Dodd Christina Akademia guwernantek 06 Oblubienica

Christina Dodd

Oblubienica



(My Favorite Bride)







Rozdział 1



Londyn Lato, 1847

- Nie chodzi o to, że byłaś złodziejką, Samantho. Chodzi o to, że wciąż wytykasz swoim pracodawcom ich słabostki, a oni nie życzą sobie tego. - Adorna, lady Bucknell, mówiła cichym, beznamiętnym głosem, i ktokolwiek przysłuchiwałby się rozmowie, pomyślałby, że ze spokojem przyjęła niedawne zwolnienie Samanthy.

Samantha Prendregast nie dała się oszukać. Stała przed jej biurkiem z uniesioną brodą, ściągniętymi łopatkami, tak jak uczyła ją Adorna.

- Nie, proszę pani.

Biblioteka Szacownej Akademii Guwernantek urządzona była w bladoniebieskim odcieniu i na tym tle bujna blond uroda Adorny jaśniała jak diament w satynie.

- Ostrzegałam cię co do pana Wordlawa. Mówiłam ci, że jest służbistą, który uważa, że kobiety powinny być widziane, lecz nie słyszane, a ty mnie zapewniałaś, że sobie z nim poradzisz.

Samantha powstrzymała się przed kołysaniem na obcasach.

- Tak, proszę pani.

- A mimo to w ciągu dwóch krótkich miesięcy wróciłaś do Szacownej Akademii Guwernantek bez pracy, bez referencji i z gwarancją, że mściwy pan Wordlaw rozpowie o twojej złodziejskiej reputacji wśród tych nielicznych, którzy cię jeszcze nie znają. - Adorna splotła dłonie. - A więc co masz na swoje usprawiedliwienie tym razem?

Samantha pomyślała o tym, co powinna powiedzieć, jak mogłaby ułagodzić Adornę, ale przestała kłamać, gdy przestała kraść.

- Wyśmiewa swojego syna. Dzieciak nie chce uczyć się prawa. Mały Norman już się jąka, a kiedy ojciec ośmieszał go przed całą rodziną, zrobiło mi się go żal i chciałam dać jego ojcu nauczkę.

- Więc powiedziałaś jego żonie o kochance, a kochankę przekonałaś, żeby go porzuciła. Jak mogłoby to przynieść korzyść młodemu Normanowi?

- Ojciec pani Wordlaw kontroluje pieniądze. Zabrała syna i odeszła od Wordlawa, co powinna zrobić już dawno temu, ale była zbyt dumna, żeby przyznać się do pomyłki. Dziadek Normana dopilnuje, żeby Norman mógł spełnić swoje marzenia. - Samantha przypomniała sobie, jak nauka bardzo chłopca fascynowała. - Sądzę, że dzieciak odkryje coś wspaniałego.

- A co z kochanką?

- To moja znajoma z czasów ulicznych. Z przyjemnością pozbyła się starego sukinsyna dla młodego lorda Penwyna.

- Jak jej się to udało?

- Zaaranżowałam to.

Ciche westchnienie Adorny oznaczało rezygnację.

- Z pewnością.

- Moja pani, przykro mi, że straciłam posadę i przyniosłam wstyd Szacownej Akademii Guwernantek.

Samancie naprawdę było przykro, bardziej niż umiała to wyrazić.

- Ale nie żałuję, że pomogłam Normanowi.

- Tak, ja również nie żałuję. Jednak są delikatniejsze metody działania.

Samantha żałowała, że zawiodła Adornę - ponownie.

- Wiem, naprawdę wiem. Staram się pamiętać, co mi pani mówiła, ale czasami puszczają mi nerwy i długo nie jestem w stanie się opanować. A później jest już za późno.

- Usiądź. - Adorna wskazała obite niebieskim atłasem krzesło.

Samantha usiadła z gracją.

Adorna zabrała ją z ulicy sześć lat temu i przez pierwsze trzy lata Samantha studiowała każde słowo i ruch swej dobrodziejki w nadziei, że zyska jej urok i piękno. Teraz, mając dwadzieścia dwa lata, uświadomiła sobie, że wysoka blondynka z charakterem wikinga i skłonnością do niewyparzonego języka nigdy nie będzie w stanie naśladować powściągliwego i delikatnego sposobu bycia Adorny. Jednak czas spędzony na obserwacji pozwolił Samancie poznać skrywaną naturę patronki. Najgorsza część nagany była skończona. Teraz musiała ponieść konsekwencje.

I doskonale wiedziała, jak ponosi się konsekwencje. Nauczyła się tego nie od Adorny, lecz od ojca, który jak tylko zaczęła chodzić, uczył ją jak kraść portfele, uśmiechając się przy tym uroczo przez cały czas.

- Pan Wordlaw miał solidnie podbite oko, gdy przyszedł tu na skargę - powiedziała Adorna.

Samantha zacisnęła chudą pięść.

Adorna dodała:

- Tak myślałam. Czy zaatakował cię?

- Próbował. Po tym, jak wyprowadziła się jego żona. - Szarpali się tylko przez krótką chwilę, ale ramię Samanthy nadal odczuwało skutki tej szarpaniny. Nie okazywała, jak bardzo ta sytuacja ją przeraziła, nie przyznałaby się również, że często w nocy budziła się z przerażeniem i walącym sercem. - To obrzydliwy mały człowieczek.

- Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Większość ludzi nie nazwałaby go małym.

- Nie o wzrost mi chodzi, lecz o jego charakter.

- Hm. Tak. W każdym razie jest szanowanym sędzią.

- Szanowanym?

- Przez jakiś czas. Dopóki nie rozpowiem plotek, które ten szacunek podważą.

- Jest pani dobra. - Samantha skrzyżowała dłonie na udach i usiłowała sprawiać wrażenie pokornej.

Najwyraźniej nie udało się jej, gdyż głos Adorny stał się ostrzejszy.

- Ale nawet wtedy, moja droga młoda wojowniczko o sprawiedliwość, będą ci, którzy wierzą, że kobieta powinna dotrzymywać swojej przysięgi bez względu na to, jak bardzo skorumpowany jest jej mąż.

- Głównie mężczyźni.

- Głównie. - Adorna postukała palcami w leżący przed nią list i spojrzała w dal. - Pewnym problemem ze znalezieniem dla ciebie miejsca jest fakt, że jesteś atrakcyjną, młodą kobietą.

- Dziękuję, pani. - Adorna nauczyła Samanthę wielu rzeczy, między innymi tego, jak zrobić najlepszy użytek ze swojej urody. Samantha splatała w warkocz platynowe włosy, upinała je wokół uszu i w luźny węzeł z tyłu głowy. Miała pełne usta - jej zdaniem zbyt pełne, ale Adorna powiedziała, że mężczyźni z pewnością chcieliby je całować. Okazało się to prawdą, chociaż nie zależało jej na takim doświadczeniu.

Była zbyt szczupła. Wiedziała o tym. Adorna też tak sądziła. Jednak coś w jej smukłych, silnych ramionach, eterycznym ciele, sposobie poruszania się przyciągało uwagę. Bardziej niż by sobie tego życzyła, ponieważ w dzieciństwie nabyła wiedzę o mężczyznach, kobietach, i o tym jak działają ich ciała, i nie chciała mieć z tym nic wspólnego.

Nic, co powiedziała Adorna, nie mogło zmienić zdania Samanthy.

- Problem ze znalezieniem ci posady wiąże się z twoją poprzednią profesją. Gdybyś nie była tak sławną - a raczej niesławną - złodziejką, byłoby teraz łatwiej.

Samantha odezwała się językiem ulicy ze swojego dzieciństwa.

- Dawałam im tylko to, co chcieli, pani. Trochę przygody i podniecenia. Nie moja wina, że pieklili się o skradziony portfel

Adorna nie uśmiechnęła się.

- W tym problem. Byłaś dobrze ubrana. Piękna. Wciągałaś ich w ciemne zaułki i okradałaś, a im się to podobało.

Samantha przestała mówić slangiem i wróciła do czystego akcentu wyższych sfer, którego nauczyła ją Adorna.

- Przynajmniej mężczyźni. Kobiety nie były takie tolerancyjne.

- Uważałam się za osobę całkiem tolerancyjną. Nie kazałam cię powiesić.

- Nigdy nie rozumiałam dlaczego.

Nie rozumiała również, skąd Adorna wiedziała, że jej torba została przecięta, ale z czasem zrozumiała, że Adorna posiada szósty zmysł w kontaktach z ludźmi i przerażającą wiedzę o wszystkim wokół.

- Zobaczyłam w tobie coś, co mi się spodobało. - Adorna złagodniała i roześmiała się. - Przypominałaś mnie samą.

- Pani nigdy nie musiała kraść.

- Nie, ale miałam ojca, który chciał, żebym wyszła za mąż dla jego korzyści. - Spojrzała na rozłożony przed nią list. - Znalazłam rozwiązanie twojego problemu. Musisz opuścić Londyn.

Samantha zerwała się na równe nogi.

- Wyjechać z Londynu? - krzyknęła.

- Dama zawsze panuje nad swoim głosem.

Samantha spróbowała mówić normalnym tonem, ale nie była w stanie.

- Wyjechać z Londynu? - powtórzyła.

- Mam tu list od pułkownika Williama Gregory'ego z Kumbrii.

- Kumbria?

- W Krainie Jezior.

- Kraina Jezior? Ale przecież to... na prowincji.

- Świeże powietrze.

Samantha machnęła dłonią.

- To jest na północy... Daleko na północy. I na zachód. W górach. Wielkich, groźnych górach.

- Jest tam śnieg. Orzeźwiający, czysty, biały śnieg. Są czyste strumienie. Piękne niebieskie jeziora. Zazdroszczę ci. Każdy dzień będzie jak wakacje.

Oszołomiona Samantha spojrzała na Adornę, próbując w wyrazie jej twarzy odnaleźć coś, co wskazywałoby, że kobieta żartuje.

Nie żartowała.

- Pułkownik Gregory rozpaczliwie potrzebuje guwernantki dla swoich dzieci. Jesteś guwernantką i do tego bardzo dobrą.

- Wiem, ale... Na prowincji?

Przed oczami stanął jej obraz, który kiedyś widziała w Royal Museum. Wijąca się wiejska droga. Wybujałe, zielone drzewa. Jeleń przemykający przez las. A w oddali błękitne jezioro i górskie szczyty przykryte chmurami. Najbardziej obrzydliwy sielankowy obrazek, jaki można sobie wyobrazić.

- Pracować dla... pułkownika? W służbie Jej Królewskiej Mości?

- Młodszy syn, wysłany do wojska, odbywał służbę w Indiach. Tam ożenił się z Angielką, która uchodziła za piękną i dobrą. Byli bardzo szczęśliwi. Trzy lata temu jego starszy brat zmarł i pułkownik Gregory odziedziczył rodzinną posiadłość. Zanim mógł wrócić do domu, jego żona została zabita w tajemniczych okolicznościach. Mówi się, że musiał ją strasznie kochać, bo od tamtej pory nie spojrzał na inną kobietę.

Adorna zamilkła i po chwili Samantha zrozumiała, że czeka na odpowiedni komentarz.

- To tragiczne.

- Kiedy pułkownik Gregory powrócił ze swoją rodziną, o jego historii mówił cały Londyn. Oczywiście dlatego, że matrony miały nadzieję, iż osiądzie w Londynie, gdzie mógłby znaleźć sobie nową żonę. Zamiast tego od razu pojechał do swojego domu na wsi w Silvermere, niedaleko Devil's Feli i tam pozostał.

- Devil's Feli? - W głowie Samanthy od razu pojawił się obraz ruin zamczyska, usytuowanego na kamienistej skale, na tle burzowego nieba.

- To podobno urocze miejsce.

Jeśli ktoś lubi nietoperze. Samantha spytała:

- Czy poznała pani pułkownika Gregory'ego?

- Nie, ale jest oficerem i dżentelmenem, który cieszy się nieskazitelną opinią i szacunkiem swoich przełożonych. - Adorna spojrzała uważnie na Samanthę. - Jestem pewna, że nie da ci powodu do kolejnego skandalu.

- Mam nadzieję, proszę pani.

Adorna chrząknęła. Samantha poprawiła się szybko:

- Jestem pewna, że nie, proszę pani.

Adorna założyła okulary i przeczytała fragment listu pułkownika.

- Ponieważ mój dom znajduje się na odludziu (Samantha pisnęła cicho) guwernantka nie będzie musiała martwić się o swoje bezpieczeństwo. Drogi są patrolowane przez lokalną milicję, którą zorganizowałem, a która jest wspierana przez moich ludzi.

Nie zważając na niechęć Samanthy, Adorna powiedziała:

- A kilka linijek dalej pułkownik Gregory pisze: Proponuję wynagrodzenie w wysokości czterech funtów tygodniowo, a także ekwiwalent na herbatę i cukier oraz co tydzień pól dnia wolnego. Pozwolę również guwernantce na tydzień wolnego rocznie, by mogła odwiedzić rodzinę. - Spojrzała znad okularów. - Bardzo hojne. O wiele bardziej niż to, co mogłabyś zarobić tu, w Londynie.

- Ale proszę pani, tam nawet nie dociera kolej. - Jeśli Samantha miała opuścić miasto, musiała być pewna, że będzie mogła w każdej chwili wrócić.

- Koleją dotrzesz w tamte okolice - zapewniła ją Adorna. - Pułkownik Gregory pisze: Powinna pojechać pociągiem do Yorku, a tam przesiąść się do powozu, który zawiezie ją do Hawksmouth. W zajeździe powinna powiedzieć właścicielowi kim jest, a on dowiezie ją do Silvermere, gdzie będą na nią oczekiwać jej podopieczni i ja.

- Dlatego płaci cztery funty miesięcznie. - Samantha z łatwością mogła wyobrazić sobie pustkowie, na które chciała ją zesłać Adorna. - Nikt nie zechciałby mieszkać w dziczy.

- Nie dlatego. - Adorna wczytywała się w list. - Chodzi o dzieci.

- O dzieci? - Robiło się coraz gorzej. - Co jest nie tak z dziećmi? Pułkownik Gregory pisze, że wszystko z nimi w porządku.

- Jeśli tak pisze, to znaczy, że z pewnością coś jest nie w porządku.

- To prawda. Sama tak pomyślałam. Z pewnością jest ich dużo.

- Dużo? - spytała zaniepokojona Samantha. - Co to znaczy dużo?

Adorna sprawdziła w liście.

- Sześcioro, od czterech do dwunastu lat.

- Pułkownik Gregory nie próżnował! - A Samantha z pewnością nie takiego pracodawcy oczekiwała. Gburowaty typ, który chciał, żeby guwernantka zajęła się jego liczną gromadką, gdy on będzie uganiał się po okolicy za bandytami.

Samantha rozłożyła ręce, prosząc o wyrozumiałość.

Adorna zdjęła okulary, złożyła je i położyła na stole, ze starannością, która wydawała się nienaturalna.

- Uważam, że powinnaś przyjąć tę posadę.

Och, nie. Adorna rzadko mówiła z takim zdecydowaniem. Wprawdzie niemal zawsze udawało się jej dostać to, czego chciała, ale z reguły osiągała to taktem i sprytem. Gdy mówiła tak zdecydowanym tonem, oznaczało to, że ofiara nie mogła liczyć na wyrozumiałość.

- Pani?

- Nadszarpnęłaś przychody pana Wordlawa, jego pozycję i męską dumę, a ta duma nie spocznie, dopóki nie pogrzebie całkowicie twojej reputacji. Nie znajdę ci żadnej innej posady w Londynie.

- Ale… ale ja nigdy nie wyjeżdżałam z Londynu.

- Sama jesteś sobie winna. Teraz musisz ponieść konsekwencje. - Adorna wpatrywała się w Samanthę. - Pojedziesz do Krainy Jezior. Już wysiałam list do pułkownika Gregory'ego, że powinien cię oczekiwać w ciągu dwóch tygodni. I jeszcze jedno, Samantho.

Poważny ton Adorny zwracał uwagę.

- Tak, proszę pani?

- Pod żadnym pozorem nie mów pułkownikowi o swojej przeszłości.- Adorna skrzyżowała dłonie na blacie biurka. - Dowiadywałam się o niego i powiedziano mi, że jest dobrym człowiekiem, sprawiedliwym, ale nietolerancyjnym.

- Złodziej pozostaje złodziejem aż do śmierci? - Bunt ściskał ją za gardło. - To nic nowego. Mogę zostać świętą, a te dranie nadal będą mnie oceniać.

- Nie bądź wulgarna - upomniała ją Adorna. - I obiecaj, że będziesz dyskretna.

Samantha uśmiechnęła się z goryczą.

- Obiecuję, proszę pani. Nic nie powiem temu moraliście.



Rozdział 2



Kraina Jezior

Dwa tygodnie później



Samantha stała w trawie obok swojego bagażu i patrzyła z otwartymi ustami za powozem, który w chmurze kurzu pędził z powrotem drogą do wioski Hawksmouth.

- Co ja powiedziałam? - krzyknęła za młodym woźnicą, który kompletnie ją zignorował.

Spytała tylko, czy wilki nadal jedzą mieszkańców wioski. Czy będzie musiała ratować dzieci przed niedźwiedziami. I czy pułkownik Gregory trzymał żywy inwentarz w domu. Wszystkie te kwestie powinny zostać wyjaśnione, ale młodzik z zajazdu Hawksmouth obraził się i wyrzucił ją tutaj.

Okolica była tak przerażająca, jak sobie wyobrażała. Drzewa rosnące wzdłuż drogi przechodziły w ciemny las, gdzie, jak była pewna, grasowały niedźwiedzie z długimi pazurami i kłami zbrukany-mi krwią. Niedźwiedzie, które teraz ją osaczały, śliniąc się z głodu i czekając na zmrok, by ją dopaść i rozszarpać na kawałki. Przed sobą miała otwartą przestrzeń. Jedna z tych łąk, którą, jak sądziła, mijał powóz w drodze tutaj. Łąka ogromna i zielona, opadająca i wznosząca się, pocięta liniami białych kamiennych ogrodzeń i rozciągająca się po horyzont. Po łąkach chodziły wielkookie, żujące trawę owce, ciągle wypatrując... wilków.

Tak, wilków. Tu musiały być wilki. Wyobrażała sobie, jak się skradają, wlepiając czerwone ślepia w swoją ofiarę, aż nagle zauważają większy i bardziej smakowity kawał mięsa. Ją.

Zadrżała i powoli pochyliła się nad kufrem. Ador-nie chyba zrobiło się żal swojej protegowanej, ponieważ zadbała o to, aby Samantha na wygnaniu była odpowiednio ubrana. Podarowała jej niezliczoną ilość kreacji, szali, płaszczy, kapeluszy i butów. Niestety wszystko zgnije na tej dróżce; zaraz zapadnie noc, a Samantha nadal będzie tu siedzieć, stając się łakomym kąskiem dla wszelkich drapieżników, i nikt nawet nie usłyszy jej krzyków.

Ruszyła w stronę Silvermere. Rozejrzała się wokół. Wśród drzew robiło się coraz ciemniej. Słońce zbliżało się do horyzontu, ku górskim przepaściom, gdzie za chwilę miało zniknąć. Gdyby była rozsądna, wróciłaby do bagażu i spędziła ostatnie chwile ze swoją garderobą, jednak wola przetrwania była zbyt silna. Chociaż wiedziała, że nie miało to większego sensu, musiała spróbować dotrzeć do celu. Poprawiła torbę na ramieniu. Miała tylko nadzieję, że te ruiny zamku znajdują się na końcu drogi.

Minęła jezioro, nieruchome, niebieskie, wyglądające na przerażająco głębokie i zimne. Zapewne mieszkały tam różne okropności. Wiedziała to, ponieważ od czasu do czasu dobiegał ją plusk wody. Być może była to ryba. A może jakiś potwór, nurkujący w głębinach. Słyszała o potworach mieszkających w jeziorach. Niedawno czytała książkę o takim stworze ze Szkocji.

Przyspieszyła. Przypomniała sobie gotyckie powieści, które z taką przyjemnością pakowała do kufra. Jeśli uda się jej przeżyć, wyrzuci je... Ale może nie do jeziora. Mogłoby to rozjuszyć potwora.

Spojrzała przed siebie, mając nadzieję, że zobaczy jakiś budynek. Nie było tam niczego. Tylko wijąca się, wznosząca i opadająca droga. Drzewa o wybujałej zieleni. A nad wszystkim królowały surowe, skaliste i obojętne góry. Młody woźnica wskazał na nie i powiedział, że tutaj w Kumbrii nazywają je „spadami". Spytała, czy nazywają się tak dlatego, że ludzie z nich spadają, czy też dlatego, że one zwalają się na ludzi. To pytanie wydawało się jej logiczne, ale najwyraźniej rozzłościło woźnicę.

Słońce zaszło zbyt gwałtownie, zalewając górskie szczyty czerwienią. Obłoki mgły uniosły się z drzew, a potem odpłynęły, jakby wessane przez niewidzialnego olbrzyma. Mrok rozlał się między drzewami i w przydrożnym rowie.

Zwolniła i poprawiła uwierający gorset.

Prawdę powiedziawszy, żaden szanujący się wilk nie chciałby jej zjeść. Od czterech dni była w podróży - dwa dni w pociągu, krótka noc w zajeździe w Yorku, a potem dwa dni w powozie. Powieki piekły ją z niewyspania, brązowa suknia była wymięta i nieświeża, a stopy...

Stanęła i oparła się o drzewo.

- Bolą mnie stopy.

To jednak nie miało żadnego znaczenia, gdyż usłyszała trzask w zaroślach. Drogą na wprost niej pędził koń. Mężczyzna w siodle wyciągnął ramię, chwycił ją za kołnierz i zagrzmiał:

- Stój! Co tu robisz?

Łapiąc go za nadgarstek, odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.

- Kim jesteś, że tak niegrzecznie mnie wypytujesz?

Duży, wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych, schludnie ostrzyżonych włosach. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, mocną szczękę, a na dodatek cudownie szerokie bary, smukłą talię i bez wątpienia silne ramiona. Jego nadgarstek był twardy, żylasty i tak szeroki, że nie mogła objąć go palcami.

Mogłaby przypuszczać, że kiedy ją zobaczy, szczupłą, drobną, młodą kobietę, uratuje ją. On jednak zamiast tego wzmocnił tylko uścisk.

Jej początkowa ulga, że to człowiek, a nie wilk lub potwór, osłabła. Trzymał ją tak blisko, że czulą ciepło końskiego ciała i jego pot. Końskie kopyta były tak blisko jej stóp, że chciała się cofnąć, a gdy przysuną! zwierzę jeszcze bliżej, pisnęła ze strachu.

- Przestań! Ta bestia zmiażdży mi stopy.

- Nie ruszaj się, a wszystko będzie w porządku. Dobrze pamiętała ton głosu policjanta, gdy schwytał złodzieja, a ten mężczyzna mówił tym samym tonem, ostro. Pogardliwie. Nieprzejednanie.

- Nazywam się Samantha Prendregast i jestem nową guwernantką w Silvermere.

Mężczyzna puścił jej kołnierz. Westchnęła z ulgą i poprawiła strój.

- Tak już lepiej. A teraz - kim ty jesteś i co robisz, jeżdżąc po drogach i łapiąc młode kobiety za...

Pochylił się i zdjął torbę z jej ramienia. Wyciągnęła po nią rękę.

Trzymał torbę poza jej zasięgiem.

- Co robisz? - wrzasnęła. Dobrze wiedziała co robił; po prostu nie mogła w to uwierzyć. Cóż za ironia, że ją okradziono, gdy tylko opuściła Londyn.

Włożył rękę do środka, a potem wyciągnął jej zawartość. Chustkę. Klucze do kufra. Skrawek biletu kolejowego. I skromną, bardzo skromną sumę pieniędzy.

Nigdy nie popełniła tego błędu, żeby nosić więcej niż kilka funtów w torbie. Pieniądze trzymała wetknięte za podwiązkę. Dziś, jeśli opuściło ją szczęście, on domyśli się tego i od razu zanurkuje pod jej spódnicę. Jednak mężczyzna włożył wszystkie rzeczy z powrotem i oddał jej torbę.

- Dlaczego poruszasz się pieszo? Czy zdarzył się wypadek? - Chociaż puścił jej kołnierz, to ton jego głosu był nadal rozkazujący, a nawet ostrzejszy.

- W pewnym sensie. Młodzik z Zajazdu Hawksmouth wyrzucił mnie i mój bagaż przy drodze i wrócił do miasta.

- Dlaczego?

- Najwyraźniej obraziło go coś, co powiedziałam.

Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów.

- Mogę sobie wyobrazić.

Zeskoczył z siodła.

Była wysoka, jednak on był wyższy. Musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Do tej chwili nie odczuwała strachu. Jednak teraz w jej głowie pojawiły się myśli o gwałcie i morderstwie i po raz drugi w ciągu kilku tygodni pożałowała, że nie zna więcej sposobów na zniechęcenie nachalnego zalotnika. Kiedyś wbiła paznokcie w szyję pana Wordlawa i uciekła w pośpiechu. Nie sądziła, że to podziała na tego typa.

- Kim jesteś? - spytała ponownie. Równie dobrze mogła się nie odzywać.

- Czy masz jakieś dokumenty, potwierdzające twoją tożsamość?

- Mam list od lady Bucknell.

- Pokaż.

- Jest w moim kufrze. - Ucieszyła się. Nawet gdyby miało oznaczać to kłopoty, nawet gdyby ją torturował, ponieważ jej nie wierzył, chciała dać nauczkę temu człowiekowi, który groził i straszył bezbronne kobiety na pustkowiu.

Pochylił się nad nią i wpatrywał się, jakby chciał odgadnąć jej myśli.

Dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, nigdy wcześniej nie widziała takiej ciemności, pozbawionej miejskich świateł. Na niebie pojawiły się gwiazdy, jak małe żarzące się węgielki w wielkim, czarnym palenisku, a on wydawał się teraz cieniem. Nie mogła opanować drżenia.

- Skąd pani pochodzi, panno Prendregast? - Wyczuła kpinę w jego głębokim głosie.

- Z Londynu.

- Nigdy wcześniej nie opuszczała pani Londynu, mam rację?

- Nigdy. - W napięciu czekała, że powie coś złośliwego na temat mieszczuchów.

Zaśmiał się tylko, rozbawiony jej ignorancją.

- Mam nadzieję, ze jest pani doskonałą guwernantką.

Zesztywniała.

- Jestem.

- To dobrze.

Zawrócił konia, wskoczył na niego i odjechał w stronę lasu.

Popatrzyła za nim z ulgą, zaskoczeniem.

- Proszę zaczekać! - krzyknęła. - Powinien pan mnie uratować!

Żadnej odpowiedzi, tylko słabnący odgłos końskich kopyt.

- Coś może mnie zjeść! Jak daleko jest do Silvermere? - wrzasnęła. - Czy możesz komuś powiedzieć, że tu jestem? - I ciszej dodała: - Ty nieczuły gburze, zostaw mi przynajmniej kij, żebym mogła odganiać niedźwiedzie.

Nic z tego. Nadal znajdowała się pośrodku dziczy, zmierzając w stronę domu oddalonego o wiele mil stąd.

Szlochając, potarła piekące powieki. Potem wyprostowała ramiona i pomaszerowała przed siebie. W Londynie nigdy nie panowała cisza. Ciągle słychać było stukot kół powozów, płacz dzieci, muzykę lub gwar dobiegający z tawern. Tutaj cisza była przytłaczająca, czasami tylko przerywał ją łopot skrzydeł lub trzask w zaroślach. Oddałaby wszystko za jakiś dźwięk, który rozproszyłby tę wstrętną, nienaturalną ciszę.

Wtedy w oddali dostrzegła światło błyskawicy i usłyszała pierwszy pomruk burzy.

- Uważaj czego pragniesz, dziewczyno - wymamrotała do siebie. - Doigrałaś się.

Zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać i każdy krok kosztował ją coraz więcej wysiłku. Potykała się o koleiny, kamienie, ale nawet zmęczenie nie zmusiłoby jej, by iść łąką wzdłuż drogi. Węże. Wiedziała, że muszą być tam węże. A błyskawice były coraz bliżej, oślepiając ją za każdym razem błyskiem i ogłuszając grzmotem.

Początkowo hałas na drodze wzięła za kolejny grzmot. Potem uświadomiła sobie... pomyślała... to brzmiało zupełnie jak...

Zamarła. Schowała się w ciemności.

W oddali pojawiły się dwie kołyszące się latarnie... Powóz! Niebo rozświetliła błyskawica - miała rację! To był powóz. Gdyby nie była taka zmęczona, krzyczałaby z radości. Musiała tylko zwrócić na siebie uwagę woźnicy. Pojazd jechał w jej stronę, kołysząc się na boki. Gdy był bliżej, stanęła na poboczu, zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękoma. Po raz pierwszy od okropnego spotkania z panem Wordlawem dopisało jej szczęście, powóz zatrzymał się. Lokaj zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi. Podała mu dłoń, a on pomógł jej znaleźć się w luksusowym wnętrzu.

- Jadę do…

- Silvermere. Tak, panno Prendregast, wiemy. - Zamknął drzwi.

Siedziała w ciemności. Przesunęła dłonią po obiciu siedzenia i zastanawiała się co… jak… Ten mężczyzna. Był zbyt leniwy, żeby sam ją uratować, ale pewnie wysłał tych ludzi.

Powóz zawrócił i ruszył z taką prędkością, że Samantha opadła na siedzenie. Była zbyt zmęczona, żeby robić coś innego, niż odpoczywać. Zastanawiała się, czy powinna się martwić, że została porwana, i stwierdziła, że porwanie było niewielką ceną za możliwość siedzenia.

Jechali na tyle długo, że zdążyła zapaść w sen. Ocknęła się, gdy powóz zwolnił i się zatrzymał.

Drzwi otworzyły się i lokaj podał jej rękę; przyjęła ją i stanęła na stopniu.

Jej oczom ukazała się olśniewająca rezydencja.



Rozdział 3



Samanthę obudził brzęk naczyń obok łóżka. Odgarnęła włosy z oczu i obserwowała, jak młoda, pulchna służąca odsłania oliwkowozłote zasłony. Pokój zalało poranne słońce i Samantha zamrugała.

- Dzień dobry, panienko - odezwała się odziana w czarno-biały mundurek służąca, dygając przy tym nieznacznie. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat, dziecko natury, które tryskało zdrowiem, świeżym powietrzem i krochmalem. - Mam na imię Clarinda. Przyniosłam pani śniadanie.

- Dziękuję. - Samantha usiadła. - Która godzina?

- Dobrze po siódmej, ale była pani zmęczona po wczorajszej marszrucie.

Samantha rozejrzała się po pokoju, którego nie zdążyła obejrzeć zeszłej nocy. Jej sypialnia na drugim piętrze była przestronna. Jak wszystko w rym domu, emanowała dostatkiem. Między innymi za sprawą ciemnych dębowych mebli, rzeźbionych i ciężkich, i łóżka - szerokiego, z długą narzutą i materacem z pierza. A co najważniejsze, była tu osobna ubieralnia z bieżącą wodą, jak się domyśliła, ze zbiornika na dachu.

To była ta rudera, gdzie, jak myślała, sześcioro dzieci i ociężały pułkownik mieszkają pod jednym dachem z żywym inwentarzem?

- Proszę, panienko. - Clarinda położyła tacę na kolanach Samanthy i uniosła srebrną pokrywę, uwalniając zapach świeżych jajek, pikantnych kiełbasek, maślanych bułeczek, płatków owsianych gęstych od miodu, i pokrojonej gruszki oproszonej cynamonem. - Kucharz nie wiedział, co panienka lubi, więc przygotował wszystkiego po trochu.

- Wygląda wspaniale. - Samantha wzięła głęboki oddech i uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od czasu, gdy opuściła Londyn, czuje głód.

Clarinda nalała herbaty.

- Ach, jaki cudowny dzień, panienko.

Samantha zauważyła, że na zewnątrz było słonecznie. Olbrzymie korony drzew ocierały się o okna i przez gałęzie widziała niebo tak niebieskie, że patrzenie na nie było niemal bolesne. Gdzieniegdzie jasność przysłaniała chmura.

Clarinda podeszła do staromodnego kominka i dorzuciła polan do ognia.

- Wczoraj ludzie zabrali pani kufer z drogi. - Clarinda poklepała dłonią pomalowaną na czarno drewnianą skrzynię ze skórzanymi pasami i ciężkimi zamkami. Spod czepka wyzierały niepokorne jasnobrązowe włosy, a piwne oczy świeciły z ciekawości. - Czy mam rozpakować?

- Tak. Gdybyś mogła. Klucz jest… Gdzie jest torba?

- Tutaj, panienko? - Clarinda podniosła czarną, aksamitną torbę z toaletki.

- Tak, dziękuję. - Samantha wyciągnęła rękę, uszczęśliwiona, że nie zgubiła jej gdzieś ze zmęczenia.

Zastanawiała się, czy wczorajsze zdarzenie jej się przywidziało. Marsz w ciemności. Ten mężczyzna, pędzący przez zarośla. A potem, gdy już myślała, że jest uratowana, i to przez dżentelmena, on zaczął zasypywać ją pytaniami jak jakiś prawnik i zabrał jej torbę.

No dobrze. Nie przywłaszczył jej sobie. Ale odjechał, nie oferując żadnej pomocy. Co za prostak!

Chociaż… no cóż, jakim cudem powóz nadjechał tak szybko?

Wszystko wydawało się zbyt niesamowite, żeby mogło być prawdziwe, poza bolącymi stopami. Nigdy też nie zapomni, jak oniemiała, wychodząc z powozu i widząc posiadłość Silvermere. Szeroki, czteropiętrowy budynek wznosił się w ciemności ponad portyk. We wszystkich oknach jarzyły się światła. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi było otwarte, a pani Shelbourn, dystyngowana, dojrzała gospodyni zapraszała ją gestem do środka.

- Pośpiesz się, kochana, czeka na ciebie ciepły posiłek.

Samantha nie była w stanie dużo zjeść, ale teraz najadła się do syta. Skończywszy, nalała resztkę herbaty do filiżanki i wstała z łóżka. Przeszła przez dywan, a potem na palcach po drewnianej podłodze zbliżyła się do okna.

Spojrzała na park, który tworzyły wspaniałe połacie trawnika, wielkie, stare drzewa, których wierzchołków nie mogła dojrzeć, a gdzieniegdzie widniała altana, klomby pełne kwiatów i krzewy, przycięte na kształt lwów i ptaków. Teren był piękny, a co ważniejsze…

- Nie widzę stąd gór.

- Tak, panienko, ale są tam. Góry otaczają Silvermere, jak olbrzymie ramiona. Są wspaniałe.

- Hm. - Samantha odwróciła się plecami do okna. - Czy burza przyniosła deszcz?

- To była straszna nawałnica, pioruny błyskały od jednego wierzchołka góry do drugiego, a deszcz zalał górskie strumienie. - Clarinda uśmiechnęła się do niej, a w jej różowych, gładkich policzkach pojawiły się dołeczki. - Musiała pani być śmiertelnie zmęczona, skoro przespała pani całą burzę. Gdy pani się ubierze, pułkownik Gregory chciałby z panią porozmawiać.

- Tak. Oczywiście. Jak sobie życzy.

Czy pułkownik Gregory będzie równie dużym zaskoczeniem, jak jego dom? Z pewnością Samantha już nie wyobrażała sobie posiwiałego, skostniałego wojownika. Ktokolwiek był właścicielem tego domu, musiał mieć pojęcie o dobrym smaku, mimo iż spędził wiele lat w Indiach, penetrując tamtejsze bezdroża i nieustannie zapładniając swoją żonę.

Podała Clarindzie klucz.

- Jaki jest pułkownik?

- Ach, panienko, to dobry człowiek. - Clarinda uklękła przy kufrze i zaczęła siłować się z zamkiem.

Samantha czekała, ale dziewczyna nie powiedziała nic więcej.

- Czy jest bardzo stary?

- Nie bardzo. Nie tak stary jak mój dziadek.

- Och. - Samantha znowu wyobraziła sobie, że jest siwy.

- Ale moja mama mówi, że jest przystojny.

Bardzo siwy. Pewnie ma stalowoszare oczy.

- I zbyt surowy dla swoich dzieci, ale nie słyszała pani tego ode mnie. - Clarinda wyciągnęła pierwszą suknię, z bladoróżowego perkalu, i przewiesiła ją przez oparcie krzesła. Następna była z kwiecistej, szafirowej popeliny. W końcu sięgnęła po suknię z ciemnozielonej serży. - Panienko, czy mam to uprasować? Samantha rozmyślała o żołnierzu w mundurze, który na nią czekał. Zrzędliwi, podstarzali mężczyźni dobrze reagowali na młodość i urok.

- Nie, raczej nie. Chyba lepsza będzie ta różowa.

Clarinda przyjrzała się sukni, a potem Samancie.

- Zobaczymy.

Wzięła suknię i wyszła.

Zanim wróciła, Samantha zdążyła dopić herbatę, umyć się w misce stojącej w ubieralni i nałożyć bieliznę. Gdy Clarinda zakładała jej suknię przez głowę, Samantha spytała:

- Dlaczego pułkownik Gregory jest taki surowy dla swoich dzieci?

- To przez jego wojskowe wykształcenie. Chce, żeby wykonywały rozkazy, równo maszerowały. Żeby nigdy się nie brudziły, a jeśli tak się stanie, żeby czyściły swoje buty, aż będą lśnić.

Samantha uniosła brwi.

- Te dzieci muszą być święte. No cóż, nie będę miała nic do roboty!

Clarinda wybuchnęła śmiechem.

- To się okaże, panienko.

- Psst! - dźwięk rozległ się w korytarzu na drugim piętrze.

Samantha zatrzymała się w drodze na spotkanie z pułkownikiem Gregorym i rozejrzała się uważnie. Drzwi były lekko uchylone. Wyglądały zza nich trzy buzie i trzy ręce machaniem zachęcały ją do podejścia.

- Mnie wołacie? - Samantha wskazała na siebie. Jakby nie wiedziała.

- Ciii! - Dzieci przyłożyły palce wskazujące do ust, a potem znowu zaczęły machać rękoma, żeby podeszła. Samantha, rozbawiona i zaciekawiona, weszła do sypialni. Przy ścianie stały trzy żelazne łóżka nakryte kapami. Na siedzisku przy oknie w równym rzędzie poukładane były lalki. Wszystkie zabawki ustawione zostały w równych rzędach. W oknach wisiały proste zasłony. Samantha uświadomiła sobie, że pokój dziewczynek bardziej przypominał sierociniec niż sypialnię dzieci z zamożnej rodziny.

Potem stanęło przed nią sześcioro ciemnowłosych dzieci, te, które stały przy drzwiach i te, które czekały w środku. Samantha zdała sobie sprawę, że każde z tych dzieci było dziewczynką. Pułkownik miał same córki.

Prawie się roześmiała. Od czasu rozmowy z Adorną niepokoiła się swoimi obowiązkami. Martwiła się, że po raz pierwszy wzięła na siebie więcej, niż mogła udźwignąć. Jednak dziewczynki z arystokracji były przecież słodkie, skromne i łatwe w wychowaniu, i tylko wojskowy, próbujący narzucić im żołnierskie normy, mógł pomyśleć, że to trudne zadanie.

- Witam, moje dzieci! Czy to wy jesteście moimi nowymi podopiecznymi? - spytała radośnie Samantha.

Najwyższa dziewczynka, ślicznotka z już widocznym zarysem piersi i poważną miną, wyciągnęła zza pleców szpicrutę i uderzyła się nią w czarne, sięgające do kostki buty.

- Czy to pani jest nową guwernantką?

Zaskoczona Samantha przyjrzała się dziewczynce i jej siostrom, w identycznych, prostych, ciemnoniebieskich sukienkach, z białymi fartuszkami na wierzchu. Każda dziewczynka miała włosy mocno splecione w warkocz i przewiązane ciemnoniebieską wstążką, takie same buty do kostki, a na ich buziach malował się wyraz nieufności i agresji.

- Tak, nazywam się panna Samantha Prendregast. - Coś kazało jej dodać: - Możecie mówić do mnie panno Prendregast.

- Ja jestem Agnes. - Dziewczynka wskazała następną w kolejności, która powinna się odezwać.

- Ja jestem Vivian. - Ta dziewczynka była równie wysoka jak jej siostra, zaskakująco atrakcyjna, z ciemnymi włosami i ładnymi brwiami.

Agnes wskazywała szpicrutą. Kolejne dziecko o ciemnych włosach i niebieskich oczach oznajmiło:

- Mara.

Samantha odzyskała równowagę i uśmiechnęła się ciepło.

- Miło was poznać, Vivian i Maro. Ile masz lat, Vivian?

- Jedenaście.

- A ty, Maro?

- Dziewięć.

Agnes zerkała na Samanthę.

- Proszę nie przerywać.

- Jesteś za młoda na wydawanie rozkazów - powiedziała miękko Samantha. - Może się zastanowisz, zanim zaczniesz.

Jakby zaskoczona delikatną reprymendą, Agnes zamrugała, a potem odzyskała pewność siebie.

- Nie.

Ton jej głosu kogoś Samancie przypominał. Samantha skrzywiła się. Kogoś, kogo niedawno spotkała. Ale kogo?

Agnes wskazała kolejną dziewczynkę.

- Henrietta. - To dziecko, brunetka z brązowymi oczami, najwyraźniej nie rozumiało planu ośmieszenia nowej guwernantki i grzecznie dygnęło.

Nigdy niesłuchająca rozkazów, zwłaszcza od rozwydrzonych dzieci, Samantha przerwała.

- Jakie piękne imię, Henrietto. Masz siedem lat?

Henrietta ostrożnie przytaknęła, z szeroko otwartymi oczyma.

- Skąd pani wiedziała?

- Umiem zgadywać.

Agnes uderzyła szpicrutą w but, żeby zwrócić na siebie uwagę, a potem wskazała na uśmiechnięte, szczerbate dziecko.

- Emmeline - powiedziała szczerbata dziewczynka.

- Masz pięć lat?

- Tak. I wypadły mi zęby.

- Widzę - Samantha zareagowała uśmiechem. Emmeline była urocza.

Agnes z naburmuszoną miną wskazała na najmniejszą dziewczynkę, z równie ciemnymi włosami i oczyma jak starsze siostry. Dziewczynka włożyła palec do buzi i wpatrywała się w dywan.

Agnes wzdychając powiedziała:

- To Kyla.

Kyla podbiegła do Agnes i ukryła twarz w spódnicy siostry.

Agnes pogładziła ją po włosach i spojrzała na Samanthę, jakby prowokując ją do zrobienia jakiejś uwagi.

- Najwyraźniej Kyla cię ubóstwia - powiedziała Samantha. - I ma ku temu powód. To ty utrzymujesz harmonię w rodzinie, prawda?

- Tak. Nie potrzebujemy pani. - Agnes się wyprostowała. - Wyjaśnimy pani, dlaczego powinna wracać do domu.

Samantha również się wyprostowała.

- Nie mogę.

- Może pani! Musi pani!

- Zostałam wysłana do Kumbrii z wyraźnym poleceniem od mojego pracodawcy, żeby tu zostać i uczyć ciebie i twoje siostry wszystkiego, co wiem o geografii, grze na pianinie, pisaniu, czytaniu, literaturze, manierach, językach obcych…

- Nie potrzebuję tego! - przerwała jej Agnes.

Samantha uniosła brwi.

- Wydaje mi się, że potrzebujesz. - Spojrzała na dziewczynki. - Wszystkie potrzebujecie.

Mara wystąpiła do przodu. Było w niej coś łobuzerskiego. Miała na sobie takie samo ubranie jak pozostałe dziewczynki, jednak sukienka była pognieciona. Na fartuchu widniała wielka, różowa, mokra plama. Włosy zaplecione jak u sióstr, ale wokół twarzy wiły się niesforne kosmyki. Nie przeszkadzało jej to, by powiedzieć:

- Tata nie lubi guwernantek.

- Twój tata mnie zatrudnił.

Vivian włączyła się do walki.

- Zwolnił już pięć guwernantek, więc ich nie lubi.

- A ile miałyście guwernantek?

- Jedenaście - odparła Agnes.

- Jedenaście! - Samantha nie chciała zdradzać zaskoczenia, ale była zaskoczona.

Jeśli miarą sukcesu była zuchwałość, te dzieci osiągnęły wspaniały wynik.

- Co się stało z pozostałymi?

- Odeszły.

- Dlaczego?

Wszystkie dziewczynki jednocześnie rozłożyły ręce i wzruszyły ramionami.

- No cóż. - Samantha wzięła głęboki oddech. - Ale nie martwcie się. Wasz tata mnie polubi. Wszyscy mnie lubią, zwłaszcza dzieci.

A jeśli były jakieś dzieci, które potrzebowały guwernantki, to właśnie te. Podeszła do Agnes, prowodyrki tej małej rebelii.

- A jeśli on mnie nie polubi, to bez znaczenia, bo wy mnie polubicie.

Henrietta postanowiła wmieszać się w sprawę.

- Nie, nie polubimy!

- Nie! - potwierdziła Agnes.

- Ja ją lubię - odezwała się Emmeline. - Jest zabawna.

Samantha kiwnęła głową do Emmeline, swojego nowego sprzymierzeńca. Kyla wystawiła głowę ze spódnicy Agnes.

- Ja też ją lubię.

Drobne ciałko Emmeline zesztywniało z oburzenia.

- Nie lubisz. Ona jest moja!

Samantha wzięła Emmeline za rękę i dziewczynka uspokoiła się.

- Wszystko w porządku. - Usiadła na drewnianym krzesełku dla lalek i wskazała dłonią na Vivian. - Można mnie lubić, dlatego wasz tata mnie nie zwolni.

Vivian przysunęła się bliżej. Emmeline przytuliła się do niej.

- A poza tym jestem z Londynu i nie wiem nic o życiu na wsi.

- Naprawdę? - spytała Agnes.

Samantha niemal widziała trybiki w jej głowie, w której powstawał plan podstępu. Niestety Samantha miała inne plany.

- Ale wiem mnóstwo rzeczy o modzie i mogę wam powiedzieć, że mundurki, które nosicie, są okropne.

Agnes i Vivian spojrzały najpierw na siebie, a potem na swoje ubranie. Samantha mówiła dalej:

- Mogłybyśmy je trochę upiąć, żeby ładniej wyglądały.

- Naprawdę? - wykrzyknęła Vivian. - Mam dość noszenia tych koszmarnych fartuchów każdego dnia.

- Być może wasz tata mógłby przywieźć nam trochę materiału na nowe sukienki.

Oczywiście w ramach nauki szycia.

- Mrugnęła do Agnes.

Agnes rzuciła jej wrogie spojrzenie.

Kyla podbiegła, przysiadła obok Samanthy i spytała:

- A czy ja też mogę mieć nową sukienkę?

Agnes skrzywiła się i odwróciła głowę. Głaszcząc policzek Ryli, Samantha uświadomiła sobie, że będzie musiała zdobyć zaufanie Agnes.

- Oczywiście, że możesz, kociaczku.

Bez ostrzeżenia drzwi otworzyły się z impetem i uderzyły o ścianę. Samantha wstała, ściskając dłonie Emmeline i Henrietty.

W drzwiach stał mężczyzna. Był wysoki, barczysty… wyglądał znajomo. Miał schludnie przystrzyżone ciemne włosy, wystające kości policzkowe, mocno zarysowaną szczękę, długi nos.

Ogarnął wzrokiem pokój, a potem spojrzał na każdą dziewczynkę z osobna. Wpatrywały się w niego w niemym buncie.

- Dzień dobry, ojcze. - Agnes zbliżyła się do niego o parę kroków.

W tej chwili Samantha uświadomiła sobie, dlaczego głos dziewczynki i jej sposób bycia wydały się znajome. Agnes była taka, jak jej ojciec. Władcza, zdecydowana. Nieznośna.

Mężczyzna, którego spotkała ostatniej nocy, był jej nowym pracodawcą, pułkownikiem Williamem Gregorym.



Rozdział 4



W świetle dnia pułkownik Gregory wyglądał jeszcze korzystniej - i groźniej - niż w ciemności. Nosił się na czarno. Czarna wełniana marynarka. Czarne buty, nieskazitelnie czyste. Biała koszula, mocno wykrochmalona i wyprasowana. I czarny krawat, zawiązany z wojskową precyzją. Wszystko szyte na miarę… Świetnie dopasowane do umięśnionej sylwetki.

Był typem mężczyzny, który przyciąga uwagę kobiet. Zdecydowanie przyciągnął uwagę Samanthy i czuła się z tym niezręcznie. Miała ochotę nawrzeszczeć na niego za to, że zostawił ją w ciemności. Pragnęła wtopić się w bladokremową ścianę i obserwować go, aż zrozumiałaby przyczynę drżenia swoich kolan i ucisku w żołądku.

A może... nie w żołądku. Czuła ucisk niżej, nie bolesny, ale... Nie wiedziała, co to było, wiedziała jednak, że jej się nie podoba. Łatwiej było zrozumieć gniew.

Przyglądał się Kyli, która stała i pocierała rękawem nos, i Marze, która pocierała stopą o łydkę.

- Stanąć w rzędzie! - rozkazał.

Pośpiesznie uformowały szereg, Agnes stała na jednym końcu, a Kyla na drugim. Na baczność, jak mali, posłuszni żołnierze, ze ściągniętymi łopatkami i uniesionymi podbródkami.

Podszedł do Agnes, zawrócił w prawo i przeszedł wzdłuż szeregu. Zatrzymał się i gestem nakazał Emmeline poprawienie fartucha, co niezwłocznie uczyniła. Potem przeszedł z powrotem i zatrzymał się przed Marą.

- Maro, co to za piskliwy dźwięk?

Mara rozejrzała się wokół zmieszana.

- Jaki dźwięk, ojcze?

- Och, czekaj. - Pochylił się, aż ich oczy się spotkały. - Już wiem, co to jest. To twoje buty piszczą za pastą na moich butach.

Mara spojrzała na swoje poniszczone i matowe trzewiki. A potem spojrzała na błyszczące buty ojca.

Gdy w oczach Mary pojawiły się łzy, Samantha się odezwała.

- Czy sam pan dba o swoje buty, pułkowniku Gregory?

Spojrzał na nią, nie kryjąc zniecierpliwienia.

- Jestem oficerem. Oczywiście, że nie.

- No cóż, Mara również nie - powiedziała radośnie Samantha. - To coś, co was łączy.

Samantha usłyszała zduszony chichot i Mara rozluźniła się, jakby ktoś zdjął ciężar z jej ramion. Pułkownik Gregory nie był rozbawiony. Głębokim, poirytowanym, znajomym głosem powiedział:

- Panno Prendregast, kiedy posłałem po panią, oczekiwałem, że będzie pani wykonywać swoje obowiązki z należnym oddaniem.

- Zapamiętam to sobie na przyszłość. Ty pyszałku.

- W przyszłości nie życzę sobie, żeby przesiadywała pani z dziećmi i próbowała przekupić je ubraniami, które zamierza pani dostać ode mnie.

Słyszał to? Patrząc mu prosto w oczy, Samantha spytała:

- Do kogo innego powinnam zwracać się o ubrania, pułkowniku?

Na jego policzkach i czole pojawił się intensywny rumieniec.

- Jeśli będą potrzebne ubrania, ja się tym zajmę. To oczywiste.

Agnes zrobiła krok do przodu i stanęła obok ojca.

