeśli będzie się pan ze mną drażnił.
Natychmiast oprzytomniał. – To byłaby tragedia i byłbym w kłopocie. Mogę zobaczyć?
Pochylił się i spojrzał w dół, następnie skierował wzrok na statki i znów na szkicownik. Jane nie potrafiła określić, co malowało się na jego twarzy – podniecenie czy niedowierzanie.
– Magnifique! Doskonale uchwyciła pani les navires.
– Dziękuję, ale jeszcze nie skończyłam. Później będę musiała uzupełnić.
– Może pani protestować, ale okręty są naprawdę prześliczne. Bardzo chciałbym dostać ten tirage.
Jane poczuła ukłucie w sercu. Rysunek był dobry, ilustrował ten dzień tak jak chciała.
De Sainte-Amand cofnął rękę. – Widzę, że jestem zbył śmiały. Chce pani zatrzymać ten obrazek dla .siebie na pamiątkę, prawda?
– Tak. – Czuła się głupio, że ten człowiek, właściwie kompletnie obcy, tak łatwo potrafił odczytać jej myśli, uczucia.
– Cóż, jest pani kobietą, a les femmes są sentymentalne. To miłe. Proszę jednak nie mówić nikomu, że też również jestem sentymentalny. – Mrugnął do niej. – Ci drętwi Anglicy śmieliby się ze mnie.
Tknięta nowym pomysłem, powiedziała: – Dla pana także mogę coś narysować.
– Jest pani bardzo uprzejma. – Spojrzał na rzekę. Statki płynęły wzdłuż brzegu na pełnych żaglach. – Tamten jest bardzo ładny.
Spojrzała na swój szkic, w miejsce, które wskazał palcem, a potem na rzekę, gdzie statek „Virginia Belle", brązowy i całkiem zwyczajny, zmagał się z rzecznym prądem. – Tak – przytaknęła z uprzejmości. – To żywy przykład solidnego, angielskiego szkutnictwa.
– No właśnie! Ma pani świetne oko! – schlebiał jej lord de Sainte-Amand. – Jeśli narysuje pani dla mnie ten okręt, będzie to dla mnie wspaniała pamiątka.
Jane usiadła z czystą kartką i szybkimi kreskami zaczęła szkicować „Virginia Belle", a lord de Sainte-Amand przycupnął koło niej, chwaląc jej kunszt i wskazując szczegóły, które mogłaby przeoczyć.
Kiedy flotylla statków znikła na horyzoncie, Jane powiedziała: – No tak. To wszystko, co mogłam zrobić. Zabiorę szkic do domu, wykończę go i...
– Nie, nie! Chcę go mieć tak, jak teraz. Ten szkic w jakiś sposób oddaje prędkość płynącego statku.
– Niemożliwe. Zresztą to nie jest moja najlepsza praca.
– Ale jest już wystarczająco wykończona. Ten dragę moi przyjaciele zawsze będą doceniać. – Położył rękę na szkicowniku i szarpnął za rysunek.
Szarpnęła z powrotem, zła i zmieszana. To prawda, że de Sainte-Amand wyświadczył jej przysługę, ale przecież nie był jej nauczycielem malarstwa. Nie miał prawa jej mówić, kiedy rysunek jest skończony. – Nie.
– Mademoiselle, s'il vous plaît. Zrobi pani, o co proszę. – Złapał ją za rękę i zaczął wykręcać, brutalnie usiłując ją zmusić do posłuszeństwa.
– Lordzie de Sainte-Amand! – W jej głosie brzmiało rozgoryczenie i niedowierzanie. – Co pan robi?
– Ciii. – Rozejrzał się dokoła sprawdzając, czy swoim krzykiem nie zwróciła czyjejś uwagi. – Mon dieu! – Puścił ją i szkicownik, jakby go parzyły. – Kimże jestem, żeby dyktować artiste, co ma robić? Proszę wziąć le tirage do domu i wykończyć. – Wstał i odsunął się od niej. – Na pewno spotkamy się jeszcze i wówczas będzie pani mogła mi go dać. A tymczasem, może lepiej będzie, jeśli pani schowa szkic.
Zupełnie skołowana Jane wykrztusiła: – Nic nie rozumiem.
– Lord Blackburn zmierza w tę stronę.
W czasie, gdy de Sainte-Amand oddalał się w popłochu, Blackburn widział, jak Jane wkłada swój rysunek do szkicownika i zamyka go pospiesznie. Następnie, zachowując się jak szczeniak, który pogryzł bambosze swojego pana, uniosła głowę do góry i spojrzała prosto na niego.
Serce mu zadrżało na widok pełnego bólu oczekiwania, malującego się w jej szeroko otwartych oczach. W pierwszym odruchu zapragnął rozproszyć wszystkie jej zmartwienia. W drugim – chciał ją wywieźć daleko i zamknąć w Tourbillon, dopóki nie nabierze trochę rozumu.
Toteż odezwał się dość cierpkim głosem. – Panno Higgenbothem.
Uśmiechnęła się z fałszywym entuzjazmem i odpowiedziała równie cierpkim tonem: – Słucham?
Nie tego się spodziewał. Zniżył głos i mruknął poufale: – Jane.
Jej uśmiech zniknął.
– Cieszę się, że przyjęłaś moje zaproszenie do odwiedzenia domu mojej siostry.
– Znalazłam się w sytuacji, w której nie mogłam odmówić. – Z udawaną niewinnością zatrzepotała rzęsami.
Sarkazm był czymś zupełnie nowym, ale zasłużył nań... a poza tym dziewczyna go bawiła.
Zresztą ku jego zaskoczeniu tego dnia wiele rzeczy go bawiło. Od powrotu z Półwyspu bał się towarzystwa ludzi. Dziś jednak rozmawiał z wieloma osobami, z którymi nigdy wcześniej nie zamienił nawet słowa. Podsłuchiwał rozmowy, prowokował kobiety do powierzania sobie sekretów, dotyczących ich mężczyzn – nikczemny czyn jak na dżentelmena, ale nieodzowny w pracy Blackburna. Odkrył też, że nawet szpiegostwo zyskało na atrakcyjności wobec perspektywy ujrzenia Jane, zmierzenia się z jej ciętym językiem i zabiegania o jej względy. Nie, nazwijmy rzecz po imieniu – wobec polowania na Jane.
Gdyby tylko nie niepokoiły go podejrzenia wobec niej. – Mogę usiąść?
– Skoro sobie życzysz. – Udało jej się zachować obojętny wyraz twarzy.
Była jedyną osobą w okolicy, której to się powiodło. Wszystkie głowy wokół nich wyciągnęły się, aby oglądać największą rozrywkę sezonu. To byli głupi ludzie, obojętni na wojnę na Półwyspie, udający, że nie widzą ran, jakie Blackburn odniósł w ich obronie.
Kiedy pierwszy raz wrócił z wojny, poraniony i cyniczny, pragnął potrząsać wszystkimi ludźmi, dopóki nie zrozumieją, jak niebezpiecznie blisko zagłady była Anglia. W imię Francji Napoleon gotów był na każdą niegodziwość. Pozbawiłby Anglików ich majątków, które by wykorzystał dla swojej armii. Ale angielska socjeta nie zwracała na nic uwagi, zajęta narzekaniem na jakość pitej herbaty.
A dzisiaj... dzisiaj przyglądał się tym ludziom, pustym i słabym i myślał, że żaden tyran nigdy nie pozbawi ich niewinności.
Nagle zrozumiał, że jest jak Jane – już nie dyletantem, ale człowiekiem pracy.
Wdzięczny był za zainteresowanie towarzystwa plotkami, gdyż dzięki temu łatwo mógł manipulować ludźmi. Miał nadzieję, że jego zaloty odwrócą uwagę od działań mających na celu znalezienie zdrajcy. Kiedy rozejrzał się, zrozumiał, że udało mu się ponad miarę.
A kiedy zerknął na Jane, pomyślał, że nie jest to aż tak niewdzięczne zajęcie.
Brzegi koca trzepotały na wietrze. Koszyk z prowiantem przygniatał jeden jego róg. Drugi przytrzymywała wyciągniętą stopą. Wiatr flirtował z jej halką, zwiewając ją i ukazując długie, smukłe nogi.
– Szczęściarz z tego wiatru.
– Co mówiłeś? – Jane wpatrywała się w niego, jakby oszalał.
– Pytałem, co rysowałaś. – Usadowił się dyskretnie na przeciwległym brzegu koca, lekko zwrócony ku niej.
– Wydaje mi się, że dobitnie wyraziłeś już swój brak zainteresowania moją sztuką, milordzie.
Patrzyła na niego jak na kretyna, niezdolnego docenić najwspanialszych rzeczy w życiu. Przypomniał sobie, że Jane nie tylko go bawiła, ale również irytowała. Uniósł do oczu lorgnon i zlustrował ją. – Chyba zbyt dobitnie, skoro teraz nie możemy nawet spokojnie o tym porozmawiać.
– Znów mamy ze sobą rozmawiać, żeby zdusić wszelkie plotki?
Jej bezczelność przekraczała wszelkie granice, ale wiedział, jak sobie z nią poradzić. – Nie, Jane. – Powiódł spojrzeniem wzdłuż jej ciała, zatrzymując wzrok w najbardziej interesujących miejscach. Kiedy ponownie zerknął na jej twarz, patrzyła na niego z wojowniczo wysuniętą do przodu brodą. – Rozmawiam z tobą, bo chcę cię oczarować. – Prawie uwierzył w to, co mówi.
– Wolałabym, żebyś tego nie robił – powiedziała dokładnie to, co myślała.
– Chyba trudno byłoby mi zrezygnować. Pochylając się do przodu, rzekła z zawziętością: – A kiedy się mną znudzisz i znów pogrążysz mnie w błocie, prędzej sczeznę w piekle, niźli pozwolę ci się wykpić.
Opuścił lorgnon i oplótł ramionami kolana. – Moja droga Jane, jeśli pogrążę cię w błocie i pozwolę ci czeznąć w piekle, będę miał ku temu ważny powód. – Taki, jak zdrada.
– Szkic nie przedstawia ciebie, milordzie.
On mówił o zdradzie. Ona mówiła o sztuce. I jeśli sądzić po szczerym wyrazie twarzy dziewczyny, nic innego nie miała na myśli. Ale była świetną aktorką, więc nie pozwoli się zwieść. Miał przecież Wiggens i raport o poczynaniach Jane. – Jestem zdruzgotany twoim brakiem zainteresowania. Czyżby moje kształty straciły na powabie?
– Owszem. – Bezczelna odpowiedź nie pasowała do szybkiego spojrzenia, jakim go obrzuciła od stóp do głów, jakby nie mogła się powstrzymać.
Wolał myśleć, że nie udawała. – Szybciej trafisz do piekła kłamiąc, niż z powodu rozmowy ze mną.
Ciągle przyciskała do siebie szkicownik. Wystający brzeg jednego arkusza trzepotał na wietrze. – O czym chcesz rozmawiać?
Wygrał pierwszą rundę, więc mógł okazać trochę wspaniałomyślności. – Chciałem przeprosić za zlekceważenie twojego niepokoju na balu u Susan. Nie zdawałem sobie sprawy, że panna Morant ma taki dar ściągania na siebie kłopotów.
Jane wyprostowała się i odszukała wzrokiem Adornę. Trochę się rozluźniła. – Ma niewiele zdrowego rozsądku, a mężczyźni, kiedy znajdą się koło niej, chyba jeszcze mniej.
Dziewczyna trzymała sznurek, patrzyła w górę na latawiec i śmiała się. Wiatr przykleił jej sukienkę do ciała i nawet niewrażliwy na jej wdzięki Blackburn musiał przyznać, że wyglądała jak młoda Afrodyta. – To trudne dla ciebie.
– Adorna jest zbyt słodka, żeby było to trudne, ale odkąd... – Jane spojrzała na niego, jakby nagle przypomniała sobie, do kogo mówi.
– Odkąd? – Wcale nie było mu trudno okazać zainteresowanie. To pytanie czekało, żeby je zadał. Chciał przecież uzyskać informacje o przeszłości Jane.
– Za łatwo się z tobą rozmawia, milordzie.
Większość ludzi była odmiennego zdania, lecz nie miał powodu, by wątpić w jej oświadczenie. Ze wszystkich kobiet na świecie okazywała mu najmniej respektu. Może dlatego, że w stosunku do niej zachował się jak rozpuszczony dzieciak. – Jestem niezwykle dyskretny – zapewnił ją.
– Nie wątpię. – Siedziała z rękami splecionymi na kolanach i wpatrywała się w czubki swoich buło w. – Kiedy miała czternaście lat, wyglądała bardzo podobnie jak dzisiaj i pewien młody człowiek z sąsiedztwa zainteresował się nią. – Zastanowiła się przez chwilę, po czym sprostowała. – Tak naprawdę to zapałał do niej gorącą miłością. Pan Livermere był synem metodysty, człowieka rozsądnego i ciężko pracującego. Nigdy nie przypuszczałam, że ją porwie.
Zaintrygowany, przysunął się bliżej. – Porwał ją?
– Adorna i jej służąca miały dla mnie coś załatwić. Służąca wróciła do domu, przerażona i podniecona. Powiedziała, że młodzieniec zmusił Adornę, żeby wsiadła do powozu i oświadczył, że pojadą do Gretna Green i tam wezmą ślub. – Zerknęła na niego. – Przekonała młodzieńca, że nie może zostawić mnie samej z Eleazerem, więc wrócili po mnie.
– Dobry Boże. – Blackburn popatrzył na Adornę innym wzrokiem.
– Tak. Ojciec wziął w karby młodego człowieka, który teraz studiuje w Rzymie i nadal raz w tygodniu pisuje do Adorny.
– Dobry Boże – powtórzył Blackburn. Uniósł lorgnon i wycelował je w stronę Adorny, która pogrążona była w rozmowie z wysokim, chudym mężczyzną. Wpatrywała się w niego zafascynowana i najwyraźniej powtarzała jakieś polecenia. – Kto to?
Jane westchnęła. – O Boże, to jej nauczyciel francuskiego. Biedna Adorna.
– Nie lubi go? Ale sprawia wrażenie zafascynowanej.
– Tak patrzy na każdego mężczyznę. Jestem pewna, że to jest powód, dla którego monsieur Chasseur tak usilnie wierzy, że zdoła ją czegoś nauczyć. – W głosie Jane pojawiło się rozbawienie. – Adorna wierzy, że taki sposób patrzenia na mężczyznę powoduje, iż zafascynowany kobietą, zaczyna ją czcić jak relikwię.
– Prymitywne rozumowanie – mruknął. Ale jakże słuszne. Kiedyś Jane patrzyła na niego w ten sposób, a ponieważ był próżnym młodzieńcem, ceniącym jedynie urodę i zalety towarzyskie, gardził jej spojrzeniem. Teraz uważał, że byłoby to całkiem przyjemne.
Tymczasem Jane sprawiają wrażenie bardziej zainteresowanej rzeką, siostrzenicą, a nawet swoimi butami. – Co zrobisz, kiedy wyjdzie za mąż? Będziesz z nią mieszkać?
– Może. – Dłonie Jane na chwilę zacisnęły się w pięści. – A może zrobię to, o czym marzyłam od najmłodszych lat, i ruszę w świat, szukając szczęścia.
– Co będziesz robić? – Wiedział, że zadał pytanie ostrym tonem, ale nie potrafił się powstrzymać.
Zerknęła na trzymany w ręce szkicownik. – Będę uczyć młode damy sztuk plastycznych.
Nie wyglądało na to, że żartuje. Przed oczami pojawił mu się obraz procesji młodych kobiet, rzeźbiących w glinie nagie postacie mężczyzn, których uwielbiały. – Bardzo zachęcające.
Rozjaśniła się. – Będę w tym dobra. – Powiew słonego wiatru zsunął jej kapelusz na tył głowy. Przytrzymała go jedną ręką, ukazując zgłodniałym oczom Blackburna swój profil.
Suknia zakrywała jej biust tak szczelnie, że nie wystawał nawet najmniejszy skrawek ciała. Ale widok przesłoniętych piersi Jane przypomniał mu, w jaki sposób dziewczyna zareagowała, kiedy ich dotknął. Była wówczas dziewicą, zaskoczoną namiętnością, lecz jednocześnie wniebowziętą.
Jeśli wierzyć siostrze, Jane nadal była dziewicą. Wiedział jednak, że już nie okazywała tak otwarcie swoich uczuć. U młodej Jane wszystkie wrażenia widoczne były na twarzy. Dzisiejsza Jane żyła w rozsądnym świecie, szczelnie izolując się przed wszelką spontanicznością, która kiedyś przysporzyła jej tyle bólu. Jego wina: nie był zachwycony tym, że zabił w niej naturalność.
Ta myśl zaskoczyła go; zaskoczyło go, że chciał powrotu dawnej, spontanicznej Jane. Niechętnie musiał przyznać, że młody Blackburn nie był najmądrzejszy.
– Jestem pewny, że po ślubie panna Morant przyjmie cię z wyciągniętymi ramionami.
– Na pewno – powiedziała zimnym głosem, z wyraźną nieszczerością.
Albo będziesz szpiegować na rzecz wroga. Ta myśl wyłoniła się z zakamarków jego mózgu, próbując podkopać zaufanie Blackburna do dziewczyny. Jane nie miała przed sobą przyszłości, żadnego powodu, aby kochać angielską śmietankę towarzyską, miała za to godną ubolewania skłonność do zadawania się ze znanym szpiegiem.
Dowody nie były przekonujące, ale gdyby Jane była częścią siatki szpiegowskiej, którą Francuzi utworzyli z emigrantów i łajdaków, mógłby ją przyprzeć do muru i postraszyć. Mógłby się dowiedzieć, kto wydaje jej polecenia, komu przekazuje informacje. Panna Jane Higgenbothem nie mogłaby się wymknąć jemu i Wiggens. I może przydałaby się jakaś kara...
Chcąc zakończyć tę grę, rzucił niecierpliwie. – De Sainte-Amand ma nieodparty urok, prawda?
Patrzyła na niego spokojnie oczami, których zieleń podkreślała dodatkowo suknia w kolorze mięty. Jak opisała je Wiggens? Oczy zielone jak mech nad strugą.
Utkwiła wzrok w swoich dłoniach. Rumieniec zabarwił jej skórę nad kośćmi policzkowymi. – Nie zauważyłam.
Zawstydzona. Poczuł gęsią skórkę na skórze. Spojrzał na nią, czując chęć skręcenia jej karku. Poruszyła się nerwowo pod jego spojrzeniem i zerknęła spod spuszczonych rzęs. Nie była aktorką, a jedynie pełną skrupułów kobietą, którą okoliczności zmusiły do szpiegowania na rzecz wroga. Tak byłoby lepiej, niż gdyby miało się okazać, że robiła to na złość krajowi, którego elita towarzyska tak ją odrzuciła.
Co on wyprawiał? Szukał usprawiedliwienia dla przeklętej zdrajczyni? – Chyba jesteś jedyną osobą, która nie zauważyła. – Pomyślał, że udało mu się niemal całkowicie opanować chłód w głosie i odezwać normalnym tonem. – Większość kobiet, które znają de Sainte-Amanda uważa, że jest czarujący.
– Jestem pewna, że jest uroczy. – Zagryzła białymi zębami dolną wargę, pozostawiając na niej czerwone ślady. – Tamtej nocy, gdy ratowaliśmy Adornę, wydawał się bardzo zadowolony. Spójrz, teraz z nią rozmawia.
Istotnie. De Sainte-Amand dopadł Adornę, kiedy dziewczyna wracała do grupy swoich adoratorów. Teraz wpatrywała się niego i recytowała coś z przejęciem podobnie jak podczas rozmowy ze swoim nauczycielem francuskiego.
– A ty rozmawiałaś z nim wcześniej.
Przesunęła dłonią po swoim udzie. – Owszem, podziwiał mój szkic. – Drugą rękę mocno zacisnęła na rysunkach. – Nie narysowałam cię tam.
– A co?
W cieniu kapelusza, jej rumieńce pociemniały. Patrzyła na niego wzrokiem winowajcy.
Przyszedł czas, aby zakończyć tę zabawę. Przyszedł czas, żeby udowodnić sobie, że Jane nie jest zdrajczynią. Albo jej udowodnić, że on, Blackburn, nie jest głupcem.
Pochylił się groźnie, złapał brzeg szkicownika i szarpnął. Na chwilę zacisnęła mocniej palce, po czym rozluźniła chwyt i pozwoliła mu wziąć blok.
– To naprawdę nic wielkiego – powiedziała. – Każdy by tak potrafił.
Nie spuszczając wzroku z Jane otworzył szkicownik, po czym zerknął w dół. Coś ścisnęło go w dołku, a palce mu zesztywniały. Nieświadomie zaczął gnieść brzeg kartki. – Co to jest? – zapytał. Jakby sam nie widział.
– Statki – odpowiedziała z niewiarygodną szczerością. – Próbowałam odtworzyć nastrój dnia, a okręty były takie typowe... Inne panie pewnie też rysowały coś podobnego.
– A to? – Wyciągnął precyzyjny, pełen szczegółów rysunek „Virginia Belle".
– To inny statek. De Sainte-Amand podsunął mi...
Poczuł głęboki, zimny gniew. – Nie potrafisz nawet sama przyznać się do winy. – Wstał, chwycił ją za łokieć i poderwał na nogi. Jej rękawiczki spadły na ziemię. Nadepnęła na brzeg spódnicy i zachwiała się. Nie zwracał na nic uwagi. Zacisnąwszy jedną rękę na bloku, a drugą na ramieniu Jane, odwrócił się i pociągnął dziewczynę w stronę domu.
– Gdzie idziemy? – Próbowała wyrwać rękę.
– Dać ci lekcję.
– Zamierzasz mnie uczyć rysunku?
– Nie. – Nie patrzył na nią. Nie miał odwagi. – Życia.
– Nie wiem, czemu jesteś taki zły. – Połączona z rozwścieczonym lordem Blackburnem mocnym chwytem jego ręki na swoim nadgarstku, Jane szła, potykając się na kępach trawy. – To tylko szkic, niczym się nie różni od setek innych, które narysowałam.
– Setki? Przyznajesz się więc, Jane?
Nie podobał jej się jego ton, całe jego zachowanie. – Może jest troszkę lepszy od innych. Czy to zbrodnia?
Okręcił ją i zatrzymał. Potrząsając blokiem, odezwał się: – Nie wiem. Może ty mi powiesz?
Blackburn, zwykle tajemniczy i opanowany, teraz płonął demoniczną wściekłością. Zachodzące słońce przeświecało przez postrzępione chmury, oświetlając jego pełne usta i dołek w brodzie, powstały na skutek nacisku bożego palca w akcie tworzenia. Światło ujawniło ślad dzisiejszego zarostu, który zraszał jego brodę złotymi drobinami. Nos sterczał dumnie, jak skały w Dover. Czoło miał wysokie i szlachetne jak Apollo, a wiatr odsuwał znad oczu świetliste loki.
Połowa twarzy Blackburna pozostawała w cieniu, który pogłębiał błękit jego oczu, potęgując wrażenie szatańskiej determinacji.
Z jednej strony piękno, światło. Z drugiej – wściekłość, udręka, mroczna strona jego duszy. Jane usiłowała zapamiętać ten widok z myślą o obrazie, który w przyszłości namaluje.
– Nie! – Jego ręka przecięła powietrze, jak ostrze odmowy. – Przestań tak na mnie patrzeć. Nie będziesz mnie malować.
Zaskoczona usiłowała się cofnąć przed jego niepożądaną przenikliwością, ale nie pozwolił jej na to. Potrząsnął ją za ramię i zapytał: – Co za próżność każe ci uważać, że jesteś jedyną osobą, która potrafi obserwować?
– Nie jestem jedyną osobą, która kiedykolwiek zajmowała się obserwowaniem – wypaliła w odpowiedzi.
– Już nie, moja droga. – Jego usta zacisnęły się w bezlitosnym uśmiechu. – Już nie. Przysięgam, Jane, że nauczę cię, iż nie należy mnie traktować jak głupca i dam ci przynajmniej jeden powód, dla którego powinnaś kochać to, co masz w Anglii.
Odwrócił się i pociągnął za sobą wyrywającą się Jane, bo pomimo wzrostu i siły dziewczyny był od niej silniejszy. Teraz nie chodziło już tylko o szkic; i w niej, i w nim obudziło się coś głębszego.
Popatrzył na nią i zobaczył, co myślała. Dla niej było to niemożliwe do zaakceptowania naruszenie jej prywatności.
Odwróciła się w stronę plaży, spodziewając się stamtąd ratunku, ale zobaczyła jedynie mrowie twarzy, przyglądających się jej i Blackburnowi, brzęczących z zachwytu i zdumienia. Zrozpaczona machnęła ręką ku Adornie. Adorna z entuzjazmem odmachała, podskakując do góry, jakby jej ciotka wyruszała w długo oczekiwaną podróż.
Kiedy dzika trawa zmieniła się w parkowy trawnik, a odległość od plaży i towarzystwa zwiększyła się, Jane wbiła pięty w ziemię. Jakaś kępa trzcin oplotła jej buty i tylko ręka Blackburna pod jej pachą ocaliła ją przed paskudnym klapnięciem.
Zatrzymał się i spojrzał na nią twardo. – Wrzeszcz, jeśli masz ochotę.
Wciągnęła powietrze do płuc. Otworzyła usta. I spostrzegła, że wiele lat opanowania i godności zrobiły swoje. Powoli wypuściła powietrze i rzekła: – Ja nie wrzeszczę.
– To również zauważyłem – oświadczył z nieukrywanym triumfem.
Dzierżąc mocno w ręce szkicownik, ujął Jane pod ramię i poprowadził ku najbliższej ogrodowej ścieżce. Dziewczyna czuła napięcie ścięgien i mięśni trzymającej ją ręki. Zapach cytrynowego mydła mieszał się z wonią morskiej bryzy. Dotarli do pierwszych, wyrzeźbionych przez wiatr drzew i zanurzyli się w ich cieniu. Jane miała wrażenie, że została połknięta, pokonana i zmuszona do wyruszenia na spotkanie swojego przeznaczenia.
Trawę pod nogami zastąpił żwir. Po obu stronach otaczały ich bujnie kwitnące, przystrzyżone krzewy. Jakaś gałąź zaczepiła o szerokie rondo kapelusza Jane i ściągnęła go do połowy.
– Poczekaj! – Próbowała się zatrzymać, chcąc ocalić nakrycie głowy, pożyczone od Violet.
Blackburn jednak warknął: – Ty i twoje kapelusze tylko przysparzacie kłopotów. – Jedną ręką rozwiązał wstążki i strącił kapelusz na ziemię.
– Nie możesz tego zrobić! – krzyknęła Jane. Zignorował ją, chwycił znów za ramię i pociągnął do przodu.
Nadal znajdowali się w cieniu drzew, otoczeni gęstymi krzakami. Jedna ze ścieżek kierowała się w stronę altanki. Druga wiodła prosto na łąkę i ku szerokim schodom, prowadzącym do domu.
Blackburn zmierzał ku sobie tylko wiadomemu celowi. Jane czuła, że kręci jej się w głowie, kiedy usiłowała odróżnić mijane rośliny. Zauważyła, że dotarli do labiryntu wysokich, starannie przystrzyżonych krzewów. Gdyby nawet jakimś cudem udało jej się uciec Blackburnowi, godzinami błąkałaby się pod przesłoniętym chmurami niebem.
Spojrzawszy jednak na twardo zaciśnięte szczęki Blackburna i zimny błysk w jego oczach, postanowiła spróbować szczęścia w ogrodzie.
Nie miała jednak szans. Ścieżka zakręcała i wijąc się wiodła ich coraz dalej, ku jakiemuś szaleństwu, którego nie pojmowała. Oddychała ciężko, podążając szybko krętą ścieżką, ale Blackburn zdawał się niewzruszony. Miał wyznaczony cel – i bez względu na to, jak długo będą do niego szli – a Jane miała wrażenie, iż szli już nieskończenie długo – będzie do niego dążył.
Przy następnym zakręcie, który wyglądał dokładnie tak samo jak poprzednie, Blackburn krzyknął z satysfakcją. Dotarli do samego serca labiryntu. Równiutko skoszona trawa pokrywała pofalowaną ziemię. W jednym kącie rosło ozdobne drzewo. Po rozstawionych kratkach pięły się bujne róże, rumieniące się czerwienią, niewinnie białe, słonecznie żółte. Przez rosnące wokół gęste krzewy docierał jedynie słaby podmuch wiatru, a bogactwo kwiatowych zapachów wprost oszołamiało. Ze znajdującej się pośrodku fontanny spływała woda, w której kąpały się i stroszyły pióra pliszki.
To miejsce było zmysłowym rajem dla szczęśliwych kochanków, jeśli potrafili je odnaleźć. Lord Blackburn dotarł tu bez wahania.
Niewątpliwie wcześniej przyprowadzał tu kobiety.
Bez ostrzeżenia Jane uderzyła go łokciem w żebra. Podskoczył, upuszczając szkicownik. Umykając, spostrzegła jeszcze błysk ślepej furii w jego oczach, zanim rzucił się w pościg. Wyciągnął po nią rękę. Jane złapała za nią i pociągnęła. Potem, wykorzystując jego impet, szybko go puściła i wsłuchała się w odgłosy ludzkiego ciała, opadającego w zwartą gęstwinę kwiatów i kolców.
Ptaki zaświergotały i od frunęły. Jane, nie patrząc nawet na efekt swoich poczynań, zebrała spódnice i ruszyła biegiem. Zdążyła już wbiec za krzaki, kiedy doleciało ją zawodzenie Blackburna.
– Moje oczy!
Jego oczy. Jego piękne oczy o kolorze nocnego nieba. Pokaleczone przez kolce?
Zrobiła dalsze dwa kroki. Nie. Niemożliwe. Tylko udawał. Chciał ją nabrać.
Ale Blackburn nie odezwał się więcej. Uszu jej dobiegały jedynie odgłosy szamotaniny, łamania gałęzi i żałosne, stłumione jęki.
Wygładziła sukienkę i energicznie odeszła. Blackburn był bogiem. Nic nie mogło mu się stać.
Zwolniła kroku. Był przecież człowiekiem. Zranionym na wojnie. I to w oko. Czy badyle mogły odnowić mu rany?
Przeklinając własną głupotę, zakradła się z powrotem i ostrożnie wyjrzała zza krzaków.
Stał zwrócony do niej plecami. Jedną ręką oswobadzał się z kolczastych gałęzi. Drugą przyłożył do twarzy. Zaczęła się skradać po trawie, omijając żwirowaną ścieżkę, żeby wyciszyć każdy krok. Chciała go zobaczyć z boku. Przez cały czas miała jednak świadomość, że z każdym krokiem, zbliżając się do fontanny i Blackburna, oddała się od bezpieczeństwa.
W pewnej chwili oderwał rękę od twarzy i wtedy spostrzegła na jego policzku rudą smugę i jasnoczerwoną strużkę, ściekającą z brwi. – Lordzie Blackburn! Proszę pozwolić mi sobie pomóc. – Pospieszyła do niego.
Gdy znalazła się w odległości metra od lorda, jego ramię wystrzeliło do przodu. Jego palce zacisnęły się na jej nadgarstku. Z kamienną twarzą spojrzał na nią. – Nie ma róży bez kolców.
Wyrywając rękę, niechcący uderzyła nią w kratkę, po której pięły się róże. Kolce weszły jej w dłoń. Krzyknęła. Złapał ją mocniej, powstrzymując przed dalszymi skaleczeniami, gdyby nadal bezsensownie się szarpała.
– Nie ruszaj się – powiedział i zaczął ją wyplątywać z gałęzi. Łzy bólu napłynęły jej do oczu. A może były to łzy upokorzenia, że tak łatwo dała się schwytać?
Krew ściekała mu po brodzie z podłużnego skaleczenia, plamiąc wykrochmalony kołnierzyk. Na czole miał ślady po kolcach, a na białej koszuli widniały rubinowe kropki.
Ależ stanowili parę! Oboje zakrwawieni, pokaleczeni w walce z różanymi kolcami, ze sobą nawzajem, z całym światem. Łza popłynęła po policzku Jane. Pospiesznie starła ją wierzchem dłoni.
– Dlaczego płaczesz? – zapytał.
– Bo mnie boli.
– Złagodzę ból. – Uniósł jej dłoń, przyłożył do ust i zaczął ssać. Był to tak poufały gest, aż przymknęła oczy, żeby przysłonić widok głowy, schylonej, by jej służyć.
Nie pomogło. Ssał coraz mocniej, jakby pragnął wyssać z niej zdrowy rozsądek. Najpierw przywarł ustami i językiem, a potem wpił się zębami w jej dłoń. Zapiszczała i zaczęła się szarpać, ale nie puszczał. Podniósł głowę, wypluł wydobyty kolec na dłoń, którą podsunął jej przed oczy.
Strużka krwi ściekała po ręce. Umieścił swoją pokiereszowaną dłoń koło jej dłoni. Połączył je z mistrzowską precyzją. Jego klatka piersiowa rytmicznie wznosiła się i opadała przy każdym oddechu. Spostrzegła, że oddycha w tym samym tempie. Zdawało jej się, że słyszy ciężki rytm uderzeń jego serca i jej serce dopasowało się do niego. Spojrzał na nią spod znacząco uniesionych powiek i rzekł głębokim głosem: – Kiedy nasza krew się zmiesza, będziemy połączeni na zawsze.
Zesztywniała. Poczuła napięcie mięśni na grzbiecie jego ręki i zaciskające się na jej dłoni palce. – Braterstwo krwi – odezwała się, próbując zbagatelizować znaczenie jego poczynań.
– Nie, moja droga. Mam już siostrę i daję słowo, Jane, że nic, co czuję do ciebie, nie można nazwać braterskim uczuciem. Prawdę mówiąc... – drugą ręką ujął ją za brodę i uśmiechnął się do niej – ... to, co czuję do ciebie, jest dość grzeszne. Zaraz ci pokażę.
– Czego chcesz? – wyszeptała sparaliżowana ze strachu i pożądania Jane.
– Ciebie. Ciebie, i jasności poglądów, i końca wojny z Napoleonem, i bezpiecznych ulic, i... ciebie. Chwilowo wystarczy mi, jeśli będę miał ciebie. – Blackburn przytrzymywał ich złączone zakrwawione dłonie. Drugą ręką ujął jej kark i przyciągnął ku sobie twarz dziewczyny.
Jego pocałunek. Te same wargi, ten sam język, ten sam dotyk, co jedenaście lat temu. A jednak było w nim coś odmiennego. Okoliczności spowodowały, że kształtowali się oddzielnie, teraz zaś inne wydarzenia i jego zdecydowanie zbliżyły ich znów do siebie.
Jego pocałunek. Już nie tak łapczywy. Za to spragniony, z odrobiną gniewu, którego nie mógł okazać jedenaście lat wcześniej. Wtedy był wściekły, bo wystawiła go na pośmiewisko. Teraz był urażony, bo... bo...
– Dlaczego? – przyłapała się na pytaniu. – Dlaczego?
– Bo ktoś musi cię wziąć na smycz.
Trzymając ją mocno, odchylił do tyłu, aż zobaczyła skrawek nieba, pokryty szarymi chmurami, a w bezpośredniej bliskości krzaki i ziemię. Potem zorientowała się, że leży na ziemi, oparta głową i plecami o trawiasty pagórek. Blackburn opadł na kolana koło niej, jak błagalnik przed swoją królową.
Głupie skojarzenie, bo ten tyran nigdy o nic nie prosił. Pochylił się i, nie dając jej żadnych szans, znów ją pocałował. Przez głowę przebiegło jej mnóstwo pytań, wraz z ogarniającym ją oburzeniem. Jak śmiał myśleć, że potrzebuje smyczy i dlaczego uważał, że ma prawo tę smycz trzymać?
Jednak zawarli braterstwo krwi. Teraz ich oddechy się zmieszały. Jedenaście lat temu bez zahamowań pozwoliła na taką poufałość. Teraz natomiast, dojrzalsza, broniła się przed nią. Tymczasem Blackburn nie okazywał tamtego zniecierpliwienia, oczarowując ją pocałunkami, delikatnymi jak powiew wiatru.
Nazwała go szaleńcem, ale jakie szaleństwo skłaniało ją do rozchylenia ust?
Pocałunek. Tylko pocałunek.
Kiedy przywarł do jej warg, smak i wilgoć jego ust spowodowały, że wstrzymała oddech. Dotknął jej. Jego palce zacisnęły się na jej ramionach, po czym przesunęły wzdłuż ciała z tęsknotą, która nie uległa zmianie w czasie minionych jedenastu lat. Teraz lepiej rozumiała, co to znaczy, bowiem sama ostrzegała Adornę przed zapomnieniem się. Naturalnie, Jane była dojrzalszą kobietą; z pewnością opanuje cielesną namiętność.
Jeden kciuk, miękki jak pędzelek z włosia norki, musnął jej pierś. Ten prowokacyjny gest przebił się poprzez materiał koszuli i cienki stanik.
Wyglądało na to, że starsze kobiety mogą pragnąć równie silnie jak młódki.
A lord Blackburn, pomimo swojego doświadczenia i zblazowanego stylu, całkiem przekonująco udawał szaleńczo pożądającego jej młodzieńca. Jej, zwyczajnej Jane Higgenbothem.
Jane go nie rozumiała. Nic a nic. Jedenaście lat temu była przynajmniej w stanie go rozszyfrować, znać jego myśli... bo był taki płytki.
Gwałtownie odrzuciła tę nową i podstępną myśl. Ale myśl powróciła.
Naprawdę był płytki. Płytki, beztroski i bezmyślny.
To się zmieniło. Coś musiało go zmienić. Gdyby się bardzo postarała, udałoby się jej odczytać strzępki jego myśli, jego duszy. Ale w tych mrocznych głębiach nic nie było jasne. Nie chciał jej dopuścić do swojego wnętrza. Obawiała się, że gdyby jednak udało jej się coś więcej zaobserwować, znalazłaby w jego duszy ból i poczucie osamotnienia, podobne do jej własnych. Skoro mogli się połączyć krwią, mogą również złączyć się myślami i wówczas poznają siebie nawzajem. Blackburn pozna jej marzenia i ambicje... a potem będzie się śmiał.
Wszyscy zawsze się śmiali.
– Nie bądź taka sztywna. Nie zamierzam cię krzywdzić. Kiedy przestaję cię całować, kamieniejesz. Muszę cię więc całować przez cały czas. – Uśmiechnął się przelotnie, patrząc na jej zakłopotaną, napiętą buzię i dodał: – Podoba mi się ten szarozielony kolor sukni. I twoich oczu... są takie zielone. Jak mech.
Skrzywił się, jakby niezadowolony z samego siebie. Jane wiedziała, o co mu chodziło. Na ulicy, przy której mieszkał de Sainte-Amand, rósł mech o tak intensywnej barwie, jaką stworzyć mogła jedynie matka natura. Jane pragnęła wyczarować ją na swojej palecie, zazdrościła jej, więc doceniła komplement Blackburna.
– Ale ta sukienka, chociaż piękna, trochę nam przeszkadza. – Jego dłonie głaskały napięte mięśnie jej karku. – Pozwól mi ją rozpiąć. Kochanie, pozwól mi spojrzeć...