- Powiedziałam pannie Prendregast, żeby od razu poszła do ciebie, ojcze, ale nalegała, żeby nas odwiedzić.

Samantha zaskoczona łatwością, z jaką Agnes kłamała, uniosła brew. Agnes zaczerwieniła się gwałtownie. Pułkownik Gregory obserwował całe zajście.

- Rozumiem. - Machnął ręką na pozostałe dzieci. - Spocznij.

Dziewczynki westchnęły i podzieliły się na trzy małe grupki, a Henrietta skorzystała z okazji, żeby dać Agnes kuksańca w bok. Pułkownik Gregory zwrócił się do Samanthy i Samantha zastanawiała się, co powinna powiedzieć. Co powinna myśleć.

Adorna powiedziałaby, że był wspaniały, nieugięty. Samantha przyznałaby jej rację, ale dodałaby: twardy, bezwzględny. Miał sztywne szczęki, małe uszy przylegające do głowy. Na jego pełnych ustach błąkał się lekki uśmieszek, jakby próbował zamaskować pogardę dla kobiety, która przestraszyła się ciemności.

Zadrżała. Noc w górskich ostępach. Miała szczęście, że dotarła tu cała. Poczuła wszechogarniające oburzenie. Oburzenie, bo on, gdyby odpowiednio dobrał słowa, mógł zmniejszyć jej strach.

- No cóż. - Położyła ręce na biodrach i spojrzała na niego. - Przynajmniej wiem, dlaczego powóz po mnie przyjechał.

Nie przeprosił za swoje ohydne zachowanie, ale w odpowiedzi przyjrzał się jej uważnie.

- Ta suknia to nietypowy strój dla guwernantki, panno Prendregast.

Zeszłej nocy Samantha nie widziała jego oczu, ale widziała je teraz. Były niebieskie. Kobaltowoniebieskie, piękne, ciemne i… zimne jak lód w środku zimy, z ciemnymi brwiami, które unosiły się ku górze w prostej linii, nadając twarzy surowy wygląd. To nie był stary zrzęda. To był mężczyzna w sile wieku, który przekazał swoje zewnętrzne cechy dzieciom. Żadne różowe ozdóbki nie mogły złagodzić jego postawy. Nic dziwnego, że Clarinda sugerowała gładką, zieloną serżę.

Emmeline podbiegła do mężczyzny i objęła jego kolana.

- Ojcze?

Położył dłoń na jej głowie.

- Tak, Emmeline?

- Wszyscy lubią pannę Prendregast, ojcze. Sama nam to powiedziała.

- Doprawdy? - Spojrzał wyniośle na Samanthę. - Więc jestem pewien, że ty też ją polubisz.

- I ty, ojcze! Ty też ją polubisz.

- Jestem pewien, że… zakładając, iż posiada odpowiednie referencje i udowodni, że umie żyć na wsi, i jest dobrą nauczycielką.

Zmarszczywszy buzię, Emmeline przyjrzała się Samancie.

- Lepiej niech tak będzie - powiedziała wojowniczo.

Na ułamek sekundy pułkownik Gregory otworzył szeroko oczy i Samantha myślała, że wybuchnie śmiechem. Nic takiego się nie stało, a Samantha zastanawiała się, czy to była jej wyobraźnia. Delikatnie odsunął od siebie Emmeline i lekkim klepnięciem odesłał ją do Vivian.

- Panno Prendregast, pozwoli pani za mną.

Tak zrobiła. Wyszła z nim za drzwi i tak bardzo chciała się odezwać, że musiała ugryźć się w język, żeby nic nie powiedzieć. Ale oglądając się za siebie dostrzegła dzieci zerkające przez drzwi i mogła sobie wyobrazić, jak bardzo starają się usłyszeć, co się wydarzy.

Nie zamierzała tańczyć, jak jej zagrają.

Pułkownik zszedł po schodach i minął dwuskrzydłowe drzwi prowadzące w czerń. Weszli do olbrzymiego foyer, wysokiego na dwa piętra, przeszli wzdłuż korytarzy na drugim piętrze wyłożonych marmurem. Prostokątne pomieszczenie, zbudowane w formie galerii z wielkimi kolumnami, na których wspierały się korytarze powyżej, pomalowane było odcieniami bladoniebieskiego i złotego. Ponad ich głowami połyskiwał ogromny kryształowy kandelabr. Przez otwarte drzwi Samantha zaglądała do pokoi -zobaczyła bibliotekę, salon, salę balową. Pułkownik Gregory wprowadził ją do jednego z pokoi, puszczając ją przodem.

Podziękowała mu, zastanawiając się cynicznie, czy zawsze był taki uprzejmy dla służby, czy też wykorzystał sposobność, aby przyjrzeć się jej z tyłu. Jednak gdy zerknęła na niego, jego twarz pozostała niewzruszona. Najwyraźniej ten dziwny dreszcz wzdłuż kręgosłupa był tylko wytworem jej wyobraźni, a dyskomfort, który odczuwała, będąc z nim sam na sam, był jedynie reakcją przewrażliwionej starej panny.

Czy znalazła się w krainie zdesperowanych starych panien, tworzących wyimaginowane związki między planowaniem lekcji a wycieraniem rozlanego mleka?

Ogarnęło ją przygnębienie.

- Jakiś problem, panno Prendregast? - spytał.

- Nie, proszę pana, dlaczego?

- Westchnęła pani.

- Pewnie tak było. Podziwiałam pański dom.

W pewnym sensie była to prawda.

Spodziewała się, że jego gabinet będzie surowy, urządzony na wojskową modłę. Zamiast tego znalazła się w pokoju ozdobionym w stylu indyjskim. Ściany i draperie miały kolor burgunda i jadeitu. Na drewnianej podłodze leżał bogato zdobiony dywan w tym samym odcieniu. Duże, pluszowe krzesła zapraszały ją, by usiadła przy wielkim, rzeźbionym, mahoniowym biurku.

- Zeszłej nocy. Dlaczego nie powiedział mi pan, kim jest?

Stał przed nią - uosobienie wyniosłości.

- Czemu miałoby to służyć?

- Nie bałabym się tak, gdybym wiedziała.

- Chciałem, żeby się pani bała. Nie podoba mi się, gdy młode, obce kobiety błąkają się po okolicy.

- Czy często czuje się pan zagrożony przez obce, młode kobiety?

- To zależy, jak bardzo są obce. - Stanął za biurkiem. - Może pani usiądzie.

Została obrażona i to przez pracodawcę. Żachnąwszy się, usiadła na obitym krześle naprzeciw niego. On nadal stał.

- Muszę przyznać, że nie zachwyciło mnie pani zachowanie, gdy myślała pani, że jestem rabusiem. Nie ma pani doświadczenia w tej materii.

Nie mogła powstrzymać się od głośnego:

- Ha!

- Proszę o wybaczenie. Zapomniałem. Pochodzi pani z Londynu, rzeczywiście niebezpiecznego miasta. Być może ma pani doświadczenie z rabusiami.

Nie w byciu obrabowaną.

- Nie, proszę pana.

Zmierzył ją wzrokiem, jakby była dziwadłem.

- Skoro pani tak twierdzi. - Przyjrzał się jej ponownie. - Tym razem jest pani usprawiedliwiona, ale na przyszłość, jeśli padnie pani ofiarą rabusiów, proszę nie walczyć. A co ważniejsze w pani przypadku - proszę hamować swój tupet.

- Czy chce pan powiedzieć, że powinnam oddać swoją torbę każdemu, kto zechce ją wziąć?

- W przypadku kradzieży, tak.

- Nie. - Nie obchodziło jej, że to, co mówił było rozsądne, ani to, że to samo poradziłaby innej ofierze napaści. - Ciężko pracuję na to, co mam. Nie oddam tego bez walki.

- Pani rzeczy można zastąpić. A życia nie.

- Pana rzeczy można zastąpić. - A on nigdy nie został okradziony. Żaden szanujący się złodziej nie próbowałby szczęścia z kimś tak wielkim. - Na swoje rzeczy muszę zapracować.

- Ja również zapracowałem na swoje rzeczy, panno Prendregast. Chociaż moja rodzina mieszka tu od trzystu lat, to byłem młodszym synem. Ojciec kupił mi patent oficerski, ale utrzymywałem siebie i bliskich ze swojej pracy. Teraz oczywiście - machnął ręką wokół - to wszystko jest moje, ale opłakuję ojca i brata.

Nie mogła go winić za posiadanie bogactwa, którego nie była w stanie sobie wyobrazić. Przynajmniej rozumiał, że wiedzie uprzywilejowane życie, i traktował swoje obowiązki poważnie. W rzeczywistości - przyjrzała się jego surowej twarzy - trochę zbyt poważnie.

- Moje wyrazy współczucia.

- Moje córki to cała moja rodzina i są dla mnie wszystkim.

- Pańskie uczucia dowodzą pańskiej szlachetności. - Jednak na górze nie zauważyła specjalnych oznak czułości. - Czy złodzieje są dużym problemem w tej okolicy?

- Teren jest dziki. Bandyci grasują po drogach od czasów rzymskich.

Zirytowała ją ta odpowiedź.

- Więc nie powinien pan mnie tam zostawiać.

Wpatrywał się w nią, jakby mówiła w obcym języku i znowu jej nie odpowiedział.

- Zapewniam panią, że przepędzę ich stąd, ale prosiłbym, żeby do tego czasu pozostawała pani w posiadłości, chyba że będą pani towarzyszyć moi ludzie. - Zacisnął palce na oparciu krzesła. - Proszę o to dla pani dobra. Ale także dla dobra moich dzieci.

- Tak.

Nadal się w nią wpatrywał.

- Proszę pana - dodała. W co ona się wpakowała? Jeśli wydarzy się coś złego - a z doświadczenia wiedziała, że coś złego zawsze się wydarza - będzie uwięziona w posiadłości, nie mogąc uciec do Londynu. - Chyba mogę pana zapewnić, że nie będę błąkać się po okolicy bez asysty jednego z pańskich silnych ludzi.

Jego usta drgnęły jakby w rozbawieniu - a twarz nie była już tak sroga.

- Z powodu rzeczy, które mogą panią zjeść? A więc słyszał ją, gdy odjeżdżał.

- Czy uważa pan, że wielkie stworzenia z pazurami są zabawne, pułkowniku?

- Uważam, że są rzadko spotykane, panno Prendregast, ale jeśli pani wiara w niedźwiedzie i wilki zapewni bezpieczeństwo pani i moim dzieciom, to niech pani sobie wyobraża, co tylko pani chce. - Usiadł. - Czy mogę prosić o pani referencje?

Ależ był irytujący. Był żywym dowodem na to, że niektórzy przystojni mężczyźni mają wady, które sprawiają, że stają się oni nie do zniesienia. Co oczywiście było dobre. Takie wady trzymały dziewczynę na dystans.

- Mam list od lady Bucknell. - Sięgnąwszy do kieszeni w spódnicy, wyciągnęła zapieczętowane pismo. - Zrozumiałam, że poinformowała pana o moim doświadczeniu.

- Nie rozwodziła się zbytnio nad szczegółami.

Przybierając jak najbardziej niewinny wyraz twarzy, Samantha otworzyła szeroko oczy.

- Nie rozumiem dlaczego.

Złamawszy pieczęć, pułkownik Gregory zaczął czytać.

- Zapewne. - Gdy doczytał do końca, uniósł brwi.

Na Boga. Co to mogło oznaczać?

- Czy wszystko w porządku?

Złożył starannie list i włożył go do wewnętrznej kieszeni marynarki.

- W rzeczy samej, tak. Lady Bucknell nie szczędzi pani pochwał.

Samantha była zbyt dobrą aktorką, żeby pokazać ulgę, którą poczuła, jednak zastanawiała się… co takiego Adorna napisała.

- Przejdę do rzeczy. To będą pani obowiązki. Plan jest wywieszony w klasie. Każde dziecko musi mieć zajęcia o określonej porze i z określonego przedmiotu.

Musiała coś zrobić, bo inaczej mężczyzna jego pokroju mógłby wejść jej na głowę - tak, jak robił ze wszystkimi.

- Nalegam na zrobienie pewnych zmian, jeśli uznam to za stosowne.

- Gdy wykaże się pani kompetencjami, będzie pani mogła porozmawiać ze mną na temat zmian.

- Kto oceni, że się wykazałam?

Jego oczy nabrały twardego wyrazu.

- Ja, panno Prendregast. Może być pani tego pewna.

Skinęła głową. Przynajmniej interesowały go postępy dzieci, a z doświadczenia wiedziała, że taka troska nie zdarzała się często.

Ciągnął dalej:

- Dzieci chodzą spać punktualnie o dziewiątej wieczorem. Bez wyjątków. Każde z moich dzieci ma swoją nianię, więc po obiedzie będzie pani miała czas dla siebie. Tego czasu nie powinna pani spędzać na zabawie i flirtach.

Czy ten człowiek świadomie ją obrażał, czy też nie miał pojęcia o dobrych manierach? Nie miała ochoty zgadywać. Z drugiej strony pozwalał jej się odzywać, kiedy miała na to ochotę.

- Z kim? Z młodzieńcem z zajazdu Hawksmouth?

Pułkownik Gregory zawahał się, może chcąc ją skarcić za przerywanie mu. Jednak nie, rzeczywiście nie miał pojęcia o dobrych manierach, ponieważ odpowiedział:

- Rozmawiałem z właścicielem zajazdu w Houksmouth. Ten człowiek został zwolniony.

Zacisnęła palce na oparciu krzesła.

- Jak to?

- Miał obowiązek dowieźć panią tutaj. To, że zostawił panią, delikatną kobietę, pośrodku drogi w ciemności, jest przestępstwem.

- A więc pan jest również przestępcą?

- Panno Prendregast! - Uderzył kłykciami w biurko. - Nic pani nie groziło!

- Poza dziką zwierzyną.

Opuścił powieki, jakby nie chciał na nią patrzeć.

- Proszę mi dać znać, jeśli zostanie pani zaatakowana przez królika.

- Chciałabym zauważyć, że ten młody człowiek jest tak samo winny, jak pan. W Londynie, gdy ludzie tracą pracę, nieszczęście wiedzie ich na ulicę, do więzienia, a nazbyt często i do śmierci. Nie jestem przesadnie delikatna. - Pokazała pułkownikowi Gregory'emu silną dłoń. - Myślę, że upomnienie byłoby wystarczającą nauczką.

- Pani dobroduszność dobrze o pani świadczy, ale nie. Jest pani kobietą, nieznajomą i to, co pani powiedziała w swojej niewiedzy nie mogło zostać odebrane jako zniewaga przez kogokolwiek, poza w gorącej wodzie kąpanym młodzikiem.

- Ale…

- Proszę dać spokój, panno Prendregast. To nie było jego pierwsze uchybienie i wróci do domu, żeby mieszkać ze swoimi rodzicami na farmie. Jestem pewien, że po kilku miesiącach ciężkiej pracy zrozumie, że powinien przeprosić i powróci do zajazdu.

Samantha była zaskoczona ogromem głupoty pułkownika Gregory'ego. Z doświadczenia wiedziała, że mężczyźni, tacy jak młody człowiek z zajazdu, nie wyciągali wniosków. Czuli niechęć zarówno do lekcji, jak i do nauczyciela, i obwiniali wszystkich poza sobą. Ale może tu na wsi było inaczej.

Zaskrzypiało okno - jednak nie od podmuchu wiatru.

- Co to było? - Spojrzała przed siebie. Okno pułkownika Gregory'ego wychodziło na szeroką werandę, a za nią znajdował się park, który widziała ze swojej sypialni.

- Powiew wiatru. - Pułkownik Gregory nie zadał sobie trudu, żeby zerknąć przez ramię. - W Krainie Jezior często wieje. Proszę mocno wiązać czepek.

- Ale…

Przyglądał się jej z niechęcią.

- Tak?

- Nic, proszę pana. - Gałęzie drzew nie kołysały się, ale nie zamierzała się z nim kłócić. Nie z tego powodu. Były inne, ważniejsze.

- Rozmawialiśmy o pani wieczorach.

- Tak, proszę pana. - Byłaby głupia, gdyby narzekała na tak dużo wolnego czasu, jednak te cztery funty tygodniowo, pół dnia wolnego i tyle swobody wyglądały na próbę przekupstwa. A ponieważ poznała dzieci, miała podstawy tak uważać.

Uśmiechnęła się. Nie odrzuci propozycji pułkownika Gregory'ego, nie powie mu również, że uczyła gorsze diablęta i to z wyśmienitym skutkiem.

- Czego pan ode mnie oczekuje?

- Oczekuję, że będzie pani czytać, poszerzać swoje horyzonty, pisać listy, planować lekcje. - Pułkownik Gregory oparł się o tył krzesła, jego duże dłonie spoczęły na oparciach. - Będzie pani analizować te lekcje ze mną raz w tygodniu, w poniedziałkowe wieczory.

- Jak pan sobie życzy, proszę pana. - Wypowiadanie tych słów sprawiało jej przyjemność; jak dotychczas rozmowa była niemal zgodna.

Oczywiście pułkownik Gregory był nieznośny. Jednak, w opinii wielu ludzi, ona również taka była. Pułkownik albo tego nie zauważył, albo go to nie obchodziło - była tym zaskoczona. Z doświadczenia wiedziała, że te sztywne wojskowe typy lubiły, gdy okazywano im należny szacunek. Może był tak bardzo zdesperowany, żeby zatrzymać guwernantkę, iż gotów był znieść wszystko. Albo… Co Adorna napisała o niej w liście?

- Bardzo dobrze. Wyjaśniłem wszystko. - Podniósł kartkę z biurka i zaczął ją czytać. - Oczekuję pani tutaj punktualnie o siódmej wieczorem w przyszły poniedziałek.

To było rzeczowe. Ona również zamierzała być rzeczowa.

- Jeśli chodzi o materiał na sukienki dla dziewczynek…

Powoli odłożył kartkę papieru.

- Czego pani nie rozumie w słowie „nie”?

- To dziewczynki, nie żołnierze.

- To są praktyczne ubrania przewidziane do noszenia i niszczenia przez zdrowe dzieci.

- Zdrowe dziewczynki potrzebują ładnych sukienek na bale i zabawy - odparła.

- Moje dzieci nie chodzą na zabawy.

- Czy w okolicy nie odbywają się przyjęcia dla dzieci?

Rzucił jej groźne spojrzenie, a w jego niebieskich oczach malowało się zniecierpliwienie.

- Nie.

- Jeśli nie, to jak dzieci uczą się odpowiedniego zachowania? - Samantha potrząsnęła głową z dezaprobatą. - Pułkowniku Gregory, jest pan - musi pan być - jednym z ważniejszych właścicieli ziemskich w tej okolicy. Pana obowiązkiem jest dawanie przykładu innym rodzicom. Powinniśmy od razu zaplanować przyjęcie.

- Nie mam zamiaru - przerwał, wpatrując się w nią, jakby miał objawienie. Wolniej powiedział: - Nie mam zamiaru organizować przyjęcia dla dzieci.

- Więc może dostarczy mi pan materiał na sukienki dziewczynek i raz w tygodniu ja zorganizuję przyjęcie, tylko dla nich, i będę je uczyć zawiłości savoir-vivre'u.

- Można to rozważyć. - Potarł dłonią podbródek.

Samantha mogłaby przysiąc, że nie zwracał na nią uwagi. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, ale napierała dalej.

- Agnes ma tylko kilka lat do debiutu, a Vivian jest tuż przed tym wydarzeniem. Potrzebny jest inny kolor dla każdej dziewczynki. Chcemy, żeby czuły się jak odrębne osoby, każda ważna. Bez wzorków. A jeśli chodzi o materiał, to sądzę, że dżersej będzie odpowiedni, ponieważ, jak pan słusznie zauważył, to jeszcze dzieci i zapewne nie będą przywiązywały specjalnej wagi do ubrań. - Widziała, że nie zdołała go przekonać.

Wstał powoli.

- Panno Prendregast…

Był imponujący. Czuła się onieśmielona. Nie pokazała tego po sobie.

- Tak, pułkowniku Gregory?

- Kyla się przeziębiła. Proszę powiadomić jej opiekunkę i przenieść dziewczynkę cło osobnej sypialni.

Samantha zamrugała. Z pewnością nie oczekiwała czegoś takiego.

- Oczywiście, proszę pana. Ale jeśli wolno spytać, skąd pan wie?

- Pocierała nos. Mara wyrosła z butów. Zamówię nowe, ale nie dostarczą ich przynajmniej przez tydzień. W tym czasie proszę dać jej do przymierzenia stare buty Vivian. Może będą dobre. - Splótł ręce z tyłu. - Właściwie proszę sprawdzić buty wszystkich dziewczynek, czy nie potrzebują nowych.

- Tak, proszę pana. - Samantha usiłowała przypomnieć sobie, co takiego mogło go zaniepokoić w zachowaniu Mary. Mara… pocierała stopą o łydkę!

- I nie chce dbać o buty, jak ją prosiłem. Powiedziałem jej - powiedziałem wszystkim dziewczynkom - że mają od razu mnie poinformować, gdy buty staną się za małe, ale Mara ogranicza rozmowy ze mną do minimum.

Samantha nawet nie próbowała ukryć ironii.

- Ciekawe dlaczego?

Przeszedł wzdłuż biurka, podszedł do niej i stanął tak blisko, że jej spódnica oparła się o jego buty.

Miała ochotę się wycofać, ale nigdy się nie wycofywała. Serce biło jej coraz głośniej. A może zawsze tak biło?…

- Czy przyszły tydzień to wystarczająco dużo czasu na dostarczenie materiału?

Wymówił starannie każde słowo i przyglądał się jej tak uważnie, że wiedziała, iż dojrzał jej manipulację. I pozwolił na to, chociaż wolała nie zgadywać dlaczego.

- Zapewniłbym go szybciej - powiedział - ale tak niewiele z naszych guwernantek zostało dłużej niż kilka dni. Czasami tylko kilka godzin.

Prowokował ją i zareagowała.

- Pułkowniku Gregory, będę tutaj, żeby przygotować ubrania dziewczynek. Co więcej, będę tutaj za rok. Żadnemu dziecku nie udało się wyprowadzić mnie z równowagi i zapewniam pana, że nie uda się to również pana dzieciom. - A w myślach dodała: Ani tobie.



Rozdział 5



Panna Prendregast wyszła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Pułkownik William Gregory podszedł do okna, otworzył je i czekał, aż Duncan Monroe, oficer, którego poznał w Indiach - i wierny przyjaciel - wdrapie się do środka.

- Co masz? - spytał William.

- Zeszłej nocy złapałem kolejnego Rosjanina. - Duncan otrzepał proste, wełniane spodnie i poprawił czapkę.

- Coś ciekawego?

Duncan opróżnił na biurko małą, zawiązywaną saszetkę. Zmięty zwitek banknotów jednofuntowych. Fajka. Torebka z tytoniem. List…

William sięgnął po list i skrzywił się, widząc, że jest napisany po rosyjsku.

- Jutro wyślę to do Throckmortona i zobaczę, co uda mu się z tego wyczytać. - Nie widział niczego dziwnego w swojej znajomości z Duncanem. Pełnił funkcję stróża porządku w Krainie Jezior, a Duncan odgrywał rolę rozbójnika i ukrywali przed sobą nawzajem, że poszukują angielskich szpiegów, rosyjskich agentów, a czasami zwykłych złodziei. Grali przed sobą w tę grę, a jednocześnie pozyskiwali dużo informacji dla Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nie byli jednak w stanie odkryć, dlaczego Kraina Jezior stała się głównym terenem działań.

Do dzisiaj.

- Co ty sobie wyobrażasz! Zakradać się pod okno, gdy ktoś u mnie jest?

- Ktoś? To nie był ktoś. To była piękność. - Duncan zamrugał. - Pułkowniku, nie wiedziałem, że jesteś odurzony.

- Odurzony? Nie można odurzyć się kobietą. Można się odurzyć wyłącznie…

William dostrzegł uśmieszek Duncana i zamilkł.

Poczucie humoru Duncana było znane, o jego odwadze krążyły legendy, a Mary twierdziła, że jest przystojny, jednak William wiedział, jak zmazać ten głupawy uśmieszek z jego twarzy.

- Ta kobieta jest nową guwernantką moich dzieci.

Duncan pokiwał gwałtownie głową.

- Guwernantka twoich dzieci? - Zagwizdał. - Nie było takich guwernantek, gdy ja byłem dzieckiem.

- Posiada wyśmienite referencje z bardzo szacownej agencji. Ściślej mówiąc z szacownej Akademii Guwernantek. - Jednak William zgadzał się z Duncanem. Co, u licha, wyobrażała sobie lady Bucknell, przysyłając mu taką guwernantkę? A raczej - jego dzieciom.

Nalał whisky do dwóch szklanek i jedną podał Duncanowi.

Wysoki i giętki, Duncan wziął drinka i kiwnął się na piętach.

- Wszystkie moje guwernantki były stare i złośliwe.

- Z pewnością na to zasługiwałeś. Nasze w większości były młode i płoche. - William nigdy nie przypuszczał, że z tęsknotą będzie wspominał te głupiutkie dziewczęta. Ale żadna z nich nie mogła równać się z panną Prendregast. Panna Prendregast, która poruszała się jak amazonka, wyglądała jak egzotyczna kapłanka, a język miała jak… ach, ale nie wolno mu było myśleć o jej języku. Jej język sprawiał, że myślał o całowaniu i innych czynnościach, więc lepiej powiedzieć, że jest zuchwała, i na tym poprzestać.

Upił trochę whisky i pozwolił, aby ciepło rozlało się w przełyku.

- Te jej włosy… peruka, nie sądzisz?

- Peruka? Oszalałeś? To nie peruka.

- Są zbyt jasne. - Zeszłej nocy kosmyki opadały jej na twarz i w mroku jaśniały jak światło księżyca. - To musi być peruka.

- Obaj wiemy, że nie masz zielonego pojęcia o kobietach, a już na pewno nic nie wiesz o ich włosach. - Duncan usiadł na krześle, na którym wcześniej siedziała guwernantka. - Nie widziałem jej oczu. Jakiego są koloru?

- Brązowe. - William uniósł szklankę. - Mniej więcej. Bardzo dziwne.

- Zauważyłeś kolor jej oczu. - Duncan wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. Zamieszał whisky. - Nie mogę się doczekać, kiedy w nie zajrzę.

- Nie radzę ci jej uwodzić - ostrzegł William. - Chyba że jesteś gotowy zająć jej miejsce i uczyć moje dzieci.

- Nawet nie marzę o uwodzeniu twojej guwernantki. - Duncan położył dłoń na sercu. - Czy widziałeś, jak ona się porusza? Jak wspaniała, majestatyczna pantera - czysty wdzięk i elegancja.

- Jest za wysoka. - William był przyzwyczajony do drobnych kobiet, które musiały zadzierać głowę, żeby na niego spojrzeć, a gdy tańczył z nimi walca, opierały głowę na jego ramieniu.

- Czy wyobrażasz sobie, że te nogi oplatają twoją szyję?

Nazbyt łatwo. Czy Duncan nigdy nie znał umiaru?

- Jest za chuda.

- Jest za wysoka, jest za chuda. - Duncan zaczął przedrzeźniać Williama. - Jesteś zbyt wybredny, a poza tym jesteś biednym, zdesperowanym wdowcem, który potrzebuje żony, żeby zaopiekowała się jego dziećmi. Może ta panna… panna…

- Prendregast - podpowiedział William.

- Może panna Prendregast będzie odpowiednia.

- Nie.

- Nie? - Kosmyk ciemnych włosów opadł Duncanowi na czoło; spojrzał z dezaprobatą na przyjaciela. - Minęły trzy lata od śmierci Mary.

- Od kiedy Mary została zabita - poprawił go William.

Najdelikatniej jak umiał, Duncan powiedział:

- Tak, ale to nie była twoja wina.

Oczywiście, że była to wina Williama.

- Dbanie o bezpieczeństwo żony jest obowiązkiem męża.

- Byliśmy z misją dla pułku. Skąd mogłeś wiedzieć, że Mary zareaguje na wołanie o pomoc i wpadnie w rosyjską zasadzkę, przygotowaną dla nas?

Williama przytłaczało poczucie winy.

- Powinienem był odesłać ją do domu. Powinienem był je wszystkie odesłać do domu. Wiedzieliśmy, jak jest niebezpiecznie tak blisko gór.

Duncan wstał i położył dłoń na ramieniu Williama.

- Wiem, że kochałeś Mary, i że twoje serce jest złamane, ale…

William strząsnął jego dłoń, podszedł do okna i spojrzał na park. Tu był problem. Kochał Mary, ale… udowodniła coś, czego domyślał się od lat. Żadna kobieta nie była tak interesująca, jak obóz wojskowy. Żadna kobieta nie dawała tyle radości, co jazda konna po wrzosowiskach. Żadna kobieta nie mogłaby zawładnąć jego sercem, gdyż był zimnym mężczyzną, znającym gorącą namiętność, ale nie miłość.

Częściowo dlatego tak bardzo pragnął złapać bandytów odpowiedzialnych za śmierć Mary. Tak bardzo go kochała, a on nigdy nie mógł jej dać tyle miłości, na ile zasługiwała. Kierowały nim wyrzuty sumienia, ale nie mógł powiedzieć o tym Duncanowi ani żadnemu z tych romantyków, którzy wyobrażali sobie, że powoduje nim utracona miłość.

- Sprawiedliwości stanie się zadość.

- Doprowadzimy do tego. - Duncan rozparł się na krześle. - Ale powinieneś znaleźć kobietę. Mężczyzna ma swoje potrzeby.

- Ty wiesz coś o tym. - William stanął twarzą zwrócony do Duncana. Nie zazdrościł Duncanowi reputacji podrywacza, którą ten cieszył się w okolicy. - Ty zaspokajasz swoje wystarczająco często.

- Powiem ci, że dużo czasu trzeba, aby ukoić złamane serce. - Duncan niewątpliwie cieszył się powodzeniem u oficerskich córek w Indiach, do czasu, aż był na tyle głupi, aby zakochać się w córce lorda Barret-Derwina. Jego lordowska mość nie widział mc zabawnego w tym, ze szkocki nicpoń adoruje jego córkę i dziewczyna została niezwłocznie odesłana do Anglii. Duncan złożył rezygnację, ale gdy dotarł do Londynu, dowiedział się, że jego ukochana wyszła za mąż za hrabiego Colyera. Był oszalały z wściekłości - dobrodziejstwo dla Williama, który potrzebował towarzysza w swojej misji.

- Panna Prendregast przywiozła mi to. - William wyciągnął z kieszeni list lady Bucknelł i podał go Duncanowi. - Rzekome rekomendacje.

Duncan wziął list.

- Rzekome?

- Przeczytaj.

Duncan rzucił okiem na pierwszy akapit.

- Panna Prendregast ma bardzo dobre przygotowanie, jest inteligentna, pomysłowa… To wspaniale, Will, ale…

William zauważył, kiedy Duncan doszedł do stosownego fragmentu. Duncan zesztywniał. Nie odrywając oczu od listu, sięgnął po okulary, leżące na biurku, i założył je na nos.

- Przysłała ci to lady Bucknell? Lady Bucknell pracuje dla Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Dla Throckmortona? Lady Bucknell szpieguje na rzecz Anglii?

- Sądzę, że lady Bucknelł służy Throckmortonowi, kiedy tylko może. To chyba przesada nazywać ją szpiegiem.

Duncan szybko przeczytał list do końca.

- Throckmorton mówi… Kraina Jezior jest głównym terenem działań, ponieważ… - opuścił rękę z listem na kolana. - Lord i lady Featherstonebaugh? Ta nieszkodliwa para staruszków kieruje siatką szpiegów, która pokrywa Anglię i większość świata? Lord i lady Featherstonebaugh?

- Nie słyszałem, żeby Throckmorton kiedykolwiek się pomylił. Z pewnością nie pomyliłby się, gdyby chodziło o coś tak ważnego, jak to.

- Nie wątpię w prawdziwość jego informacji, ale… - Duncan potrząsnął głową. - Jak to możliwe?

William miał kilka chwil więcej, aby się nad tym zastanowić.

- Są mile widziani w każdym szlacheckim domu w Anglii. Nikt nie podejrzewa ich o nic bardziej zdrożnego niż plotkowanie. Nawet gdyby przyłapano ich z tajnymi dokumentami, puszczono by ich bez żadnych podejrzeń.

- Mam mętlik w głowie.

- To wszystko wyjaśnia. Ten ciągły strumień obcych w okolicy - cudzoziemcy, samotnie podróżujące kobiety…

- Tak, a posiadłość rodziny Featherstonebaugh rozciąga się aż do wybrzeża. Tam jest port. Mają zapewnioną drogę ucieczki. - Duncan ponownie przeczytał list. - Throckmorton naprowadza lorda i lady Featherstonebaugh do nas. Chce, żebyśmy wyciągnęli od nich jak najwięcej informacji, zanim ich aresztuje. Jak to zrobimy?

- Mam plan. - Był to jednak tylko doraźny plan, który wpadł mu do głowy w tej chwili. Stać go było zdecydowanie na więcej.

Duncan zatarł z radością dłonie.

- Będziemy ich torturować? Włamiemy się do ich posiadłości? Przejedziemy ich, jak żądne krwi psy, którymi są?

- Nie. - William skrzywił się. - Zamierzam wydać przyjęcie.

Zaskoczony Duncan powtórzył:

- Przyjęcie?

- Tak. Pomyśl, człowieku! To właśnie robią lord i lady Featherstonebaugh. Odwiedzają najlepsze domy w Anglii. Lord Featherstonebaugh próbuje całować debiutantki. Lady Featherstonebaugh plotkuje. I najwyraźniej przez cały czas podsłuchują. Kradną informacje, które mogą sprzedać Rosjanom. Zwabimy ich obietnicą pozyskania informacji, a potem ich złapiemy, gdy będą próbowali je przekazać.

- Przyjęcie. Doskonały pomysł. Jak sądzę. - Duncan westchnął. - Ale ty nie urządzasz przyjęć. Co cię do tego skłoniło?

- Guwernantka.

- Panna Prendregast?

- Mówi, że jestem potomkiem jednego z najznamienitszych rodów w okolicy i że zaniedbuję towarzyską edukację córek.

- Od lat to powtarzam. Dlaczego posłuchałeś jej, a nie mnie?

- Ponieważ robię to, żeby złapać lorda i lady Featherstonebaugh na szpiegostwie.

- Ach. Oczywiście. - Duncan uniósł szklankę w stronę Williama.

William wiedział, o czym myślał jego rozmówca. Duncan myślał, że William zrobi swój pierwszy krok, by ponownie wejść w towarzystwo, zainteresuje go jakaś kobieta o niezwykłych zaletach i ponownie się ożeni. Duncan miał taką nadzieję, ponieważ nie podobał mu się u Williama brak joie de vivre.

Duncan rozparł się na krześle.

- Ale jak… wybacz, mój przyjacielu, ale nie masz doświadczenia w planowaniu przyjęć, tak samo jak twoja służba, a Throckmorton spodziewa się, że lady i lord Featherstonebaugh przybędą tu do pierwszego sierpnia. Jak zdążysz przygotować się do tego czasu?

- Napiszę do hrabiny Marchant i poproszę ją o pomoc. - William czekał.

Duncan zamarł, a później na jego twarzy pojawił się grymas.

- Okropna lady Marchant. Czy naprawdę musimy?

William nigdy nie rozumiał niechęci Duncana, nie miał też do niej cierpliwości.

- Teresa była przyjaciółką Mary. Lord Marchant był moim przyjacielem. I Teresa wielokrotnie oferowała swoją pomoc, jeśli tylko będę czegoś potrzebował.

Niechęć Duncana nie odniosła skutku.

- Założę się, że tak. Na Boga, Williamie, każda, tylko nie ona! Czy nie wiesz, na co ona liczy?

- Nie. - Oczywiście, że wiedział. - Na co?

- Że zakochasz się w niej nieprzytomnie i dzięki temu złapie kolejnego bogatego i przystojnego męża, którego będą jej zazdrościć wszystkie panie w towarzystwie.

- Uważasz, że jestem przystojny?

- Uważam, że jesteś. - Duncan podniósł się i klepnął Williama w ramię. - Uważam, że jesteś osłem.

- Usiłuję wymyślić kolejny plan. Wszystko będzie lepsze niż…

Duncan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Niż ona? Tak właśnie sądzę.

- Zamierzałem wydać przyjęcie. - William oparł się o półkę nad kominkiem. - Myślę, że mogę ci powiedzieć. Pozwolę Teresie mnie usidlić.

Duncan wyglądał na zaskoczonego.

- Nie! Dlaczego?

- Potrzebuję żony. - William pogardzał mężczyznami, którzy opłakiwali utraconą miłość i roztrząsali utracone szanse. Jednak śmierć Mary odbiła się na jego dzieciach. Świadomość, że ją zawiódł, ciążyła mu. Starał się więc radzić sobie najlepiej, jak umiał - przy pomocy wojskowej dyscypliny i ściśle określonych reguł.

W ciągu ostatniego roku zauważył, że dyscyplina się rozluźnia, a reguły przestają być oczywiste. Przez większość czasu nie wiedział, co się dzieje w jego domu. Dziewczynki dorastały i nie miał pojęcia, co zrobić, jak z nimi postępować.

- Chociaż panna Prendregast wygląda obiecująco, to jak dotychczas guwernantki były wyłącznie utrapieniem.

Duncan łypnął z ukosa.

- Wygląda bardzo obiecująco.

- Jednak żadna guwernantka nie może zająć miejsca matki w życiu dziewczynek. Potrzebują stabilizacji, więc się ożenię. - Podszedł do biurka i wziął kartkę papieru. - Zrobiłem listę swoich wymagań.

- Listę twoich wymagań? - Duncan z całej siły próbował się nie roześmiać. - Jakie są te wymagania?

- Większość jest oczywista. Moja żona musi pochodzić z tej samej klasy, co ja. Musi mieć nieskazitelną reputację. Powinna posiadać talenty, które przydadzą się w mojej rodzinie - powinna organizować przyjęcia i pomóc moim córkom przygotować się do debiutu.

- Rozsądne.

- Powinna mieć również miłą powierzchowność i przyjemny głos.

- Oczywiście. Dla twojego dobra.

- Tak. - William wiedział, że Duncan zrozumie to wymaganie. - Teresa spełnia wymagania z listy.

- Poza tym nie musiałbyś zadawać sobie trudu, żeby ją uwodzić. Ona sama do ciebie przyjdzie.

- Właśnie.

- Niemądry romantyku. Jeśli będziesz mówił takie miłosne zaklęcia, żadna kobieta ci się nie oprze.

William nie wiedział, dlaczego ogarnął go niepokój. Podszedł do okna i wyjrzał na park.

- O to właśnie chodzi. Mężczyzna nie wybiera sobie żony, kierując się romantyzmem. Wybiera sobie żonę, kierując się jej pochodzeniem, odpowiednim charakterem, pozycją społeczną.

- Hrabina ma więcej niż miłą aparycję. Jest bardzo ładna. - Duncan nie mógł być bardziej znudzony.

- Tak, sądzę, że jest ładna, ale nie to jest ważne. - Williama nie obchodziło, że jest piekielnie atrakcyjna, ani że ma uroczą figurę. Najważniejsze jest to, iż to wzór wszelkich cnót.

- Może nie wiesz o hrabinie wszystkiego.

Wymamrotana przez Duncana uwaga zaskoczyła Williama.

- Jeśli wiesz coś, co powinienem wiedzieć…

- Nie! Ja tylko… - Duncan machnął ręką. - To nic takiego.

Postawa Duncana zaskoczyła Williama.

- Myślałem, że ucieszy cię fakt, że zastanawiam się nad ożenkiem.

Duncan uderzył dłonią w blat biurka.

- To nie małżeństwo, to układ! Czasami cieszę się, że nie jestem bogaty. Ożenię się z miłości, a reszta nie będzie ważna.

Williama często niepokoił brak zdrowego rozsądku Duncana.

- To nierozsądne podchodzić w ten sposób do tak ważnej kwestii.

- I dobrze. - Gwałtownie zmieniając temat, Duncan zapytał: - Będziesz mnie informował o swoich planach?

- Będziesz częścią każdego mojego posunięcia.

- Czy twoja guwernantka jest jedną z ludzi Throckmortona?

- Nie. Jest moją guwernantką.

- Czytała ten list?

- Był zapieczętowany.

- To żadna przeszkoda dla kogoś sprytnego.

Duncan czasami naprawdę irytował Williama.

- Nie czytała listu. Lady Bucknell ręczyła za nią.

- Dobrze! Jestem ostrożny. Ty jesteś ostrożny. - Duncan napił się. - Jak zamierzasz spać w nocy, wiedząc, że obok śpi kobieta, która tak wygląda?

Duncan czasami zasługiwał na porządnego kopniaka. William starał się nie okazać irytacji, ponieważ gdyby zdradził się przed Duncanem swoim zainteresowaniem panną Prendregast, ten męczyłby go niemiłosiernie.

- Widziałem już ładniejsze guwernantki.

Najwyraźniej panna Prendregast nie była nim zainteresowana, a to wydawało się dziwne. Ale dobrze. To dobrze, że nie zależało jej na nim.

Panna Prendregast gwarantowała, że będzie tutaj przez rok, i uwierzył jej. Jednak zastanawiał się - czy uda mu się przetrwać zamieszanie spowodowane jej obecnością w tym domu? Było w niej coś… prowokującego, jakby miała jakiś sekret. Jakby umiała poradzić sobie w każdej sytuacji. Surowa w obejściu. Czyżby miała do czynienia z najgorszym typem mężczyzn i nie spodziewała się po nich zbyt wiele?

A pod tym wszystkim urocze zaskoczenie, jakby uświadamiała sobie, że on ją pociąga, ale nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Och, tak. Gdy rozmawiali, miał ochotę wstać, onieśmielić ją swoim wzrostem. Zamiast tego musiał siedzieć, aby ukryć banalną, oczywistą, prymitywną reakcję na widok pięknej kobiety.

Duncan obserwował Williama, jakby ten pokazał wszystkie swoje myśli, zamiast je ukryć.

- Twoje poprzednie guwernantki były skończonymi idiotkami. Słuchałem przez okno. Słyszałem, jak ta dawała ci nieźle popalić. Myślę, że trudno będzie się jej oprzeć.

- Nie lubię kobiet, które nie znają swojego miejsca.

Duncan ponownie wyszczerzył zęby, jednak tym razem z podszytym ironią zrozumieniem.

- Powtarzaj to sobie. Cały czas to sobie powtarzaj.



Rozdział 6



Posiadłość Blythe, dom Throckmortona,

Suffolk, Anglia

Tego samego dnia



- Dobry Boże, młody człowieku, ty z pewnością wiesz, jak pokazać starej kobiecie ognisty taniec. - Valda, hrabina Featherstonebaugh, oparła się o marmurową kolumnę w wielkiej sali balowej Throckmortonów i zaczęła się ochładzać wachlarzem z pawich piór. - Założę się, że masz powodzenie wśród pań.

Komiczny lord Heath uśmiechnął się głupkowato i podał hrabinie jej laskę.

- Dziękuję, pani, myślę, że na swój sposób umiem je zabawić. Czy nie chciałaby pani czegoś się napić? Po takim męczącym tańcu dama w pani wieku musi czuć się wykończona.

Złożyła wachlarz i poklepała go nim po ramieniu.

- Ach, ty uwodzicielu! Byłoby cudownie, gdybyś poświęcił jeszcze minutkę ze swojego cennego czasu i przyniósł mi lemoniadę.

- Tak, pani. Z przyjemnością. - Ukłonił się i odszedł - wysoki, ciemny, prawie przystojny. Gdyby nie te okropne pryszcze, które szpeciły jego twarz…

Valda poczekała, aż zniknął jej z oczu, a potem odeszła, uśmiechając się i kiwając głową, gdy przechodziła obok kolejnych osób, jak wilczyca pośród stada owiec. Jedna z owieczek miała pióra w wysoko upiętych włosach i wymuszony uśmiech. Inna ubrana była w balową suknię ze złotego jedwabiu, który nadawał jej twarzy żółtawy odcień. Mężczyźni mieli na sobie ciemne marynarki, gładkie spodnie, błyszczące czarne buty i śnieżnobiałe koszule.

W purpurowym, atłasowym turbanie z diamentową klamrą i purpurowej, atłasowej sukni z narzutką z różowego jedwabiu, zapinaną do wysokości talii, Valda wyglądała lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych.

Dostrzegła swoje odbicie w jednym z wielu luster otaczających salę balową. No, może wyglądałaby lepiej, gdyby nie była taka stara. W swojej twarzy i figurze widziała ślady dawnej urody, która urzekła lorda. Wysoka, urocza, elegancka - nadal taka była.

Jednak i stara. Taka stara. Nienawidziła starzenia się. Walczyła z tym, ale przegrywała, i dla kobiety z jej urodzeniem i inteligencją było to nie do zniesienia. Całe życie spędziła na pokonywaniu trudności, które zgotował jej los. Była dobrze urodzona i biedna. Wyszła za mąż za bogatego arystokratę. Jej mąż stracił pieniądze i została zesłana do zapuszczonej posiadłości rodzinnej w Krainie Jezior… ach, wyrwanie się z posiadłości Maitland było jej wielkim sukcesem. Odkryła sposób na zarobienie pieniędzy, o których innym się nie śniło, a przy tym udało się jej przechytrzyć psy, które strzegły tych szykownie ubranych, nudnych owiec, które tańczyły, śmiały się i flirtowały, nic nie podejrzewając, podczas gdy wilczyca wkradła się niepostrzeżenie w ich szeregi.

Valda lubiła być sprytniejsza od wszystkich. Ale nienawidziła wątrobianych plam na swoich policzkach, bólu w krzyżu, laski, którą musiała się podpierać. A najbardziej nienawidziła tego, że młody, pryszczaty mężczyzna łaskawie z nią zatańczył. Trzydzieści lat temu mężczyźni błagali ją o ten zaszczyt. Teraz spełniali wobec niej swój obowiązek - a w tańcu bolało ją biodro.

Featherstonebaugh, stary głupiec, nadal mógł tańczyć gawota. Zatrzymała się za wysokim wazonem, pełnym pięknych kwiatów, i obserwowała Ruperta, wirującego w tańcu z młodą panną Kaye. Był żwawy jak zawsze, uganiając się za dziewczętami, które nawet w połowie nie były tak ładne, jak Valda kiedyś. Gdyby mógł, porzuciłby ją, ale trzymała sakiewkę z pieniędzmi w swoich powykręcanych artretyzmem palcach. A ostatnio… ostatnio zauważyła, że denerwował się przy niej. Może po tylu latach zaczął sobie uświadamiać, że ożenił się z wilczycą, która może zwrócić się przeciwko niemu i przegryźć mu gardło.

Nawet jej się podobało, że czuł przed nią respekt, ale to nie wystarczało - tym bardziej szkoda. Bo gdyby przestał być czujny w stosunku do niej, ludzie mogliby zacząć się zastanawiać, czy naprawdę ją znają. Zaczęliby baczniej jej się przyglądać, a to nie byłoby dobre. W końcu znała wszystkich z angielskiej socjety, a im się wydawało, że znają ją.

Nie, gdyby zaczęto ją podejrzewać, oznaczałoby to kłopoty. W jej pracy kłopoty oznaczały jeszcze większe kłopoty, a potem zazwyczaj śmierć od kuli między oczy. Wystarczająco często wyobrażała sobie takie rozwiązanie. Musi zacząć być milsza dla Ruperta i przestać rozmyślać o zabiciu go. Wdowy nie są zapraszane na przyjęcia. Od wdów oczekuje się żałoby, a jeśli nie mogłaby chodzić na przyjęcia, nie mogłaby pozyskiwać informacji od tych wystrojonych owiec.

- Lady Featherstonebaugh.

Drgnęła na dźwięk głosu młodego Throckmortona. Nie słyszała, jak nadchodził. Słuch trochę jej się pogorszył - ryzyko zawodowe.

Stanął przed nią i ukłonił się. Niektóre kobiety uważały go za przystojnego. Valda tego nie dostrzegała. Był zbyt wysoki, zbyt barczysty, zbyt poważny, a jego przeszywające spojrzenie mogło zburzyć spokój kobiety, jeśli nie zachowała ostrożności.

- Garrick, młodzieńcze, miło cię widzieć. Masz jakieś informacje, gdzie powinnam zainwestować swoje oszczędności? - Czy mogę usiąść przy twoim biurku, wysłać cię po drinka i przegrzebać twoje szuflady?

- Nie dzisiaj. - Wyciągnął dłoń, a ta córka ogrodnika, z którą w przypływie głupoty się ożenił, zrobiła krok naprzód i podała mu dłoń. - Celeste i ja chcielibyśmy pani podziękować, że raczyła pani uświetnić nasze pierwsze przyjęcie swoją obecnością.

Valda posłała im fałszywy uśmiech.

- Moi kochani, za nic nie przegapilibyśmy waszej małej uroczystości. - Ze skrywaną złośliwością dodała: - No cóż, w zasadzie to Rupert i ja was połączyliśmy!

Ta dziewczyna, ta zdzira, Celeste, nie miała nawet tyle wstydu, żeby się zarumienić na wspomnienie tej żenującej sceny w cieplarni. Rozszerzyła tylko migdałowe oczy i powiedziała:

- Ja też tak sądzę. - Chwyciwszy ramię Valdy, uścisnęła je przyjacielsko.

Valda miała ochotę wyrwać się i odpłacić za zniewagę. Jednak nie pasowało to do roli przyjaciółki rodziny, a jeśli któraś rodzina posiadała informacje o zasięgu międzynarodowym, to właśnie rodzina Throckmortonów. Szpiegostwo stało się dla nich rodzinną tradycją i miała nadzieję, że tego wieczoru uda się jej znowu coś wyciągnąć od młodego Throckmortona.

Ponownie się przed nią ukłonił.

- Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, to zostawię Celeste pod pani opieką. Właśnie przybył posłaniec z bardzo ważną informacją dla… eee… dla moich interesów i muszę z nim natychmiast porozmawiać.

Valda miała ochotę pozbyć się Celesty jak pchły. Zamiast tego pokiwała strofująco palcem.

- Co się dzieje, kochany chłopcze? Jeśli jest to okazja do zainwestowania, powinieneś powiedzieć o tym swoim drogim przyjaciołom, lordowi i lady Featherstonebaughom.

- To niezupełnie jest okazja do zainwestowania. - Poprawił kołnierzyk. - Bardzo ucierpieliśmy z powodu zlekceważenia… eee… szczurów, i powiedziano mi, kim są największe szczury. Proszę mi wybaczyć.

Valda obserwowała, jak szedł do swojego gabinetu. Szczury? Czy to był szyfr? Czy mówił o nich? O niej? Na pewno nie. Nie była małym, owłosionym, obrzydliwym gryzoniem. Była wilczycą - wilczycą, która musi się dowiedzieć, i to natychmiast, co się dzieje w tym biurze.

Odwróciła się do Celeste, która niezbyt mądrze się uśmiechała.

- Wiem, że zamiast opiekować się starą kobietą, wolałabyś teraz tańczyć.

Celeste zamrugała.

- Och, lady Featherstonebaugh, z wielką przyjemnością poznałam tak wiekowego i honorowego gościa.

Ta mała dziwka położyła nacisk na słowo „wiekowy”. Valdę świerzbiły ręce. Miała ochotę zdzielić Celestę w twarz. W rewanżu za jej bezczelność, podchwyciła wzrok męża. Uniosła wyżej podbródek. Ruszył w ich stronę wśród tańczących par.

- Jesteś dla mnie zbyt miła, moja droga. - Położyła rękę Celeste na ramieniu Ruperta. - Nasza urocza gospodyni nie ma partnera do tańca.

Rupert nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Usiłował dotrzeć do młodej pani Throckmorton od czasu, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył, gdy wróciła z Paryża i uwodziła wszystkich mężczyzn, którzy okazali jej zainteresowanie. Teraz uniósł brwi, ukłonił się i poprowadził ją na parkiet. Valda pozostała przez chwilę na miejscu, żeby się upewnić, iż na dobre pochłonął ich taniec, a potem ruszyła w stronę gabinetu Throckmortona.

Z przedpokoju dobiegł ją głos. Głos Throckmortona, w którym pobrzmiewało niedowierzanie.

- To absurd. Nie wierzę w to. Kto rzucił to oskarżenie?

Valda wytężyła słuch. Drugi głos był niski i beznamiętny.

- Zapewniam cię, nie jest na tyle sprytny, żeby mógł mnie tak długo zwodzić - oznajmił Throckmorton.

Valda głęboko nabrała powietrza. Niski głos ponownie odpowiedział. Valda przysunęła się bliżej.

- Jak bardzo jest to prawdopodobne? Ona jest stara. - W głosie Throckmortona pobrzmiewało szyderstwo. - Co więcej, są szanowanymi przyjaciółmi rodziny Throckmortonów!

Valda usłyszała już dość. Mówili o Rupercic i… o niej.

Odeszła od drzwi w stronę sali balowej. Gdy tam dotarła, omiotła salę wzrokiem. Rupert, stary głupiec, stał sam na uboczu, krzyżując dłonie, jakby odczuwał ból.

Najwyraźniej młodej Celeste nie spodobało się jego obmacywanie.

Valda spojrzała na niego, ich oczy spotkały się, wtedy uniosła lekko podbródek. Obserwowała, jak niezgrabnie zbliżał się do niej kościsty stary mężczyzna, który nie cieszył się powszechnym szacunkiem i którego chciała porzucić. Jednak jak zawsze uwiesił się na niej, ciągnąc ze sobą na dno.

Za dużo wiedział. Był zbyt strachliwy. Musiał z nią wrócić do Krainy Jezior i posiadłości Maitland. Tam, gdzie ukryła złoto i biżuterię.

Gdy już tam będą, przygotuje plan ucieczki i oboje znikną z Anglii.

Potarła bolące biodro. Gdyby była młodsza, mogłaby rozkoszować się przygodą.



Rozdział 7



- Te dzieci to potwory.

- Tak, panienko.

- Traktuję je z szacunkiem i w zamian oczekuję odrobiny szacunku dla siebie.

- Tak, panienko.

- A mimo to nadal się dąsają, odmawiają współpracy i udają, że nie rozumieją lekcji, chociaż wiem, że doskonale wszystko rozumieją.

- Mogło być gorzej, panienko.

Samantha uniosła głowę i spojrzała na Clarindę.

- Jak to „mogło być gorzej”?

- Pannie Ives, dwie guwernantki wcześniej, napełniły torbę śmieciami, podpaliły i podłożyły pod jej biurko, a kiedy guwernantka próbowała to ugasić...

Samantha uniosła dłoń, nakazując Clarindzie zamilknąć. Siedziała w swojej sypialni, która stała się jej kryjówką, jedząc obiad, podczas gdy dzieci jadły obiad w klasie, w towarzystwie niańki. Wstydziła się własnego tchórzostwa, ale po czterech dniach była wykończona i po raz pierwszy w swojej karierze nie wiedziała, jak postępować w obliczu tak otwartej wrogości.

- Jak takie psikusy uchodzą im na sucho? Czy wszyscy w domu znoszą ich wybryki?

- W rzeczy samej, panienko. Ojciec poświęca im więcej uwagi, gdy nie mają guwernantki, dlatego są niegrzeczne. Oczywiście nie ja panience o tym powiedziałam. Więc my… czasami im pomagamy. Zwłaszcza niańki. Mają teraz trochę władzy, która uderzyła im do głowy. Tego również nie powiedziałam. - Clarinda włożyła widelec w dłoń Samanthy. - Proszę jeść, panienko, będzie panienka potrzebować dużo siły.

Po obiedzie Samantha weszła schodami do klasy na trzecim piętrze, rozmyślając o tym, co powiedziała jej Clarinda. Nic dziwnego, że nie udało się jej zdobyć sympatii dziewczynek. Ich bunt wspierały niańki, a właściwie cała służba, więc jeśli Samantha chciała odnieść sukces, musiała podjąć zdecydowane kroki.

Musiała wyciągnąć dziewczynki z domu. Z dala od jakiegokolwiek wsparcia.

Przez zamknięte drzwi słyszała ożywioną rozmowę dziewczynek, ale umilkły, jak tylko weszła do sali.

Może gdy ona zastanawiała się, jak rozwiązać trudną sytuację, w której się znalazła, dziewczynki uświadomiły sobie, jak bardzo były niemiłe, i postanowiły się zmienić.

Uśmiechnęła się do nich. Odwzajemniły uśmiech.

- Mam nadzieję, że obiad wam smakował - powiedziała.

Jednogłośnie odpowiedziały:

- Tak, panno Prendregast.

- Teraz będziemy się uczyć matematyki. - Naprawdę były radosne. Samantha poczuła się nieswojo i ogarnęły ją złe przeczucia. - Wyjmijcie książki. - Wysunęła szuflady swojego biurka.

Kłębowisko zielonych węży rozpełzało się we wszystkich kierunkach, ale głównie w jej stronę. Nigdy w życiu nie widziała węża. Nie brakowało jej tego doświadczenia. Jednak wiedziała, jak wyglądały. Krzyknęła, przerażona wizją drgających języków, gładkiej skóry i pozbawionych powiek czarnych oczu.

Dzieci zawyły z uciechy. Węże opadały na podłogę, pełzły po jej biurku, przesuwały się po krześle. Wrzasnęła:

- Do diabła!

Dzieci! O Boże, węże pokąsają dzieci! Zbierając odwagę, podbiegła do Kyli i Emmeline, złapała je w pół i wyniosła na korytarz. Czując łomotanie serca, postawiła je na podłodze i pobiegła po kolejne dziewczynki.

Przestały się śmiać.

- Chodźcie! - Zamachała histerycznie rękoma. - Zanim was ukąszą.

Agnes wstała i przemądrzałym tonem powiedziała:

- To tylko zaskrońce. Nie rozpoznaje pani zaskrońca?

Jedno z obrzydliwych stworzeń przepełzało pomiędzy Samanthą i dziećmi. Przeskakując ponad wężem, złapała Henriettę za ramię i nakazała:

- Chodźmy!

- To tylko zaskrońce - powtórzyła Agnes.

- Już mi się nie podoba. - Henrietta wyszła z Samanthą na korytarz.

Dwie młodsze dziewczynki stały bez ruchu z szeroko otwartymi oczyma. Pozostałe wybiegły z pokoju i dołączyły do nich.

- To są zaskrońce. - Ale Agnes zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko i jej przekora zmieniła się we wrogość.

Samantha zaprowadziła dziewczynki do ich sypialni, gdzie czekały pokojówki. Gdy przestąpiła próg pokoju, radosne rozmowy ucichły, a ich pełne poczucia winy twarze były dowodem, że Clarinda nie kłamała. Te pokojówki podpuszczały dziewczynki. Tak cicho, że musiały wytężyć słuch, by ją usłyszeć, rozkazała:

- Przygotujcie dzieci do spaceru. Niedługo po nie przyjdę. A wy - spojrzała na każdą z sześciu pokojówek - usuńcie węże z klasy, zanim wrócimy.

Im ciszej mówiła, tym bardziej była wściekła. Chyba uświadomiły sobie ogrom jej gniewu, bo bez słowa sprzeciwu zaczęły wykonywać polecenie.

Samanthą poszła do swojej sypialni. Spojrzała przez okno. Słońce wreszcie przedarło się przez chmury. Na jej twarzy pojawił się diabelski uśmieszek. Przebrała się w zieloną suknię z serży i buty do spaceru, a potem wróciła po dzieci. Siedziały na podłodze w swojej sypialni i szeptały między sobą. Samanthą udawała, że tego nie zauważyła. Klasnęła w dłonie, żeby zwrócić na siebie ich uwagę.

- Chodźmy, dziewczynki. Idziemy na spacer.

Sześć twarzyczek odwróciło się w jej stronę.

- Dlaczego? - spytała Agnes.

- Żebyście mogły mi powiedzieć, co wiecie. Zanudzałam was rzeczami, które od dawna znacie. Czas to zmienić.

- Teraz powinnyśmy się uczyć - odezwała się Mara.

- Poznamy się lepiej. - Samantha wyjrzała przez okno. - Świeci słońce, ale jeśli wolicie zostać w domu…

Emmeline podniosła się i podbiegła do Samanthy. Za nią ruszyła Kyla. Reszta wstawała wolniej i przyglądała się podejrzliwie Samancie. Agnes i Vivian wymieniły spojrzenia. Henrietta i Mara pokiwały głowami ze zrozumieniem. Miały czas, żeby się przegrupować. Obmyślić na nowo plan obrony. Nie mogła się doczekać, żeby się przekonać, co tym razem wymyśliły, bo na pewno coś uknuły.

Zadrżała. Byle nie były to znowu węże.

W domu Gregory'ego wiele rzeczy ulegnie zmianie. Odwracając się do drzwi, powiedziała:

- To pierwszy słoneczny dzień od mojego przyjazdu, a ja nie miałam okazji zobaczyć, jak wygląda wieś. Możecie mi pokazać wasze ulubione miejsca?

Agnes klasnęła w dłonie.

- Pokażmy jej Żabi Mostek!

- Tak! - krzyknęły pozostałe dziewczynki. Nawet Emmeline i Kyla śmiały się i podskakiwały.

- To brzmi wspaniale - powiedziała Samantha. To brzmi rybio. Albo strasznie. Żabi Mostek.

Z pewnością nad przepaścią. A one mają nadzieję, że ona spadnie i się zabije. Zobaczyła błyszczące oczy Emmeline i Kyli. Zaczną huśtać linę i wystraszą ją.

- Mam czepek i rękawiczki. - Pokazała im. - Zabierzcie swoje.

Pobiegły po rzeczy. Ich czepki były równie brzydkie jak rękawiczki, a ich rękawiczki były… no cóż, przynajmniej połowy brakowało.

- Widzę, że jesteście typowymi dziewczynkami.

Agnes odwróciła głowę.

- Co ma pani na myśli?

- Gubicie rękawiczki. Lubicie bawić się na powietrzu. Przypominacie mi dzieci, którymi wcześniej się zajmowałam.

- Pani nie przypomina nam naszych poprzednich guwernantek. One były mądre - rzuciła Agnes.

- Nie mogły być zbyt mądre, bo inaczej wciąż by tu były, a ja byłabym w Londynie. Vivian, gdzie są twoje stare buty? - Zanim ubrała Marę w buty Vivian, dziewczynki były gotowe do wyjścia i Samantha przytrzymując drzwi, powiedziała: - No, pośpieszcie się!

Dzieci ustawiły się w szeregu jak mali żołnierze, na przedzie Kyla, a potem według wzrostu, aż do Agnes. Pomaszerowały, wymachując ramionami i tupiąc obcasami. Równie zaskoczona, co rozbawiona, Samantha podążyła za nimi po schodach, przez olbrzymi hol, do tylnego wyjścia - wyjście było wystarczająco duże, by dać Samancie przedsmak oczekującego ją przepychu.

Odźwierny otworzył dwuskrzydłowe drzwi. Dzieci wyszły na szeroki taras, który ciągnął się przez całą długość domu. Samantha poszła za dziećmi i po raz pierwszy zobaczyła cudowny widok, który się roztaczał przed domem. Syciła oczy pięknem krajobrazu, chłonąc go wszystkimi zmysłami. Oszołomiona podeszła do szerokiej kamiennej poręczy i chwyciła ją mocno.

Wiedziała, że przy domu rozciąga się ogród. Nawet widziała jego fragment, kiedy tu przyjechała. Jednak z tarasu wszystko wydawało się takie… wielkie. Słoneczne połacie przystrzyżonego trawnika schodziły do migocącego, błękitnego jeziora. W gładkiej tafli wody odbijały się górskie wierzchołki i szmaragdowe łąki. Gdzieniegdzie, w zacienionych miejscach, widać było czapy śniegu, które nie topniały nawet w lecie, a w niższych partiach rosły wiązy, jesiony i leszczyny, stojąc dumnie jak żołnierze, oczekujący na bitwę. Ptaki - olbrzymie ptaki - leniwie zataczały kręgi na błękitnym niebie.

Oszołomiona Samantha zakryła usta dłonią.

Emmeline chwyciła ją za drugą rękę.

- Panno Prendregast, dlaczego pani tak śmiesznie wygląda?

- Ja… tylko… nigdy nie widziałam niczego podobnego. To jest takie… dzikie. I… przerażające.

Agnes zrobiła krok naprzód.

- Powiem ojcu, że pani tak powiedziała. On kocha góry ponad wszystko.

Samantha oderwała wzrok od krajobrazu, żeby spojrzeć Agnes w oczy.

- Twój ojciec już wie, co sądzę o głuszy. Powiedziałam mu.

- Nie… powiedziała… pani - Agnes otworzyła szeroko oczy w niedowierzaniu. - Nikt nie mówi tacie rzeczy, których on nie chce usłyszeć.

- Ja mówię. - Samantha rozejrzała się po tarasie, wyłożonym polerowanym granitem, z porozstawianymi pod markizami stolikami i krzesłami. - Taras wygląda całkiem przyjemnie. Może tu zostaniemy?

- Nie! Nie! - Henrietta zaczęła podskakiwać. - Chcemy panią zabrać do…

Vivian zakryła dłonią buzię Henrietty.

- Do mostu linowego. Chcemy panią zabrać do mostu linowego.

Samantha przyjrzała się każdej dziewczynce z osobna.

- Do mostu linowego?

Przytaknęły jednomyślnie.

- A więc koniecznie musimy zobaczyć ten most. - Samantha wskazała na Agnes. - Prowadź, Macduffie.

Ruszyły kamienistą ścieżką, która wiła się wzdłuż jeziora, a potem weszły między drzewa. Początkowo dęby były częścią parku, z miękkimi trawnikami i poustawianymi gdzieniegdzie ławkami dla zmęczonych spacerowiczów. Jednak wkrótce dzieci weszły w dziką część posiadłości, wspinając się na skały, idąc zarośniętymi ścieżkami, ukrytymi wśród łąk pełnych dzikich kwiatów.

Samantha zwolniła.

- Czy nadal znajdujemy się na terenie posiadłości waszego ojca?

Agnes odwróciła się do niej.

- A co?

- Ponieważ wasz ojciec życzył sobie, żebyśmy nie wychodziły poza posiadłość.

- Dlaczego nie powiedziała pani ojcu, że pani nie chce? - spytała słodko Agnes.

- Ponieważ chcę. Chcę być bezpieczna i tego samego chcę dla was. - Wytrzymała spojrzenie Agnes, dopóki dziewczynka nie odwróciła wzroku.

Teren stawał się coraz bardziej górzysty. Omijały kałuże i szły przez zarośla. Gdy szlak był stromy Agnes musiała pomagać Kyli, a Vivian pomagała Emmeline. Agnes spojrzała na Samanthę.

- Czy może pani iść tak daleko, panno Prendregast?

- Chociaż mam już swoje lata, to zadziwiająco dobrze sobie radzę.

Agnes wyczuła oschłość w głosie Samanthy i rzuciła jej najpierw zaskoczone, a potem ostre spojrzenie. Nieświadoma niczego Mara podała jej dłoń.

- Pomogę pani, panno Prendregast.

Samantha przyjęła dłoń dziewczynki i poczuła przyjemne ciepło małych paluszków w swojej dłoni.

- To niedaleko - zapewniła ją Mara.

Most linowy był dokładnie taki, jak mówiły. Most z grubych sznurów, związanych wokół listewek, tworzących wąską kładkę. Nie było tu żadnych drzew, tylko rzadkie kępy traw otaczające rów, nad którym wznosił się most. Rów był wypełniony czarnym, gęstym, mulistym błotem. Końce mostu przywiązane były do słupów wbitych w ziemię.

Most oczywiście nie miał żadnych poręczy.

Agnes zaczęła prowokować Samanthę.

- Założę się, że boi się pani przejść przez most.

Samantha musiała rozegrać to bardzo ostrożnie.

Pozostałe dziewczynki były jeszcze naiwnymi dziećmi. Agnes jednak starała się zachowywać prawie jak dorosła i zbyt długo dowodziła tym buntem. Samantha pochyliła się, złapała linę i mocno ją pociągnęła. Most podniósł się i zakołysał. Spojrzała w dół. Cofnęła się i potrząsnęła głową.

- Boję się.

Agnes była zaskoczona.

- Pani się… boi? Żadna z pozostałych guwernantek się nie bała.

- Nigdy wcześniej nie opuszczałam Londynu. Nigdy nie przechodziłam po takim moście. To zbyt trudne.

Vivian skrzywiła się.

- Nie. Nie jest trudne. To łatwe!

Samantha postawiła jedną nogę na moście. Dzieci wyglądały na zachwycone. Samantha cofnęła nogę.

- To zbyt trudne. - Machnęła dłonią. - To miejsce jest straszne. Chcę wrócić do domu.

Henrietta pierwsza złapała przynętę. Wbiegła na most i zaczęła huśtać się na nim w górę i w dół.

- Proszę spojrzeć. To zabawne!

- Bądź ostrożna! - Samantha nadała swojemu głosowi odpowiednio zatroskany ton.

- Ona nie spadnie - zapewniła ją Agnes. - Wróci i wtedy będzie pani mogła przejść.

- Jestem za ciężka. Most może się zarwać - powiedziała Samantha.

- Proszę spojrzeć! - Vivian weszła na most, objęła Henriettę i obie zaczęły podskakiwać.

Mara potrząsnęła dłonią Samanthy.

- No dalej, nie pozwolimy pani spaść.

- Idź pierwsza, kochanie - Samantha lekko popchnęła ją naprzód.

Linowy most zaczął wyginać się na wszystkie strony pod ciężarem trójki dzieci.

- Czy to nie jest zabawa? - spytała Agnes.

Samantha potrząsnęła głową.

- Mam lęk wysokości.

- Nawet Emmeline nie boi się wysokości - odparła Agnes.

Emmeline pobiegła na most i zaczęła na nim skakać, piszcząc i chichocząc.

- Nie pozwól iść jej tam samej! - krzyknęła Samantha. Najwyraźniej brzmiała bardzo przekonująco, bo Agnes posłusznie podbiegła i chwyciła Emmeline za ramię.

Samantha złapała Kylę, zanim ta dołączyła do sióstr.

- Zostań tutaj, kochanie. - Uklęknąwszy, złapała koniec liny w obie dłonie. Usłyszała pisk - to Agnes uświadomiła sobie, że została oszukana. Podnosząc wzrok, Samantha uśmiechnęła się do dziewczynek z satysfakcją i rozwiązała linę.

Z rozpostartymi ramionami wpadły w gęste, czarne błoto - z głośnym plaśnięciem, które zadowoliło żądzę zemsty Samanthy. Agnes upadła na twarz. Vivian udało się spaść na nogi, ale potem straciła równowagę, przewróciła się na plecy i zaczęła płakać. Samantha uważnie obserwowała Emmeline - dziewczynka klapnęła na pupę, ale szybko się podniosła, do tego ze śmiechem. Henrietta siedziała z szeroko otwartymi oczami. Mara zsunęła czepek i opadła na plecy z wyrazem radości na twarzy. Po chwili jedna po drugiej wstawały, ślizgały się, łapały nawzajem za sukienki i znowu upadały.

Kyla zaczęła przebierać nogami, wrzasnęła i wskazała na siostry.

- Chcę!

- Chcesz? - Samantha się roześmiała. Uwielbiała małe dzieci. Niczego nie udawały.

Wiedziały, że błoto oznacza zabawę, i nie obchodziło ich, że później trzeba się wykąpać i wyczyścić ubranie. A Kyla pragnęła uczestniczyć w zabawie.

Biorąc ją na ręce, Samantha posadziła ją na krawędzi stoku i pozwoliła ześliznąć się w dół.

Kyla krzyknęła z radości, gdy wpadła na Emmeline i obie runęły w błoto.

Jeszcze przez chwilę Samantha pozwoliła dziewczynkom taplać się w błocie. W końcu położyła dłonie na biodrach i po raz pierwszy odezwała się rzeczowym głosem nauczycielki.

- Młode damy!

Dziewczynki ucichły. Rozpoznały ten ton.

- Jestem mądrzejsza, większa i sprytniejsza od każdej z was, i jeśli nadal będziecie ze mną walczyć, to przegracie. Może teraz mi uwierzycie i zaczniecie traktować mnie z szacunkiem, którego oczekuję. Albo - spojrzała na Agnes, która z wściekłością wycierała z twarzy błoto - nie zaczniecie. Możecie być pewne, nadal będziecie przegrywać. Nie jestem jedną z waszych poprzednich guwernantek, słabych i przestraszonych. Żadna z was nie jest tak twarda i przebiegła, jak ja.

Mara parsknęła i odwróciła się do Vivian, która niepewnie trzymała się na nogach.

- Wiedziałam, że będzie z nią zabawnie.

- Obiecałam waszemu ojcu, że będę tu przynajmniej przez rok. Zamierzam dotrzymać tej obietnicy.

Samantha spojrzała na dziewczynki.

- Czy są jakieś pytania?

- Tak. - Agnes z trudem się podniosła i przesunęła do krawędzi. Jej sukienka i fartuch były ciężkie od błota i Samantha mogła tylko wyobrazić sobie gniew malujący się na jej zabłoconej twarzy. Wyciągając rękę, spytała: - Czy pomoże mi pani wyjść?

- Z przyjemnością. - Samantha podała jej rękę, ale zanim Agnes zdążyła ją chwycić i pociągnąć w dół, Samantha cofnęła dłoń. Agnes z impetem upadła na plecy.

Samantha pochyliła się nad rowem i bardzo powoli powiedziała:

- Posłuchaj mnie, Agnes. Jestem sprytniejsza niż ty. Poddaj się. - I nie czekając na odpowiedź, dodała: - Dobrze. Daję wam dziesięć minut na zabawę w błocie, potem wszystkie wychodzicie i wracamy do domu.

Vivian znowu zaczęła płakać.

- Tata będzie krzyczał.

- Zajmę się waszym ojcem. - Samantha usadowiła się na szerokim kamieniu i wyciągnęła z kieszonki zegarek. - Powiem wam, kiedy trzeba będzie wychodzić.

Mara popchnęła Vivian. Vivian przestała płakać, złapała Marę za głowę i wepchnęła ją w błoto.

- Vivian, proszę, nie utop siostry! - zawołała Samantha. Widząc, że Agnes usiłuje wydostać się z błota, dodała: - Mogłabyś spróbować dobrze się bawić, Agnes. Beze mnie nigdzie stąd nie pójdziesz.

Agnes zawahała się. Samantha niemal widziała burzę myśli, która przetoczyła się przez głowę dziewczynki. Podjąwszy decyzję, Agnes złapała się kępy trawy i wyszła z błota, a potem usiadła na kamieniu tyłem do sióstr, ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami.

Zadowolona, że dziewczynka zamierzała zostać z nimi do końca, Samantha zwróciła uwagę na dziewczynki taplające się w błocie. Błoto latało w powietrzu, dzieci turlały się w czarnej mazi, a Samantha obserwowała wszystko z rozbawieniem.

To miejsce ładnie pachniało świeżością i miętą. Zerwała listek z małej rośliny, zwinęła go w palcach i podniosła do nosa. To było to. To ten zapach. Jak mięta. Może zapach pochodził z tej rośliny. I może roślina przyciągała zapachem nieświadomych niczego gości. Upuściła listek i wytarła dłoń o sukienkę. Powinna była zabrać z miasta książkę, która ostrzegałaby przed niebezpieczeństwami czyhającymi w górach - jak węże w jej biurku czy trujące rośliny.

Zsunęła czepek i wystawiła twarz do słońca. Nie powinna, wiedziała o tym; taka zuchwałość była zabójcza dla wrażliwej cery, ale słońce nigdy tak jasno nie świeciło w Londynie. W Londynie pył węglowy był zawsze w powietrzu, a ona nigdy nie widziała tak niebieskiego nieba. Gdyby tylko... no cóż, gdybanie nie miało większego sensu. Była na wygnaniu ze swojego ukochanego Londynu i obiecała pułkownikowi Gregory'emu, że zostanie w Silvermere przez rok.

To była bezpieczna obietnica. Lady Bucknell nie pozwoliłaby jej wrócić, dopóki nie udowodniłaby, że może mieszkać z rodziną bez mieszania się w ich sprawy przez przynajmniej dwanaście miesięcy. A wtedy damy z towarzystwa z pewnością zapomniałyby o wszystkich złośliwych oskarżeniach pana Wordlawa i miałaby inną pozycję. Tymczasem jednak miała rok czasu przed sobą… rok, który spędzi na obcowaniu z panną Agnes i jej siostrami. Rok pod surowymi rządami pułkownika Gregory'ego.

Zerknęła na zegarek i zawołała:

- Minęło dziesięć minut!

Dziewczynki były uwalane błotem. Wgramoliły się na górę, pomagając sobie nawzajem i zupełnie nie przypominając tej ponurej grupki, którą zastała rano. Samantha musiała przyznać, że już odniosła sukces.

Zerknęła na skuloną Agnes. Z wyjątkiem Agnes oczywiście. Ta dziewczynka była wyzwaniem. Pułkownik Gregory był wyzwaniem. Jednak czym było życie bez wyzwań?



Rozdział 8



- Nie możemy tak jeść. - Henrietta rozłożyła ubłoconą spódnicę.

- Jak się wyczyścicie, możecie zjeść - obiecała Samantha. - Chodźmy, dziarskim krokiem wkrótce będziemy na miejscu!

Agnes szła za rozszczebiotaną gromadką w znacznej odległości, a kiedy Vivian spróbowała wciągnąć ją do grupy, Agnes zbyła siostrę.

Samantha zamierzała coś z nią zrobić i to szybko. Tak samo, jak zamierzała coś zrobić z pułkownikiem Gregorym i jego naleganiem, żeby dzieci trzymały się ściśle określonych reguł bez względu na wiek i temperament. Ale Samantha nie mogła wepchnąć pułkownika Gregory'ego w błoto.

- Dziewczynki, dlaczego robicie te okropne rzeczy? - Samantha chyba znała odpowiedź, ale i tak spytała.

Henrietta zachichotała.

- Jakie okropne rzeczy? Jak wrzucanie naszej guwernantki w błoto?

- Albo wsuwanie jej pająków do kieszeni? - spytała Mara.

- Albo wkładanie węży do jej biurka? - dodała piskliwie Emmeline.

Samantha spojrzała na nie uważnie. Warga Emmeline drżała.

Vivian wmieszała się w rozmowę:

- Wszyscy mówią, że tata ma złamane serce po stracie swojej ukochanej żony… ale to nieprawda. Nigdy nie było go w domu, bo dowodził swoim doskonałym pułkiem. - Jej niechęć narastała. - My straciłyśmy matkę, to nam jej brakuje, on jest zapatrzony w siebie i wściekły, bo musi teraz zostawać z nami w domu, zamiast walczyć wraz ze swoimi żołnierzami.

- A każdej nocy, kiedy leżymy już w łóżkach, wymyka się na swoim koniu - powiedziała Kyla.

- Czy on myśli, że tego nie widzimy? - spytała Agnes.

Samantha nie była zaskoczona tą uwagą, ale była zaskoczona tym wybuchem. Coś trzeba było zrobić, i to wkrótce, ale co? Musiała mieć pewność, że przyjdzie jej do głowy najlepsze rozwiązanie.

- Panno Prendregast! - Emmeline wskazała w stronę jeziora. - Proszę spojrzeć!

Och, nie. Najlepsze rozwiązanie musiało się pojawić natychmiast, gdyż stało tam dwóch służących z bukłakami pełnymi wody, a obok nich pułkownik Gregory z gniewnym wyrazem twarzy, uderzający szpicrutą o but.

- A więc w taki sposób Agnes nabiera swoich nieznośnych nawyków - wymamrotała Samantha i poprawiła czepek. Potrzebowała natchnienia, żeby wybrnąć z sytuacji, która ją czekała. Nie miała żadnego pomysłu.

Gdy się zbliżały, zobaczyła, że pułkownik Gregory obserwuje swoje zabłocone od stóp do głów dzieci. Jego oczy przybrały zimny wyraz. Brwi uniosły się. Powiedział coś do jednego z służących, który położył na ziemię bukłak i pobiegł w stronę domu.

Dzieci schowały się za Samantha w bezpiecznej odległości.

Ponieważ nie przyszło jej do głowy żadne rozwiązanie, Samantha miała nadzieję, że pewność siebie wystarczy. Gdy zbliżyły się do pułkownika, uśmiechnęła się promiennie.

- Pułkowniku! Cóż za miłe spotkanie! Miałam zamiar odnaleźć pana zaraz po powrocie. - W zasadzie nie było to kłamstwo, gdyż definicja słowa „zaraz” była różna dla różnych osób. - Dzieci miały mały wypadek i… eee… wpadły do rowu.

- Tak… widzę.

Kolejne uderzenie szpicruty o cholewę buta.

- Ale nikomu nic się nie stało.

Uderzenie. Groźne spojrzenie. Uderzenie.

- Wygląda na to, że całe są ubłocone.

- Doprawdy? - Samantha nie odrywała wzroku od jego twarzy. - Nie zauważyłam.

- Ich ubrania są zniszczone.

Samantha dostrzegła, że jego oczy rozbłysły gniewem.

- Trochę mydła… trochę zimnej wody…

Wyminął ją, żeby przyjrzeć się dziewczynkom, które usiłowały odważnie na niego spojrzeć, ale żadnej się nie udało.

- Tamtego ranka, gdy panna Prendregast tu przybyła, powiedziałem jej, czego od niej oczekuję. Oczekuję, że będzie trzymała się planu. - Uderzył szpicrutą o cholewę i ostrym tonem powiedział: - Tego samego oczekuję od was. A co powinnyście teraz robić zgodnie z planem?

Emmeline przecisnęła się do przodu.

- Ojcze, poznawałyśmy się z panną Prendregast. Zignorował ją.

- Co powinnyście teraz robić zgodnie z planem? -Spojrzał na dziewczynki. Opuściły głowy i żadna się nie odezwała. - Agnes?

- Agnes, nie! - Vivian przestrzegła ją szeptem.

Samantha odwróciła się, by spojrzeć na dziewczynki. Pokusa, spowodowana niechęcią i uczciwością, żeby przejąć kontrolę nad sytuacją była niemal nieodparta, ale Agnes spojrzała na siostry. Wpatrywały się w nią z groźbą i prośbą w oczach i najwyraźniej Agnes uświadomiła sobie zagrożenie, bo wymamrotała tylko:

- Powinnyśmy być w klasie.

- Właśnie. - Dwa uderzenia szpicrutą. - A dlaczego tam nie jesteście?

Mara zebrała się na odwagę, żeby powiedzieć:

- Panna Prendregast chciała się dowiedzieć, co już umiemy, żeby nie musiała tego powtarzać.

Emmeline podbiegła do niego, rozpryskując dookoła błoto, i zatrzymała się tylko dlatego, że powstrzymał ją gestem.

- Proszę, ojcze, nie każ jej wyjeżdżać.

Podszedł do dzieci.

- Nie podoba mi się to. Mam plan i oczekuję, że będziecie się go trzymać.

Agnes otworzyła usta. Odwrócił się do niej.

- Tak, Agnes? Czy chcesz coś powiedzieć?

- Panna Prendregast nie lubi gór.

Agnes nigdy nie przestanie popełniać błędów. Głosem tak chłodnym, jak górski strumień, Samantha powiedziała:

- Lubię góry tak samo jak dzieci, które skarżą swoim tatusiom.

- Panna Prendregast poinformowała mnie o swojej niechęci do dzikich stworzeń i miejsc, ale sądzę, że wynika to z jej niewiedzy - powiedział pułkownik.

Samantha nabrała powietrza, żeby odpowiedzieć, ale zaraz je wypuściła. O niektóre rzeczy nie warto walczyć.

- Sprawimy, że zmieni zdanie. - Jeszcze raz przyjrzał się dzieciom. - Wasze ubrania są zniszczone.

Spojrzały po sobie. Mara wymamrotała:

- Trochę mydła… trochę zimnej wody…

Pułkownik Gregory odwrócił się szybko i Samantha się przestraszyła, że zdążył zauważyć jej uśmieszek.

- Może trochę mydła i zimnej wody wystarczy. - Wskazał na nadchodzącą służbę, lokajów i pokojówki, wszystkich z wiadrami w obu rękach. Lokaj i gospodyni stali na werandzie, patrząc na nich z niedowierzaniem.

- Mam dla was dobrą wiadomość. Zamówiłem materiał na nowe sukienki.

- Och, ojcze! - Dziewczynki zaczęły klaskać w dłonie i podskakiwać.

- Materiał przyjechał dzisiaj. - Uśmiechnął się, a Samantha jeszcze nie widziała u niego tak czarującego uśmiechu. - Wiecie dlaczego zamówiłem materiał?

- Nie, ojcze, dlaczego? - spytały chórem dziewczynki.

- Panna Prendregast przekonała mnie, że potrzebujecie nowych sukienek.

Ubłocone buzie dzieci pojaśniały z radości. Błyszczały im oczy. Wszystkie zaczęły piszczeć jednocześnie.

Samantha uświadomiła sobie, co się działo. Uniosła rękę, żeby je powstrzymać.

- Nie, nie, nie!

Rzuciły się na nią. Cofnęła się, ale nic nie mogło ich powstrzymać. Otoczyły ją i zaczęły obejmować ubłoconymi ramionami, ocierać umorusane twarze o suknię, głaskać brudnymi rękoma jej ręce. W ich piskliwych glosach słychać było szczerą wdzięczność.

- Dziękujemy, panno Prendregast, dziękujemy!

Przytulała je, głaskała po ubłoconych głowach i zerkała na pułkownika Gregory'ego. Na jego ustach pojawił się uśmiech - uśmiech, który zniknął tak szybko, że mógł jej się wydawać iluzją. Ale nie był nią. Zrobił to specjalnie! Specjalnie! Powiedziała więc:

- Nie mnie dziękujcie. To wasz ojciec zamówił materiał.

Znowu rozległy się dziewczęce piski. Córki rzuciły się na ojca i po chwili obejmowały go ubłoconymi ramionami.

Samantha cofnęła się z uśmiechem, splatając ręce na piersi.

- Cóż za wzruszający przejaw miłości córek.

Usłyszał ją. Ich spojrzenia spotkały się. W jego oczach dostrzegła smutek i determinację i po raz pierwszy w życiu rozpoznała bratnią duszę - człowieka, który ukrywał swoje prawdziwe oblicze za fasadą surowości. Człowieka, który walczył z własną naturą.

Była taka sama. Ugrzeczniona. Rozsądna. Podczas gdy najbardziej na świecie pragnęła biegać, tańczyć, śpiewać. Cieszyć się życiem we wszystkich jego odcieniach.

Nie. Z pewnością się myliła. On nie był taki, jak ona.

Patrzyli na siebie przez jedną długą chwilę, aż Samantha poczuła ogarniające ją ciepło i poruszenie. Pośpiesznie odwróciła wzrok. Poruszenie?! Nic nie było w stanie jej poruszyć. Nigdy. Ona była tą, która pozostawała opanowana w każdej sytuacji, wycofywała się i obserwowała; była tą inteligentną. Nie podobało się jej, że zabrakło jej tchu w piersiach, i z pewnością nie podobało się jej to wrażenie bliskości.

- Dobrze już, dobrze! - Opędził się od dzieci, które pozostawiły ślady błota na jego ciemnoniebieskich spodniach i czarnych butach. Miał błoto na kremowej kamizelce i ciemnoniebieskiej marynarce.

Samancie podobał się ten widok bardziej, niż powinien.

- Dzieci, stańcie w jeziorze, żeby służba mogła oblać was wodą z wiader - powiedział pułkownik Gregory.

- Jest zimno - zajęczała Vivian.

Pochylił się nad nią.

- To kara za to, że nie udało się wam wepchnąć waszej guwernantki w błoto.

Samancie zaparło dech w piersiach. Nic dziwnego, że czekał ze służbą i wiadrami wody. Wiedział, co planują dzieci. Pozwolił im na to - ale dlaczego? Zdradził się, ale nie wyglądał na przejętego tym faktem. Ton jego głosu był zdecydowany.

- Gdy człowiek ma sześć córek, musi być przygotowany na każdą ewentualność.

- Z pewnością. - Odchrząknęła. - Gdy ktoś jest guwernantką, również musi być przygotowany na każdą ewentualność. Dlatego uważam, że już czas, aby niańki zostały zastąpione.

- Czyżby? - Uniósł znacząco brew. - Czy to właśnie pani sugeruje?

- Tak.

- Załatwione.

Samantha miała ochotę roześmiać się radośnie. W czasie tego długiego, ciężkiego dnia zdobyła szacunek pułkownika Gregory'ego.

Jego córki jęknęły. Odwrócił się do nich.

- Jeśli chcecie przeciwko temu zaprotestować, musicie wykazać, dlaczego to nie jest dobry pomysł.

Dziewczynki wymieniły się spojrzeniami, a potem potrząsnęły głowami. Za bardzo nabroiły, żeby wdawać się w tę sprzeczkę.

- Gdy zmyjecie błoto, pójdziecie na górę. Przyślę gospodynię, żeby doglądała waszej kąpieli. Nie spóźnijcie się na kolację, bo muszę coś wam ogłosić. - Wskazał dłonią na zabłoconą suknię Samanthy. - Panno Prendregast, chyba pani również powinna wejść do jeziora.

Spojrzała wymownie na jego ubrudzone spodnie i marynarkę.

- Wejdę, jeśli pan wejdzie.

- Jest pani bardzo zuchwałą młodą damą. - Zaoferował jej swoje ramię, jakby prowokacyjnie.

Przyjęła je jak wyzwanie.

- Jest pan bardzo spostrzegawczym człowiekiem.

Ramię w ramię poszli w stronę domu, dając początek plotkom, których nie da się uciszyć.



Rozdział 9



W eleganckiej jadalni, u szczytu długiego stołu, pułkownik Gregory pokroił pieczeń w wąskie plastry. Siedzące po obu stronach stołu dzieci przyglądały się temu łapczywie.

Naprzeciwko pułkownika zasiadła Samantha, ponownie w różowej, ozdobionej koronkami sukience, i próbowała sprawiać wrażenie, że taka sytuacja to dla niej nie pierwszyzna. W rzeczywistości był to trzeci raz, kiedy uczestniczyła w rodzinnym posiłku; jej poprzedni chlebodawcy woleli raczej jadać sami, niż w towarzystwie guwernantki, a już na pewno nie jadali w towarzystwie dzieci. Tak więc zadziwiona, jak ktoś, kto nigdy nie uczestniczył w rodzinnym posiłku, obserwowała każdy wyraz twarzy, każdy niuans, próbując zrozumieć istotę rodziny.

Dzisiejsze przygody wyostrzyły dzieciom apetyt i Samantha w pełni rozumiała ich głód. Zapach jedzenia przyprawił ją o ślinotok.

Gdy ostry nóż zanurzał się w chrupiące, brązowe mięso, pułkownik Gregory oznajmił:

- Panna Prendregast zwróciła mi uwagę, że zaniedbuję swoje obowiązki, więc zdecydowałem się urządzić przyjęcie.

Słowa pułkownika wywołały wstrząs. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę, a buzie dziewczynek otworzyły się ze zdziwienia. A Samantha pomyślała: Nic dziwnego, że zgodził się kupić materiał na nowe sukienki. Potem spojrzała na niego, na jego szczękę, tak mocno zarysowaną, jakby za chwilę miała się rozpaść. Na jego umięśnioną, żołnierską sylwetkę. Na jego zimne, zimne oczy. Ani na chwilę nie uwierzyła, że ten mężczyzna działał pod wpływem jej rady. Dlaczego więc urządzał przyjęcie?

Widząc jej wzrok, uniósł brwi, udając niewinne zdziwienie. Odpowiedziała takim samym wyrazem twarzy i nie wiedziała, które z nich pierwsze odwróci wzrok. Ale w tej chwili dziewczynki odzyskały zdolność mówienia.

- Kiedy, ojcze? Kogo zaprosisz? Czy będą na nim inne dzieci?

Mitten, lokaj, rozkazał służbie wnieść półmiski z ziemniakami posypanymi pietruszką, parujący groszek, brukselkę, aromatyczny pudding i złociste bochny chleba. Służący krążyli wzdłuż stołu, a Samantha pomagała Kyli i Henriecie, siedzącym przy niej po obu stronach stołu, napełnić ich talerze.

Pułkownik Gregory ułożył mięso na półmisku, odpowiadając na pytania zwięźle i po kolei.

- Zaproszenia zostaną rozesłane niezwłocznie na pierwszego września. Zaproszę wszystkich z okolicy i ilu się da znajomych z zagranicy i z czasów służby w wojsku. Zostaną tutaj przez trzy dni. Goście - jak ryba - po trzech dniach zaczynają cuchnąć.

Mitten wziął półmisek z mięsem i usłużył starszym dziewczynkom. Kyla zmarszczyła czoło.

- Czy nie mogliby się wykąpać?

Samantha rzuciła spojrzenie w stronę Gregory'ego i napotkała jego rozbawiony wzrok. Poczuła ciepło; zignorowała je i poklepała Kylę po dłoni.

- To takie powiedzenie, kochanie. Mogą kąpać się tak często, jak zechcą. Tak naprawdę to nie cuchną.

- Dorośli zawsze mówią takie dziwne rzeczy - Vivian głośno szepnęła do Kyli.

Mitten przyniósł półmisek Samancie, potem odstawił go pospiesznie, żeby złapać widelec Henrietty, zanim ten spadł na podłogę. Samantłia się obsłużyła, potem pomogła Henriecie.

Otworzywszy szeroko oczy z przerażenia, Agnes powiedziała:

- Pierwszy września jest już za dwa tygodnie. Jak zdążymy wszystko przygotować?

Pułkownik Gregory pokroił Emmeline mięso na jej talerzu.

- Trzy dni temu wysłałem list do hrabiny Marchant z prośbą o pomoc.

Z gardeł dziewczynek wydobył się wrogi pomruk. Spojrzał na nie przenikliwie. Dzieci natychmiast zajęły się jedzeniem. Odprawił służbę, poczekał aż wyjdą, a potem powiedział:

- Lady Marchant jest doświadczoną organizatorką przyjęć i wszyscy z radością przyjmiemy jej pomoc.

Samantha nie wiedziała, co się dzieje, ale rozumiała, że należało załagodzić sytuację.

- Jestem pewna, że to prawda. Jestem również przekonana, że jej pomoc będzie nieoceniona.

Agnes zamrugała, jakby samo napomknięcie o lady Marchant nastrajało ją do płaczu. Samantha wzięła do ust odrobinę groszku, pogryzła i połknęła.

- Kiedy możemy się spodziewać lady Marchant?

- Przy odrobinie szczęścia, jeśli nie ma żadnych innych zobowiązań, powinna tu być w ciągu tygodnia - odparł pułkownik.

Nie mogąc się powstrzymać, Henrietta westchnęła ciężko. Samantha przysunęła talerz bliżej niej.

- Pokroję ci mięso.

- Och - Mara zakryła usta w przerażeniu. - Czy zdążymy z nowymi sukniami przed przyjęciem?

- Zatrudniłem szwaczki - powiedział Gregory. - Wasze lekcje zostaną czasowo zawieszone.

Dzieci rozpromieniły się.

- Czasowo - podkreślił. - Będziecie zajęte przygotowaniami do występu.

Agnes nawet nie próbowała ukryć wrogości.

- Po co mamy występować?

Pułkownik Gregory spojrzał na nią ostro.

- Dla naszych gości, żeby pokazać, czego się nauczyłyście.

- Tak właśnie robią młode damy - odezwała się Samantłia.

Mara pobladła.

- Ale… ja nic nie umiem.

- Masz ładny głos - odparł pułkownik Gregory. - Więc będziesz śpiewać.

- Nie mogę śpiewać przed… ludźmi - zapłakała Mara.

- Śpiewasz jak twoja matka - odpowiedział.

Mara zarumieniła się z radości. Ku zaskoczeniu Samanthy, pułkownik Gregory od czasu do czasu mówił odpowiednie rzeczy w odpowiednim czasie.

- Czy pani Gregory miała piękny głos?

- Bardzo piękny - powiedział pułkownik Gregory. - Wszystkie dziewczynki ładnie śpiewają, ale Mara posiada wyjątkową czystość i barwę głosu.

- Spróbuję - wymamrotała Mara.

- Zaśpiewasz, i to pięknie - odparł pułkownik Gregory.

Mówił tak zdecydowanym tonem, że Mara przytaknęła i spojrzała tak, jakby w to uwierzyła. Spytał:

- No dobrze, a co z resztą? Agnes, ćwiczyłaś grę na pianinie?

Agnes odsunęła krzesło z takim impetem, że zakołysało się niebezpiecznie. Rozpłakała się i wybiegła z pokoju.

Pozostałe dzieci rozglądały się wokół, próbując zrozumieć, co się stało. Samantha zaczęła się podnosić, ale pułkownik Gregory ją powstrzymał.

- Proszę siedzieć, panno Prendregast i dokończyć posiłek. Jest pani ostatnią osobą, którą chciałaby teraz widzieć.

Samantha opadła na krzesło. Podejrzewała, że miał rację, ale jednocześnie nie chciała zostawiać płaczącej dziewczynki samej.

- Gospodyni da jej szklankę gorącego mleka i grzankę, a potem położy ją do łóżka.

Pułkownik Gregory polał kawałek mięsa sosem. Wargi Henrietty również drżały.

- Ale Agnes nigdy wcześniej tak się nie zachowywała.

- Nie. Ale nigdy wcześniej nie miała takiej guwernantki, jak panna Prendregast, która nauczyłaby ją najważniejszej lekcji. - Omiótł dzieci spojrzeniem, które mówiło, że wiedział o ich szwindlach.

Vivian i Mara zarumieniły się. Emmeline i Kyla zaczęły wiercić się na krzesłach. Buntownicza do końca Henrietta skrzyżowała ramiona na piersi.

- Nie martwcie się. Każdy żołnierz musi nauczyć się z godnością przyjmować porażkę, a gdy Agnes tego się nauczy, wszystko będzie w porządku.

Gdy pułkownik mówił, Emmeline sięgnęła po mleko i rozlała je. Pomógł jej zetrzeć plamę, a gdy wszyscy ochłonęli, oznajmił:

- Wystarczy już spraw osobistych. Dzieci, znacie zasady. Podczas kolacji rozmawiamy o rzeczach, które dotyczą nas wszystkich, a dziś wieczorem tematem jest przyroda w naszej okolicy.

Samantha przestała jeść ziemniaki i spojrzała w jego stronę. Czy próbował ją pouczać?

- Ale, ojcze, mnie to nie interesuje - zaoponowała Vivian. - Chciałabym poznać najmodniejsze fasony sukien.

- Więc powinnaś siedzieć cicho, ponieważ wszyscy tutaj bardzo interesują się przyrodą w naszej okolicy - powiedział.

Wszystkie dzieci przecząco poruszyły głowami.

- Wszyscy, którzy nie są zainteresowani tym tematem, mogą wstać od stołu. - Jego zimne, niebieskie oczy nabrały lodowatego wyrazu. - Kucharz zrobił na deser truskawkowe biszkopty.

Głowy kiwnęły na znak aprobaty i podczas pozostałej części posiłku, mimo iż Henrietta również rozlała mleko, a Emmeline upuściła pudding na perski dywan, Samantha dowiedziała się o sarnach, borsukach i wiewiórkach. Nie powiedziała, że temat jej nie interesuje, chociaż ożywiała się tylko wtedy, gdy rozprawiali o stworzeniach, które mogły ją zjeść. Jej również smakowały biszkopty. Gdy zniknęły ze stołu, a dzieci spytały, czy mogą wstać, pułkownik Gregory pozwolił im, na to. Dygnęły. Gdy wyszły, powiedział:

- Proszę zostać, panno Prendregast. Proszę nalać sobie kieliszeczek ratafii lub porto, jak pani woli, i powiedzieć mi, jak sprawy się mają w rzeczywistości.

Nie było to zaproszenie. Nie podejrzewała, żeby wiedział, jak wystosować zaproszenie. Był to jednak grzeczny rozkaz, który już wcześniej wyrażał, a Samantha tak bardzo miała ochotę zostać, że był to wystarczający powód, żeby wyjść.

- Powinnam przygotować lekcje na jutro.

- Może mogłaby je pani nauczyć czegoś o wężach.

Usiadła.

- Czy pan wie o wszystkim, co zbroją pańskie dzieci?

Nie uśmiechnął się, ale w tych błękitnych oczach pojawiło się leniwe ciepło, pod którego wpływem zmiękły jej kolana.

- Nie o wszystkim. Nie zawsze. Z reguły jestem o krok z tyłu i o godzinę za późno.

Musiała przestać się oszukiwać. Nie zamierzała odejść od stołu. Chciała siedzieć i rozmawiać z drugim dorosłym człowiekiem. Chciała rozmawiać o dzieciach, pogodzie, przyjęciu.

Chciała rozmawiać z pułkownikiem Gregorym.

- Poproszę o porto.

Wstał, nalał porto do kieliszka i postawił go przed nią. Upiła łyk i z trudem powstrzymała drżenie. Porto smakowało jak smoła i paliło jak nafta.

- Kto chciałby to pić? - spytała ochryple.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- To jeden gatunek. Może spróbujemy tego. Jest słodszy. - Postawił przed nią kieliszek z czerwonym płynem.

Ostrożnie powąchała zawartość. Pełny, ciepły aromat. Wzięła mały łyk.

- Och. - Płyn rozlał się po języku. - Dobre. Chyba to lubię.

- Nigdy wcześniej nie piła pani porto?

Nie mogła powstrzymać się od ironii.

- Większość pracodawców nie zachęca guwernantek, żeby razem z nimi piły, a wszyscy zdecydowanie nie godzą się, żebym posiadała własny barek.

- Więc nie ma pani problemu z piciem?

- Nie, absolutnie. Dlaczego pan pyta?

- W Indiach moja żona kupiła mi skórzaną torbę do noszenia płynów. Tubylcy używali takich toreb podczas podróży, a ja woziłem ją na swoje nocne wyprawy po okolicy.

- Pełną porto?

- Whisky, panno Prendregast. Wymagałem od swoich ludzi, aby pozostawili swoje domy i podróżowali ze mną w ciemności i zimnie. Czasami dzieliłem się z nimi napitkiem.

Niemal uśmiechnęła się, słysząc jego podniosły ton, ale mówił poważnie.

- Ktoś wypił panu whisky?

- Ktoś zabrał mi torbę. W noc po pani przybyciu.

Ostrożnie postawiła kieliszek na stole. Wielokrotnie wcześniej oskarżano ją o kradzież i nie mogła znieść myśli, że on uważa ją za złodziejkę.