Gdzieś w oddali szumiało morze, słyszała ten odgłos w swoich żyłach, w swoim brzuchu. Pieszczoty lorda Blackburna miały w sobie naturalny rytm.
Rozpaczliwie usiłowała umocnić się w oporze. Czy nadal jej nienawidził? Czy nadal zamierzał ją ukarać? Dlaczego zwyczajny rysunek wywołał taką pożogę?
Czy naprawdę ją to obchodziło?
Ten mężczyzna o magicznych, niebieskich oczach i wspaniałym ciele zasypiał razem z nią w jej łóżku, chodził z nią po ulicach, prześladował ją przez jedenaście lat.
Odchyliła głowę, umożliwiając mu łatwy dostęp do guzików pod brodą.
Z kłopotami rozpinając coraz to niższe guziki powiedział: – Powinno mi to lepiej iść, ale za dużo czasu upłynęło, odkąd dotykałem cię po raz ostatni.
Nigdy nie uważała Blackburna za delikatnego człowieka. Aroganckiego – zawsze. Paskudnego – od czasu do czasu. Teraz jednak, choć wiedziała, że w swojej karierze rozpinał tysiące guzików, nie wspomniał o tym. Mówił tylko o niej. Jakby przez ostatnie jedenaście lat żył w celibacie, podobnie jak ona.
Również tak się zachowywał. Charakteryzujący każdy jego ruch wdzięk gdzieś zniknął, gdy, oparty na jednej ręce, zaczerwienił się po czubki uszu. – Wtedy rozpaczliwie chciałem cię zobaczyć. Wiedziałaś o tym?
– Tamtego dnia nie wiedziałam nic. – Była wówczas głupia. Czy znowu miała się okazać głupia? – Teraz wiem lepiej.
Rozpiął jej staniczek, rozchylił koszulę i zapatrzył się, jakby nie mógł oderwać wzroku. – Piękna – wyszeptał. – Dokładnie taka, jak sobie wyobrażałem.
Przejęta wstydem, usiłowała zasłonić się rękami, ale pochwycił jej dłonie. Pochwycił, ucałował koniuszki palców i umieścił koło głowy.
– Chciałbym, żeby zaświeciło słońce. – Zerknął w górę i skrzywił się na widok ponurego nieba. Potem znów spojrzał na nią, na sprężyste, różowo-brązowe brodawki. – Ale jest jeszcze dość ciepło kochanie, prawda?
Kiedy pochylił się nad nią, jej piersi uniosły się ku niemu. Przeszył go dreszcz. Oblizał wargi. Przyłapała się, że robi to samo.
– Pocałuję cię tutaj... – dotknął jej piersi, tuż obok sutka – ... i doznasz takiej rozkoszy, że będziesz mnie błagać o więcej.
– Nie. – Nie będzie błagać.
– Tak. Obiecuję.
Miał rację. Wiedziała o tym. Każda jego pieszczota wstrząsała nią jak najwspanialsze dzieło sztuki. Zrobi wszystko, żeby zostać jego rzeźbą, gotowa była nawet błagać.
Lecz Blackburn puścił ją i sięgnął po kolczastą, obsypaną kwiatami gałąź róży. Zerwał kwiat, połyskujący niczym macica perłowa. Obłamał kolce, po czym uniósł do nosa i powąchał. Przymknął oczy z rozkoszy.
Potem otworzył je i uśmiechnął się kapryśnie. Podsunął jej różę pod nos, aby mogła wciągnąć zapach, nasycony wonią gorącego, letniego popołudnia, przesiąknięty zapowiedzią deszczu. Kiedy zabierał różę, zauważyła, że każdy jej płatek jest cudownie pofalowany.
– Jej kolor kojarzy mi się z tobą. – Zwilżył palec i pogładził nim miękką czerwień wewnętrznych płatków, po czym dotknął samego środka, w barwie dojrzalej moreli.
Obserwowała jego ruchy, pojmując ich przesłanie, lecz silniejsze niż zmieszanie, silniejsze niż wszystko, było gwałtowne pożądanie, tak silne, że cała drżała. Zwierając nogi próbowała pohamować namiętność, ale wiedziała, że wilgotnieje, że cierpi z bólu pragnienia.
Znów przysunął kwiat, tym razem ku jej ustom. Aksamitne płatki ledwie ją muskały, łaskocząc wargi. Kiedy przesuwał różę, bujny zapach uderzył jej nozdrza. – Takie śliczne usta – powiedział.
– Są za szerokie. – Była tak zniewolona jedwabistym dotykiem, całą tą zmysłową grą, że ledwie mogła poruszać wargami.
– Nie. Mężczyzna lubi takie. Może sobie wyobrażać, jak będzie smakować ich pocałunek na jego twarzy, na piersiach, na biodrach... wszędzie tam, gdzie kobieta może pocałować mężczyznę.
Zapomniała o oddychaniu. Zapomniała o wszystkim, poza jego oczami, łobuzerskimi i żarliwymi. Wiedział zbyt wiele, ona za mało. I nigdy, przenigdy nie przyszło jej do głowy, że można robić to, co robił z nią w tej chwili. I co sugerował. Nawet w najśmielszych snach nie... A może?
– Zaczerwieniłaś się, kochanie, i to nie tylko na buzi. – Przesunął różą po jej policzkach, czole i brodzie. Każdy jedwabisty płatek muskał zaledwie drobny fragment skóry, ale Jane reagowała wibracją wszystkich mięśni.
Kierowany fachowo przez Blackburna kwiat przemieścił się wzdłuż jej szczęki. Jak na komendę wygięła szyję i westchnęła, zaś róża systematycznie zbliżała się do jej ucha. Blackburn, nadal klęcząc, pochylił się bardziej nad Jane. Róża... nie, jego język powoli przesunął się wzdłuż jej małżowiny, zagłębił w środku. Podniosła ręce, żeby je wpleść w jego włosy.
– Jane – szepnął cichutko, oddechem studząc jej wilgotną skórę. – Opuść ręce.
Nic do niej nie docierało. Prawie. Kiedy jednak zastygł bez ruchu u jej boku, stopniowo zaczęła pojmować, że nie wznowi tej cudownej tortury, dopóki go nie usłucha. A przecież nie chciała, żeby przestał, chociaż drżała jak w gorączce.
Prostując jeden palec za drugim, otworzyła pięści. Ospale przesunęła dłońmi po jego włosach, szyi, ramionach, aby wreszcie niechętnie opuścić je na ziemię.
Nie wiedziała, że dotknięcie jego ciała obudzi w niej jeszcze większe pragnienie. I gdyby nie cichy jęk, który usłyszała tuż przy swoim uchu, nigdy by nie przypuściła, że wywrze wrażenie także na Blackburnie. Chciała na powrót unieść ręce, ale wyprostował się.
– Nie.
Wyciągnęła się ku niemu.
Potrząsnął głową i przeciągnął różą po własnych wargach.
Aksamitna obietnica. Gdy kładł jej ręce z powrotem na ziemię, w jego mrocznych oczach błyszczały gwiazdy.
– Zarzuć ręce za głowę. – Jego wargi poruszały się, dotykając różanych płatków. Mogła sobie wyobrażać ich dotyk na swojej skórze. – Chcę widzieć twoje dumnie sterczące piersi. Czy mówiłem ci, że są piękne?
Nawet jego głos działał jak afrodyzjak. Był niski i spokojny, jakby ich sekrety były zbyt ważne, aby je dzielić z wiatrem. Zaplotła ręce za głową. W nagrodę musnął różą jej dłoń, przesunął wzdłuż każdego palca.
Jak to możliwe, żeby coś tak zwyczajnego, jak podrapana ręka Jane, stało się źródłem tak delikatnych doznań? Jeśli natężenie tej zmysłowej tortury jeszcze wzrośnie, utraci wszelkie hamulce. Będzie krzyczeć przy każdym spazmie rozkoszy, odsłaniając swoje najwrażliwsze miejsca.
Trzymając różę za łodyżkę, przeciągnął kwiat wzdłuż obojczyka Jane, z jednego ramienia na drugie. – Jesteś piękna i silna. Byłem na tyle bystry, żeby dostrzec to nawet wiele lat temu.
Tym jednym zdaniem umocnił jej pewność siebie. W ogromnym skupieniu przeciągnął aksamitnymi płatkami w dół, gdzie kończył się karczek jej sukni.
Stale jednak nie dotykał jej tam, gdzie najbardziej pragnęła. Przyglądał się, jak oddycha. Otworzył szeroko oczy, po czym zmrużył je, opanowany chęcią pieszczenia jej, była tego pewna. Ale nadał przeciągał grę, torturując ich oboje.
– Proszę – wyszeptała. – Czy mógłbyś...
Roześmiał się melodyjnie, pewny siebie. Kiedy jednak głęboko wciągnęła powietrze do płuc, jego rozbawienie znikło. – Poczekaj. Pozwól mi... – Oderwał jeden płatek i dał go unieść podmuchowi wiatru. Płatek zakręcił się w powietrzu, po czym spoczął na jej piersiach. Za nim pofrunął następny i zagnieździł się we wgłębieniu u nasady jej szyi. A potem płatki leciały jeden za drugim, opadając na różne punkty jej ciała. Jeden ozdobił jej usta, inny osiadł na włosach. Wreszcie, wyraźnie nie mając zaufania do wiatru, lord Blackburn oderwał najmniejszy, wewnętrzny płatek i umieścił go na jej brodawce.
To płatek jej dotknął, nie Blackburn, który odezwał się: – Zobacz.
Uniosła głowę i spojrzała na swoje bezwstydnie nagie ciało, okryte jedynie płatkami róż. Lekkie jak piórka płatki falowały, niestabilne na wietrze, poruszały się przy każdym jej oddechu.
– Aksamit do aksamitu – powiedział, po czym ledwie zauważalnym ruchem czubków palców musnął jej skórę.
Płatki zakołysały się gwałtownie, gdy jej sutki się uniosły.
Wygięła się ku górze, ku jego dłoni, pragnąc więcej, natychmiast. Czekała, żeby jej dotknął, dotknął naprawdę. Był już na to czas. Najwyższy czas.
Rozbawienie znikło z jego twarzy, ustępując miejsca męskiemu pożądaniu. Położył się na boku obok Jane. Lekko się uniósł na łokciu i pocałował ją mocno, żądając odpowiedzi, którą poprzednio usiłował tłumić. Odpowiedziała mu z radością, rozchylając usta, w zamian za uprzednie ograniczenia oczekując teraz satysfakcji.
Raz jeszcze jej ręce powędrowały ku jego włosom, jakby się chciały nacieszyć jasnymi lokami i zgrabną czaszką. Chciała go poprowadzić, ale nie potrzebował jej wskazówek. Powiedział, że kiedy na nią patrzy, czyta w jej myślach – może była to prawda, bo ujął w dłonie jej obie piersi. Podtrzymując je, złożył na nich pocałunek, przesuwając usta po jej ciele, pobudzonym przez powiew wiatru, zabawę z różą i mężczyznę. Kiedy zaczął ssać, nie była w stanie dłużej hamować podniecenia. Jęknęła, wijąc się pod nim.
– Podnieś dla mnie spódnicę, kochanie – wymruczał w jej skórę. – Pokaż, że mnie pragniesz.
Zrobiła, o co prosił. Pragnęła go aż do bólu. Natychmiast. Ujęła w dłonie spódnicę i halkę i spróbowała podciągnąć je do góry.
Położył rękę na jej dłoni. – Powoli. Mamy czas do końca świata.
Uśmiechał się, gładząc ją leniwie, jakby od niechcenia. Ale jego błyszczące oczy obserwowały ją gorąco i namiętnie. Bezustannie poruszał nogami, dbając przy rym, aby nie dotknąć jej żadną częścią swego ciała, poza rękami.
Nie drażnił się z nią. Już nie. Był równie rozgorączkowany jak ona, ale z jakichś powodów narzucił sobie surową dyscyplinę.
Cóż, nie tylko on miał prawo się drażnić. Jane też mogła.
Z nieznośną powolnością zaczęła podciągać do góry spódnicę, uśmiechając się skrycie, gdy widziała, jak usiłuje odwrócić wzrok. Celowo omijał spojrzeniem jej białe, jedwabne pończochy i podtrzymujące je podwiązki oraz falbanki przy majtkach, otaczające jej kolana. Kiedy jednak zatrzymała się na wysokości bioder, zanadto zawstydzona, aby obnażyć się pod gołym niebem, wbił w jej twarz palący wzrok.
– Do końca, kochanie. Proszę.
Gdy takim tonem mówił do niej „kochanie", gotowa była zrobić dla niego wszystko. Zdrętwiałymi palcami podwinęła brzeg spódnicy do pasa.
Tym razem spojrzał prosto na nią i wszelka dziewicza niepewność Jane znikła. Cały zamarł, tylko jego oczy żyły. Płonął w nich niebiański ogień, rozbudzony przez jej obecność.
Przez obecność panny Jane Higgenbothem.
Nie mógł się powstrzymać, by nie wyciągnąć ku niej ręki i nie pogładzić cienkiego płótna, okrywającego brzuch. Ciepło jego dotyku spowodowało, że podkuliła palce stóp. Kiedy odchylił tkaninę i musnął dłonią ukryte pod nią kręcone, ciemne włoski, musiała zagryźć wargi, żeby nie krzyknąć. Taki delikatny dotyk, a obiecywał o wiele więcej. Blackburn wędrował w jednym kierunku, ku środkowi jej ciała. Dotknął palcem.
Wzgórka łonowego, niczego więcej, ale zacisnęła nogi, żeby powstrzymać ich drżenie.
Źle odczytał jej zachowanie. – Nie zamykaj się przede mną. Nie teraz.
Chciała zaprzeczyć, ale gdyby się odezwała, jej głos by dygotał. Cóż więc jej pozostało, jak tylko unieść jedno kolano?
– Och, Jane. Kochanie.
Podniosła jedno kolano, a Blackburn zachowywał się jak Zeus, podniecony po stworzeniu pierwszego gromu. Zrozumiała, że lord naprawdę ją wielbił. Była boginią godną swojego boga. Chciała okazać wyniosłość, ale kiedy odsłonił jej ukrytą kobiecość i dotknął jej, zapomniała dlaczego. Jego palce przesuwały się powoli w górę i w dół, za każdym razem niemal wsuwając się w nią i zaraz cofając. Od chwili, kiedy położył ją na trawie pozostawała prawie w bezruchu, zahipnotyzowana jego żądaniami, oszołomiona powodzią podniet.
Teraz nie mogła. Jej biodra uniosły się, zaczęły wirować, usiłując zwabić go do środka.
Znów się uśmiechał, strasznie zadowolony, ogromnie zachwycony. – Chcesz, żebym się tam znalazł, kochanie? Powiedz. Chcesz mnie?
Jego palce przestały się poruszać. Jane znieruchomiała. Słyszała jedynie podmuchy wiatru za krzakami, oddech Blackburna i swoje ciche, pospieszne westchnienia. Pomimo upału dostała gęsiej skórki; bała się zgadywać, czy było to przeczucie niebezpieczeństwa, czy też zwiastun zbliżającej się rozkoszy. Czy go pragnęła? Tak, i to za bardzo i za długo. Jeśli się teraz do tego przyzna, Blackburn odniesie jeszcze większy triumf niż uprzednio, u jej klęska przerośnie wszystkie przegrane, jakie przeżyła.
Pozostawało pytanie, czy rzeczywiście się zmienił. Czyjego nowe emocje, które wyczuwała, maskowały wcześniej nieujawnianą namiętność do niej?
A może znów padała łupem niepohamowanej żądzy zemsty Blackburna?
Nie wiedziała. Wiedziała jedynie, że jeśli skłamie, jeśli powie, że go nie chce, Blackburn się wycofa, a ona będzie tego żałować do końca życia.
– Tak – rzekła. – Pragnę cię.
Wydawało jej się, że westchnął z ulgą, ale ważniejsze było to, iż jego palec ponownie zsunął się niżej, aby kontynuować tortury.
Zesztywniała, chociaż nie sądziła, że w takim momencie będzie chciała go odtrącić. Nie przypuszczała, że będzie się czuła tak obco, że wpuszczenie go do środka będzie od niej wymagało tyle zaufania.
Musiał coś poczuć, bo miłosnym głosem mruknął: – Serce labiryntu. – Wsuwał i wysuwał z niej palec. – Zbyt długo się błąkałem, próbując je odnaleźć. – Znów pchnął.
Zaś w Jane powoli zaczynała budzić się namiętność. Jej ciało zacisnęło się wokół jego palca, a kiedy użył kciuka, żeby nacisnąć miejsce, które niewątpliwie musiało być najczulszym miejscem jej duszy, pozbyła się ostatnich oporów.
Jęknęła głośno, z zamkniętymi oczami. Skoncentrowała się na jednym miejscu, gdzie trzymał rękę.
– Grzeczna dziewczynka. – Mówił bez tchu. – Jeszcze trochę. Troszeczkę wyżej.
Mówił bez sensu, ale nie obchodziło jej to. Chciała jedynie...
Nagle poczuła ogromną niewygodę i równocześnie usłyszała głos Blackburna: – Czy dasz radę jeszcze trochę, kochanie? Jeszcze jeden palec.
Nie mogła tego znieść i chciała mu to powiedzieć, ale kiedy drugi intruz dołączył do pierwszego, mocniej ucisnął ją kciukiem. Rozciągnęła się. Zabolało. A potem przestało boleć.
Wymruczał coś, kojąc jej ból pocałunkiem. Zabrzmiało to jak modlitwa. Oszalała pod wpływem rytmicznych ruchów palca i kciuka, wiła się, usiłując znaleźć się jak najbliżej niego i celu, do którego ją prowadził.
I dotarła tam. Całe jej ciało zadygotało, po czym zesztywniało, każdy mięsień, zamarły wszelkie uczucia, poza nowo odkrytym wrażeniem czystej ekstazy. Drżała, jęczała i żyła, całkowicie pochłonięta rozkoszą i kompletnie uzależniona od Blackburna.
Kiedy w końcu się uspokoiła, spoczęła, ciężko dysząc, na ziemi i zobaczyła Blackburna wpatrzonego w jej twarz, bez uśmiechu, z górną wargą zroszoną potem. Powoli wyciągnęła ku niemu rękę, w błagalnym geście. Ukląkł. Rozpiął spodnie i zaczął je zsuwać. Tutaj, w świetle dnia, ukaże jej się w końcu. Czekała, podniecona nadzieją ujrzenia wreszcie, jak naprawdę wygląda mężczyzna. Jak naprawdę wygląda Blackburn.
Przerwał jednak i uważnie przyjrzał się swoim dwóm palcom, a następnie Jane. Nie umiałaby powiedzieć, czy cierpiał, czy też był zadowolony. Wiedziała tylko, że jego usta wygięły się ku dołowi, a brwi podjechały w górę, gdy równocześnie roześmiał się i jęknął. Pozostawiając rozpięte spodnie, nadal jednak mocno opinające się wokół talii, w końcu rozchylił kolanem jej nogi, robiąc sobie miejsce. Opierając się na łokciach, śmiało naparł biodrami na jej biodra, jak mężczyzna, który ma do tego prawo. Gdyby nie spodnie, byłby już w niej, a ona nie byłaby w stanie go powstrzymać. Była zbyt wilgotna, zbyt miękka, zbytnio gotowa na niego, żeby stawiać opór.
A poza tym wcale tego nie chciała. Powiedziała sobie wymijająco, że dla starej panny była to szalona okazja, jakby było to wytłumaczenie, dlaczego leży na trawie pod gołym niebem z podkasaną spódnicą i rozchyloną koszulą. Wstydliwie owinęła nogi wokół jego pośladków, przyciągając go bliżej do siebie.
Zamknął oczy, zmagając się ze sobą po raz ostatni, po czym opuścił się na nią, przywierając całym ciałem.
I jakby niebo czekało tylko na ten znak, lunął rzęsisty, zimny deszcz.
Jane sprawiała wrażenie równie zaskoczonej i przerażonej skarceniem przez Matkę Naturę za pogrążenie się w rozkoszy, jak Blackburn. Mrugała, oślepiona ulewą.
Przez dłuższą chwilę Blackburn pochylał się jeszcze nad Jane, usiłując zachować wrażenie ciepła, bliskości i namiętności. W końcu jednak zrozumiał, że to głupota.
Ale nie mógł się ruszyć. Chronił ją przed wilgocią. Przed odległymi błyskawicami i pomrukami grzmotów oraz przed wszelkimi niebezpieczeństwami, jakie mógł sobie wyobrazić. I ten odruch był jeszcze głupszy.
Wstał i pomagając jej stanąć na nogi, odezwał się: – Przeklęty deszcz.
Jane wyrwała dłoń z jego uścisku, zgarbiła się i skuliła, obejmując rękami. Z deszczem spływającym po jej krótkich, prostych włosach i w przylepionej do ciała mokrej sukience sprawiała wrażenie zmartwionej i przepełnionej poczuciem winy.
– Ten cholerny, głupi deszcz – powtórzył. Miał ochotę coś kopnąć, ale jego złość i przekleństwa spowodowały jedynie, że Jane spuściła wzrok na swoje zniszczone przez deszcz skórzane trzewiki i wpatrzyła się w nie z uwagą, jaką zwykłe rezerwowała dla niego. To niesprawiedliwe, że była już tak blisko i wszystko skończyło się w strugach idiotycznej, angielskiej ulewy.
Oczywiście nie trzeba mówić, że dla niego los także okazał się niesprawiedliwy. Oto stała przed nim, przemoczona, w nadal jeszcze rozpiętej sukni, z piersiami sterczącymi ku niemu, z rozkosznymi krzywiznami ciała, wystawionymi na jego spojrzenie. A deszcz nie był wystarczająco zimny, żeby ostudzić jego zawód.
Gdyby nie twarde postanowienie, że sprawi tej dziewicy prawdziwą przyjemność, gdyby nie głupia szlachetność, nie cierpiałby teraz. Z większością kobiet szczytowałby pół godziny temu i byłby w trakcie następnej rundy. Ale nie, zachciało mu się starań, żeby ten pierwszy raz był dla Jane czymś wyjątkowym.
No i proszę bardzo, zrobiło się wyjątkowo. Mokry, zimny deszcz, gaszący gorący, porządnie rozpalony ogień.
A niech to piekło pochłonie! Najgorsze, że był wściekły, a mógł myśleć tylko o niej. Powiedział tej kobiecie, że jest piękna. Jakież to miało znaczenie! Powtarzał to setkom kobiet. Ale to było zanim wyjechał na Półwysep, zanim walczył na wojnie, w czasach, kiedy uważał, że jedyną ważną rzeczą jest dbanie o zachowanie swojej znaczącej pozycji towarzyskiej. A po nieszczęsnym incydencie z posągiem owa pozycja sprawiła, że jego łóżkowe partnerki wprost go uwielbiały. Mówienie kłamstw na temat ich urody nic nie znaczyło.
Ale ta kobieta – właśnie ta kobieta – stała na deszczu, siniejąc z zimna, zbyt zakłopotana, a może zanadto oszołomiona, aby się zapiąć, i naprawdę była piękna. Najwyraźniej stracił swój cholerny zdrowy rozsądek i bardzo chciałby wiedzieć, kiedy i gdzie to się stało.
Chciał warknąć, żeby się ubrała. Zamiast tego jednak odezwał się ciepłym, kojącym głosem: – Kochanie, pozwól sobie pomóc.
Uniosła wzrok. Jej zielone oczy, jedyny naprawdę uderzający szczegół jej urody, nie były nawet zielone. Były bezbarwne, wyblakło szare, w kolorze nieba i całego paskudnego dnia. – Co z., z... zrobimy? – Dzwoniła zębami. – Nie... nie... nie... mogę wrócić w takim stanie na plażę.
Tak długo dostarczał jej przyjemności, że postradała resztki kobiecego rozsądku. – Nie na plażę. – Spokojne mówienie przychodziło mu z trudem. – Deszcz wszystkich wypłoszył. Wsiedli do swoich powozów i uciekli.
– Ale nie... nie... nie mogli. Nie Adorna, nie Violet i Tarlin. Nie zostawiliby mnie.
Nawet by się nie zastanawiali, tylko zostawiliby cię, chcąc zmusić mnie tym razem do ślubu. Ale nie mógł tego powiedzieć. I bez tego była już dość nieszczęśliwa. – Ufają mi i wiedzą, że się tobą zaopiekuję – rzekł łagodnie. Podszedł bliżej, ściągnął brzegi staniczka i zabrał się za zapinanie guzików. Jeśli skupi się na tym prostym zajęciu, Jane nie będzie w stanie wykorzystać swoich umiejętności i odczytać jego myśli. W tym stanie mogłaby nie docenić jego uczuć.
Ale zapięcie guzików okazało się bardzo trudnym przedsięwzięciem. Poprzecinane blado niebieskawymi żyłkami piersi dziewczyny były tak piękne, że pot mu wystąpił na zesztywniałe z zimna dłonie. Woda ściekała jej po szyi, zbierając się w krople na czubkach nabrzmiałych brodawek. Gdyby odrobinę się pochylił, mógłby je wziąć w usta i ssać...
– Ja to zrobię. – Jej ręce zawisły nad jego dłońmi, jakby bała się go dotknąć.
No tak, odczytała jego myśli. Ale nie jego irytację.
– Dobrze. – Puścił staniczek i cofnął się. – To rozsądne.
Myślała chyba, że jeśli go dotknie, jego żądza zwycięży i weźmie ją tu i teraz, na mokrej trawie. Zaś jego zdradziecki umysł wykreował obraz ich obojga, wspaniale nagich, na deszczu.
– Wolałabym, żebyś tak na mnie nie patrzył. – Zawiązała koszulę, ale jej palce niezdarnie zapinały sukienkę, a głos drżał. – Denerwujesz mnie.
Obraz zbladł, choć niechętnie się z nim rozstawał. – Dobrze. – Odwrócił się do niej plecami i rozejrzał, poszukując schronienia. Będą musieli wydostać się z labiryntu. Jane się trzęsła i nie chciał, żeby się nabawiła przeziębienia. Nie teraz, kiedy był tak blisko...
Dostrzegł szkicownik i podniósł go. – Będziemy musieli wrócić do dworu.
Ubrała się już, udało jej się nawet odzyskać przyzwoity wygląd, jeśli nie liczyć strużek deszczu, ściekających po twarzy. – Jak pan uważa, lordzie Blackburn.
Zanim zdołał się pohamować, odwrócił się do niej i mruknął: – Na miłość boską, mów do mnie Ransom. Zbliżyliśmy się już chyba na tyle.
Nie odpowiadała, patrząc przed siebie i wyginając usta.
Nie zachowywała się ze zwykłą uprzejmością, nie prezentowała dobrych manier. Może oboje byli zbyt spięci. – Tędy. – Ruszył pierwszy, szukając wyjścia z labiryntu. Zdawkowa rozmowa powinna im pomóc w pozbyciu się niepokoju. – Deszcz jest bardzo potrzebny na polach.
– Na polach.
– Tak, na polach – brnął dalej.
– Uprawiasz ziemię? – Głos jej się śmiesznie załamał.
Nie mógł się zdecydować, czy wolał, żeby się z niego śmiała, czy płakała nad sobą. – Tourbillon jest dość dużą posiadłością i zwracam baczną uwagę na pracę mojego zarządcy. Nie chcę się pozbywać całej odpowiedzialności. To by zachęcało do złodziejstwa i zaniedbania. – Zauważył, że w obecności Jane często wygłaszał pompatyczne kwestie. Zaczął się zastanawiać, czy może nie jest tak, że zawsze mówi w ten sposób, a jedynie w jej obecności to dostrzega.
– Kiedy mieszkałam z Eleazerem, też zrozumiałam, że muszę pilnować służących. – W ciasnym przejściu labiryntu trzymała się tuż za nim, a kiedy w dżentelmeńskim odruchu próbował ją przepuścić, opuściła głowę i udała, że nie widzi jego gestu.
Gdy wspomniała o czasach, które spędziła niemal jak w więzieniu, zapanowała cisza. Podejrzewał, że przywołała te lata, żeby podkreślić dzielące ich różnice, a może również usprawiedliwić gorycz, którą musiała czuć wobec ojczyzny.
Nie mógł na to pozwolić. Musiała zrozumieć, że nie ma między nimi różnicy. Musiała zrozumieć, jak bardzo kocha... Anglię. – Susan i ja dorastaliśmy w Tourbillon.
Kiedy wydostali się z labiryntu, nie napotykając sprzeciwu, ujął Jane pod ramię i pociągnął do przodu, zmuszając, żeby szła u jego boku. – To nie taka wspaniała posiadłość. Z pewnością nie tak imponująca jak ta. – Był bogaty, ale Jane powinna się dowiedzieć, iż nie oceniał rzeczy po ich okazałym wyglądzie. – Ale krajobraz jest tam piękny, pierwotny. Czy... lubisz ocean?
– Bardzo. Niczego tak nie lubię, jak pogrążyć się w zimnej wodzie.
Zaskoczony jej cierpkim tonem, zerknął na nią. – Kpisz sobie.
– Chyba tak.
Zjadliwość była bardziej w stylu tej Jane, z którą przyzwyczaił się mierzyć na słowa. – To świetnie. Dobrze, że lubisz zimną wodę, przydaje się to w taki dzień jak dzisiaj. I dobrze, że lubisz ocean. To miałaś na myśli, prawda?
Jej głos złagodniał. – Lubię ocean.
Ogarnęło go dziwne uczucie triumfu. Naprawdę lubiła morze, wiedział to, i było to niezwykle ważne. Za równie ważne uznał też, żeby poznała jego plany.
– Kiedy skończy się ta wojna, wrócę do Tourbillon i osiądę tam.
– Często tam bywasz? – Wyglądała na zaciekawioną, zachowywała się niemal normalnie i nie wyrywała się z jego uchwytu.
Powód do zadowolenia. – Owszem. Niestety, wpadam na krótko, bo w ministerstwie stale mnie potrzebują. – Nie powinien był o tym wspominać! – Tak było, dopóki mi się nie znudziło i nie przestałem tam jeździć.
– Łatwo się nudzisz, co?
– Byłem tam w zeszłym miesiącu – rzekł pospiesznie. – Na pogrzebie córki sąsiadów. Okropna okazja. Selma miała zaledwie dziewiętnaście lat, śliczna mała, ledwie rok temu była na swoim pierwszym balu. Spadła z urwiska.
Ręka Jane zadrżała. – Okropne!
– Pan Cunningham mówił, że to z powodu mgły, ale pani Cunningham twierdziła, że Selma świetnie znała okolicę. Upiera się, żeby...
– Cunningham? – Jane zatrzymała się tak gwałtownie, że puścił jej ramię. – Powiedziałeś Cunningham?
Odwrócił się od niej, zastanawiając się, co spowodowało, że na jej twarzy pojawił się wyraz podniecenia. – Tak.
Przełknęła ślinę, spojrzała mu prosto w oczy, po czym przełknęła ślinę jeszcze raz. – Słyszałam, że panna Cunningham została zamordowana.
– Zamordowana? – Blackburn zatrzymał się pod rozłożystym dębem, który choć trochę chronił przed deszczem. – Nie bądź śmieszna.
– Wcale nie jestem śmieszna. – Jane spojrzała na niego, jak leśna boginka, zła z powodu przemoknięcia, zraniona jego niewiarą. – Panna Cunningham, a jestem pewna, że nie ma drugiej młodej damy o tym nazwisku, zmarłej w ubiegłym miesiącu, była uczennicą monsieur Chasseura, który był zrozpaczony zarówno jej śmiercią, jak i faktem, że został wezwany przez policję.
– Aha. Ale Selma nie została zamordowana. Jej matka, dość histeryczna kobieta, nalegała, aby przeprowadzono dochodzenie, to wszystko. Powiedziała, że Selma świetnie znała okoliczne ścieżki i nigdy by się nie zgubiła. – Chociaż Blackburn z lekceważeniem mówił o podejrzeniach pani Cunningham, w głowie kłębiły mu się myśli. – Dlaczego Chasseur został wezwany przed oblicze konstabla?
– Był tam owego dnia, dawał lekcję pannie Cunningham, a na dodatek jest Francuzem. Wystarczająco dobre powody dla podejrzliwej, prowincjonalnej mentalności. – Musiała czytać w jego myślach, bo dodała: – Takiej jak twoja.
Nieszkodliwy nauczyciel francuskiego, człowiek mający dostęp do wszystkich domów, w czasie sezonu udający się do Londynu, a po jego zakończeniu wracający za swoimi uczennicami prowincję. Wydawało się nieprawdopodobne, aby istniało jakieś powiązanie pomiędzy nim a francuską siatką szpiegowską, ale Blackburn nie mógł zapomnieć historii o francuskiej pokojówce Davisów. Dziewczyna skradła pocałunki i tajemnice wagi państwowej panu Davisowi, a tajemnice rodzinne i klejnoty pani Davis, po czym uciekła na kontynent, skąd grała na nosie angielskiemu wywiadowi.
A może panna Cunningham odkryła, że Chasseur jest szpiegiem i zamordowano ją, żeby ją uciszyć?
Potem jednak przypomniał sobie Selmę. Nigdy nie znał równie głupiej dziewczyny. Suchym głosem powiedział: – Gdyby Selma weszła na całą francuską armię, maszerującą po plaży, oklaskami powitałaby paradę. Nie umiem sobie wyobrazić, jaki pożytek miałby z niej francuski szpieg, nie podejrzewam nawet, żeby była świadoma konfliktu między naszymi krajami.
Jane z satysfakcją skinęła głową, jednak w głowie Blackburna pojawił się cień wątpliwości – był to czas, gdy nikomu nie ufał – i postanowił wspomnieć o Chasseurze panu Smithowi. Chasseur będzie obserwowany.
Blackburn przyglądał się Jane. Z pewnością nie mogła być zamieszana w coś tak okropnego jak morderstwo...
Kiedy nagle niebo rozdarła błyskawica i rozległ się głuchy pomruk grzmotu, dotarło do niego, na jakie niebezpieczeństwo narażają się, stojąc pod tak wysokim drzewem.
Wystarczająco wiele gromów dziś już w nich uderzyło.
Pospiesznie wyciągając ją spod drzewa, rzekł: – Jestem pewny, że masz rację. Chodź. Tylko parę kroków, a będziesz pod dachem i będziemy mogli cię wysuszyć.
Nie chciała iść. Poznawał to po sposobie, w jaki pozostawała z tyłu. Doskonale ją rozumiał. W formalnej, towarzyskiej sytuacji jego siostra Susan potrafiła być bezwzględnie brutalna. Bóg raczy wiedzieć, co im powie, gdy znajdą się z nią sami.
Lecz nie mieli wyjścia. Było późne popołudnie, na niebie wisiały ciemne chmury, pociągnął więc Jane w górę po schodach i załomotał w potężne, drewniane drzwi. Lokaj, który im otworzył, był w Goodridge Manor odkąd Blackburn sięgał pamięcią. Z kamienną twarzą, jakby codziennie otwierał drzwi szukającym schronienia, ociekającym wodą ludziom, wpuścił ich do przestronnego holu.
– Witam, milordzie. Spodziewaliśmy się pana i panny Higgenbothem, jeśli się nie mylę? – Jane skinęła głową, a Ilford skłonił się.
– Spodziewaliście się? – Blackburn pytająco uniósł brwi.
– Lord i lady Tarlin wraz z niezwykle uroczą panną Morant zjawili się, gdy rozpoczęła się burza.
– Gdzie oni są? – Jane klasnęła w dłonie. – Czy wracamy do Londynu dziś wieczorem?
Jej błyszczące oczy i przepełniona nadzieją twarz rozwścieczyły Blackburna. Wręczył szkicownik Ilfordowi i poinstruował go – Wysusz to, proszę, i zanieś do sypialni panny Higgenbothem.
Ilford wziął blok i, przywoławszy na oblicze wyraz smutku, powiedział: – Przykro mi, proszę pani, ale nie. Lady Goodridge zapewniła ich, że zaopiekujemy się panią, gdy tylko się pani pojawi. – Podał szkicownik przechodzącej służącej. Jane patrzyła na dziewczynę, biegnącą po schodach na górę z taką żałością, że Ilford pospieszył z pocieszeniem: – Zaopiekujemy się panią i pani... książką. W bibliotece czekają na państwa ręczniki i herbata.
Blackburn spostrzegł, że woda kapie z jego spodni, a wargi Jane posiniały na skutek przeciągu. Powinien ją zaprowadzić do najbliższego źródła ciepła. Musiał jakoś uporządkować ten żałosny bałagan, który powstał zamiast spektakularnego aktu uwiedzenia. Zaczął popychać Jane w stronę otwartych drzwi.
Nagle przypomniał sobie, co czekało na nich we wnęce za tymi drzwiami. – Ilford, czy ta rzecz nadal tu jest?
Ilford wiedział od razu, o jaką rzecz chodziło Blackburnowi. W jego oczach zabłysło współczucie. – Tak, milordzie.
– Czy, poza biblioteką, nie ma innego miejsca, gdzie moglibyśmy pójść?
– Moja pani, lady Goodridge tam czeka i pozwolę sobie zauważyć, milordzie, że chciała was zobaczyć natychmiast.
Jane, dzwoniąc zębami, zmarszczyła ze zdziwieniem czoło. – Natychmiast? Może najpierw powinnam się wysuszyć.
– Ransom, to ty? – Z biblioteki dobiegł głos lady Goodridge.
Nie było szans, żeby uciec przed siostrą. Blackburn nic rozumiał nawet, dlaczego próbował. – Tak, Susan – zawołał. Ale bez rezygnacji. Wprowadził Jane przez drzwi do ogromnego, wygodnie urządzonego pokoju, pełnego półek z książkami. Przez cały czas uważał, żeby znajdować się pomiędzy Jane a tą przeklętą wnęką za drzwiami. Wokół kominka stały miękkie sofy i fotele. Jego straszliwa siostra siedziała na jednej z nich, z podwiniętymi nogami i książką w ręce.
Lady Goodridge była sama. Miała lekko zaciśnięte usta i wyglądała odrobinę surowiej niż zazwyczaj.
Gdzie był Fitz?
– Podejdźcie bliżej – odezwała się energicznie. – Proszę się nie kulić, panno Higgenbothem, w ten sposób nigdy pani nie wyschnie.
– Nie chcę zachlapać dywanu – zaprotestowała Jane.
Już go zachlapała. Blackburn przesunął Jane w najcieplejsze miejsce, ustawiając plecami do wnęki.
– Nonsens. To zwykły dywan.
Jane wbiła wzrok w lady Goodridge, jakby ta mówiła w obcym języku. – Gość, który niszczy dom gospodarza, jest kiepskim gościem.
– A gospodyni, która pozwala, aby jej gość marznął, jest kiepską gospodynią. – Lady Goodridge niecierpliwie machnęła ręką. – Doprawdy, panno Higgenbothem, jeśli dywan się zniszczy, kupię nowy. Służące mają naszykowane ręczniki i koce. Proszę się natychmiast wytrzeć i zawinąć kocem.
Jane chwyciła największy ręcznik ze stosu na sofie i położyła go sobie pod nogami. Blackburn i Susan wymienili spojrzenia. Blackburn wiedział, że szwagier Jane był odpowiedzialny za jej plebejską troskę o przedmioty. Porwał następny ręcznik i owinął go wokół ramion dziewczyny. Potem wziął jeszcze jeden i zaczął energicznie wycierać jej głowę.
Głosem przytłumionym przez ręcznik zaprotestowała: – Milordzie...
– Ransomie – poprawił.
Jej zakłopotana twarz wychynęła spod ręcznika. – Milordzie, nie mogę tak się do ciebie zwracać!
– Chyba rzeczywiście nie. – Blackburn rzucił mokry ręcznik i sięgnął po następny. – Przynajmniej nie przy mojej siostrze.
Już otwierała usta, żeby zaprzeczyć, iż kiedykolwiek mogłaby użyć jego imienia, ale Blackburn trzymał ręcznik w pogotowiu. Jeśli zaprzeczy, lord użyje ręcznika w taki sposób, że nikt, ani Ilford, ani służące, ani lady Goodridge nie będą mieli żadnych wątpliwości, iż zdołał już poznać jej ciało.
Jane zdawała sobie z tego sprawę. Niemal jej współczuł. Kiedy jednak zaczynał już się cieszyć z odniesionego zwycięstwa, dziewczyna odezwała się spokojnie: – Milordzie, sam powinieneś się wytrzeć.
– Milej jest wycierać ciebie – mruknął.
– Co? – zapytała jego siostra. – Co powiedziałeś, Ransomie?
Blackburn szarpnął ręcznik. – Przyznałem, że Jane jak zwykle ma rację.
Pod nadzorem Ilforda jedna służąca postawiła na stoliku koło lady Goodridge tacę z gorącą herbatą. Druga umieściła obok talerz z ciasteczkami. Na znak dany przez Ilforda dziewczyny dygnęły i opuściły bibliotekę. Kiedy lokaj upewnił się, że jego pani nic już od niego nie chce, powiedział: – Sypialnie dla gości są już przygotowane, proszę pani. Czy jeszcze czymś mogę służyć?
– Nie, dziękuję, Ilford – odparła lady Goodridge. – Możesz odejść.
Kiedy Ilford zamknął za sobą drzwi, Ransom zauważył, że Jane udało się pospiesznie wytrzeć i owinąć w koc. Sądziła chyba, że jeśli dobrowolnie nie zacznie się rozgrzewać, Blackburn znów zaatakuje ją z ręcznikiem. I nie myliła się. Była niepoprawnie niezależna i za mało dbała o siebie.
Lady Goodridge podała jej filiżankę herbaty i wskazała miejsce naprzeciwko ognia.
Jane była nadal zwrócona plecami do wnęki.
– Proszę usiąść, panno Higgenbothem.
Jane rozłożyła ręcznik na siedzeniu i zastosowała się do prośby.
Lady Goodridge obserwowała ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Ciekawa jestem, w jaki sposób doprowadziła się pani do takiego stanu.
– Rysowałam obrazek – odparła beznamiętnie Jane. – Lord Blackburn protestował.
Unosząc brwi, lady Goodridge wręczyła bratu filiżankę herbaty. – Co było na obrazku? – spojrzała znacząco na jego krocze.
– Statek – warknął. – Angielski statek, wypływający w morze.
– Nie wiedziałam, że jesteś taki małostkowy, Ransomie. – Uśmiech czaił się w kącikach ust Susan. – Czy następnym razem połamiesz skrzypce nadwornych muzyków?
Oparty o gzyms nad kominkiem Blackburn sączył gorący napój i przyglądał się Jane. A niech ją diabli wezmą! Mogła szkicować jakikolwiek inny okręt, wypływający tego dnia. Lecz Jane wybrała „Virginia Belle", jedyny statek w całej flocie, który przewoził tajne przesyłki do Wellingtona. To nie mógł być zbieg okoliczności, zwłaszcza gdy miała za plecami instruującego ją de Sainte-Amanda. – Panna Higgenbothem nie jest dość dorosła, aby wiedzieć, że dyskusje o... sztuce... mogą być zdradliwe.
Filiżanka Jane zabrzęczała na spodku, więc pospiesznie odstawiła ją na stolik. – Jestem całkiem dorosła, milordzie. Wątpię, aby wśród pańskich znajomych znalazła się kobieta równie dorosła jak ja.
Prostując się, rzucił: – Ciągle jeszcze jesteś dziewicą...
– Jest dziewicą? – zainteresowała się lady Goodridge.
Blackburn zignorował siostrę i zmierzył się wzrokiem z Jane. – Brakuje ci przeżyć, które powodują, że kobieta staje się dorosła. Na przykład, gdybyś była mężatką, właściwie traktowaną przez męża, jestem pewien, że nigdy nie zachowałabyś się tak niedojrzale, żeby...
– Żeby rysować? – Jane pochyliła się do przodu. – Okazujesz swoje niezrozumienie, milordzie. Dla mnie rysowanie to nie robótki kobiece, tylko naturalna potrzeba.
– Akt desperacji raczej. Nie robisz tego z pełną świadomością! – Bardzo pragnął w to wierzyć.
Wyraźnie zmieszana Susan wtrąciła: – Nie sądzisz, Ransomie, że może odrobinę przesadzasz w swoich reakcjach na talent panny Higgenbothem?
– Nie mówiłem tylko o jej sztuce. – Wahał się, czy wyznać wszystko Susan. Z niezrozumiałego powodu nie chciał, żeby opinia siostry o Jane uległa pogorszeniu dlatego, że dziewczyna dała się skusić Francuzom.
– Nie. Lord Blackburn jest przekonany, że wie wszystko najlepiej. – Sarkastyczny ton Jane powiedział mu, że dziewczyna nie podziela tej opinii. – W jego oczach jestem tą samą nieuformowaną bryłą gliny, jaką byłam jedenaście lat temu. Zakłada, że kobieta jest niczym, jeśli nie doświadczyła procesu dorastania w małżeństwie...
Głośno odstawił filiżankę. – Tego nie powiedziałem.
– ... podczas gdy mężczyzna dojrzewa samodzielnie. Jeśli w ogóle kiedykolwiek dojrzewa. – Odwróciła się ku niemu z błyszczącymi oczami. – Zapewniam cię, milordzie, że jestem dorosła. Stałam się dorosła w tamtej chwili, gdy Melba zemdlała na sali balowej. Pamiętasz, milordzie, czy też nawet tego nie zauważyłeś, pochłonięty ucieczką przed moją sztuką?
Nagle zdał sobie sprawę, jakie emocje tkwią na dnie duszy Jane. Gniew. Głęboka, wściekła złość, z gatunku tych, które rodzą się z poczucia samotności i męczącej tęsknoty. Może właśnie zdrada była owocem tych uczuć?
– Przez rok przyglądałam się, jak umierała moja siostra, trzymałam ją za rękę, bo nic więcej nie można było zrobić. Przy łóżku umierającej złożyłam przysięgę, że zaopiekuję się Adorną i mieszkałam w domu nędznego skąpca, który mnie wyzywał i pomiatał mną.
– O, mój Boże! – Lady Goodridge poklepała Jane po ręce.
– Proszę się nade mną nie litować. Praca uczyniła mnie silną. – Jane uścisnęła dłoń siostry Blackburna, oferując więcej pocieszenia, niż sama otrzymała.
W tym momencie lord zrozumiał, jak bardzo dojrzała jest naprawdę Jane. Cóż mógł powiedzieć, żeby odwieść ją od wytyczonej drogi? Wszak ona nie pozwoli sterować sobą mężczyźnie. Z jej doświadczeń wynikało, że mężczyźni są złośliwi, głupi i niegodni zaufania.
Tak jak on, gdy zareagował na posąg, który wyrzeźbiła w tajemnicy, z pełną niewinnością.
Jakby czytając w jego myślach, odezwała się: – Nawet ty, milordzie, miałeś wkład w moje dojrzewanie.
Mocniej zacisnął dłoń na gzymsie nad kominkiem.
– Dzięki tobie nigdy nie żyłam głupią nadzieją. Wiedziałam, że żaden mężczyzna nie pojawi się, żeby wybawić mnie z mojej niedoli, bo kto chciałby upadłą kobietę?
– Nie jesteś upadłą kobietą.
– Tylko my dwoje o tym wiemy, milordzie. – Przycisnęła dłoń do piersi. – Ale zwyciężyłam. Udało mi się przeżyć, zachować godność, a jeśli rozwiały się moje marzenia... cóż, czyż nie jest to los kobiety?
Chciał ją zbyć za to melodramatyczne podejście. Chciał sobie wmówić, że jej przemowa była podyktowana dziewiczą frustracją. Ale nawet on, lord Blackburn, nie mógł teraz traktować Jane z góry. Kiedy spojrzała mu prosto w oczy, przez ułamek sekundy pozwoliła mu wejrzeć w głąb swej duszy, udręczonej i pełnej szlachetnego bólu.
I, na Boga, czuł się winny. Był winny.
Ciszę przerwała prozaiczna, jak zawsze, Susan. – Panno Higgenbothem, chociaż to, o czym pani mówiła, było niezwykle fascynujące, nie wyjaśniło nam jednak, w jaki sposób na pani włosach znalazł się płatek róży.
Jane przeciągnęła palcami po włosach i oniemiała wbiła wzrok w przeklęty płatek w swojej dłoni.
– I jeszcze, panno Higgenbothem, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że ma pani krzywo zapiętą suknię.
– Trzeba było pozwolić mi to zrobić – cicho mruknął Blackburn.
Jane zasłoniła się ręcznikiem. Nagle wydała się zmęczona, jakby cały dzień i ciągłe żądania Blackburna zupełnie ją wyczerpały.
Blackburn zapragnął podejść do niej, obiecać, że nigdy jej nie zrani i nie pozwoli nikomu skrzywdzić. Chciał ją ochronić przed dalszym brnięciem w zdradę, chciał nią potrząsnąć za to, że zaangażowała się w taką kryminalną działalność.
Krótko mówiąc, w pobliżu Jane był rozdarty pomiędzy poczuciem obowiązku a swoim instynktem. Miał świadomość tego, co Jane musi zobaczyć, wychodząc z biblioteki, ale pozwolił dojść do głosu swoim instynktom. – Potrzebne jej jedzenie do łóżka i samo łóżko. Który pokój jej oddałaś, Susan?
– Nie trzeba mnie kłaść do łóżka jak dziecko, ani przejmować się posiłkiem dla mnie. – Jane wyprostowała plecy, przybierając postawę doskonałego gościa. – Jestem w stanie jeść z lady Goodridge.
Nie znosił, kiedy tak bardzo upodobniała się do starej panny. – Nie, nie jesteś.
– Och, jeśli wolisz, mogę jeść ze służbą.
Pogroził jej palcem. – Jane, nie posuwaj się za daleko.
Spojrzała buntowniczo.
Lady Goodridge uratowała sytuację. Swoim skwaszonym głosem, a Blackburn wiedział, że wychodzi jej to naturalnie, dużo lepiej niż komukolwiek innemu, rzekła: – Doprawdy, panno Higgenbothem, czuję się obrażona, że uważa mnie pani za snobkę, która wysyła kobietę równą sobie urodzeniem na obiad do kuchni.
– Ach nie, nie! – Z prawdziwym zaniepokojeniem Jane położyła rękę na ramieniu siostry Blackburna. – Nigdy nie zamierzałam pani obrazić.
– Naturalnie, że nie. Sądzę jednak, że trzeba się zastanowić, zanim coś się powie. – Lady Goodridge wstała, za nią to samo uczyniła Jane. – Służąca zaprowadzi panią do jej pokoju, a Ilford dopilnuje, żeby podano pani jedzenie. Do pani zaś będzie należało zjedzenie wszystkiego. Będzie na panią czekała koszula nocna i osobiście dopilnuję, żeby nikt pani nie przeszkadzał. – Lady Goodridge spojrzała znacząco na brata.
Jedenaście lat temu powiedziała mu, że będzie jeszcze żałował, iż nie zachował się przyzwoicie i nie poślubił panny Jane Higgenbothem. Teraz okazało się, że skutkiem jego niewłaściwego postępku jest rozgoryczenie, złamane serce i zdrada.
Z ogromną niechęcią musiał przyznać, że siostra miała rację.
– Rano Ransom odwiezie cię do Tarlinów, ja zaś chciałabym cię widzieć w przyszłym tygodniu na herbatce – rzekła lady Goodridge.
Jane skuliła się pod ciężarem autorytetu gospodyni. – Dobrze, proszę pani.
Zmierzały w stronę drzwi wyjściowych. Blackburn z ociąganiem szedł za nimi, bojąc się chwili, w której Jane go dostrzeże.
Posąg.
Stał we wnęce, otoczony półkami z książkami, jak pozostałe dzieła sztuki w bibliotece lady Goodridge. W pierwszej chwili Jane nie dostrzegła rzeźby. Nie mogła jednak nie zauważyć posągu, jasno oświetlonego światłem stojących na postumencie świec.
Zatrzymała się gwałtownie, w pół kroku, napięta. Wbiła wzrok w rzeźbę.
Blackburn odwrócił wzrok. Nie oglądał przeklętej rzeźby od czasu tamtych upokarzających wydarzeń sprzed jedenastu lat.
– Kazałam ją pobrązowić – swobodnie gawędziła lady Goodridge. – Świetnie wygląda, prawda? Oczywiście, to nie dzieło mistrza. Brakowało pani profesjonalnego instruktażu i była pani bardzo młoda, ale ta rzeźba jest niezwykle podobna do Ransoma.
Blackburn szybkim spojrzeniem omiótł posąg. Jego siostra miała rację. Twarz była bardzo podobna do niego, a raczej do tego młodzieńca, jakim był wówczas. Nieustraszona. Arogancka. Spojrzał ponownie. Tors, ręce i brzuch też przypominały oryginał. Zdumiewające, zważywszy, że wówczas Jane widziała jedynie jego oblicze.
– Dobra rzeźba. – Jane nie mogła ukryć nuty dumy w swoim głosie.
Blackburn zebrał się na odwagę, zerknął jeszcze raz i zasłonił oczy ręką. Było jeszcze gorzej, niż zapamiętał. Boże, ależ ta dziewczyna go znieważyła. Nikt nigdy tak go nie obraził.
Tymczasem Jane nadal nic nie rozumiała.
Usiłując zachowywać się kulturalnie i spokojnie, Blackburn odsłonił twarz. – Nie trzymasz tego tutaj z powodu rodzinnych sentymentów, moja droga Susan. Nie próbuj wmawiać tego pannie Higgenbothem.
Lady Goodridge położyła rękę na sercu i z szyderczym szacunkiem cofnęła się przed jego krytyką. – Wcale nie próbuję! Prawdę mówiąc, panno Higgenbothem, zatrzymałam ten posąg ze względu na częste chwile, kiedy brat zaczyna się zachowywać nieznośnie arogancko.
Słyszał to już wcześniej i teraz mógł jedynie powtarzać w myślach: Nie mów tego! Nie mów!
Ale powiedziała. – Potem przypominam Figgy'emu, że każdy ma jakieś braki.
Pękając z dumy ze swojego dzieła, Jane omiotła wzrokiem siostrę i brata. – Nie rozumiem, milady. Jak można myśleć, patrząc na ten posąg, wyrzeźbiony przez głupią, zaślepioną dziewczynę, że lord Blackburn ma jakieś braki?
Blackburn ubóstwiał ją. Uwielbiał pannę Jane Higgenbothem. Była jedyną znaną mu kobietą, która spowodowała, że jego siostra zaniemówiła. Była jedyną znaną mu kobietą, z którą chciałby spędzić resztę życia.
A ponadto winien jej był zadośćuczynienie.
– Nie ma rady, Jane. – Podszedł ku niej i przytulił jej sztywne ciało. – Będę się musiał z tobą ożenić.
Wyrwawszy się z objęć, Jane powiedziała: – To wcale nie jest zabawne, milordzie.
Ujmując w dłoń jej zimne palce, rzekł łagodnie: – Nie żartowałem.
Wyraźnie nie wiedziała, czy ma mu wierzyć, czy nie. I wyraźnie nie obchodziło jej to. Jej piersi falowały w głębokim, złowrogim oddechu. Zielone oczy błyszczały jak u kota. – W takim razie zmuszona jestem odmówić. Nie sądzę, żebym była w stanie wytrzymać dalsze dorastanie.
Podeszła do drzwi i otworzyła je z taką siłą, że uderzyły o ścianę.
Panna Jane Higgenbothem, kobieta, która wystawiła go na pośmiewisko, kobieta, która mogła być francuskim szpiegiem, odtrąciła jego zaloty.
– Trzymaj się twardo, moja droga. – Lady Goodridge przytuliła policzek do twarzy Jane, kiedy stały koło otwartych drzwi powozu. – Masz go już w pułapce.
Jane nawet nie próbowała udawać, że nie wie, o kim mówi lady Goodridge. – Nie chcę go mieć w pułapce. – Obiekt ich rozmowy, lord Blackburn, bo Jane zawsze będzie tak go nazywać, bez względu na to, jak wielka by była ich zażyłość, rozmawiał ze stangretem, sprawiając wrażenie obrzydliwie spokojnego i bez śladów zmieszania.
Jednak ostatniej nocy jej się oświadczył. Ten surowy, bogaty, przystojny i niezwykle pożądany angielski arystokrata oświadczył się jej.
– Wcale go nie chcę.
– Dziewczyno, nie bądź głupia. – Lady Goodridge złapała Jane za ramiona i potrząsnęła. – Jest bogaty, pochodzi z rodu Quincych i potrzebuje żony. Nie mogłaś lepiej trafić.
Jane opuściła ręce i skierowała wzrok na żwirowy podjazd, który miała pod stopami. – Mogę zostać starą panną. Tak będzie lepiej.
– Nie musisz być taka dzika. Tym razem postępuje właściwie. Ty też tak zrobisz.
Jane zacisnęła usta, starając się zachować spokój. Ostatniej nocy straciła panowanie nad sobą. Przysięgła sobie, że więcej tego nie zrobi, bez względu na rozmiar prowokacji.
– No już dobrze. – Lady Goodridge poprawiła nowy kapelusz Jane, do którego przyjęcia ją zmusiła. – Wiem, że to trudne, bo jeszcze żaden Quincy nie nakładał sobie z łatwością małżeńskiego jarzma, ale zaniedbałabym swoje obowiązki, gdybym ci nie przypomniała, że twoja siostra Melba nie chciałaby twojego staropanieństwa.
Oczywiście była to prawda, lecz Jane nie umiała się powstrzymać, żeby nie odpowiedzieć: – Moja siostra pragnęła, żebym była szczęśliwa.
– I będziesz szczęśliwa. Pochodzisz z tej samej klasy społecznej, masz dość siły, by mu się przeciwstawić, a ponadto wielokrotnie udowodniłaś, że nadajesz się do małżeńskiego łoża. – Lady Goodridge oglądała swoje paznokcie. – To bardzo ważne, panno Higgenbothem, mówię z własnego doświadczenia.
Jane usiłowała ukryć rumieniec, który wypłynął na jej policzki w postaci nieatrakcyjnych plam.
Nawet jedenaście lat temu, kiedy wraz z Blackburnem znaleźli się w tej niezręcznej sytuacji, nie czuła się równie zakłopotana.
To chyba oczywiste. Przed jedenastu laty nie była zmuszona patrzeć na niego po tym, jak była w jego ramionach, całowała go i pozwalała mu całować – nie zachęcała go, aby ją całował – swoje usta i inne części ciała, które odsłaniała jedynie podczas kąpieli. Teraz pamiętała nie tylko o ogromnej zażyłości pomiędzy nimi, ale także o swoim bezmyślnym zachowaniu i okropnej scenie, jaką wywołała w bibliotece.
Dojrzała, akurat. Dojrzała kobieta nie straciłaby panowania nad sobą z tak prozaicznego powodu, jak ogromna, tępa, bezmyślna, niewiarygodna wprost, męska głupota. Bo tym właśnie były oświadczyny Blackburna.
– Jest też przystojny, jak wszyscy z rodu Quincych i spokojnie mogę przepowiedzieć, że wasze dzieci będą zgrabne, silne i ładne. – Lady Goodridge uśmiechnęła się życzliwie do zbliżającego się do nich brata. – Piękny dzień na podróż do Londynu, Ransomie – rzekła donośnym głosem. – Oczywiście pojedziesz w powozie razem z panną Higgenbothem.
– Oczywiście – odpowiedział grzecznie, pod pokrywką uprzejmości kryjąc niecne plany, jakiekolwiek one były.
Ale Jane również stać było na chytrość. Też umiała chować pod maską grzeczności targające nią emocje. Mogła być lepsza od nadętego lorda – i na pewno była. – Moim zdaniem byłoby lepiej, gdybyś jechał konno – oświadczyła. – Taki zapalony jeździec szybko zdrętwieje we wnętrzu powozu.
Bezczelnie, z pewnością siebie, na widok której aż zazgrzytała zębami, uniósł do oczu lorgnon i omiótł ją spojrzeniem od stóp do czubka głowy.
Jane miała na sobie suknię, w której poprzedniego dnia przemokła do suchej nitki i omal nie została uwiedziona. Oczywiście wszystko zostało wysuszone i wyprasowane przez służące lady Goodridge, ale na sukni pozostały plamy i ślady łez.
Blackburn z kolei ubrany był w czyste ubranie, które na wszelki wypadek trzymał w domu siostry.
Kontrast pomiędzy jego schludnym wyglądem a jej nieporządnym strojem sprawiał, że nienawidziła go jeszcze bardziej.
– Zaryzykuję – odparł.
W rozmowie z lady Goodridge Jane zachowywała się taktownie. Przy Blackburnie nie czuła się do tego zmuszona. – Nie chcę cię.
– Ostatniej nocy jasno dałaś mi to do zrozumienia. – Lekki uśmiech spowodował, że na policzku Blackburna pojawił się dołek. – Po takim druzgoczącym koszu możesz być pewna, że będę trzymał ręce z dala od ciebie.
Nie wyglądał na zdruzgotanego. Nie sprawiał też wrażenia ogarniętego namiętnością. Był jak drapieżnik, jak wilk polujący na gołębia.
Ale Jane nie była gołębiem, bezbronnym, ćwierkającym, szarym pisklęciem. Przypominała bardziej feniksa, odradzającego się w ogniu skandalu. – Lepiej tego się trzymaj – powiedziała.
– Dzielna dziewczyna. – Lady Goodridge zacisnęła dłonie w pięści i skinęła głową. – Złowisz go na swój brak uległości.
Słowa lady Goodridge miały ten skutek, że Jane opuściła odwaga i rozpaczliwie zaczęła marzyć, żeby znaleźć się jak najdalej od luksusowego powozu i Blackburna.
Dołek w policzku lorda pogłębił się jeszcze. – Jesteś niepoprawna, Susan. – Cmoknął siostrę w policzek. – Szybko wrócisz do Londynu?
– Nie wiem. – Pierwszy raz, odkąd Jane ją poznała, lady Goodridge wyglądała na niepewną. – Mam tu wiele do zrobienia.
Blackburn spojrzał na nią ostro. – Źle się czujesz.
Lady Goodridge wyprostowała i tak już proste ramiona. – Czuję się świetnie.
– Kiedyś tylko atak febry był w stanie zatrzymać cię z dala od sezonu balowego w Londynie.
– Staję się za stara na takie rozrywki.
– Za stara, żeby mieszać w moich sprawach? – Blackburn przywołał na twarz wyraz niedowierzania. – Będę potrzebował twojej pomocy przy moich zalotach.
– Zalotach? – Jane nie wierzyła własnym uszom. – Nie dotarła do ciebie moja odmowa?
– Nie.
– Nie? Miałbyś czelność jeszcze raz robić zamach na...
– Na twoje staropanieństwo? – Ukłonił się. – W rzeczy samej. Nie jestem tak słaby, żeby pogodzić się z odmową.
– Panno Higgenbothem, wygląda pani jak ryba wyjęta z wody. – Lady Goodridge zaczęła naśladować Jane. – My, z rodu Quincych, działamy tak na ludzi, ale przyzwyczaisz się, kiedy wejdziesz do rodziny.
– Skoro już mówisz o rodzinie – rzekł Blackburn – to weź pod uwagę, że jeśli nie pojawisz się w Londynie, gdy zniknięcie Jane stanie się tematem plotek, dziewczyna zostanie wykluczona z towarzystwa.
– A niech to! – Lady Goodridge zaklęła bardzo nietypowo jak na nią, i przyłożyła rękę do czoła.
– Jeśli więc nie zjawisz się w Londynie do jutra wieczorem, przyślę mojego medyka, żeby utoczył ci krwi.
– Ransomie, jesteś nieznośny – warknęła lady Goodridge.
– Pobierałem nauki u mistrzyni. – Cmoknął ją w policzek. – Do jutra.
Z pomocą stangreta Jane wsiadła do wnętrza powozu. Cytrynowy zapach, którym był przesiąknięty, obudził w niej wspomnienia, ożywił uczucie, które towarzyszyło jej, gdy znajdowała się blisko Blackburna.
To był jego powóz. Woźnica jak oszalały poszukiwał swojego pana, zrozpaczony, że wielki Blackburn może będzie musiał znosić niewygody podróży cudzym powozem. Wszyscy czołgali się przed Blackburnem. Każdy mu ustępował.
Nic dziwnego, że nie uwierzył, iż miała czelność odrzucić jego zaloty.
Patrzyła z niechęcią, gdy przeciskał się przez drzwi. Usiadł naprzeciwko niej, postukał w dach i ruszyli.
Uśmiechał się.
Odwróciła głowę i zapatrzyła się w widok za oknem.
– Prawdę mówiąc, podróż tyłem do kierunku jazdy przyprawia mnie o mdłości. Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli usiądę koło ciebie? – odezwał się.
Zanim zdążyła zaprotestować, przesunął ją na bok i usiadł przy niej na miękko wyściełanym siedzeniu.
– Co za głupota – powiedziała. – Dwoje takich dużych ludzi stłoczone na tak małej kanapce. Usiądę tyłem do kierunku jazdy.
– Żebyś z kolei ty miała mdłości?
Nie odpowiedziała. Wiedziała, że będzie jej niedobrze.
– Niezły pasztet, co? Musisz siedzieć koło mnie i cierpieć z powodu mojej bliskości, albo zaryzykować wymioty, ze świadomością, że wówczas będę cię trzymał za głowę.
Lekko się uniosła, rozwścieczona tą szyderczą nutą. Jego palce zacisnęły się na jej nodze i pociągnęły ją z powrotem na siedzenie.
– Dość już tego. Dwoje takich dużych ludzi doskonale się mieści na tym siedzeniu. Wydaje mi się jednak, że określenie „duży" nie jest najwłaściwsze.
Zacisnęła dłoń na rączce torebki. – Jakie więc jest bardziej odpowiednie?
– Wysoki. Jesteśmy wysocy. A jest to jedna z rzeczy, jakie najbardziej w tobie podziwiam. Nie jesteś z trudem zauważalnym drobiazgiem. – Odwrócił głowę i spojrzał na nią. – Kiedy cię całuję, nie muszę się schylać, aż mi coś w karku trzeszczy.
Patrzyła prosto przed siebie. Naprawdę była wysoka. Gdyby odwróciła się ku niemu, ich usta znalazłyby się bardzo blisko siebie. Nie miała wątpliwości, że potraktowałby taki ruch jako zaproszenie z jej strony.
Ostudzi jego zapał. – Zastanawiałam się, co ci się we mnie najbardziej podobało i dlaczego. Miło jest wiedzieć na pewno.
– Bardzo wiele mnie w tobie urzekło, Jane. – Jego głos pełen był rozbawienia, jego oddech musnął jej policzek. – I wcale nie najmniej ważna była twoja niezależność. Nigdy nie próbowałaś wspierać się na mnie.
– Czemu miałabym to robić? Nie wyglądasz na dobry model do oplatania, a już zwłaszcza dla mnie.
– Wprost przeciwnie. Większość kobiet sądzi, że okazanie słabości dodaje im powabu i skłania mnie do opiekuńczości.
– Ty opiekuńczy? – parsknęła Jane.
– Tak, opiekuńczy. Prawdopodobnie jestem także zaborczy, choć jeszcze nigdy nie zostałem wystawiony na taką próbę. Ale to ja wybieram kobiety, a nie one mnie wybierają.
– Jak niezwykle po męsku – mruknęła.
Zignorował ją. – Zresztą uważam, że takie oplatanie się wokół mnie jest nudne. Odkryłem jednak, że moją opiekuńczość zdecydowanie budzi kobieta, która zna swoją siłę, jest tylko przytłoczona splotem nieszczęśliwych okoliczności lub...
Nie mogła tego dłużej znieść. Spojrzała mu prosto w oczy i fuknęła: – Zmuszona przez brutalną siłę?
– Owszem. – Jego gładkie wargi wymówiły słowo z rozkoszą.
Przełknęła ślinę. Spostrzegła, że jest przyciśnięta do bocznej ściany powozu. Jednak nie przez Blackburna – odsunęła się tam sama, porażona odkryciem.
Niech go diabli wezmą! Jednym słowem „owszem" sprawił, że zaczęła się trząść jak idiotka. I to właśnie wtedy, gdy już niemal udało jej się osiągnąć całkowitą niezależność i panowanie nad sobą, sprawił, że zaczęła sobie wyobrażać, jak by to było, gdyby się nią opiekował, zapanował nad nią, wybrał ją. Gdyby została jego żoną.
Sądziła, że udało jej się opanować chimeryczne uczucia. Ale nie. Wizje namiętności i spokojnego bezpieczeństwa, choć wiedziała, że fałszywe, sprzysięgły się przeciwko niej. Pragnęła tego tak bardzo, a jednocześnie doprowadzało ją do szału, że z taką łatwością nią manipulował.
I czy naprawdę wydawało mu się, że ukryje przed nią swoje oszustwa? Nie wiedziała, na czym one polegają, nie wiedziała, czemu kłamał, ale zbyt długo go obserwowała, aby nie rozpoznać oczywistych znaków. Owszem, oświadczył się jej, ale z jakiego powodu? Co skrywał?
Pochyliła się w jego stronę i oparła na jego ramieniu. – Ależ ja również potrafię się oplatać wokół mężczyzny, lordzie Blackburn. – Uśmiechnęła się uwodzicielsko i zdyszanym, bezradnym głosem, podobnym do głosu Melby, rzekła: – Och, lordzie Blackburn, czy wybawi mnie pan z tych straszliwych tarapatów, w jakich się znalazłam?
Tym razem to on przywarł do ściany powozu i zaczął jej się bacznie przyglądać. – O czym paplasz?
– Przyjmuję twoje oświadczyny, to chyba oczywiste. Chyba jeszcze ich nie cofnąłeś, prawda? – Z demonstracyjną przesadą zatrzepotała rzęsami. – To byłby łajdacki postępek, a ty nie byłeś łajdakiem od... od... co najmniej minuty.
– Jane, powiedz mi natychmiast, co masz na myśli – warknął.
Wyczuła w nim napięcie i porzuciła udawanie. – Mam na myśli to, że wyrzucono mnie z domu. Nie mam gdzie się podziać i gdybym była kobietą z rodzaju tych, jakich nie lubisz, istotnie przyjęłabym twoje oświadczyny. W końcu to lepsze niż życie na bruku.
– Czyżbym oszalał, sir? Czy widzę spisek tam, gdzie go nie ma? – Blackburn pospieszył do ministerstwa natychmiast po odwiezieniu Jane. Miał nadzieję, że po wysłuchaniu relacji z wydarzeń tygodnia i jego konkluzji dociekliwy starszy pan zacznie z niego kpić.
Ale pan Smith nie szydził. Nie nalegał, aby Blackburn podał nazwisko owej tajemniczej damy. Zamiast tego przesunął drżącą dłoń po policzku i rzeki: – Nie, nie jesteś szalony. Mówisz, że ta dama odwiedza de Sainte-Amanda, że początkowo zachowywała się, jakby czuta się czemuś winna, teraz zaś jest po prostu wesoła.
– Tak donoszą mi moi obserwatorzy.
– Wspomniałeś, że w młodości jakiś łajdak skompromitował ją i nie chciał się z nią ożenić.
– Tak. – To Blackburn był owym łajdakiem. – Tak.
– Przez lata żyła w ubóstwie i poniżeniu, a teraz, kiedy nie jest już pierwszej młodości i czeka ją jedynie starość, została wyrzucona z domu i nie ma gdzie się podziać.
– Nie jest stara! – odruchowo zaprotestował Blackburn.
– Nieważne. – Pan Smith zbył jego uwagę machnięciem ręki. – Z całej flotylli angielskich statków zdecydowała się narysować okręt, wiozący rozkazy dla Wellingtona i próbowała dać szkic de Sainte-Amandowi.
– Powstrzymałem ją.
– Niczego innego się po tobie nie spodziewałem, Blackburn – sapnął pan Smith.
– Zawsze wykonuję swoje obowiązki, sir. – Z wyjątkiem ostatniej nocy, kiedy zapomniał, że Jane może być szpiegiem i oświadczył się jej. I dzisiejszego ranka, gdy powiedział jej, że się nie podda.
– Naturalnie – rzekł krzepiąco pan Smith. – Dowody przeciwko tej damie są bardzo poważne.
– A co z monsieur Chasseurem, o którym opowiadałem wcześniej? – zmienił temat Blackburn.
– Natychmiast każę go przesłuchać, ale dotąd nie miałem żadnych meldunków na jego temat. Nawet gdyby to on zamordował córkę Cunninghamów, mógłby to zrobić z innych powodów, niekoniecznie w związku ze szpiegowaniem. Może sprzeczka zakochanych? – wypalił pan Smith.
No oczywiście. Co za straszne słowo: zakochani. Czy to możliwe, żeby on sam...? Blackburn zatrząsł się. Nie. Niemożliwe. Nie.
Pan Smith mówił dalej. – Ktoś wykrada informacje z ministerstwa i przekazuje do Francji. De Sainte-Amand jest jednym z ogniw w tym łańcuchu i założenie, że zwerbował kobietę rozczarowaną Anglią i jej wyższymi sferami, jest całkiem rozsądne.
– Ma prawo być rozczarowana – ponuro zauważył Blackburn.
– Oczywiście. Sam nie pochodzę ze szlacheckiego rodu i pamiętam chwile, kiedy nachodziły mnie gorzkie myśli, dlaczego byle arystokrata uważa się za kogoś lepszego ode mnie, bo ma modniej skrojony płaszcz i kroplę błękitnej krwi w żyłach. – Ostre spojrzenie pana Smitha spoczęło na Blackburnie. – Nie dotyczy to mojego aktualnego towarzystwa.
– Tak, sir.
– Inni... informatorzy jednoznacznie stwierdzili, że przeciek odbywa się poprzez śmietankę towarzyską Londynu. Łańcuch ma mnóstwo ogniw, ale z twoją pomocą bliscy jesteśmy zidentyfikowania wszystkich zaangażowanych w ten proceder osób, zwłaszcza zaś zdrajcy z ministerstwa.
– Jeśli zdrajca należy do towarzystwa, to czy nie można by było przesłuchać wszystkich pracujących tam arystokratów?
– Pomyśl spokojnie, lordzie Blackburn. – rzucił pan Smith. – W jaki sposób stwierdzimy, kto jest zdrajcą? Każdy lord czy szlachcic może się tam zatrudnić, jeśli tylko sobie tego zażyczy. Do tego dochodzą młodsi synowie rodów, którzy pracują jako sekretarze z nadzieją na polityczną karierę. Nie mogę ich powstrzymać ani też pozbawiać głupich złudzeń, że wnoszą swój wkład w wysiłki wojenne.
– Czy któryś z nich ma zbyt wiele pieniędzy?
– Niektórzy, ale odziedziczyli majątki. Inni, no cóż, są na tyle rozsądni, że nie afiszują się ze swoim bogactwem. – Pan Smith wygodnie rozparł się w fotelu i zaczął bębnić palcami. – Czy wspomniana przez ciebie dama ubiera się lepiej, niż powinna?
Blackburn przypomniał sobie jedwabną, balową suknię i prozaiczną, wełnianą wczorajszą sukienkę. – Ma parę eleganckich kreacji, na które nie powinno było jej stać.
– Bardzo podejrzane.
– Rozmawiałem z nią. Nie daje nic po sobie poznać, ale jest zrozpaczona. – A niech to. Przez Jane był zły, zakłopotany, bezlitosny i, co najgorsze, przenikliwy. Tak, kiedy patrzył na nią, gdy drażniła się z nim w powozie, oświadczając, że poślubi go, bo zapewni jej to bezpieczeństwo, widział skrywane przerażenie. – Może nie widzi innego wyjścia.
– Tylko zdradę? Kobieta z tej klasy społecznej zawsze może zamieszkać u jakichś krewnych. Jeśli to odpada, może pracować jako guwernantka. Albo służąca czy prostytutka, może też iść do fabryki. – Wyblakłe oczy pana Smitha błyszczały ogniem. – Dla zdrady nie ma wytłumaczenia, młodzieńcze!
– Oczywiście ma pan rację. – Jane. Blackburn widział, z jakim uczuciem patrzyła na Adornę. Jak krzywiła się do niego z naganą. Jak się śmiała... ale rzadko.
Teraz jednak inny obraz przysłonił tamte wspomnienia.
Jane, chuda i bezbarwna, typowa angielska guwernantka. Jane tyrająca w fabryce. Jane wałęsająca się po ulicach.
Z bólem przełknął ślinę.
– Brak źródła utrzymania, wizyty u de Sainte-Amanda, w połączeniu z rysunkiem statku nie świadczą na korzyść owej damy. – Pan Smith pokiwał głową. – Dobra robota. Jesteś bliski wytropienia następnego szczura, i to zaledwie w ciągu trzech dni. Wiedziałem, że dobrze robię, powierzając ci tę sprawę.
Zwolniony przez pana Smitha, Blackburn wstał i powoli poszedł w stronę drzwi.
Pan Smith musiał dostrzec jego wahanie, bo w chwili, gdy Blackburn przestępował próg, odezwał się: – Lordzie Blackburn, z twojej niechęci do podania nazwiska owej kobiety wnoszę, że musisz się czuć nieswojo, zdradzając kogoś znajomego, ze swojej sfery.
Zdradzając kogoś znajomego? O wiele więcej. Gdyby powiedział, że Jane jest szpiegiem, zdradziłby kobietę, której się oświadczył. Jego nazwisko ochroniłoby ją może przed więzieniem, ale czy zawiódłby swoją ojczyznę dla spędzenia reszty życia pomiędzy udami Jane? A może to uczucie, że coś się nie zgadza, wynika stąd, że potrzebuje dowodu jej niewinności?
Musiał się gdzieś pomylić. Może w ocenie charakteru Jane. A może wyciągnął błędne wnioski. Błąd. Co za okropny pomysł.
– Zachowałbym dużą podejrzliwość, gdyby próbowała się z tobą skontaktować. Ona sama, albo jej francuscy mocodawcy, mogli zrozumieć, że zdradziła się przed tobą, pozwalając ci na zobaczenie rysunku. Może więc próbować cię oczarować, żeby rozproszyć twoje podejrzenia, a nawet przeciągnąć na swoją stronę.
Przeczucia pana Smitha zirytowały Blackburna. – To niezbyt prawdopodobne, sir.
– Widziałem mężczyzn, robiących dziwniejsze rzeczy dla pożądanej kobiety.
– Ale nie Quincy.
– Skoro tak mówisz. – Wyblakłe spojrzenie pana Smitha przeszywało go jak żelazo. – Nie zapominaj, jeśli potrafisz, o tym młodym chłopcu z Tourbillon, który wyruszył za tobą na wojnę i umierał tak powoli z kawałkiem metalu w brzuchu. Pamiętaj o małym doboszu, który teraz mieszka w twoim majątku, bo nie może już grać na bębenku, straciwszy na wojnie obie ręce. Lordzie Blackburn, nie zapominaj, dlaczego to zacząłeś.