- Nie popijam w tajemnicy. A także nie kradnę.

- Nie, oczywiście, że nie. Cieszy się pani zaufaniem lady Bucknell. Ona wie, równie dobrze jak ja, że kto raz był złodziejem, zawsze nim pozostanie.

Samanthę ogarnęła wściekłość. Wściekłość i strach. Czy znał jej niechlubną przeszłość? Czy w ten mało wyszukany sposób chciał pokazać, gdzie jest jej miejsce?

Ale nie. Nie pułkownik Gregory. Nie był przebiegły. Ten mężczyzna emanował prawością. Dlaczego więc był tak atrakcyjny?

- Pochlebiam sobie, że jestem w stanie rozpoznać charakter mężczyzny - czy też kobiety - a pani nie jest kobietą, która wybrałaby taki łatwy, plugawy sposób zarabiania na życie.

- Uroczy komplement, pułkowniku.

Już kiedyś słyszała takie brednie od ludzi, którzy nigdy nie czuli głodu, nigdy nie mieli potrzeb chwili, którym nigdy nie grożono pięścią i nie stanęli w obliczu posiadania niechcianego dziecka. Po dzisiejszym dniu wyobrażała sobie, miała nadzieję, że pułkownik Gregory jest inny… Ale Adorna ostrzegała ją, a tak naprawdę dlaczego miałby być inny? Był właścicielem ziemskim. Mężczyzną. Dlaczego miałaby spodziewać się po nim czegoś lepszego tylko dlatego, że mieszkał na wsi. Tylko dlatego, że miał niebieskie oczy i włosy koloru nocy.

- Czy coś się stało? - spytał.

Z pewnością nie można było odmówić mu przenikliwości. Zapewne nauczył się tego prowadząc angielskich żołnierzy po bezludnych ostępach Wschodu. Beznamiętnie powiedziała:

- Może położył pan torbę w innym miejscu. Tak się z reguły dzieje.

- Pewnie ma pani rację. - Odsuwając krzesło po jej prawej stronie, usiadł obok niej.

Ten silny, prawy, szanujący tradycję oficer usiadł obok służby. Dlaczego?

Odsunęła trochę swoje krzesło.

Co miała oznaczać ta poufałość? Czy powinna obawiać się o swoją przeszłość… czy też o cnotę?

Przyglądał się jej zbyt uważnie, aby mogła czuć się komfortowo. Nie chciała, żeby zaczął wypytywać ją o jej przeszłość. Nie chciała, żeby zadawał pytania, które sprawiłyby jej problem z odpowiedzią. Skazała się na roczny pobyt w tym miejscu. Musiała dotrzymać obietnicy. Spytała więc:

- Dlaczego pozwala pan, aby dzieciom uszły na sucho takie występki, jak kąpiel w błocie czy węże w biurku? Gdyby pan je powstrzymał, łatwiej byłoby panu zatrzymać tutaj guwernantki.

Nadal jej się przyglądał.

Spróbowała spojrzeć mu w oczy. Jednak nie potrafiła; jej przeszłość, brak złudzeń co do jego osoby, a także uwierający pociąg, który do niego czuła, sprawiły, że spuściła wzrok, spojrzała na jego prawe ramię, na lustra w złoconych ramach, a potem znów na jego podbródek. Zatrzymała tam wzrok i obserwowała jego usta, gdy odpowiedział:

- Często jestem poza domem, a jeśli guwernantka nie może poradzić sobie w różnych sytuacjach, które mogą zaistnieć, jest dla mnie bezużyteczna.

- Domyślam się. - Samantha przyglądała się plamom pozostawionym przez dzieci na białym obrusie. - Kim jest hrabina Marchant?

- Teresa jest uroczą damą, przyjaciółką mojej żony. - Obrócił kieliszek w dłoni i uśmiechnął się do porto, jakby patrzył w oczy hrabiny. - Od czasu mojego powrotu do Anglii bardzo mi pomaga. Namawia mnie, żebym znowu zaczął udzielać się towarzysko, więc wiem, że z radością pomoże mi przygotować przyjęcie.

- Och. - Samanthę przeszedł dreszcz i wyprostowała się na krześle. Wiedziała, że musiał być jeszcze jakiś powód, dla którego zdecydował się na to przedsięwzięcie. Jeden z pewnością już znała - zdecydował się adorować lady Marchant w najlepszy sposób, jaki znał - dając jej swój dom jako przynętę. To z pewnością wyjaśniało, dlaczego dzieci nie były z tego zadowolone. Nie chciały, żeby ktokolwiek zajął miejsce ich ukochanej matki.

Nie wyjaśniało to jednak, dlaczego Samantha była niezadowolona, ale nie zamierzała się nad tym zastanawiać.

- Czy dzieci będą jadały z panem kolację, gdy hrabina przybędzie? - Upijając kolejny łyk porto, rozkoszowała się aromatycznym smakiem.

- Nie podczas przyjęcia, ale poza tym… oczywiście. - Przybrał obojętny wyraz twarzy. - Dlaczego miałoby być inaczej?

Nie wiedziała jak wyjaśnić to, co było oczywiste.

- One… rozlewają mleko.

- Oczywiście, że rozlewają mleko. Moje córki ciągle rozlewają mleko. Dom zalany jest mlekiem. Dziwię się, że nie mieliśmy jeszcze potopu.

Samantha uśmiechnęła się, zaskoczona.

- Dlatego właśnie większość arystokracji nie jada w towarzystwie swoich młodszych dzieci.

- A więc dlaczego ja jadam? - Położył dłoń na stole. - Czy właśnie o to chciała pani zapytać, panno Prendregast?

Nic dziwnego, że tamtej nocy na drodze trzymał ją tak mocno. Miał mocne, duże ręce. Widziała tę moc w żyłach i ścięgnach, i poczuła dokuczliwy ucisk w żołądku. Zarumieniła się aż po cebulki włosów. Ona, która nigdy wcześniej się nie rumieniła. Co to mogło oznaczać?

Dobrze wiesz, co to znaczy - pomyślała. Jednak zmusiła się, żeby o tym nie myśleć. Była daleko od domu, wśród obcych, i w jednym mężczyźnie dostrzegła siłę i bezpieczeństwo. To wszystko.

- Większość arystokracji nie pozwala, aby dzieci uczyły się przy nich dobrych manier.

- Jestem zajętym człowiekiem. Nie widuję swoich dzieci tak często, jakbym tego pragnął. Niemal zawsze mogę jeść z nimi kolację, a nie ma nikogo bardziej odpowiedniego, żeby nauczyć je manier, niż ich ojciec.

- Niesamowite - wyszeptała.

Robił to, co chciał, a nie to, co robili inni, a to czyniło go niebezpiecznym dla niej, która uważała rodzinę za światło życia, które było ulotne jak chimera. Dzieciństwo spędziła zaglądając w oświetlone okna mieszkań, podpatrując rodziny jak ta, zebrane przy stole, jedzące, śmiejące się, rozmawiające. Zdecydowała, że taki obraz jest nie dla niej. Twierdziła tak wiele razy, jednak pragnienie bycia częścią rodziny zawsze do niej wracało.

Jak w tak krótkim czasie mógł sprawić, że nie miała co do niego złudzeń, a jednocześnie podziwiała go?

- Opaliła się pani, panno Prendregast, a nawet - dotknął palcem czubka jej nosa - poparzyła.

Skorzystała z okazji, żeby uciec od stołu. Od niego. Od pytań i nieproszonej poufałości. Wstała z krzesła i podeszła do lustra. Miał rację. Skóra na twarzy nabrała nieoczekiwanego koloru, a czubek nosa był wręcz czerwony.

- Lady Bucknell zawsze mi powtarza, że nie powinnam wychodzić bez czepka, ale dzisiaj nie mogłam się powstrzymać.

- To urocze. - A potem zepsuł wszystko niegrzecznym pytaniem. - Dlaczego nie jest pani zamężna?

Samantha odwróciła się.

- Cóż to za pytanie?

- Jest pani atrakcyjna, młoda. Pewnie szuka pani męża i zostanie tu pani tylko do czasu, aż kogoś pani znajdzie.

Teraz zrozumiała. Pułkownik Gregory obawiał się, że ledwie jego nowa guwernantka zdąży uporać się z dziećmi, odjedzie, a on znowu będzie musiał szukać kogoś nowego. Jego ciekawość spowodowana była wyłącznie własnym interesem, a ona to doskonale rozumiała.

- Gdybym szukała męża, to mogę pana zapewnić, że w Londynie jest dość mężczyzn. - Usiadła ponownie. - Małżeństwo mnie nie interesuje.

- Woli pani raczej dbać o cudze dzieci, niż być bezpieczna u boku męża we własnym domu? - Ton jego głosu zdradzał niedowierzanie.

Ile powinna mu powiedzieć? Oczywiście nie wszystko.

- Nie miałam unormowanego życia rodzinnego. Nim skończyłam dwanaście lat, utrzymywałam ojca. - Znowu spróbowała porto, ale tym razem nie wyczuła pełnego aromatu. - Pozwolić, aby o naszym życiu decydował jeden człowiek - ważny, ale tylko jeden człowiek - jest nierozsądne - dodała.

Nie wiedziała, dlaczego mu odpowiedziała. Może z powodu tego uniósł brew, jakby insynuując, że ona, kobieta, z samej natury rzeczy jest nierozsądna. Może z wiekiem stała się mniej cierpliwa w stosunku do mężczyzn i ich odwiecznej wyższości.

- Gdy miałam czternaście lat, moja najlepsza przyjaciółka zakochała się szaleńczo w młodym lordzie, a on w niej. Ale gdy w jej łonie rosło dziecko, on - wraz z uczuciem do niej - zniknął i nigdy więcej go nie widziała. Pomogłam jej urodzić dziecko i pochować je. - Gdy patrzyła na pułkownika Gregory'ego, zastanawiała się, dlaczego uznała go za pociągającego. - Proszę mi powiedzieć, pułkowniku, jaka korzyść płynie dla kobiety z małżeństwa?

Jak nadęty osioł powiedział:

- Porządny mężczyzna nie błądzi, traktuje innych honorowo i wspiera swoją żonę.

- Proszę mi znaleźć dobrego mężczyznę, a poślubię go. - Pokazała, że nie ufa także jemu. - Być może.

Pułkownik nie naskoczył na nią za jej bezczelność, nie powiedział jej, że jest kobietą, która powinna być prowadzona przez życie przez mężczyznę, bez względu na okoliczności.

- Czy pani ojciec żyje?

- Nie. - I tylko tyle miała na ten temat do powiedzenia.

- A pani matka?

- Odeszła.

Wiele lat temu, pewnej zimnej nocy, której Samantha nigdy nie zapomni.

Mogli tak patrzeć na siebie w nieskończoność, gdyż żadne nie chciało się poddać i spuścić wzroku, ale wszedł Mitten z zaklejoną kopertą na srebrnej tacy i podał list pułkownikowi Gregory'emu.

- Jaśnie panie, to zostało przysłane z Londynu.

Pułkownik Gregory otworzył list, pobieżnie go przeczytał, a potem wstał i ukłonił się Samancie.

- Muszę wyjść. Proszę powiedzieć dziewczynkom, że nie przyjdę powiedzieć im dobranoc.

- Dobrze. - Zawahała się. - Czy chodzi o bandytów?

Jego oczy nabrały zimnego wyrazu.

- To, co robię, panno Prendregast, nigdy nie powinno pani obchodzić.



Rozdział 10



Duncan pędził na swoim ogierze drogą oświetloną blaskiem księżyca. Służył z Williamem w Indiach, a teraz od dwóch lat w Anglii, i rzadko otrzymywał od niego takie wezwania. Zwięzłe. Tajemnicze. Poślij po ludzi. Przybywaj natychmiast.

William był wytrawnym wojownikiem. Z łatwością przejmował dowództwo, a gdy je przejął, oczekiwał posłuszeństwa. Jednak szanował doświadczenie Duncana z armii i zawsze wyjaśniał mu, o co chodzi. Ale nie teraz. Nie dziś w nocy. Było tylko jedno wytłumaczenie. Sprawy wreszcie zbliżały się do rozwiązania.

Zwalniając bieg Trisama, Duncan skręcił w boczną dróżkę wśród drzew, aż dotarł do polany. William siedział okrakiem na absurdalnie spokojnym wałachu, i Duncan podjechał do niego z boku.

- O co chodzi?

- Otrzymałem list od Throckmortona. - Półksiężyc oświecał zasępioną twarz Williama. - Lord i lady Featherstonebaugh opuścili kręgi towarzyskie i zmierzają na północ.

- Czy będziemy gotowi na ich przybycie?

- Zaproszenia zostały rozesłane. Najważniejsi przybędą. Powiedziano im, że mają przyjąć zaproszenie. Generał Wilson. Minister Grey.

Będąc pod wrażeniem tak ważnych gości, Duncan zagwizdał.

- Z żonami?

- Oczywiście. Jest statek, który wypływa z tutejszego portu do Irlandii co dwa tygodnie. To statek, na który chcą wsiąść lord i lady Featherstonebaugh. Ale jak tylko przybędą do swojej posiadłości, postaram się, żeby dotarła do nich wiadomość, że statek właśnie odpłynął...

Duncan parsknął śmiechem.

- …i będą zmuszeni pozostać w posiadłości, czekając na możliwość ucieczki, a zaledwie kilka mil od nich ja będę organizował przyjęcie, na którym będzie mnóstwo moich przyjaciół, znających każdy sekret w Anglii. - Na ustach Williama pojawił się uśmiech, ale zaraz znikł, jak północny wiatr przemierzający wrzosowiska. - Och, tak. Będą chcieli zebrać kilka tajemnic na przyszłość. Przybędą.

- Jesteś diabelsko przebiegły - powiedział z podziwem Duncan.

- Zdeterminowany - odparł William. - Powoli zbliżają się do Hawksmouth.

Zaskoczony Duncan powiedział:

- Powoli? Dlaczego?

- Odwiedzają ludzi, którzy mogą mieć jakieś informacje, zostają na dłużej i starają się sprawiać wrażenie, że odbywają zwyczajną podróż. Zbaczają z drogi w nadziei, że zgubią ewentualny pościg.

Tristam poruszył się niespokojnie, reagując na niezadowolenie Duncana.

- Ale jeśli podejrzewają, że ktoś ich ściga, to czy nie boją się, że pościg dotrze do ich posiadłości przed nimi?

- Mają wiele posiadłości. Może mają nadzieję, że Throckmorton nie zorientuje się, dokąd zmierzają. - Zanim Duncan zdołał zaprotestować, William wyciągnął dłoń. - Z tego, co udało się Throckmortonowi podsłuchać, wynika, że lord Featherstonebaugh zaczyna się stawiać.

Duncan poznał Feathersonebaugha. Był głupim, aroganckim mężczyzną, łasym na plotki i rozpustę, i Duncan nadal nie mógł zrozumieć, jak temu człowiekowi udało się oszukać najlepszych angielskich szpiegów.

- Stawia się? Przeciwko czemu?

- Uważa, że nic im nie grozi.

Duncan mógł w to uwierzyć.

- Od trzydziestu lat sprzedaje tajne informacje wrogom i uważa, że nic im nie grozi?

- Jest arystokratą starej daty. Uważa, że jest ponad prawem.

Zanim Duncan zdążył ochłonąć, William ciągnął:

- Sposób, w jaki wyjechali wywołał plotki. Plotki podsycane przez Throckmortona i sieć jego współpracowników w nadziei, że wypłoszy to popleczników Featherstonebaughów. - William chwycił Duncana za ramię. - Hrabia Gayeff Fiers Pashenka opuścił Londyn.

Duncan doskonale rozumiał znaczenie tej informacji.

- Pashenka, tak? - Pashenka był eleganckim mężczyzną, popularnym w wyższych sferach, a zwłaszcza wśród pań, i cudzoziemcem, który od lat obracał się w angielskim towarzystwie, wpraszając się na kolacje za pomocą swojej wzbudzającej litość historii o pozbawieniu go ziemi w Rosji. Najwyraźniej cała historia była wyłącznie rosyjską bajką. - Czy jest w drodze tutaj? Czy zamierzamy dziś w nocy na niego zapolować?

- Throckmorton uważa, że Pashenka ucieka do posiadłości Featherstonebaughów, a stamtąd na morze. - Dobiegł ich odgłos kopyt na drodze. Zbliżali się jeźdźcy i William ściszył głos. - Wkrótce złapiemy nie tylko zdrajców Anglii, ale jeśli wszystko dobrze zaplanujemy, to dorwiemy także Pashenkę, prowodyra, któremu składają raporty.

- To sprytne. - Duncan uśmiechnął się i zasugerował coś, co - jak wiedział - ucieszy Williama. - Nie byłoby lepiej podsunąć mu fałszywe informacje, żeby ruszył w drogę?

William wziął głęboki oddech.

- Do diabła, Duncanie! Teraz wiem, dlaczego lubię cię mieć przy sobie. Jesteś zbyt inteligentny, żeby przegrywać.



*



Trzecią noc z rzędu wyraźne huczenie sowy rozlegało się na bezchmurnym, nocnym niebie. Ludzie Williama wracali na polanę, a William czekał tam na ich informacje.

Pierwszy przyjechał mer Hawksmouth, Dwight Greville.

- Na północy jest spokojnie, panie, przez całą drogę do George Cross. - Jego nozdrza drżały jak u węszącego królika. - Ale nie podoba mi się to. Moją żonę swędzi lewe oko, a to oznacza kłopoty, jeśli się na tym znam. Tak, pułkowniku, nieciekawe przeczucie, w rzeczy samej. Powiem panu - coś wisi w powietrzu.

- Dopóki coś jest także na ziemi, nie mamy o co się martwić - odparł William. Greville ustawicznie przepowiadał niebezpieczeństwo, obawiając się, że spokój Hawksmouth zostanie zmącony podczas jego rządów. William większość wieczorów spędzał na zapewnianiu go, że wszystko będzie w porządku.

Duncan jeździł na swoim diabelskim ogierze, pełnokrwistej bestii, która bardziej była zainteresowana brykaniem na świeżym powietrzu niż tym, by dowieźć Duncana z miejsca na miejsce.

- Spokojna noc - oznajmił Duncan. - Żadnego ruchu na południe.

Pozostałe konie zaczęły stąpać niespokojnie, reagując na nieokrzesaną naturę Tristama. Nawet Osbern, wałach Williama, zaczął rzucać łbem i prze-stępować z nogi na nogę. Ale Osberna zaniepokoiło coś jeszcze. Księżyc i lekka bryza, gwiazdy i zapach trawy zdeptanej kopytami. To musiało być to, bo William również czuł niepokój. I rozdrażnienie. Po raz pierwszy od wielu lat niemal słyszał krążącą w jego żyłach krew. Czuł bicie serca i zapach podekscytowania w powietrzu. Wmawiał sobie, że to dlatego, iż był bliski celu. Bestie, odpowiedzialne za śmierć jego żony, znajdowały się niemal w zasięgu ręki. Już wkrótce ją pomści.

Ale było coś jeszcze. Od czasu, gdy spotkał Samanthę, idącą drogą, chciał… czegoś innego.

Duncan, ten łotr, od razu zauważył zmianę i słusznie przypisał ją obecności Samanthy. William wmawiał sobie, że dopadły go prymitywne żądze, które od tak dawna w sobie dusił. Ale jeśli tak było, to dlaczego nie myślał z pożądaniem o Teresie? Była wyjątkowo atrakcyjną kobietą, wdową, wzorem elegancji i uroku, znała swoje miejsce i nigdy nie kwestionowała jego zdania, nie naigrawała się z niego ani nie sugerowała, że postępuje niewłaściwie. Tego właśnie pragnął.

Nie pyskatej, myślącej młodej kobiety o nieznanym pochodzeniu. Kobiety, która manipulowała sytuacją dla swojej korzyści i miała czelność podważać jego zdanie i krytykować jego podejście do dzieci. Kobiety, która jasno określiła swoją niechęć - co więcej, strach - przed jego ukochaną przyrodą.

Kobiety, która sprawiła, że nie mógł zasnąć, ponieważ ona spała na drugim końcu korytarza.

Zephaniah Ewan przyjechał następny. Trzeźwy, zamyślony, młody farmer obserwował drogę przebiegającą wzdłuż jego ziemi i miał niesamowitą zdolność rozpoznawania kogo należało zostawić w spokoju, a kogo zatrzymać. Poklepując konia po szyi, zdawał relację.

- Droga na wschodzie jest pusta, panie, z wyjątkiem cygańskich taborów.

- Cyganie? - Głos Greville'a zadrżał z emocji. - Wszyscy wiedzą, że Cyganie oznaczają kłopoty.

- Nie ci Cyganie - odparł Ewan. - Przejeżdżają tędy każdego roku w drodze na targ. Pilnują swojego nosa.

- Nie polujemy na Cyganów - powiedział William. - Szukamy dziwnych cudzoziemców, kobiet, i Anglików, którzy nie mają czego szukać w tej okolicy.

- Zdrajcy trzymaliby się z daleka, gdybyśmy kilku złapali i powiesili dla przykładu - powiedział Greville. - Już niedługo, prawda? - Jego oczy rozświetliły się. - Teraz ich złapiemy i zatrzymamy, ponieważ… - Zawiesił głos. Nie wiedział dlaczego, ale William mówił mu tylko tyle, ile musiał.

- Oczywiście - odparł William. - Zatrzymamy ich wszystkich. - Przeszukają ich rzeczy, ubrania, buty. Wszystko, w czym mogliby ukryć korespondencję. Lord i lady Featherstonebaugh jechali do domu i plan Williama zaczynał się realizować.

W oddali usłyszał tętent kopyt. Ktoś bardzo się spieszył i czterech mężczyzn opuściło polanę i wjechało między drzewa. Był to młody Milo, nisko pochylony nad końskim karkiem. William wyjechał z cienia. Milo ściągnął lejce i wysapał:

- Powóz! Z herbem! Na głównej drodze z Hawksmouth, jedzie na zachód…

- Jaki herb? - William szykował się do szybkiej jazdy.

- W ciemności nie widziałem, panie.

- Teraz? Dziś w nocy? - Zająknął się Greville.

William, Duncan i Ewan nie tracili czasu na pytania, tylko popędzili za Milo polami w stronę głównej drogi. Greville podążył za nimi znacznie wolniej.

Czy to możliwe? Czyżby lord i lady Featherstonebaugh już przybyli?

Gdy zbliżyli się do wzniesienia drogi, naciągnęli kapelusze na oczy i zawiązali chustki na twarzach. Stali się rabusiami z Krainy Jezior.

Powóz posuwał się naprzód. Rozstawili się w poprzek drogi. William wystrzelił w powietrze, a pozostali mężczyźni wycelowali strzelby w woźnicę. Woźnica ściągnął cztery konie. William krzyknął:

- Stój!

Duncan podjechał do drzwi powozu i otworzył je szarpnięciem.

- Wysiadać!

Ciepły, głęboki i rozbawiony kobiecy głos zaszczebiotał:

- Damy uwielbiają opowiadać swoim przyjaciółkom o takich powitaniach.

William cieszył się, że jego twarz była zasłonięta chustką, bo ze zdziwienia aż otworzył usta. Teresa? Teresa już przyjechała? Musiała bardzo szybko zareagować na jego zaproszenie.

Wystawiła głowę za drzwi, a w świetle księżyca jej sylwetka wydawała się drobna i ostra. Uśmiechnęła się, ale William miał wrażenie, że uśmiech był bardziej rozdrażniony niż miły. Zeszła po schodkach na ziemię, jej peleryna rozchyliła się lekko u góry, ukazując apetyczną talię. Wszyscy mężczyźni wpatrywali się w nią i William musiał przyznać, że w świetle księżyca wyglądała uroczo i krucho.

- Bandyci zatrzymują mnie, żeby zabrać mi biżuterię. Poczekajcie, powiem o tym mojemu gospodarzowi, pułkownikowi Gregory'emu. Niewątpliwie bardzo go to rozbawi.

Duncan zapewne był oszołomiony jej wyglądem, ale bez trudu wcielił się w rolę brutalnego bandyty. Włożył pistolet do kabury, zeskoczył z siodła i podchodząc bliżej, ukłonił się, zamiatając ziemię kapeluszem.

- Moja pani, z kim mam przyjemność rozmawiać?

- Jestem hrabina Marchant. A pan pożałuje, że ze mną rozmawia. - Niespodziewanie złapała go za włosy, szybko szarpnęła i powaliła na kolana. Wyciągnąwszy jego pistolet z kabury, przystawiła mu go do głowy i z uśmiechem, który zmroził Williamowi krew w żyłach, rozejrzała się po rzekomych bandytach. - Albo pozwolicie mi przejechać, albo odstrzelę mu głowę.

Greville zabeczał jak owca. Ewan cofnął konia. Teresa sprawiała wrażenie drobnej, zdeterminowanej i bezwzględnej. William dał znak i jego ludzie cofnęli się między drzewa.

Zawołała:

- Moi ludzie mają przygotowaną do strzału broń. Jeśli pojedziecie za nami, wystrzelają was jak kaczki.

William obserwował przez gałęzie, jak Duncan usiłuje wstać. Nie patrząc nawet na niego, kobieta kopnęła go w twarz.

Nigdy wcześniej nie poznał Teresy od tej strony. Zawsze była perfekcyjnie uczesana, uśmiechnięta i modnie ubrana. Niezdolna do zapobieżenia próbie rabunku swoimi delikatnymi dłońmi. Cały czas trzymając Duncana na muszce, weszła do powozu i zamknęła drzwi. Powóz odjechał w stronę Silvermere.

Duncan zerwał się na równe nogi. Trzymał dłoń przy nosie i z wściekłością wpatrywał się w odjeżdżający powóz. William złapał wierzchowca Duncana i przytrzymał go, gdy ten na niego wsiadał.

- Złamany?

- Nie sądzę. - Duncan otarł twarz chustką. - Ale rano będę miał dwie śliwy pod oczami. Lepiej pogoń konia, żebyś zdążył przed swoim gościem do domu - a jeśli to jest kobieta, którą zamierzasz poślubić, bądź ostrożny, kiedy padniesz na kolana, żeby się jej oświadczyć. Ma diabelskiego kopniaka.

- Panie! - W ich stronę nadjeżdżał od strony Hawksmouth wikary, pan Webber, i machał ręką. - W zajeździe jest cudzoziemiec, najwyraźniej całkiem dobrze sytuowany dżentelmen. Zanim się położył, zapytał o drogę do posiadłości Feathersonebaughów. Czy mamy go zatrzymać?

- W rzeczy samej. - William zawrócił konia w stronę wsi. - Za chwilę odwiedzą go najbardziej bezwzględni złoczyńcy, jakich widziano w tym zajeździe.

Duncan wytarł nos.

- A jeśli nic nie znajdziemy?

- Puścimy go do posiadłości Feathersonebaughów, a jak już tam będzie, to postaramy się, żeby dostał jak najwięcej tajnych informacji o rządzie brytyjskim. -William uśmiechnął się chłodno. - Szkoda, że gdy zawiezie te informacje do Rosji, okażą się fałszywe.

Udając zaskoczenie, Duncan rzekł:

- To będzie oznaczało jego koniec.



Rozdział 11



Następnego dnia w południe Teresa zeszła na dół. W dziennym świetle wyglądała zupełnie inaczej, uśmiechnięta, z pasemkami ciemnych włosów wokół szczupłej twarzy, błyszczącymi brązowymi oczami i w szerokiej spódnicy z różowej satyny, która szeleściła przy każdym kroku.

- Williamie, jak dobrze cię znowu widzieć. - Wyciągając dłoń, posłała mu uśmiech, będący mieszaniną rezerwy i wyważonej przyjemności.

Zupełnie niepodobny do szerokiego, prostackiego szczerzenia zębów, które świadczyło o radości panny Prendregast.

Ujmując wyciągniętą dłoń Teresy, powiedział:

- Dziękuję, że przyjęłaś moje zaproszenie. Przykro mi, że mnie nie było, gdy wczoraj przyjechałaś.

- A tak bardzo cię potrzebowałam. - Wydęła z wyrzutem wargi. - Nie uwierzysz, mój drogi. Napadli na mnie złoczyńcy!

Wiedział doskonale, że nie był dobrym aktorem, jednak miał nadzieję, że wygląda na wystarczająco zaskoczonego i wstrząśniętego.

- Co?! Gdzie?

- Na drodze niedaleko stąd.

- Cóż za bezczelność! Mam nadzieję, że nic ci się nie stało.

Złapała go za ramię.

- Moi służący ich przegonili, ale ja byłam przerażona!

Tym razem miał nadzieję, że nie wygląda na zaskoczonego.

- Biedactwo. Czy mogłabyś… rozpoznać któregoś z nich?

- Wiedziałam, że o to spytasz, ale nie. Mieli maski na twarzach, a poza tym, mój drogi, nie możesz ryzykować dla mnie życia. Nic nie ukradli. - Przykładając wierzch dłoni do czoła, udała, że mdleje. - Poza… spokojem ducha.

Czy sobie żartowała? A może kłamała? Rzadko widywał tak dzielne kobiety, jak Teresa.

- Wybacz. Odpowiadam za bezpieczeństwo na drogach i obawiam się, że zawiodłem cię.

- Pewnie dręczą cię wyrzuty sumienia, mój drogi, ale jesteś właścicielem ziemskim, nie łowcą złodziei. Nikt nie oczekuje, że będziesz po nocach jeździł po drogach, szukając łotrów.

- Niemniej…

- Chociaż zastanawiam się, gdzie byłeś zeszłej nocy… Nie! Nieważne. - Zaśmiała się i machnęła ręką. - Nie tłumacz się. Chłopcy na zawsze pozostaną chłopcami, a jeśli powody twojej nieobecności nie były szlachetne, to nie chcę ich znać.

Ukłonił się. Zabawne. Zarzuciła mu, że jest nic niewart, nie umie zapewnić bezpieczeństwa w swoim okręgu i pozwoliła mu być libertynem. Jak śmiała go o to podejrzewać?

- Jestem szlachcicem - odparł z nutą oburzenia w głosie.

Wkładając mu rękę pod ramię, uśmiechnęła się do niego.

- Wiem, że jesteś, mój drogi.

Uświadomił sobie, że zachował się jak bufon. Gdyby powiedział coś takiego do Samanthy, wyśmiałaby go. Teresa bechtała jego męskość tak zręcznie, że zastanawiał się, za kogo go uważała. Czy myślała, że jest zdemoralizowany, niepewny siebie, łaknący potwierdzenia swojej wartości? Tak. Oczywiście, że tak myślała. Teresa myślała tak o wszystkich mężczyznach i rozdawała komplementy na prawo i lewo, żeby dopiąć swego, i kłamała, aby uchodzić za bardziej kruchą. Z tego zdawał sobie sprawę; wcześniej nie miał żadnych podejrzeń. Teraz, gdy codziennie stykał się z bezpośrednim zachowaniem panny Prendregast, pochlebstwa Teresy wydawały się niemal niemoralne.

- O co chodzi, mój drogi? Wyglądasz dziwnie. - Teresa wpatrywała się w jego twarz.

Odgonił od siebie dziwne myśli.

- Jestem wstrząśnięty tym, co mi powiedziałaś. - A może to z powodu udanego wieczoru, podczas włamania do pokoju Pashenki w zajeździe? Pashenka nie był łatwą zdobyczą - trzymał Ewana na muszce, dopóki William nie zaszedł go od tyłu. Pistolet wystrzelił, raniąc Duncana w ramię.

Duncan miał paskudnego pecha.

Związali Pashenkę, przeszukali jego rzeczy i ukradli różne przedmioty, w tym pieniądze i listy, które miał wszyte w płaszcz. W tej chwili listy były w drodze do Throckmortona, a z pomocą właściciela zajazdu Pashenka był w drodze do Maitland, gdzie zapewne ukryje się do czasu przyjazdu lady i lorda Featherstonebaugh.

William nie potrzebował zapewnień Teresy.

Wreszcie uda mu się pomścić śmierci Mary.

- A więc mamy zamiar wydać przyjęcie! - Teresa rozejrzała się po wysokim holu, potem uścisnęła jego ramię, przyciskając je do swej piersi z taką niewinnością, że niemal uwierzył, iż nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi. - Tak się cieszę, że poprosiłeś mnie o pomoc!

- Kogóż innego miałbym poprosić, jak nie przyjaciółkę Mary? - Prowadząc ją do drzwi, powiedział: - Zarządziłem, żeby podano nam posiłek na tarasie.

- Jesteś taki władczy, mój drogi. - Ponownie uścisnęła jego ramię.

Uwolnił się, żeby mogła pójść przodem. Uśmiechnął się, gdy westchnęła, widząc przed sobą panoramę gór.

- To wspaniałe! - Podeszła szybko do poręczy, oparła się o nią i zapatrzyła się na góry. - Jak mogłeś znieść wyjazd do Indii?

- Wiesz przecież. Młodszy syn, powołanie do wojska, brak wyboru. - Również patrzył na góry, pozwalając, aby skały i doliny koiły jego zbolałą duszę. - Ale zauważyłaś, że udało mi się wyrwać w góry Kaszmiru. Dopiero po śmierci Mary zrozumiałem, że muszę wrócić do domu. Nie wiem czy udałoby mi się dojść do siebie bez widoku i zapachu Silvermere. Potrzebuję tego miejsca.

Położyła dłoń na jego dłoni.

- Wybacz, przyjacielu… Mogę nazywać cię przyjacielem, prawda?

- Możesz. - Sądził, że dobrze ją zna, ale teraz wydawała się obca. Nie powinienem był jej tu przywozić.

- Dziękuję. - Ignorując jego skrępowanie, posłała mu kolejny uwodzicielski uśmiech. - Wszyscy kochaliśmy Mary, a okoliczności jej śmierci są ohydne, ale minęły już trzy lata od jej śmierci. Czas, żebyś skończył żałobę.

Uśmiechnął się z przymusem. Drażniło go, że daje mu takie rady. Być może była pierwszą kandydatką na żonę, ale powinna nauczyć się, gdzie jest jej miejsce.

- Ilu gości będzie na przyjęciu?

- Zaprosiłem około trzydziestu osób.

- Trzydziestu? - Zamrugała. - Już ich zaprosiłeś? Myślałam, że przejrzę listę i powiem ci kogo… - Nagle zrozumiała, że przekroczyła granicę, bo powiedziała: - Ale oczywiście to twoje przyjęcie. Jestem przekonana, że zaprosiłeś odpowiednie osoby. - Dostrzegła służących stojących przy stole przykrytym białym obrusem, zastawionym chińską porcelaną, i posłała mu kolejny uwodzicielski, wyrachowany uśmiech. - Och, Williamie, jak pięknie wygląda ten pokój śniadaniowy! Chyba urządzę tu swój gabinet, gdy będę planować przyjęcie.

- Jak sobie życzysz, moja droga. - Poprowadził ją do stołu i odsunął jej krzesło. - Goście przybędą z dziećmi i służbą.

Zamarła.

- Dzieci? Chcesz zaprosić… dzieci?

- Jednym z powodów, dla których wydaję to przyjęcie, jest nauczenie moich córek sztuki savoir vivre'u. - Było to kłamstwo, ale nie zamierzał mówić jej o swoich planach zwabienia lorda i lady Featherstonebaugh obietnicą zdobycia ostatnich, ważnych informacji, które ustawią ich na resztę życia.

- Och. Tak. Cóż za niezwykły pomysł. - Obserwowała go, jak siadał, a jej uniesiona brew zdradzała zakłopotanie i protekcjonalność. - A ile ma lat twoja najstarsza córka? Osiem?

- Agnes ma dwanaście lat.

- Już dwanaście! Jak ten czas leci. Pamiętam, kiedy Agnes się urodziła. Cóż to były za ekscytujące czasy, gdy wszyscy byliśmy w Indiach, a ty i Byron nosiliście mundury i wyglądaliście tak interesująco. Bardzo za nim tęsknię. - Dotknęła chusteczką kącika oka. - A jak się nazywał ten drugi młody mężczyzna? Ten, który okrył się hańbą przez córkę lorda Barret-Derwina?

William zerknął na nią z ukosa. Dziwne, że pyta o Duncana po tym, jak w nocy Duncan ją schwytał, a ona nieźle mu dołożyła.

- Duncan Monroe i ja nadal się przyjaźnimy. Z pewnością spotkasz go podczas swojej bytności tutaj.

- Naprawdę? - Uśmiechnęła się. - Mój drogi, twoja lojalność jest niesamowita. Czy mówiłam ci już, jak pięknie jest na twoim uroczym tarasie z tym cudownym widokiem na góry?

Odchylając się do tyłu na krześle, zaczerpnął haust świeżego powietrza.

- Zawsze chętnie o tym słucham.

Ona również głęboko odetchnęła.

- Mogłabym zostać tu na zawsze.

- Niektórzy ludzie nie zostaliby. Niektórzy ludzie nie lubią wsi.

Niektórzy ludzie nazywali się panna Prendregast.

- Ba! Trudno mi uwierzyć, że komuś mogłoby się nie podobać w takim miejscu.

Niemal roześmiał się, przypominając sobie przekonanie Samanthy, że po lasach i łąkach krążą niedźwiedzie. A po łące chodziła, jakby bojąc się, że coś chwyci ją za nogę. I wiele by dał, żeby móc zobaczyć wyraz jej twarzy, gdy znalazła węże w swoim biurku.

Teresa przyglądała mu się z dziwnym wyrazem twarzy.

- Dlaczego się tak uśmiechasz?

Strząsnął serwetę i dał znak służbie.

- Bez powodu. Jestem głodny.

Zjadł solidne śniadanie.

Teresa jadła jak ptaszek, ledwie skubiąc z talerza i usiłując z nim rozmawiać, dopóki nie skończył. Wtedy oparła łokcie na stole i zapytała:

- Czy możemy omówić strategię przyjęcia?

Z domu dobiegło go trzaśniecie drzwi. Buty załomotały na schodach i Teresa podskoczyła, przykładając rękę do piersi.

- Cóż to za kakofonia?

- To dzieci. Domyślam się, że mają chwilę przerwy w lekcjach.

- Mężczyzna twojego pokroju nie powinien zajmować się takimi sprawami.

- Mamy nową guwernantkę. Ma niesamowitą zdolność nieprzestrzegania planu i sprawiania wrażenia, że robi to, co powinna.

- Zaskakujesz mnie! - Poklepała go po dłoni z dezaprobatą. - Musi być niezmiernie groźną, starą babą, skoro tak się jej boisz.

Nie chciał zastanawiać się nad mroczną satysfakcją, jaką odczuwał, gdy odparł:

- Spójrz, panna Prendregast i dzieci właśnie schodzą na dół.

Jedna po drugiej dziewczynki pojawiły się na werandzie. Skrzywił się, słysząc ich paplaninę, ale stały w jednej linii, były czyste i schludne, i wszystkie się uśmiechały. Wszystkie, poza Agnes, która wyglądała tak, jakby kwaśna mina na zawsze przywarła do jej twarzy.

Nie rozumiał tego dziecka. Kiedyś było inaczej. Kiedy przestała siadać mu na kolanach i zwierzać się ze swych radości i smutków? Przyjrzał się jej.

Kyla dostrzegła ich pierwsza i zatrzymała się skonsternowana. Emmeline wpadła na nią, Henrietta wpadła na Emmeline i cały szereg zatrzymał się.

Panna Prendregast wyszła zza węgła, klaszcząc w dłonie,

- Dziewczynki, dziewczynki, nie zatrzymujcie się! Idziemy ćwiczyć przedstawienie Mary w górach i nic nas nie zatrzyma.

Stanęła jak wryta, widząc Teresę i pułkownika, i przez krótki moment była równie skonsternowana, jak Kyla. Potem opanowała się, ruszyła do przodu, żeby wziąć Kylę za rękę i poprowadziła dzieci przed oblicze ojca i Teresy.

Panna Prendregast dygnęła. Dolna warga Agnes znowu drżała. Co było nie tak z tym dzieckiem? Z każdym dniem stawała się coraz bardziej przewrażliwiona.

Spojrzał na Agnes i w tym samym czasie wstał, żeby dokonać prezentacji.

- Dzieci, z pewnością pamiętacie lady Marchant?

- Tak, ojcze - odparły jednogłośnie i dygnęły. - Jak się pani miewa, lady Marchant?

- Bardzo dobrze, dziękuję. - Teresa oparła się o krzesło i zwróciła się do Vivian. - A więc będziesz śpiewać, Maro?

- Nie nazywam się Mara. - Vivian wskazała na siostrę. - Ona nazywa się Mara. Śpiewa tak, jak mama.

Teresa skrzywiła się zasmucona i nie usiłowała już zwracać się osobno do każdej z dziewczynek.

- To wspaniale. Jestem pewna, że wszystkie jesteście bardzo utalentowane.

- Tak, lady Marchant - odpowiedziały chóralnie.

- Lady Marchant, przedstawiam naszą guwernantkę, pannę Samanthę Prendregast.

Panna Prendregast ponownie dygnęła.

- To dla mnie zaszczyt.

Teresa rzuciła pannie Prendregast wszystkowiedzące spojrzenie, a jej uśmiech zmroził Williamowi krew w żyłach.

- Nie wygląda pani jak typowa guwernantka.

Panna Prendregast nie uśmiechnęła się, nie skrzywiła; jej zwykle pełna ekspresji twarz pozostała bez wyrazu.

- Moją patronką jest lady Bucknell, pani. - Jakby to miało wszystko wyjaśnić, dygnęła jeszcze raz. - Wybaczcie państwo. Mamy mało czasu, bo za chwilę musimy wracać do klasy i uczyć się…

- Matematyki, panno Prendregast - podpowiedziała jej Henrietta.

- Matematyki - przytaknęła panna Prendregast. Zeszła z dziećmi z tarasu wśród krzewów ozdobnych, aż zniknęły obojgu z oczu.

Teresa siedziała z zaciśniętymi pięściami.

- Ona jest bezczelna.

- Naprawdę? - Sądzisz, że to była bezczelność? Powinnaś usłyszeć ją, gdy tu przyjechała.

Jakby zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to złośliwie, Teresa położyła dłoń na jego dłoni.

- Ale tak trudno w dzisiejszych czasach znaleźć odpowiednią pomoc, a ta przynajmniej jest młoda i ładna. Dzieciom musi się to podobać.

Żaden mężczyzna nie wiedział, jak postępować z kobietami, ale William z pewnością wiedział, kiedy przytaknąć.

- Tak, chyba tak.

- Ale… wygląda na chorą.

- Myślałem, że jest raczej opalona.

- Tak, jej biedna cera. - Teresa westchnęła ze współczuciem. - To skutek chodzenia z dziećmi po świeżym powietrzu. W końcu jest pracującą dziewczyną. Nie możemy oczekiwać, że będzie wyglądać jak dama. Jednak mówiłam o jej włosach. Ciekawe, skąd mają taki kolor.

- To znaczy?

Teresa roześmiała się perliście.

- Chyba nie sądziłeś, że to naturalny kolor?

- Zastanawiałem się. - Do diabła z tym Duncanem. Mówił, że był naturalny.

- A ja zastanawiam się, jakiego koloru są jej włosy, skoro uznała, że musi go zmienić. Pewnie ogniście rude, co tak okropnie wygląda. No cóż, niektóre kobiety nie mają w sobie tyle siły, żeby znieść dopust boży. - Teresa potrząsnęła głową. - I sądzę, że jest chuda. Czy karmisz ją odpowiednio, Williamie?

- Ależ tak. - Doskonale pamiętał, ile panna Prendregast mogła zjeść. - Zjada całkiem solidne kolacje.

- Jada z tobą kolacje? - Głos Teresy zadrżał.

- Dzieci również. - Uśmiechnął się. - Dziś wieczorem będziesz z nami, zaszczycając nas swoją obecnością.

- Ależ tak. Oczywiście, że będę. - Zamrugała. - Dzieci? Zawsze twierdziłam, że jesteś oryginałem, mój drogi.

Zastanawiał się, co chciała przez to powiedzieć. Uśmiechnęła się uroczo.

- Może następnym razem pomogę ci przy zatrudnieniu guwernantki.

- Dziękuję ci, Tereso, ale panna Prendregast obiecała mi, że zostanie tu przynajmniej przez rok i wiem, że mogę na niej polegać. - Zbliżył dłoń Teresy do ust. - Poczekaj, aż ją poznasz. Zobaczysz, o co mi chodzi.

- Nie mogę się doczekać, mój drogi. Po prostu nie mogę się doczekać.



*



Rupert, lord Featherstonebaugh, narzekał na staromodny powóz, kurz i konie, aż Valda, lady Featherstonebaugh, miała ochotę krzyczeć, ale krzyk nie był w jej stylu. Zamiast tego odwróciła się do niego z uprzejmą niechęcią.

- Czy wolałbyś jechać pociągiem, kochanie?

- To byłoby rozsądne!

- Byłoby rozsądnie postąpić tak, jak spodziewa się tego po nas Urząd Wewnętrzny? Wybrać najszybszy, najbardziej luksusowy sposób podróżowania? Słyszałam ich. Ścigają nas!

- Bzdura. - Machnął żylastą ręką. - Dlaczego mieliby nas ścigać po tylu latach?

- Ponieważ mieliśmy niespotykane szczęście. - Z rezygnacją w głosie dodała: - To musiało się stać.

- Ten powóz pogruchocze mi wszystkie kości, a te drogi! - Rupert wyjrzał przez okno. - Pełno w nich dziur. Następnym razem, jak będę rozmawiał z premierem, powiem mu…

- Jeśli jeszcze kiedykolwiek będziesz rozmawiał z premierem, to wtedy, gdy on będzie ogłaszał twój wyrok. On chce nas uwięzić. Chcą nas zabić. - Mówiła zbyt szybko, usiłując przekonać go wyłącznie siłą swej woli. Silna wola nigdy nie działała na Ruperta, więc oznajmiła: - A jeśli nie zabiją nas Anglicy, zrobią to Rosjanie.

- Ależ, kochanie, przesadzasz. - Poklepał ją po dłoni. - Czy znowu dokuczają ci te uderzenia gorąca? Damy w twoim wieku cierpią na urojenia.

Nadal cedziła słowa.

- Nie cierpię na urojenia. Słyszałam ich rozmowę. Słyszałam młodego Throckmortona. Jesteśmy skończeni w tym interesie. Planowałam to od czasu, gdy zaczęliśmy tę grę. Uciekamy z Anglii, a jeśli wszystko pójdzie dobrze - a pójdzie - za niecały miesiąc będziemy mieszkać w pałacu we Włoszech pod fałszywym nazwiskiem.

- No cóż, mogłaś to lepiej zaplanować. Nie podoba mi się ten powóz. - Skrzyżował dłonie na piersiach i naburmuszył się. - Jest niemodny.

Może jednak krzyk był w jej stylu…



Rozdział 12



Skrobanie w drzwi sypialni sprawiło, że Samantha uniosła głowę znad planu lekcji. Kto mógł być na korytarzu o tej godzinie? Na zewnątrz zapadła noc, ogień w kominku nie rozproszył chłodu wieczoru, więc siedziała zwinięta na łóżku i owinięta kocem. Bawełnianą koszulę nocną miała zapiętą po samą szyję. Włosy zaplecione w warkocz opadały na plecy. Nie miała najmniejszej ochoty wstawać bez względu na to, kto czekał pod drzwiami. Niezbyt miłym głosem zawołała:

- Wejdź, jeśli musisz.

Po chwili drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.

Agnes. W drzwiach stała Agnes i wyglądała jak miniaturowa wersja Samanthy, w białej nocnej koszuli, boso, z włosami zaplecionymi w warkocz. Cała drżała i miała szeroko otwarte oczy z przerażenia.

Samantha szybko wstała z łóżka, stawiając bose stopy na zimnej podłodze. Stała tak chwilę, nie wiedząc, czy powinna podbiec do dziecka, które wyglądało, jakby jednocześnie chciało uciec i zostać, czy też powinna poczekać, aż dziewczynka podejdzie do niej sama. W końcu zdjęła swój szali podała go Agnes.

- Wejdź, kochanie, i ogrzej się.

Twarz Agnes stężała. Dziewczynka załkała i rzuciła się w ramiona Samanthy, przywierając do niej, jakby ta była ostatnią deską ratunku.

Samantha odgarnęła Agnes włosy z twarzy.

- Co się stało, skarbie?

Między jednym a drugim łkaniem dziewczynka powiedziała:

- To… okropne. Nie wiem… komu powiedzieć. To… boli. Ja… umieram.

- Umierasz? Dlaczego uważasz, że umierasz?

- Bo ja… bo ja… - Agnes wsunęła głowę pod ramię Samanthy. - To takie… obrzydliwe.

W głowie Samanthy zaświtało podejrzenie.

- Umierasz i to jest obrzydliwe?

- Ja… ja… - Dziecko nie mogło z siebie tego wydusić.

- Czy ty krwawisz?

Agnes spojrzała zaskoczona, z oczami mokrymi od łez.

- Skąd pani wie?

- Ponieważ tak się właśnie dzieje z kobietami.

- Ze wszystkimi?

- Z wszystkimi.

- Kiedy?

- Co miesiąc.

Agnes przez chwilę się zastanawiała, a potem znów zalała się łzami.

- To… straszne.

- Tak, to prawda. - Zanim Samantha uspokoiła dziewczynkę, wyjaśniła jej całą sprawę i pomogła uporać się z tym. Nic dziwnego, że Agnes ostatnio była taka przewrażliwiona. Dziewczynka przechodziła przez swoją pierwszą menstruację, pozostawiona sama ze swoimi lękami, uczuciami, myślami, nie rozumiejąc, co dzieje się z jej ciałem.

- Czy mogę z panią spać? - spytała cichutko.

Dzieci chodzą spać punktualnie o dziewiątej. Nie ma wyjątków od tej zasady.

No cóż, pułkownik Gregory mógł się wypchać. Wydawało mu się, że doskonale sobie ze wszystkim radzi, a proszę, co zrobił własnej córce przez zaniedbanie i głupotę. Unosząc koc, Samantha powiedziała:

- Oczywiście, że możesz ze mną spać.

Agnes wdrapała się na łóżko.

- Dziękuję, panno Prendregast. Nie chciałam wracać do tamtego łóżka. - Zadrżała. - Rano wszyscy będą wiedzieli.

- Nie przejmuj się. - Samantha również się położyła. - Tylko kobiety, a one przywitają cię w swoim gronie. Wiesz, to nie jest takie straszne. Pewnego dnia dzięki temu będziesz mogła trzymać w ramionach dziecko.

- Więc to powinno się zdarzyć dopiero, jak wyjdę za mąż - powiedziała Agnes.

Samantha powstrzymała uśmiech.

- No cóż, najwyższy czas, żebyśmy porozmawiały o tym, jak najlepiej upiąć twoje włosy.

Agnes usiadła na łóżku, objęła ramionami kolana i już trochę bardziej pogodnie powiedziała:

- I przedłużyć moją spódnicę do ziemi?

- Dopiero jak skończysz piętnaście lat. I powiem ci prawdę - długie spódnice dobrze wyglądają, ale przeszkadzają. Pomyśl, jakie to będzie kłopotliwe wdrapać się na drzewo w długiej spódnicy.

- Mogę wdrapać się do tego pokoju z wężem w pudełku.

Samantha sapnęła przerażona, potem odwróciła się i posłała Agnes zabójcze spojrzenie.

- Ani… się… waż. Obiecuję ci, że się zemszczę.