Bez względu na to, jak silnie Blackburn tego pragnął, wspomnień przywołanych przez pana Smitha nie można było usunąć w kąt. Tak mocno ścisnął drewnianą framugę drzwi, aż poczuł zadry, wbijające się w dłoń. – Pamiętam. Nigdy nie mógłbym zapomnieć.
Jane nie zauważyła krawężnika. Nie przewróciła się jednak, bowiem jakaś brudna ręka złapała ją za ramię i usłyszała głos dziecka, zamiatającego skrzyżowanie: – Ostrożnie, proszę pani.
– Dziękuję – odpowiedziała Jane. – Muszę uważać, gdzie stawiam nogi. – Zanim zginie pod kołami jakiegoś powozu, pochłonięta rozpamiętywaniem wczorajszych wydarzeń, obraźliwej propozycji z ostatniej nocy i własnej, kpiącej akceptacji oświadczyn w dniu dzisiejszym.
Poczekała, aż dziewczynka – zdaniem Jane była to dziewczynka, choć któż mógł być pewny, co kryje się pod tymi łachmanami – przejedzie szczotką po bruku.
Dwa dni temu dzieciak zajął pozycję na rogu Cavendish Square. Cierpliwie czekał, żeby zamieść ulicę przed każdym przechodzącym tamtędy szlachcicem. Jane nie miała pojęcia, w jaki sposób dziewczynka zarabiała na utrzymanie napiwkami w miejscu, gdzie ludzie raczej jeździli w powozach bądź konno. Mała jednak sprawiała wrażenie zadowolonej ze swojego miejsca pracy i energicznie wymachiwała zniszczoną miotłą za każdym razem, kiedy Jane decydowała się na wyjście z domu.
Od rana, kiedy wróciła z Goodridge Manor, Jane wychodziła z domu dwukrotnie. Najpierw odwiedziła dom lorda de Sainte-Amanda, miejsce sekretnej radości, później zaś uciekła z domu przed niekończącymi się pytaniami Violet i Adorny.
A także dlatego, że gdy tylko zasiadała do haftowania – a nie do szkicowania! – ogarniały ją wspomnienia długiej podróży powrotnej do Londynu.
Po jej gwałtownym wyznaniu, że jest bezdomna, Blackburn... niech to licho porwie, będzie go nazywać Ransom. W końcu stopień ich zażyłości to usprawiedliwiał.
Jane głęboko odetchnęła i przymknęła oczy.
To prawda. Znała go aż za dobrze, a jednocześnie w ogóle nic o nim nie wiedziała. Znała jego zapach, jego oddech, dotyk.
Nie znała jego myśli. Zupełnie. Ani przez chwilę.
Powiedziała, że małżeństwo z nim jest lepsze niż ulica. I tak właśnie myślała... chociaż nie do końca. Jakąś cząstką swego umysłu miała nadzieję, że przyciśnie ją do piersi i rozwieje wątpliwości. Zmusi ją do przyjęcia jego nazwiska i opieki, przez co pozbawi uczucia tej straszliwej niepewności, nie opuszczającej jej nawet na krok.
Tymczasem, kiedy powiedziała: „Nie mam domu", spojrzał na nią z takim obrzydzeniem, że naprawdę pomyślała, iż ogarnęły go mdłości.
Dłonią w rękawiczce zasłoniła drżące usta i zapragnęła wymazać z pamięci tamten wyraz jego twarzy.
Sądziła bowiem, że stać go na więcej, niż na osądzenie kogoś, a już zwłaszcza kobiety, wedle jej sytuacji życiowej.
– Proszę pani!
Jane otworzyła oczy i podskoczyła.
Dziecko przysunęło buzię blisko twarzy Jane i przyglądało się jej z niepokojem. – Już zamiecione, proszę pani. Czy zdenerwowała się pani tak bardzo swoim wypadkiem? Mogę pomóc pani przejść przez ulicę.
– Dziękuję. Wszystko w porządku. – Jane wyciągnęła z kieszeni miedziaka i wcisnęła w rękę dziewczynki.
Mała wzięła monetę i nagle jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech siedmiolatki, która zgubiła dwa przednie zęby. – Dziękuję, proszę pani. Proszę uważać, gdzie pani idzie!
– Będę uważać. – Będzie uważać, gdzie idzie.
Kiedy Jane weszła na schody wiodące do drzwi domu Tarlinów, obejrzała się za siebie. Dziewczynka uchyliła czapki. Miły dzieciak, pomyślała z roztargnieniem Jane.
Uniosła dłoń, żeby zastukać w ciemnozielone drzwi.
Dziś rano Blackburn miał na sobie surdut dokładnie w tym samym kolorze. Zanim wygłosiła swoje oświadczenie, patrzył na nią spojrzeniem tak gorącym, że mogłoby stopić skały.
Potem jednak przesiadł się na przednie siedzenie.
Co czuł? Jak mogła to wiedzieć, skoro sama szamotała się pomiędzy różnymi emocjami? Na skutek jej bębnienia drzwi otworzyły się.
– Czy chciała pani wejść? – Lokaj Springall czekał z całkowitym spokojem, jakby goście zwykle zatrzymywali się bez ruchu na progu.
Jane opuściła rękę. – Tak, dziękuję.
Dostrzegła, że lokaj, biorąc od niej płaszcz i kapelusz, uśmiechnął się lekko. Spojrzała na niego zaintrygowana. Zwykle Springall nie pozwalał sobie na takie swobodne zachowanie.
– Proszę pani, przyszedł list od pana Moranta. – Na srebrnej tacy Springall podał zalakowany list.
Jane wzięła go z ironicznym uśmiechem. Tylko tego jej brakowało do zakończenia tego koszmarnego dnia – listu od Eleazera. Ściągnęła rękawiczki, złamała pieczęć i szybko przebiegła wzrokiem list. Chyba niewiele różnił się od poprzednich: ile pieniędzy wydały? Kiedy Adorna znajdzie bogatego męża?
Ale dzisiejszy list zawierał dodatkową kartkę – informację od pani Olten, spisaną ręką Eleazera.
Nie było w niej żadnej subtelności. Zamierzają się pobrać z Eleazerem w lecie. Pani Olten nie wyobraża sobie, aby jej pasierbica mieszkała razem z nią w nowym domu, nie chce również, żeby Jane błagała ją o jakiś kąt do życia. Jeśli więc Jane myśli o sobie, powinna już teraz poszukać nowego dachu nad głową.
Jane wyobraziła sobie, jaką przyjemność musiało sprawiać Eleazerowi kreślenie tych słów, i zaśmiała się do siebie. Przed jej oczami stanęła bowiem scena, w której dwie osoby, przepełnione grubiańskim okrucieństwem, wyobrażały sobie, że są bardzo mądre, a okazywały się niezwykle głupie.
– Dobra nowina, proszę pani? – zapytał Springall.
– Nie nowina – odpowiedziała. – Zawsze jednak bardzo zabawna.
Surowy wyraz twarzy Springalla wydawał się nieomal życzliwy. – To wspaniale. Lady Tarlin i panienka Morant chciały panią widzieć. Pozwoli pani?
– Naturalnie. – Podejrzewała, że wcześniej czy później będzie musiała udzielić wyjaśnień na temat wczorajszego dnia. – Gdzie mogę je znaleźć?
– Na poddaszu.
Jane zamrugała oczami. – Na poddaszu?
– Tak, proszę pani. – Wskazał na prowadzące do góry schody.
Zaczęła się wspinać, choć bez przekonania. Nie umiała pozbyć się podejrzeń co do zamiarów Violet i Adorny. Za dobrze je znała. Gdyby w jakiś sposób dowiedziały się o wczorajszych oświadczynach, wykorzystałyby każdy, nie wiadomo jak podstępny sposób, aby skłonić ją do poślubienia Blackburna. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej jednak, że nie ogłuszyły Blackburna i nie zawlokły go na poddasze. Musiała więc istnieć jakaś inna przyczyna, dla której wzywały ją na zakurzone poddasze Tarlinów, choć Jane za nic nie mogła sobie wyobrazić, co by to mogło być.
– Tędy, proszę pani. – Uśmiechnięta pokojówka dygnęła, po czym poprowadziła ją wąskimi, skrzypiącymi schodkami do prostych, drewnianych drzwi i otworzyła je.
Pokój był jasny, oświetlony przez popołudniowe słońce. Pełno w nim było dużych, przykrytych pokrowcami sprzętów. Znajdowały się tam również rozjaśnione uśmiechami twarze dwóch kobiet, które Jane kochała najbardziej.
– Niespodzianka! – Adorna klasnęła w dłonie. – Niespodzianka, ciociu Jane. Nie jesteś zaskoczona?
– Jestem bardzo zaskoczona. – Jane weszła do pomieszczenia i ostrożnie rozejrzała się dookoła. Pokój zajmował niemal połowę domu, mierzył jakieś siedem na cztery i pół metra. Otwarte teraz, facjatkowe okna wychodziły na północ. Na poddaszu nie było ani śladu kurzu i pajęczyn, a oprócz ukrytych pod pokrowcami sprzętów i dość wytartej kanapy nie widać było żadnych mebli.
Nie dostrzegła też żadnej męskiej postaci, rzuconej na podłogę.
Poczuła lekka ulgę. – Co to jest?
Adorna ujęła jeden brzeg pokrowca, Violet chwyciła za drugi. Pociągnęły razem, odsłaniając prosty, drewniany warsztat rzeźbiarski, z kołem garncarskim i ogromnym, solidnym stołem, pokrytym rzeźbiarskim narzędziami.
Jane patrzyła oniemiała.
– Ciociu Jane, nie cieszysz się? Nie jesteś szczęśliwa?
Jane nie poruszyła się, nawet nie drgnęła.
– To twoja pracownia, Jane – rzekła Violet.
– Pracownia. – Jane zamrugała oczami. Te wszystkie dłuta, drewniane noże i inne narzędzia musiały jej się chyba przyśnić.
– To dla ciebie, żebyś mogła robić swoje rzeźby. – W głosie Adorny pojawiła się płaczliwa nuta.
– To wyjątkowa niespodzianka dla ciebie od Adorny. – Violet próbowała ją ożywić, chciała, żeby coś powiedziała, zrobiła coś, a nie tylko stała i gapiła się z niedowierzaniem.
– To.... bardzo miłe. – Więcej niż miłe. To cud. Jeśli to prawda, Jane odzyska największą radość swojego życia. – To... nie... nie wiem, co powiedzieć. – Śmieszne. Głos jej się trząsł, a oczy przesłoniła mgła.
Violet wyraźnie się rozluźniła, a pionowa zmarszczka na czole zaczęła się wygładzać.
– Ale podoba ci się? – Adorna nadal potrzebowała zapewnienia.
– Czy mi się podoba? Podoba? – Słowa Jane przesycone były niedowierzaniem. – „Podoba" to za mało, żeby opisać moje... – Przerwała, unosząc rękę do piersi.
Adorna roześmiała się radośnie. – To był mój pomysł. Kiedy dowiedziałam się o rzeźbie, zrozumiałam, czego ci przez te wszystkie lata brakowało, i zapragnęłam ci to dać, bo zawsze byłaś dla mnie taka cudowna. To lord Tarlin zaproponował poddasze, a lady Tarlin zamówiła sprzęt i narzędzia. Służące wysprzątały pomieszczenie, w którym kiedyś był składzik. Wszyscy ciężko się napracowaliśmy, żeby ci sprawić radość, bo cię kochamy, ciociu Jane.
Wszyscy się do niej uśmiechali. Violet, Adorna, służące zgromadzone w drzwiach, Springall i lokaje, stojący z tyłu. Jane wiedziała o sympatii Violet i Adorny, ale taki wspaniały dar! I lord Tarlin, poświęcający swój czas, aby wyszukać miejsce, gdzie mogłaby oddawać się swej sztuce! I służba! A ona próbowała jedynie być miłym, nieuciążliwym gościem i pomagać ile się da w przeprowadzaniu Adorny przez zdradzieckie wiry i mielizny londyńskiej socjety.
I zupełnie się nie sprawdziła z powodu pewnego głupiego, nierozsądnego, przystojnego i kuszącego Blackburna.
Teraz jednak nie mogła o nim myśleć. Nie mogła pozwolić, żeby zakłócił jej tę chwilę, tak jak zakłócił jej wiele innych momentów w życiu.
– To takie miłe. Nie wiem, co... jak wam podziękować. – Przetarła oczy. – Wam wszystkim.
Springall nie pochwalał, kiedy arystokraci nie panowali nad swoimi uczuciami. Klasnął dwa razy w dłonie, dając znak reszcie służby. – Dobrze. Wracamy do pracy.
– Dziękuję – zawołała Jane za oddalającymi się służącymi. Potrzebowała chusteczki.
Violet podała jej swoją.
– Ciociu Jane, posłuchaj. Masz tu glinę, masz wiadro. Tam, za parawanem, wisi robocze ubranie. Jest też dzban z wodą i miska, żebyś mogła się umyć, kiedy skończysz pracę. Lord Tarlin powiedział, że oświetlenie jest bardzo dobre dla artysty. – Adorna zachowywała się jak uliczny sprzedawca, oferujący swoje towary przypadkowym przechodniom.
Jane wymieniła uśmiechy z Violet. – Jest doskonałe.
Adorna zarzuciła Jane ręce na szyję i zapytała: – Naprawdę ci się podoba?
– Bardzo. – Jane oddała uścisk tej dziewczynie, którą wychowywała od dzieciństwa, sama nieprzygotowana do takiej odpowiedzialności. Zawsze się bała, że brak prawdziwej matki przejawi się w postaci straszliwego zwichnięcia osobowości Adorny. Ale nie. Tylko ona, Jane, wykazała się w Londynie brakiem charakteru.
A jednak Adorna kochała ją, pomimo jej wad. Jane znów zamrugała, próbując powstrzymać łzy.
– Nie martw się, ciociu Jane. – Adorna poklepała ją po plecach. – Jesteśmy na dobrej drodze, żeby podbić Londyn. Kiedy już to osiągniemy, nic nie będzie takie jak dawniej.
Jane zachichotała przez łzy. Nic dziwnego, że Adorna podbijała serca. – Muszę się z tym zgodzić. – Jej wzrok powędrował w stronę wiadra, stojącego obok stołu.
– Myśleliśmy, że będziesz chciała mieć coś, co mogłabyś wyrzeźbić. – Violet pomaszerowała w stronę drzwi.
– Albo kogoś. – Adorna ruszyła za nią.
Jane nie potrzebowała niezbyt subtelnych sugestii.
– Prowokujecie katastrofę – ostrzegła.
Mogłaby przysiąc, że usłyszała mruknięcie Violet.
– Owszem, i mam nadzieję, że przyjmie zaproszenie.
I poszły. Została sama, zamknięta z wiadrem gliny, nadmiarem narzędzi i swoimi myślami o Blackburnie. Przystojnym, denerwującym, niegodnym zaufania Blackburnie, którego kształty odsłoniły się przed nią niemal do końca.
Wsunęła się za parawan. Zaczęła się szamotać, żeby drżącymi rękami ściągnąć dopasowany strój. Zamiast niego włożyła na siebie prostą, szarą sukienkę roboczą, luźną i wygodną, zapinaną z przodu na guziki. Przesłoniła ją czarnym fartuchem. Usiadła na kanapie, ściągnęła buty i pończochy – umiała pracować jedynie boso – po czym wolno podeszła do stołu rzeźbiarskiego.
Położyła dłonie na gładkim blacie. Obrócił się. Zakręciła nim i roześmiała się cicho, triumfalnie. Prawdziwe koło garncarskie, jak dla prawdziwego artysty. Zaczęła delikatnie dotykać narzędzi, świecących nowością i proszących o to, by ich użyć. Uniosła pokrywę wiadra i spojrzała na glinę. Pachniała wilgocią, a jej szarość nie ukazywała ukrytego w jej głębi piękna.
Ale Jane wiedziała, że piękno jest w glinie. Sięgnęła w głąb i zanurzyła ręce w ukochanej, chłodnej substancji.
Jadąc na Cavendish Square, Blackburn ściskał lejce z uwagą większą niż zazwyczaj. Ruchliwe ulice Londynu wymagały pełnego skupienia, zwłaszcza gdy powoził bryczką z wysokim siedzeniem, zaprzężoną w parę jego najlepszych siwków. Tymczasem rozpraszały go ponure rozważania.
Czemu miałby się nie martwić? Po stresującej rozmowie z panem Smithem wrócił do domu, gdzie znalazł czekające na niego zaproszenie, żeby odwiedzić Jane.
Żeby ją odwiedzić. Po tym wszystkim, co mu powiedziała, po pogardzie, którą mu okazała? Mimochodem zauważył, że Jane miała niezwykle dziecinne pismo, o dużych, otwartych literach, a nad każdym „i" zamiast kropki widniało serduszko. Zdumiało go to, ale bardziej jeszcze zdziwił go wyjątkowo słodki ton listu. Gdyby nie wiedział, że list pochodzi od Jane, mógłby podejrzewać, że napisał go ktoś inny.
Ale nie. Musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Jane chciała czegoś od niego, tak jak to przepowiedział pan Smith.
Wróciła do Londynu, zdała relację swoim francuskim przełożonym i niewątpliwie została skarcona, że pozwoliła, aby uczucia oderwały ją od zadania, które miała do wypełnienia. Może otrzymała polecenie wydobycia od niego rysunku statku. Może kazano jej dowiedzieć się, co wiedział o pracy w ministerstwie. A może polecono jej przeprosić go i błagać, żeby ją pojął za żonę.
I choć takie przeprosiny tylko zwiększyłyby jego podejrzenia, odkrył, że bardzo ich pragnie. Co gorsza, przyłapał się na rozważaniach, czy je przyjąć. W końcu, gdyby ją poślubił, mógłby ją kontrolować.
Była tylko kobietą. Był w stanie ją kontrolować.
– Cholera! – Kiedy wyjechał zza rogu, przed domem Tarlinów zobaczył szereg pojazdów i koni. – Cholera. – Zatrzymał bryczkę. Wszyscy kawalerowie musieli się tu zjechać, aby złożyć wizytę pannie Morant, nie było więc szansy, aby jego przybycie pozostało niezauważone. Już wcześniej dał do zrozumienia, że zabiega o względy panny Higgenbothem. Traktował to jak odwrócenie uwagi od prawdziwego przedmiotu swojego zainteresowania. Powinno mu zależeć, aby w towarzystwie aż huczało o jego zalotach... a tymczasem niepostrzeżenie Jane stała się najważniejszą sprawą w jego życiu. Możliwość kolejnego wystawienia jej na pośmiewisko przed stadem londyńskich hien salonowych, nawet w imię obrony interesów Anglii, dawało mu uczucie głębokiego niesmaku.
Tak jak zauważył pan Smith, nie chciał zawieść jej zaufania.
Zatrzymał powóz na rogu i zwrócił się do dziecka, zamiatającego ulicę. – Przepraszam, możesz mi powiedzieć, czy panna Higgenbothem jest w domu?
Cwany łobuziak uśmiechnął się i mrugnął do niego. – Owszem, milordzie, jest. Wychodziła dziś dwa razy na spacer, ale już wróciła.
– Ciekawe. – Blackburn rozważał uzyskaną informację. – A może przypadkiem wiesz, czy odwiedziła tamto szczególne miejsce?
Dziewczynka rozejrzała się dookoła i, nie dostrzegłszy nikogo, kto mógłby podglądać, skinęła głową. Blackburn powiedział: – Dziękuję ci, Wiggens.
– Ładne konie, milordzie – rzekła Wiggens.
– Najlepsze z mojej stajni. – I właściwe dla mężczyzny, który pragnął wywrzeć wrażenie na kobiecie.
Słysząc za plecami okrzyk zniecierpliwienia, odjechał od swojego małego wywiadowcy i zajął miejsce w szeregu pojazdów przed domem Tarlinów. Kiedy wysiadał i podchodził do drzwi, widział niejeden uśmiech. Podając swój kapelusz Springallowi, zapytał: – Czy panna Higgenbothem jest w domu?
– Panie są w pokoju dziennym – rzekł Springall.
Blackburn ruszył w stronę drzwi.
– Ale panny Higgenbothem tam nie ma.
Blackburn zatrzymał się. – To gdzie jest?
– Będzie się pan musiał dowiedzieć od lady Tarlin – prychnął Springall. – Jest w pokoju dziennym.
Blackburn pomyślał, że lokaj pasuje do swojej pani – jest równie irytujący i protekcjonalny. Ale nie miał nastroju na gierki Violet, czego nie omieszkał jej powiedzieć, gdy znalazł ją otoczoną szepczącymi matronami. – Chcę rozmawiać z panną Higgenbothem, i to natychmiast.
Violet sprawiała wrażenie zupełnie niewzruszonej jego niecierpliwością. – Obawiam się, ze w tej chwili Jane.... jest zajęta. Powiem jej, że ją odwiedziłeś, dobrze?
– Zajęta. – Blackburn miał w pamięci relację Wiggens. Dzisiaj Jane odwiedziła de Sainte-Amanda, może żeby dostarczyć mu szkic z pamięci okrętu „ Virginia Belle" i otrzymać dalsze instrukcje. – Zajęta czym?
Violet umknęła wzrokiem przed spojrzeniem Blackburna. – Nie mogę powiedzieć.
– Lepiej powiedz, zanim ja powiem Tarlinowi, jak dla zakładu powoziłaś jego zaprzęgiem przez Hyde Park.
Jedna z podsłuchujących matron zachichotała, ale przestała, zgaszona spojrzeniem Violet, która zerknęła najpierw na nią, a potem na Blackburna. – Jesteś wstrętny, Ransom.
– Owszem, a ty czujesz się winna. – O Boże, wszędzie wietrzył zdradę. Musiał tracić zmysły – albo też dla londyńskich dam zdrada stała się nową formą rozrywki. Nie mógł tego powiedzieć wprost tym głupim, płochym istotom, ale nie mógł też pozwolić, aby Violet uwikłała się w działalność Jane. – Lepiej się nie mieszaj do tego, co robi Jane, Violet. To nie zabawa.
– Nikt nie wie tego lepiej niż ja, Ransomie. – Potrząsnęła głową. – No dobrze. Jest na górze, na poddaszu.
– Na poddaszu? Co tam robi?
– A co ludzie robią na poddaszu? – odparła spokojnie. – Idź i zobacz.
Ukłonił się, odwrócił na pięcie i odszedł, nie zauważając zadowolonych uśmiechów, jakie wymieniły ze sobą Violet i Adorna.
Springall wskazał mu drogę na górę, a przechodząca pokojówka pokazała wąskie schody. – Panna Higgenbothem jest na górze, milordzie. Po jej śpiewie pozna pan, za którymi drzwiami.
Nie najlepszym, sądząc po wydętych ustach służącej. Szybko pokonał schody i usłyszał Jane nucącą coś radośnie wysokim, załamującym się, nieszkolonym głosem.
Bez względu na to, czym była zajęta, sprawiało jej to przyjemność. Zastukał w drzwi mahoniową laską, ale szybko się rozmyślił, nagłe uświadomiwszy sobie okropną prawdę. Oto próbował ją ostrzec, dać jej czas na ukrycie śladów niecnej działalności, którą była pochłonięta. Musi być twardszy. Jeśli przyłapie ją na rysowaniu wszystkich okrętów i admirałów angielskiej floty, spełni swój obowiązek i pośle ją na szubienicę.
Chwycił za klamkę, nacisnął i gwałtownie otworzył drzwi. Ujrzał Jane w roboczym ubraniu, pracującą nad chropawym, glinianym posągiem wielkości człowieka. Szlachetne czoło, dumny nos, umięśniony tors... i... Zamknął oczy. Tak, każdy szczegół był dokładnie taki sam jak wtedy.
Również przeklęty, mikroskopijnych rozmiarów, listek figowy.
Zdrada? Podstęp? Nielojalność wobec Anglii? Wszystkie te myśli wymiotło z głowy Blackburna.
Zamiast nich pojawiła się irytacja i gniew. Jeszcze raz stworzyła posąg tak podobny do niego, że nie sposób było się pomylić. I znów obraziła go w taki podstawowy sposób. Żaden mężczyzna nie schowałby swojego przyrodzenia pod tak małym listkiem.
A już zwłaszcza żaden Quincy.
Tak jak przed laty, znów czuł się upokorzony i wściekły. – Nadal się mylisz! – wszedł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. – Cholera, Jane! – Zdarł z siebie krawat i wykrochmalony kołnierzyk. Cisnął na podłogę żakiet i kamizelkę. Gwałtownie zaczął ściągać z siebie koszulę, drąc ją pod szyją. – O tak! Tak właśnie wyglądam!
Stała nieruchomo, z rękoma unurzanymi w glinie, patrząc ze zdumieniem. Na krótką chwilę odzyskał rozum. Czy Jane pomyślała, że ma do czynienia z szaleńcem?
Ale nie. Patrzyła zdumiona, ale jakby nieobecnym spojrzeniem. Jej praca rzuciła na nią czar, uwalniając od dziewiczego wstydu, który zastąpiła dzika ciekawość. Odłożyła trzymane narzędzia. Wytarła ręce w fartuch. Podeszła do niego, wolno go okrążyła, patrząc na jego nagość z czysto estetyczną rozkoszą. Bez żadnego skrępowania wyciągnęła ręce i zsunęła miękkie płótno koszuli z jego ramion. – Piękne – wyszeptała. – Piękniejsze, niż mi się wydawało.
Oparła o niego ręce.
O nic jej nie chodziło. Wiedział to. Była zniewolona przez swoją sztukę; w jej myślach nie było miejsca na towarzyskie konwenanse.
Ale on był tu. I teraz. Był świadom wszystkiego, co ich otaczało, obowiązujących zasad przyzwoitości, siebie i jej, ich uprzedniej gorącej namiętności i przyszłej pasji.
Wściekłość słabła. Rozpalał się ogień.
Jej palce ugniatały mięśnie na jego karku.
Przełknął nerwowo, usiłując rozluźnić ucisk w gardle. Nie przestawała z uwielbieniem masować jego szyi, dotykając grdyki, pieszcząc napinające się i rozluźniające mięśnie.
Wyciągnęła mu koszulę ze spodni i, podnosząc ją do góry, zaczęła po kolei dotykać jego żeber.
Z trudem łapał oddech.
– Pozwól mi... – szamotała się, usiłując ściągnąć mu koszulę przez głowę.
Odchylił głowę, podniósł ręce i koszula opadła na podłogę.
Okrągłymi oczami spojrzała na jego brodawki. Potem przeniosła wzrok na posąg. – Prawie bezbłędnie udało mi się je odtworzyć. Nie uważasz?
Nie czekała na jego odpowiedź, ale okrążyła palcami małe guziczki, przeciągnęła po wgłębieniu pomiędzy nimi. – Tak. Nie różnią się zbytnio od moich.
Miał nadzieję, że odczuwała ten dotyk tak samo jak on.
Przyglądała mu się badawczo. Odwróciła go, aby obejrzeć jego plecy. Z nienasyconą ciekawością przesunęła dłonią po łopatkach, czubkami palców wymacując każdy krąg kręgosłupa, gładząc skórę, opinającą mięśnie.
Była artystką. Ofiarował jej to, czego pragnęła – żywy model.
Serce zabiło mu mocno. Krew zawrzała. Ta część jego ciała, z której był tak dumny, a którą Jane tak bardzo obraziła, poruszyła się i zaczęła rosnąć w gwałtownym, młodzieńczym oczekiwaniu. Chciała go zobaczyć. Wielbiła go nie dla pieniędzy, rozumu czy tytułu, ale dla jego ciała.
Ta myśl uderzyła mu do głowy.
Znów odwróciła go twarzą ku sobie. Gładziła jego ramiona, zwracając uwagę na sposób, w jaki układały się włoski, na układ żył. Spojrzeniem i dotykiem badała każde ścięgno rąk. Poruszała nim, jakby każda część jego ciała była jej niezwykle droga. – Spójrz. Masz tu bliznę. – Dotknęła starego, białawego śladu po dziecinnej głupocie. – Jak to się stało?
– Fitz wyzwał mnie...
Patrzyła na jego wargi. Obserwowała ich ruchy.
On tymczasem przypominał sobie wczorajszy pocałunek. – Wyzwał mnie, żebym wyszedł przez okno. Jane?
– Skaleczyłeś się!
– Złamałem rękę. Było trochę krwi. Jane?
– Taki doskonały, a jednocześnie taki ludzki.
– Jane!
Jego rozpaczliwy krzyk dotarł wreszcie do zaabsorbowanej Jane. – Słucham?
Złapał ją za nadgarstki i powiódł jej dłonie ku rozporkowi w spodniach. – Tutaj.
Zmarszczyła brwi i spojrzała mu w oczy. Bez śladu skrępowania. Bez cienia wątpliwości, wyrzutów sumienia. Nie wiedziała, co zobaczy, ale była zainteresowana do żywego. – Tak – powiedziała – właśnie tego chcę.
Jeszcze nigdy w życiu nie pożądał tak żadnej kobiety.
Pewnymi, śmiałymi ruchami rozpięła mu ubranie, po czym przesunęła rękoma wzdłuż bioder Blackburna, ściągając mu spodnie.
– Jane, rozwiąż kalesony. – Głos miał zachrypnięty od oczekiwania.
Zachęcał ją, choć nie potrzebowała podpowiedzi. Chciała go obejrzeć, tak samo, jak chciałaby przyjrzeć się posągowi z marmuru.
Ale marmur nie był tak twardy jak on. Właśnie oswobadzała go z ostatniego skrawka odzieży, jeśli nie liczyć butów. Ale w tym momencie nie w głowie mu były buty.
Chciał tylko, żeby go ujrzała. Żeby naprawdę go zobaczyła, realnego Blackburna, a nie swoje o nim wyobrażenie.
I zobaczyła.
– Och!
To jedno krótkie „och" spowodowało, że urósł jeszcze bardziej, choć sądził, iż to już niemożliwe.
– Niewłaściwie oceniłam proporcje. – Oparła ręce na biodrach i przyglądała mu się, odchyliwszy na bok głowę. – Ależ byłam głupia. Oczywiście. – Przesunęła się na bok, żeby obejrzeć go z innej strony, potem przeszła na drugą i zaczęła się wpatrywać jak urzeczona. Powoli wyciągnęła dłoń i dotknęła go koniuszkiem jednego palca.
Równie dobrze mogłaby go przypalać rozgrzanym do czerwoności żelazem. Zapomniał o dumie i jęknął.
Wzdrygnęła się i gwałtownie cofnęła rękę. – Sprawiłam ci ból?
Była tak zaniepokojona, że nie mógł się nie roześmiać. Ból – to słowo niezupełnie oddawało to, co czuł. – Pamiętasz, jak cię wczoraj dotykałem?
– Tak.
– To boli... tak samo.
Jej oczy, piękne, zielone, zrobiły się jeszcze większe. Gdy tym razem spojrzała na niego, artystyczne roztargnienie zastąpiło namacalne wspomnienie tamtego zbliżenia. – A więc naprawdę to lubisz. – Delikatnie zacisnęła dłoń na jego członku i przesunęła ku nasadzie.
– O wiele za bardzo. – Objął ją w talii i spojrzał na nią, ożywioną, pełną ciekawości i gotową na to, czego jej dotychczas zabraniał. Nigdy więcej jej tego nie zakaże. – Skończmy to, Jane.
– Mogę być tym, kim chcę. – Wskazała ręką posąg. – Mogę mieszkać tam, gdzie chcę. Uwięziono mnie, odcięto od światła. Ale mogę jeszcze raz się przebić.
– Ja też. – Powiedział to odrobinę zbyt żarliwie, ale Jane nie zrozumiała.
– Chcę, żebyś nie miał butów. – Chciała, żeby był całkiem nagi. – Chcę zobaczyć twoje stopy.
Widokiem swojego ciała przekupywał ją, by się z nim kochała.
Naprawdę zależało mu na tym?
Usiadł na podłodze i złapał za obcas.
Jane uklękła u jego stóp i odsunęła jego ręce. – Ja to zrobię.
Męskie buty byty dopasowane i zwykle Blackburn ściągał je z pomocą lokaja. Ale Jane była silna. Kiedy ciągnęła za but, wszystkie mięśnie rąk zarysowały się wyraźnie, w całej swej krasie. Ta jego Jane nie była byle kim. Rozkoszował się pomysłowością i spokojem tej zdolnej, wspaniałej kobiety.
Buty zostały zdjęte jeden po drugim. Kiedy Jane odrzucała je na bok, zadudniły, uderzając o drewnianą podłogę. Na pewno się porysowały.
Jego lokaj byłby zdruzgotany.
Blackburn był uradowany.
Nie udawała zawstydzenia. Była bezwstydnie ochocza, co sprawiło, że próżność Blackburna rosła w równie zawrotnym tempie, co jego męskość.
Jane pociągnęła za brzeg spodni, ściągając je do końca. Potem rozwiązała podwiązki i zdjęła mu pończochy.
Kompletnie nagi, bez najmniejszego skrawka ubrania, z jedną nogą zgiętą w kolanie, siedział na poddaszu, a zachodzące słońce wpadające przez facjatkowe okna oświetlało go i kobietę klęczącą u jego stóp. Powinien czuć się dziwnie.
Z Jane wszystko wydawało się właściwe.
Położyła rękę na jego stopach. – Nigdy nie rzeźbiłam nóg, bo moim zdaniem nie były atrakcyjne. Ale twoje są całkiem ładne.
Gdyby to nie była Jane, mógłby podejrzewać próbę uwiedzenia.
Jane była na to zbyt prostolinijna. Ale nie on. – A twoje? – zapytał, myśląc o tym, aby ją rozebrać. Ku swemu zdumieniu spostrzegł, że naprawdę jest ciekaw ich wyglądu.
Chciał zobaczyć jej nogi. Czyżby to była obsesja?
– Mam duże stopy, jak na kobietę.
– W ogóle jesteś duża, jak na kobietę. – Pogładził jej rękę. Dotknął kostek, wyczuwając glinę, która przylepiła się w załomkach dłoni. Glina była też za paznokciami. Cała skóra była nią upstrzona. – Cieszę się, że cię nie przerażam.
– Nie – odrzekła, ale jej spojrzenie powędrowało w stronę jego przyrodzenia.
– Jane, obiecuję... – Co miał obiecać? Że jej nie skrzywdzi? Prawdopodobnie zada jej ból, ale jego żądza urosła już do takich rozmiarów, że nie był w stanie się powstrzymać.
Zdawała się czytać w jego myślach. – Chcę to zrobić. Może potem będę musiała uciec na kontynent i zachowywać się skandalicznie, żyjąc z mojej sztuki, ale pozostaną mi miłe wspomnienia o Anglii. – Głaskała jego łydkę, śledząc układ mięśni. – I o tobie. – Zaczęła obmacywać jego kolano z nienasyconym pragnieniem poznania każdej kości, każdego ścięgna, z których się składał.
Niezwykle delikatnie przesunęła ręką wzdłuż wewnętrznej strony jego uda.
Tortura. Albo niebiańskie szczęście. Nie wiedział co. Przed oczami miał czerwoną mgłę.
Jej kciuk powędrował z powrotem w stronę kolana.
Mgła rozwiała się na tyle, że mógł się odezwać. – Musiałaś się tego uczyć.
Pochyliła się blisko nad nim, a jej ręka rozpoczęła wycieczkę powrotną. – Sztuki?
– Nie. Jak przyprawiać mnie o szaleństwo.
– Robię tylko to, co ty mi robiłeś. Rozczarowanie ścisnęło mu pierś. – A więc zemsta.
Przerwała. Uniosła dłoń, która zawisła nad wrażliwą skórą w miejscu, gdzie udo łączyło się z torsem. – Czy o to chodziło wczoraj?
Zrozumiał, że powiedział niewłaściwe słowo. Sprawiała wrażenie, że wszystko mu wybaczyła – wszystkie zniewagi, publiczną kompromitację, obraźliwe odtrącenie. Sam nie potrafiłby tego wybaczyć i założył, że Jane też nie będzie w stanie. Tymczasem dziewczyna nigdy nie dała mu powodów, by jej nie wierzył. On zaś obraził ją, okazując brak zaufania.
– Nie. – Ujął jej dłoń, uniósł do ust i pocałował. Patrząc jej w oczy, usiłował wyznać to, co drzemało w jego duszy. – To, co zdarzyło się wczoraj, nie było zemstą. Wczorajsze wydarzenia były czystą przyjemnością.
Białymi zębami przygryzła dolną wargę, próbując pohamować uśmiech.
Dotknął tej wargi kciukiem, a kiedy przestała ją zagryzać, uśmiechnął się do Jane.
Promieniowała z niej radość, w której się nurzał, którą się sycił i chłonął jak swoją, – Chodź, usiądź tutaj – polecił.
– Nie. To ty chodź. – Wstała i wyciągnęła do niego rękę.
Spojrzał na opanowaną dziewczynę. Potem, świadom znaczenia swojego gestu, ale pamiętając o ciążącym na nim długu, podał jej swoją dłoń i wstał.
– Tam jest kanapa. – Poprowadziła go za parawan. Znaleźli się w miejscu, którego nie widać było od samych drzwi, co jakimś skrawkiem swojego umysłu uznał za korzystne.
Puściła jego rękę i ściągnęła z kanapy na podłogę ogromną poduszkę. – Tutaj – wskazała.
Czuł się dziwnie, niemal jakby był dziewicą. Nie wiedział, czego chciała. Usiadł na poduszce, a potem się położył. Jane stała nad nim i patrzyła z góry. – Jane? – Tym razem to on wyciągnął rękę.
Ujęła ją. Opadła koło niego na kolana i dotknęła go. Tym razem nie rozpraszała jej ani sztuka, ani szacunek. Gorączkowo przesunęła ręce po jego torsie, wzdłuż linii włosów na brzuchu. Znów zacisnęła dłoń na jego męskości.
Chwycił ją za rękę. – Delikatnie!
– Oczywiście. – Jej uścisk zelżał. – To takie fascynujące. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że...
– Z pewnością. – Przekręcił się na bok i złapał ją za nadgarstek. – Rozbierz się.
Zdjęła fartuch, odsłaniając sukienkę jeszcze brzydszą od wczorajszego zielonawego szkaradzieństwa, a na dodatek wybrudzoną gliną.
– Pospiesz się. – Rozbierała się z wprawą, ale jego zdaniem nie dość szybko, ruszył więc do ataku na guziki, rozpinając je i szarpiąc sukienkę. Wczoraj cała jego cierpliwość się wyczerpała i teraz chciał Jane natychmiast.
– Ja to zrobię. – Ściągnęła sukienkę przez głowę.
Kiedy miała ręce uniesione do góry, wplótł palce w sznurowanie jej koszuli. – Pomogę ci.
Cisnęła sukienkę na podłogę i odepchnęła go. – Nie!
Pociągnął ją do siebie. Wylądowała na nim i nagle zaczęli się ze sobą zmagać, walcząc o panowanie. Nie chciał jej zrobić krzywdy, ale nie było łatwo ją podporządkować. Pragnął kontroli, ale ona nie chciała ustąpić. W szamotaninie stoczył się z poduszki na podłogę. Kiedy usiłował złapać oddech, usiadła na nim okrakiem i roześmiała się cichym, niskim głosem.
Nachyliła twarz tuż nad jego twarzą i powiedziała: – Zrobisz to, co ci każę.
– Tak. – Zauważył, że rozcięcie w jej pantalonach rozchyliło się i poczuł bezpośredni ucisk jej ud. – Co tylko rozkażesz. – Złapał ją za kark i przysunął jeszcze bliżej do siebie. Ich rozchylone usta spotkały się. Zwarli się w pocałunku.
Z Jane wszystko było wspanialsze, świeższe, nowsze. Pragnął jej z całym młodzieńczym zapałem. Trzymał w dłoniach jej twarz. – Jane, nie mogę dłużej czekać.
– Musisz. – Uszczypnęła go w brodę.
Jej koszula rozchyliła się do połowy, dręcząc go widokiem wyłaniających się z mroku, kołyszących się piersi. Sięgnął ku nim. – Pozwól...
– Teraz moja kolej. – Położyła się na nim. Przywarła całą powierzchnią ciała, chłonąc go. Wzięła w usta jego brodawkę i zaczęła ssać. Oślepiony przez żądzę, natrafił na wiązanie jej halek. Gdy szarpnął, rozległ się trzask, wyraźny odgłos pękania delikatnej tkaniny.
Ugryzła go.
Chwycił ją za głowę i odchylił do tyłu. – Bezwstydnica! – To był komplement.
Przetoczył się tak, żeby znalazła się pod nim i ukląkł nad nią. Złapał pełną garścią materiał halki i pantalonów i pociągnął wszystko na dół, ku jej kostkom. Pozwoliła mu. Nawet mu pomagała, ściągając stopami ubranie.
Takie długie nogi. Przeciągnął dłonią po jej udach, zatrzymując się na wzgórku pomiędzy nimi. Ile kobiet posiadł od czasu, gdy pierwszy raz dotknął Jane? To nie miało znaczenia. Zapach i smak Jane, widok jej ciała, naznaczyły go na zawsze.
Odsunęła sobie włosy sprzed oczu i usiadła. Potem podwinęła pod siebie nogi. Uklękła. Klęczeli nadzy naprzeciwko siebie. Oparła swoje zręczne, długopalce dłonie na jego ramionach i odezwała się. – Pokaż mi teraz.
– Dobrze. – Usiadł na piętach i rękoma rozchylił jej uda. Kciukiem dotknął jej tak, jak lubiła. Tak, jak dotykał jej wczoraj. Jęknęła i mocniej zacisnęła palce na jego ramionach. Była głęboka, tajemnicza, wilgotna. Była gotowa. Na Boga, on też był gotów. Ale kiedy wczoraj jej dotykał, była taka ciasna... Postanowił poświęcić chwilę dłużej, żeby ją przygotować.
– Teraz! – Głos Jane drżał.
Łagodnie opuścił ją na poduszkę i wsunął ramię pod jej kolana.
Oparła się na łokciach. – Co robisz?
– Sądzisz, że nie wiem co? – Nadał leżał na podłodze. Jane spoczywała plecami na miękkiej poduszce. Bez względu na wszystko, to on panował nad sytuacją. Jane po prostu nie była tego świadoma.
Pociągnął ją ku sobie, unosząc lekko. Dotknął penisem jej gorącego, wilgotnego ciała, a potem ważne już było jedynie to, aby znaleźć się wewnątrz niej. Pchnął zdecydowanie. Krzyknęła, wciskając się w poduszkę, a on się w niej zagłębił. Zamknęła się wokół niego, ciasno, na granicy bólu. Zaczęła walczyć, usiłując wciągnąć go głębiej.
Zaśmiał się, nie przestając powoli, rytmicznie się poruszać. – Cierpliwości – wyszeptał. – Już niedługo dam ci to, czego tak pragniesz. – Wkrótce na przeszkodzie stanęło jej dziewictwo; teraz usiłowała go odepchnąć.
Siłą mocniej rozchylił jej uda i uniósł z poduszki. Pozbawił ją dziewictwa. Sprawił się dzielnie, znalazł się u celu, dotknął jej najgłębszych części. Wycofał się niemal do końca, po czym pchnął ponownie. Oswobodziła nogi. Blackburn oparł ręce na poduszce, więżąc ją pomiędzy swoimi ramionami. Pchnął jeszcze raz. Jane oparła stopy na podłodze i naparła na niego. To była wojna. To było zwarcie. Pierwotne i podstawowe.
Byli jak parzące się zwierzęta.
Z jej gardła wyrwał się jęk, cichy z początku, ale szybko zaczął przybierać na sile. Wypełnił jego uszy, tak jak on wypełniał jej ciało. Słysząc ten jęk, odczuwał ogromną, dziką satysfakcję, świadomy, że rozkosz przyćmiła wszelkie inne doznania.
On tymczasem... tylko jedna rzecz nie dawała mu spokoju. Musiał ją zdobyć; posiadł ją, ale to mu nie wystarczało.
Pochylił się nad nią i zawołał: – Jane. Spójrz na mnie, Jane.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego.
– Zobacz twarz swojego kochanka. Nie posągu. Nie przedmiotu sztuki. Twojego kochanka.
– Tak. – Wyciągniętą dłonią pogładziła go po policzkach, po szyi i piersiach. – Mojego kochanka.
Jej dotyk wzmógł poczucie triumfu, jakie ogarnęło Blackburna. Przyspieszył rytm. Palce Jane zacisnęły na jego plecach, więc jeszcze zwiększył tempo. Uniosła biodra, żeby przyjąć go całego – i zamarła. Wytrzeszczyła oczy. Zadrżała, a każdy mięsień wewnątrz niej zacisnął się spazmatycznie wokół niego.
Gorączkowo przygwoździł ją do poduszki. Zacisnęła ręce na jego karku. Wbił się w nią. Osiągnął szczyt – wszelki ruch zamarł. Patrząc sobie w oczy, zastygli w najwspanialszej chwili rozkoszy.
To było to. Byli jednością.
Dygocząc zaczął tłoczyć w nią swoje nasienie. Trzymała go mocno, jak opętana. A kiedy szaleństwo powoli się skończyło i opadł na jej ciało, pomyślał, że naprawdę jest opętana. Przez niego.
Tak jak on był opętany przez nią.
Leżeli do połowy zsunięci z poduszki, czekając, aż ich oddechy się uspokoją i powróci świadomość. Pomyślał, że powinien powiedzieć coś znaczącego. Coś, co pozwoli jej zrozumieć, że nie było to przypadkowe zbliżenie, chwila bez znaczenia. Tego dnia stało się coś, co jeszcze nigdy mu się nie przydarzyło, czego nie rozumiał, ale wiedział, że to ogromnie ważne.
Najpierw jednak musiał się z niej podnieść. Dżentelmen zawsze opiera się na łokciach, udowodnił więc, że nim nie jest. Jednak czuł dziwną niechęć, żeby się od niej oderwać. Potwierdził swoje prawa do Jane. I był pewien, że ona była tego świadoma. Jednocześnie jednak z niechęcią rezygnował z najmniejszej przewagi, jakby obawiał się, że ucieknie przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Absurd. Wolno uniósł tors z jej piersi. Miała głowę odwróconą na bok, spojrzenie wbiła w parawan. Ogarnęła go panika. Delikatnie odgarnął palcami z jej czoła pasemka włosów. – Jane.
Odwróciła głowę i czystym, dźwięcznym głosem rzekła: – Potrzebny ci liść wielkości kalesonów.
Potrzebował chwili, żeby zebrać myśli i zrozumieć, o czym mówiła. – Posąg. No tak.
Zmarszczyła brwi. – To dlatego byłeś taki zły?
Nic nie przebiegało tak, jak zaplanował. – Jane, chyba nie chcesz teraz o tym rozmawiać.
– Chcę zrozumieć. Czy z powodu takiego drobiazgu wszyscy się śmiali?
Ponieważ w jej glosie pobrzmiewała nuta pogardy, zirytowany odezwał się szorstko: – To nie drobiazg, nie lekceważ tego. – Drgnął, gdy dotarła do niego gra słów.
Jane nie zrozumiała. – Mężczyźni są dziwni.
– Mężczyźni? – Odważyła się powiedzieć coś takiego? Kiedy sama, zamiast słodko mruczeć i szeptać czułe słówka, mówi o posągu?
– Nie martw się. Od dzisiaj nie pomylę się w ocenie proporcji. – Zaczęła się wyrywać, żeby usiąść.
Nie pozwolił jej. Nadal znajdował się w niej i przy odrobinie wysiłku mógł jej pokazać, w jaki sposób powinno się kończyć scenę miłosną.
– Wynoś się. – Próbowała go odepchnąć.
– Nie. – Złapał ją za ręce.
Usiłowała je oswobodzić. Blackburn ściskał je mocno. Kopnęła go w nogę. Usiadł. Jeśli chce wojny, będzie ją miała. Pokaże jej, na co naprawdę stać lorda Blackburna. Walczyli w milczeniu, tylko od czasu do czasu głuche uderzenie stopy o podłogę świadczyło o toczącym się konflikcie. Naturalnie zwyciężał, chociaż Jane z uporem nie chciała się poddać. Nagłe przestała się szarpać.
– Świetnie. – Przygniótł ją do poduszki. – Musisz wreszcie zrozumieć, że jestem silniejszy...
– Ciii! – zaczęła go gwałtownie uciszać.
– Jane?
I wtedy sam też usłyszał. Skrzypienie schodów. Pukanie do drzwi. I radosny głosik Adorny, otwierającej drzwi. – Wielebny Rydings, pan Southwick, lord Mallery, pan Brockway. Nie miałam pojęcia, panowie, że tak bardzo interesujecie się sztuką!
Leżąca pod Ransomem Jane jęknęła.
– To jest nowa pracownia mojej cioci. Ciocia Jane powinna gdzieś tu być... – Kroki Adorny słychać już było w pomieszczeniu. – Nie wiem, gdzie poszła. O, spójrzcie. Męski but.
Za parawanem panowała grobowa cisza.
– To but Blackburna – zauważył pan Brockway.
– Naprawdę tak pan sądzi? – zapytała Adorna. – No oczywiście. Jaka jestem głupia. Poznaję te ozdoby.
Na twarzy Jane malowała się zgroza.
– Jest i drugi but. – Adorna zachowywała się, jakby brała udział w wyprawie odkrywczej. – I ten żakiet, i kamizelka, i koszula i... – Przerwała.
– Spodnie. – Blackburn rozpoznał, szyderczy jak zwykle, głos lorda Mallery. – Panno Morant, to są spodnie.
– Och! – Adorna sprawiała wrażenie zdziwionej. – Cóż by to mogło oznaczać?
Ślub. Tamta okropna scena w pracowni na poddaszu oznaczała ślub, i to jak najspieszniejszy, za specjalną dyspensą. Adorna i Violet dopilnowały tego. Tamtego dnia Jane była pogrążona w artystycznym transie, ale nie była taka głupia. Potrafiła rozpoznać damską intrygę, gdy miała z nią do czynienia.
A lord Blackburn – Ransom – ochoczo przystał na wszystko. Gdyby na własne oczy nie widziała jego przerażenia, myślałaby, że był zaangażowany w ten nędzny spisek.
A niech ich wszystkich diabli wezmą! Tego szczególnego dnia, niemal dokładnie w chwili, kiedy znowu podjęła decyzję, że będzie żyć sztuką i dla sztuki, że poszuka szczęścia za granicą, te spiskujące kobiety nasłały na nią jej przeznaczenie, aby ją pokonać.
Spojrzała w lustro w swojej nowej sypialni, na odbijającą się w nim postać na wpół ubranej kobiety.
Pokonywał ją systematycznie, od tygodnia, od dnia ich ślubu. Regularnie, z ogromnym zapałem. Opierała się z całych sił. Ignorowała go. Udawała, że jej nie ma. Cicho recytowała wiersze.
Nie wygrała. Ani razu. Z wdziękiem, urokiem i druzgocącą znajomością jej ciała zmuszał ją do rozkoszy. Za każdym razem znikała jakaś cząstka jej niechęci. Za każdym razem odpowiadała.
Najwyraźniej jednak jej odpowiedzi go nie satysfakcjonowały. Wiedział, że chowała przed nim swoje myśli, a pragnął mieć ją całą w swoich ramionach.
– Milady.
Jane nie zareagowała.
– Lady Blackburn. – Niemłoda służąca odezwała się bardziej zdecydowanie.
Jane wzdrygnęła się, gdy nagle dotarło do niej, że ktoś do niej mówi. Oderwała wzrok od lustrzanego odbicia i spojrzała na trzymaną przez Moirę suknię.
– Czy włoży pani tę złocistą suknię?
Jane z trudem powstrzymała się, aby nie wzruszyć ramionami. – Jak chcesz.
– Tak, złotą suknię. – Blackburn opierał się o framugę drzwi, uśmiechając się do niej ze wstrętną pewnością siebie.
Co tu robił, ubrany w surową czerń i biel, wyglądając tak swobodnie? Zawsze wprawiał ją w zakłopotanie swoim wyniosłym wyglądem i nieustanną czujnością.
– Złoto dodaje ciepła twojej skórze, a dziś musisz wyglądać wspaniale. W przeciwnym wypadku Susan czułaby się urażona.
Jej ubranie, a dokładniej jego brak, dawał mu przewagę. – Nie jestem ubrana, milordzie.
– Widzę. – Jego spojrzenie zatrzymało się na koronkach jej koszuli, po czym prześliznęło się na jej ramiona i w dół, na miękko opadającą halkę, wreszcie na obciągnięte pończochami stopy. – Niezwykle czarująco nieubrana.
– Jeśli wyjdziesz, postaram się skończyć.
– Moja droga lady Blackburn. Nie ma potrzeby, żebym wychodził. Jesteśmy małżeństwem, nie pamiętasz?
Był uroczy.
Ale Jane nie ufała urokowi Ransoma Quincy, lorda Blackburn. – Trudno nie pamiętać.
– A poza tym, wcale nie jest tak, jak myślisz.
– A co myślę?
– Wyobrażasz sobie, że jestem nienasyconym rozpustnikiem, który nachodzi twoją sypialnię, bo stale cię pragnie.
Moira zatrzęsła się.
Jane wydała z siebie cichy krzyk protestu.
– Ale to tylko połowa prawdy.
– A druga połowa?
– Przyszedłem ci pomóc, bo jeśli nie będziesz właściwie ubrana, znajdziesz się poza głównym nurtem towarzystwa.
Kiedy patrzyła na niego w lustrze, poczuła gęsią skórkę. Znów miała to niemiłe wrażenie, że na nią poluje, chociaż nawet się nie oderwał od framugi drzwi. Dlaczego? Schwytał ją już przecież w każdy możliwy sposób. – Jestem wzruszona twoją szlachetnością.
– Mam nadzieję. – Westchnął z demonstracyjnym znudzeniem. – Poświęcenia, które trzeba robić...
Jane postanowiła nie reagować na jego żarty. Zlekceważyła je całkowicie. – To bardzo uprzejmie ze strony lady Goodridge, że postanowiła zamienić swój zaplanowany podwieczorek w przyjęcie weselne. – I okazać w ten sposób aprobatę dla ich pospiesznie zawartego związku.
– To będzie sukces. – W kącikach ust Blackburna, zbliżającego się do Jane, czaił się uśmiech. – Cała śmietanka towarzyska chce się na własne oczy przekonać, czy naprawdę zakochałem się w końcu w pannie Jane Higgenbothem.
Podszedł do Jane od tyłu, pochylił się i musnął wargami jej kark. – Jasno zademonstruję swoje uwielbienie.
Moira kręciła się niespokojnie, wyraźnie niepewna, czy ma wyjść, czy też zostać. Z podobnym dylematem w czasie ostatniego tygodnia miała do czynienia kilkakrotnie.
– Nie możemy się spóźnić – rzekła Jane.
Jego ręce spoczęły na jej ramionach. – Znowu.
Fala gorąca ogarnęła ją od piersi po czubek głowy. Z satysfakcją przyglądał się, jak staje w pąsach.
Udało jej się jednak znaleźć ciętą odpowiedź. – Owszem. Jeśli znowu się spóźnimy, a potem znowu wyjdziemy z przyjęcia wcześnie, hańba nigdy nie zostanie zapomniana.
Wzdrygnął się. Zacisnął mocniej palce, uśmiechając się przez zęby. – Jaka hańba?
– Dwa tygodnie temu przyłapali nas w mojej pracowni, a tydzień później byliśmy już po ślubie. To ostatni skandal z całego szeregu skandali, które towarzyszą nam od dawna, prawda?
– Och... – Odprężył się tak szybko, że nie wiedziała, czy przypadkiem nie wyobraziła sobie jego napięcia, i lekceważąco pstryknął palcami. – Teraz nosisz nazwisko Quincy. To, co myślą w towarzystwie, nie ma dla nas najmniejszego znaczenia.
Choć mówił z pogardliwą szczerością, poznała, że coś go nęka. Nie namiętność, lecz jakieś inne uczucia, związane z jej osobą.
Zrobiła unik, uwalniając się z uchwytu Blackburna i odwróciła się twarzą do niego. – Dlaczego miałeś taką zatroskaną minę, kiedy wspomniałam o skandalu?
– Doprawdy? – Ponad jej głową zerknął w lustro i poprawił krawat. – A można było sądzić, że przywykłem już do skandali. – Uśmiechnął się do niej, jakby chciał złagodzić docinek. – Musimy jednak się pospieszyć.
– Wydawało mi się, że nosimy nazwisko Quincy i nie musimy się przejmować takimi prozaicznymi rzeczami.
– Tak, ale musimy się przejmować Susan. Nie okaże opanowania, jeśli się spóźnimy. – Ręką dał znak służącej.
Moira podeszła z suknią i natychmiast, w obecności Blackburna, zabrałaby się za ubieranie Jane, gdyby ta nie skryła się za parawanem.
– Musimy też pamiętać o Adornie, którą mamy się opiekować w czasie sezonu balowego. – Głos Blackburna przybliżył się, jakby lord nie zgadzał się, by dzielił ich nawet cienki materiał parawanu.
Adorna była ogromnie przejęta ślubem i z ochotą została z Violet podczas krótkiej, czterodniowej podroży poślubnej małżonków do Tourbillon. Ale Jane nie mogła pozostawiać Adorny w nieskończoność u Tarlinów, a jako lady Blackburn mogła zapewnić dziewczynie doskonałą pozycję towarzyską. Jane szybko obciągnęła na dół suknię, którą Moira zarzuciła jej na głowę. – Masz coś przeciwko zajmowaniu się Adorną?
– Skądże znowu. To czarująca dziewczyna. Nie możemy jednak pozwolić, żeby zaczęła się niecierpliwić. – Blackburn pojawił się w polu widzenia Jane. – Jeszcze może jej przyjść do głowy, żeby pojechać bez nas.
Jane stanęła naprzeciwko niego, przytrzymując przód sukni, podczas gdy Moira pospiesznie zapinała ją na plecach. – Nie zrobiłaby tego.
– Oczywiście. – Blackburn wykrzywił się zabawnie. – Odkąd zamieszkała z nami, wiele razy mogłem podziwiać jej zdrowy rozsądek.
Adorna wprowadziła się do domu Blackburna trzy dni temu.
I od pierwszej chwili siała zamęt.
Nie dlatego, że tego chciała. Ale ślub ciotki z lordem Blackburnem sprawił, że nawet najbardziej krytyczne matki kawalerów uznały Adornę nie tylko za możliwą do zaakceptowania, ale wręcz niezwykle pożądaną partię. Liczba porannych wizyt dżentelmenów wzrosła w dwójnasób, na balach pojawiały się nieprzebrane tłumy, a na twarzach wielu adoratorów Jane rozpoznawała wyraz dzikiego zauroczenia. Obawiała się następnych prób porwania.
Albo nawet czegoś gorszego, bowiem Adorna była spokojna i zamyślona, zupełnie jakby intensywnie coś rozważała – rzecz niespotykana w jej przypadku.
– Jestem prawie gotowa – oświadczyła Jane.
Kiedy ramię w ramię schodzili po schodach, Blackburn zerknął w stronę gabinetu. – Co on tu robi tak późno?
W drzwiach stał monsieur Chasseur, ze spuszczoną głową i rękami zaciśniętymi w pięści. – Nie wiem. – Kiedy dotarli do drzwi, Jane zawołała: – Coś się stało, monsieur?
Nauczyciel francuskiego poderwał głowę. – Lady Blackburn. Ah, non. Ja tylko przechodząc zajrzałem, żeby upewnić się, iż panna Morant dobrze się nauczyła swojego zdania.
– Co za poświęcenie – szyderczo wycedził Blackburn. – I nauczyła się?
Monsieur Chasseur uśmiechnął się zaciśniętymi wargami, zawiedziony. – Panna Morant jest dla mnie wyzwaniem, jak zawsze, néamoins nasze wysiłki nie ustają. – Skłonił się. – Państwo jesteście gotowi do wyjścia, a ja muszę już iść.
– Au revoir, monsieur Chasseur. – Adorna stanęła w drzwiach do gabinetu i pomachała ręką nauczycielowi. – Do jutra.
– A demain – rzekł.
– A... co? – Adorna zmarszczyła nos.
– A demain. To znaczy „do jutra”. Mówiłem już pani wcześniej, że demain oznacza... – Monsieur Chasseur przerwał, z palcem uniesionym do góry i wypiekami na bladej twarzy. – Pas importe, mademoiselle. Nieważne.
Blackburn zakasłał znacząco, kiedy nauczyciel wypadł z domu. Jane wiedziała, że zrobił to, aby pokryć swoje rozbawienie. – Niegrzecznie jest się śmiać – powiedziała.
– Przecież ty też miałaś ochotę – odparował.
To była prawda. Miała ochotę. Gdyby jednak się poddała i roześmiała się razem z nim, osłabiłaby swoją uzasadnioną niechęć do Blackburna. A gdyby straciła choć odrobinę swojego gniewu, znów doszłaby do głosu ta niepohamowana nadzieja. Znów zaczęłaby wspominać... jak bardzo uwielbiała Blackburna, jak podniecało ją każde jego ponure spojrzenie, jak fascynowała ją każda z nim rozmowa. Jak go kochała.
Jeśli podda się tym wspomnieniom i pozwoli, by owładnęła nią nadzieja i miłość, jeszcze raz stanie się bezbronna. I jeśli jeszcze raz ją odtrąci z pogardą, czy jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie się pozbierać po takim ciosie?
– Nigdy nie wiem, o czym mówi monsieur Chasseur – zakomunikowała Adorna, wyraźnie czymś zaniepokojona. – Jest taki wytrwały. Nigdy się nie uśmiecha. I każe mi się uczyć wyjątkowo głupich rzeczy.
– Na przykład? – Blackburn wziął od lokaja płaszcz Jane i pomógł żonie się ubrać.
Jeden ze służących ruszył pospiesznie, żeby podać Adornie żakiet. – Dzisiaj mam powtarzać „ Une mahon bleu de pres le pain de michę a beaucoup les habifs rouge".
Blackburn ujął Jane za rękę.
Cofnęła dłoń, żeby włożyć rękawiczki.
Lord przetłumaczył. – W błękitnym domu koło okrągłego bochenka chleba jest wiele czerwonych bluz.
Jane obrzuciła męża badawczym spojrzeniem. Utrzymywał, że nie zna francuskiego, a teraz przetłumaczył, jakby był to jego ojczysty język.
– Skończyłaś? – zapytał.
– Co?
– Zakładać rękawiczki.
– Tak.
Ponownie wziął ją za rękę i zwrócił się do Adorny – Dziwnie to brzmi. Czy wszystkie zdania, których cię uczy, są równie dziwaczne?
– Tak! Jeśli już muszę się uczyć francuskiego, chciałabym umieć powiedzieć: „Chcę tę srebrną suknię" albo: „Jest pan takim dużym, silnym mężczyzną". – Ostatniemu zdaniu, wypowiedzianemu wypracowanym, zalotnym tonem, towarzyszyło trzepotanie rzęsami. Zaraz jednak w oczach Adorny pojawiło się oburzenie. – Coś użytecznego! Nie te głupoty.
Pamiętając o wyjątkowym braku talentu dziewczyny do nauki języków, Jane zasugerowała: – Może po prostu nie zapamiętałaś poprawnie.
Adorna tupnęła nogą. – Zapamiętałam! Poza tym, kiedy panowie pytają mnie, czego się nauczyłam, nikt mnie nie poprawia.
Dłoń Blackburna zacisnęła się boleśnie na ręce Jane. – Panowie?
– Tak. Pytają mnie, więc im odpowiadam.
– Kto cię pyta? – drążył Blackburn.
– Wszyscy. Pytanie mnie stało się modne. – Adorna wzruszyła ramionami i przystąpiła do zawiązywania kapelusza. – Nie wiem dlaczego. Podejrzewam, że dzięki temu poprawiają sobie nastrój, bo bez względu na to, jak słabo znają francuski, ja jestem jeszcze gorsza.
– To niemożliwe – zaprotestowała Jane.
– A potrafisz podać jakiś inny powód? – zapytała Adorna.
Jane nie potrafiła.
– Powóz czeka, milordzie – powiadomił Blackburna lokaj.
Whent nie był tym samym lokajem, który pracował u Blackburna jedenaście lat temu. Właściwie nikt ze służących, bez względu na staż pracy w domu lorda, zdawał się nie pamiętać pierwszej wizyty Jane. Była traktowana z najwyższym szacunkiem i pierwszymi przebłyskami życzliwości, co jej dodatkowo ciążyło na sercu.
Nieszczęsna, nieśmiertelna nadzieja.
Blackburn ucałował obciągniętą rękawiczką dłoń .lane, po czym ofiarował żonie ramię. Nie wahała się ani przez chwilę, natychmiast oparła rękę na jego ramieniu. Wahanie mogłoby oznaczać obawę, a nie chciała, żeby sądził, iż obchodzi ją w jakiś szczególny sposób.
Drugie ramię Blackburn podał Adornie. Przyjęła je z wdzięcznym uśmiechem. Poprowadził panie na ulicę i pomógł wsiąść do powozu. Kiedy byli już w drodze, odezwał się: – Adorno, nauczę cię nowego zdania, które będziesz mogła wykorzystać zamiast tamtej bzdury, której nauczył cię monsieur Chasscur. Masz ochotę?
– O tak – Adorna pochyliła się do przodu. Blackburn zwrócił się do Jane: – Czy masz jakieś zastrzeżenia?
– Żadnych. Będę szczęśliwa, jeśli tylko pomoże jej to w nauce francuskiego. Żałuję jedynie, że wcześniej nic zwróciłam na to uwagi. Już jutro poproszę monsieur Chasseura, żeby uczył ją zdań, które jej odpowiadają – rzekła Jane. Blackburn miał surowy wyraz twarzy. O czym myślał?
– Jesteś bardzo inteligentną kobietą, Jane. – Ze śladami dawnego zamyślenia dodał: – Nie wiem, czy mi się to podoba, czy też nie.
Nie mogło mu się podobać. Mężczyźni nie lubią inteligentnych kobiet. Jane zdusiła głośne westchnienie.
Adorna nie zrozumiała niedomówień i ochoczo wtrąciła się do rozmowy. – Ciocia jest sprytna. Jest sprytniejsza niż jakakolwiek znana mi osoba. Moja mama mawiała, że pewnego dnia ten spryt wpędzi ciocię Jane w tarapaty.
Uwaga Adorny jakby pogłębiła jeszcze cynizm Blackburna. – No i sprawdziło się.
– Tak, ale ty mimo to ożeniłeś się z nią. – Adorna na równi obdarzyła oboje uśmiechem.
– Bardzo ładnie z jego strony – cierpko zauważyła Jane.
Blackburn przyglądał się jej z niezwykle denerwującym skupieniem. Wyraźnie czegoś szukał. Jane nie potrafiła powiedzieć, o co mu chodziło, lecz w odpowiedzi spojrzała na niego z wyższością, zadzierając do góry brodę. Niech sobie o niej myśli, co chce. Nie obchodziło jej to.
– A więc dobrze – rzekł. – Porozmawiam z monsieur Chasseurem. Zostawcie to mnie.
– Jeśli tak chcesz. – I zwracając się do Adorny, dodała: – Chcę sobie kupić sukienkę to po francusku „Je voudrais acheter une robe pour moi".
– A co sądzisz o zdaniu: „ Une maison bleu de près le pain de miche a quelque-uns les habits rouge" – zaproponował Ransom.
Adorna skrzywiła się podejrzliwie.
Jane wzięła głęboki oddech, po czym wypuściła powietrze. Miała wrażenie, że brakuje jej jakiegoś istotnego szczegółu, który wyjaśniłby jej intencje męża. – W błękitnym domu koło okrągłego bochenka chleba jest kilka czerwonych bluz? Dlaczego takie zdanie miałoby interesować Adornę?
– Zostało nam niewiele czasu do przyjęcia. – Blackburn z natężeniem patrzył na Adornę, jakby usiłował ją przekonać. – Taka mała zmiana będzie dla niej łatwa do zapamiętania.
Zdaniem Jane nie miało to najmniejszego sensu, ale Adorna skinęła głową. – „ Une maison bleu de près le pain de miche a quelque-uns les habits rouge" – powtórzyła. – Potrafię to zapamiętać.
– Jesteś bliskim przyjacielem Blackburna. Byłeś jego drużbą. Jak długo, twoim zdaniem, będzie w stanie go utrzymać? – zapytała cicho lady Kinnard i pochyliła się, żeby dosłyszeć odpowiedź Fitza.
Fitz wskazał Blackburna, stojącego na końcu długiej kolejki i przyjmującego gratulacje z wyrazem zadowolenia na twarzy. – Nie wiem. Może zapyta pani Blackburna?
Lady Kinnard cofnęła się z sykiem, następnie przywołała na twarz uśmiech i podeszła do panny Morant. – Ma pani szczęście, że ciocia tak dobrze wyszła za mąż – usłyszał Fitz.
– To lord Blackburn ma szczęście, że znalazł ją ponownie. – Panna Morant zwróciła się do lady Goodridge. – Prawda, milady?
– Najprawdziwsza – oświadczyła lady Goodridge. – Planowałam taki rozwój wypadków od chwili, gdy zrozumiałam, że dobre urodzenie Jane idzie w parze z jej ogromnym talentem. Zasługuje na to, aby nosić nazwisko Quincy... – Wbiła wzrok w córkę lady Kinnard, która szła tuż za matką. – ...Czego nie mogę powiedzieć o innych pannach.
Kiedy urażona i skutecznie osadzona lady Kinnard podążyła w stronę lorda i lady Tarlinów, Fitz skierował wzrok na ostatnich gości w długiej kolejce, ciągnącej się przez całą obrzydliwie różową salę balową i po schodach prowadzących do drzwi wejściowych. Spieszyli się, aby zająć miejsce przy stołach, pragnąc zaspokoić pragnienie, najeść się i poplotkować z przyjaciółmi na temat tego dziwacznego związku.
Najbardziej rzucającymi się w oczy gośćmi była zbliżająca się właśnie para. Jak zwykle doskonale ubrany, szyderczy wicehrabia de Sainte-Amand stał, obejmując ramieniem z trudem trzymającego się na nogach mężczyznę w nieokreślonym wieku. Mężczyzna miał woskową cerę człowieka zbliżającego się do kresu życia i całym ciężarem ciała opierał się na lasce, bojąc się, że bez niej się przewróci.
Fitz nigdy wcześniej go nie widział, nie rozumiał też, dlaczego człowiek ten zjawił się na uroczystości, ale kierowany impulsem serca zbliżył się do de Sainte-Amanda, z trudem podtrzymującego starca, który z natężeniem wpatrywał się w nowożeńców. – Czy mogę w czymś pomóc? Może przynieść krzesło? – zapytał Fitz.
Nieznajomy nawet na niego nie spojrzał, jakby uniesienie powiek było dla niego zbyt wielkim wysiłkiem.
– Damy sobie radę – rzeki de Sainte-Amand. – Nie powinien wychodzić. Przyszedł tylko złożyć hołd pannie Higgenbothem. A może powinienem był powiedzieć, lady Blackburn.
Nieznajomy mruknął coś po francusku, jednak za cicho i szybko, żeby Fitz mógł zrozumieć i de Sainte-Amand poprowadził starca koło panny Morant, jakby dziewczyny w ogóle tam nie było. Fitz nigdy nie widział, żeby jakikolwiek inny mężczyzna tak się zachował. Wyraźnie nieznajomy musiał być bardzo chory.
W odpowiedzi na pytające spojrzenie Fitza panna Morant wzruszyła ramionami. Teraz już wszyscy z zainteresowaniem patrzyli na Francuzów, którzy minęli państwa Tarlinów i zatrzymali się dokładnie przed lady Blackburn.
Na jej twarzy malowała się mieszanina czystego przerażenia i radosnego zaskoczenia. – Monsieur Bonvivant, nigdy się nie spodziewałam... jestem zaszczycona.
– Musiałem przyjść... pogratulować z okazji... pani ślubu. – Mówił z silnym obcym akcentem, wypowiadając słowa przerywane ciężkim oddechem.
– Dziękuję. – Lady Blackburn wysunęła się do przodu i objęła nieznajomego. – Merci beaucoup.
Laska wypadła mu z dłoni, kiedy oddawał jej uścisk, przytulając najpierw jeden, a potem drugi policzek do jej twarzy.
Blackburnowi się to nie podobało. Fitz rozumiał przyjaciela. Przez wiele godzin Jane przyjmowała gratulacje ze stoickim spokojem, tworząc wizerunek idealnej angielskiej damy, nie okazującej nikomu swoich uczuć... nawet swojemu oblubieńcowi. Tymczasem ten cudzoziemiec wywołał niekontrolowany wybuch sympatii, radości, szacunku, a nawet... miłości.
– Droga żono. – Blackburn zrobił krok do przodu. – Przedstaw mnie swojemu gościowi.
Jane wsunęła rękę pod ramię nieznajomego i razem z nim odwróciła się ku Ransomowi. – To jest monsieur Bonvivant. – Powiedziała to z taką dumą i wyzwaniem, że Fitz odniósł wrażenie, iż jej zdaniem powinni doskonale wiedzieć, kim był ów Bonvivant.
Fitz przynajmniej nie wiedział.
– To jeden z najsłynniejszych profesorów sztuki w Europie – wyjaśniła. – Jest moim.... moim nauczycielem.
– Aha. – Blackburn zerknął na lady Tarlin, która kręciła ze zdumienia głową. – Wielki to zaszczyt poznać pana. Pomagał pan... pomagał pan mojej żonie... rysować?
Bonvivant nadął się jak ropucha w okresie godowym. – To nie jest zwykłe rysowanie! – Machnął laską i zachwiał się. De Sainte-Amand rzucił się, żeby go podtrzymać. – Rysowanie jest dla dam. To, co uprawia panna Higgenbothem, to malarstwo. To życie. Pańska żona ma niezwykły talent, zwłaszcza do rzeźby w glinie. Na pewno będzie pan pielęgnował jej pasję.
Jane poklepała go po ręce. – Proszę się nie denerwować. Nie zniosłabym, gdyby rozchorował się pan przez to.
– Przez ciebie. – Uśmiechnął się do niej z wyraźnym bólem, ukazując pożółkłe zęby, obnażone niemal do kości, tkwiące w gnijących dziąsłach. – Masz talent. Dla ciebie warto zrobić wszystko.
Fitz nie pamiętał, żeby kiedykolwiek widział tak niezadowolonego Blackburna. – Ma pracownię u lady Tarlin.
– Ale czy będzie miała pracownię w twoim domu? – Bonvivant utkwił w Blackburnie spojrzenie zapadłych oczu. – Poślubiłeś ją, na tobie więc ciąży zobowiązanie wobec następnych pokoleń, żeby pozwolić jej na artystyczną swobodę.
– Następne pokolenia. – Blackburn poprawił krawat. – Tak. Muszę pomyśleć o następnych pokoleniach.
Fitz podejrzewał, że Blackburn nie miał na myśli tych samych przyszłych pokoleń, o których mówił Bonvivant. Nie, Blackburn myślał o następnej generacji Quincych i o rozkoszy związanej z ich poczęciem.
Lecz Bonvivant sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego. – Dobrze. – Westchnął ciężko i jakby zapadł się w sobie. – Zrobiłem więc to, co do mnie należało. Chodź, de Sainte-Amand, jestem gotów wracać do domu.
Zapadła cisza, gdy obaj mężczyźni wychodzili, de Sainte-Amand uginając się pod ciężarem gwałtownie opadającego z sił Bonvivanta. Lady Goodridge przywołała lokaja, który pospieszył z pomocą. Wszyscy starali się nie patrzeć na Jane, która dłonią w rękawiczce ocierała łzę z policzka.
Ciszę przerwała panna Morant. – Ciociu Jane, czy właśnie tam zawsze znikałaś? Chodziłaś na lekcje malarstwa?
– Nie zawsze, kochanie. – Jane mówiła zachrypniętym głosem. – Miałam zaledwie kilka lekcji, zanim... wydarzyły się inne rzeczy.
Blackburn postukał się w czoło. – W domu de Sainte-Amanda? – zapytał.
– Tak.
Fitz spodziewał się, że Blackburn coś jeszcze doda, ale ten roześmiał się nagłe. Szybko tłumiąc wesołość, zwrócił się do pozostałych: – Teraz powitamy z Jane ostatnich gości, wszystkich zaś proszę, by dobrze się bawili.
– Dzięki Bogu – mruknęła Adorna. – Kolano mnie już rozbolało od ciągłego dygania.
– Nie rozmawia się o kolanach w mieszanym towarzystwie, panno Morant – z roztargnieniem upomniała ją lady Goodridge. – To nie wypada.
Fitz parsknął głośno śmiechem.
Lady Goodridge zignorowała go z wyższością, godną królowej Amazonek.
Zrewanżował się jej podobnym lekceważeniem. Był przecież Geraldem Fitzgeraldem, ostatnim z rodu irlandzkich Fitzgeraldów, równie ważnym, jak pozostali obecni tu panowie – przynajmniej we własnym mniemaniu. Niektórzy mogliby się z nim nie zgodzić.
Fitz kątem oka zerknął na lady Goodridge. Zupełnie go nie obchodziło, co sobie myślała.
Jeśli nie będzie z nim współdziałać w realizacji planów zapewnienia utrzymania, zawsze pozostawała mu jeszcze do rozważenia oferta złożona przez Francuzów.
I zrobi to. Bez wątpienia.
– Jeśli ma pani ochotę, panno Morant – rzekła lady Goodridge – i jeśli ma pani przyzwolenie swojej cioci, może pani pójść poszukać swoich przyjaciół, pod warunkiem że będzie pani przestrzegać wszystkich zasad dobrego wychowania.
– Violet, czy mogłabyś pójść z nią i dopilnować? – poprosiła Jane ze zrozumiałą obawą.
– Dobrze, kochanie. – Lady Tarlin przyłożyła policzek do policzka Jane. – Chociaż stale ci powtarzam, że Adorna nigdy nie sprawiała nam najmniejszych kłopotów, gdy mieszkała z nami.
– Poza tamtym razem, kiedy zniknęła ze starym wicehrabią Ruskinem... Och. – Lord Tarlin złapał się za żebra, zaś jego małżonka uśmiechnęła się sztucznie i zaczęła rozcierać sobie łokieć. – Nie było z nią żadnych kłopotów – rzekła pospiesznie. – Ale żeby mieć pewność, pójdziemy z nią oboje.