- Wiem. - Na ustach Agnes pojawił się łobuzerski uśmieszek. - Ale mogłabym zakraść się do pokoju lady Marchant.

Serce Samanthy zabiło żywiej z radości. Potem jednak skrzywiła się, jak przystało dobrej guwernantce.

- To nie byłoby odpowiednie.

- Ona chce wyjść za mąż za ojca.

- Nie możesz tego wiedzieć.

Agnes skarciła Samanthę wzrokiem.

- Nie widziała jej pani dziś przy kolacji? Obserwuje go tak, jak pająk obserwuje muchę.

Samantha powinna czuć się rozbawiona. Nie była, a to niedobrze.

- Myślę, że twój tata sam umie się bronić.

- I usiadła na pani miejscu przy stole.

Zabawne. Samancie też to się nie podobało - została posadzona razem z dziećmi. Została wyłączona z dyskusji, która, jak zauważyła, nie dotyczyła już tematów edukacyjnych, ale była typową rozmową - prowadzoną przez lady Marchant.

- To nie jest moje miejsce przy stole. Lady Marchant zachowuje się jak pani domu, a pani domu siedzi naprzeciwko pana domu.

Agnes skrzyżowała ramiona na piersi i opuściła brodę.

- Chce być kimś więcej niż panią domu dla mojego ojca.

Nieważne, jak bardzo Samantha miała ochotę ponarzekać z Agnes, musiała przede wszystkim pamiętać o swojej pozycji. Musiała być głosem rozsądku.

- Lady Marchant nie może zmusić twego ojca, żeby ją poślubił.

- Myślę, że on chce. Myślę, że on ją lubi.

- Więc powinnaś cieszyć się razem z nim. Nie może wiecznie opłakiwać twojej mamy.

- Wiem. Nawet bym tego nie chciała. - Agnes przygryzła wargę. - Bardzo dobrze pamiętam mamę. Vivian też. Nie potrzebujemy innej matki. Ale pozostałe… matka by im się przydała.

Agnes wydawała się taka dojrzała, że Samancie chciało się płakać.

- Ale nie lady Marchant - dodała Agnes. - Ona nas nie lubi. Mnie i moich sióstr. Pani też to wie.

- Byłoby lepiej, gdybyście nie były dziewczynkami. Widzi, jak pod jej bokiem dorastają jej rywalki… - Zamilkła przerażona. Powinna pamiętać, że Agnes nie była przyjaciółką, a już z pewnością nie była rówieśnicą.

- Ona nie myśli, że jesteśmy jej rywalkami. Jest stara. - Agnes założyła ręce na głowę. - Gdzie jest pani matka?

- Jest w niebie.

- Z moją mamą. Myśli pani, że się zaprzyjaźniły?

Dama i zamiataczka ulic? Jakoś Samantha nie mogła sobie tego wyobrazić.

- Może.

- Obudziłam się któregoś ranka i powiedzieli mi, że mama nie żyje. - Agnes otarła łzę o poduszkę. - Jak zmarła pani mama?

- Zachorowała i nie miała co jeść, więc zmarła. - W zimnie, na jakichś łachmanach na podłodze, z siedmioletnią córką przytuloną do boku.

- To straszne.

- Tak. Była naprawdę miłą kobietą. Chciała, żebym była… taka jak ona. Uczciwa i ciężko pracująca. Ale… - Samantha ocknęła się. Nie mogła opowiadać o swojej przeszłości biednej, nieszczęśliwej Agnes.

- Lubię panią, panno Prendregast. - Agnes przytuliła się do niej nieśmiało.

Samantha odwzajemniła się tym samym.

- Dziękuję, kochanie. Ja ciebie też lubię.

Agnes ziewnęła.

- Jestem taka zmęczona. Boli mnie głowa. Boli mnie brzuch.

- Wiem, kochanie. - Samantha nie chciała już dłużej o tym rozmawiać.

Zaledwie po kilku chwilach dziewczynka chrapała w najlepsze.

- Biedne dziecko - mruknęła Samantha. Przypomniała sobie swoją pierwszą miesiączkę. Jej ojciec porzucił ją w sierocińcu, a sam uciekł z kochanką. Jedna z dziewcząt wytłumaczyła jej, co się z nią działo i co powinna zrobić. Płakała przed snem, tęskniąc za matką, jak nigdy przedtem. Żadna dziewczynka nie powinna być w takim dniu sama.

Uniosła głowę, słysząc głośne pukanie do drzwi. Kto tym razem?

Dobrze wiedziała. Po sposobie pukania mogła zgadnąć, że za drzwiami stał pułkownik Gregory.

Jednak musiała się uspokoić. Dostała nauczkę. Musiała hamować swój temperament, nie pozwolić, by gniew nią zawładnął, w przeciwnym wypadku wszystkie problemy, które wygoniły ją z Londynu do tej zapomnianej przez Boga dziury, nawiedzą ją ponownie.

Wstając z łóżka, złapała bladoniebieski szlafrok. Założyła go, zawiązała w pasie i otworzyła drzwi.

Pułkownik miał na sobie czarne ubranie do konnej jazdy i buty z cholewami. Za pasem tkwiły skórzane rękawice. Patrzył na nią w ten sam sposób, jak tej pierwszej nocy, gdy spotkała go na drodze - surowo, z wyższością i wściekłością.

Miał zamiar ją przestraszyć? Jej wściekłość dorównywała jego.

Złapał ją za ramię, wyciągnął do oświetlonego korytarza i cicho zamknął drzwi.

- Gdzie jest moja córka? Gdzie Agnes?

Znał odpowiedź. Widział dziewczynkę, ale jeśli chciał grać w tę grę, to trafił na godnego siebie przeciwnika.

- W moim łóżku, śpi, a wie pan dlaczego?

- Ponieważ moja guwernantka nie jest w stanie wykonywać najprostszych poleceń.

- Ponieważ jej ojciec jest niekompetentny.

- O czym, do diabła, pani mówi?

- To dziecko - Samantha wskazała ręką na swoje drzwi - nie wiedziało, co się z nim dzieje.

Na swoje szczęście wyglądał na zaniepokojonego.

- A co się z nim dzieje?

Nie miała zamiaru go uspokajać.

- Dziś wieczorem Agnes stała się kobietą.

Patrzył na nią, nie rozumiejąc.

Fałszywie cierpliwym tonem Samantha powiedziała:

- Ma pierwszą miesiączkę.

Odskoczył do tyłu.

- Panno Prendregast! To nie jest temat, który powinienem z panią omawiać!

- Z kim więc powinnam to omawiać? A może raczej z kim pan powinien to omawiać? Jest pan jej ojcem. Twierdzi pan, że odpowiada pan za wszystko, co dotyczy pańskich córek, ale ignoruje pan te podstawowe przypadłości, które jedna z nich będzie znosić?

Otworzył usta, a potem zamknął. Po raz pierwszy od czasu ich spotkania nie wiedział, co powiedzieć. W końcu wydusił z siebie:

- Nie ignoruję niczego, co dotyczy moich córek, ale to naturalna przypadłość, o której, jestem pewien, uprzedziła je jedna z nauczycielek.

- Tego nie było w planie. - Oparła się o ścianę i skrzyżowała ręce na piersi, powstrzymując się, żeby nim nie potrząsnąć. - Kobiety nie różnią się od mężczyzn. Żadna kobieta nie chce powiedzieć dziewczynce, że jej szczęśliwe, beztroskie życie za chwilę się zmieni, że jej ciało podąża w stronę kobiecości, a to czasami oznacza ból i dyskomfort. Jak pan śmie zakładać, że ktoś inny zadba o coś tak ważnego?

- Panno Prendregast, proszę do mnie nie mówić w ten sposób.

Jej postanowienie panowania nad sobą wzięło w łeb wraz z ogarniającą ją falą wściekłości.

- A właśnie że będę. Ktoś powinien do pana mówić w ten sposób. Żyje pan swoim radosnym życiem, włócząc się gdzieś przez całe noce, nieświadomy, że pańskie córki martwią się o pana, że niańki spiskują przeciwko guwernantkom, nie wiedząc nic o obawach Kyli, lękach Mary, koszmarach Vivian i miesiączce Agnes. Uważa pan, że to takie światłe, że je pan kolacje z dziećmi, ale robi pan wszystko, aby rozmowa nie była rozmową, ale przewodnikiem po jakichś tematach, które pan ustala.

Zrobił krok do tyłu.

- Dzieci dobrze wykorzystują ten czas.

- Nie zna pan swoich dzieci i robi pan wszystko, żeby nie mogły z panem porozmawiać. Nie pozwala im pan powiedzieć sobie o ich lękach i nadziejach, spytać jak dorastać. Nigdy nie przyznaje się pan do błędu, a już z pewnością nie przyzna pan, że może nie wiedzieć wszystkiego. Udowodnił pan, że dużo wie na temat ryb w tej okolicy, ale nic pan nie wie o swoich dzieciach. Co noc ściga pan bandytów. - Wskazała na drzwi wejściowe. - Najwyższy czas zostać w domu z córkami.

- Panno Prendregast! - Wyciągnął ręce w jej stronę i zatrzymał się kilka centymetrów od jej ramion. Zamiast tego oparł dłonie o ścianę po obu stronach jej głowy, wpatrując się w jej oczy i ciężko dysząc z wściekłości. - Może się pani spakować. Rano pani wyjeżdża.

Drżącym palcem wskazała na swoją sypialnię. Trzęsącym głosem powiedziała:

- Agnes myślała, że umiera.

Pobladł.

- Myślała, że wykrwawi się na śmierć. Jeśli uważa pan, że powiedziałam za dużo i musi mnie pan odesłać, nie mogę pana od tego odwieść, ale, pułkowniku Gregory, każda z pańskich córek będzie przechodzić przez to samo i sądzę, że Vivian czeka to już niedługo. Potrzebuje pan kogoś, kto przygotuje je do przekroczenia progu kobiecości. Za kilka lat Agnes znajdzie mężczyznę, który będzie chciał się z nią ożenić, i ktoś musi przygotować ją do nocy poślubnej, porodu i rzeczywistości, skrywanej pod pozorami bajkowego świata. Czy może pan to zrobić? - Pochyliła się w jego stronę na tyle blisko, by mógł poczuć żar jej wściekłości. - Czy naprawdę może pan to zrobić?

Jego oczy płonęły, ramiona drżały.

- Nigdy pani nie wie, kiedy zamilknąć. - Pochylił głowę i przycisnął usta do jej ust.

Przez chwilę była tak zaskoczona, że nie zdawała sobie sprawy, co robił. A później pomyślała: całuje mnie. Pułkownik Gregory mnie całuje.

Wściekłość. Zmieszanie. Zaskoczenie. Odwróciła twarz, przycisnęła głowę do jego szyi, w miejscu, w którym krawat dotykał skóry.

- Oszalałeś?

- A jak myślisz? - Pocałował ją znowu. Musiała być także szalona, bo jej się to podobało.

Ale kłócili się.

Ale podobało się jej.

Ale dzieci… i Agnes…

Wszyscy spali. Nikt nie widział. Nikogo to nie obchodziło.

A jej się podobało.

Niedobrze. Bardzo niedobrze.

Odsunęła się.

- Nie powinniśmy tego robić.

- Nie. - Ale nie ruszył się.

- Jesteś tym, kim jesteś i ja jestem tym, kim jestem.

- Tak. - Jego twarz była bardzo blisko. Tak blisko. Jego oddech pachniał porto i przywodził jej na myśl ten wieczór, kiedy po raz pierwszy powąchała trunek. Widziała kilkudniowy zarost na jego podbródku, zmysłowy zarys jego ust.

Zrobiłam w życiu wiele nieodpowiednich rzeczy, ale ta jest najgorsza - pomyślała.

Łapiąc koniec jego krawata, przyciągnęła jego usta ku sobie.

Jego dłonie spoczywały po obu stronach głowy Samanthy. Przywarł do niej całym ciałem. Dotykał jej ustami. Gdyby stała bez ruchu, może zmęczyłby się pocałunkami. Jednak mogłaby przysiąc, że okrył ją swoim ciepłem. Jego buty i rękawice roztaczały intensywny zapach skóry. Ustami wędrował po jej wargach. Zamknęła oczy. Pod powiekami zaczęły pulsować kolory szlachetnych kamieni: rubin, szafir, szmaragd. Palcami wyczuwała jego tętno na szyi, a serce zaczynało bić w tym samym rytmie.

A więc dlatego mężczyźni i kobiety się całowali. Aby zobaczyć, poczuć, poznać się nawzajem w cudowny, niepowtarzalny sposób. Mogłaby tak stać przez całą noc i nigdy nie mieć dość jego czułości.

Wtedy przesunął językiem po jej wargach.

Gwałtownie otworzyła oczy. Jego język. Złapała go za nadgarstek i szarpnęła. Jego nadgarstek… Delikatnie całował jej wargi.

- Otwórz usta.

Nie zrozumiała go. Uniosła powieki.

- Co? Dlaczego?

Również otworzył oczy i spojrzał na nią, a jego twarz była tak blisko, że mogła dostrzec każdą ciemną rzęsę.

- O tak - wyszeptał, a potem zamknął oczy i wsunął język między jej wargi.

Pierwszy pocałunek był tylko wstępem, badaniem. Teraz jego język wsunął się między jej wargi, poruszając się z pasją i poczuła się... inaczej. Już nie taka pewna siebie, niezależna kobieta, do czego zmusiło ją życie, ale uwielbiana, wspaniała, kochana. Krew buzowała jej w żyłach. Oddychała chrapliwie. Mocno opierała się o ścianę, by się nie osunąć, i pragnęła odwzajemnić jego pocałunek.

Nigdy nie nauczyła się tego, nigdy nie miała na to ochoty. Ale przy nim… jego siła ją zniewalała. W jej głowie pojawiały się obrazy. Sceny, w których byli razem, splecione ciała, jego dłonie dotykające miejsc na jej ciele, których nie dotykał dotychczas żaden mężczyzna. Wyobraziła sobie, jak wyglądałby bez ubrań, umięśniony, owłosiony, silny. Wyobraziła sobie, jak by na nią patrzył. Wyobraziła sobie, że on… robiłby rzeczy, którymi zawsze pogardzała. Bo te rzeczy zadawały kobiecie wyłącznie cierpienie i wydawały się dziwne i odrażające. Tylko gdy myślała o robieniu ich z nim, wydawały się cudowne, jak dotyk miękkiego futra na jej skórze albo łyk wody po długiej suszy.

Był delikatny, ale stanowczy. Przechylił głowę najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, smakując ją i zachęcając do oddania pocałunku.

Czuła mrowienie w piersiach i zacisnęła mocno uda, żeby zmniejszyć uczucie obrzmienia i dyskomfortu. Pomogło… i pogorszyło sprawę. Chciała przestać i chciała ciągnąć to dalej. Pragnęła wtulić się w niego, ale resztka rozsądku, jaka jej pozostała, kazała jej nadal opierać się mocno o ścianę. Poczuła, że drżą mu nadgarstki. Jego język wdarł się głębiej w jej usta i odpowiedziała mu, niepewnie, chętnie, z zadziwieniem. Jego pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne, otwierając przed nią drzwi do pożądania.

Chciała, żeby coś powiedział. Wytężyła słuch. Drgnęła, gwałtownie odsuwając się od niego. Pułkownik wyprostował się.

- Co? Co się stało?

- Chyba coś… słyszałam. Jakby trzaśniecie drzwi.

Rozejrzał się po korytarzu.

- To tylko twoja wyobraźnia.

Złapał ją za ramiona, ale chwila szaleńczej namiętności minęła. Głębokim i namiętnym głosem powiedział:

- Twoje oczy… mają taki niespotykany kolor.

- Zwyczajny brązowy.

- Nie, dziś przypominają kolor miodu, złocisty brąz. - Chwycił ją za podbródek. - Czy wiesz, że masz najbardziej wyraziste oczy, jakie znam?

Potrząsnęła głową.

- W twoich oczach czytam twoje myśli.

- Och, nie… - wykrztusiła. Jej myśli zbyt często wędrowały do niego i zbyt często były niestosowne i lubieżne. Odwróciła wzrok.

- Mogłabyś uwieść mnie swoimi oczami.

Spojrzała na niego zakłopotana.

- Nie mam takiego zamiaru.

- Wiem. Ten pocałunek… to był błąd.

- Tak. Oczywiście. Był.

Jednak znowu głaskał ją po ramionach.

- Nie powinniśmy więcej tego robić.

- Nie. Nigdy. - Samantha spojrzała w dół na swoje bose stopy na zimnej podłodze. Nigdy wcześniej nie czuła się tak skrępowana. Całowała się z pułkownikiem Gregorym. Tak, chciała tego. Potajemnie. W najgłębszych zakamarkach umysłu chciała tego…

Ale zrobić to. I to tak długo, tak szczegółowo. Co więcej, podobało jej się to. A on o tym wiedział.

Jak miała jutro spojrzeć mu w twarz? Nawet teraz nie była w stanie na niego spojrzeć.

- O czym rozmawialiśmy… wcześniej? - Jego głos nadal brzmiał nienaturalnie.

Wciąż pobrzmiewała w nim namiętność. Podkuliła stopy, wyczuwając tę namiętność. Ale musiała zachowywać się normalnie.

- Wcześniej. Powiedziałeś mi, żebym wyjechała. - Miała nadzieję, że nie zauważył jej bosych stóp. Lady Bucknell nigdy nie mówiła jej o zasadach dotyczących bosych stóp, ale jeśli kobieta nie mogła podać mężczyźnie gołej dłoni, to zasady dotyczące stóp musiały być znacznie bardziej surowe. - Chciałeś, żebym spakowała walizki?

- Nie! Nie. To znaczy… nie, byłem zły. - Zakasłał. - Powiedziałem coś, czego nie powinienem był mówić.

Zerknęła na niego i dostrzegła, że z lekkim uśmiechem przygląda się jej palcom u stóp.

Cofnęła stopy pod szlafrok i uświadomiła sobie, że… poza koszulą nic na sobie nie miała. Martwiła się o swoje palce u stóp, a on musiał wiedzieć… no cóż, i tak niczego nie mógł zobaczyć. Szlafrok był mocno zawiązany, a koszula z grubego materiału, zupełnie nieprzezroczysta. Jednak sama myśl o tym, że stała tutaj, z nim, gdy w każdej chwili mógł unieść materiał i dotknąć jej nagiej skóry, aż do… zacisnęła mocno kolana. Gdyby to zrobił, odkryłby, że w środku się rozpuszczała. Na pewno; była wilgotna i nabrzmiała.

- Wolałbym, żebyś została. Jeśli możesz.

Wyprostował się. Zdjął ręce z jej ramion i zrobił krok do tyłu.

- Nie musisz się obawiać, że moje dzisiejsze niestosowne zachowanie się powtórzy. Ja nie całuję… to znaczy całuję, ale nie guwernantki. Narzucanie się młodej kobiecie, która dla mnie pracuje, jest przejawem braku ogłady i jestem tego w pełni świadomy. Nie wiem, co mnie napadło.

Uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała co, a wyobrażenie sobie tego zwiększyło tylko uczucie dyskomfortu.

- Nie całkiem się narzucałeś. Mogłam krzyczeć, albo… coś w tym rodzaju.

- Niemniej, to oczywiste, że jesteś młodą damą z niewielkim lub żadnym doświadczeniem w sprawach alkowy…

Skonsternowana, rzuciła:

- Czy ten pocałunek był zły?

- Nie! - Przesunął palcami po jej wargach. Powstrzymała się, żeby ich nie pocałować.

- Wcale nie - powiedział. - Bardzo mi się podobał. Był taki, jak sobie wyobrażałem.

Wyobrażał sobie mój pocałunek?

- Ale nie objęłaś mnie, a kiedy pocałowałem cię po raz pierwszy, nie odwzajemniłaś mojego pocałunku. - Jakby chcąc rozkoszować się dotykiem jej skóry, znowu dotknął palcami jej warg. - To nie była niechęć, raczej oszołomienie.

- Poznałeś to po moich ustach?

Powstrzymał się od uśmiechu.

- A nie mogłaś poznać po moich ustach, co ja czułem?

- No cóż. - Znowu spuściła wzrok i zaczęła bawić się guzikami. - Mogłam.

- No widzisz. - Zerknął na jej palce. - Kiedy kobieta świadomie uwodzi mężczyznę, odpina guziczki w odpowiednim miejscu, aby mógł dostrzec jej biust.

Przestała bawić się guzikami.

- Czy wiesz, co mi robisz, gdy… - Jakby nie mogąc się opanować, rozwiązał jej szlafrok. - Nie. Oczywiście, że nie wiesz.

Gdyby była rozsądna, uderzyłaby go w twarz, aż zadźwięczałoby mu w uszach. Zamiast tego odchyliła głowę, zamknęła oczy i rozkoszowała się dotykiem jego dłoni, tak cudownym i tak przelotnym. Spojrzał na swoją dłoń, jakby został na niej ślad skóry Samanthy.

- Niemniej, człowiek honoru nie uwodzi swojej guwernantki. - Wyprostował ramiona, a jego głos znowu brzmiał oschle, jak zazwyczaj brzmiał głos pułkownika Gregory'ego. - Jak już pani mówiłem, panno Prendregast, na tym świecie nadal są ludzie honoru, a ja jestem jednym z nich.

- Tak. - Przesunęła się w stronę drzwi. - Wierzę panu. Rano odeślę Agnes do jej łóżka.

Patrzył na nią, jakby miał ochotę podążyć jej śladem.

- Chylę głowę przed pani mądrością w sprawach zdrowia mojej córki.

- Tak. No cóż. Dziękuję. - Stała w drzwiach i bawiła się klamką, tak bardzo onieśmielona i zawstydzona, że pragnęła jedynie zniknąć w swoim pokoju i schować się pod kołdrą. Jednocześnie… jednocześnie chciała stać tutaj, patrzeć na niego, rozmawiać z nim o niczym, ponieważ… cóż, nie wiedziała dlaczego, ale tego właśnie chciała, a jedynie głupiec mógł chcieć czegoś takiego.

Prawda? Zrobiła krok w głąb pokoju.

- Dobranoc, panno Prendregast. - Jego głos był głębszy, milszy niż kiedykolwiek wcześniej, jak krem czekoladowy i porto.

- Dobranoc, pułkowniku Gregory. - Wchodząc do środka, zamknęła mu drzwi przed nosem i miała wrażenie, jakby uniknęła wielkich kłopotów - i skazała się na samotność.



Rozdział 13



William otworzył okno w swoim pokoju, wychylił się, rozkoszując porannym słońcem, i odetchnął rześkim górskim powietrzem.

- Cudownie być żywym w taki dzień!

- Tak, pułkowniku, to prawda. - Głos jego wysokiego, chudego służącego, zgorzkniałego z powodu braku żołnierskich rozrywek, nie mógł brzmieć bardziej sarkastycznie.

- Żadnej chmurki na niebie, żadnej bitwy do stoczenia; można umrzeć z nudów.

Nuda? Nie, nie kiedy Samantha jest na drugim końcu korytarza. Kto by pomyślał, że kobieta, która tak śmiało przemawia i hardo patrzy, całuje tak nieśmiało i powściągliwie?

- Niech pan weźmie kąpiel, zanim woda wystygnie. - Cleavers sprawdził jej temperaturę łokciem. - Jest taka, jak pan lubi - wystarczająco gorąca, żeby ugotować homara.

Zostawiwszy otwarte okno, William zanurzył się w miedzianej wannie.

- Idealna. - Gorąca woda łagodziła mięśnie obolałe od wczorajszej jazdy - i nocnych łowów.

Sprawy posuwały się naprzód. Jego ludzie schwytali Rosjanina podążającego drogą do Maitland, a co ważniejsze, aresztowali dwóch Anglików i Angielkę, podróżujących osobno, którzy byli szpiegami i zmierzali w stronę posiadłości państwa Feathersonebaugh. Mężczyźni mówili z twardym akcentem i byli służącymi, którzy zbierali i sprzedawali informacje. Jednak kobieta była piękną i inteligentną damą. Miała przy sobie listy dotyczące rozmieszczenia angielskich wojsk za granicą i z pewnością mogła użyć swojej urody, by uniknąć aresztowania.

Próbowała swoich wdzięków na Williamie. Nie tylko nie był zainteresowany, ale też upewnił się, że będzie jej pilnować wieśniaczka o twardym charakterze. Dama z pewnością nie ucieknie.

Wstając z wanny, wytarł się i włożył spodnie oraz koszulę.

Cleavers pokazał mu dwie marynarki.

- Czy włoży pan ciemnozieloną, pułkowniku, czy czarną?

William przetrzymywał wszystkich szpiegów w wiejskim więzieniu. Miał nadzieję, że dziś w nocy również dopisze mu szczęście, ponieważ plan Throckmortona, aby wyłapać wrogów, postępował lepiej niż mogli marzyć, a jego własny plan pojmania lorda i lady Featherstonebaugh na gorącym uczynku wydawał się coraz bardziej realny.

- Oczywiście czarną. Dlaczego ciągle pokazujesz mi te marynarki w absurdalnych kolorach?

- Ponieważ wiszą w pańskiej szafie. Ponieważ dżentelmen nosi takie kolory. Ponieważ mam nadzieję, że pewnego dnia uda mi się pana zaciągnąć na salony, gdzie może uda się panu oczarować jakąś kobietę, która zgodzi się wyjść za pana, i nie będę już musiał dłużej wybierać panu ubrań.

Zaintrygowany, William spojrzał na Cleaversa.

- Kobiety lubią zielony?

Cleavers powiesił zieloną marynarkę na wieszaku.

- Tak, pułkowniku, powtarzam to panu od czasu śmierci pani, ale pan nigdy nie słucha.

Z właściwym dla siebie zdecydowaniem, bez zastanawiania się nad motywami, William podjął decyzję.

- Dobrze. Zielona. - Wybrał pasujący butelkowo-zielony krawat i zawiązał go precyzyjnie wokół szyi. Włożył czarną kamizelkę z haftem w tym samym kolorze na klapach.

Tak, sprawa ze szpiegami nabierała wreszcie rumieńców.

Co więcej, nowa guwernantka świetnie się sprawdzała. Chociaż miała tendencje do nadmiernego krytykowania, a ostatniej nocy była wręcz bezczelna w swoich opiniach na temat jego charakteru. Jednak z przykrością musiał przyznać, że miała dużo racji.

Na szczęście złagodziła jego gniew w sposób, o którym nawet nie marzył.

Podczas gdy William niecierpliwie czekał, Cleavers poprawił mu krawat i wygładził marynarkę.

- Dziękuję, Cleavers.

Cleavers uderzył się dłonią w piersi, zadowolony z efektów swojej pracy.

- Proszę bardzo, pułkowniku. - Pośpiesznie, z łobuzerskim błyskiem w oku dodał: - Domyślam się, że to na cześć lady Marchant?

William spojrzał na niego beznamiętnie.

- Kogo? Och. Tak. Lady Marchant.

Gdy szedł korytarzem, Cleavers wyszedł za nim i obserwując go, zastanawiał się. Może plotki, krążące po domu, były prawdziwe.

William nie zdawał sobie sprawy, że Agnes tak szybko dorosła. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jego córka będzie potrzebować kobiecej pomocy. Szczycił się tym, że jest przygotowany na każdą okoliczność, a zawiódł Agnes. Strasznie. Nie tolerował porażek, zwłaszcza własnych, i zamierzał coś z tym zrobić. Dzisiaj. Teraz.

Nacisnął klamkę w drzwiach do klasy.

Jego córki siedziały w ławkach, a William z zaskoczeniem stwierdził, że Samantha prowadziła lekcję historii. Postępowała zgodnie z jego planem, jednak prowadziła zajęcia z taką pasją, że dzieci słuchały z błyszczącymi oczami. Poczuł dziwny ucisk w dołku; po raz pierwszy od bardzo dawna jego córki były razem, szczęśliwe i zgodne - i to za sprawą Samanthy. Stała przy tablicy ze wskaźnikiem w dłoni. Pełnym entuzjazmu głosem mówiła:

- Widzicie, królowa Elżbieta zjednoczyła naród, z powodzeniem unikając małżeństwa kontraktowego, które pozbawiłoby ją niezależności i podważyłoby jej autorytet w zdominowanym przez mężczyzn rządzie. Bez względu na to, co powiedzą wam mężczyźni, kobieta może rozkwitnąć bez pomocy męża!

William skrzywił się. Czego ona uczyła jego córki? Siedem par oczu zwróciło się w jego stronę.

- Ojcze! - Agnes wstała.

Pozostałe dziewczynki również zaczęły się podnosić, ale zatrzymał je ruchem dłoni.

- Siedźcie, siedźcie. - Uśmiechając się do Samanthy przeszedł na tył klasy i oparł się o stół. Krzyżując ramiona, dał Samancie znak, aby kontynuowała.

Ponownie wzięła wskaźnik do ręki, a na jej policzkach pojawił się uroczy rumieniec. Nie patrzyła na niego. Najwyraźniej przypomniała sobie ich pocałunek. Nie powinien sobie tak pochlebiać. W końcu pozwolił Teresie mieć nadzieję, że jej się oświadczy. Rozum podpowiadał mu, że Teresa byłaby żoną, której potrzebował. Rozum podpowiadał mu również, że pożądanie w stosunku do Samanthy, które go spalało, było żałosne. Powiedziała:

- Dobra królowa Bess przez lata unikała ataku ze strony hiszpańskiej, posługując się sprytem i obietnicami. Z pewnością jest to kobieca broń, ale sprawdza się tam, gdzie nic innego nie działa.

Vivian oparła podbródek na dłoni i wpatrywała się w Samanthę.

- Co ona zrobiła, panno Prendregast?

- Obiecała, że pomyśli o ślubie z królem Hiszpanii, dobrze wiedząc, że jeśli wyszłaby za niego, byłaby mu podległa, a Anglia byłaby podległa Hiszpanii.

Samantha rzuciła spojrzenie w stronę Williama, ledwie zatrzymując się na jego szyi, piersi, ale omijając twarz. Pochylił się i uchwycił jej wzrok, co sprawiło, że zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

- Z… zanim zdał sobie sprawę, że bawiła się nim, i zaatakował nasze wybrzeże, Anglia zdążyła zbudować potężną flotę i była w stanie pokonać hiszpańską armadę.

Samantha była naprawdę piękna. Miała cudownie jasne włosy i ciepłe brązowe oczy. Wysoka, smukła… niektórzy powiedzieliby, że za szczupła, ale myliliby się. Podobały mu się kobiety, które nie miały zbyt obfitych kształtów i wyobrażał sobie, że kiedy będzie miał okazję zdjąć z niej bieliznę… nie. To nie było właściwe. Jeśli kiedykolwiek będzie miał okazję zdjąć z niej bieliznę…

Mężczyźni mają swoje fantazje, bez względu na to, jak bardzo z nimi walczą, a on wiedział, że jej piersi zmieściłyby się w jego dłoniach…

Miał wrażenie, że jego nagłe uczucie dyskomfortu jest widoczne jak na dłoni, więc skrzyżował nogi.

Problem polegał na tym, że Samantha miała na sobie zupełnie nieodpowiednią suknię z fioletowego muślinu i różowej satyny. Guwernantki nie ubierały się w ten sposób. Nie uczyły z takim entuzjazmem. Nie całowały… jak zaskoczone dziewice, wkładając w to pasję i drżąc. Samantha nie powinna być guwernantką. Powinna zostać hurysą, kurtyzaną albo… żoną.

Wbił wzrok w podłogę. Żoną. Innego mężczyzny. Nie jego. Nie spełniała żadnego z kryteriów z jego listy. Nie znał jej pochodzenia. Nie znał jej rodziny. Znał jej temperament i nie można było powiedzieć, że była spolegliwa. Było oczywiste, że nic ich nie łączyło. A jednak… mogłaby być odpowiednią żoną dla niego.

Absurd. Sprowadził tu Teresę z zamiarem przekonania się, czy pasuje do jego rodziny, a zamiast tego rozmyślał o Samancie. Czy postradał rozum? Co więcej, jego uwagę przez większą część czasu powinna zajmować sprawa lady i lorda Featherstonebaugh. Mógł się nią zajmować i w tym samym czasie zalecać się do lady Marchant. Nie było to możliwe, gdyby chciał zalecać się do Samanthy.

Do cholery, pożądanie sprawiło, że ledwie mógł ustać.

Uniósł wzrok i uświadomił sobie, że Samantha i dzieci mu się przyglądają.

- Czy nie zgadza się pan ze mną, pułkowniku? - spytała Samantha, trochę za słodko.

Już nie unikała jego wzroku; patrzyła wprost na niego, a jej spojrzenie przeszywało go na wskroś.

Spojrzał na dzieci. Nie mógł się przyznać, że nie słuchał. To podważyłoby autorytet Samanthy. Jednakże nie mógł zgodzić się z nią, nie wiedząc, o czym mówiła. Starannie dobierając słowa, powiedział:

- Zastanawiałem się po prostu, skąd takie wnioski.

- Że jej wysokość królowa Elżbieta była jednym z najwybitniejszych taktyków w historii Anglii? - Samantha spytała, biorąc się pod boki. - Czy ma pan jakiś argument przeciw temu twierdzeniu?

- Nie, nie! Zgadzam się. Po prostu uważam, że jak wielu naszych wybitnych przywódców, swoją wielkość zawdzięcza rozważnemu dobieraniu doradców, słuchaniu ich rad i postępowaniu zgodnie z nimi. A poza tym, jak wielu naszych wspaniałych przywódców, czasami postępowała tak, jak uważała za stosowne.

- Słuszna uwaga, pułkowniku! - Samantha posłała mu uśmiech. - Królowa Elżbieta była monarchą absolutnym, a jednak nie była tyranem, jak wielu naszych królów.

Odwzajemnił uśmiech. Na jej policzkach pojawił się rumieniec. Gdy wpatrywali się w siebie, w klasie zapanowała cisza. Dwoje ludzi niemających ze sobą nic wspólnego, a jednak połączonych niewidzialną nicią.

Wtedy Emmeline spytała:

- Ojcze, czy zostaniesz także na matematyce?

Wziął się w garść, podszedł do Emmeline i przykląkł przy niej.

- Dlaczego na matematyce, Emmeline?

- Bo odejmowanie jest trudne.

- Nie dla ciebie. - Starając się, aby usłyszały go pozostałe dziewczynki, szepnął: - Jesteś moją najmądrzejszą córką.

- Nie jest - krzyknęła Kyla.

Wyciągnął ramiona i dziewczynki przytuliły się do niego. Od lat już tak się nie przytulali, okazując sobie rodzinne uczucia, od tak dawna, że pamiętał, jak Mary uśmiechała się, patrząc na nich. Tym razem, gdy uniósł głowę, zobaczył Samanthę, i czuł się z tym dobrze. Mary polubiłaby Samanthę - za jej dobroć, dyscyplinę, miłość do dzieci.

Gdy przytulił już każdą z dziewczynek z osobna i wszystkie razem, zapewniając Kylę, że jest jego najmądrzejszą córką, poza Henriettą, i Vivian, i Agnes i Marą - i Emmeline - podszedł do Samanthy i ukłonił się przed jedyną guwernantką, której udało się przechytrzyć jego córki.

- Świetnie pani sobie radzi, ucząc moje dzieci.

Patrzyła na niego z dziwną powagą.

- Dziękuję, pułkowniku. To sama przyjemność.

Ogarnął wzrokiem dziewczynki.

- Czy wasze sukienki są już gotowe?

Wszystkie usiłowały mówić jednocześnie. Uciszył je i wskazał na Agnes.

- Jeszcze nie całkiem, ojcze, ale prawie - odpowiedziała. - Ciągle mamy przymiarki.

- To takie nudne - odezwała się Henrietta.

- Powiem szwaczkom, żeby natychmiast przestały, ponieważ moja córka jest znudzona.

- Nie! Nie, udaję, że jestem księżniczką, która idzie na bal, i nie myślę o tym. - Henrietta wydęła wargi. - No, chyba że ukłują mnie igłą.

Wszystkie dziewczynki przytaknęły.

- Nie mogę się doczekać, kiedy was w nich zobaczę. A teraz pójdę zaplanować przyjęcie, a wy będziecie uczyć się matematyki. - Pogłaskał po policzku Emmeline, potem Agnes i, zanim zdążył pomyśleć, Samanthę.

Samantha odsunęła głowę.

- Pułkowniku Gregory, nie jestem jedną z pańskich córek.

Jej ruch, reprymenda rozzłościły go.

- Z pewnością bym pani z nimi nie pomylił. - W jego spojrzeniu pojawił się żar ostatniej nocy.

Zarumieniła się, ale zacisnęła mocno usta i spojrzała mu w twarz. Kobietę można było zniewolić tylko najsłodszą bronią.

- Życzę pani miłego dnia, panno Prendregast. Dzieci. - Przeszywając ją po raz ostatni spojrzeniem, wyszedł na taras.

Jedną z jego córek? Z pewnością nie!



Rozdział 14



Jak William się spodziewał, Teresa usadowiła się pod markizą. I jak obiecała, zorganizowała na tarasie centrum przygotowań do przyjęcia. Na stole rozłożyła przed sobą listy gości z zapiskami i tabelkami. Pod ręką trzymała dzwonek do wzywania służących, którzy pojawiali się, aby przyjąć polecenia i zdać relację z tego, co już zrobili. Obok stał wazon z białymi, różowymi i czerwonymi goździkami. William stwierdził, że Teresa byłaby świetnym generałem.

Byłaby dobrą żoną dla niego.

- Williamie, nareszcie! - Uśmiechając się na powitanie, wyciągnęła ku niemu ręce.

Ucałował je z galanterią. Od razu je cofnęła i chwyciła pióro. Najwyraźniej jej przeszkadzał.

Zanurzywszy stalówkę w atramencie, napisała kilka słów, a potem oznajmiła:

- Zdecydowałam. Na trawniku pomiędzy domem i jeziorem rozstawię namioty, a jeśli pogoda pozwoli, będziemy podawać tam lunch przez trzy dni. - W swojej żółtej porannej sukience i rozłożystym czepku wyglądała świeżo i pogodnie. Na jej ustach błąkał się lekki uśmiech, ale oczy miały ostry wyraz.

- Namiot na trawniku. - To był najgłupszy pomysł, jaki kiedykolwiek słyszał. - Dlaczego, skoro mamy odpowiednią jadalnię?

Skrzywiła się surowo.

- Chyba nie oczekujesz, że będziemy tam spożywać każdy posiłek. To byłoby nudne. Nie, ogród będzie urozmaiceniem, którego potrzebujemy, a poza tym pikniki są w modzie.

- A więc urządzimy piknik. - William do późna w nocy jeździł konno po okolicy, szukając zdrajców. Nie miał cierpliwości odwodzić Teresę od jej szalonych pomysłów, nie mógł jednak okazać jej zniecierpliwienia, chociaż miał na to ochotę. W końcu oddawała mu wielką przysługę. - Chcę zrobić wrażenie na moich gościach.

Na lady i lordzie Featherstonebaugh.

- Oczywiście, że zrobisz, mój drogi. To twoje pierwsze przyjęcie od bardzo dawna. - Poklepała go po dłoni, uśmiechnęła się i wróciła do listy gości. - Pierwszego dnia przygotujemy na ich przyjazd pożywny posiłek, aby mogli się dobrze poczuć po podróży. Ustawimy krzesła, oczywiście, ale tylko kilka, i żeby byli zmuszeni ze sobą rozmawiać. Tego samego wieczoru urządzimy nieformalne spotkanie. Będzie pokój do kart i gier, a także do słuchania muzyki. Panie będą mogły grać…

- Nie zapominaj o dzieciach.

- Nie. Jak mogłabym o nich zapomnieć? - Uśmiechnęła się z fałszywym entuzjazmem. - W tym czasie dzieci gości mogą grzecznie się uśmiechać. Później, jeśli zechcą, tańce i kolacja o północy.

Brzmiało to, jak przyjęcie w każdym innym domu, gdyby nie te namioty; jednak nie był na tyle głupi, by powiedzieć to głośno.

- Bardzo nietypowe.

- Dziękuję. Drugiego dnia rozstawimy stoły i krzesła i podamy posiłek. Mam nadzieję, że będzie ciepło.

- Jeśli tak zarządzisz, na pewno będzie. - Nawet Bóg nie mógł pomieszać Teresie szyków w kwestii rozrywki.

- Dziękuję! Cóż za urocza myśl. - Ledwie zwracała na niego uwagę. - Podamy łososia w galarecie, sery, dziczyznę na zimno i lód… tak się cieszę, że masz pomieszczenie na lód, mój drogi.

- W tych okolicznościach jest bardzo przydatny. Nie zapominaj, że moje dzieci chciałyby zaprezentować swoje umiejętności.

- Och, kochanie.

Nie wydawała się tak entuzjastycznie nastawiona, jak by sobie tego życzył. Nadal nie nauczyła się ich imion i nie udało się jej porozmawiać z żadną z dziewcząt. Czyżby Teresa nie lubiła dzieci? To stanowiłoby wielką przeszkodę w jego planach, aby się z nią ożenić. Spojrzała w swój plan.

- Nie ma dla nich czasu. Może… późnym popołudniem, tuż przed podaniem herbaty. Potem goście pójdą się przebrać. Tego wieczoru urządzimy bal.

Pomyślał, że być może powinien wyrazić swój entuzjazm. Zamiast tego ledwie powstrzymał się od westchnięcia. Zabawa wymagała nieludzkiej pracy, a jego ludzie będą patrolować drogi bez niego.

- Już zamówiłam orkiestrę - powiedziała Teresa. - Przyjedzie z Yorku.

Miał nadzieję, że królowa Wiktoria doceni jego wysiłki, aby zapewnić jej królestwu bezpieczeństwo, ponieważ kosztowało go to majątek. Teresa chyba czytała w jego myślał, bo powiedziała:

- Kochanie, twoja twarz ma taki dziwny wyraz. Pamiętaj, że od trzech lat nie urządzałeś przyjęć, więc pomyśl, iż to przyjęcie musi nadrobić stracony czas.

- Tak, a później każde następne przyjęcie będzie musiało być większe.

Wyciągnęła goździk z wazonu, urwała łodyżkę i wsunęła kwiat w klapę jego marynarki. Położyła mu dłoń na piersi i spojrzała w oczy.

- Większość mężczyzn nie zdaje sobie z tego sprawy. Dotknęła go. Mówiła przymilnym głosem. Jednak nie doświadczał poruszenia, które ogarniało go na dźwięk głosu Samanthy. Samantha ze swoimi ciętymi odpowiedziami, ciętymi uwagami i… słodkimi ustami, i smukłym ciałem.

- Oczywiście - powiedział mrukliwie, chociaż nie bardzo wiedział, z czym się zgodził.

- Nie martw się balem. Będzie wielki i wspaniały.

- Nie martwię się balem.

Martwił się, że lord i lady Featherstonebaugh nie wpadną w pułapkę, którą na nich zastawiał.

- I tak trzymać! Urządzimy o północy kolację. Ostatniego dnia… znowu przekąski w namiotach albo może na tarasie, a potem odjadą.

Skończyła. Wreszcie.

- Brzmi wspaniale. Nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć. - Chociaż nie miał ochoty na więcej przyjęć i rozmów takich, jak ta… jeśli miała zostać jego żoną, jak planował. - Upewnij się, że będzie dużo miejsc do poufnych rozmów, gdzie mężczyźni będą mogli się zrelaksować i porozmawiać o interesach lub przyjemnościach.

- Tak. Tak, oczywiście. Jednak na tym przyjęciu nie będzie wiele przyjemności, Williamie, będzie więcej mężczyzn niż kobiet. - Postukała paznokciami w blat stołu. - Znacznie więcej mężczyzn niż kobiet.

- Tak. Tak, wiem. - Jednak tylko mężczyźni zajmowali stanowiska w Biurze Bezpieczeństwa Wewnętrznego i w wojsku. Tylko mężczyźni przyciągali ważnych szpiegów. A zawodowi żołnierze bardzo często nie byli żonaci. - Nie znam zbyt wielu kobiet. Zaprosiłem wszystkich sąsiadów z córkami.

- Dlatego byłoby lepiej, gdybyś poczekał z ustalaniem listy gości na mój przyjazd. - Teresa starała się zapanować nad poirytowaniem. - Co się stało, to się nie odstanie. Kilka samotnych kobiet będzie cieszyć się zainteresowaniem panów.

To dziwne. Wydawało się, że Teresa kocha jego dom, jego ziemie i jest nim zainteresowana. A jednak jakoś nie pasowała do Silvermere. Świeciła jak diament, za każdym razem ukazując inne oblicze, ale nie wiedział, które z nich jest prawdziwe. Zastanawiał się - jakie tajemnice skrywała, że tak bardzo się pilnowała?

I dlaczego w ogóle go to obchodziło? Wszystkie powody, dla których uważał ją za odpowiednią dla siebie partię, były nadal aktualne. Pochodziła z jego sfery, miała wdzięk, była dobrą gospodynią, świetnie się ubierała i mogła wprowadzić jego córki do towarzystwa. Tracił swój czas, próbując zrozumieć kobiety. Nie udało się to jeszcze żadnemu mężczyźnie. A jednak na tym właśnie polegał problem. Od czasu, gdy poznał Samanthę, czasami wydawało mu się, że ją rozumie. A nie mieli ze sobą nic wspólnego.

Musiał przestać rozmyślać o takich głupstwach. Dał znak służącemu, a później spytał Teresę:

- Czy jadłaś już śniadanie?

- Tak, ale możesz sobie coś zamówić, jeśli chcesz. - Spojrzała na niego ostro. - Chociaż nigdy nie sądziłam, że jesteś takim śpiochem. Czy znowu wychodziłeś zeszłej nocy?

Przystała na jego hulanki, więc uznał, iż może się przyznać:

- Wyszedłem około jedenastej.

- A nie przed jedenastą? - Wzięła pióro, zamoczyła je dwukrotnie w atramencie, a potem rzuciła je na stół. Upadło na jedną z jej list, tworząc wielkiego kleksa, ale nie zwróciła na to uwagi. - Williamie! Muszę to powiedzieć!

- Oczywiście, moja droga. O co chodzi?

- Wiem, jak bardzo żołnierze cenią sobie dyskrecję, i wiem, że to, co powiem, będzie niedyskrecją, ale dotyczy to twoich dzieci.

Słuchał jej uważnie.

- O co chodzi?

- Zeszłej nocy nie mogłam spać. Usłyszałam głosy w korytarzu. Wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam pannę Prendregast - rozmawiającą z mężczyzną.

Spędził wiele lat w armii, negocjując z nieufnymi tubylcami, mając do czynienia z aroganckimi, głupimi oficerami. Nauczył się ukrywać swoje myśli, ale nigdy wcześniej ta umiejętność nie była tak przydatna jak teraz. Rozmawiającą? Czy widziała, że Samantha rozmawiała z mężczyzną? Z nim? A może widziała, jak Samantha całuje się z mężczyzną? Z nim?

Ale jeśli Teresa widziałaby ich całujących się, powiedziałaby o tym. Nie miała żadnego powodu, żeby unikać tego tematu.

A on z pewnością nie powtórzy już tego doświadczenia, bez względu na to, jak bardzo było ono przyjemne. Szanował pannę Prendregast. Może była uparta, zawzięta i pyskata, ale była również oddana jego dzieciom. Powinna dostać nagrodę za to, że była pyskata zeszłej nocy, a on nie mógł uwierzyć, jak bardzo był ślepy.

- Ja byłem tym mężczyzną. Agnes źle się czuła i poszła do panny Prendregast. Byłem zły i mieliśmy ostrą wymianę zdań. - I coś jeszcze, ale nawet jeśli Teresa o tym wie, nie będzie go oceniać. Zapewniła go o tym.

- Mój Boże! Czy chcesz powiedzieć, że panna Prendregast nie ma dla siebie nawet wieczorów?

Teresa zaskoczyła go. Sądził, że skrytykuje pannę Prendregast za niestosowne zachowanie. Zamiast tego zastanawiała się nad niedogodnościami życia panny Prendregast.

- Mam zasadę, że dzieci kładą się o dziewiątej i zostają w łóżkach.

- Najwyraźniej panna Prendregast oczarowała je tak bardzo, że bez żenady zakłócają jej czas wolny.

Tak. Nie mógł się z tym nie zgodzić.

- Biedna panna Prendregast! - Teresa potrząsnęła głową i westchnęła. - Dzieci będą przychodzić do jej sypialni za każdym razem, kiedy przyjdzie im na to ochota. Nie boisz się, że ją stracisz? Mówi, że ukończyła Akademię Guwernantek. Te panie mają duże wymagania. Nie musi zostawać w miejscu, w którym ma tak mało prywatności.

Skrzywił się. Uwagi Teresy były słuszne i to nawet bardzo. Nie chciał, aby Samantha była niezadowolona i może nawet wyjechała… oczywiście wyłącznie dlatego, że odpowiednia guwernantka była na wagę złota.

- Niestety, panna Prendregast jest tak towarzyska, że obawiam się, iż będzie przyjmować dzieci bez względu na to, co powiem.

- Jej maniery są nienaganne i cieszy się nieskazitelną reputacją. To urocza kobieta. Urocza. Po prostu czarująca. - Teresa poklepała się po policzku w zamyśleniu. - Może lepiej byłoby umieścić ją w jednym z domków dla gości, gdzie miałaby więcej czasu dla siebie.

Odpowiedział bez zastanowienia.

- Nie.

- Dlaczego nie?

Ponieważ chciał mieć Samanthę pod swoim dachem.

Ujmując jego dłonie w swoje, Teresa spojrzała mu w oczy.

- Wiem, że tobie jest wygodniej mieć pannę Prendregast w pobliżu, na wypadek gdyby któreś z dzieci się rozchorowało, ale musisz być w porządku wobec tej biednej dziewczyny, mój drogi. Już jest chuda, a jeśli nie będzie mogła spać w nocy, to obawiam się o jej zdrowie.

Zaniepokojony zapytał:

- Sądzisz, że jest chora?

- Nie, jestem pewna, że nic jej nie dolega, no cóż, wygląda zdrowo, gdy prowadzi dzieci na próby śpiewu. A poza tym, jak powiedziałeś, jada solidne posiłki. - Teresa przycisnęła dłonie do brzucha. - Ktoś mógłby pomyśleć, że ma tasiemca. Więc nie sądzę, żebyś musiał niepokoić się o jej zdrowie. Pomyśl raczej o jej samopoczuciu. Wiem, że podejmiesz słuszną decyzję.

Nie chciał tego przyznać, ale Teresa miała rację, a jego bezpośrednia reakcja była nie na miejscu.

Ponadto nocami nie byłoby Samanthy w pobliżu, a on myślał o niej leżąc samotnie w łóżku. To było niedopuszczalne, ponieważ adorował Teresę. Samantha go rozpraszała i chociaż wierzył, że uda mu się pokonać to absurdalne zauroczenie guwernantką, byłoby lepiej, gdyby widywał ją jak najrzadziej.

W końcu słyszał przecież o lordzie, który nie dalej jak w zeszłym roku postradał zmysły i ożenił się ze swoją gospodynią, ale William nigdy nie straciłby głowy dla kobiety. Zwłaszcza dla kobiety, która prawdopodobnie nie pasowała do towarzystwa.

- Dziękuję, Tereso. Panna Prendregast jutro się przeprowadzi.

- Myślę, że tak będzie najlepiej. - Teresa uśmiechnęła się nieznacznie.