Adorna wykonała jeszcze jeden dyg, równie uroczy jak pierwsze dygnięcie na początku przyjęcia, i malutka grupka szybko zaczęła się oddalać. Fitz pomyślał, że była panna Higgenbothem patrzy za odchodzącymi z rozmarzeniem, zaś Blackburn wpatruje się niezwykle intensywnie w pannę Morant. Fitz potrząsnął głową, jakby zbyt wiele sobie wyobrażał i zbliżył się do młodożeńców. Wyciągnął rękę do Blackburna. – Małżeństwo cię zmieniło.
Mężczyźni podali sobie ręce. – Mam nadzieję, że na lepsze.
– Możesz się zmieniać tylko na lepsze – odparował przekornie Fitz i mocno uścisnął podaną dłoń.
Blackburn cofnął rękę i z grymasem bólu zgiął palce. – Wygrałeś pod każdym względem. Zarówno w sile uścisku, jak i błyskotliwości.
– Nie. – Fitz skłonił się przed lady Blackburn, stojącą u boku męża. Ująwszy palce Jane, musnął je wargami i głębokim głosem z nutą irlandzkiego akcentu rzekł: – Wygrałeś rzecz najważniejszą, poślubiając najwspanialszą kobietę na świecie.
Fitz zauważył, że jego komplementy nie zrobiły na Jane wrażenia.
Wyglądała, jakby miała ochotę przewrócić oczami, ale odpowiedziała uprzejmie: – Dziękuję, panie Fitzgerald. To czarujący komplement.
– Słynę z nich – odpowiedział Fitz. – Ale w pani przypadku potrafię wymyślić coś lepszego. Może mógłbym powiedzieć, że tylko Blackburn zasługuje na panią, chociaż bowiem zajęło mu to dziesięć lat, był jedynym człowiekiem dość sprytnym, aby dostrzec inteligencję i talent, które kryłaś przed ludźmi.
Najwyraźniej również ten komplement nie zyskał jej uznania. Przez chwilę Fitzowi wydawało się nawet, że Jane rzuci jakąś szczerą odpowiedź albo się rozpłacze. Ale udało jej się opanować i zwrócić do swojej nowej szwagierki. Do lady Goodridge, kobiety o zasadach moralnych, snobistycznej opinii o sobie i legendarnej fortunie, usychającej z tęsknoty, aby ją wydawać.
– Rozumiem, dlaczego lubisz pana Fitzgeralda – rzekła Jane. – Z niezwykłą zręcznością syci kobiecą próżność.
– Owszem. Próżność każdej kobiety – kwaśno zauważyła lady Goodridge. – Wybaczcie mi, proszę, wzywają mnie obowiązki gospodyni.
Kiedy odchodziła, Fitz przyłapał się na tym, że wbrew swej woli obserwuje ją z podziwem. Była wspaniałą, postawną kobietą, chociaż starszą i mniej atrakcyjną niż... dajmy na to... Adorna. Albo Jane. Ale i tak lady Goodridge miała w sobie coś takiego... – Nieprzyjemna próżność – mruknął Fitz, bardziej do siebie niż do Blackburna. – Członkowie rodu Quincych mają o sobie nieznośnie pozytywną opinię.
Blackburn zupełnie nieświadomie odpowiedział słowami swojej siostry. – Poczucie wyższości to nie opinia. To fakt.
Zachwycony niesłabnącą arogancją przyjaciela, Fitz zapytał Jane: – Jak z nim wytrzymujesz, pani?
– Bardzo łatwo z nim wytrzymać. – Słowa były właściwe, ale wypowiedziane niezwykle zrównoważonym tonem, jak na śmiertelnie zakochaną kobietę.
Lecz Fitz wiedział, jak długo Jane nosiła w sobie ciepłe uczucia wobec Blackburna. Na pewno więc nie mogło być jeszcze mowy o małżeńskich nieporozumieniach – chociaż dłoń Ransoma zacisnęła się w pięść.
Nagle Fitz pomyślał, że zna przyczynę tego zachowania. – A niech to! Oto nasi spóźnialscy. Athowe i jego Frederica.
Blackburn spojrzał w stronę schodów, na których stali lord i lady Athowe, czekając na zaanonsowanie. – Co za przyjemność – wycedził z sarkazmem.
Fitz ucieszył się, bo zabrzmiało to dokładnie w stylu dawnego Blackburna. Zdaniem Fitza, wojna okaleczyła jego przyjaciela bardziej, niż się do tego przyznawał. Tymczasem dzięki małżeństwu powrócił do swojej dawnej formy.
– Czy mam odejść, żebyś mógł w spokoju powitać swoich przyjaciół? – Fitz rozkoszował się możliwością przekomarzania się z przyjacielem.
Blackburn zacisnął dłoń na jego nadgarstku. – Na twoje ryzyko.
– Lord i lady Athowe. – Jane, witająca przybyłą parę, wyglądała jak salonowa lwica. – Bardzo miło, że przyszliście.
– Nigdy byśmy nie stracili takiej okazji – serdecznie odparł Athowe, ujmując dłoń Jane i całując ją z zapałem. – Główny temat rozmów w mieście. Niezwykły ślub, panno Higgenbothem.
– Lady Blackburn. – Ransom wyrwał jej dłoń i zamknął w swojej. – Teraz nazywa się lady Blackburn.
– Athowe z trudem to akceptuje. – Frederica ubrana była w zieloną suknię. – Nadal ją podziwia.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał Fitz. – Tak jak my wszyscy.
– Ależ to wzruszające. – Frederica oparła rękę na ramieniu Jane. – Przez te wszystkie lata stale słyszałam: „Gdybyś była podobna do panny Higgenbothem, nie mielibyśmy finansowych kłopotów, Frederico". Albo: „Panna Higgenbothem nie przegrałaby w karty całego swojego majątku rodzinnego, Frederico".
– Frederico – powiedział Athowe tak bolesnym głosem, że Fitz miał ochotę uderzyć go w twarz. – Już wystarczy.
– Nie podobałoby ci się bycie jego żoną, uwierz mi, Jane. – Frederica obrzuciła męża jadowitym spojrzeniem. – To dusigrosz.
– Ta rozmowa jest śmieszna – warknął Blackburn.
– Przed laty Athowe zalecał się do niej, nie przypominasz sobie tego, Blackburn? – zapytała Frederica.
Z zakamarków pamięci Fitza wyłoniło się wspomnienie. Na Boga. Athowe zabiegał o względy panny Higgenbothem i wywołał spore zamieszanie, porzucając dla niej Frederikę. Potem jednak, po skandalu, Frederica ukoiła jego zranione uczucia i pobrali się. Tyle przynajmniej pamiętał Fitz.
Sądząc po wyrazie twarzy Blackburna, on także pamiętał.
Jane odezwała się ze zdumiewającym opanowaniem: – Mój ślub z Athowe'em nigdy nie wchodził w rachubę.
Podziw Fitza dla Jane jeszcze wzrósł.
– Athowe jest odmiennego zdania, prawda, Athowe? – drażniła się Frederica. – Stale wspomina chwile w ustronnej alkowie. Może opowiesz nam o nich, Jane? Znam tylko wersję Athowe'a, którą powtarza w kółko, aż do znudzenia.
Jane przeniosła wzrok z Frederiki na Athowe'a, zakłopotana, lecz nie przestraszona. – Obawiam się, że nie pamiętam.
Nie pamiętała naprawdę. Fitz mógłby dać za to głowę. Nie było w niej nawet śladu poczucia winy, nie zbladła, nie zaczerwieniła się, stojąc spokojnie i czekając na następną rundę.
Blackburn nadal trzymał ją za rękę i Fitz dostrzegł, że wzmocnił uścisk. – Wystarczy już. Dłużej nie będziemy o tym rozmawiać.
Frederica sprawiała wrażenie zaskoczonej, a Athowe był zdecydowanie wściekły. Nagle na twarzy Frederiki pojawił się leniwy, koci uśmiech. – A więc naprawdę nie pamiętasz, tak? – zwróciła się z pytaniem do Jane. I odezwała się do Athowe'a. – Ona nie pamięta. To były najwspanialsze chwile w całym twoim marnym życiu, a ona nie pamięta! – Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła głośnym śmiechem. – To świetne.
Czerwony na twarzy, upokorzony Athowe, nie patrząc na Jane, wymruczał jakieś słowa przeprosin. Chwycił Frederikę za ramię i odciągnął na bok. Śmiech docierał do pozostałych, przenikliwy i na granicy histerii. Słysząc go, Fitz miał ochotę ślubować, że będzie się trzymał z dala od kobiet co najmniej przez... no, przez jakiś czas.
Blackburn patrzył na Athowe'a i Frederikę przymrużonymi oczami. – Ciekaw jestem, czemu Susan ich zaprosiła.
– A ja jestem ciekaw, czy w ogóle ich zapraszała – odparł Fitz.
Blackburn rozważał słowa Fitza. – Nie pomyślałem o tym. – Bez wahania odwrócił się do żony. Podniósł jej rękę i ucałował grzbiet dłoni. – Czy mogę ci podać coś do picia?
Nawet jeśli przez chwilę żywił jakieś podejrzenia, nie dał nic po sobie poznać. Fitz ukrył uśmiech. Był pewien, że Blackburn potraktuje oskarżenia Frederiki z należną pogardą.
– Chętnie się czegoś napiję – odpowiedziała Jane. – A na dodatek kolano mnie już rozbolało od ciągłego dygania.
Fitz zauważył, że Jane nawet nie usiłowała wytłumaczyć swojego zachowania sprzed jedenastu lat. Mając zaś w pamięci przywiązanie byłej panny Higgenbothem do Ransoma, podejrzewał, że zawsze miała dość zdrowego rozsądku, aby ignorować zainteresowanie Athowe'a.
Tak jak on był ignorowany.
Zabolało go to porównanie oraz świadomość, że już wkrótce zmuszony będzie podjąć decyzję.
De Sainte-Amand nalegał na odpowiedź, stan zdrowia matki znów się pogorszył i Fitz nie miał wyjścia. Żadnej alternatywy.
– Gdyby Fitz znalazł ci krzesełko, ja mógłbym przynieść coś do picia i do zjedzenia – rzekł Blackburn.
– Z przyjemnością – zgodził się Fitz.
– Nie jestem głodna – powiedziała Jane. Blackburn ponownie ucałował jej dłoń, tym razem odrobinę namiętniej. – Może cię skuszę.
Fitz poczekał na odejście Blackburna, po czym wypatrzył wolne krzesło i oferował Jane ramię. – Muszę wyznać, lady Blackburn, że czekałem teraz w kolejce przez dwie godziny, natomiast w sumie dwadzieścia lat na tę chwilę.
– Na jaką chwilę, panie Fitzgerald? – Pozwoliła się poprowadzić w stronę krzesełka i opadła na nie z westchnieniem ulgi.
– Żeby zobaczyć mojego najlepszego przyjaciela żonatego, żeby zobaczyć, jak ten, proszę mi wybaczyć określenie, cyniczny drań, stoi na straży swojej żony, jakby się bał, że zaraz ktoś mu ją ukradnie. Wpadł, i to po uszy. – Fitz zatarł ręce.
Wyglądało na to, że mu nie wierzy. – Doprawdy?
– Każdy przecież to widzi. Proszę spojrzeć, jak wam się przyglądają. I posłuchać, jak szepczą o jego zauroczeniu.
Uśmiechnęła się zimno. – Niech pan popatrzy, jak zastanawiają się, ile czasu upłynie, zanim odeśle mnie na wieś.
Ta odpowiedź zakłóciła jego radość. Zabrzmiała, jakby Jane sama zadawała sobie to pytanie.
Ale była zakochana. Oczywiście, musiała być.
– Chyba małżeństwo nie jest taką najgorszą rzeczą, co? Nawet z tym facetem.
– Nie jest. – Jane uśmiechnęła się z przymusem. – Małżeństwo za jednym zamachem ocaliło mnie przed skandalem i rozwiązało moje problemy na przyszłość.
Zerknął na Jane, pięknie ubraną, elegancko uczesaną, która sztywno wyprostowana siedziała przed nim na krzesełku. Nikt by się nie domyślił, ale musiała się denerwować. Przysunął bliżej swoje krzesło i pochylił się w jej stronę. – Znam dobrze Blackburna. Można mu wiele zarzucić, ale zapewniam, że jest człowiekiem honoru. Złożył przysięgę i jej dotrzyma.
– Czy tego chce, czy też nie. Jakże to pochlebne.
Denerwowała się? To był głęboki uraz. – Nie poślubiłby cię, pani, gdyby tego nie chciał. Ryzykując, że okażę się impertynencki, przypomnę, że poprzednio tego nie zrobił.
Zaczerwieniła się, ale odparła spokojnie: – Poprzednio sprawy nie zaszły tak daleko, jak teraz.
– Nie wiem dokładnie, co się wydarzyło – poza plotkami, które wszyscy powtarzali – ale na pewno nie posunąłby się tak daleko, gdyby nie chciał się ożenić.
Nie odpowiedziała. Zaczęła rytmicznie miąć w dłoniach chusteczkę.
– Proszę się zastanowić, z jakiego innego powodu tak by się za panią uganiał?
– Nie wiem. Wiem tylko, że nie mówi całej prawdy.
Zaskoczyła tym Fitza. Odniósł podobne wrażenie. Ale co Blackburn mógł ukrywać? – Czy są ludzie, którzy mówią całą prawdę? – zapytał zręcznie. – Czy zdradziła mu pani wszystkie swoje sekrety?
– Nie mam żadnych.... och! – Przypomniała sobie coś i przerwała w pół zdania. – Nie, chyba nie.
– No właśnie. – Pochylił głowę tak, że musiała na niego spojrzeć. – Blackburn jest na uwięzi, i to pani sprawka.
– Nie jest psem, żeby go trzymać na uwięzi.
– Nie. – Fitz roześmiał się z rozkoszą. – To ogier, a pani... – Nagle dotarła do niego niestosowność powtarzania powiedzenia Blackburna. – Milady, nie będziesz żałowała, że wyszłaś za niego za mąż.
Rozważyła jego zapewnienia i jej zakłopotane oblicze pojaśniało. – Proszę mnie nazywać Jane.
O Boże, minął się z powołaniem. Powinien zostać duchownym, udzielającym rad świeżo upieczonym małżonkom. – Jane. A ja jestem Fitz.
– Fitz... sądzisz, że mogę mu ufać?
– Absolutnie.
Przycisnęła dłonie do piersi. – Najbardziej martwiła mnie jego wierność.
– W tej sprawie także możesz mu zaufać.
Blackburn nałożył jedzenie na talerz dla Jane i ruszył z powrotem przez salę balową, przez cały czas nie spuszczając z oczu tłumu, otaczającego Adornę. Wszyscy zgromadzeni tam dżentelmeni, wszyscy podejrzani, czyhali na każde słowo dziewczyny, jakby było wykute ze złota. Może jeden z nich poprosi ją, żeby powtórzyła to zdanie po francusku i, zamiast formułki monsieur Chasseura, usłyszy zmienioną wersję Blackburna.
Blackburn wyminął jakąś podchmieloną matronę.
A może nie. Od czasu podjęcia pracy dla pana Smitha Blackburn nauczył się wyobrażać sobie wszelkie zwroty w rozwoju wydarzeń, ale dzisiejsza sytuacja była zbyt dziwaczna nawet dla jego wyobraźni. Niewątpliwie taki sposób przekazywania informacji był dość zawodny.
Posługiwanie się kiepską francuszczyzną Adorny mogło być tylko jedną ze stosowanych metod, jednak gdyby Blackburnowi udało się przerwać ten kanał francuskiego wywiadu, może udałoby się wytropić i pozostałe.
Ponownie zerknął na Adornę. Jeśli prawdą było to, co myślał, powinien zostawić ją w spokoju i pozwolić rozmawiać, z kim tylko zapragnie.
I wrócić do swojej żony.
W drodze powrotnej z przyjęcia Jane siedziała sztywno wyprostowana w powozie mknącym przez ciemne londyńskie ulice. Nie chciała się oprzeć o Blackburna. Od czasu pospiesznego ślubu ani razu dobrowolnie go nie dotknęła. Jednak zapewnienia Fitza wryły jej się w pamięć. Nie wiedziała, co myśleć. Nie ulegało wątpliwości, że Fitz podziwia Blackburna, i że nie ma wobec niego złudzeń. Kiedy tylko skończył opowiadać o dobrym charakterze Blackburna, uraczył Jane historyjkami z czasów ich wspólnej młodości, zaśmiewając się z przejawów nieznośnej zarozumiałości przyjaciela.
Zaczęła się także śmiać, pierwszy raz od paru dni, a największa wesołość ogarnęła ją w chwili, gdy spojrzała do góry i ujrzała trzymającego talerz i filiżankę Blackburna, który łypał na nią spode łba.
Znalazła się więc w trudnej sytuacji. Mogła zrezygnować z urazy do Blackburna i przyznać, że być może ożenił się z nią, bo chciał postąpić właściwie, bo jej pragnął i... lubił ją.
Albo pozostać niezadowoloną. Ale jak długo mogła tak wytrzymać? Była praktyczną kobietą o łagodnej naturze. Wiedziała, że nie jest w stanie bez końca odnosić się z takim chłodem do swojego męża... zwłaszcza, że tak bardzo go kochała.
Patrzyła przed siebie, w mrok.
Tak, kochała go całym sercem.
Pozwoli więc, aby odeszła złość, a jeśli na jej miejsce zakradnie się odrobina nadziei, że może kiedyś odwzajemni jej miłość... no cóż, nie będzie się łudziła. Ale także nie będzie się bronić.
– Jane, nigdy mi nie mówiłaś, że bierzesz lekcje rysunku. – Mówił łagodnym, ciepłym głosem, jak syrop podgrzany przy ogniu.
Automatycznie przeszła do defensywy. – Miałam tylko kilka lekcji.
– Monsieur Bonvivant był oczarowany twoim talentem. – Blackburn nie wyglądał na niezadowolonego z jej daru.
– Tak. No... tak powiedział.
– W jaki sposób udało ci się znaleźć najsłynniejszego nauczyciela z Francji?
– Kiedy poznałam de Sainte-Amanda, rozpoznał mnie po moich wczesnych rysunkach. – Nie zamierzała się przechwalać swoimi pierwszymi pracami; Blackburn mógłby to źle znieść. – Pamiętasz?
– W ogrodzie Susan.
– Tak. De Sainte-Amand zaprosił mnie do siebie do domu, żebym poznała monsieur Bonvivanta. – To podniecenie, jakie wówczas czuła! Ten strach i oczekiwanie! – Nie mogłam się powstrzymać. Tak bardzo mi pochlebiło, kiedy powiedział, że oglądał i podziwiał moje prace. – Zauważyła, że głos zaczął jej się załamywać, gdy przypomniała sobie chwilę, kiedy monsieur Bonvivant zatrzymał na niej spojrzenie swoich ogromnych, boleściwych oczu i wygłosił pierwsze oficjalne słowa pochwały, jakie usłyszała w życiu.
Zakłopotana, umilkła.
Blackburn odwrócił się ku niej i położył rękę na oparciu siedzenia za jej plecami. – Opowiedz mi coś więcej.
Powiedział to zachęcającym tonem, ale Jane wiedziała, co to oznacza naprawdę. Wszyscy dobrze wychowani angielscy dżentelmeni czuli się nieswojo, słuchając o jej talencie. A Blackburn miał ku temu więcej powodów, niż ktokolwiek inny. – Chodziłam, kiedy tylko mogłam i w ciągu paru lekcji nauczył mnie tak wiele. Byłam taka podniecona, chciałam wszystkim opowiedzieć, ale nikt mnie nigdy nie zachęcał... – Do rozwijania swych zdolności. Nie, tego nie mogła powiedzieć. Zabrzmiałoby to jak użalanie się nad sobą, a wcale się tak nie czuła. Po prostu była realistką i pogodziła się z losem, tak jak zrobiło wiele pokoleń kobiet przed nią. – To wszystko.
Gładził ją po ramieniu. – I będziesz dalej się uczyć.
Wytężyła wzrok, usiłując dostrzec wyraz jego twarzy, ale udało jej się jedynie zauważyć błysk w jego oczach. Dostosowując się do jego tonu, odparła z ostrożną obojętnością: – Bardzo bym chciała, ale zrozumiem, jeśli okaże się to niemożliwe.
Przyciągnął ją do siebie. – Musimy pomyśleć o tych przyszłych pokoleniach.
– Nie spodziewam się, że będę mistrzynią, ale...
Pochylił głowę i szepnął jej do ucha: – Mówiłem o przyszłych pokoleniach Quincych.
– Och! – Poczuła gęsią skórkę. – Masz na myśli dzieci.
– Nasze dzieci. – Dotknął wargami czułego miejsca na jej szyi, tuż u nasady włosów. – Nie mogłabyś ich opuścić.
– Opuścić? – Ogarnęło ją rozczarowanie. Nie chciał, żeby malowała. Nie chciał, żeby rzeźbiła. Wiedziała o tym; z powodu jej pasji artystycznych stał się przedmiotem kpin. Nie była zaskoczona.
Chciał, żeby była jego żoną, rodziła mu dzieci, poświęciła się wyłącznie rodzinie. Ona również tego pragnęła, ale...
– Nie mogłabym zaniedbać dzieci.
– To dobrze. – Niemal mruczał z zadowolenia, kiedy uniósł do góry jej brodę i przesunął kciuk wzdłuż jej szyi, aż na obojczyk. – Wiedziałem, że nie postąpiłabyś tak.
Dwa marzenia. Pierwsze, żeby stworzyć arcydzieło, budzące emocje w każdym człowieku. I drugie marzenie... po prostu żeby poślubić Blackburna i być szczęśliwą.
Przez te wszystkie lata zrobiłaby wszystko, żeby się spełniły. Teraz zaś miała poświęcić jedno z nich, żeby zrealizować drugie.
Dwa marzenia. I tylko jedno mogło zostać spełnione.
Odwróciła się do Blackburna, zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się mocno do jego piersi. – Jak sądzisz, czy po powrocie do domu będziemy mogli popracować nad tymi przyszłymi pokoleniami?
*
– Już go straciłaś.
Jane podskoczyła, ale nie odwróciła głowy. Poznała głos. Frederica, hrabina Athowe, odszukała ją, żeby jej powiedzieć to, co myśleli wszyscy.
– Podąża krok w krok za twoją siostrzenicą jak ogier, który poczuł klacz.
Mocno ściskając balustradę balkonu, Jane patrzyła w dół na otaczający Adornę tłum. Głowę Blackburna widziała w pobliżu. Nie przeszkadzał innym dżentelmenom, sprawiał wręcz wrażenie, że ich zachęca. Jednak jego postępowanie nie przypominało zachowania zaślepionego męża. To było zachowanie skwaszonego kochanka.
Ale dlaczego? Jane nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Od pięciu dni, od czasu pojednania w powozie, każdą chwilę spędzali razem, spleceni w miłosnych zmaganiach, odpoczywając po miłosnych zmaganiach albo też szykując się do miłosnych zmagań. Zdarzało im się też trochę pospać. Ba, nawet jedli od czasu do czasu. Ale głównie zajęci byli tworzeniem nierozerwalnej więzi, rzadkiej, ale o której wszyscy marzyli.
Tak przynajmniej wydawało się Jane.
Aż do dzisiejszego ranka, kiedy lokaj przyniósł list z wiadomością do ich sypialni. Blackburn wstał, przeczytał wiadomość i bezbarwnym głosem oświadczył: – Jedziemy na bal do Manwinów.
A teraz ci wszyscy, którzy dziwili się przywiązaniu Blackburna do jego nieładnej żony, mogli się bawić jej kosztem.
– Jakie to dla ciebie upokarzające. – Niski głos Frederiki pełen był złośliwości. – Chyba jednak zdawałaś sobie sprawę, że to nie ma szansy przetrwać.
Jane odwróciła się i spojrzała na Frederikę. – Chciałabym cię namalować.
Frederica uniosła brwi i uśmiechnęła się afektowanie.
– Przedstawiłabym cię nie jako człowieka, ale jako borsuka z wyszczerzonymi zębami i zjeżoną sierścią. – Jane niemal widziała już rysunek, który doda do kompletu swoich portretów.
Frederica nastroszyła się i obnażyła zęby. – Ty suko! Przyjechałaś do Londynu i ukradłaś mężczyznę, którego wybrałam...
– Wybrałaś Blackburna?
– Nie, Athowe'a. Był mój, dopóki się nie pojawiłaś.
Jane poczuta zamęt w głowie. Sprawa z Athowe'em była zadziwiająca. Stanowiła przecież dla niego jedynie chwilową rozrywkę, którą porzucił bez oporów, gdy tylko wybuchnął skandal. – Był twój także wówczas, kiedy wyjechałam. To, co było z jego strony chwilowym zaślepieniem, bierzesz za coś więcej.
– Doprawdy? – Frederica oparła ręce na biodrach. – To dlaczego od dziesięciu lat słyszę tylko o Jane. Mam tego po dziurki w nosie.
– Nie chcę Athowe'a. Nigdy go nie chciałam.
– I to jest najgorsze, prawda? On cię pragnął. Ty chciałaś Blackburna. Ja chciałam Athowe'a – ciągnęła Frederica, czerwona na twarzy, pomimo pudru pokrywającego policzki. – Dlatego tak miło jest widzieć, że Blackburn tak szybko cię zdradza.
Jane znów zerknęła przez balustradę. Ransom nadal znajdował się w pobliżu Adorny i Jane poczuła przypływ zazdrości.
Była zazdrosna o własną siostrzenicę, chociaż w gruncie rzeczy nie wiedziała nawet, czy między tymi dwojgiem coś się działo. Blackburn nigdy nie okazywał żadnego zainteresowania Adorną. Nawet wtedy, gdy ujrzał ją po raz pierwszy.
Jane wiedziała o tym, bo ogromnie ją to zaskoczyło. Większość mężczyzn robiła cielęce oczy i zaczynała się jąkać na sam widok Adorny; Blackburn był zafascynowany Jane.
Chociaż była ta jedna chwila, w powozie, w drodze na przyjęcie, kiedy Blackburn uczył Adornę nowego zdania po francusku. Sprawiali wówczas wrażenie, jakby porozumiewali się niemal bez słów, ale Jane mogłaby przysiąc, że to więź czysto akademicka.
– A teraz nie masz nawet swojej sztuki – rzekła Frederica z fałszywym współczuciem.
Jane oderwała wzrok od pary na dole. – Słucham?
– Poświęciłaś swoją sztukę dla swojej prawdziwej miłości, prawda?
Ta uwaga zaintrygowała Jane. Zaledwie wczoraj przesłała monsieur Bonvivantowi list pożegnalny, w którym nieudolnie próbowała wyjaśnić, że ze względów praktycznych musiała zrezygnować ze swojego nierealnego marzenia. Bonvivant nie opuszczał domu de Sainte-Amanda; z powodu osłabienia niechętnie pokazywał się publicznie. Na przyjęcie przybył tylko po to, żeby ją uhonorować. W jaki więc sposób wieści tak szybko się rozniosły? – Czemu tak mówisz?
– Mój nauczyciel francuskiego powiedział mi dziś rano. Jakże on się nazywa? Taki szczery młodzieniec...
– Monsieur Chasseur?
– Tak, to on. – Frederica wygładziła jednym palcem swoje czarne brwi. Jane zauważyła, że miała obgryzione paznokcie. – Straszny nudziarz i taki wytrwały, że z trudem wytrzymuję na lekcjach. Kiedy więc przekaże mi jakąś smakowitą plotkę, nie sposób jej nie zapamiętać.
– A więc monsieur Chasseur opowiada, że zrezygnowałam ze sztuki. – Jane kolejny raz spojrzała w dół, na salę balową. Tym razem rozglądała się uważnie, szukając de Sainte-Amanda. – Skąd to wie?
– Nie wiem. Chyba usłyszał, jak mówiłaś o tym, kiedy uczył twoją siostrzenicę. – Frederica wychyliła się przez balustradę. – Jest taka śliczna. Jak to znosisz?
– To nie jest temat do rozmowy.
– Rozumiem. Też nie chciałabym rozmawiać o niej, zwłaszcza gdyby mi ukradła męża.
– Miałam na myśli moją sztukę. Nie będziemy o niej mówić.
Jane dostrzegła de Sainte-Amanda. Stał samotnie, wędrując spojrzeniem od jednego gościa do drugiego. Zaczął krążyć po sali balowej, ale wkrótce przystanął i skierował tęskny wzrok ku grupce mężczyzn, otaczających Adornę.
Tamtego dnia na plaży de Sainte-Amand dawał do zrozumienia, że słabo zna monsieur Chasseura. Jednak monsieur Chasseur musiał spotkać się z monsieur Bonvivantem albo też odbyć przyjacielską rozmowę z de Sainte-Amandem. Innego wytłumaczenia nie było.
Fitz podszedł do de Sainte-Amanda i powiedział coś, na co Francuz zareagował z ożywieniem.
– Ciekawa jestem, o co chodzi – rzekła z roztargnieniem Jane. – De Sainte-Amand dziwnie się zachowuje. – Równie dziwnie jak Ransom.
– Podobnie Athowe – mruknęła Frederica. – Kiedy tylko dotarła do nas wiadomość, wpadł w szał.
– Athowe? – zapytała zdumiona Jane. – Szał? Wiadomość? Jaka wiadomość?
– Frederiko – rozległ się za ich plecami głos Athowe’a. – Przestań męczyć pannę Higgenbothem.
Jane odwróciła się i ujrzała Athowe'a, stojącego niepokojąco blisko.
Frederica podskoczyła, jak każda żona, przyłapana na plotkowaniu o mężu.
– Przestań, kobieto. – Uśmiechał się miło do Jane, z jedną ręką założoną za połę kamizelki i przez cały czas mówił do Frederiki tonem, od którego Jane czuła ciarki. – Panna Higgenbothem nie musi słuchać twojego jadu.
Frederica niemal natychmiast odzyskała opanowanie i uśmiechnęła się do męża, wyzywająco wydymając usta. – To lady Blackburn. Wyszła za mąż za miłość swojego życia, nie przypominasz sobie?
Athowe odwrócił głowę i spojrzał na żonę.
To, co Frederica ujrzała w jego twarzy, musiało ją przerazić, bowiem szybko się wycofała. – Wychodzę – oświadczyła. – Ale pamiętaj, Athowe, co Jane powiedziała na przyjęciu. Nigdy nie było szansy, żebyście się pobrali.
Zrobił krok w jej stronę.
Frederica zaczęła biec.
Jane marzyła, żeby znajdować się teraz w jakimkolwiek innym miejscu. Nawet obserwowanie perfidii Blackburna było lepsze od przypatrywania się brzydkiej scenie, rozgrywającej się pomiędzy małżonkami.
Athowe odezwał się łagodnie, jakby nic się nie wydarzyło. – Musisz wybaczyć mojej żonie. – Podszedł bliżej do Jane. – Nie wie, kiedy powinna przestać mówić.
Jane, skrępowana jego towarzystwem i kłótnią pomiędzy małżonkami, wzruszyła ramionami. – Nie przeszkadza mi.
– Masz szczęście. Chciałbym móc powiedzieć to samo. – Oparł się łokciami o balustradę, obserwując tłum na dole. Jane była pewna, że szczególnie interesował go Blackburn i Adorna. – Dziś w powietrzu pachnie świętem.
– Świętem? – W dole Blackburn w ogóle nie odzywał się do Adorny, tylko patrzył i nasłuchiwał, co czyniło Jane jeszcze bardziej nieszczęśliwą. Gdyby chociaż Adorna szczebiotała do niego, aby obudzić w nim zainteresowanie... – Z jakiej okazji?
– Droga panno... – Zmierzyła go wzrokiem.
Gładko się wycofał. – Lady Blackburn, czyżby nie słyszała pani nowin?
Naturalnie, że nie słyszała żadnych nowin. Przez cały wieczór unikała swoich przyjaciół.
– Okręt pełen francuskich żołnierzy przybił do brzegu w Breadloaf Rock koło Dover.
Athowe dobitnie wypowiadał słowa, patrząc na nią z oczekiwaniem. Czego się po niej spodziewał? Radości? Podniecenia?
Blackburn porzucił ją dla Adorny. Czy Athowe naprawdę sądził, że obchodzą ją jacyś Francuzi?
– Zaatakowali tamtejszy garnizon – mówił Athowe. – A kiedy zostali schwytani, ich dowódca wyznał, że siatka szpiegowska dostarczyła im fałszywych informacji. Powiedziano im, że garnizon jest słabo uzbrojony i idioci pomyśleli, że sukcesem będzie złapanie paru angielskich żołnierzy i wywiezienie ich do Francji.
Opowiadał beznamiętnie, przez cały czas bacznie ją obserwując. Znaczenie jego słów zaczęło powoli docierać do Jane. – To ciekawe. Czy ktoś wie, jak to się stało?
– Najwyraźniej komuś udało się przeniknąć do francuskiej siatki szpiegowskiej. – Jego słowa nie brzmiały radośnie.
– To dobrze, prawda?
– Powiedziałbym, że to było nieuniknione.
– Kto rozpracował siatkę?
– Bardzo sprytny człowiek.
Powiedział to tak znaczącym tonem, że wyciągnęła pochopny wniosek. – Pan?
– Ja? – Roześmiał się. – Nie, nie ja. Nie jestem na tyle sprytny, żeby łapać zdrajców. – Coś zwróciło jego uwagę na końcu galeryjki. – Co on tu robi? – mruknął.
Jane skierowała wzrok w ślad za spojrzeniem Athowe'a i ujrzała starszego pana, który żwawo jak na swój wiek zmierzał w ich stronę. Ubrany był w tani żakiet z czarnej wełny i bryczesy sprzed co najmniej dwudziestu lat. Jego cienkie, siwe włosy nie zasłaniały licznych plam wątrobowych na czaszce.
Kiedy jednak zwarł się z nią wzrokiem, Jane zauważyła, że było w nim coś władczego.
– Lady Blackburn? – zapytał, gdy znalazł się w zasięgu głosu.
– Tak – przyznała.
– Świetnie. Chciałem panią poznać. Nazywam się Smith. – Ukłonił się, po czym zerknął za nią. – Pani towarzysz bardzo się spieszył, żeby się oddalić.
Rozejrzała się. Po raz drugi w jej życiu Athowe zniknął, choć tym razem nie w tak ponurych okolicznościach jak poprzednio, pomyślała.
Jednak następne słowa pana Smitha udowodniły, że była w błędzie.
– Jestem szefem pewnej komórki w ministerstwie spraw zagranicznych – rzekł. – Pani mąż pracuje dla mnie i powiedział mi, że uważa, iż jest pani francuskim szpiegiem.
Szpieg. Fitz nie mógł w to uwierzyć. Został szpiegiem – na rzecz Francji. Na balu u Manwinów de Sainte-Amand uczepił się go jak tonący brzytwy. – Oui, oui! Będziesz naszym człowiekiem. Będziemy chcieli... – Spojrzał wokół, na otaczający ich tłum i zniżył głos – ... żebyś natychmiast udał się do ministerstwa spraw zagranicznych i oferował im swoje usługi. Kiedy już się tam zadomowisz, ktoś się z tobą skontaktuje i powie ci, co masz robić.
Patrząc na ożywienie de Sainte-Amanda, Fitz poczuł, że tonie. Może obudziło się w nim poczucie winy? – A co z tobą?
– Siatka szpiegowska nie może być niezmienna. – De Sainte-Amand bawił się tabakierką. – Na moje miejsce przyjdą inni.
– Wyjeżdżasz.
– Już czas.
Fitzowi nie podobało się to wszystko. Bardzo mu się nie podobało. Ocknął się w nim instynkt, jaki rozwinął podczas pobytu na Półwyspie. Nie zastanawiając się wcale, zaczął ciągnąć Francuza za język. – A więc to prawda?
Ścierając z czoła kropelki potu, de Sainte-Amand zapytał roztargnionym głosem. – Co?
– Że ministerstwo szykuje się do aresztowania pewnego angielskiego lorda, zaangażowanego w działalność szpiegowską.
De Sainte-Amand wyciągnął chusteczkę i przetarł nią twarz. – Obawiam się, że to prawda.
– Nie mogę w to uwierzyć. – Udając przerażenie, Fitz złapał się za serce, równocześnie intensywnie poszukując w głowie jakiegoś nazwiska. – Zamierzają aresztować... lorda Blackburna?
De Sainte-Amand nadstawił uszu. – Lorda Blackburna?
Fitz niemal czuł, jak mózg de Sainte-Amanda płonie z podniecenia. – Mam pewne znajomości i słyszałem, że wytropili wyciek informacji, wskazujący na niego. – Jeśli wiedziało się jak, można było kłamać w nieskończoność. – Pracował kiedyś w ministerstwie spraw zagranicznych i najwyraźniej korzystał z tego.
– Naprawdę? – mruknął de Sainte-Amand. Szybko jednak opanował się i w zamyśleniu zmierzył Fitza wzrokiem. – Kto ci to powiedział?
Fitz zaryzykował. – Rozmawiałem z panem Smithem. Wydaje mi się, że teraz zajmuje się jakąś sprawą.
*
– Dlaczego wyszłaś, Jane? – Blackburn wkroczył do sypialni Jane z taką arogancją, że miała ochotę cisnąć swoją paletę z farbami prosto w jego pełne lekceważenia, uśmiechnięte szyderczo, rozpustne oblicze. – Szukaliśmy cię i powiedziano nam, że już pojechałaś.
Nagle zauważył zmiętą kołdrę, stłuczony dzbanek, sztalugi i jaskrawe kolory na płótnie. Ucieszyła się widząc jego przerażone zdumienie.
– Jane, co robisz?
– Maluję. – Wyciągnęła pędzel ociekający kobaltowo niebieską farbą w stronę jego twarzy. – Masz coś przeciwko temu?
Ku jej uldze wyczuł jej wściekłość i cofnął się. – Nie.
– To świetnie. Bo nawet gdybyś miał, i tak guzik by mnie to obchodziło.
Wpatrywał się w jej stopy. – Farba kapie na dywan.
– Czy to ma znaczenie? – Machnęła zamaszyście ręką i następne krople farby spadły na dywan. – Teraz należę do rodu Quincych. Mogę robić, co mi się żywnie podoba, ranić kogo tylko zechcę i nikt nie może mi powiedzieć, że popełniam błędy. Czyż nie tak, drogi lordzie Blackburn?
Jego brwi uniosły się. – Dziwnie się zachowujesz, Jane.
– Ja się dziwnie zachowuję? Ja? – Uderzyła pięścią w pierś. – To nie ja uganiam się za moją siostrzenicą!
– Ach! – Rozluźnił krawat, jakby było mu za ciasno pod szyją. – Bałem się, że to zauważysz. Bardzo chciałbym wszystko wyjaśnić, ale obawiam się, że to niemożliwe.
– Niemożliwe? – Uśmiechnęła się z fałszywą uprzejmością. – Zachowujesz się, jakby chodziło o bezpieczeństwo narodowe.
Zakasłał. – Cóż, właściwie...
– Chodzi mi o to, że kręcisz się koło Adorny, jakbyś chciał ustalić, komu powiedziała to przerobione francuskie zdanie.
– Wypraszam sobie! – żachnął się.