Wstał, ukłonił się i zamierzał odejść. Ale zatrzymał się.

- Przyszło mi coś do głowy. Sama powiedziałaś, że maniery panny Prendregast są nienaganne.

Teresa obserwowała go uważnie.

- Tak powiedziałam.

- A więc panna Prendregast będzie kolejną kobietą na przyjęciu. Dzięki temu będziemy mieli mniejszą przewagę mężczyzn. - A jemu pozwoli to sprawdzić, jak Samantha zachowuje się wśród jego znajomych. - Cieszę się, że przyszło mi to do głowy.

- Och, ja również.



Rozdział 15



- Psst…

Agnes uniosła głowę znad poduszki i spojrzała w ciemność.

- Vivian?

- To ja. Mogę się z tobą położyć?

Agnes uniosła kołdrę i Vivian zajęła miejsce obok.

- Co chcesz? - Nie bardzo miała ochotę spać z Vivian. Nadal krwawiła i chciało jej się płakać, zwłaszcza gdy przypominała sobie, jak ojciec je dzisiaj przytulał. Wracała wtedy pamięcią do czasów, kiedy żyła mama, ale to, jak tata patrzył na pannę Prendregast niepokoiło ją. Vivian powiedziała śpiewnym głosem:

- Wiem coś, czego ty nie wiesz.

Agnes zesztywniała. Czyżby Vivian domyśliła się, jak ciało Agnes ją zawiodło?

- Ojciec lubi pannę Prendregast.

Agnes odetchnęła z ulgą. Nie chciała opowiadać Vivian o comiesięcznym krwawieniu.

Wystarczyło jej, że musi się z tym uporać; nie miała już ochoty o tym rozmawiać.

- Skąd o tym wiesz?

Vivian przykryła głowę kołdrą. Agnes zrobiła to samo.

- Ostatniej nocy, kiedy wszyscy spali poszłam siusiu i zgadnij, co zobaczyłam w korytarzu?

- Co?

- Ojciec całował pannę Prendregast.

- Nie!

Nie, panna Prendregast była w łóżku z Agnes.

- Tak, mówię ci, że to widziałam.

Oczywiście, Agnes spała. Mocno spała aż do rana, gdy panna Prendregast obudziła ją i odesłała do jej łóżka.

- Całował ją jak… no nie wiem… jak - Vivian nie mogła znaleźć właściwego słowa.

Z rosnącym podekscytowaniem, Agnes podrzuciła jej słowa.

- Jakby ją lubił?

- Tak! A ona była w koszuli nocnej! - Vivian wydawała się zaszokowana. - Co powinnyśmy zrobić?

Zawsze spiskowały, jak pozbyć się swoich guwernantek. Spiskowały w łóżku, razem, z głowami pod kołdrą. Jednak teraz było inaczej. Inaczej i lepiej.

- Znaczy… zęby przepędzić pannę Prendregast? - Agnes spytała niepewnie.

- Nie, głuptasie! Żeby sprawić, że tata się z nią ożeni!

Agnes ułożyła się wygodniej.

- Żebyśmy znowu mogli być rodziną.

- Tego bym chciała.

- Och, ja też.

Na korytarzu rozległy się zdecydowane kroki. Rozbłysło światło pojedynczej świeczki i dziewczynki schowały się pod kołdrę. W drzwiach stała gospodyni w czepku i koszuli nocnej, z groźnym wyrazem twarzy.

- Wystarczy tego knowania na jedną noc, dziewczęta. Czas iść spać. Jutro jest wielki dzień i będę zmęczona, jeśli się dobrze nie wyśpię.

- Tak, psze pani. - Vivian wygramoliła się z łóżka. - Co będzie jutro?

- Jak to? Zostały już tylko dwa dni do wielkiego przyjęcia, oczywiście! - Pani Shelbourn zabrała Vivian do jej łóżka, potem wróciła, żeby pogłaskać Agnes po głowie. - Wszystko w porządku, kochanie?

W rzeczywistości pytała, czy Agnes potrzebuje czegoś w związku z miesiączką. Panna Prendregast miała rację. Wszystkie kobiety były dla niej bardzo miłe i wyrozumiałe, i Agnes nie przeszkadzało pytanie pani Shelbourn. Sprawiała, że wszystko wydawało się takie oczywiste. Agnes potrząsnęła głową i zamknęła oczy.

I zaczęła rozmyślać, jak doprowadzić do małżeństwa ojca z panną Prendregast.







Wyglądało na to, że nikt nie wiedział, jaki był powód tego spotkania. Samantha z pewnością nie miała na ten temat bladego pojęcia.

Służba ustawiła się wzdłuż ścian holu. Dzieci stały naprzeciwko, według wzrostu. Samantha trzymała Kylę za rękę i wszyscy patrzyli na pułkownika Gregory'ego.

Odziany w konserwatywny garnitur z granatowego materiału, patrzył na zebranych ze środka holu. Dłonie trzymał wzdłuż ciała i przyglądał się stojącym przed nim pracownikom.

- Zebrałem was tutaj z dwóch powodów. Po pierwsze, jutro przyjeżdżają goście i chcę, abyście przyszli do mnie, jeśli zauważycie coś dziwnego. Cokolwiek.

Samantha widziała już wiele przyjęć i znudzonych gości, a także co mogą zrobić z czystej złośliwości, więc wiedziała, o co mu chodzi.

Mitten również wiedział, ale monotonnym głosem rzekł:

- Przepraszam, pułkowniku, ale czy mógłby pan na użytek świeżo zatrudnionych służących wyjaśnić, co to mogłoby być?

- Nie byłbym zadowolony, gdyby goście pokradli srebra. - Pułkownik Gregory zasępił się. - A niestety czasami…

Mitten i reszta służących pokiwała głowami.

- Co łączy się z drugim powodem. Zginął miniaturowy portret mojej żony, który stał na moim biurku.

Samantha poczuła, że jej serce zamiera. Służący sapnęli i rozejrzeli się po sobie.

- Wiem, że czasami zdarzają się wypadki, i zakładam, że podczas sprzątania mógł zdarzyć się wypadek.

Wszyscy spojrzeli na pokojówkę, zajmującą się gabinetem pułkownika.

- Jeśli ktoś z was - ktokolwiek - złamał ramkę lub zrobił coś innego i nie chce się do tego przyznać, zrozumiem to. - Pułkownik Gregory wyglądał jak przywódca, wyprostowane ramiona, stopy razem, surowe, ale wyrozumiałe spojrzenie niebieskich oczu. - Możecie przynieść mi portret i obiecuję, że nie będzie żadnych konsekwencji. Albo zostawcie go na moim biurku i nie będę o nic pytał. Jednak proszę, abyście go zwrócili. Jest dla mnie bardzo cenny.

Samantha rozejrzała się po ludziach, usiłując zidentyfikować sprawcę. Służący byli milczący i spokojni albo milczący i podenerwowani. Dzieci miały szeroko otwarte oczy i smutne miny; Agnes przyglądała się wszystkim, a Mara zagryzała wargi.

Pułkownik Gregory również przyglądał się wszystkim i przez krótki moment jego wzrok zatrzymał się na Samancie. Ale nie wyglądało na to, że uważa ją za złodzieja. Nie, jego ciepłe spojrzenie mówiło coś zupełnie innego. A przecież byli tu wszyscy. Z pewnością zauważyli, jak się zarumieniła. Spuściła wzrok. Jednak jeśli zauważyli, to z pewnością wzięli ją za złodzieja. Pułkownik Gregory podejrzewał, że ukradła jego torbę na alkohol, a nawet nie znał jej przeszłości.

Wyprostowała się. Musiała pamiętać, kim i czym była.

Na schodach rozległ się hałas i wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę. Na ich szczycie stała lady Marchant, drobna i czarująca w porannej sukni z ciemnoniebieskiego muślinu w srebrne kwiaty.

- Przepraszam. - Uniosła do ust dłoń w srebrnej rękawiczce. - Zakłócam spotkanie robocze. Schodziłam na śniadanie.

- Bardzo dobry pomysł. - Pułkownik Gregory uśmiechnął się do niej, jak do najdroższej przyjaciółki.

Samantha zacisnęła zęby. Musiała pozbyć się tej niezrozumiałej antypatii do lady Marchant. Lady Marchant zdawała się nie wiedzieć o jej istnieniu, i można to było z łatwością wytłumaczyć. Wiedziała tak samo dobrze jak Samantha - najwyraźniej lepiej niż Samantha - że guwernantka nie jest dla niej zagrożeniem jako dla potencjalnej żony pułkownika Gregory'ego. Samantha wiedziała, że przez następny tydzień nie będzie miała zbyt wielu okazji widywać lady Marchant czy pułkownika Gregory'ego, czy któregokolwiek z gości. Chyba że będzie towarzyszyła dzieciom. A kiedy lady Marchant zajmie miejsce żony Williama, zechce sprowadzić tu własną służbę. Z pewnością zwolni młodą guwernantkę, a Adorna nie będzie mogła mieć pretensji, że Samantha wróciła do Londynu z takiego powodu.

Więc lady Marchant mogła sobie pozwolić na to, by stać się wybawicielką Samanthy. Samantha powinna być wdzięczna i wyzbyć się ochoty parodiowania jej płynnego kroku i trzepotania rzęsami.

Pułkownik Gregory ciągnął dalej:

- Idź na taras, Tereso. Służący niedługo przyniosą ci śniadanie.

Lady Marchant zeszła z gracją po schodach i wyszła na taras, rozsiewając wokół czar. Pułkownik Gregory zwrócił się ponownie do służby.

- To wszystko. Musimy pracować w zespole, żeby to przyjęcie się udało i wiem, że możemy - razem. - Strzelił obcasami. - Rozejść się!

Samantha była poruszona tym, jak umiał wzbudzić w ludziach entuzjazm, ale zarazem ten jego wojskowy styl rozbawił ją. Wszyscy szybko się rozeszli do swoich zajęć. Zostało jeszcze sporo pracy przed przyjazdem gości. Zwłaszcza kucharz sprawiał wrażenie człowieka, którego goni czas.

Samantha zaczęła prowadzić dzieci w stronę klasy, kiedy pułkownik Gregory zawołał:

- Dzieci, zostańcie.

Dziewczynki zrobiły żołnierski „w tył zwrot” i czekały na rozkazy ojca. Podchodząc do Samanthy, odezwał się cicho, tak żeby tylko ona mogła go słyszeć.

- Panno Prendregast, czy ja panią bawię?

- Ależ skąd, pułkowniku.

- Śmiała się pani ze mnie.

Nie wiedziała, czy patrzeć na niego, czy za niego, czy na własne stopy. Nadal pamiętała dotyk jego warg, jego napierające na nią ciało, i ledwie mogła mówić z zażenowania i… - ach, dlaczegóż się nie przyznać? - …z powodu przyjemności. Chciała stać obok niego, słuchać jego głosu, wyobrażać sobie, że pragnie ją pocałować.

- Nie śmiałam się. Tylko… zachowywał się pan jak prawdziwy oficer.

- Jestem oficerem. Służyłem w Indiach i w górach przez ponad dziesięć lat. Niektórych nawyków nie da się wyplenić. Czy to pani przeszkadza?

Spojrzała na niego rozbawiona.

- Obchodzi pana to, co myślę?

- Jestem wrażliwym człowiekiem. - Na jego wargach błąkał się uśmiech.

A może się z niej śmiał?…

Ściągnęła usta. Przy kolacji pomoże Kyli wylać mleko na jego spodnie. Tak. Rozluźniła się. Taka zemsta była niewielka i niegroźna, ale niewątpliwie przyjemna.

Odwracając się do dzieci, pułkownik Gregory powiedział:

- Idziemy do bawialni. Za mną.

I poprowadził je po schodach na piętro.

Samantha szła z tyłu za Agnes i z całych sił usiłowała nie widzieć, jak spodnie opinają jego uda, a pośladki poruszają się przy każdym kroku. Dziewczyny na ulicy czasami dobitnie komentowały wygląd i poruszanie się męskiego ciała, ale Samantha zauważyła, że niewielu mężczyzn wartych było uwagi. Nie zwracała więc na nich uwagi.

Pułkownik Gregory był wyjątkiem od tej reguły. Teraz nie mogła oderwać od niego wzroku. Weszli na drugie piętro, gdzie znajdowała się bawialnią. Dzieci poszły do pokoju, a Samantha podążyła za nimi.

Z bujanego fotela wstała drobna, mniej więcej pięćdziesięcioletnia, kobieta. Miała okrągłą twarz, rumiane policzki i uśmiech, który wywoływał w Samancie ciepłe uczucia. Dzieci uśmiechnęły się do niej, zaskoczone, ale zadowolone. Pułkownik Gregory podszedł do uroczej kobiety, wziął ją za rękę i podprowadził do Samanthy.

- Pani Chester, to jest panna Prendregast, nasza guwernantka.

- Ach, panna Prendregast, już pani jest sławna w Hawksmouth. - Pani Chester dygnęła, a jej twarz pojaśniała. - Bo udało się pani poskromić te urwisy.

Ku zaskoczeniu Samanthy dzieci zaszurały nogami i roześmiały się.

- Pani Chester, a oto i moje urwisy… znaczy… córki. - Pułkownik Gregory przedstawił każdą z dziewczynek, które kłaniały się po kolei, bacznie przyglądając się pani Chester.

Pani Chester uśmiechnęła się jeszcze bardziej promiennie i klasnęła w dłonie.

- A więc to wy jesteście tymi dzieciaczkami, które będę tulić w nocy do snu.

Samantha spojrzała na pułkownika Gregory'ego i dostrzegła, że się uśmiechał. Znowu poczuła ciepło; musiała przestać się rumienić za każdym razem, gdy to robił.

- Jestem waszą nową nianią i będzie nam razem cudownie, obiecuję. - W głosie pani Chester słychać było zadowolenie. - Nie opiekowałam się tak dużą gromadką, od kiedy moje dzieci dorosły.

Dziewczynki jak na komendę spojrzały na ojca, który powiedział:

- Pani Chester zgodziła się być waszą nianią dopóty, dopóki będziecie jej potrzebować. Zaopiekuje się wami, zwłaszcza w czasie przyjęcia, gdy panna Prendregast będzie udzielać się towarzysko.

Zapadła cisza. Wszystkie dziewczynki wpatrywały się w Samanthę. Oczy Henrietty były pełne smutku.

- Och, panno Prendregast, musi pani iść na przyjęcie. - Agnes spojrzała wymownie na Vivian - z tatą.

Oczy Vivian były zaś okrągłe ze zdziwienia.

- Właśnie tak! Będzie pani tańczyć. Z tatą.

- Będzie pani ozdobą przyjęcia. - Agnes położyła rękę na ramieniu ojca. - Nie sądzisz, ojcze, że panna Prendregast będzie najpiękniejszą damą na przyjęciu?

- Wszystkie damy będą śliczne - odparł dyplomatycznie William, ale spojrzał na Samanthę z takim oczekiwaniem, że zadrżała.

To dziwne zauroczenie między nią a pułkownikiem mogło być zabójcze dla jej serca. Ale odzyskała trzeźwość myślenia. Była znaną złodziejką, córką złodziejki - kobiety, która miała niepohamowany temperament. Na Boga! Nie chciała brać udziału w tej fecie.

- Pułkowniku, nie mówi pan poważnie. Pańscy goście nie będą zachwyceni, wiedząc, że zadają się z guwernantką.

- Moi goście są na tyle dobrze wychowani, że nie będą nikogo krytykować.

- Panno Prendregast, będzie pani najpiękniejszą damą na przyjęciu - odezwała się Mara.

- Dziękuję, kochanie. Ale… jestem tylko guwernantką.

To znaczy złodziejką. Do tego jednak nie mogła się przyznać. Obiecała to Adornie, a poza tym nie chciała, aby William o tym wiedział. Nie teraz. Nigdy.

Mara objęła się ramionami.

- Będzie pani jak kopciuszek. Pójdzie pani na bal i wyjdzie za mąż za księcia.

- Tak, panno Prendregast, znajdzie pani swoją prawdziwą miłość - powiedziała Vivian.

- Mam nadzieję, że nie - odparła Samantha. - Nie mam czasu na miłość.

Agnes i Vivian wymieniły przebiegłe uśmieszki.

- Większość gości na przyjęciu to będą moi przyjaciele z wojska - wtrącił pułkownik nieco zniecierpliwiony. - Będzie wielu synów ze szlacheckich rodzin, a nawet kilku mężczyzn, którzy zdobyli swoją pozycję ciężką pracą. Jednak będą narzekać na brak towarzystwa kobiet i pani jest naszym remedium.

- Proszę pana, moje pochodzenie nie jest wystarczające, aby moje towarzystwo mogło zadowolić nawet młodszego syna oficera niższej rangi.

Zniecierpliwione spojrzenie pułkownika Gregory'ego wywołało u niej dreszcz i tym razem był to dreszcz nieprzyjemny.

- Panno Prendregast, proszę się nie niepokoić. Będzie pani po prostu osobą przy stole.

- Dobrze. Tylko proszę nie mówić, że pana nie ostrzegałam.

- Słucham? - warknął. - Nie dosłyszałem pani.

- Nic, proszę pana.

Przeszył ją pełnym zniecierpliwienia wzrokiem.

- Dziewczynki, zostawiam was z panią Chester, abyście mogły się poznać. - Mocno chwycił Samanthę za ramię. - Panna Prendregast pójdzie ze mną i zapozna się ze swoimi nowymi obowiązkami. Popchnął ją przed siebie.

- Proszę zaczekać! - odezwała się Samantha. Nie posłuchał jej. Rzuciła przez ramię: - Dziewczynki mają o trzeciej przymiarkę sukienek.

- Zajmę się tym - odpowiedziała pani Chester.

- Muszą ćwiczyć grę na pianinie i śpiew.

- Dopilnuję tego.

- Nowe buty Kyli są za małe. Mają przysłać nowe.

- Proszę się nie martwić, panno Prendregast. Dzieci i ja wszystkim się zajmiemy.

Pułkownik Gregory wyciągnął ją na korytarz i zamknął drzwi do bawialni. Strząsnęła jego rękę.

- Nie ma potrzeby traktować mnie jak krnąbrne dziecko.

- Tylko wtedy, kiedy pani się tak zachowuje.

- Jestem odpowiedzialna za dzieci.

- Zwalniam panią czasowo z tej odpowiedzialności.

Zaczęła coś mówić. Powstrzymał ją ruchem ręki.

- A plan zostawiłem pani Chester. Czy pani myślała, że o tym zapomnę?

Oczywiście. Musiała o tym pamiętać. Ta rodzina nie należała do niej. Miała tylko uczyć dzieci, a potem pójść swoją drogą.

Krocząc przed nim dumnym krokiem, powiedziała:

- Byłoby lepiej, gdybym pełniła swoje obowiązki przynajmniej do czasu, aż…

- Aż skończy się przyjęcie?

- Tak. Moje pochodzenie…

- Bez względu na pani pochodzenie, lady Bucknell z pewnością nauczyła panią, jak zachowywać się z godnością i wdziękiem. - Zszedł za nią po schodach na drugie piętro. - Czy sądzi pani, że przypisałbym jej taką rolę, gdybym nie obserwował pani przy posiłkach? Podczas lekcji? Podczas rozmów? Czy naprawdę tak uważnie się jej przyglądał?

- Pan nie rozumie. - Usiłowała wyjaśnić mu, bez wdawania się w szczegóły. - Zdarzało się, że traciłam pracę ze względu na swoją przeszłość.

- I zyskała pani pozycję osoby zajmującej wolne krzesło ze względu na sytuację obecną. - Wyglądał na zadowolonego ze swojej uwagi. - Ponadto przeprowadzi się pani z posiadłości do domku dla gości.

- Słucham? - Spojrzała w stronę swojego pokoju i zobaczyła służących wynoszących jej kufer. - Nie może pan tego zrobić. Do kogo przyjdą dzieci, jeśli zachorują?

Znała odpowiedź w momencie, gdy zadała pytanie. Mimo to odpowiedział.

- Dlatego właśnie zatrudniłem panią Chester. Lady Marchant słusznie zauważyła, że jeśli dzieci będą panią odwiedzać w dzień i w nocy, nie będzie pani miała czasu dla siebie.

- Lady Marchant…

Nie mogła powiedzieć, by lady Marchant nie była przebiegłą intrygantką.

- Lady Marchant jest bardzo troskliwa - dokończyła bez przekonania.

- Poza tym potrzebujemy sypialni dla jednej z samotnych pań, które przybędą na przyjęcie.

- Domek dla gości wydaje się taki… oddalony. - A ona chciała zostać tutaj, blisko niego, chociaż sama nie wiedziała dlaczego.

- Wolałbym, aby nie negowała pani spraw, których pani nie rozumie - powiedział oschle.

- Rozumiem. Wyrzuca mnie pan z mojej sypialni.

- Tak. Ponieważ nie może pani tu zostać i wystawiać na próbę mego kręgosłupa moralnego. Nie jest aż tak silny, jak bym chciał, zwłaszcza gdy chodzi o panią. - Mówił beznamiętnie, ale jego słowa przypomniały o pocałunku. O namiętności. Cudowne, wszechogarniające uczucie wspólnoty, które rosło samo z siebie i żądało więcej.

- Och. - Poruszyła ustami, ale głos uwiązł jej w gardle.

- Clarinda będzie mieszkać z panią w domku dla gości. Żaden z gości nie będzie pani niepokoić. Będzie pani dobrze strzeżona. - Pogłaskał ją po podbródku, co wywołało u niej gęsią skórkę, a jego gorące spojrzenie sprawiło, że miała ochotę zatopić się w nim.

Jednak go odepchnęła.

Odsuwając rękę, z obawą spojrzał na swoje palce. Potem z taką samą obawą spojrzał na Samanthę.

- Jak pani widzi, panno Prendregast, ta przeprowadzka będzie dla naszego wspólnego dobra, więc zgodzi się pani na nią z wdzięcznością i bez oporu.

Najwyraźniej jej nie ufał. A dlaczego? Ponieważ nie pochodziła z jego klasy i obawiał się, że używając swoich sztuczek, postawi go w niezręcznej sytuacji. Powiedziała mu, że mężczyźni jej nie interesują; on, jak każdy mężczyzna, uważał, że trudno mu się oprzeć.

Bardzo dobrze. Swoim zachowaniem okaże mu wyraźnie swoje uczucia.

- Jestem wdzięczna za pańską troskę i z przyjemnością się przeprowadzę. Zamierza pan poślubić lady Marchant. - I nerwy jej puściły. - A ja nie chciałabym obudzić się z ręką w pudełku z ciastkami

Z wielką irytacją powiedział:

- Nie jestem ciastkiem.

- Właśnie.

- Proszę za mną. - Znowu chwycił ją za ramię i wyprowadził z domu.



Rozdział 16



Lady Marchant siedziała na jednym z krzeseł pod markizą na tarasie. Jej blada skóra była bez skazy. Brązowe włosy miała uczesane w idealny kok, z loczkami po bokach głowy. Popijała herbatę z filiżanki, potem niemal bezgłośnie odstawiła ją na spodeczek i uśmiechnęła się do Samanthy.

- A oto i nasza mała guwernantka, która uzupełni liczbę gości. Mam nadzieję, że docenia pani zaszczyt, jaki panią spotkał ze strony pułkownika Gregory'ego.

William odsunął krzesło i Samantha usiadła na nim.

- Nie umiem wyrazić swojej wdzięczności.

Słysząc oschły ton Samanthy, lady Marchant zamrugała.

- Obawiam się, że goście będą zdegustowani moim pochodzeniem.

William również usiadł.

- Jest pani rozsądną młodą kobietą! - Pochwaliła ją lady Marchant. - Ja również mówiłam ci o swoich obawach, Williamie.

- Znam tych ludzi. Są rozsądni i zwyczajni. Będą chcieli zrelaksować się w towarzystwie pięknych, czarujących kobiet. - Przeniósł wzrok na Samanthę i przyglądał się jej, oceniając ją w myślach.

Nie miała jednak pojęcia, co oceniał. Ciągnął dalej:

- Jak sama stwierdziłaś, Tereso, panna Prendregast jest piękna i czarująca.

- To prawda - powiedziała lady Marchant. - Obawiam się jednak o nią. Nie chciałabym, aby czuła się… niezręcznie. Nie na miejscu.

Kogo lady Marchant próbowała oszukać? Chciałaby, żebym czuła się niezręcznie i nie na miejscu - pomyślała Samantha. I powiedziała:

- Zdarzało mi się wcześniej poznawać porządnych mężczyzn - gdy kradła ich portfele - i muszę stwierdzić, że nie różnią się od mężczyzn o złym charakterze. - Szeroko otwartymi oczami spojrzała na Williama. - Równie łatwo nimi manipulować.

Pochylił się do przodu.

- Czy uważa pani, że łatwo mną manipulować, panno Prendregast?

Otwarcie spojrzała mu w oczy.

- Nie byłam zainteresowana na tyle, aby próbować, pułkowniku Gregory.

Najwyraźniej nie wyczuwając napięcia między Samanthą i Williamem, lady Marchant zaśmiała się gardłowo.

- Nie wszystkie kobiety są tobą tak zainteresowane, jak ja, Williamie. Panno Prendregast, manipulowanie mężczyznami ma sens, gdy oni nie zdają sobie z tego sprawy.

- Pozwalamy, abyście myślały, że wam się udaje - rzucił ostro William.

Samantha ledwie hamowała swoje zirytowanie lady Marchant i jej „filozofią”.

- Chodzi o to, aby nie znaleźć się w sytuacji, w której trzeba przejmować się mężczyznami. Kobieta niezależna jest w idealnym dla siebie położeniu.

Lady Marchant znowu zamrugała.

- Jest pani tak cudownie świeża, panno Prendregast. Chylę czoła przed pani niezależnością. To takie odpowiednie dla służby. Czy nie przyklaskujesz jej, Williamie?

- Oczywiście. - W jego tonie słychać było sceptycyzm. - To rzadkość, aby kobieta chciała stawić czoło zimnemu, okrutnemu światu samotnie.

- Tylko taka, która przekonała się, jak bardzo samotna jest kobieta, gdy ma u boku obojętnego partnera.

Lady Marchant ożywiła się.

- Czy była pani zamężna, panno Prendregast?

- Nie. I nie zamierzam.

- Bardzo ożywcze. - Lady Marchant oparła się o tył krzesła. - Sądzę…

William przerwał jej.

- Kobieta, która twierdzi, że nie chce związku z odpowiednim partnerem, musi być pozbawiona uczuć lub kobiecości.

Cóż za nieznośny mężczyzna!

- Uważa pan, że nie jestem kobieca? - spytała Samantha.

- Lubi pani dzieci - odparł William. - Czy nie chciałaby pani mieć kiedyś własnych?

Nie była to odpowiedź na jej pytanie, ale Samantha nie mogła powstrzymać się od zareagowania na jego szyderstwo.

- Bardzo chciałabym mieć dzieci, pułkowniku Gregory, ale do tego potrzebny jest mąż, a to nie najlepszy element rodziny.

- Williamie, naleję ci wody. - Lady Marchant chwyciła dzbanek i po raz pierwszy zachowała się niezdarnie, wylewając kilka kropel na spodnie pułkownika.

Samantha ledwie powstrzymała się od śmiechu, widząc zaskoczenie i oburzenie malujące się na twarzy Williama. Bez wątpienia wiedział, tak samo jak Samantha, że lady Marchant zrobiła to umyślnie. Jednak nie mógł zbesztać jej za niezgrabność. Kiedy zaczęła go przepraszać, starł wodę i stwierdził, że nic się nie stało.

Prawdę powiedziawszy, Samantha cieszyła się, że coś przerwało ich wymianę zdań. Tak bardzo zaangażowała się w spór z Williamem, że serce bilo jej szybciej i miała przyspieszony oddech. Ale dlaczego? Był tylko mężczyzną. Mężczyzną, który ją pociągał, to prawda, i przyznawała się do tego. Ale także mężczyzną, który być może chciał ją wykorzystać, jak ojciec wykorzystywał matkę. A ona, Samantha, była zbyt dumna, aby pozwolić jakiemukolwiek mężczyźnie bawić się jej godnością. Biorąc szklankę, którą lady Marchant napełniła dla niej wodą, Samantha wzniosła toast.

- Dziękuję, pani.

- No dobrze. - Lady Marchant usiadł wygodniej. - A teraz muszę pomyśleć. Prendregast. Prendregast. Mam wrażenie, że znam to nazwisko.

Samantha zacisnęła dłonie. Jeśli lady Marchant znała to nazwisko, jej pobyt w tym domu, a także praca guwernantki skończyły się, zanim na dobre się zaczęły.

- Czy pochodzi pani z Prendregastów z Somerset? - Lady Marchant przyglądała się Samancie uważnie. - Wydawało mi się, że znam ich wszystkich, ale pani nie pamiętam.

Zaczęło się wypytywanie, które będzie się ciągnąć przez cale przyjęcie.

- Pochodzę z Londynu, proszę pani.

Samantha wiedziała, że taka odpowiedź nie zadowoli lady Marchant.

- Tylko z Londynu?

- To dziewczyna z miasta, która boi się wszystkiego, co wiąże się z przyrodą. Boi się, że mogą na nią spaść góry. - William machnął ręką w stronę Devil's Fell. - Że może ją ugryźć wąż albo pożre potwór z jeziora.

Samantha uniosła dłoń do szyi.

- Skąd pan wie o potworze z jeziora?

Odchylił głowę w tył i roześmiał się, a Samantha uświadomiła sobie, że nic nie wiedział o potworze. Zgadywał i udało mu się.

- Potwór z jeziora? - odezwała się lady Marchant pytającym tonem. - Kochanie, pani musi chyba żartować.

- Oczywiście, że żartuję.

Nagle Samantha poczuła, że jego stopa dotyka pod stołem jej stopy, i to w obecności kobiety, którą - jak uważali wszyscy - zamierzał poślubić.

Samantha lubiła znać swoje miejsce. Lubiła znać zasady, ponieważ nauczyła się, że karą za łamanie zasad było poniżenie i wygnanie. A teraz pułkownik Gregory łamał zasady. Chociaż nie mogła uwierzyć, że mężczyzna wyznający tak surowe zasady moralne, mógł im się sprzeniewierzyć. Może znał jeszcze inne zasady. Może je zmieniał. Nie wiedziała, na czym stoi. Wsunęła stopy pod krzesło.

- To miejsce jest przerażające, pułkowniku.

- Nauczymy panią je kochać.

Wydawał się pewny siebie; obrzydliwa cecha mężczyzn. Wskazując na szczyty, Samantha powiedziała:

- Wszystko jest zbyt duże. Jeziora są niebieskie, a nie brązowe. Powietrze jest tak czyste, że nie mogę go dostrzec.

- To dlatego, że nie ma tutaj pyłu kopalnianego - wyjaśniła lady Marchant.

Pułkownik Gregory zamrugał do Samanthy i przez moment połączyło ich… och, jak to nazwać?… może koleżeństwo?

Wtedy lady Marchant uświadomiła sobie, co powiedziała Samantha, i zaśmiała się sztucznie.

- Och. To żart. Zabawny. No, ale skąd mogę panią znać? - Dama była jak tresowany pies, uganiający się za kością, nieustępliwy i skrywający nieokrzesanie pod pozorem grzeczności.

- Mieszkałam tylko w Londynie i dlatego to miejsce wydaje mi się okropnie dziwne, a poza tym od czterech lat pracuję jako guwernantka. Może spotkała mnie pani w jednym z miejsc mojej pracy.

A może widziałaś mnie w Newmarket, jak kradłam portfele…

Pułkownik Gregory obserwował obie kobiety, przysłuchiwał się ich rozmowie i oceniał.

- Bardzo dobrze znam Londyn. Może powie mi pani, u kogo pani pracowała, a ja… - lady Marchant skrzywiła się i przysłoniła oczy dłonią. - Kim jest ten młody człowiek, idący ze stajni?

Samantha nie wiedziała, kto to, ale już go lubiła za to, że ją wybawił z kłopotu. Wysoki, przystojny mężczyzna, ubrany w brązową wełnianą marynarkę, brązowe spodnie i czarny kapelusz. Gdy wchodził po schodach na taras, w jego opalonych policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Zdjął kapelusz i Samantha dostrzegła dwoje czarnych oczu i spuchnięty nos. Wesołym tonem obcy mężczyzna oznajmił:

- Williamie, przybyłem. Niech przyjęcie się zaczyna.

Pułkownik Gregory roześmiał się, wstał i uścisnął jego dłoń.

- Monroe, czekaliśmy na ciebie, by zacząć zabawę. A więc pan Monroe był przyjacielem pułkownika

Gregory'ego.

- Och - odezwała się znudzonym głosem lady Marchant i ledwie na niego spojrzała. - Duncan Monroe. To pan.

Najwyraźniej lady Marchant nie była nim zainteresowana.

Pułkownik Gregory przedstawił Samanthę. Pan Monroe uniósł jej dłoń do ust, ukłonił się i omiótł ją wzrokiem.

- Cieszę się, że w końcu panią poznałem. Jest pani sławna ze względu na swój urok.

Samantha natychmiast zorientowała się, jakim był mężczyzną. Pogodnym, ukrywającym bogate wnętrze i bystry umysł pod maską hulaki.

- Cieszę się taką sławą, to prawda, wśród przedszkolnego bractwa.

Nawet lady Marchant zaśmiała się szczerze ubawiona.

Trzymając jej dłoń w swojej dłoni, Monroe zapytał:

- Czy ktoś już pani mówił, że ma pani niesamowite oczy? Koloru whisky, tak chyba je określają.

Krzywiąc się ze złości, pułkownik Gregory rzucił:

- Wystarczy, Monroe.

Samantha zabrała dłoń.

- Dziękuję, panie Monroe. - Choć Samantha wiedziała, że było to niemądre, to jednak nie mogła powstrzymać radości, wiedząc, że pułkownik Gregory mówił o niej.

- Jak rozumiem, Monroe, poznałeś już hrabinę - kontynuował.

Duncan ukłonił się z taką przesadą i wymachem rąk, że zamiótł kapeluszem po podłodze.

- Lady Marchant. Przyjemność po mojej stronie.

Lady Marchant wyglądała tak, jakby połknęła robaka.

- Panie Monroe. Nie sądzę, aby sukces naszego przyjęcia zależał od pańskiej obecności.

- Naszego przyjęcia? - Duncan spoglądał raz na lady Marchant, raz na pułkownika. - To teraz już jest nasze przyjęcie? Czy powinniśmy wkrótce spodziewać się ogłoszenia zaręczyn?

Samantha wstrzymała oddech. Lady Marchant i pułkownik Gregory pasowali do siebie - on taki wysoki i śniady, a ona drobna brunetka. Ale dwie noce temu całował Samanthę, i z jakiegoś powodu czuła, że dało jej to jakieś prawo do niego.

To musi się natychmiast skończyć. Spojrzała na niego.

Obserwował ją. Nie zerkał zakochanym wzrokiem na lady Marchant. Jednak nie skarcił Duncana. Obserwował ją. Przywołała więc na usta swój najbardziej ugrzeczniony i miły uśmiech, i zwróciła się najpierw do niego, a potem do Duncana.

- Jestem gospodynią. - Lady Marchant zatrzepotała do Duncana rzęsami. - A więc, tak, to także moje przyjęcie.

- To prawda. - Z nonszalanckim uśmiechem Duncan usiadł za stołem. - Pani zawsze jest gospodynią. Pamiętam, że w Indiach wydawała pani najlepsze przyjęcia. Na pani przyjęciach spotykałem najciekawszych ludzi.

Lady Marchant odpowiedziała z tak jawną wrogością, że Samantha uniosła ze zdziwienia brwi.

- Podczas moich przyjęć robił pan z siebie głupca.

- W rzeczy samej. - Duncan huśtał się na krześle. - To miło, że pani o tym wspomniała.

Samantha nie rozumiała, co łączyło tych dwoje.

Najwyraźniej się nie znosili, a jednak… wydawało się, że kłócenie się sprawia im przyjemność.

Blask słoneczny oświetlił jego twarz i po raz pierwszy lady Marchant naprawdę na niego spojrzała.

- Chwileczkę. Te ślady na pańskiej twarzy… Co się panu stało? - Uderzyła dłonią w stół. - To pan jest mężczyzną, który zatrzymał mój powóz tamtej nocy!

Samantha skupiła całą uwagę na lady Marchant.

- Zatrzymał pani powóz?

- Czy to mężczyzna, który zatrzymał twój powóz? - spytał pułkownik Gregory. - Nie sądzę, by było to możliwe. Nie było go nawet w okolicy.

- To możliwe - warknęła do pułkownika lady Marchant. - Złapałam go za włosy i zdzieliłam w twarz. Spójrz na pana Monroe!

- Wpadłem na drzwi - powiedział Duncan, ale roześmiał się z tego oczywistego żartu.

- Śmie pan z tego kpić? Oskarżyłam pana o to, że jest pan złoczyńcą! - Zwróciła się do pułkownika Gregory'ego i położyła mu dłoń na ramieniu. - Jestem pewna tego, co mówię.

- Ależ, Tereso, powiedziałaś mi, że twój woźnica gonił bandytów. - W tonie pułkownika Gregory'ego wyczuwało się kpinę, a Samantha nie mogła uwierzyć, że kpił z lady Marchant.

Przyłapana na kłamstwie, lady Marchant wstrzymała oddech, a potem ciężko westchnęła.

- Chyba odrobinę przeinaczyłam fakty.

- Dzieje się tu coś dziwnego - odezwała się Samantha. Coś między dwoma mężczyznami, a fakty nie pasowały do siebie. - Pierwszej nocy pułkownik Gregory zatrzymał mnie na drodze i przeszukał mój bagaż. Sądzę, że szukał bandytów, chociaż nie wiem dlaczego uznał mnie, kobietę podróżującą pieszo, za bandytę. Może pan Monroe pracuje z pułkownikiem Gregorym.

Mężczyźni wymienili spojrzenia. Lady Marchant zerwała się na równe nogi.

- Na Boga, tak właśnie jest! Prawda? Wyglądacie na winnych, jak żołnierze przyłapani na piciu wódki podczas warty.

- Panna Prendregast ma rację - przyznał pułkownik Gregory. - Jeździmy w nocy po okolicy i usiłujemy wyłapać bandytów, którzy na nas napadają. -Rzucił im surowe spojrzenie. - Ale byłbym wdzięczny, gdybyście, drogie panie, zachowały tę informację dla siebie.

- Utrzymujesz bezpieczeństwo w okolicy, grabiąc podróżnych? - Lady Marchant była najwyraźniej oburzona.

- Nie ograbiłem pani - rzucił z naciskiem Duncan.

- Ponieważ celowałam w pana z pańskiej broni i groziłam, że strzelę panu w głowę.

Samantha spojrzała na drobną lady Marchant z szacunkiem. Może źle oceniła tę damę. Była zdecydowanie sprytniejsza i twardsza, niż na to wyglądała. Należało o tym pamiętać.

Duncan ciągnął:

- Nie zamierzałem przeszukać pani rzeczy. Zatrzymaliśmy panią przez pomyłkę.

Lady Marchant nadal na niego napadała.

- Jak mógł pan pomyśleć, że ja, podróżując w powozie z herbem, mogę być bandytą?

- Zapewniam cię, Tereso, że on mówi prawdę - powiedział pułkownik Gregory.

Lady Marchant zmierzyła go wzrokiem. Potem jej oczy rozszerzyły się.

- Ty byłeś jednym z tych mężczyzn!

Samantha z przyjemnością obserwowała, jak pułkownik Gregory się wije.

- Tak. Przyznaję. Byłem. Ale jak powiedziałem…

- Nie wierzę - odezwała się lady Marchant. - To nawet nie ma sensu. Czy swoich gości również obrabujesz?

- Ależ skąd - uspokoił ją pułkownik Gregory. - Wszystko jest pod kontrolą.

Lady Marchant zwróciła się do Samanthy i w pierwszym przejawie kobiecej solidarności, jakiego doświadczyła od niej Samantha, spytała:

- Czy pani coś z tego rozumie?

- Nie, proszę pani, ale jedno wiem. - Samantha mrugnęła do Duncana. - Na miejscu pana Duncana dobrze bym się zastanowiła, gdybym chciała panią jeszcze kiedyś zatrzymać.

W oczach Duncana pojawiły się wesołe iskierki.

- W przyszłości zamierzam bardzo dbać o lady Marchant.







W posiadłości Maitland, służący Featherstonebaughów wstawali i kłaniali się uniżenie. Zazwyczaj ten widok cieszył Valdę, ale teraz weszła szybko po schodach i przeszła wzdłuż szeregu służących nawet na nich nie patrząc. Jej oczy zwęziły się. Ten stary głupiec Rupert próbował na niej swoich sztuczek, a ona, jak idiotka, uległa mu. Potem, gdy spała, usiłował wykraść się cichaczem od niej i uciec. Nadal nie wierzył, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Zabiłaby go, gdyby tyle nie wiedział.

Zabicie go sprawiłoby jej przyjemność.

Gdy weszła do środka, podążający za nią lokaj wziął jej płaszcz i kapelusz.

- Nie wiedzieliśmy, kiedy możemy się pani spodziewać.

Rozejrzała się wokół. Maitland był pięknym domem, cudowną osiemnastowieczną posiadłością, rozłożoną w niepowtarzalnej dolinie, pełną dzieł sztuki i cennych pamiątek, a ona będzie musiała to wszystko porzucić. Na tę myśl robiło jej się niedobrze.

- To nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia. - Poza mapą, którą ukradła w drodze tutaj. Osioł, który nazywał się kapitan Farwell, zostawił ją zamkniętą w swoim kufrze. Zazwyczaj nie kradła rzeczy, których zniknięcie można było łatwo powiązać z jej osobą, ale już nie miało znaczenia, czy kapitan Farwell domyśli się, kto wziął mapę, ponieważ wyjeżdżała do Irlandii, a później do Włoch, a tam nikt już jej nie znajdzie.

Na mapie zaznaczone były miejsca pobytu i liczba wszystkich angielskich szpiegów w Rosji. Z pewnością sprzeda tę mapę za całkiem pokaźną sumę, co będzie stanowić zabezpieczenie, gdyby coś poszło nie tak. To była typowa dla niej ostrożność. Poza Rupertem i jego głupimi błazeństwami, od czasu gdy opuścili posiadłość Blythe, wszystko szło dobrze. Lokaj ciągnął:

- Ale pani gość ostrzegł nas, że możecie państwo przyjechać, więc…

Gwałtownie się do niego odwróciła.

- Mój gość? Któż to taki?

W holu rozległ się głos, którego nie miała ochoty słyszeć - głos z wyraźnym akcentem.

- Ja, oczywiście. Twój drogi przyjaciel, hrabia Gayeff Fiers Pashenka.

Niespiesznie odwróciła się w jego stronę.

Wysoki, przystojny, wyprostowany stał z pistoletem niezbyt dobrze ukrytym w kieszeni. Pistoletem wycelowanym prosto w jej serce.



Rozdział 17



Domek dla gości był bardzo przytulny. Mały, ale przytulny. Idealna kryjówka dla kogoś, kto chciał uniknąć przybywających gości.

Pomalowany na biało zarówno w środku, jak i na zewnątrz, domek był jednopiętrowy i stał wśród białych floksów, goździków i purpurowych bratków oraz szkarłatnych begonii. Na krytym dachem ganku, który prowadził do drzwi wejściowych, znajdowały się bujane fotele i stół, na wypadek gdyby goście zechcieli usiąść i sycić oczy widokiem gór.

Samantha nie miała na to ochoty, więc została w środku, przechadzając się po dwóch pokojach, żałując, że nie była wystarczająco zdecydowana w rozmowie z pułkownikiem Gregorym na temat swojego udziału w przyjęciu. Spędziła bezsenną noc w nowym łóżku, wyobrażając sobie kolejne katastrofy, które mogą się wydarzyć, gdy spotka się z przedstawicielami wyższych sfer. Adorna wysłała ją do Kumbrii, aby trzymała się z dala od śmietanki towarzyskiej, a nie by się z nią zadawała.

- Czy wychodzi pani teraz, panno Prendregast? - zawołała Clarinda z sypialni.

- Jeszcze nie. - Samantha spacerowała energicznie po pokoju, wymachując ramionami jak żołnierz podczas parady.

Tak, ten domek bardzo jej odpowiadał. Sufity były wysokie, z odsłoniętymi krokwiami, które wznosiły się aż do pokrycia dachu i dawały wrażenie przestronności. W pokoju znajdował się mały stół z krzesłami, odpowiedni dla dwóch osób, które chciałyby zjeść przy nim posiłek lub zagrać w jakąś grę, oraz szafka, w której znajdowały się naczynia i koce. Obita niebieskim materiałem sofa stała przy wewnętrznej ścianie, przed kominkiem z białego kamienia, który wychodził również na sypialnię.

Sypialnia była idealna, z bieliźniarką i szafką z wieszakami na ubrania. Nad bieliźniarką wisiało lustro w dębowej ramie. Łóżko było mniejsze niż łóżko Samanthy w dużym domu, ale wystarczające dla jednej osoby, a puchowa kołdra była równie gruba i miękka, jak ta, którą Samantha zostawiła.

Było to idealne, przytulne miejsce na romantyczną schadzkę. Jej oczy zwęziły się. Czy właśnie dlatego ją tu umieścił?

Ależ nie. Owszem, całował ją, ale zrozumiała, że jej nie ufał, skoro zaproponował ten domek. Najwyraźniej podejrzewał ją o jakieś niegodziwości. Może o to, że ukradła miniaturowy portret jego żony. A może myślał, że próbowała go uwieść. Wczoraj jasno wyraził swoją opinię. Kobiety pragną bezpieczeństwa i zrobią wszystko, żeby je osiągnąć. Podejrzewał, że uwiodłaby go, gdyby mogła, a w rzeczywistości to on uwiódł ją. Okropny mężczyzna, ale jednocześnie tak typowy - obwiniający ją za swoje grzechy.

- Pułkownik Gregory będzie się zastanawiał, gdzie pani jest, panienko - zawołała ponownie Clarinda.

Niech diabli porwą tego mężczyznę! Tak bardzo ją rozzłościł. Niedobrze się stało, że ją pocałował. Ale to było jednorazowe zdarzenie. Gdy jednak powiedział, że musi się przeprowadzić, ponieważ kusi go do granic szaleństwa... No cóż, tego nie mogła zignorować. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ma widywać go codziennie w towarzystwie, nie jako guwernantka, ale równa mu kobieta. Zatrzymała się i potarła dłonią czoło. Clarinda stanęła w drzwiach sypialni.

- Nic dziwnego, że powłóczy pani nogami, panienko. Dlaczego nie powiedziała pani, że dzieci przychodzą, żeby się pani pokazać? - Szczerząc zęby, wytarła dłonie o fartuch. - Na pewno wyglądają uroczo w swoich nowych sukienkach.

Samantha podeszła do okna i rozchyliła zasłony. Pułkownik Gregory inteligentnie przesłał jej jedyny rozkaz, którego nie mogła zignorować - dostarczony jej przez dziewczynki.

Podskakiwały, chichotały i rozmawiały. Starsze prowadziły za rękę młodsze. Pułkownik Gregory posłuchał rady Samanthy i każdej z dziewczynek sprawił sukienkę w innym kolorze, więc razem wyglądały jak miniaturowa żółto-niebieskoczerwono-fioletowo-zielono-różowa tęcza. Młodsze dziewczynki miały sukienki w ciemniejszym odcieniu. Kreacja Agnes była różowa i pasowała do wypieków na jej policzkach. Nawet Marze udało się wyglądać schludnie w zielonej sukience ze skromnym, koronkowym kołnierzykiem. Czepki pasowały do sukienek i były wiązane pod brodą wstążką w kontrastującym kolorze.

Po raz pierwszy tego dnia Samantha uśmiechnęła się.

- Czyż nie wyglądają ślicznie?

Clarinda stanęła obok niej.

- Tak, panienko, ślicznie. Uszczęśliwiła je pani, to widać. Czekały na kogoś takiego, jak pani. - Zdecydowanie poklepała Samanthę po ramieniu. - Proszę o tym pamiętać, panienko, gdy będzie pani myśleć, że nie pasuje pani do osób z wyższych sfer.

Samantha spojrzała na Clarindę z ukosa.

- Czy to aż tak oczywiste?

- To normalne, że człowiek się denerwuje, gdy musi znaleźć się w towarzystwie arystokracji, ale poradzi pani sobie. Pani Shelbourn mówi, że ma pani maniery prawdziwej damy, umie pani prowadzić rozmowę lepiej niż one i pasuje pani wszędzie, gdzie zdecyduje się pani być.

Samantha poczuła zadowolenie.

- Lady Bucknell również tak mówi. Dziękuję, Clarindo. Chciałam to znowu usłyszeć.

- A teraz proszę iść i przywitać dzieci, a one zabiorą panią na przyjęcie. - A jeśli ktoś ją rozpozna… Cóż, wtedy będzie się zastanawiać, co zrobić. Tak właśnie żyła dotychczas, radząc sobie z każdą sytuacją. Nie pozwoli, aby pułkownik Gregory wyprowadził ją z równowagi. Nie mogła winić tego mężczyzny za to, że zrobił słuszną rzecz i umieścił ją tak daleko od siebie, jak to tylko było możliwe. Musi tylko przetrwać najbliższe trzy dni. Potem znowu będzie tylko guwernantką. Nie myślała o reszcie roku. Podjąwszy decyzję, poszła otworzyć drzwi.

Drogę zagrodziła jej Clarinda.

- Nie, panienko, drzwi gościom powinna otworzyć pokojówka. - Tak też uczyniła i poczekała, aż dzieci wejdą na ganek. Wtedy ukłoniła się bardzo oficjalnie. - Kogo mam zapowiedzieć?

- To my, Clarindo. - Kyla wydawała się zaskoczona. - Nie znasz nas?

- Oczywiście, że zna, ale udaje, że jesteśmy dorosłe i składamy wizytę - wyjaśniła Henrietta.

- Och! - Kyla uniosła do góry pulchny, mały podbródek. - Wiedziałam o tym.

Stojąc w środku, Samantha obserwowała, jak Agnes ustawia dziewczynki w jednej linii. Vivian powiedziała:

- Jesteśmy panienki Gregory i przyszłyśmy odwiedzić pannę Prendregast.

- Sprawdzę, czy jest w domu. - Dzieci zachichotały, a Clarinda weszła do środka i oznajmiła: - Panny Gregory, proszę pani.

Samantha z uśmiechem wybiegła na ganek.

- To miło, że mnie odwiedziłyście. - Na widok dziewczynek nie mogła powstrzymać radości i klasnęła w dłonie. - Ależ pięknie wyglądacie.

- Tak, to prawda - wykrzyknęła Emmeline.

- Pani również, panno Prendregast. - Mara wyglądała na wystraszoną.

- Dziękuję. - Samantha wygładziła spódnicę. Clarinda obszyła dekolt jednej z codziennych sukienek Samanthy, z szafirowozłotej popeliny, złotą tasiemką. Adornie spodobałaby się ta zmiana, ponieważ podkreślała długą szyję Samanthy i jej szczupłe ręce. - Zapraszam do środka, moje panie.

- Nie, ojciec przysłał nas, żebyśmy panią przyprowadziły. - Henrietta stanęła obok Samanthy. - Powiedział - zniżyła głos, naśladując pułkownika Gregory'ego - czy ona boi się przyjść na przyjęcie?