– Tak, tak, najnowsze, przerobione francuskie zdanie – drażniła go bezlitośnie. – Takie były twoje intencje, prawda?
Szybko zbliżył się do niej i chwycił ją za nadgarstek. – Skąd o tym wiesz?
– Bardzo bym chciała móc ci powiedzieć, że sama do tego doszłam. Tak, bardzo bym chciała. – Spojrzała na niego spode łba. – Ale to nie byłaby prawda.
– Jane – rzekł ostrzegawczo.
– Prawda jest taka, że dziś wieczorem poznałam człowieka, którego nigdy wcześniej nie spotkałam. O którego istnieniu nawet nie wiedziałam. – Wyrwała rękę z jego uścisku, zanurzyła pędzel w karminowej czerwieni i pacnęła na płótno krwistą plamę. – Nazywa się Thomas Smith.
Z prawdziwą, głęboką rozkoszą przyglądała się, jak Blackburnowi opada szczęka.
– Tak. Pan Thomas Smith. Interesujący człowiek. Trochę przerażający. I niezwykle bezpośredni. Wiesz, co mi powiedział?
Blackburn dotknął czoła, jakby nagle rozbolała go głowa. – Nie mam pojęcia.
– Powiedział, że uważasz mnie za szpiega.
Całkowicie pokonany Blackburn usiłował się wytłumaczyć. – No... no tak. Jestem pewien, że gdy się zastanowisz, zrozumiesz, dlaczego mi to przyszło do głowy. Dowody wskazywały...
– Ty... – wymierzyła w niego palec – ... ty myślałeś, że... – pokazała na siebie – ... że ja jestem szpiegiem.
– To było kiedyś.
– Trochę czasu zabrało mi przekonanie pana Smitha, że nie jestem szpiegiem.
– Żałuję, że zabrał się za tę sprawę...
– Chyba uważał, że nie może zdać się na ciebie w tak ważnej dla kraju sprawie. Sądził, że nie będziesz obiektywny.
– No cóż, akurat w tej materii miał rację, że...
– Że będziesz trzymał stronę żony. Świeża myśl. Że zaufasz żonie. – Przerwała na moment, bo zabrakło jej słów, ale Blackburn nie powtórzył błędu i nie usiłował wejść jej w słowo. Obserwował ją jedynie ostrożnie, jakby za chwilę miała wybuchnąć. Jane odzyskała mowę i powiedziała jeszcze raz: – Myślałeś, że jestem szpiegiem.
– Już to ustaliliśmy.
– Patrzyłeś na mnie, całowałeś mnie... przez cały czas myśląc, że rysuję okręty dla Francuzów!
– Próbowałaś dać jeden z rysunków... – Blackburn przerwał nagle.
– Wicehrabiemu de Sainte-Amand, który naprawdę jest francuskim szpiegiem.
– Skąd o tym wiesz? – spytał przerażony Blackburn.
– Naprawdę masz mnie za tak głupią? Z pewnością sądzisz, że jestem bardzo niemądra. Kiedy jednak zaczęłam się nad wszystkim zastanawiać, domyśliłam się, czemu uważałeś mnie za szpiega.
– Tak?
– Gdy pan Smith przekonał się, że na pewno nie zajmuję się szpiegostwem, potwierdził moje domysły.
Z lekką podejrzliwością w głosie Blackburn zauważył: – Pan Smith nie zwykł udzielać informacji.
Co on sobie wyobrażał? Że torturowała starszego pana tak długo, aż przyznał jej rację? – W tym wypadku chodziło o stare informacje. Poza tym francuska siatka szpiegowska jest rozpracowywana w ogromnym tempie i pan Smith przyszedł do mnie tylko po to, żeby zapobiec ewentualnemu ostrzeżeniu Francuzów.
– Rozumiem.
Najwyraźniej naprawdę zrozumiał, bo wyglądał nieswojo. Jane założyła, że było mu głupio. – Pozwól więc, że ci coś powiem. Tak. Narysowałam okręt dla de Sainte-Amanda. Poprosił mnie o to, a że tak szczerze zachwycał się moimi pracami, więc myślałam, iż zależy mu na moim rysunku, bo mu się podoba – rzekła z odrobiną żalu, który jednak szybko ukryła.
Blackburn uznał, że przyszedł czas na taktowne zachowanie, co stosował niezwykle rzadko. – De Sainte-Amand naprawdę podziwiał twoje prace. Może po prostu nagle dostrzegł szansę zdobycia dokładnego wizerunku statku i próbował wykorzystać okazję.
Nie mogła znieść tego układnego, spokojnego tonu. – Zamknij się, Blackburn. – Otworzyła słoiczek i nałożyła na paletę żółtą ochrę. Zmarszczyła czoło. Jaskrawy kolor powinien się nadawać, chociaż i tak był zbyt łagodny, jak na jej potrzeby.
– Dlaczego jesteś taka przygnębiona? – Miał już nieco bardziej dziarski głos. – To ministerstwo ma teraz problemy. Nie wiemy, kto jest głównym winowajcą.
Zawsze uważała Blackburna za inteligentnego człowieka. Nie, to mało powiedziane – uważała go za boga. Teraz zaszokowała go jego ślepota. Nie dość, że miał czelność wspominać o ministerstwie w chwili, gdy jej pękało serce, to jeszcze nie wiedział, kto był szefem siatki szpiegowskiej. – Przecież to Athowe.
– Athowe? – Blackburn pozwolił sobie na pobłażliwy uśmiech. – Ten idiota?
– Athowe – przedrzeźnia go. – Ile razy uciekał z twoich pułapek?
Uśmiech Blackburna zgasł.
– A kogo się spodziewałeś? Jakiegoś podłego szakala, czającego się w mroku, który wyłania się tylko po to, żeby pożerać kwiat angielskiej armii? – Chlapnęła żółtą farbę na płótno. Obraz zaczynał nabierać kształtów. – Oczywiście, że to Athowe.
– Czemu tak mówisz? – zapytał z bezczelną podejrzliwością.
Najbardziej szyderczym tonem, na jaki było ją stać, powiedziała: – Ktoś w ministerstwie zbiera informacje. Przekazuje je monsieur Chasscurowi i ustala z nim zaszyfrowane zdanie, którego ma się nauczyć jedna z uczennic monsieur Chasseura.
– Skąd wiesz o monsieur Chasseurze?
– Daj mi pomyśleć. – Przyłożyła palec do policzka, udając skupienie. – Adornie nie podobało się dziwne francuskie zdanie, którego kazał jej się nauczyć monsieur Chasseur. Coś o bochenku chleba, jeśli dobrze sobie przypominam.
Blackburn skrzywił się.
– Nauczyłeś ją innego, niewiele się różniącego, tutaj uważałeś. A potem Adorna powtórzyła je paru osobom, między innymi de Sainte-Amandowi.
– Tak przypuszczam.
– Po tygodniu francuski okręt dobił do brzegu kolo Breadloaf Rock z głupim zamiarem zdobycia tamtejszego garnizonu. – Błysnęła zębami w uśmiechu. – Wiem dobrze, że to cię zdumiało. W gruncie rzeczy nie sądziłeś, że Adorna może przekazywać wiadomości. Nie jest na to dość mądra. I na tym właśnie polegał sukces organizacji. Młode Angielki, mające w głowie jedynie stroje i znalezienie męża, były wykorzystywane jako nieświadome przekaźniki informacji we francuskiej siatce szpiegowskiej.
– I zabijano je, jeśli zaczynały coś podejrzewać.
Jane mocno zacisnęła dłoń na pędzlu. – Zabijano?
– Pamiętasz? Sama mi o tym opowiadałaś. Panna Cunningham nie spadła z urwiska, została zepchnięta przez monsieur Chasseura. Gdyby było inaczej, dlaczego mówiłby, że została zamordowana?
To nie przyszło Jane do głowy, więc jęknęła. – O mój Boże!
– Dlatego dziś wieczorem trzymałem się tak blisko Adorny. Owszem, chciałem widzieć, z kim rozmawia, ale chciałem też jej strzec. Nie wie, że przekazuje informacje, a już zwłaszcza o tym, że przekazała jedną fałszywą...
– Nie jest taka głupia, jak można by sądzić – powiedziała Jane, przypomniawszy sobie niezwykłe skupienie Adorny, usiłującej zapamiętać zdanie Blackburna.
– Zauważyłem. Ale inni również mogli to dostrzec, a gdyby coś jej się stało...
– Zabiłabym cię.
– Miałem zamiar powiedzieć, że płakałabyś. – Rozejrzał się po zdewastowanym pokoju. – Ale może masz rację.
– Adorna. – Złościła się na Adornę, tymczasem dziewczyna przez cały czas narażona była na ogromne niebezpieczeństwo.
– Sama więc widzisz, Jane – odezwał się spokojnym, miłym tonem – że nie ma żadnego powodu do zazdrości. Nie kocham Adorny. Ty jesteś moją żoną. Tylko ciebie kocham.
Co za głupiec! – Myślisz, że jestem zła, bo kręciłeś się wokół Adorny? Nie. – Nałożyła następną porcję farby na obraz. – Czułam się zraniona. Upokorzona. Ale zła? Nie. Wściekłość ogarnęła mnie dopiero wówczas, gdy zrozumiałam, że przez cały czas uważałeś mnie za szpiega.
– Czułaś się zdradzona...
– Czułam się? – Zmieszała czerwień z błękitem, uzyskując jaskrawy odcień fioletu. – Ja byłam zdradzona! Powiedziałeś zupełnie obcemu człowiekowi, że jestem podejrzana.
– Zamierzałem powiedzieć... – mówił teraz przez zaciśnięte zęby – ...że czułaś się zdradzona, bo nie byłem z tobą do końca szczery.
Zirytowana, nie panując nad sobą, cisnęła pędzel na płótno. Nawet nie drgnęła, gdy farba rozprysnęła się na wszystkie strony. – Jesteś takim... samcem. Do końca szczery? No pewnie, że nie byłeś do końca szczery. Powiedziałabym, że kłamałeś, ile wlezie. Słowami. Swoim spojrzeniem. Całym ciałem. A ja myślałam, że mi ufasz.
– O czym ty mówisz?
– Poślubiłeś mnie. Przyjąłeś mnie do swojej rodziny. Miałam ci rodzić dzieci. Miałam być ich matką. Ty tymczasem uważałeś, że jestem zdolna popełnić najpodlejszą zdradę. Ożeniłeś się ze mną, myśląc, że jestem szpiegiem. I co zamierzałeś robić? Śledzić każdy mój krok? Odesłać mnie do Tourbillon? Uwięzić?
Po jego minie poznała, że rozważał wszystkie trzy możliwości.
– Ale przecież ożeniłem się z tobą – oświadczył, jakby to cokolwiek zmieniało.
– Och! Wspaniały Ransom Quincy, lord Blackburn, raczył się ożenić z kobietą, która nie dość, że była skompromitowaną, biedną, starą panną, to jeszcze do tego szpiegiem. – Stała z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała. Farba kapała na jego cenny dywan, sarkazm wypływał z jej ust. – Czuję się zaszczycona.
Zobaczyła, że stłumił w sobie uczucie wrogości. – W porządku, Jane. Jesteś zła. Ale jesteśmy małżeństwem i porozmawiamy o tym, kiedy będziesz mogła spokojniej myśleć.
– Nie jestem niespokojna.
– Nie mogę się z tobą zgodzić. – Ostrożnie wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po policzku.
Odtrąciła jego rękę, wściekła, że śmiał unikać konfrontacji, a jednocześnie zadowolona, że zostawiał ją w spokoju.
Gdy odwracał się, żeby wyjść, zatrzymał się na widok portretu, który stworzyła. Patrzył bez ruchu, oszołomiony. – To ja? – zapytał.
– Nikt inny – odparła.
Portret był prymitywny, malowany dużymi plamami o zjadliwie jaskrawych barwach. Model miał żółte włosy i okropnie pomarańczową skórę. Wyłupiaste, fioletowe oczy miały maniacki wyraz, a wszystkie zęby zarysowane były na czarno, sprawiając drapieżne wrażenie.
Co gorsza jednak, poniżej talii nie było nic. Faliste, różnobarwne linie biegły w różne strony płótna. Z obojętnością pozbawiła go męskości.
Uchwyciła ten moment, kiedy poczuł się urażony. Jego twarz nagle pozbawiona była wszelkiego wyrazu. Uśmiechnął się zimno.
– Świetnie, Jane. Spij dzisiaj sama. Ale zapamiętaj to.
Starała się odskoczyć, ale był szybszy od niej. Złapał ją na ręce i zaniósł do łóżka. Wyrywała się z jego objęć. Położył ją na materacu i opadł na nią, jak anioł zemsty. Chwycił ją za brodę i przytrzymał. Spojrzał jej w oczy. Zobaczyła twarz człowieka, który zabijał dla swojej ojczyzny, który gotów był umrzeć za sprawiedliwość, który stał się bohaterem, pozbawionym wszelkiej próżności. A mimo to gotów byt ją znieważyć w najbardziej prymitywny sposób. Podły łajdak!
Zacisnęła obie dłonie na jego włosach i przyciągnęła jego usta do swoich. Zawsze go rozpozna. Jego zapach, smak, dotyk nie zmieniły się w ciągu tych jedenastu lat.
Jednak i ona uległa przemianie. Już nigdy nie będzie czekać na ochłapy, jakie mógłby jej cisnąć. To przecież ona, Jane. Jest artystką. I dojrzałą, kochającą kobietą, zasługującą na ufającego jej mężczyznę.
Przywarli do siebie. Palcami przeczesywała jego włosy. Chwycił ją, jakby nie był w stanie znieść najmniejszej rozłąki. Smakowała go językiem, porami skóry, chłonęła czystą rozkosz do żył.
I do czułego, przepełnionego uwielbieniem, złamanego serca.
Do diabła z nim! Nie wierzył jej. Nie kochał. Traktował ją jak problem, który szczęśliwie udało mu się rozwiązać, jak zdolną do rodzenia dzieci żonę, kobietę łatwą do zignorowania.
Jej wygląd musiał zdradzić jej żałość, bo Blackburn uniósł głowę i spojrzał na nią. – Jane...
Odepchnięcie go w takim momencie byłoby jedynie wyrazem słabości, ale uczyniła to. Cofnęła ręce z jego ciała i odwróciła głowę.
– Jane... – Usłyszała coś w jego głosie, jakby tęsknotę.
Ale kiedy spojrzała za siebie, jego twarz miała kamienny wyraz.
Wygładził klapy surduta, nie zauważając, że farba, którą była wyplamiona Jane, zabrudziła także jego. Fioletowa plama pojawiła się na jego krawacie. Miał wymazane na żółto czoło, a we włosach czerwoną farbę.
Ale jego prawdziwe barwy przebijały spod farby. W jego oczach zamigotał granat nocnego nieba, na policzkach pojawiły się rumieńce. Jego słodkie, wilgotne wargi poruszyły się, wypowiadając słowa: – Pamiętaj o tym, Jane.
Sztywno, jakby z bólem, zaczął odchodzić od łóżka. Dało jej to czas, by się pozbierać. Wyprostowała się. Chwyciła pierwszą rzecz, która jej wpadła w ręce, a która ocalała po jej pierwszym napadzie szału. Cisnęła w stronę Blackburna ciężkim wazonem.
Nie doleciał nawet do połowy pokoju.
Odskoczyła do tyłu i zasłoniła oczy rękami. Nigdy w życiu nie pozwoliła sobie na taki wybuch złości, ale nawet teraz nie potrafiła wykrzesać z siebie najmniejszych wyrzutów sumienia.
Powiedział, żeby pamiętała.
Zapamięta. Na pewno. Żadna kobieta nie zapomniałaby o takim pocałunku.
Nie potrafiłaby zapomnieć takiej zdrady.
Spała? Jane nie wiedziała. Wiedziała jedynie, że baldachim nad jej głową był wymyślnie udrapowany. Zupełnie inny niż baldachim w męskiej sypialni, który przyzwyczaiła się widzieć, gdy budziła się w łóżku Blackburna. Tym razem powitały ją promienie popołudniowego słońca, a nie dłonie Blackburna, wkradające się pod jej koszulę. Brakowało jej jego ciepła, tego, jak ją przytulał we śnie. Brakowało jej nawet jego chrapania, które dowodziło, że był tylko mężczyzną, nie bogiem.
Tak bardzo go nienawidziła. I tak bardzo kochała. Zacisnęła dłonie na pościeli. Nigdy już nie będzie miała drugiego domu.
Ale cóż mogła począć? Poślubiła go. Nie musiała. Mogła uciec. Mogła protestować tak długo, by jego pożądanie przerodziło się w upokorzenie. A jednak wyszła za niego za mąż, on zaś udowodnił, że jej zajadłość wynikała z głupiego wahania kobiety, niepewnej swojego powabu.
Jakąż ironią było odkrycie, że Blackburn nie wątpił w jej urok, tylko w jej charakter, z którego była taka dumna.
Odrzuciła pościel i wstała. Nie pojmowała, czemu ziemia nie zachwiała się pod jej stopami. Przecież cały jej świat runął.
Kiedy usłyszała nieśmiałe pukanie, złapała za brzegi koszuli na piersiach i spojrzała na drzwi łączące sypialnie. Szybko jednak zorientowała się, że ktoś puka do drzwi prowadzących na korytarz.
Co za głupota. Pragnąć go zobaczyć, choćby tylko po to, żeby z nim walczyć.
– Ciociu Jane? – Adorna wsunęła głowę do środka. – Czy mogę z tobą porozmawiać?
Jane przyglądała się siostrzenicy, czując ogarniającą ją niechęć. Adorna, ubrana w sukienkę od najlepszej londyńskiej modniarki, umyta i uczesana, była wcieleniem zdrowia i młodości. Była dojrzała, doskonała, pozbawiona ukrytych głębi, bez spalających ją ambicji.
– Ciociu Jane? – Adorna patrzyła na nią błagalnie szeroko otwartymi oczami.
Jane nie mogła karać Adorny za to, jaką uczynił ją Bóg. – Wejdź, kochanie, tylko uważaj na skorupy.
Adorna ostrożnie ruszyła przez pokój, obrzucając spojrzeniem potłuczone wazony i okropne plamy farby na podłodze. – Wydaje mi się, że byłaś na mnie zła.
Jane wzięła do rąk swój szlafrok. – Nie, kochanie.
– Och... – Adorna przycupnęła na brzegu łóżka i podkuliła pod siebie nogi. – A więc na wujka Ransoma?
Jane wsunęła ręce w rękawy. – Tak, kochanie.
Szarpiąc koronkę przy pościeli, Adorna odezwała się: – Wiesz przecież, że tak naprawdę wcale się mną nie interesuje.
– Mną również.
– To nieprawda! – powiedziała Adorna. – Bardzo się tobą interesuje. Stale cię obserwował i...
– Obserwował – z goryczą zaśmiała się Jane. – O tak, obserwował mnie.
Speszona Adorna zmarszczyła czoło. – Nie rozumiem. Czy to źle?
– Obserwował mnie z niewłaściwych powodów – wyjaśniła Jane.
– Nie – Adorna pokręciła głową tak energicznie, aż jej loki podskoczyły. – Nie wydaje mi się. Kiedy w oczach mężczyzny pojawia się gorące, pełne napięcia spojrzenie, zdające się znikać jedynie w towarzystwie jego żony, uważam to za dobry objaw.
Pierwszy raz w życiu Jane żałowała, że pozwoliła na powstanie tak silnej więzi, łączącej ją z Adorną. Zawsze powtarzała dziewczynie, że może jej powiedzieć wszystko. Wszystko, co myśli. A teraz, kiedy Adorna tak uczyniła, Jane nie miała ochoty słuchać.
Adorna klasnęła w dłonie. – Ale nie przyszłam tutaj, żeby dyskutować o tobie i wujku Ransomie. Przyszłam, żeby ci powiedzieć, że znalazłam mężczyznę, którego poślubię.
Żadne inne słowa nie byłyby w stanie obudzić takiej czujności Jane. – Znalazłaś? Dlaczego więc nie poprosi o twoją rękę?
– Sądzi, że powinnam cię uprzedzić.
Dzięki doskonale rozwiniętej intuicji Jane przeczuwała kłopoty z Adorną. – Uprzedzić? Dlaczego?
– Uważa, że możesz się sprzeciwiać, ze względu na jego wiek.
– Jego wiek?
– Jest starszy ode mnie.
– Dużo starszy?
– Dużo. – Adorna bawiła się kosmykiem swoich włosów. – Jakieś pięćdziesiąt lat.
– Jane ze zgrozą wstrzymała oddech. Adorna zeskoczyła z łóżka i wzięła ją za rękę. – Ale nie martw się! Ma wszystko, czego chcę.
– Pieniądze i tytuł – zgadła Jane.
– Tak, ale to zawsze mogłabym mieć. – Adorna lekceważąco wzruszyła ramionami. – Nie, Daniel ma w sobie mnóstwo życzliwości.
Jane jak oszalała przebiegała myślą w pamięci. Daniel? Daniel...
– Kiedy z nim rozmawiam, patrzy na moją twarz. Chodzi mi o to, że inni mężczyźni najwyraźniej uważają, że mówię za pomocą biustu.
Daniel...
– Słucha, co mówię. Kiedy opowiadam o żółtych różach o słodkiej woni, przysyła mi słodko pachnące żółte róże, zamiast tych wiecznych, pąsowych róż, symbolizujących szaloną namiętność. – Adorna dramatycznie westchnęła. – Szalona namiętność. Większość młodzieńców nie rozpoznałoby jej nawet wtedy, gdyby mieli ją pod nogami.
Jakaś klapka otworzyła się w pamięci Jane. – Daniel... McCausland?
– Tak! Wicehrabia Ruskin! Pamiętasz, widziałyśmy go na plaży!
Jane pamiętała. Ten chwiejący się starzec? To on chce się ożenić z jej Adorną? Jej śliczna, młoda siostrzenica zamierza go poślubić?
Adorna musiała chyba czytać w jej myślach, bo pospiesznie zaczęła mówić. – Jest miły, ciociu Jane. Jest zwyczajny, tak jak ja. W przeciwieństwie do innych nie patrzy na mnie z wyższością, dlatego że mój ojciec jest kupcem. A w rok po ślubie nie zacznie szukać sobie nowej kobiety, żeby udowodnić, iż jest prawdziwym mężczyzną, potrafię go zająć sobą jeszcze przez następne lata. Ciociu Jane... — Adorna błagalnie spojrzała na Jane – ... on mnie lubi. On... mnie kocha.
Jane cofnęła dłoń z uścisku Adorny. Odwróciła się w stronę okna i wyjrzała na rozciągający się w dole ogród. Kochał ją. Daniel McCausland kochał jej siostrzenicę.
Jakże mogła powiedzieć, że to za mało? Za kogo musiałaby się uważać, żeby powiedzieć, iż Adorna się myli? Być może Adorna nie była zbyt mądra. Może zbyt spontanicznie podchodziła do życia. Ale w ciągu paru godzin spędzonych z mężczyzną każdego poznałaby od podszewki. Skoro więc twierdziła, że Daniel McCausland jest stworzony dla niej... niewątpliwie tak właśnie musiało być. – Dobrze. – Jane odwróciła się z powrotem ku siostrzenicy i wyciągnęła ręce. – Jeśli tego właśnie chcesz, to masz moje błogosławieństwo.
– Och, ciociu Jane! – Nie zważając na wyciągnięte ręce Jane, dziewczyna z impetem przytuliła ciotkę. – Jestem taka szczęśliwa. Wyślę Daniela, żeby porozmawiał z wujkiem Ransomem.
– Będziemy musieli uzyskać zgodę twojego ojca.
– Który udzieli jej bez kłopotu. Daniel jest bogaty.
– Tak też i mnie się wydaje. – Eleazer był zachwycony z tak bliskich koneksji z Blackburnem. Ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że traktował Jane karygodnie i nie pojmował, że nie skorzysta na jej małżeństwie. Będzie równie szczęśliwy, mając w rodzinie Daniela McCauslanda i ogromnie zaskoczony, gdy odkryje, że w domu swojej córki będzie pariasem.
– Weźmiemy ślub na jesieni, a w przyszłym roku urodzę Danielowi dziecko.
– W przyszłym roku?
– Mówiłam ci, że musi się ożenić i mieć dzieci, żeby móc przekazać swój tytuł. – Adorna puściła Jane i uśmiechnęła się przekornie. – Mawia, że zawsze osiągał to, co zaplanował, a teraz z ogromnym zapałem planuje ślub i potomstwo.
– Mogę sobie wyobrazić.
– Muszę iść. Będzie dzisiaj u Fairchildów. Nie mogę się doczekać, żeby mu powiedzieć.
Jane, lekko zdziwiona faktem, że niedawny plebejusz został zaproszony na tak elitarne przyjęcie, powiedziała: – Zaproszono go na wieczorek u Fairchildów?
Adorna zachichotała. – Są mu winni pieniądze. – Spojrzała ponad ramieniem Jane. – O której godzinie powinnam być gotowa, wujku Ransomie?
Jane odwróciła się i zobaczyła go opierającego się o framugę, tak jak parę nocy temu. Tym razem jednak nie okazywał ani odrobiny szyderstwa, nie było w nim też ani śladu charyzmy. Zatrzymał zamyślone spojrzenie na Jane, chociaż odezwał się do Adorny. – Wyjedziemy o drugiej.
– O drugiej? – Adorna skrzywiła się z niezadowoleniem. – To za wcześnie.
– O drugiej – powtórzył.
Adorna ruszyła pospiesznie do drzwi, mrucząc: – Muszę się zacząć ubierać.
Blackburn patrzył żałośnie na Jane. – W ten sposób będzie gotowa na trzecią.
Adorna wsunęła głowę w drzwi. – Słyszałam – rzekła z wyrzutem. I zwróciła się do Jane: – Przyślę służącą, żeby sprzątnęła ten bałagan. – Zerknęła na mężczyznę, zmierzającego ku ciotce... – kiedy on sobie pójdzie.
Znikła ponownie, zostawiając Jane sam na sam z zamyślonym mężem.
Po emocjach minionej nocy Jane była blada i niespokojna. Ale nie wycofała się. Nigdy, do końca życia, nie będzie uciekać. – O co chodzi, Ransomie?
– Powinniśmy porozmawiać. – Porcelanowy okruch zatrzeszczał pod jego butem. – Nie z takim ogniem, jak ubiegłej nocy.
– Słucham.
Zatrzymał się na dwa kroki przed nią. – Nadal jesteś zła.
– Nie jestem zła. Złość to zbyt słabe słowo, żeby oddać moje uczucia. – Zastanowiła się i znalazła odpowiednie określenie. – Czuję się obrażona.
– Robisz zbyt wiele szumu wokół tego, co było zwykłym nieporozumieniem.
Twardo spojrzała mu w oczy. – Ależ jestem głupia. Nie mogę jednak przestać się zastanawiać, jak zareagowałby Quincy, gdyby ktoś zarzucił mu zdradę.
– Nie można porównywać twojej rodziny z... – W rzadkim przebłysku intuicji uświadomił sobie, że Jane może wykorzystać jego słowa, i przerwał.
Za późno. – Mój ojciec był dziesiątym wicehrabią Bavridge, a ty jesteś czwartym lordem Blackburn. Higgenbothemowie byli szlachtą w czasach, gdy ród Quincych gnił w błocie. Moje pochodzenie jest lepsze od twojego.
– Na pewno nie lepsze. – Uniósł w górę dłoń i powiedział: – Nie przyszedłem tu jednak, żeby toczyć z tobą boje. Przyszedłem, żeby zapytać, czy pojedziesz z nami dziś wieczorem do Fairchildów.
Roześmiała się ponuro. – Uważasz, że nie dość jeszcze zostałam upokorzona?
– Nie będziesz upokorzona. Możesz się trzymać koło Adorny i mnie....
– A całe towarzystwo zgromadzi się, żeby obserwować, jak twoja świeżo poślubiona żona strzeże cię przed wdziękami swojej siostrzenicy. Nie, dziękuję. Zostanę w domu.
– Podejrzewałem, że możesz tak powiedzieć. Naturalnie zrobisz, co będziesz chciała. Muszę cię jednak o jedno spytać. Dlaczego powiedziałaś, że Athowe jest zdrajcą?
Na krótką chwilę Jane opuściła głowę i ukryła twarz w dłoniach. Blackburn nie przyszedł tutaj, żeby się pojednać. Przyszedł po informacje. Oczywiście. Jak mogła choć przez chwilę myśleć inaczej?
– Jane?
Nagle przyszła jej do głowy zupełnie inna myśl i uniosła głowę. – Czy wczoraj monsieur Chasseur miał lekcję francuskiego z Adorną?
– Nie. – Po krótkim wahaniu Blackburn dorzucił: – Prawdę mówiąc, dziś rano straże znalazły jego ciało w pobliżu londyńskich doków.
Wstrząśnięta do głębi Jane powiedziała: – Niech spoczywa w pokoju. Czy jesteś pewny?
– Śledził go nasz człowiek. A właściwie dziecko, które nie mogło nic zrobić, kiedy Chasseur został zaatakowany i zastrzelony.
Jane oparła się o szafkę nocną i wyszeptała: – Morderstwo.
– Tak. Zabito go za to, że zawiódł cesarza. Szpiegowi nie wybacza się błędu. Ale, zanim zanadto roztkliwisz się nad jego losem, pragnę ci przypomnieć, że to najprawdopodobniej Chasseur zamordował pannę Cunningham, która była równie niewinna, jak Adorna.
– No tak. – Odetchnęła niepewnie i przypomniała sobie pierwsze pytanie Blackburna. – Athowe jest zdrajcą, bo Frederica bierze lekcje francuskiego, które wyraźnie nie sprawiają jej przyjemności. I dlatego, że kiedy Athowe opowiadał mi o francuskim okręcie, który dobił do brzegu i uważnie obserwował moją reakcję, nagle pospiesznie wybiegł, żeby uniknąć spotkania z twoim panem Smithem.
Na twarzy Blackburna pojawiło się rozczarowanie. – To nie są przekonujące dowody. Wiele osób ucieka na widok pana Smitha.
Założyła ręce i zaczęła się zastanawiać, czy mu powiedzieć. Doszła do wniosku, że nic się nie stanie, jeśli spróbuje mu wyjaśnić. Nie uwierzy jej, ale przynajmniej będzie miała świadomość, że próbowała. – Jestem artystką. Obserwowałam go wczoraj w nocy i zapewniam cię, że ma charakter i mentalność zabójcy. Na pewno jest szpiegiem, którego szukasz.
Blackburn patrzył bez słowa. Dlaczego taki człowiek jak on, ufający jedynie faktom, miałby uwierzyć w jej zdolności obserwacji?
– No tak. Dziękuję za twoje spostrzeżenia. – Westchnął głęboko i spróbował ją ułagodzić. – Nie pytałbym cię, gdyby to nie było szalenie istotne.
Wsunęła stopy w ranne pantofle. – Wiem.
– Nie szedłbym też dziś wieczorem, gdyby to nie było takie ważne.
– Czemu nie? – Przeszła koło męża, otworzyła drzwi i dała znać Moirze. Kiedy się odwróciła i zobaczyła, że Blackburn stoi bez ruchu, rzekła: – Naprawdę idź, Ransomie. Przecież nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Nigdy jeszcze Jane nie spędziła równie żałośnie popołudnia. Siedziała na krześle, a obok niej, na tacy, stygła kolacja. Z jakiegoś masochistycznego powodu zdecydowała się ulokować w tej samej bibliotece, w której jedenaście lat temu stanęła twarzą w twarz z Blackburnem.
Pomieszczenie nie zmieniło się w znaczący sposób. Książki nadal stały wzdłuż ścian, znajdowały się tu również wyśmienite obrazy i ciekawie rozstawione rzeźby. Za otwartymi, podwójnymi szklanymi drzwiami rozciągał się mały, doskonale utrzymany ogród. Powietrze przesycone było zapachem goździków.
Pokój powinien ją ująć jako artystkę – tymczasem z najwyższym trudem w nim wytrzymywała. Jednak w każdym innym pomieszczeniu czułaby się paskudnie. Nic nie sprawiało jej przyjemności. Sądziła, że ubiegłej nocy straciła całą godność. Ale nie. Dziś wieczorem było gorzej, zrozumiała bowiem, że nie obchodzi jej pogarda Blackburna. Nadal chciała go widzieć i wiedzieć, co robi.
Czy istniał ktoś bardziej żałosny od niedawnej starej panny, żebrzącej o uczucia niezainteresowanego męża?
Ciepłe światło zachodzącego słońca padało na szkicownik, który właśnie przeglądała, usiłując odnaleźć w nim interesującą twarz czy scenę. Gdyby tylko potrafiła się zmusić, żeby wstać, podejść do sztalug i skończyć jeden z obrazów... Przejechała dłonią po nieszczęsnym szkicu „Virginia Belle". Nawet on, chociaż sprawił jej tyle kłopotów, jakoś do niej nie przemawiał.
Wzięła ołówek i zrobiła szybki szkic porośniętej sierścią Frederiki, z wyrastającymi kłami. Zgniotła go i cisnęła na podłogę. Biedaczka nie zasługiwała na to; niewątpliwie Athowe udowodnił ubiegłej nocy, że świetnie potrafi ukrywać swój prawdziwy charakter. Nabrał Frederikę. Sądząc po jej nerwowym zachowaniu, Jane zaczęła przypuszczać, że może nawet ją bił.
Przeglądając portrety natrafiła na podobiznę Athowe'a, którą narysowała po pierwszym spotkaniu z nim na balu u lady Goodridge.
Tak, okrucieństwo kryło się w zarysie jego szczęki i słabych ust, a zżerająca go chciwość wyzierała z oczu. Po prostu dotąd Jane tego nie dostrzegła. Czemu niby miałaby zauważyć? Przecież to nie Blackburn. Nigdy nim nie był.
Sierść i kły bardziej pasowały do jego twarzy. Pospiesznymi ruchami dorysowała je i uśmiechnęła się na widok efektu swoich poczynań.
Serce jej zadrżało, gdy usłyszała ciche pukanie do drzwi. Blackburn. To mógł być Blackburn. Wstała, wsunęła szkicownik pod ramię, wygładziła spódnicę i zawołała: – Tak?
Lokaj otworzył drzwi. – Czy milady przyjmie gościa? – zapytał Whent.
– Gościa? – Patrzyła, nieprzyjemnie zaskoczona.
– Panno Higgenbothem, chyba mnie pani przyjmie? – Mówiąc to, Athowe wysunął się zza pleców lokaja. – Idź już – machnął ręką w stronę Whenta.
Whent, nieporuszony, czekał na jej polecenia.
Jane pospiesznie zaczęła rozważać sytuację. Owszem, Athowe był szpiegiem i pewnie już niedługo Blackburn będzie chciał go aresztować. Ale nie miała złudzeń, że Blackburn uczyni to ze względu na jej sugestie. Nie, wszędzie będzie węszyć i wścibiać nos, próbując sprawdzić, czy miała rację, a tymczasem Athowe zbiegnie z kraju.
Pochwycenie tamtego francuskiego okrętu przeraziło Athowe'a, ale gdyby nawet przeczuwał, że wokół niego zaciska się pętla, chyba nie mógł sobie wyobrazić, iż go przejrzała. A wtedy istniała szansa, niewielka, ale jednak, że będzie w stanie go przekonać, iż wszystko jest w porządku. – Tak – zwróciła się do Whenta. – Możesz odejść.
Służący nadal się ociągał z odejściem. – Milady, czy podać coś do picia?
Poczęstuje Athowe'a czymś do picia, jeśli ma na to ochotę. – Milordzie?
– Nie, dziękuję. – Athowe zamachał przecząco rękami. – Nie mogę zostać.
Obserwowała uważnie, jak wchodził do pokoju. Miał na sobie podróżny strój. Niedobry znak.
– Zrealizowałaś więc swoje marzenia – rzekł. – Jesteś żoną Blackburna, szczęśliwą, jak żadna inna kobieta na świecie.
Nie podobał jej się jego ton. Zerknęła na trzymany w rękach portret. Uchwycone tam grubiaństwo Athowe'a malowało się teraz na jego obliczu. Coś go niepokoiło. – Niedawno wzięliśmy ślub.
– Ale nie ma go tutaj. – Podkradł się ku niej i owionął ją zapach brandy. – Jest u Fairchildów i czaruje twoją siostrzenicę.
– Tak naprawdę wcale jej nie czaruje, tylko... – Strzeże jej.
Nie, powiedzenie tego byłoby głupotą.
Gdyby nawet Athowe czegoś się domyślał, i tak nie mógłby jej nic zrobić w jej własnym domu, w takim cywilizowanym otoczeniu.
Ale Athowe stał zbyt blisko i wyglądał niezwykle poważnie.
– Patrzysz na mnie tymi swoimi zielonymi oczami – powiedział – i widzę w nich same oskarżenia.
Żachnęła się, ale szybko się opanowała. Nie było powodu, żeby mógł uważać, iż oskarżyła go o zdradę.
– Co masz na myśli?
– Opuściłem cię, kiedy odsłonięto tę przeklętą rzeźbę. Nigdy mi tego nie wybaczyłaś.
Przemieściła ciężki szkicownik spod pachy przed klatkę piersiową. W ten sposób nie mógł widzieć portretu, a poza tym kryła się za nim jak za tarczą. – Naprawdę, lordzie Athowe, nie rozwodziłam się nad tym.
– Nigdy o tym nie myślałaś.
– No cóż... nie.
Rąbnął pięścią w stół. – To wina Frederiki i Blackburna, że nie jesteśmy razem.
– Nie powiedziałabym. – Okropna scena trwała nadal. Z trudem trzymała nerwy na wodzy i zachowywała uprzejmy wyraz twarzy.
Ale przecież naprawdę nic jej nie mógł zrobić. Mogła krzyczeć, a wtedy... Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiejś broni i jej wzrok spoczął czule na przyborach do kominka. – Konsekwencje, które mógłbyś ponieść, a także twój majątek, były znacznie większe niż moje.
– Ale teraz byłoby dobrze, gdybyśmy byli ze sobą.
– To niemożliwe. – Mówiła zdecydowanym, uprzejmym głosem, jednocześnie przesuwając się w stronę drzwi. – Lordzie Athowe, oboje mamy małżonków.
– Nic nie mówiłem o małżeństwie. – Jego głos rozległ się tuż przy jej uchu. – Tylko o byciu razem.
Chciała się do niego odwrócić twarzą, ale złapał ją za rękę i wykręcił na plecach. Nagły ból spowodował, że wspięła się na palce i głośno krzyknęła.
– Moja droga panno Higgenbothem. – Powiedział pospiesznym, cichym głosem. – Od wczoraj nie byłem w domu. Kazano przeszukać mój dom. Moja żona mówi im wszystko, co wie. Ja zaś muszę uciekać z kraju. Pomyślałem, że żona Blackburna będzie dla mnie nie tylko miłym towarzystwem, ale również gwarancją bezpieczeństwa.
Z najwyższym trudem wytrzymywała ból wykręcanej w stawie ręki. Z jękiem uświadomiła sobie własną głupotę. Sądziła, że w jej własnym domu Athowe nic jej nie może zrobić, tymczasem jaki sens miało przypisywanie cywilizowanego zachowania pozbawionemu honoru człowiekowi?
– Nie chcę wyjeżdżać – oświadczyła.
– Do Włoch? Naturalnie, że chcesz. – Obrócił ją i poprowadził w stronę otwartych drzwi, wychodzących na ogród. – To twoje marzenie, pamiętasz?
Kiedy się zatoczyła, idąc, upuściła na podłogę portret Athowe'a – pierwszy pozostawiony ślad.
Fitz nigdy jeszcze nie widział równie zdenerwowanego Blackburna. Ransom stał u boku panny Morant, która kręciła się i chichotała, czarując mężczyzn na prawo i lewo. Miał tak zniecierpliwioną minę, że nikomu z obecnych na wieczorku u Fairchildów nie mogłoby przyjść do głowy, że jest zainteresowany dziewczyną. Byłby to nawet śmieszny widok, gdyby nie świadomość, że afera, która jedenaście lat temu połączyła Blackburna z panną Higgenbothem, nie zaowocowała nawet jedną, szczęśliwą małżeńską nocą.
Nagle tuż przy uchu Fitza ktoś przemówił zachrypniętym kontraltem. – Panie Fitzgerald, co też ten Ransom wyprawia?
Fitz sądził, że ta kobieta już nigdy się do niego nie odezwie. Przecież powiedziała, że więcej do niego ust nie otworzy, wiedział zaś, że nie zwykła zmieniać zdania. Starannie opanowując podniecenie, które go nagle ogarnęło, odpowiedział: – O ile mogę sądzić, a jest to dość bezstronna ocena, zachowuje się jak głupiec.
– Doszłam do takiego samego wniosku. – Lady Susan Goodridge stała tuż za Fitzem. W ten sposób mogła uniknąć jego spojrzenia, lecz nie jego goryczy.
– W rodzinie Quincych to dość typowe.
Nie odpowiedziała, ale nie odeszła.
– Nie zamierzasz nic z tym zrobić? – zapytał Fitz. – Zawsze lubiłaś się wtrącać.
– Tak. Tam, gdzie głupcy bali się wkraczać. – Głośno wciągnęła powietrze. – Ale zaczyna mi się wydawać, że masz rację.
Spojrzał w górę na ozdobny sufit. Susan powiedziała, że miał rację. Na pewno ten dom i cały świat zaraz się zawali.
Sufit wyglądał solidnie, Fitz nie odzywał się jednak w obawie, żeby jej znów nie spłoszyć. Przecież to niemożliwe, żeby miała na myśli to, co sądził. Nie Susan.
Ale Susan rzekła: – Jestem głupia. A może raczej byłam głupia.
Fitz odwrócił się szybko, przestraszony, że przemówiła jakaś chimera, a nie dobrze mu znana, wyniosła i butna lady Goodridge. Przez chwilę popatrzyła mu prosto w oczy, po czym odwróciła wzrok i spojrzała w bok, byle tylko nie na niego. – Naprawdę tak sądzisz? – spytał.
Chociaż rumieniec ogarnął nie tylko jej policzki, ale także czoło, odpowiedziała z zadziwiającym spokojem: – Chciałabym powtórnie rozważyć twoją propozycję.
Złapał ją za rękę. Przysunął się do Susan. – Też bym tego bardzo pragnął, Susan. Nie spojrzysz na mnie?
Czuł wyraźnie, z jakim wysiłkiem opanowuje nerwy i zbiera się na odwagę. Wreszcie spojrzała na niego ze spokojną siłą, która przekonała go o jej decyzji.
– Susan. – Splótł swoje palce z jej palcami. Uśmiechnął się z niekłamaną radością. Cichym, poufałym głosem kochanka zapytał: – Dlaczego zmieniłaś zdanie?
Odpowiedziała podobnym tonem, choć z charakterystycznym dla siebie sposobem wymawiania słów. – Nie zrobiłabym tego, gdybym nie wróciła do Londynu. Ale Ransom zmusił mnie do tego. Obserwowałam cię, jak czarowałeś inne damy, nawet nie spojrzawszy na mnie i... brakowało mi cię.
A więc jego plan się powiódł. Powiódł się! Miał ochotę fiknąć koziołka na stolikach do gry w karty, roześmiać się w twarz innym łowcom fortun. – Czy zastanowiłaś się nad tym, co ci powiedziałem? Że biedny kochanek półkrwi irlandzkiej jest lepszy niż żaden?
– Nie. To nie ma znaczenia. Obserwowałam cię przez lata i myślałam sobie, że miło by mieć cię w swoim łóżku.
Z zaskoczenia zachwiał się do tyłu.
– Ale byłeś przyjacielem mojego brata i widziałeś we mnie jedynie jego starszą siostrę... dopóki nie pojawiła się konieczność ożenku ze względu na twoją matkę.
Ten ułamek prawdy wyraźnie ją zabolał, więc odezwał się: – Nigdy cię nie oszukiwałem w tej materii, moja droga.
– Nie, muszę ci to przyznać. I miło mi będzie zrobić wszystko, co w mojej mocy, dla starszej pani. Powietrze w majątku Goodridge pomoże jej na płuca, a mój kucharz na pewno ją podtuczy. – Usta Susan zacisnęły się wąską linię, której tak nie znosił. – Przyznaję, że to próżność spowodowała, iż za pierwszym razem odrzuciłam twoje oświadczyny. Nie podobało mi się, że uchodzę za starą, żałosną i łatwą zdobycz.
Najpierw zaskoczyła go swoją zgodą, a teraz zatkało go ze zdumienia. Spojrzał na nią oczami okrągłymi ze zdziwienia jak spodki, a potem odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
Upokorzona, omiotła wzrokiem kręcący się wokół tłum. – Z czego się śmiejesz? Przestań.
– Łatwa? – huknął. – Ty?
– Mówię ci, przestań. Ludzie się patrzą. – Stuknęła go w ramię, i nie było to przyjacielskie szturchnięcie.
Opanował się na tyle, żeby powiedzieć: – Musisz się do tego przyzwyczaić. Zawsze będą na nas patrzeć. – Nie umiał ukryć uśmiechu. – Moja droga lady Goodridge. Moja droga Susan, bo tak cię zawsze nazywałem w myślach, jesteś kwintesencją trudnej kobiety. Jesteś zanadto zasadnicza, zbyt bogata, przerażasz ludzi. Dlatego żaden mężczyzna nie zbliżał się do ciebie. To wymagało niezwykłej odwagi i sporej zręczności. Jedynym powodem, dla którego śmiałem marzyć o powodzeniu, był ślad głodu w twoim wzroku, kiedy patrzyłaś na mnie. – Lekceważąc zasady, objął ją wpół. – Powiedz mi więc, jak długo mnie pożądałaś, a ja w rewanżu opowiem ci, co zrobię, żeby zaspokoić twoją żądzę.
Cała zesztywniała, a gniew wyraźnymi falami ogarniał jej ciało.
Ależ będą mieli życie, on i Susan! Uczyni go bogatym, on zaś sprawi, że będzie szczęśliwa i...
– Nie mam pojęcia, co wyprawiasz z moją siostrą, Fitz, ale chciałbym, żebyś na chwilę przestał i się skupił.
– Całą waszą rodzinę cechuje niezwykła subtelność. – Fitz odwrócił Susan twarzą ku Blackburnowi. – Musisz nam przeszkadzać? Właśnie się zaręczamy.
– Cieszę się, że w końcu ją przekonałeś. – Blackburn ukłonił się sztywno i w pośpiechu. – Ale to jest miejsce publiczne i musieliście zdawać sobie sprawę, że wcześniej czy później ktoś wam przeszkodzi. Potrzebuję waszej pomocy. Ktoś musi popilnować dla mnie Adorny.
Susan i Fitz wymienili spojrzenia. – Popilnować? – łagodnym głosem spytała Susan.
– Przekazywała Francuzom wiadomości i boję się, że ktoś może chcieć ją zabić.
– Ransom, mój przyjacielu. – Fitz położył dłoń na ramieniu Blackburna. – Dobrze się czujesz?
– Nie wiedziała, że przekazuje wiadomości. – Blackburn westchnął ciężko. – I nadal nie wie, ale wiedzą pozbawieni skrupułów, żądni zemsty francuscy szpiedzy.
Susan i Fitz znów spojrzeli na siebie z rosnącym zdumieniem.
– A więc te plotki o tobie i szpiegach były prawdą.
– Tak, to prawda – przytaknął Blackburn. – Będziecie więc na nią uważać? Strzeżcie się zwłaszcza Athowe'a. Myślałem, że tu będzie, ale go nie widzę, i zaczynam się niepokoić o Jane.
– Ona też jest szpiegiem? – słodkim tonem zapytała Susan.
– Nie, ale wydawało mi się, że jest i dlatego teraz jest na mnie ciężko obrażona.
Susan pobladła. – Myślałeś, że jest szpiegiem i ożeniłeś się z nią?
Fitz poczuł, że tonie.
– Nic dziwnego, że jest wściekła – dodała Susan.
– Dopilnujecie jej? – zapytał Blackburn z nutą desperacji w głosie.
– Poczekaj. – Fitz przeniósł wzrok z przyjaciela na narzeczoną. – Skąd wiesz, że nie jestem szpiegiem?
– Gdybyś był, dopiero pan Smith by się ucieszył, że współpracujemy ze sobą – sapnął Blackburn.
– Nie, chodziło mi o to... – Niech diabli wezmą tę uczciwość! – Co by było, gdybym szpiegował dla Francuzów?
Tym razem to Blackburn i Susan spojrzeli na siebie.
Blackburn złapał Fitza za ramię i pociągnął w stronę tłumu wokół Adorny. – Nie mam na to czasu. Po prostu pilnuj jej i nie zgrywaj się.
– Mówiłem poważnie!
Susan zbliżyła się ku nim dostojnym krokiem. – Fitz, nie potrafisz nawet mi się oświadczyć, nie wyjaśniając równocześnie, że robisz to dla pieniędzy.
Fitz wyswobodził ramię i rzekł: – Mówię poważnie. Ostatniej nocy rozmawiałem o tym z de Sainte-Amandem.
– Jakie pierwsze zadanie ci przydzielono? – zapytał Blackburn.
– Nie dostałem żadnego. Wyglądał na człowieka szykującego się do ucieczki, więc...
Blackburn wycelował w niego palcem. – Więc to ty przekonałeś go, że zamierzają aresztować innego człowieka, prawda? Przekonałeś de Sainte-Amanda, że bezpiecznie może zostać.
Ciekawość Fitza dała o sobie znać. – Został więc?
– Aresztowano go dziś rano. – Z rękami na biodrach Blackburn zlustrował przyjaciela od stóp do głów. – Marny z ciebie zdrajca, Fitz.
– Niezmiernie łatwo uwierzyłeś Fitzowi – zauważyła Susan swoim zwykłym, bezbarwnym tonem.
– Pewnie. Jest moim przyjacielem.
– A Jane jest twoją żoną.
Blackburn spojrzał na nią wzrokiem bez wyrazu. Potem odwrócił się do Fitza i rzucił: – Strzeż Adorny, a zgodzę się na twój ślub z moją siostrą.
Kiedy odszedł, Susan wyszeptała: – Wreszcie zrozumiał.
Targany coraz silniejszym niepokojem Blackburn popędzał konie. Dlaczego zajmował się pilnowaniem Adorny, skoro stu innych dżentelmenów zrobiłoby to na każde żądanie. A jeśli nie żaden konkurent, to Tarlinowie, Fitz albo Susan, czy nawet stary wicehrabia Ruskin, który siedział nieopodal i z uśmiechem na ustach obserwował dziewczynę.
Tymczasem miejsce Blackburna było w domu. Powinien rozmawiać z Jane, zmusić ją, żeby go wysłuchała i zrozumiała, co zrobił i dlaczego. Powinien jej wyjaśnić, czemu ufał Fitzowi, temu czarującemu lekkoduchowi, a nie jej.
To zaś wymagało długich wyjaśnień, bo sam do końca nie pojmował swojego postępowania. Podejrzewał, że miało to coś wspólnego z uczuciami, które traktował z podejrzliwością, a które mąciły mu w głowie. Ślubował, że będzie bronił Anglii, ale romantyczne przywiązanie do Jane zawsze zdawało się przeszkadzać w tej misji, odciągać od obowiązków i wpływać na zmianę jego opinii.
Słyszał o mężczyznach opętanych miłością do tego stopnia, że zdradzali swoją rodzinę, swój dom, swój kraj. Żaden Quincy nie mógł się poddać takiemu wariackiemu uczuciu. Ale on już mu uległ.
Poślubił ją, myśląc, że była szpiegiem, że zhańbił ród i że nic nie ma najmniejszego znaczenia, jeśli tylko ocali ją przed stryczkiem.
A potem myślał, że będzie zachwycona jego poświęceniem.
Cholera! Ależ z niego głupiec.
Zatrzymawszy powóz przed domem, Blackburn oddał lejce chłopcu stajennemu i wszedł do środka. Służący, chaotycznie krążący po domu, umykali na jego widok.
Zacisnął zęby. Co ukrywali?
– Gdzie moja żona? – zapytał lokaja.
Whent miał przekrzywioną perukę, a ręce mu drżały. – Nie wiemy, milordzie.
– Co to znaczy, że nie wiecie?
– Była w bibliotece. Miała gościa. A potem wyszła przez ogród.
– Gościa? – To nie mogło się zdarzyć! – Kogo?
– Lord Athowe, milordzie – odparł Whent i dodał z jękiem: – Gdzie pan idzie, milordzie?
Blackburn wybiegł na ulicę i rozejrzał się w poszukiwaniu swojego małego wywiadowcy. Dziewczynki nie było na jej posterunku na skrzyżowaniu ulic, a jej miotła leżała tam, gdzie ją rzuciła. – Wiggens! Gdzie jesteś? – zawołał.
Z oddali dobiegł go cichy krzyk, potem następny, tym razem nieco bliżej. Jego kroki zadudniły na bruku, kiedy podchodził do rogu. Rozejrzał się.
Środkiem ulicy, z ręką przyciśniętą do brzucha, kuśtykała Wiggens.
– Wiggens. – Czy Athowe ją skrzywdził? Blackburn doda to do rachunku. Pospiesznie ruszył ku dziewczynce i wziął ją na ręce. Sama skóra i kości. – Co się stało?
– Ten fircyk wyprowadził lady Blackburn z alei, ona mocno się opierała. – Dziecko z trudem wciągało do płuc powietrze, a na chudej buzi malował się wysiłek. – Krzyknęłam i zaczęłam biec do nich, ale wepchnął ją do powozu, zanim zdążyłam ich zatrzymać. Potem biegłam za nimi, dopóki starczyło mi sił. Zgubiłam ich. Przepraszam, milordzie. Zawiodłam cię.
– Głupstwa gadasz. – Blackburn wszedł do domu i zaczął iść po schodach. – Nie mogłaś się ścigać z końmi. W jaką stronę pojechali?
– Nie dałam rady – powtórzyła Wiggens. Na jej rzęsach zabłysły łzy. – Ale mam coś dla pana. – Spomiędzy fałd swojego brudnego ubrania wyciągnęła pomiętą kartkę papieru i rozprostowała ją przed oczami Blackburna. – Milady wyrzuciła to przez okno. Czy to jakiś znak, milordzie?
Blackburn przekazał dziewczynkę zdumionemu lokajowi i wziął kartkę. Był to jeden z rysunków Jane, przedstawiających statki na otwartym morzu. Przyglądając się szkicowi, zaczął się zastanawiać...
– Milordzie? – Whent trzymał Wiggens na rękach i oboje wyglądali na niezadowolonych. – Co mam zrobić z tym łobuziakiem?
– Nie jestem łobuziakiem! – oświadczyła Wiggens. – Jestem Angielką, tak jak ty.
Blackburn przeszył Whenta spojrzeniem. – Wykąp ją, daj jej czyste ubranie i daj jej jeść, ile tylko będzie chciała.
– Kąpiel! – wrzasnęła Wiggens.
Ignorując szamotaninę, która wybuchła, Blackburn pospieszył do biblioteki. Tam, na podłodze przy drzwiach, leżała jeszcze jedna kartka papieru. Może... Podniósł ją i zobaczył. Athowe, owłosiony i z wyszczerzonymi kłami. Kiedy wyjrzał przez okno, koło otwartej furtki dostrzegł następną kartkę. Jane zostawiła ślad, za którym mógł podążyć.
– Jane. Mogę cię nazywać Jane? – Athowe uśmiechał się uprzejmie sponad muszki małego, wycelowanego w nią pistoletu.
– Wolałabym nie.
– Jane – powtórzył celowo. – Wysiądź z powozu.
Stangret Athowe'a przytrzymujący drzwiczki powozu jakby nie zauważał nic niezwykłego w całej sytuacji. Pewnie istotnie nie widział w tym nic niezwykłego, jeśli już długo pracował dla Athowe'a.
Jane powoli zeszła ze stopnia w uliczny kurz.
Obok, niosąc warstwę brudu, Tamiza wdzierała się do portu. Na wodzie kołysał się przycumowany tam statek, a przerzucony na nabrzeże mostek czekał przygotowany na Jane i Athowe'a, żeby mogli wejść na pokład.
Jane zerknęła za siebie, ale nie dostrzegła żadnej szansy ucieczki. Athowe wyciągnął pistolet jeszcze w powozie i starannie wycelował prosto w nią. Od tamtej chwili lufa broni nawet nie drgnęła.
Popatrzyła na rzekę, połyskującą czerwienią w świetle zachodzącego słońca, zastanawiając się jednocześnie, czy przeżyłaby skok do wody. Pewnie nie. Gdyby zanurkowała, a Athowe nie postrzeliłby jej śmiertelnie, najprawdopodobniej i tak zadusiłaby się w nieczystościach.
Gdyby jednak nie dała nurka do wody... Wpatrując się w mostek, nerwowo przełknęła ślinę. Jeśli nie skoczy do wody, będzie uwięziona na statku z lordem Athowe, człowiekiem ogarniętym chciwością i pożądaniem. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze.
– Pragniesz mnie tylko ze względu na poczucie winy – odezwała się konwersacyjnym tonem, upuszczając następny rysunek i wdeptując go w ziemię. – Jest ci wstyd, że uciekłeś, kiedy cię potrzebowałam.
– To prawda. – Był całkiem miły, kiedy wszystko przebiegało po jego myśli. – Ale zabranie cię do Włoch jest moim sposobem zadośćuczynienia.
– Nie chcę wyjeżdżać do Włoch – powiedziała już chyba po raz setny.
– Ze mną. – Lufa pistoletu dotykała szyi Jane. – Podejrzewam, że byłabyś szczęśliwa, wybierając się tam z Blackburnem.
– Jest moim mężem. To chyba bardziej przystoi. Może mógłbyś zabrać Frederikę i wybralibyśmy się we czwórkę? Dwie pary, podziwiające piękne widoki. – Weszła na molo. Nie miała pojęcia, co robić dalej, jak to wszystko powstrzymać.
– Nie bądź głupia. Żaden Quincy nigdy nie pojedzie do Włoch, żeby oglądać dzieła sztuki. Żaden Quincy nie zgodzi się, żeby jego żona malowała. A ten Quincy nigdy nie pozwoli ci rzeźbić. – Pistolet mocniej wbił się w szyję Jane. – Prawda, Jane?
Oczywiście, że Ransom by się nie zgodził. Nie chciała, ba, nie sądziła, żeby w ogóle była w stanie wrócić do życia, w którym tłumione by były jej wszelkie artystyczne pasje. Musiała malować, rzeźbić, rysować – to była potrzeba jej serca.
Stojący za nią Athowe zaśmiał się. – Wiedziałem – powiedział. – Lord Blackburn nie ma w sobie ani krzty niekonwencjonalności. Ale pospiesz się teraz. Musimy zdążyć przed przypływem.
Upuściła jeszcze jeden szkic i nabiła na gwóźdź wystający z przegniłych, drewnianych bali pomostu.
– Co robisz? – zapytał rozgniewany Athowe, podnosząc kartkę papieru. – Naprawdę sądzisz, że Blackburn to znajdzie? – Zmiął papier w dłoni. – Nie poleci za tobą, jak ptak za skradzionym robakiem. Łatwo mu przyjdzie z ciebie zrezygnować.
Choć przyszłość rysowała się równie ponuro jak nurty Tamizy, Jane wiedziała, jak naprawdę wygląda ta sprawa. Odwracając się twarzą do Athowe'a, powiedziała: – Obawiam się, że pomyliłeś go ze sobą.
Nalana twarz lorda zaczerwieniła się. – Co masz na myśli?
– Ty odwróciłeś się ode mnie bardzo łatwo. Mój mąż nigdy nie opuści swojej żony.
Z końca mola dobiegł znajomy głos: – Racja, Jane.
Jane i Athowe obrócili się gwałtownie i ujrzeli Blackburna, stojącego z zaciśniętymi pięściami i pochyloną głową. Wyglądał jak człowiek, któremu skradziono najcenniejszą własność, jak byk szykujący się do szarży. – Zabiję cię, Athowe.
W jego gardłowym głosie brzmiała taka groźba, że Athowe wzdrygnął się i rozpaczliwie wyciągnął rękę, chcąc złapać Jane.
Uchyliła się i kantem ukochanego szkicownika uderzyła go w głowę. Rozległo się głuche stuknięcie twardej skóry o czaszkę i Athowe zatoczył się na bok.
Okręciła się błyskawicznie i zadała mu cios ramieniem. Broń wypadła mu z dłoni i wpadła do rzeki.
Jane nigdy jeszcze nie słyszała równie przyjemnego dźwięku.
– Cholerna baba! – Zamierzył się pięścią. Blackburn opadł na Athowe'a. Zaczęli się obaj tarzać po ziemi.
Jane przewróciła się razem z nimi. Ciosy pięści i jęki bólu były jednak zbyt bliskie. Rozpaczliwie poczołgała się w stronę końca mola. Jak najdalej od bójki. Jak najdalej od Athowe'a i jego szaleństwa. Jak najdalej od Blackburna, jego głupiego braku zaufania i niczym nieusprawiedliwionego poczucia wyższości.
Tak, Blackburn zwyciężał w walce. Wiedziała, że wygra. Nikt lepiej od niej nie znał jego siły i muskularnej postaci. Blackburn zbije Athowe'a do nieprzytomności. Z łatwością. Bez wątpienia.
Czemu więc nadal patrzyła do tyłu? Kiedy Athowe zadał Blackburnowi cios w oko, gotowa była zerwać się na nogi i biec na pomoc. Ale gdy po chwili, po serii uderzeń Blackburna, z nosa Athowe'a popłynęła krew, odzyskała rozsądek.
Tak, Blackburn wygra. Wygrywał każdą walkę, w którą się wdawał.
Tym razem naprawdę chciała, żeby wygrał. Tylko że... znudziła już jej się rola stale pokonywanego przeciwnika.
Wstała i zaczęła zbierać rozsypane szkice.
Towarzyszył jej odgłos miarowych ciosów za plecami.
Przerywanym głosem Athowe zaczął błagać o litość.
Jane starała się nie słuchać.
W końcu ucichł. Rozległ się głośny plusk.
Kiedy spojrzała w górę, nie zdziwił jej widok Blackburna, zakrwawionego, stojącego z zaciśniętymi pięściami na brzegu mola i wpatrującego się w brudną wodę.
Wygrał, dokładnie tak, jak przewidywała.
– Ransom. – Wygładziła zgięcia na jednym z rysunków. – Nie wskakuj za nim do wody. Nie domyjesz się przez wiele miesięcy.
– Uciekł, drań. Skoczył. – Kiedy patrzył na nią, złość zaczęła znikać z jego oblicza, zastępowana przez niepokój i troskę. – Skrzywdził cię?
– Nie, chociaż jak na mój gust nieco zbyt zręcznie posługiwał się pistoletem.
– Tak. – Głos Blackburna brzmiał dość dziwnie, był przerywany i drżący.
Złożyła to na karb bólu i z trudem opanowała odruch, żeby podbiec do niego, zabandażować mu rany, przytulić go i ukoić tak, jak kobieta powinna ukoić swojego obrońcę.
– Jane?
Pomyślała, że zrobił wszystko, aby nadać głosowi błagalne brzmienie. Udało jej się oprzeć. – Co?
Westchnął. – Och, Jane.
Następnie Blackburn podszedł do krawędzi mola i zawołał na swoich służących. Kiedy podbiegli, polecił im: – Gdy lord Athowe skieruje się do brzegu, wyciągnijcie go i zwiążcie. Przyślę kogoś po niego.
Służący popędzili wykonać rozkazy.
Jane nie zwracała na nic uwagi, rozpaczając nad utraconym pięknem, pogniecionego teraz, wybłoconego szkicu „Virginia Belle". Oczywiście mogła go zrobić ponownie, ale nigdy już nie przeleje w niego takich uczuć. Nie umiała ukryć tego, czego doznawała w czasie pracy i co spływało na papier. Była artystką. Artystką! I nic nigdy tego nie zmieni.
– Jane, dotarłem aż tutaj dzięki twoim rysunkom. Mam je w powozie. – Blackburn zaczął się do niej zbliżać powoli, jakby w obawie, że może przed nim zacząć uciekać.
Czemu jednak miałaby uciekać? Nie był dla niej na tyle ważny.
Ważne były Włochy. Włochy kusiły ją, wciągały jak wartki nurt rzeki. Jeśli pojedzie do Włoch, zobaczy wielką sztukę, dotknie jej, będzie nią oddychać, czerpać natchnienie. Jeśli pojedzie do Włoch, rozwinie się artystycznie i zestarzeje bez gorzkich myśli o tym, kim mogłaby być.
– Bardzo sprytnie pomyślałaś, żeby je rzucać. – Blackburn przerwał jej rozważania, wprowadzając cień niechcianej rzeczywistości i zmuszając ją do powrotu do chwili obecnej. – Pojedziemy teraz do domu, zanim słońce zajdzie zupełnie, dobrze?
Ale jej marzenia nadal były w zasięgu ręki.
I rzeczywistość. Blackburn był tą rzeczywistością. Podniosła wzrok i otwarcie zlustrowała go spojrzeniem.
Był przystojny. Nie myliła się w swym młodzieńczym zauroczeniu. Ten człowiek kroczył przez życie, stale odsłaniając nowe pokłady elegancji, nowe kształty, coraz wyraźniejsze i szlachetniejsze. Żadna rysa nie mogła zniszczyć podstawowej struktury, dodawała tylko wyrazu.
Spojrzała na statek. Łuszczyła się z niego farba. Żagle opadały. Mostek się wyginał. A jednak okręt wabił urokiem nieznanego. Niezaznanego. Mogła wsiąść na jego pokład i zostawić za sobą rozczarowanie i ból.
Blackburn trącił ją lekko, usiłując zwrócić jej uwagę. – Po zmroku nie jest tu zbyt bezpiecznie.
Wystawiła twarz w stronę wiejącej od rzeki bryzy, rozkoszując się zapachem wolności. I co z tego, że wolność pachniała jak Tamiza? Przynajmniej nie śmierdziała zawiedzionymi oczekiwaniami i płonną nadzieją.
Podjęła decyzję. – Jestem tutaj. W porcie. Statek czeka. Płynie do Europy. Tam właśnie chcę się udać.
– Jane.
Wiedziała, że Blackburn obserwuje ją, usiłując wymyślić, jak skłonić ją do pozostania. Dlaczego? Bo byłby upokorzony, gdyby zostawiła go żona. A może też żywił do niej odrobinę ciepłych uczuć, no i, oczywiście, sporo pożądania.
Ale były to powody nieznaczące wiele w porównaniu z jej potrzebami. Zresztą szybko znajdzie sobie inną kobietę.
Kiedy wyjedzie, kobiety będą się ustawiały w kolejce, żeby go pocieszyć.
Na myśl o tym poczuła szarpiący ból, który mogłaby przypisać zazdrości... oczywiście, gdyby jej na nim zależało.
Szybko więc powróciła myślą do swoich spraw, do sztuki, do Włoch. Blackburn był jej starym życiem, życiem, które pozostawi za sobą, i nie obchodziło jej, co sądził o jej wielkich planach. – Zamierzam żyć tak, jak zawsze marzyłam. Wyjadę z Anglii. Powinieneś się z tego cieszyć.
– Nie.
Zignorowała go. Było o wiele za późno na wyrazy fałszywego żalu. – Wyjadę do Rzymu studiować sztuki piękne. Będę malować na ulicy i, naśladując włoski akcent, będę sprzedawać moje obrazy angielskim turystom.
– Jane, proszę.
W jego głosie zadźwięczała rozpacz, ale nie można było wierzyć w jej autentyczność. To tylko chwilowa słabość, kaprys. – To będzie niepewna egzystencja, ale nie gorsza, niż zarabianie na życie pracą guwernantki.
– Nie musisz być guwernantką. Jesteś lady Blackburn.
Zlekceważyła tę nieprzyjemną prawdę. – Muszę dodać, że o wiele bardziej satysfakcjonująca. Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę.
– Jane.
Zdecydowanym ruchem odwróciła głowę i skupiła wzrok na statku. Załoga pospiesznie stawiała żagle. Kapitan głośno wydawał komendy. Statek zakołysał się w głównym nurcie rzeki, tym samym, który pod stopami Jane opływał molo.
Zrobi to. Opuści na tym statku Anglię i nigdy już nie wróci. Przez króciutką chwilę znów miała osiemnaście lat, kiedy nieznane oznaczało przygodę, a całe życie było jeszcze przed nią.
Zadarła do góry brodę, odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się.
Blackburn zaś odezwał się: – Proszę cię, Jane, wybacz mi.
Na dźwięk tych niespodziewanych słów gwałtownie odwróciła głowę.
Przez chwilę nie widziała go. Potem go dostrzegła.
Klęczał. Klęczał w swoich eleganckich spodniach, na brudnych, połamanych deskach mola, z pochyloną błagalnie głową. – Proszę, Jane, wysłuchaj mnie. Nie zasłużyłaś na moje podejrzenia.
Klęczał jak prawdziwy grzesznik, błagający o przebaczenie... i było to o wiele więcej, niż kiedykolwiek sobie wyobrażała.
Ale Blackburn nadal nie rozumiał. I nie powinna go do tego zmuszać. Po prostu powinna odejść.
Tymczasem z zaskoczeniem usłyszała własne słowa. – Nie chodziło mi o twoje podejrzenia. Miałam dość twojej protekcjonalności.
– Wiem. Nie miałem racji.
Dziwne, ale po jego wyznaniu nie poczuła ulgi. Kotłowała się w niej złość, chciała wrzeszczeć, tupać, rzucić się na niego z pięściami.
Jednak będąc Jane nie uczyniła nic z tych rzeczy. Zachowała się już tak kiedyś w swojej sypialni, i ani on nie zrozumiał, ani ona nie poczuła się lepiej. Powinna wsiąść na statek.
Wsiąść na statek.
Spostrzegła, że dłonie zacisnęły jej się w pięści, ale jej głos, co odnotowała z dumą, był spokojny, a nawet zimny. – Nie należę do arystokracji i nie jestem bogata, ale mam więcej charakteru i talentu w małym palcu, niż ty w całym swoim ciele.
– Wiem.
– Myślałeś, że jestem szpiegiem. – Jane wyobraziła sobie, że Ransom nadal trzyma spuszczoną głowę, aby ukryć ten swój okropny, pełen wyższości uśmiech. Zgiął przed nią kolana nie po to, by ją błagać o wybaczenie, ale by w najprostszy sposób uniknąć hańby. – Miałeś czelność zakładać, iż będę ci wdzięczna za to, że mimo wszystko ożeniłeś się ze mną.
– Byłem głupcem. – Wreszcie podniósł głowę i spojrzał na nią.
Kiedy Jane spojrzała w ciemnogranatową otchłań jego oczu, zrozumiała, jak naiwne były jej wszelkie przypuszczenia. Blackburn nie klęczał przed nią dlatego, że był to najprostszy sposób wygrania z nią. W każdej chwili mógł ją chwycić na ręce i zanieść do powozu. Nie musiał jej prosić, mógł ją zmusić. Mógł uwięzić swoją żonę w domu, na co pozwalało angielskie prawo.
Nie, nie klęczał dlatego, że nie miał innego wyjścia. Taka publiczna demonstracja pokory była dla niego nie do zniesienia. Cierpiał każdym włóknem swojego ciała. Drżał z upokorzenia; pragnął wstać i wykrzyczeć imiona wszystkich swoich przodków, swoją dumę, swoją wartość.
Ale dla niej ukląkł na molo, przed swoimi służącymi, przed portowymi dziwkami, snującymi się po ulicy, przed zwykłymi marynarzami ze statku.
I błagał. – Jane, proszę cię. Nie chcę, żebyś odeszła. Owszem, poślubiłem cię, sądząc, że jesteś szpiegiem, ale czy nie zastanawiałaś się, czemu to zrobiłem? Już kiedyś cię porzuciłem i nie mogłem tego uczynić powtórnie. Owładnęłaś mną, oczarowała mnie twoja bystrość umysłu, twoje ruchy... Kiedy się śmiałaś, zrozumiałem, że nie robisz tego często, więc zapragnąłem skłonić cię do tego... znaleźć coś, z czego mogłabyś się śmiać.
Intensywnie purpurowy siniec, zarobiony w czasie walki, widniał na jego czole, policzek przecinała smuga brudu. Potargane włosy sterczały na wszystkie strony. Był zgrzany i obszarpany.
Wyglądał pięknie.
– Jeśli chcesz mieszkać w Rzymie i malować na ulicach, zrobimy to razem. – Przesunął się, jakby deski uwierały go w kolana. – Razem, Jane. Możemy to zrobić. Nie sądzę, żebym umiał malować, ale może mógłbym śpiewać, albo...
– Dobrze tańczysz. – Głupia! Czemu się odezwała?
– Tańczyć. Tak. – Jego spojrzenie zatrzymało się na jej dłoniach. Zauważyła, że już nie zaciska ich w pięści. – Jak myślisz, czy turyści rzucą mi do kapelusza parę groszy?
No i miękła... Ależ z niej głupia baba. – Wrzucę drobne do twojego kapelusza, żeby zobaczyć, jak tańczysz.
– Naprawdę, Jane?
Skupił na niej spojrzenie tych swoich niebieskich oczu, które u każdego innego mężczyzny oznaczałoby, że właśnie widzi ideał doskonałości.
– A może zostaniesz ze mną w Anglii, wykorzystasz moją prawdziwą, szczerą skruchę – o Jane, naprawdę tak bardzo mi przykro – i pozwolisz, abym zbudował ci najlepszą pracownię na świecie?
Wiedziała, że by to zrobił. Zdołała się już przekonać, że Quincy zawsze dotrzymywał danego słowa.
Zbyt długo musiała się nie odzywać, bowiem złapał ją za skraj spódnicy. – I to niejedną pracownię. Będziesz miała pracownię w każdym domu. Będziesz miała każdy sprzęt, jakiego tylko sobie zażyczysz, będziesz miała nauczyciela. Nawet gdyby to miał być Francuz.
Mając w pamięci wspaniały, niedokończony posąg, czekający u Tarlinów, zapytała: – Będziesz mi pozował?
– Nikomu innemu nie pozwolę.
Poczuła w palcach znajome pragnienie. Gdyby mogła jeszcze raz wyrzeźbić go w glinie...
Musiał to zauważyć. Musiał wiedzieć, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki. A jednak znów pochylił głowę. – Proszę, Jane. Wybacz mi.
Jej ręka sama powędrowała w stronę potarganych włosów Blackburna.
I nagle sobie przypomniała. Tamto pierwsze, upokarzające odtrącenie. Lata biedy i samotności. Jego nadęte zachowanie, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją z Adorną. Jego zaloty, uwiedzenie i ślub. Nie dlatego, że jej pragnął czy podziwiał, jak po cichu miała nadzieję, lecz dlatego, że potrzebował czegoś dla odwrócenia uwagi Francuzów i całego towarzystwa od swoich prawdziwych zamierzeń.
Jej ręka zadrżała. Mięśnie napięły się. Dłoń zacisnęła się.
– Jane – odezwał się cicho. – Kocham cię. Kocham cię.
Kocham cię? Powiedział to? No tak. I co z tego?
Patrzyła na swoją rękę, na żyły i kości, powleczone delikatną skórą, która teraz zbielała z napięcia. Jeśli rozewrze pięść i położy dłoń na głowie Blackburna, jeśli udzieli przebaczenia za najokrutniejszą zdradę, jakiej kiedykolwiek doświadczyła kobieta, będzie to oznaczało, że jest szalona.
Albo też, że jest zakochana.
Była zakochana? Zakochana w Blackburnie? Nie jak pełne uwielbienia dziecko czy wdzięczny dorosły, ale zakochana naprawdę?
Powoli, stopniowo, zaczęła rozwierać zaciśniętą dłoń.
Tak. Była zakochana. Zakochana w Blackburnie, co do którego straciła wszelkie złudzenia i który mimo to pozostał jej ideałem.
Oparła na nim rękę.
Uniósł pochyloną głowę i jej dłoń ześliznęła się na policzek męża. Nie sprawiał wrażenia poniżonego czy szczęśliwego. Z rozdętymi nozdrzami i obnażonymi zębami był kwintesencją dzikusa, sięgającego po to, czego pragnie.
A pragnął jej.
Wstał, otoczył ją ramionami i przyciągnął blisko do siebie, ciało do ciała, dusza do duszy. Mruknął cichutko tuż przy jej wargach: – Kobieto, zapłacisz za to, że kazałaś mi tyle czekać.
Pocałował ją delikatnie, lecz zdecydowanie. Ten pocałunek obiecywał i żądał zarazem. W chwilach, gdy mogła zebrać myśli, uświadamiała sobie, że jego pocałunki coraz bardziej ją przywiązują. Pocałunki i wrażenia, wywołane dotykiem jego silnych ramion, kiedy trzymał ją, jakby była cenna i delikatna niczym krucha porcelana, gdy tymczasem wiedziała, że jest mocna jak gliniana misa.
Kiedy się rozłączyli, jak przez mgłę usłyszała krzyki, a kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że załoga statku, przewieszona przez reling, wykrzykuje niesmaczne okrzyki zachęty dla kochanków. – Ależ to krępujące – powiedziała słabym głosem.
– Słucham? – Blackburn pochylił się i podniósł ją, przewieszając sobie przez ramię.
Gdy zaczął schodzić z mola, okrzyki marynarzy wzmogły się. Jane uniosła głowę i wesoło pomachała ręką w stronę statku.
– Pozwolę ci też rzeźbić nasze dzieci – powiedział.
– Czy najstarszemu damy na imię Figgy? – zapytała. Nie zatrzymał się.
– Nie. Ale nie pozwolę ci na rzeźbienie nikogo innego. Masz niebezpieczne skłonności do rzeźbienia nagich ciał.
Odkrywszy w sobie nieuświadamianą dotąd frywolność, Jane nie mogła się pohamować, żeby nie zauważyć: – Nie możesz powstrzymać mojej wyobraźni.
Zatrzymał się. – Jane...
Jego głos brzmiał niepewnie i Jane odkryła, że jej się to wcale nie podoba. – Ale tylko ciebie zawsze chciałam rzeźbić nago.
– Naprawdę? – Znów ruszył.
– Mam w domu posąg do wykończenia, więc gdybyś chciał mi pozować...
– Będę ci pozował. – Postawił ją na nogi i uśmiechnął się do niej. O takim uśmiechu marzyła przez całe życie. – Jeśli pozwolisz mi potem zmyć z ciebie glinę.
Zrozumiała, że to małżeństwo naprawdę będzie niezwykle udane.