- Nie boję się.

- To właśnie mu powiedziałam. - Mara wzięła Samanthę za rękę i potrząsnęła ją. - Pani się niczego nie boi, prawda?

Gdyby to była prawda…

- Każdy czegoś się boi, Maro.

- A czego pani się boi, panno Prendregast? - spytała Agnes.

Samantha oczyma wyobraźni widziała scenę, która teraz napawała ją lękiem. Ktoś na przyjęciu wskaże ją palcem i nazwie złodziejką. Twarze dzieci skrzywią się do płaczu. Pułkownik Gregory pokaże jej drzwi, a ona odejdzie poniżona i zrozpaczona. Adorna ostrzegała ją, że nie uda się uciec od przeszłości. Myślała, że pogodziła się z tym. Ale nigdy nie chodziło o tak wysoką stawkę. Nigdy wcześniej tak bardzo nie pragnęła odnalezienia swojego miejsca na ziemi. To bliskość rodziny Gregorych tak ją pociągała. Ciepło dziecięcych uczuć. Żarty i śmiech. Łzy i przytulanie. Nic więcej. Z pewnością nie pułkownik Gregory. Absolutnie nie.

- Proszę się nie martwić, panno Prendregast - powiedziała Agnes. - Będziemy bardzo grzeczne.

- Nie będzie żadnego błota? - zdecydowanym tonem zapytała Samantha.

- Nie, panno Prendregast - odparły chóralnie.

- A Mara pięknie śpiewa - ciągnęła Agnes.

- Po prostu pięknie - przytaknęła Henrietta.

Emmeline stanęła przed Samanthą.

- My też pięknie śpiewamy.

- Tak - odezwała się Vivian. - Zaśpiewamy z Marą, więc nie będzie się tak bała.

- Jestem pewna, że sobie świetnie poradzi. Wszystkie sobie poradzicie. - Samantha dostrzegła okazję, żeby odsunąć w czasie moment wyjścia na przyjęcie. - Może zrobimy teraz jeszcze jedną próbę?

- Nie. Podają obiad pod namiotami i jest specjalny namiot dla dzieci z budyniem i biszkoptami. - Mara pociągnęła ją za rękaw. - Chodźmy na przyjęcie.

Clarinda wybiegła z domu na ganek.

- Oto pani czepek, panno Prendregast. - Zawiązała tasiemki pod brodą Samanthy, podczas gdy Samantha wkładała złote, koronkowe rękawiczki.

- Powinnyśmy poćwiczyć - nalegała Samantha.

- Mam ćwiczyć o piątej po południu, więc nie będę ćwiczyć teraz. Ale mogłaby pani wtedy przyjść i pomóc mi - odezwała się przymilnie Mara.

- Wspaniały pomysł - powiedziała pośpiesznie Samantha. Po czterech godzinach z pewnością będzie miała ochotę na odpoczynek.

- A pani Chester mówi, że mam śpiewać jutro po obiedzie - powiedziała Mara.

Coraz lepiej.

- Więc również tam będę. Przecież ktoś musi ci akompaniować.

Gdy szły przez trawnik, Samantha zobaczyła trzy olbrzymie, kolorowe namioty ustawione nad jeziorem, otwarte ze wszystkich stron i ozdobione flagami. W pierwszym służący ustawiali długie stoły i rozkładali zastawę. W drugim harcował tuzin dzieci pod czujnym okiem swoich guwernantek i niań. A w największym przechadzała się grupa elegancko ubranych mężczyzn, wśród nich było kilka jaskrawo przyodzianych kobiet. Wszyscy witali się w taki sposób, jakby od dawna się nie widzieli. Słychać było śmiech i rozmowy i Samantha poczuła ucisk w gardle.

Rozpoznała tylko jeden głos - pułkownika Gregory'ego. I dostrzegła go niemal od razu. Stał z lady Marchant u boku. Lady Marchant patrzyła na niego z podziwem, gdy mówił do grupy mężczyzn, między innymi wojskowych, którzy słuchali go, jakby był wyrocznią.

Taka atencja nie służyła mu. I tak już był zbyt pewny siebie.

Dziewczynki, gdy spełniły swój obowiązek, puściły ręce Samanthy i pobiegły do pozostałych dzieci.

- Do widzenia, panno Prendregast. Do widzenia! - krzyknęły.

Słysząc jej imię, pułkownik Gregory odwrócił ku niej głowę; dostrzegła w jego oczach aprobatę. Samantha zarumieniła się i przeklęła w myślach swoją jasną cerę. Jeśli lady Marchant zauważyła jego zainteresowanie lub reakcję Samanthy, to nie dała po sobie tego poznać. Ruszając do przodu, wzięła Samanthę za rękę i poprowadziła ją w stronę grupy mężczyzn.

- Oto nasza mała guwernantka, panowie.

Surowy wyraz ich twarzy zelżał i ukłonili się z taką radością, że Samantha uświadomiła sobie, iż pułkownik Gregory mówił prawdę. Tych mężczyzn nie obchodziło, czy była guwernantką; pragnęli towarzystwa kobiety.

Lady Marchant ponownie wzięła Williama pod ramię. Jeśli miała jakieś wątpliwości co do obecności Samanthy, skrywała je pod uroczym uśmiechem.

- Czyż nie jest czarująca?

- W rzeczy samej, proszę pani. Byłbym zaszczycony, gdyby zechciała mnie pani przedstawić - odezwał się młody oficer.

- Przedstawić cię? Du Clos, ty psie. - Kolejny oficer postąpił o krok naprzód. - Proszę przedstawić mnie.

Samantha zaśmiała się radośnie.

- Lady Marchant, proszę przedstawić ich wszystkich.

Mężczyźni uśmiechnęli się i ustawili w kolejce do prezentacji. Lady Marchant pogroziła im palcem.

- Zanim zacznę, panowie, muszę ostrzec pannę Prendregast, że wszyscy jesteście wolni i potrzebujecie żony, i jeśli nie chce ustatkować się u boku męża, to musi uważać na wasze komplementy.

- Wolni i potrzebujący żony? Zapamiętam to sobie - obiecała Samantha.

Lady Marchant przedstawiła pierwszego z ubranych na czarno mężczyzn, około pięćdziesięcioletniego dżentelmena z opadającymi powiekami i przerzedzonymi włosami.

- To pan Langdon, znany ze swojego uroku; świetny tancerz.

- Jestem zaszczycony, panno Prendregast. - W uroczy sposób ucałował koniuszki palców Samanthy.

- Hrabia Hartun. Jego matka chciałaby, żeby się ożenił i ustatkował. - Lady Marchant posłała mu wszystkowiedzący uśmiech. - Obiecałam jej, że mu pomogę.

- Dziękuję za ostrzeżenie. Panno Prendregast, to zaszczyt, że jest pani wśród nas.

Lord Hartun nosił się z europejską nonszalancją, ale Samantha miała ochotę skulić się pod jego przeszywającym, ponurym spojrzeniem. Jakby wiedział, że ona coś ukrywa, i chciał to wybadać.

Lady Marchant wskazała wąsatego oficera, który nosił mundur z dużą dozą nonszalancji.

- Porucznik Du Clos z kompanii mojego męża. Tej wiosny wrócił z Indii, gdzie uchodził za bawidamka.

Porucznik Du Clos również ucałował dłoń Samanthy, ale w taki sposób, że poczuła się zakłopotana. Jego sposób bycia i ostrzeżenie lady Marchant były dla Samanthy wyraźnym sygnałem, że jest wytrawnym łamaczem niewieścich serc. Postara się nigdy nie zostawać z nim sam na sam.

- Panowie, panowie! - Lady Marchant klasnęła w dłonie. - Spróbujcie się odpowiednio zachowywać. Panna Prendregast musi mieć trochę przestrzeni, by oddychać. Może kilku z was mogłoby się przypochlebić, przynosząc jej coś do jedzenia i picia.

Wokół niej zbierali się kolejni dżentelmeni. Przydawały jej się teraz umiejętności, które zdobyła jako złodziejka. Nie słuchała tego, co mówią, ale obserwowała ich oczy i gesty, próbując odgadnąć, jacy naprawdę byli. Nie mogła tylko stracić głowy, a to potrafiła.

Och, i oczywiście potrzebowała odrobiny szczęścia. Mądry złodziej nigdy nie ignorował znaczenia szczęścia.



Rozdział 18



- Widzisz, drogi Williamie? Miałeś rację. Nasza guwernantka świetnie sobie radzi. - W głosie Teresy pobrzmiewała satysfakcja.

William wiedział dlaczego. Był coraz dalej od Samanthy, a o to właśnie Teresie chodziło. Sprawić, aby guwernantka znalazła się w centrum uwagi, a wtedy lady Marchant będzie mieć Williama wyłącznie dla siebie. Godny podziwu podstęp, który miał przynieść korzyści zarówno Samancie, jak i Teresie. Jedynie pułkownik był niezadowolony.

Chociaż w rzeczywistości… Dlaczego miałby być niezadowolony? Miał nadzieję, że Samantha poradzi sobie w towarzystwie. Nie dlatego, że jej pragnął, ale ponieważ takie doświadczenie dodałoby jej pewności siebie i sprawiło, że będzie mogła potem nauczyć jego córki towarzyskiego obycia. Spojrzał na rozbite szkło pod stopami i zastanowił się, dlaczego nie atakowała innych mężczyzn tak, jak atakowała jego. Przy nich była urocza i swobodna. Przy nim była spięta i chłodna.

A fakt, że Teresa czuła, iż musi pokierować sytuacją, oznaczał, że nie udało mu się ukryć swojego zainteresowania Samantha, a to wszystkim wyrządzało szkodę. Nawet jeśli Teresa nie interesowała go jako przyszła żona, to jednak zasługiwała na jego uwagę jako gospodyni przyjęcia.

- Chodź - odezwał się do Teresy. - Przyjechał generał i lady Stephens. Powinniśmy ich powitać. - Wyprowadził ją z namiotu.

Jednak w jakiś sposób, bezwiednie, udało mu się cały czas mieć Samanthę w zasięgu wzroku. A ta rozkoszowała się atencją coraz większej grupki dżentelmenów, lordów i oficerów otaczających ją ciasnym kręgiem. Udało jej się nawet zainteresować lorda Hartuna, człowieka, który - jak głosiła plotka - był powiązany z tajnymi służbami Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego i bardzo chętny do udziału w planie pojmania Featherstonebaughów.

Gdyby nie rekomendacja lady Bucknell, William byłby bardzo podejrzliwy w stosunku do pełnej uroku Samanthy.

Ale jak mogła mu się nie podobać? W przeciwieństwie do pozostałych dam rozproszonych w tłumie gestykulowała swobodnie. Jej smukłe palce przecinały powietrze jak ptaki. Była pełną energii blondynką, której wyjątkowość wykraczała poza zdolność pojmowania zebranych na przyjęciu mężczyzn. William witając gości, rozmawiając z nimi i żartując, cały czas ją obserwował. Nie dlatego, że obawiał się, iż Samantha popełni gafę. Patrzył na nią, ponieważ nie mógł od niej oderwać oczu.

Głośno się roześmiała. Damy obecne na przyjęciu odwróciły w jej stronę głowy.

Teresa miała zimnostalowe spojrzenie.

- Muszę iść porozmawiać z moimi drogimi przyjaciółkami.

- Oczywiście. - Patrzył, jak podeszła do grupki kobiet i z wdziękiem zaprowadziła je do Samanthy. Przedstawiła ją, a za chwilę wszyscy się śmiali i wesoło rozmawiali.

Trzeba przyznać, że Teresa uratowała przyjęcie.

- Wybór lady Marchant na gospodynię przyjęcia był bardzo słuszny - zauważył pan Gray1, którego wygląd pasował do nazwiska. Potem rozejrzał się i cicho zapytał: - Czy szczury złapały przynętę?

- Jeszcze nie. Nadal siedzą w swojej kryjówce. Ale nie tylko wysłałem im zaproszenie, wyrażając moje najszczersze życzenie, aby moi sąsiedzi swoją obecnością przydali blasku temu przyjęciu, ale także dałem naszym szpiegom wśród ich służby pełną listę gości. Sądzę, że lord i lady Featherstonebaugh znają już każde nazwisko. - William wskazał również na czterech otaczających go mężczyzn. - Gdy jesteście tutaj wy, pan Gray i generał Stephens, a także tak wielu innych dżentelmenów znających tajemnice stanu, jestem przekonany, że szczury wkrótce przybędą. - Teresa napotkała wzrok Williama; uśmiechnął się i kiwnął głową, jakby prowadził zwykłą, grzecznościową rozmowę.

Generał Stephens, gładko ogolony i po wojskowemu wyprostowany mężczyzna, powiedział:

- To cholernie ryzykowny plan. Ktoś może się pomylić i podać prawdziwe informacje.

- To cholernie ryzykowny interes - przyznał William - ale żaden z tu obecnych mężczyzn nie osiągnął swojej pozycji, dlatego że często się mylił.

Podeszła do nich lady Stephens i panowie zrobili jej miejsce w swoim gronie. Cieszyła się ich powszechnym szacunkiem; poza tym mówiła w pięciu językach.

- Nie lubisz podróżować tak daleko w pośpiechu, Henry. A przynajmniej nie na przyjęcie. No, gdyby chodziło o bitwę…

Panowie zachichotali, a potem ucichli, gdy dołączyła do nich Teresa.

- Wybacz, Williamie, że cię opuściłam, ale chciałam wytłumaczyć damom, dlaczego twoja guwernantka jest na przyjęciu. Nie chciałam, żeby myślały o nas niestworzone rzeczy.

- Dlaczego ona jest na przyjęciu? - spytała lady Stephens.

- William zaprosił więcej mężczyzn niż kobiet, a panna Prendregast ma takie urocze maniery, więc od razu o niej pomyśleliśmy. Jednak jest tak skromna, że musieliśmy bardzo mocno namawiać ją, aby przyszła na przyjęcie. - Teresa poklepała Williama po dłoni. - Więc powinniście winić Williama za obecność panny Prendregast.

- Raczej dać mu medal - odezwał się generał Stephens.

Pozostali mężczyźni roześmiali się.

- Tak, skupiła na sobie uwagę prawie wszystkich mężczyzn. - Lady Stephens spojrzała lodowatym wzrokiem na Samanthę. - Czy wiemy, kim ona jest?

- Masz na myśli jej rodzinę? Nie. - Teresa zrobiła smutną minę. - Jest sierotą, jak sądzę, ale opiekuje się nią lady Bucknell.

- Och! - wykrzyknął generał Stephens. - Całkiem nieźle.

Na ustach lady Stephens pojawił się jej sławny uśmiech.

- Tak, jeśli lady Bucknell uważa, że jest godna zaufania, to jest godna zaufania. Spójrzcie! Oto mój drogi przyjaciel ambasador z Włoch. Muszę się z nim przywitać.

- O nie, beze mnie nie pójdziesz. Biedak podkochuje się w tobie od dwudziestu lat.

Generał Stephens ruszył za żoną. Wszyscy roześmiali się i przyłączyli do różnych grupek. William odwrócił się do Teresy.

- Świetnie poradziłaś sobie z paniami.

Usiłowała zrobić niewinną minkę, ale nie udało się jej i zachichotała.

- Uwielbiam kierować ich zachowaniem.

- Marnujesz się w towarzystwie. Powinnaś być ambasadorem brytyjskim w Paryżu.

Błyskotliwa Teresa naprawdę się zarumieniła.

- Podoba mi się to. Może mnie zarekomendujesz?

- Może tak zrobię. - Zapomniał o jednym punkcie z listy cech, które powinna mieć idealna żona - powinien ją lubić. Pomimo jej wielu wad i słabości, bardzo lubił Teresę.

- Czy udało ci się odnaleźć portret Mary? Ten, którego szukałeś wczoraj? - spytała Teresa.

Zadowolenie z udanego przyjęcia, z realizacji jego planu przygasło.

- Jeszcze nie. Nie chciałbym myśleć, że wziął go jeden z moich służących, ale obawiam się, że tak właśnie było.

- Nie masz czasu, zęby zająć się domem jak należy. - Teresa dotknęła jego policzka. - Potrzebujesz żony, mój drogi.

Jej gest nie był zbyt subtelny i zaskoczyło go to. Teresa zazwyczaj była wzorem subtelności. Rozglądając się wokół, dostrzegł, że kilka osób obserwuje ich z uśmiechem. Duncan patrzył spode łba. A Samantha stała odwrócona tyłem. Czyżby Teresa usiłowała zmusić go do oświadczyn?

- No cóż! - odezwała się beztrosko. - Może uważasz, że poradzisz sobie bez żony.

Niewątpliwie udawało ci się to przez kilka lat. - dodała w myślach.

Uświadomił sobie, że nie odpowiedział jej. Było to niegrzeczne, ale… cóż miałby powiedzieć? Nie mógł oświadczyć się jej publicznie. Nawet nie zastanowił się, jak miałby to zrobić… a to było do niego niepodobne. Był człowiekiem, który wszystko zawsze planował. Jednak w tej ważnej kwestii zwlekał.

Z powodu jednego pocałunku z inną kobietą. Z ociąganiem odpowiedział Teresie.

- Pochlebiam sobie, że dobrze sobie radzę z służbą - jak do tej pory. Wierzę, że nic innego nie zginęło.

Uraził Teresę. Ściągnęła usta i odezwała się zbyt szybko.

- Ja również. Czy mogę cię teraz zostawić, abyś zabawiał gości, a ja pójdę sprawdzić, czy przywieźli jedwabie, które zamówiłam na bal?

- Jedwabie?

Ile to kosztowało?

- Do dekoracji sufitu w sali balowej. Nie martw się, twoi goście będą zachwyceni.

- Jestem pewien - wymamrotał. Najwyraźniej nie udało mu się jej zwieść, bo się roześmiała.

- Obiecuję, że nie będę zawracać ci głowy szczegółami.

- Dziękuję.

Gdy odeszła, jeszcze raz rozejrzał się po gościach. Jego córki zajęły dwunastkę dzieci gości grą w krykieta. Głosy pań przyjemnie harmonizowały z niskimi głosami mężczyzn. Przyjęcie było bardzo udane - i pułapka również.

Napotkał zatroskany wzrok Duncana. Nie było tutaj lorda i lady Featherstonebaugh. Jego ludzie donieśli mu, że para przybyła do swojej posiadłości w Maitłand. Wysłał osobiste zaproszenie. Nie dostał jednak żadnej odpowiedzi i poczuł ucisk w żołądku. Jeśli ten plan się nie powiedzie, będą musieli aresztować lorda i lady Featherstonebaugh na podstawie podejrzeń, a to nie będzie tak oczywiste, jak dostarczenie Pashence fałszywych informacji, a później pozwolenie mu na wyjazd.

Z drugiej strony - wyprostował się - skoro lord i lady Featherstonebaugh nie przybyli, to mógł spokojnie porozmawiać z Samanthą.

Tłumek mężczyzn przerzedził się nieznacznie, gdy trzech młodych oficerów zaczęło przepychać się dla żartu. Wyglądało na to, że nie zauważyła nadchodzącego Williama, ale gdy się odezwał, od razu odwróciła się w jego stronę.

Więc cały czas była świadoma jego obecności.

- Widzi pani, panno Prendregast? - Zdając sobie sprawę, że dwanaście par kobiecych oczu obserwuje każdy jego ruch, za wszelką cenę starał się jej nie dotknąć. - A nie mówiłem pani, że poradzi pani sobie na przyjęciu?

- Czy nikt panu nie mówił, że zwrot „a nie mówiłem”, jest okropny?

Roześmiał się.

- Tylko ludzie, do których tak się zwracam.

Uśmiechnęła się, ale nie z właściwą sobie otwartością i szczerością, która go oczarowała, i bardzo starała się na niego nie patrzeć. W zasadzie patrzyła przez niego i obok niego. Dla postronnego obserwatora nie łączyło ich nic poza relacją pracownik - pracodawca.

- Jeśli nie pozbędzie się pan tego nawyku, to obawiam się, że ma pan małe szanse na walca z którąś z tych uroczych dam.

- Więc zatańczę walca z panią.

Jej wzrok na jedną krótką chwilę zatrzymał się na jego twarzy.

Był zadowolony. Tym jednym spojrzeniem pokazała mu swoją uległość i pragnienie, aby wziął ją w ramiona. A on, który zawsze nienawidził tańczyć, żałował, że bal nie odbędzie się dziś wieczorem, aby mógł przygarnąć ją do siebie i wymazać wspomnienie o zalotnikach, którzy ją otaczali.

Nadal zachowywała pozę obojętnej, a nawet znudzonej.

- Odpowiadając na pańską oryginalną uwagę - tak, odkryłam, że nieźle radzę sobie w towarzystwie. To wcale nie jest trudne. Traktuję panów jak małe dzieci, patrzę im w oczy, udaję zainteresowanie ich błahymi dysputami i karcę ich delikatnie, gdy ich zabawy wymykają się spod kontroli.

- Mówi pani z ironią o mojej płci. - Wcale mu to nie przeszkadzało. Nie chciał, aby znalazła powody do podziwiania innych mężczyzn.

- Ależ skąd. Panowie są bardzo mili. - Wskazała ręką w stronę kobiet. - Dzięki pomocy lady Marchant, panie również.

- Jak mogliby nie być oczarowani?

- Damy nie tak łatwo dają się zwieść modnym sukniom czy ładnym dodatkom.

Miał ochotę się roześmiać. Czy naprawdę była tak niewinna? Tak, wiedział, że była.

- Proszę mi wierzyć, moja droga, to nie pani suknia czy dodatki podobają się mężczyznom.

Zmarszczyła brwi.

- Czy chce pan powiedzieć, że… podoba im się moja figura? Wątpię. Jestem raczej chuda i nie mam żadnych krągłości. - Zdała sobie sprawę, że jest zbyt obcesowa i dodała: - Ale dziękuję za komplement.

Gdyby byli sami, udowodniłby jej, jak bardzo mu się podoba. Jednak oficerowie, lordowie i pozostali dżentelmeni, którzy nie brali udziału w ich wymianie zdań z szacunku do niego, teraz zaczynali ten szacunek tracić. Przestępowali nerwowo z nogi na nogę i pomrukiwali coś pod nosem. Zerknąwszy na nich, William odezwał się ponuro.

- Muszę panią ostrzec. Młodsi oficerowie dopiero co wrócili z Indii i trochę szaleją po powrocie. Proszę z dużą ostrożnością podchodzić do wszelkich propozycji spaceru po ogrodzie lub podziwiania gwiazd.

- Chyba, że chcę zakończyć te przepychanki? - W jej oczach widać było irytację, chociaż nie wiedział, czym mógłby ją zirytować. - Proszę mi wierzyć, mężczyźni bez względu na pochodzenie używają tych samych żałosnych sztuczek. Znam je wszystkie.

Poczuł ukłucie zazdrości.

- Czy wielu mężczyzn próbowało panią uwieść?

- O tak, bardzo wielu. Żadnemu się nie udało. Jak już panu powiedziałam wcześniej, jestem samotna i bardzo sobie chwalę ten stan. - Przyglądając mu się z niechęcią, dodała: - I nic nie zmieni mojego zdania.

Podszedł do nich Duncan.

- Panno Prendregast, miło panią znowu widzieć. - Jednak nie zwracał na nią uwagi, a Duncan zawsze zwracał uwagę na kobiety. - Williamie, przybyli lord i lady Featherstonebaugh. Zapewne chciałbyś ich powitać.

William odwrócił się i dostrzegł lady Featherstonebaugh, która szła trawnikiem od strony domu, opierając się na lasce. Po raz pierwszy tego wieczoru dotknął Samanthy - jej dłoni odzianej w rękawiczkę. Tylko raz, leciutko. Zaiskrzyło między nimi. Jej brązowe oczy rozszerzyły się. Głęboko zaczerpnęła powietrza. Powiedział cicho:

- Proszę pamiętać, że nie jest pani aż tak doświadczona, jak się pani wydaje.

Gdy szedł w stronę lady Featherstonebaugh, wydawało mu się, że Samantha mruknęła:

- Ani tak niewinna, za jaką chciałby mnie pan uważać.







- Wybaczcie mi, panowie. - Następnego dnia po obiedzie Samantha odeszła od małej grupki mężczyzn. - Mam obowiązki.

- Pułkownik Gregory nie potrzebuje pani. - Porucznik Du Clos uśmiechnął się uwodzicielsko, choć trochę nerwowo. Nie umiał pogodzić się z jej obojętnością. - Rozmawia z lordem i lady Featherstonebaugh.

- To nie pułkownik Gregory mnie potrzebuje, ale jedna z jego córek. - Samantha ukłoniła się i poszła w stronę domu. Dlaczego ten porucznik myślał, że jej obowiązki mają coś wspólnego z Williamem? Czyżby zdradziła swoje zainteresowanie pułkownikiem Gregorym? Czy uśmiechała się zbyt słodko i zerkała na niego ze zbytnią atencją?

To zakochanie było trudne do zniesienia.

Zakochanie.

Potknęła się na schodach prowadzących do domu. Lokaj złapał ją za ramię. Podziękowała mu i poszła dalej, mając nadzieję, że nie natknie się już na żadne przeszkody, i ciesząc się, że nikogo nie było w domu, ponieważ teraz nie potrafiłaby radzić sobie z trudnościami ani prowadzić inteligentnej rozmowy.

Zakochana? W pułkowniku Gregorym? To niemożliwe. Byłoby to szczytem głupoty.

No dobrze. Przyznała się do tego. Pociągał ją. Podobała się jej jego postawa, w inteligentny sposób prowadził rozmowę i namiętnie całował. Ale to wszystko. Żałosna fascynacja sposobem, w jaki całował. Dlatego obserwowała jego usta, gdy mówił, i wyobrażała je sobie na swojej skórze. Dlatego spędzała pół nocy, zastanawiając się za każdym razem, co ma na siebie włożyć. Uwiódł ją jego magnetyzm i nic więcej. Ten ciągły ból serca, nieodparta chęć, aby tańczyć w promieniach słońca, potrzeba widywania go we dnie i w nocy - to nie była miłość. Nie do mężczyzny, który pochodził z wyższej klasy. Do żadnego mężczyzny.

Weszła do pokoju muzycznego i podeszła do fortepianu. Otworzyła go i przesunęła palcami po klawiszach. Gdy grała podkład muzyczny, cudowny instrument stapiał się w jedno z głosem Mary. Pułkownik Gregory będzie jutro dumny ze swojej córki. Tak, jak mówił, miała przepiękny głos. Ale wydawała się rozkojarzona. Przestraszona. Przytłaczało ją, że będzie śpiewać dla tak wielu osób.

Samantha to rozumiała. Gdy jej ojciec zdecydował, że powinna zarabiać na swoje utrzymanie, miała cztery lata. Stała na rogu ulicy, wysmarowana jakąś ohydną mazią, żeby wyglądać jeszcze żałośniej, i śpiewała, by zarobić na kolację. Była tak przerażona, że głos jej się trząsł i nikt nie dał jej żadnych pieniędzy. I tej nocy głodowała, ponieważ tata uznał, że nie będzie żywił pasożytów. Szybko pozbyła się strachu, ale nigdy nie zapomniała tego paraliżującego uczucia.

Jej ojciec. Tak. Ilekroć wyobrażała sobie, że jest zakochana, powinna przypomnieć sobie ojca. Pół Walijczyka, pół szaleńca. Były noce, że pił i padał nieprzytomny na łóżko. I takie dni, kiedy - trzeźwy - szukał pieniędzy na dżin. Momenty, gdy się uśmiechał, czysty, ładnie ubrany, przynoszący prezenty córce i żonie. Jako dziecko nie rozumiała, dlaczego matka płakała - przecież był taki cudowny. Dopiero później zrozumiała, że znalazł sobie bogatą kochankę. Tak, był przystojny, a gdy mu na czymś lub na kimś zależało, potrafił być uroczy. Kiedy pomyślała, jak skończył…

Tak. Gdy zamarzy się jej pułkownik Gregory, powinna przypomnieć sobie ojca.

Usłyszała stukot butów na drewnianej podłodze i szybko opuściła dłoń. W drzwiach stanęła Mara z zarumienionymi policzkami.

- Przepraszam za spóźnienie, panno Prendregast, ale graliśmy w piłkę.

- Dlatego masz na sobie stare ubranie?

- Pani Chester nalegała. Musiała zacerować dziurkę w nowej sukience, bo włożyłam za dużo kamieni do kieszeni. - Mara nie wyglądała na skruszoną.

Pułkownik Gregory miał rację co do pani Chester. Ta kobietka sprawowała pełną kontrolę nad dziećmi, bez względu na ich liczbę, a jej zdrowy rozsądek okazał się niezawodny. Samantha już nie martwiła się o córki pułkownika Gregory'ego; były w dobrych rękach, przynajmniej na czas przyjęcia.

Samantha przesunęła palcami po klawiszach.

- Zaśpiewamy?

Podchodząc do pianina, Mara zaczęła śpiewać „Barbara Allen”. Miała wysoki i czysty głos, a starą balladę interpretowała ze wzruszającą niewinnością. Nagle w połowie drugiej zwrotki zamilkła i odwróciła się w stronę fortepianu.

- Czy pani wie, dokąd mój ojciec jeździ w nocy?

Samantha opuściła dłonie na kolana. Serce zaczęło bić jej szybciej. Co Mara miała na myśli? Czyżby widziała ich pocałunki?

- Twój ojciec gdzieś jeździ po nocy?

- Tak! Ojciec wyjeżdża konno każdej nocy.

- Och. - Oddech Samanthy uspokoił się. - Chodzi ci o to, że łapie rabusiów?

- Nie. Gorzej niż rabusiów. - Mara brzmiała bardzo zasadniczo.

- Kto mógłby być gorszy od rabusiów?

- Nie wiem, ale złapał jednego zeszłej nocy. Złapał kogoś więcej niż rabusia. Złapał Samanthę.

W sidła miłości. Była głupia.

- To dobrze - powiedziała do Mary. - To wspaniale, że twój tata jest odważny i zapewnia nam bezpieczeństwo. Musisz być z niego bardzo dumna.

Mara wzruszyła ramionami.

- Tak, panno Prendregast. - Dziewczynka przyglądała się jej z przechyloną głową.

Samantha zaczęła nabierać podejrzeń.

- Jak dowiedziałaś się o ojcu?

Mara uniosła podbródek.

- Ukryłam się pod biurkiem w gabinecie taty i słyszałam, jak rozmawia z panem Monroe.

- Dziś rano?

- Tak.

Takie momenty były ciężką próbą dla każdej guwernantki. Samantha wyciągnęła ramiona.

- Chodź tutaj, kochanie. - Gdy Mara usiadła obok niej na ławeczce, Samantha objęła ją i odgarnęła jej włosy z czoła. - Czy wiesz, że nie powinnaś podsłuchiwać?

- Wiem, ale nie powinnam też być w gabinecie, więc nie miałam wyboru. - Mara wzruszyła ramionami. - Tata nakrzyczałby na mnie.

To było oczywiste dla dziecka i, niestety, dla Samanthy.

- Tak, no cóż… nie ukrywaj się tak więcej.

- Obiecuję.

- Najlepiej będzie, jeśli nikomu nie powiesz o tym, co robi twój tata. To mogłoby narazić go na niebezpieczeństwo. - Samantha szybko ułożyła sobie w głowie scenariusz, w którym William złapał rabusia, został zaskoczony, postrzelony i upadł na ziemię, podczas gdy rabuś wymierzył w niego drugi pistolet.

- Wiem - powiedziała Mara lekceważąco. - Powiedziałam tylko pani. Mogę pani powiedzieć wszystko. Prawda?

Drżący głos Mary oderwał myśli Samanthy od obrazów w jej głowie. Potrafiła wyczuć kłopoty, gdy się pojawiały.

- Oczywiście. Czy chcesz powiedzieć mi coś jeszcze?

- Tak… nie.

- Chcesz, żebym zgadywała?

- Nie. - Odsuwając się od Samanthy, Mara usiadła przy fortepianie. - Chcę śpiewać.

Nie można było zmusić dziecka do wyznań, ale gdy Mara skończyła piosenkę, Samantha spróbowała dodać jej pewności siebie.

- Zaśpiewasz dziś wieczorem i będziesz gwiazdą wieczoru. Obiecuję. A twój tata będzie z ciebie bardzo dumny.

Mara zrobiła smutną minę.

- Panno Prendregast?

- O co chodzi, kochanie?

- Chodzi o… o… o…

- Gdy zaśpiewasz dziś wieczorem, zapomnisz o wszystkich swoich lękach i kłopotach, i przeniesiesz się w inny wymiar.

- Tak, proszę pani, wierzę, ale… - Mara spojrzała na Samanthę rozpaczliwym wzrokiem. - Nie o to chodzi.

- A o co?

- Panno Prendregast, mogę pani powiedzieć wszystko. - Głos Mary stał się o oktawę wyższy. - Prawda?

To samo pytanie. Samantha wstała i objęła ramionami Marę.

- Oczywiście.

- Nawet jeśli… - kroki za drzwiami powstrzymały Marę. Spojrzała na drzwi, przez które wbiegły pozostałe córki pułkownika Gregory'ego.

- Przyszłyśmy poćwiczyć naszą piosenkę - powiedziała Agnes.

- Będziemy ćwiczyć! Będziemy ćwiczyć! - Kyla i Emmeline podskakiwały i klaskały w dłonie.

Mara odsunęła się od Samanthy.

- Tak, chcę ćwiczyć naszą piosenkę!

Samantha musiała pamiętać, kim była i skąd pochodziła, i nigdy nie mogła się przyznać przed kimkolwiek, że kocha ojca tych dzieci.

Nawet przed sobą samą.



Rozdział 19



Tego wieczoru, w pokoju muzycznym, gdy te okropne dzieci Gregory'ego śpiewały jakąś żałosną piosenkę, lady Featherstonebaugh kiwała głową z aprobatą i wystukiwała nogą rytm. Była wilkiem w owczej skórze. Kobietą, która przybrała maskę dobrodusznej babci. Przynajmniej na razie.

Dotknęła pękniętej wargi.

Dopóki nie znikną siniaki.

Nienawidziła Pashenki z całego serca. Gdyby nie on, wkrótce byłaby we Włoszech, gdzie miała pieniądze w banku, fałszywą tożsamość i słońce, które ogrzałoby jej obolałe kości. Obolałe, ponieważ ten łajdak ją pobił, próbując wyciągnąć z niej informacje.

Dopiero po pół godziny Pashenka ją puścił. U pułkownika Gregory'ego odbywało się przyjęcie. Przyjęcie z wieloma wysoko postawionymi oficerami, ambasadorami, a nawet kilkoma pracownikami Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Pashenka, przebiegły lis, nie chciał ryzykować, że ktoś dowie się o jego zdradzie. Chciał, żeby poszła na przyjęcie. Ona i Rupert. Obiecał, że jeśli pójdzie i wróci z informacjami, to pozwoli jej żyć.

A więc była tutaj, w ostatnim rzędzie, słuchając grupy wyjących dzieciaków, podczas gdy ich ojciec promieniał z dumy. Dzisiaj siedziała całkiem sama na wygodnym krześle w alkowie, a także na niewygodnym krześle w jednym z tych dziwacznych namiotów. Po kolacji zamierzała przywdziać piękną suknię balową, aby móc obserwować, jak inni tańczą.

Z powodu pękniętej wargi i bolącego biodra niewiele się uśmiechała, co było do niej niepodobne.

Zazwyczaj schlebiała innym, rozdawała czarujące uśmiechy i rozmawiała, cały czas nadstawiając uszu. Teraz musiała siedzieć jak stara kobieta i czekać, aż ktoś do niej podejdzie i porozmawia o rzeczach, które powinny zostać tajemnicą.

I tak się działo. Jak zwykle generałowie i dyplomaci nie dostrzegali jej inteligencji i widzieli w niej jedynie starą kobietę, która często zapadała w drzemkę i miała problemy ze słuchem. Mówili o wojskach na Krymie i w Egipcie, o szpiegach, wybuchach i amunicji. W ich słowach słyszała brzęk złota. A raczej… słyszałaby, gdyby udało się jej uciec Pashence.

Rupert przesunął się wzdłuż rzędu krzeseł i usiadł tak blisko niej, że nogą przygniatał jej elegancką spódnicę z welwetu w kolorze lawendy. Cholerny mężczyzna. Zawsze umiał zwrócić na siebie uwagę - i pognieść jej ubranie. Scenicznym szeptem spytał:

- Valdo, gdzie jest ta mapa?

Z niedowierzaniem spojrzała na siedzących przed nią ludzi. Rozkazała cicho:

- Przestań paplać. Nie możemy tu rozmawiać.

- Nikt nas nie słyszy. Dzieci śpiewają.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Dlatego właśnie nie mógł zostać wybitnym szpiegiem. Widział to, co chciał widzieć i zachowywał się, jak mu się podobało.

Nieznacznie podniósł głos.

- Jestem twoim mężem. Jestem mężczyzną i mówię ci, że powinnaś oddać tę mapę Pashence.

- Na litość boską. - Przed nimi siedziała lady Marchant i trzy inne wystrojone kobiety. - Usłyszą cię.

- Nie zwracają na nas uwagi, a nawet jeśli, to i tak by nie zrozumiały, o czym mówimy.

Jakby słuchała jakiejś mężowskiej reprymendy.

- Nigdy nie lekceważ potęgi plotek. Gdyby bezrozumnie powtórzyły komuś naszą rozmowę, mielibyśmy kłopoty.

- Nie obchodzi mnie to. - Jednak Rupert zniżył głos. - Po prostu daj Pashence tę mapę albo będą jeszcze większe kłopoty.

- Jakie? - Przyjrzała mu się badawczo: jego zakrzywionemu, cienkiemu nosowi, długim palcom, chudym łydkom odzianym w staromodne pończochy. - I dlaczego? On nie wie o mapie.

Rupert otworzył, a potem zamknął usta. Złapała go za ramię i wbiła w nie palce.

- Prawda?

Miał rozbiegany wzrok.

- Powiedziałeś mu? - zapytała podniesionym głosem.

- Jeśli dasz mu mapę, to już cię nie skrzywdzi. - Od czasu, gdy Rupert zobaczył, jak leciała na ścianę, otrzeźwiał i był bardziej świadomy grożącego im niebezpieczeństwa. Och, i tak by ją porzucił, gdyby wiedział, że nie grożą mu za to żadne konsekwencje. Nie był wystarczająco mądry, aby to uczynić, więc wysługiwał się Pashence. Obserwował ją, bo gdyby uciekła bez niego, byłby trupem.

- Nie - odezwała się z ironią - jeśli dam mu mapę, zabije mnie… nas.

- Nie, nie zabije. Obiecał, że tego nie zrobi.

Uśmiechnęła się z chłodnym niedowierzaniem.

Włożyła rękę do kieszeni, żeby poczuć stal pistoletu, który ukradła z kolekcji pułkownika Gregory'ego, i pomyślała, jak wspaniale byłoby móc zastrzelić Ruperta.

- Dopóki nie postawię nogi na włoskiej ziemi jestem chodzącym trupem - i zabiorę cię ze sobą do grobu, więc lepiej mnie nie zdradź.

- Gdzie jest mapa?

Więc Pashenka kontaktował się z Rupertem, pociągając za sznurki, usiłując zmusić ją do ujawnienia sekretów. Czy Pashenka uważał ją za idiotkę? Jeśli odda mu mapę, ten ją zabije, ucieknie z Anglii i posłuży się informacjami, które zdobyła, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo.

Musiała obmyślić więc inny plan. Gdy wróci do Maitland, obieca Pashence, że odda mu mapę. Może nawet mu ją odda, jeśli będzie straszona. Ale zachowa dla siebie informacje, które zdobędzie na przyjęciu. Powie mu, że będzie rozmawiać wyłącznie z jego przełożonymi - w Rosji.

Oczywiście to bzdura. Jego przełożeni zabiliby ją jeszcze szybciej niż Pashenka, ale musiała zyskać na czasie. Tak, potrzebowała czasu, żeby obmyślić plan ucieczki. A jak można spędzić te chwile lepiej, niż słuchając angielskich tajemnic wojskowych?

Zawsze udawało jej się wyjść cało z każdej opresji. Tym razem też tak będzie. Uśmiechnęła się. I skrzywiła z bólu, gdy rana gojąca się na wardze pękła.

William stał ze skrzyżowanymi ramionami i słuchał, jak jego dzieci śpiewają dla gości. Miały na sobie nowe sukienki i stały w jednej linii. Samantha, w ślicznej sukni z różowej satyny, która podkreślała jej zaróżowione policzki, akompaniowała na fortepianie z delikatnym uśmiechem na ustach. Gdy dziewczynki skończyły, ukłoniły się, a goście dzieci klaskali i wołali:

- Uroczo! Wspaniale!

Wszyscy się uśmiechali, widząc w dzieciach pułkownika własne pociechy.

Samantha szeptem poinstruowała dziewczynki i Agnes z Vivian wypchnęły przed siebie Marę, która się ukłoniła. Klaskanie wzmogło się i upojony ojcowską dumą William usłyszał okrzyki:

- Brawo!

Zanim aplauz ucichł, Samantha wyprowadziła dziewczynki z pokoju muzycznego, trzymając Emmeline za rękę, żeby dziewczynka nie mogła przesyłać całusów w stronę gości.

- To było urocze, pułkowniku Gregory - pochwaliła lady Blair. - Ma pan bardzo utalentowane dzieci.

- Oczywiście. - Uśmiechnął się, jakby jego córki tworzyły najznakomitszy chór, o czym był zresztą przekonany. - Mają bardzo utalentowanego ojca.

Wszyscy się roześmiali. Byli zadowoleni z rozrywki, z jedzenia i wina. Byli zadowoleni z tego, jak Teresa ich usadziła, i podobały im się dekoracje. A ci, którzy znali prawdziwy powód, dla którego wydano przyjęcie, cieszyli się z obecności lorda i lady Featherstonebaugh oraz z uwagi, jaką lady Featherstonebaugh przejawiała, ilekroć ktoś ważny stawał obok niej i „w tajemnicy” mówił o ruchach angielskich wojsk, planach sabotażu, a nawet o sposobach przeniknięcia do ambasady rosyjskiej w Paryżu.

Tak. Wszystko szło zgodnie z planem Williama. Wszystko poza adorowaniem Teresy.

Przez drzwi zobaczył, że pani Chester zabiera dzieci od Samanthy i pokazuje jej, że powinna wrócić.

Wcale nie miał ochoty żenić się z Teresą. A wszystko przez Samanthę. To ona odciągała go od obowiązków. Przez nią traktował kwestię małżeństwa z taką obojętnością.

Jak zwykle obecność pięknej guwernantki wywołała podekscytowanie. Gdy goście przeszli do jadalni i służący nakryli do stołu, Duncan wzniósł kieliszek w jej stronę.

- Guwernantka dziewczynek wykonała świetną pracę, przygotowując ten występ.

- Tak, to prawda. - William powiedział tylko tyle, ale ona zarumieniła się.

Lady Stephens przystanęła, a obok niej zatrzymał się również generał Stephens. Zerkali to na Samanthę, to na Williama. Dostrzegli wystarczająco dużo w jego spojrzeniu, w jej opuszczonych powiekach i usztywnionej postawie, a inni też zaczęli coś zauważać. William nie chciał, żeby ludzie plotkowali o nim i jego guwernantce. Ale gdyby tak się stało, wszystko byłoby znacznie prostsze. Gdyby w ten sposób zniszczył jej reputację, musiałby się z nią ożenić, i z jakiegoś powodu wydawało mu się to świetnym pomysłem.

Czy omotała go jakąś magiczną siecią, że rozmyślał o takich głupstwach?

- No cóż! - Duncan głośno klasnął w dłonie, aż inni zwrócili na niego uwagę. - Chodźmy jeść. Ja, na przykład, potrzebuję towarzystwa podczas kolacji. - Dziarskim krokiem ruszył w stronę Teresy.

Teresa odwróciła się do niego plecami i wyszła. Goście sapnęli i spojrzeli na zlekceważonego Duncana, który z typową dla siebie swadą powiedział:

- Damy nie mogą mi się oprzeć.

Wszyscy ze śmiechem przeszli do jadalni, gdzie podano niewielki posiłek, który miał pozwolić gościom wytrwać do kolacji podczas balu.

Duncan przesunął się do Williama.

- Przestań się gapić na pannę Prendregast.

Porucznik Du Clos zaoferował Samancie ramię, które ta przyjęła. Słuchała porucznika, ale jej oczy cały czas zwracały się w stronę Williama i poczuł ogarniający go od stóp do głów dreszcz. Pociągała go w każdej sekundzie. Chciał chodzić za nią, jak ogier za klaczą. Pragnął posiąść ją od tyłu, chwycić jej biodra i zanurzyć się w niej. Położyć ją na plecach, rozchylić jej nogi i pieścić ją do granic rozkoszy. Chciał, by wzięła go do ust…

Pośpiesznie wyszedł z pokoju muzycznego. Mógł sobie fantazjować o byciu ogierem, ale nie chciał wyglądać jak ogier.

- Mało brakowało, i musiałem się poniżyć. - Duncan mówił cichym głosem. - Mam nadzieję, że to doceniasz.

William zauważył z zadowoleniem, że lady Featherstonebaugh szła pod ramię z lordem Hartunem i słuchała uważnie.

- …ale widzę, że chyba nie - dokończył Duncan. - To niesamowite. Ty obserwujesz pannę Prendregast, a lady Marchant obserwuje ciebie.

- A ty obserwujesz lady Marchant. - William kiwnął głową, gdy goście gratulowali mu utalentowanych córek. - Co zrobiłeś, że Teresa tak cię potraktowała?

- Podobam się jej, ale nie chce, żebym jej się podobał.

- Naprawdę? - Bez cienia zazdrości William zastanowił się nad tym. - A tobie ona się podoba?

- Jak cholera. A ty, no cóż, nie chcesz jej, czy tak?

- Tego nie powiedziałem.

- Nie musiałeś. To oczywiste, przynajmniej dla mnie.

William wziął kieliszek wina od przechodzącego obok służącego.

- Ona jest bogata. Ty nie masz złamanego grosza.

Duncan przyglądał się Teresie, która prowadziła gości do zastawionego potrawami stołu.

- Mógłbym dać jej szczęście. - Zatrzymując się gwałtownie, odciągnął Williama do pustego gabinetu. - Poczekaj. Chcesz powiedzieć… że ci nie zależy? Ani trochę? - Przybierając zasadniczy ton głosu, powiedział: - Mówię o uwiedzeniu kobiety, która spełnia wszystkie wymagania z twojej listy idealnej żony.

- To nie jedyna kobieta, która spełnia te wymagania. - William posłał Duncanowi groźne spojrzenie. - A ty choć raz powinieneś się postarać, by mieć uczciwe zamiary.

Duncan przyjrzał się uważnie Williamowi i to, co zobaczył, najwyraźniej sprawiło mu radość, bo odprężył się i uśmiechnął.

- Być może, jeśli chodzi o Teresę… Ale muszę być bardzo ostrożny. A ty robisz świetną robotę, rujnując reputację panny Prendregast i to tylko samym spojrzeniem.

To był dzień prawdy.

- Więcej niż spojrzeniem. Pocałowałem ją.

- Raz?

- Raz.

- Do diabła, nie ma się z czego spowiadać. Kusi cię, żeby dostać więcej? - Duncan roześmiał się. - Oczywiście, że cię kusi. Okazałeś to wyraźnie.

- Nie powinienem. - Nie, dopóki… Ale musiał skupić się na powodzeniu swojej misji, zanim będzie mógł zrobić jakiś krok.

- Dlaczego? Jak tylko ją zobaczyłem, powiedziałem ci, że jest stworzona dla ciebie. - Duncan dał mu kuksańca w bok. - No dalej! Przez całe życie robiłeś to, co należało. Zabaw się trochę.

- Chcesz powiedzieć, żebym uczynił z niej swoją kochankę? - William potrząsnął głową. - To nie byłoby w porządku. Ona jest niewinna.

- Och.

- Tak czy inaczej, to niemożliwe. Umieściłem ją w jednym z domków dla gości, z dala ode mnie.

- Umieściłeś ją… poza domem? W domku dla gości, gdzie będziecie mogli urządzić sobie całonocną orgię i nie martwić się o twoje dzieci?

William wzdrygnął się. Duncan klepnął go w ramię.

- Dobra robota, przyjacielu. Już nigdy nie będziesz spać we własnym łóżku.

William poszedł za Duncanem i obserwował, jak przyjaciel wszedł do jadalni.

Czy to właśnie William zrobił? Czy właśnie dlatego tak chętnie pozwolił Samancie uciec spod swojego dachu? Czy w głębi duszy planował wyprowadzenie jej z domu, żeby mógł spędzać noce w jej ramionach?

Sam tego nie wiedział.

Stał i przysłuchiwał się pobrzękiwaniu sztućców, głosom gości… głosowi Samanthy. Uwielbiał jej głos. Raczej niski jak na kobietę, chropowaty i miękki, jakby po całej nocy kochania się poczuła zmęczenie. To sprawiało, że pragnął, aby jęczała dla niego. A mógł to uczynić. Wiedział, że mógł.

W domku była sama, oprócz Clarindy, która pełniła rolę przyzwoitki. Ale Clarinda większość czasu spędzała w dużym domu, więc…

Duncan wyszedł z jadalni, jakby trafiony z armaty. Półgębkiem odezwał się do Williama.

- W twoim gabinecie. Teraz.

Poszedł za Duncanem, uśmiechając się i kiwając głową do mijanych gości, a gdy stanął przed drzwiami gabinetu, wszystko wróciło do normy. A raczej do tego, co było normą przed przybyciem panny Prendre-gast. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

- O co chodzi?

Duncan wyszedł z cienia, a jego zazwyczaj radosna twarz była zasępiona.

- O tego głupca Featherstonebaugha. Teresa słyszała, jak rozmawiał z lady Featherstonebaugh.

William od razu się skoncentrował.

- Gdzie?

- W pokoju muzycznym, przed chwilą. - Duncan zrobił smutną minę. - Nie jest zbyt przebiegły.

William kiwnął głową.

- Dlaczego Teresa przyszła do ciebie?

- Ponieważ uważała, że ta rozmowa była dziwna, a ciebie nie było w jadalni. - Duncan z irytacją zamrugał. - Posłuchaj! Featherstonebaugh powiedział lady Featherstonebaugh, że powinna oddać Pashence mapę albo będą mieli więcej problemów.

- Mapę? - William skrzywił się.

- Teresa nie słyszała wszystkiego, ale wygląda na to, że lady Featherstonebaugh ukradła jakąś mapę w drodze tutaj i trzyma ją jako gwarancję, że Pashenka… - Duncan wzruszył ramionami i włożył ręce do kieszeni - …że jej nie zabije.

- A więc to Pashenka zrobił jej te siniaki.

- Myślę, że możemy tak założyć.

- Żałowałbym jej… gdyby nie była odpowiedzialna za śmierć tylu ludzi. - Jego żony, Mary. William nerwowo zacisnął pięści. Myśl, że zmarła w taki sposób… - Co to może być za mapa?

- W drodze tutaj zatrzymali się w domu kapitana Farwella. - Duncan pogładził wąsy, opadające na policzki. - Wyślij do niego posłańca i dowiedz się, ale to nie ma większego znaczenia. Lady Featherstonebaugh jest bardzo przebiegłą kobietą. Dobrze wiesz, że mapa jest ważna.

William myślał intensywnie.

- Gdzie jest mapa?

- Featherstonebaugh nie wiedział. - Duncan podszedł do biurka. - Stary głupiec zdradziłby to, gdyby mógł.

- Zapewne. - Kilku najwybitniejszych, najbardziej inteligentnych ludzi w kraju pracowało dla Williama, ale żaden z nich nie miał do czynienia z takimi operacjami. Żaden z nich nie przydałby się w sytuacji takiej, jak ta. - Dziś wieczorem, gdy zacznie się bal, przeszukasz ich sypialnię, ale byłaby równie głupia, jak jej mąż, gdyby nie trzymała mapy przy sobie.

- Tak właśnie pomyślałem. - Duncan bawił się ołówkami na biurku Williama. - Moglibyśmy ją aresztować i zabrać jej mapę.

- Ale chcemy, żeby wróciła do niego ze wszystkimi fałszywymi informacjami, które zdobędzie podczas przyjęcia.

Duncan podniósł jeden z ołówków, przyjrzał mu się, a potem unosząc brew spojrzał na Williama.

- Nie sądzę, aby udało się nam skłonić starą kobietę do tego, by się rozebrała…

- Jesteś wspaniałym uwodzicielem. - William wyszczerzył zęby. - Ty to zrobisz.

Duncan potarł podbródek dłonią, udając, że się zastanawia.

- Właśnie sobie przypomniałem. W zasadzie nie jestem takim wspaniałym uwodzicielem.

- Musimy dokonać zamiany.

Duncan kiwnął głową.

- Damy jej fałszywą mapę, zamiast prawdziwej.

- Gdybyśmy wiedzieli, gdzie ona jest, i gdyby komuś udał się ten numer, moglibyśmy to zrobić. - William rozważył i odrzucił kilka strategii. - Ale komu i jak?



Rozdział 20



Teresa przyjrzała się swojemu dziełu. Najcudowniejszy brzoskwiniowy jedwab opadał udrapowany z sufitu wzdłuż ścian, przekształcając salę balową w przytulny, pastelowy harem. Kryształowe kandelabry iskrzyły się ponad głowami tysiącem świec. Orkiestra wspaniale grała. Szampan lał się strumieniami, a panie porywane były do tańca. Panowie zbierali się w grupkach, rozmawiali i tylko od czasu do czasu zaglądali do pokoju karcianego lub wychodzili na zewnątrz zapalić - to zawsze był znak, że dobrze się bawią. Nawet William zajmował się swoimi sprawami zamiast się gapić na Samanthę.

Na sali nie było Duncana Monroe'a. Świetnie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, nadal go nie będzie.

Gdy Teresa rozglądała się po rozbawionym towarzystwie, nie mogła sobie przypomnieć, by w dzieciństwie zrobiła cokolwiek niestosownego. Była posłuszna, chętna do nauki, na tyle inteligentna, by nie wpadać w kłopoty - po prostu chluba rodziców, ale… najwyraźniej płaciła teraz za jakiś straszliwy grzech z przeszłości, ponieważ na tym przyjęciu nic nie szło tak, jak powinno.

Po pierwsze William z tym swoim idiotycznym zauroczeniem guwernantką. Plotki roznosiły się lotem błyskawicy, ale Teresa umiała radzić sobie ze skandalem towarzyskim. Podczas całego przyjęcia często zagadywała do Samanthy, a do największych plotkarek na przyjęciu mówiła o niej w samych superlatywach. Upewniła się nawet, że błękitna suknia balowa Samanthy wygląda idealnie. Udało się jej uciszyć najgorsze plotki, ale jeśli William nadal będzie w taki sposób patrzeć na Samanthę, nie uda się opanować sytuacji.

A im więcej czasu Teresa spędzała z Williamem, tym częściej się zastanawiała, czy rzeczywiście wystarczająco zależy jej na zdobyciu go. Lubiła pułkownika, ale…

No cóż. Tutaj pojawiał się drugi problem - Monroe Duncan, były dragon królewskiej armii, a obecnie wielki dupek. Przyglądał się jej. Przyglądał się tak głodnym wzrokiem, że czasami czuła, jak płoną jej policzki, i zastanawiała się, jaką władzę miało nad nią gorące spojrzenie tego mężczyzny. To, o co nie dbał wcześniej, teraz go interesowało i dał to bardzo wyraźnie do zrozumienia. A ona… ona nie chciała mieć z nim do czynienia.

No cóż. Chciała. Ale powstrzymywała ją duma. Duma i… kobiece plany. Kobieta miała prawo zmienić plany, ale Teresa nie zmieniała swoich pod presją, a pan Monroe wywierał na nią presję. Nie słowami, ale tym zatrzymującym dech w piersiach spojrzeniem. Otworzyła wachlarz, by ochłodzić gorące policzki.

A teraz kolejny dowód na to, że musiała czymś zgrzeszyć w przeszłości - w jej stronę kuśtykała lady Featherstonebaugh, która zaczęła mówić zanim podeszła do Teresy.

- Cóż za wspaniałą młodą kobietę pułkownik Gregory zatrudnił jako guwernantkę.

Teresa przyjrzała się krytycznie starszej kobiecie. Jej suknia słomkowego koloru z wąskimi rękawami i głębokim dekoltem byłaby odpowiednia dla miodki, ale nie dla kobiety po czterdziestce, a już z pewnością nie dla kobiety, która musi wspierać się na lasce. Wachlarz z piór i pióra wpięte we włosy były ładnymi dodatkami, ale sprawiały, że lady Featherstonebaugh wyglądała na zmęczoną. Miała sińce pod oczami, jakby się nie wyspała. Poczucie winy, zdecydowała Teresa. Poczucie winy z powodu tajemniczej mapy. Była wściekła na lorda Featherstonebaugha, że wspomniał o mapie, a Duncan był roztrzęsiony, gdy Teresa powiedziała mu o rozmowie, którą usłyszała. Najwyraźniej ta mapa była ważna, chociaż Teresa nie wiedziała dlaczego i niespecjalnie ją to obchodziło.

- Panna Prendregast umie grać, śpiewać, dbać o dzieci, owinęła sobie wokół palca wszystkich mężczyzn na przyjęciu… Może uwieść swojego pracodawcę… - Orkiestra zagrała, na parkiecie pojawiły się pary, a lady Featherstonebaugh uśmiechnęła się radośnie. - Raczej upokarzające, prawda, lady Marchant?

Teresa nie lubiła lady Featherstonebaugh. Nigdy jej nie lubiła, a ona odwzajemniała w pełni to uczucie, zresztą jak w przypadku każdej znanej sobie kobiety. Teresa uważała ją za pustą i okrutną osobę, która z wiekiem stawała się coraz bardziej zgorzkniała. To był tego dowód. Pierwszy raz zamieniły kilka słów, a lady Featherstonebaugh już wbijała Teresie szpile. Bardzo bolesne.

- Proszę się nie martwić o pułkownika Gregory'ego. Ja się nie martwię. Panna Prendregast jest równie uroczą, co rozsądną kobietą i z pewnością nie zamierza uwieść człowieka o takiej pozycji i tak majętnego, jak jej chlebodawca.

- Więc ktoś powinien mu o tym powiedzieć. Od dwóch dni robi do niej maślane oczy. - Lady Featherstonebaugh machnęła ręką, kończąc temat, bo udało się jej zasiać ziarno niepokoju. - Ale nie dlatego tu przyszłam. Chciałam się komuś zwierzyć. Innej kobiecie… a jest ich tutaj niewiele. - Pochylając się, zniżyła głos. - Przypomniałam sobie, gdzie słyszałam nazwisko panny Prendregast.

Teresa nadstawiła uszu, chociaż nie dała tego po sobie poznać.

- Czyżby?

- Panna Prendregast jest tą znaną złodziejką, która grasowała po Londynie jakieś sześć lat temu. Kręciła się koło teatru i kradła mężczyznom portfele i przechwalała się, że uciekając, posyłała im uśmiech. - Składając wachlarz, lady Featherstonebaugh przycisnęła go do nabrzmiałej wargi. - Sądzę, że należałoby powiedzieć o tym pułkownikowi Gregory'emu, prawda?

Teresa, zupełnie zaskoczona, wpatrywała się w lady Featherstonebaugh, wyglądającej śmiesznie w szykownej sukni. Policzki miała przypudrowane różem… a może były to siniaki?

A potem dotarło do niej znaczenie słów lady Featherstonebaugh. Do diabła. Teraz Teresa przypomniała sobie tę opowieść. Adorna wzięła pod swoje skrzydła złodziejkę i nauczyła ją, jak elegancko mówić, poruszać się, co czytać, jak i czego uczyć.

Co powinna zrobić z tą wiedzą? Nie mogła od razu podjąć decyzji, ale z przyjemnością pokrzyżowałaby plany lady Featherstonebaugh.

- Wiem, o kim mówisz, moja droga, ale pomyliły ci się nazwiska. To panna Penny Gast - wymówiła wyraźnie - była złodziejką. Łatwo się pomylić. Zwłaszcza komuś w podeszłym wieku, kto ma problemy ze słuchem.

Twarz lady Featherstonebaugh zalała się purpurowym rumieńcem. Przez moment Teresa zastanawiała się, czy nie powinna usunąć się z zasięgu jej laski. Jednak lady Featherstonebaugh spytała niskim głosem:

- Jesteś pewna?

- Tak.

- Muszę usiąść.

- Potrzebuje pani pomocy? - Teresa naprawdę była zaniepokojona. Od przyjazdu lady Featherstonebaugh bardzo mocno utykała, jakby dopadła ją straszliwa podagra. Nie żeby sobie na to nie zasłużyła… Teresa nigdy nie znała tak podłej starej kobiety, ale nie mogła ze spokojem przyglądać się jej cierpieniu.

- Dojdę do swojej sypialni. - Lady Featherstonebaugh posłała Teresie uśmiech tak przepełniony nienawiścią, że ta się cofnęła.

Gdy odeszła, Teresa rozmasowała gęsią skórkę na ramionach. Gdyby lady Featherstonebaugh mogła, na pewno wyrządziłaby jej krzywdę. Im wszystkim. Teresa rozejrzała się za Samanthą i zobaczyła, że ta rozmawia z lordem Hartunem. Lady Featherstonebaugh mogła wyrządzić krzywdę Samancie -i miała ku temu środki.

Można było usprawiedliwić lady Featherstonebaugh. Jej mąż wywijał na parkiecie z jedną z młodszych dam, a jego dłonie wędrowały po jej plecach. Stary zbereznik mógł każdą kobietę doprowadzić do szaleństwa i okrucieństwa, ale Teresa wątpiła, aby miał jakiś wpływ na swoją żonę. Lady Featherstonebaugh to był zbyt silny charakter.

Teresa przeniosła wzrok na Williama. Stał i rozmawiał zniżonym głosem z tym padalcem Duncanem Monroe'em, który wreszcie postanowił się pojawić. Duncan… najlepszy przyjaciel Williama. Duncan - zawsze szyderczy, zawsze obserwujący… zawsze pożądany. I te jego cholerne oczy.

Znowu spojrzała na Williama. William i Duncan bardzo często ostatnio rozmawiali zniżonym głosem. Duncan zniknął z jadalni, gdy powiedziała mu o mapie, i do kolacji nie pojawił się ani on, ani William.

A ostatniej nocy, gdy pozostali goście poszli spać, a ona wymknęła się na dół po szklaneczkę whisky - damom nigdy nie proponowano whisky, ponieważ były zbyt delikatne - słyszała ich głosy w gabinecie Williama. Chociaż przyłożyła szklankę do drzwi, nie usłyszała więcej niż kilka oderwanych słów - „Featherstonebaugh” i „Pashenka”. A przecież gdy opuszczała Londyn, hrabia Pashenka rozpuścił plotkę, że jest chory. Jednak wszyscy wiedzieli, że wyjechał na jakieś spotkanie.

Czyżby przyjechał tu, do Krainy Jezior? Czy William i Duncan przez przypadek pojmali go podczas jednej z tych swoich nocnych eskapad? Byłaby to głupia pomyłka, zwłaszcza w przypadku dwóch całkiem inteligentnych mężczyzn, ale przecież co do niej też się pomylili…

Spojrzała na bąbelki w swoim kieliszku i zmrużyła oczy.

Featherstonebaugh. Pashenka. Działalność Williama i Duncana, polegająca na łapaniu złoczyńców…

Gwałtownie uniosła głowę. Rozejrzała się uważnie po sali. Za wielu generałów. Za dużo ambasadorów. Za dużo ubranych na czarno mężczyzn, których obecności na przyjęciu nie tłumaczyło ani ich pochodzenie, ani pieniądze, ale którzy posiadali władzę i tajne informacje. Ludzie z Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Rozpoznała ich, chociaż nie znała powodu ich obecności.

Przywołała obraz Williama i Duncana. Nie zatrzymali jej powozu, ponieważ wzięli ją za zwykłego bandytę. Początkowo zaś myśleli, że była szpiegiem, uciekającym z Londynu w ślad za swoim dowódcą, hrabią Pashenka. Och, tak.

Mieszkała w Indiach i tam odczuła na własnej skórze rywalizację między Anglią i Rosją o bogactwa Wschodu. Dobrze wiedziała, że szpiedzy działali w każdym tamtejszym mieście. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że byli również w Anglii.

No cóż. Teraz się dowiedziała.

Szpiedzy. Wylądowała w gnieździe szpiegów.







Samantha podziękowała panu Langdonowi za taniec - jego drugi i ostatni tego wieczora - i pożegnała się z nim. Drzwi na taras były otwarte, podmuchy wiatru unosiły brzoskwiniowy jedwab, jednak w sali balowej robiło się coraz bardziej duszno i Samantha czuła się zmęczona. Zmęczona tańcem, ciągłymi rozmowami, niekończącymi się pochlebstwami i tym, że pułkownik Gregory ani razu nie zatańczy! z nią walca. Zamiast tego prowadził poważne rozmowy z panem Monroe'em, a później z lordem Hartunem.

W zasadzie Samancie na tym nie zależało. Być może wydawało się jej, że jest zakochana w pułkowniku Gregorym, ale traktowała miłość tak, jak powinno się ją traktować, czyli jak obłok dymu z komina, który rozwieje się na wietrze. Może gdyby całowała się z innymi mężczyznami, wtedy także by się jej wydawało, że jest w nich zakochana.

Tak. To był rozsądny plan. Będzie się całować i porównywać, a pod wpływem namiętności innych mężczyzn zniknie ucisk, jaki czuła w okolicach serca, i znowu będzie sobą, panną Samantha Prendregast, niezależną, pełną energii i pewną siebie.

Uśmiechnęła się i uciekła do eleganckiego i pustego pokoju dla pań. Na ścianach wisiały lustra, na stolikach ustawiono dzbanki z wodą, chusteczki i puder. Z westchnieniem ulgi nalała wody do miednicy, zamoczyła chusteczkę, wycisnęła ją i przetarła twarz. Poczuła przyjemny chłód i zamknęła oczy.

Pod powiekami od razu pojawiła się postać Gregory'ego. Żaden inny mężczyzna tak się nie nosił: ciemnoniebieska marynarka, brokatowa kamizelka, czarne spodnie. To, że lubiła na niego patrzeć, nie oznaczało, że staczała się po równi pochyłej w otchłań rozpusty. A jego twarz… Wielu było przystojniejszych mężczyzn, ale on miał szlachetne, wyraziste rysy. Po sposobie, w jaki się nosił, po wyrazie jego twarzy, zorientowała się, że umiałby się nią zaopiekować.

Usłyszała kroki, lekkie i energiczne. Ktoś nadchodził.

Lady Marchant, w sukni z czerwonego jedwabiu, pachnąca różami i z kieliszkiem szampana w dłoni.

- Szukałam pani - powiedziała.

Co tym razem?

Lady Marchant usiadła na stołku naprzeciwko i postawiła kieliszek na stole. Ujęła dłoń Samanthy - był to gest, który wywołał u Samanthy podenerwowanie.

- Jest pani sama na świecie - powiedziała. - Nie ma nikogo, kto udzieliłby pani rady, więc ja to zrobię.

- Dobrze. Dlaczego?

- Du Clos jest uroczy, ale biedny. Podbiła pani serce pana Langdona. Jest wdowcem, z ośmioma tysiącami rocznie. Oczywiście musiałaby pani patrzeć na tę twarz każdego ranka przy śniadaniu, więc należałoby się poważnie zastanowić. Lord Hartun… byłabym ostrożna. Jest wolny, ale wątpię, by jego rodzina panią zaakceptowała, nawet gdyby stracił głowę na tyle, by się oświadczyć.

Z mieszaniną zaskoczenia i cynizmu Samantha próbowała zrozumieć, co kierowało lady Marchant. Egoizm, z pewnością, ale sprawiała wrażenie tak… szczerze oddanej. Zdecydowanej. I niemal… zażenowanej rolą mentora. Samantha musiała przełknąć dwa razy ślinę, nim zdołała się odezwać.

- Proszę pani, ja nie… nie jestem tu, by znaleźć męża.

- Więc jest pani bardzo nierozsądna. - Usta lady Marchant były zaciśnięte, a w jej oczach widać było zdecydowanie. - Jedzą pani z ręki. Nie obchodzi ich, że jest pani guwernantką. Jeśli postarałaby się pani trochę, mogłaby pani zostać żoną. Nigdy więcej nie musiałaby pani pracować.

Samantha energicznym ruchem rzuciła chusteczkę do miednicy.

- Lubię pracować.

- Bzdura. Lubię panią. Nie wiem dlaczego. Nie powinnam, ale lubię. - Zerkając w stronę drzwi, zniżyła głos. - Lady Featherstonebaugh rozpoznała panią. Z Londynu. Z ulicy.

Samantha zrozumiała wszystko w jednej chwili. Rozpoznano ją. Przyłapano. Złodziejkę. Na zawsze. Może właśnie teraz lady Featherstonebaugh mówiła o tym Williamowi i następnym razem, gdy na nią spojrzy, w jego oczach dostrzeże obrzydzenie. Tego właśnie się bała. Poczuła przeszywający ból w piersiach, gdy zaczerpnęła powietrza.

- Psiakrew. - Słowa same wyrwały jej się z ust. - Rozumiem, że muszę wyjechać. Natychmiast.

Lady Marchant chwyciła ją za ramię i potrząsnęła nią.

- Nie. Będę panią kryć. Powiedziałam jej, że się pomyliła. Jest pani bezpieczna. Powtarzam pani, jeśli szybko złapie pani męża, nikt się nie dowie.

Samantha nie rozumiała, dlaczego lady Marchant mówiła te wszystkie rzeczy.

- To… straszne. Byłabym skazana na męża, który się mnie wstydzi.

- To lepsze niż bycie starą panną. - Teresa niecierpliwie machnęła ręką. - Jest pani na tyle znana, że z bogatym mężem u boku będzie pani hołubiona, a nie potępiana.

- A jeśli mój mąż rozzłości się, że tak go oszukałam? - Samantha dobrze pamiętała, jak boli uderzenie pięścią.

- To nie ma znaczenia. Jest pani na tyle ładna, że przynajmniej przez rok będzie się dobrze bawił. Będzie chciał mieć dziedzica i następcę, a później i tak znajdzie sobie kochankę. Tak to właśnie się toczy. - Teresa uniosła kieliszek w stronę Samanthy, a potem wypiła całą jego zawartość. - Czy w niższych klasach inaczej to wygląda?

- Nie. Małżeństwo jest wszędzie takie samo. Dlatego nie jestem zamężna.

- Życzę powodzenia. - Lady Marchant skrzywiła usta z niesmakiem. - Jestem damą, bogatą damą, a mimo to potrzebuję męża, by mnie zapraszano we wszystkie odpowiednie miejsca i widywano z odpowiednimi ludźmi.

Lady Marchant była szczera. Lady Marchant zrobiła jej przysługę. Samantha wyczuła, że może odpłacić się tym samym.

- Osiągnęła to pani. Nie wolałaby pani raczej sypiać z ukochanym mężczyzną?

Lady Marchant zaskoczona gwałtownie zaczerpnęła powietrza.

- O czym pani mówi?

- Dobrze pani wie, o czym mówię. Ja także panią lubię. Nie wiem dlaczego. Nie powinnam, ale lubię. - Samantha uświadomiła sobie, że mówiła prawdę, i zaskoczyło ją to, a jednocześnie rozbawiło. - Jest pani kobietą, która przez całe swoje życie robiła to, co należało. Wyszła pani za mąż za odpowiedniego mężczyznę, zabawiała odpowiednich ludzi, nosiła odpowiednie ubrania, ale… po co? Na pewno nie dla siebie.

- Lubię moje ubrania i moich… ludzi, których zabawiam.

- Nawet nie może ich pani nazwać przyjaciółmi.

Lady Marchant pobladła i powiedziała:

- Przyjaźń to nie wszystko.

Samantha poczuła ukłucie samotności, pragnienie, by porozmawiać z Adorną i pozostałymi dziewczętami z Akademii Guwernantek.

- Mnie brakuje moich przyjaciół.

Przez krótką chwilę ta zbita z tropu, zagubiona kobieta również wydała się jej przyjaciółką i Samantha złamała jedną ze swych zasad. Dała komuś radę.

- Pan Monroe tak bardzo pani pragnie. Mógłby dać pani wiele radości.

- To by nie przetrwało próby czasu.

- A co trwa, proszę pani? - Samantha usłyszała cynizm we własnym głosie. - Co trwa?

Lady Marchant opanowała drżenie podbródka.

- Zanim skończy się to przyjęcie, zamierzam zdobyć męża. - Rzucając Samancie wymowne spojrzenie, dodała: - Najwyższą nagrodę. Pułkownika Gregory'ego. Oczywiście.

- Jeśli pani to zrobi, obydwoje będziecie oszukani. - Gdy lady Marchant chciała zaprotestować, Samantha powstrzymała ją ruchem ręki. - Nigdy nie wątpiłam, że zdobędzie go pani. Uważam, że to wielka szkoda, skoro jest inny mężczyzna, który tak bardzo pani pragnie. Tak czy inaczej, życzę pani udanego polowania.

Najwyraźniej życzenia Samanthy nie wystarczyły lady Marchant.

- Nie może go pani mieć. Czy zna pani historię śmierci jego żony?

- Nie, pani. - Samantha nie chciała jej poznać, ale słuchała z niezdrową ciekawością.

Lady Marchant mówiła szybko, jakby pragnęła wyrzucić z siebie całą tę historię, zanim się rozmyśli.

- Wszyscy stacjonowaliśmy w Kaszmirze, uroczym miejscu w górach. Chłodnym i wyjątkowo pięknym. Mieszkaliśmy w osobnych kwaterach i nie umiem opisać samotności, którą się odczuwa, mieszkając w kraju, w którym wszystko jest obce… a tubylcy nas nienawidzą. Ktoś przysyłał zaproszenie, a my jechaliśmy. Przemierzaliśmy setki mil, żeby spotkać się ze starymi przyjaciółmi, posłuchać plotek z kraju, usłyszeć język angielski bez akcentu. - Patrzyła na Samanthę, ale oczyma wyobraźni widziała miejsca z przeszłości. - Zawsze odczuwaliśmy pewien niepokój powodowany obecnością Rosjan, a kiedy coś się działo, William zawsze się zgłaszał, by dowodzić batalionem. Tuż przed największym balem roku nasi żołnierze zostali wezwani, aby zdławić powstanie. Więc William znowu wyjechał. Mary była zła, co mnie zaskoczyło, ponieważ Mary była najbardziej spolegliwą osobą, jaką znałam. Uwielbiała Williama. Zawsze pozwalała, żeby dostawał to, co chciał. Wolała wrócić do Anglii, ale on nie chciał, więc zostali. Pragnęła, by dzieci chodziły do szkoły w Anglii, ale on nie chciał, więc dzieci zostały. Tęskniła za rodziną… mówiłam jej, że takie pobłażanie mężowi nie było dobre, ale nie słuchała mnie. - Lady Marchant machnęła ręką, odsuwając od siebie te myśli. - W każdym razie nigdy o nic Williama nie prosiła, ale miała ochotę pójść na ten bal, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Nie pozwolił jej i kazał zostać w domu. Nie wiem dlaczego tamtej nocy mu się sprzeciwiła - domyślam się, że się pokłócili. Pojechała sama. Nigdy nie dotarła na bal.

Samantha podała jej chusteczkę, żałując, że nie ma drugiej. Strasznie było słuchać o żonie Williama, o tym jak cierpiała i umarła.

Lady Marchant otarła łzy.

- Następnego ranka znaleziono jej ciało. Bandyci zepchnęli powóz z drogi. Mary zginęła od razu, bandyci zabili woźnicę i służących, i zabrali całą biżuterię i ubrania.

Lady Marchant wciągała Samanthę w dramat tamtych wydarzeń.

- Biedna kobieta - powiedziała Samantha. A co ważniejsze: - Biedne dzieci. - Czy wiedziały, że ich matka została odarta z ubrań i wrzucona do rowu jak śmieć?

- William nigdy nie był tolerancyjny, ale po tych wydarzeniach coś go opętało. Stał się służbistą. Ścigał bandytów i wieszał. Łapał każdego Rosjanina, buntownika i złodzieja w Kaszmirze. - Lady Marchant zadrżała. - Przywiózł dzieci do Anglii i został pułkownikiem własnego regimentu dziewczynek. Jestem pewna, że wmówił sobie, iż to dla ich bezpieczeństwa. Obwiniał się o śmierć Mary.

- Chyba miał ku temu powody - odparła cicho Samantha. Biedny William ze swoim poczuciem odpowiedzialności, które tak hołubił, ale przez które jednocześnie cierpiał. Jak bardzo musiał przeżyć śmierć ukochanej żony. Jak bardzo musiał pragnąć zemsty…

- Oczywiście, że tak. Traktował uczucia Mary jako coś oczywistego. Nie zdawał sobie sprawy, kim dla niego była, dopóki jej nie zabrakło. Boże. - Ściskając chusteczkę w dłoni, lady Marchant odetchnęła ciężko.

Samanthę nagle olśniło i powiedziała:

- Jest pani na niego zła za to, że ją opuścił.

- Zapewniam panią, że mnie nie będzie tak traktował. - Oczy lady Marchant lśniły od łez i gniewu. - Ale, Samantho, przysięgam pani. Lepiej proszę zostawić Williama mnie. Wybaczy pani wszystko, ale nie to, że była pani złodziejką.



Rozdział 21



Muzyka z sali balowej rozbrzmiewała na zewnątrz, księżyc oświetlał trawnik i jezioro, a Samantha, ku oburzeniu Williama, stała na tarasie i rozmawiała z pożerającym ją spojrzeniem porucznikiem Du Closem.

Co ona sobie wyobraża? Nie dalej jak wczoraj zapewniała go, że nie zostanie sam na sam z porucznikiem, co William pochwalał. Teraz opierała się zalotnie o poręcz i patrzyła na Du Closa tak bałwochwalczo, że ten gnojek niemal rozpływał się ze szczęścia. Pochylił się nad nią… Jego usta niemal dotknęły jej ust…

William walnął drzwiami o ścianę.

- Poruczniku!

Du Clos podskoczył i odwrócił się, unosząc pięści.

- Potrzebują pana wewnątrz!

Porucznik miał czelność odpysknąć.

- Kto taki?

W rzeczy samej, kto.

- Gospodyni balu. Potrzebuje partnera do tańca.

Porucznik Du Clos zawahał się, wiedząc, że był to absurdalny pretekst, i miał ochotę przeciwstawić się Williamowi, ale zabrakło mu odwagi. Strzelił obcasami i ukłonił się Samancie.

- Czy mogę odprowadzić panią do środka, panno Prendregast?

- Tu mi dobrze, poruczniku Du Clos.

Du Clos skłonił się ponownie i sztywno pomaszerował w stronę sali balowej. Zatrzymując się obok Williama, powiedział:

- Czy idzie pan, pułkowniku Gregory?

William patrzył się na niego, dopóki porucznik Du Clos nie spuścił wzroku. Potem rzekł:

- Niech pan nie będzie niegrzeczny. - Nie oglądając się na porucznika, podszedł do Samanthy i spojrzał na nią ponuro.

- Postanowiłam całować więcej mężczyzn.

- Co? - Nie szedł za nią tutaj, żeby usłyszeć coś takiego.

- Od kiedy mnie pan pocałował, jestem… - najwyraźniej szukała właściwego słowa - …rozbita. Kiedy pana widzę, rumienię się.

Opierając się o poręcz, skrzyżował ramiona.

- To urocze. Mówiła dalej.

- Nie mam apetytu i często marzę, zwłaszcza wtedy, gdy inni do mnie mówią.

- Doprawdy? - Sprawiła, że miał ochotę mruczeć. Mruczeć i mruczeć.

Potrząsnęła głową z dezaprobatą.

- To po prostu niedopuszczalne i po zastanowieniu doszłam do wniosku, że jedyną metodą jest nabranie doświadczenia.

- Zgadzam się.

Zawahała się, a potem bardzo cicho powiedziała:

- To dobrze.

- Ale - zauważył - doświadczenia nie trzeba zdobywać z wieloma mężczyznami. Zwłaszcza takimi, jak Du Clos.

- Wszyscy mnie ostrzegają, że jest kobieciarzem, więc na pewno umie całować.

- Umie rujnować reputację młodych kobiet. Ja pomogę pani dowiedzieć się więcej o całowaniu.

- Ale to nie spowoduje, że przestanę się rumienić na pana widok.

- Może ja też zacznę się rumienić.

Była taka bystra, a jednocześnie taka niemądra. I taka… piękna. Jej skóra lśniła w świetle świec. Pełne usta drżały - naprawdę była zraniona. Zmartwiona. Nieszczęśliwa. Nie wiedziała, co zrobić z uczuciami, które w niej narastały.

On wiedział, ale nie powinien. Nie powinien obejmować jej ramieniem. Nie powinien jej całować, jak to uczynił tamtej nocy. Jednak w jakiś sposób „nie powinien” zmieniło się w „zrobił”, gdy objął jej odzianą w jedwab talię.

Oparła dłonie o jego tors. Odwróciła głowę.

- Samantho - szepnął i pochylając głowę, odnalazł jej usta.

Słodkie. Była taka słodka. Taka zaskoczona, oddana, chętna, niedoświadczona… Przerwał pocałunek, jakby mogło go to uczynić lepszym. A był największym na świecie łajdakiem. Deprawować guwernantkę własnych dzieci i wyobrażać sobie jeszcze większą deprawację…

Był zawodowym żołnierzem. Każdemu by powiedział, że nie posiada wyobraźni, a jednak okazało się inaczej. Gdy przytulał ją do siebie, czując jej ciepło, wzgórki jej piersi, widząc krągłe ramiona, jego wyobraźnia podsunęła mu wyraźny obraz dwóch ciał splecionych na łóżku. Chwyciłby jej biodra i wszedł w nią delikatnie, wiodąc ją do namiętności. Czyniąc z niej kobietę - swoją kobietę.

- Pułkowniku, proszę - Samantha odezwała się zduszonym głosem. - Ktoś może zobaczyć. - Ręce przycisnęła do boków, jakby wzdragając się przed dotknięciem go. - A jeśli ktoś zobaczy, dla pana nie będzie miało to znaczenia. Jest pan szanowany w towarzystwie. Ja nie. Ja jestem guwernantką, a wcześniej - wstrzymała oddech - parałam się jeszcze mniej godnym zajęciem. Proszę. Wiem, że nie mogę tu teraz zostać, ale proszę nie zmuszać mnie do porzucenia posady.

Puścił ją, jakby poparzył sobie dłonie.

- Ma pani rację. Proszę o wybaczenie.

Wygładziła spódnicę.

- Więc zgadza się pan, że powinnam odejść?

Nie. Nie, wcale się na to nie zgadzał. Ale jeśliby została… nie mógł się oszukiwać. Jeśliby została, wylądowałaby w jego łóżku, nawet jeśli miałby ją tam zanieść.

- Może dobrze byłoby spytać, czy dzieci będą miały nową mamę, co będzie oznaczało, że guwernantka… no cóż, zapewne sama będzie chciała wybrać guwernantkę. - Samantha odsunęła się od niego. - Zakładam, że to lady Marchant będzie tą szczęśliwą kobietą.

Nadal nie odpowiadał. Teraz nie był na to czas. Najpierw musiał zająć się sprawą Featherstonebaughów. Chociaż niewiele mógł zdziałać dziś wieczorem…

Ale nie. Musiał być rozsądny. Wyważonym tonem powiedział:

- Lady Marchant spełnia wszystkie wymagania z mojej listy i udowodniła, że jest wyśmienitą panią domu. Jest dla mnie odpowiednią partnerką.

- Tak. - Samantha uśmiechnęła się chłodno. - Więc życzę wam obojgu wszystkiego najlepszego. - Odwróciła się gwałtownie, zeszła po schodach z tarasu i znikła mu z oczu.

Sięgnął po cygaro i zapalił je. Jego lista wymagań w stosunku do ewentualnej żony była warta tyle co nic. Na papierze Teresa była idealną kandydatką. Doskonale wypełniała swoje obowiązki. Ślicznie wyglądała. William ją lubił. A o ślubie myślał z takim samym zapałem, jak o pójściu do lekarza.

Prawdę powiedziawszy, wyglądało na to, że Teresa miała taki sam stosunek do niego. Spędzała z nim coraz mniej czasu, woląc plotkować z przyjaciółkami lub doglądać służących - lub unikać Duncana tak wytrwale, że William miał ochotę się zaśmiać. Jego przyjaciele byli w sobie zakochani. Niech Bóg ma ich w swojej opiece.

Dobrze więc. Gdy lord i lady Featherstonebaugh zostaną pojmani, a Pashenka będzie w drodze do Rosji z mnóstwem fałszywych informacji, oświadczy się Samancie. A potem się z nią ożeni. To było jedyne rozsądne wyjście z tej skomplikowanej sytuacji.

W drzwiach za swoimi plecami usłyszał szelest jedwabiu.

Teresa powiedziała:

- Słyszałam wiele wzruszających deklaracji, ale tę chciałabym wyhaftować i oprawić w ramy. „Jest dla mnie odpowiednią partnerką”. To takie wzruszające.

Nie próbował nic powiedzieć poza:

- Tereso…

Poczuła nagły, zaskakujący impuls. To było szlachetne. To było niemądre. Mogło spowodować utratę najwyższej nagrody, zarówno finansowej, jak i społecznej i wcale jej się ten impuls nie podobał. Jednak miała dość bycia rozsądną i robienia tego, czego wszyscy od niej oczekiwali. Miała dość tych wszystkich odpowiednich mężczyzn, którzy jej nadskakiwali, ponieważ mieli chrapkę na jej majątek. Miała dość wymyślania sposobów, aby ustrzec się przed łowcą posagów i planowania ślubu z zamożnym człowiekiem, skoro łowcy posagów byli znacznie bardziej czarujący niż poukładani dżentelmeni. Uniosła dłoń.

- Och, przestań. Nie próbuj mnie zmiękczyć. Nie wiem, czy zamierzasz mi się oświadczyć, czy nie, ale ja zwalniam cię z tego obowiązku. Nie chcę cię. Nie wezmę cię. Już kiedyś wyszłam za mąż za człowieka, który mnie nie kochał. Lubił mnie. Dobrze się ze mną czuł. Ale mnie nie kochał. Zamiast tego kochał wojsko. - Wzięła od Williama cygaro i zaciągnęła się. - Jesteś tak cholernie szaleńczo zakochany w tej swojej guwernantce…

William gwałtownie wciągnął powietrze w płuca.

Czy to dlatego, że przeklęła, paliła, czy też dlatego, że przedstawiła mu prawdziwy obraz sytuacji. Nie obchodziło jej to.

- Z trudem możesz się skupić na swoim zadaniu, które zresztą rozszyfrowałam. - Znowu się zaciągnęła. - Ponieważ nie jestem tak głupia, jaką udaję. Prawdę powiedziawszy, jestem inteligentniejsza od większości zebranych tu mężczyzn - i mam dosyć ukrywania tego.

- Moje zadanie? - spytał ostrożnie.

- Szpiegostwo. Nie martw się. Nikomu nie powiem. Ale jedno ci powiem na pewno: idź i zdobądź pannę Prendregast. Jesteś człowiekiem honoru. Jesteś tak cholernie honorowy, że poprosiłbyś mnie o rękę, ponieważ uważasz, że tak właśnie należy postąpić, i nie uczyniłbyś z panny Prendregast swojej kochanki, ponieważ to byłoby niewłaściwe. Za każdym razem, kiedy byśmy się kochali, wiedziałabym, że wyobrażasz sobie, iż jestem nią. A ja jestem za dobra, żeby mnie tak traktować. - Zrobiła pauzę. - Jest w domku gościnnym, dąsa się albo płacze, a może, znając ją, zastanawia się, czy powinna pójść za tobą. Proponuję, żebyś pomógł jej podjąć decyzję.

Wpatrywał się w nią. W cygaro. W sardoniczny uśmiech na jej twarzy.

Uniósł jej dłoń i pocałował ją. Ukłonił się, przeskoczył przez poręcz i zniknął w ciemności.

Zaciągnęła się cygarem. Ależ była idiotką. Idiotką, ale wcale jej to nie obchodziło.

- No cóż. - Z cienia dobiegł głęboki, męski głos. - To było najbardziej interesujące widowisko, jakie kiedykolwiek widziałem.

Odwracając się, obserwowała z drżącym sercem wyłaniającą się z cienia postać. Psiakrew. To był on.

Duncan pochylił się nad nią.

- A przechwalałaś się, że zawsze zdobywasz mężczyznę, na którym ci zależy.

Światła z sali balowej delikatnie oświetlały jego twarz i dostrzegła dołeczki w jego policzkach. I siniaka.

- Od jak dawna podsłuchiwałeś?

- Oczywiście szedłem tutaj za tobą. Byłem żywotnie zainteresowany wynikiem tej pogaduszki.

- Doprawdy? A co cię obchodzi, czy wyjdę za Williama?

- Wtedy nie mogłabyś mnie poślubić.

Tak mocno zaciągnęła się cygarem, że zaczęła kasłać. Duncan, całkiem nie jak dżentelmen, uderzył ją w plecy.

- Oddaj mi to. - Wyjął cygaro z jej dłoni i wyrzucił je w krzaki. Chwycił ją za ramiona, pochylił się i pocałował ją w usta.

Odepchnęła go od siebie i z całych sił uderzyła w twarz. Nienawidziła go. Boże, jak bardzo go nienawidziła! Gdy szykowała się do kolejnego uderzenia, złapał ją za nadgarstek.

- To, moja droga, był błąd. - Obejmując ją w talii, przyciągnął ją do siebie i przechylił do tyłu. I pocałował ją - gwałtownie i namiętnie.

Usiłowała na niego wrzasnąć, ale w ustach miała jego język. Puścił jej rękę i chwycił ją za kark. Zachwiała się i złapała go za ramiona. Poręcz wbijała jej się w uda.

Chciała być zła. Z powodu swojej pozycji, zniewagi, arogancji. Ale nie mogła. Nie wtedy, gdy czuła dreszcz, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. To nie były dżentelmeńskie dyrdymały. To było wszystko, o czym marzy każda kobieta, a przytrafiło się właśnie jej. Z zamkniętymi oczami, syciła się chwilą. Miała ochotę ciągle ocierać się o niego, delektując się tylko jego bliskością. Jednak trzymał ją zbyt mocno. Miał nad nią pełną kontrolę. Gdy przerwał, by zaczerpnąć powietrza, na chwilę wrócił jej zdrowy rozsądek. Jednak znowu pochylił głowę, przesuwając usta wzdłuż linii jej szczęki, gryząc delikatnie jej ucho.

- To boli!

- Kochanie, nawet nie masz pojęcia, co lubisz. - Znowu ją ugryzł.

- Boże, Duncanie. - Złapała go mocno za włosy, chcąc także zadać mu ból.

Nie zwracał na to uwagi. Pocałował ją poniżej ucha, gdzie można było wyczuć puls, błądził wargami w miejscu, gdzie szyja przechodziła w ramiona. Usłyszała swój jęk, bezwstydnie zdradzający uczucia. Duncan jednak nie wyśmiał jej. Smakował ją, jakby nie mogąc się nią nasycić.

Spojrzała w gwiazdy i zapragnęła… zapragnęła, poczuć jego dłonie na swoich piersiach, jego głowę między swoimi nogami. Niech go diabli, pragnęła wszelkich możliwych igraszek.

Znowu pocałował ją w usta, otwierając jej usta, jakby pewny, że go przyjmie - a ona to zrobiła. Ponownie zamknęła oczy, bawiła się jego językiem, całowała go, jakby nigdy wcześniej nie całowała mężczyzny. I nie całowała. Nie w taki sposób. Nie całym ciałem. Nie całym umysłem, ogarniętym pożądaniem do mężczyzny, który trzymał ją w ramionach.

Gdy w końcu uniósł głowę, przesunęła palcami po jego włosach. Ochrypłym głosem, którego niemal nie mogła rozpoznać, powiedziała:

- Spotkamy się w mojej sypialni.

- Tak - wyszeptał. - Później.

Zamrugała, próbując odzyskać równowagę.

- Co… co masz na myśli, mówiąc później?

- Dziewczyno, wysłałaś Williama na spotkanie z miłością. William jest gospodarzem. To oznacza, że jesteś jedyną osobą, która może poprowadzić bal, ponieważ jesteś gospodynią.

Nie mogła w to uwierzyć. Miała trudności ze złapaniem oddechu. Nie był tak bardzo podniecony, jak ona. Nie stracił panowania nad sobą.

- Ty mi to zrobiłeś. Specjalnie to zrobiłeś.

- Co? Pocałowałem cię? Ależ oczywiście. Od lat należało ci się porządne całowanie.

Poczuła się upokorzona.

- Przywiodłeś mnie tutaj, zmuszałeś mnie, aż ja… zmuszałeś mnie.

- Kochanie, wcale cię nie trzymam.

To była prawda. W którymś momencie, podczas ostatniego pocałunku, wypuścił jej ręce, a ona nadal trzymała go za ramiona, jak jakaś słaba dziewczynka, która potrzebuje mężczyzny. Szybko zdjęła ręce z jego ramion i przycisnęła je do boków, zaciskając dłonie w pięści. Miała ochotę się rozpłakać. Kopnąć go, wydrapać mu oczy.

- Gdy bal się skończy - powiedział - odwiedzę cię w twojej sypialni.

Znowu dostrzegła dołeczki w jego policzkach i wiedziała, że śmiał się z niej. Nie zaangażował się tak bardzo, jak ona. Umyślnie sprawił, że zapragnęła go, a później udowodnił, że ma nad nią władzę.

- Nie będziesz mile widziany.

- Może nie na początku, ale oboje wiemy, że możesz zmienić zdanie.

Uniosła dłoń, żeby wymierzyć mu kolejny policzek.

Nie dotknął jej, ale jego głos stał się nagle zimny i nieprzyjemny.

- Nie radzę.

Zawahała się i nagle ją olśniło. Oczywiście. Chciał ją upokorzyć przed wszystkimi. Ponieważ okazywała mu swoją pogardę, zemścił się na niej.

- Potargałeś mi włosy?

- Nie. Byłem ostrożny. Nawet nie wyjąłem spinki.

- Czy coś rozpinałeś? - Sięgnęła dłońmi do ubrania.

- Twoja suknia jest w nienaruszonym stanie. - Zrobił krok do tyłu i przyjrzał się jej.

- Jesteś pewien, że nie zrobiłeś nic, co mogłoby rzucić na mnie jakieś podejrzenia?

- Kochanie, jesteś nieprawdopodobnie ostrożna. Twoje włosy i suknia wyglądają świetnie, a jeśli bije od ciebie blask namiętności, to nie można mnie za to winić.

- Wracam na salę.

- Przyjdę w nocy do twojej sypialni.

- Nie trudź się.

Weszła do sali balowej z trochę zbyt wysoko uniesionym podbródkiem, ale musiała dodać sobie pewności. Goście uśmiechali się do niej, wznosili kieliszki w jej stronę, a ona odwzajemniała uśmiechy, świadoma swoich obowiązków. Była świadoma. Ten wypadek na tarasie trudno było uznać za coś więcej niż chwilowe szaleństwo. Krążyła po sali, przesuwając się w stronę sceny. Stanęła przy muzykach i kazała im zagrać kilka dźwięków. Gdy już wszyscy zwrócili na nią uwagę, oświadczyła:

- Pułkownik Gregory jest niedysponowany, ale prosił, abyśmy się dobrze bawili, i sądzę, że powinniśmy to dla niego zrobić. - Na sali rozległy się śmiechy aprobaty, uśmiechnęła się zatem i ona, i pokiwała głową. - A teraz czas na kolację. Zostanie podana w wielkiej sali.

Zeszła ze sceny i spojrzała na Duncana. Stał w cieniu, oparty o drzwi na taras, i palił cygaro. Odwróciła od niego wzrok i poprowadziła gości do wielkiej sali. I od niechcenia zerknęła w jedno z mijanych luster - i dostrzegła to. Na bladej, gładkiej skórze, w miejscu, gdzie szyja stykała się z ramionami. Mały, purpurowy ślad. Malinka. Zatrzymała się. Wpatrywała się w swoje odbicie. Nie mogła powstrzymać pełnego grozy westchnienia. W lustrze widziała również Duncana, który zmierzał w jej stronę. I skupiał na sobie spojrzenia wszystkich gości.

W świetle wyraźnie było widać ślad jej palców na jego policzku.

Ukłonił się szarmancko i powiedział:

- Dziś w nocy.



Rozdział 22



William wszedł na werandę domku dla gości. Sfrustrowany rzucił marynarkę na podłogę, zerwał z siebie kamizelkę i przerzucił ją przez poręcz. Podchodząc do drzwi, uniósł dłoń, by zapukać - i zatrzymał się.

To, co zamierzał, nie było szlachetne. Ta młoda kobieta nie zasługiwała na to, by uwiódł ją jej pracodawca, bez względu na to, z jaką łatwością rozdawała pocałunki.

Opuścił dłoń.

Jednak tylko jego całowała. Tylko jego. A on powinien się wstydzić tego, że ją pocałował, a jeszcze bardziej tego, jaką dumą napawała go jej reakcja. Jej dziwaczna reakcja. Zdecydowanie nie była kobietą światową. A wręcz dała wyraz swojej pogardy dla dam z towarzystwa, które emocjonowały się swoimi mężczyznami, prawiąc im komplementy, a jednocześnie obmawiając za plecami. Podszedł do poręczy i ścisnął ją tak mocno, że poczuł, jak krew przestaje krążyć mu w dłoniach. Jednak pragnął Samanthy. Całe jego ciało i umysł pragnęły ją posiąść. Śnił o niej - o jej blond włosach rozrzuconych na poduszce, o satynowej skórze jej ramion, o tym, by ją posiąść raz za razem. To, co do niej czuł, było bezwzględne, jakby była wrogiem, którego należy pokonać. Chciał pokazać Samancie, gdzie jest jej miejsce - w jego łóżku.

Walnął pięścią w poręcz. Cholera. Cholera!

Był cywilizowanym człowiekiem, żołnierzem, który widział zbyt wiele w czasie licznych podróży, i który szczycił się tym, że jest światłym człowiekiem. Powinien spojrzeć na Samanthę i przypomnieć sobie jej delikatność w stosunku do jego dzieci, dobroć, jaką okazywała służbie, stosowne zachowanie wobec jego gości. Zamiast tego pamiętał, jak otwarcie się z niego śmiała, jak sprytnie go prowokowała, jak przechadzała się krokiem pantery i pachniała jak kobieta. Wszystko, co do niej czuł, było prymitywne, brutalne i nie podlegało żadnym regułom. Stracił nad sobą kontrolę.

Drzwi za nim otworzyły się. Samantha wychodziła w pośpiechu. Trzasnęła drzwiami tak mocno, że znowu się otworzyły.

To wystarczyło. Jej widok. Miał odrętwiałe wargi i chrapliwy głos.

- Samantho.

Zamarła, a potem powoli odwróciła się w jego stronę.

Na werandzie panował mrok. Zasłony w oknach nie przepuszczały światła, ale widział jej postać na tle białej ściany. Miała tę samą suknię, w której była na balu, i która odsłaniała ramiona.

Patrzyła na niego, oddychając ciężko.

- Ty? Jak śmiesz nachodzić mnie tutaj?

Ruszyła ku niemu. Spodziewał się ataku. Złapała go za koszulę, przyciągnęła do siebie i pocałowała. Niemal słyszał, jak pękają w nim resztki oporu.

Przyciskała usta do jego ust i gryzła jego dolną wargę tak, jak ją nauczył. Delikatnie, a jednak z agresją, która przyprawiała go o dreszcz.

Nie, tego z pewnością jej nie uczył.

Jednak nie zamierzał pozwolić, aby przejęła inicjatywę. Nie - gdy przepełniało go pożądanie: oślepiające i burzące krew w żyłach. Usiadł na poręczy, objął jej kark i przytrzymał ją. Wsunął język w jej usta. Smakował jej zaskoczenie, słaby opór, a później gwałtowną reakcję.

Nie hamowała się. Usiłowała go pożreć, odpowiadając na każdy jego ruch. Przesunęła dłońmi po jego ramionach, co rozpaliło go do czerwoności. Gryzł jej wargi, a później łagodził ugryzienia delikatnymi muśnięciami języka. Stanęła między jego nogami i przywarła do niego.

Jej piersi napierały na niego, a on pragnął… wszystkiego. Teraz. Natychmiast. Wstał. Objął ją w talii, obrócił i popchnął na ścianę domku.

Chwyciła go za ramiona. Uległ jej, przyciskając biodra do jej bioder, próbując ulżyć napięciu, które wywołała rozmarzonymi oczami, zuchwałymi wargami, gładką skórą i ciałem, które tak namiętnie się poruszało. Przesuwając dłonie powyżej jej talii, odkrył… dobry Boże, nie miała na sobie gorsetu. Nie miała gorsetu. Nie miała bielizny. Jej skórę przykrywała tylko cienka warstwa jedwabiu.

Odnalazł jej piersi i zamknął je w dłoniach. Pełne. Wrażliwe, sądząc po westchnieniu, które wydała.

- Szłaś do mnie? - Nie rozpoznawał własnego głosu.

Oparła się o ścianę, odchylając głowę i odsłaniając szyję, w pozie kobiety ogarniętej pożądaniem.

- Co? - Była zasapana. - Co powiedziałeś?

- Szukałaś mnie?

Nie odpowiedziała, pokiwała tylko głową.

- Samantho. - Z trudem zrobił krok w tył, ale musiał wiedzieć. - Odpowiedz mi.

Chwyciła go i przyciągnęła do siebie.

- Tak. Ciebie. Pragnę cię.

Nagrodził ją, pieszcząc kciukiem jej sutki. Odpłaciła mu przejmującym jękiem. Pochylił się, by pocałować jej szyję, smakować słodycz jej skóry. Upajał się nią.

- Od chwili gdy cię ujrzałem… na drodze… wiedziałem, że będą z tobą kłopoty.

Roześmiała się ciepło.

- Wystraszyłeś mnie na śmierć.

- Nigdy bym się nie domyślił. - Bawił się guzikami z tyłu jej sukni. Stracił wprawę - albo był tak zdesperowany, że nie mógł… wreszcie! Trzy guziki od razu. Wystarczyło, by mógł zsunąć suknię z jej ramion. - Postawiłaś mi się.

- Myślałam, że chcesz mi ukraść torbę. Obiecaj mi…

Guziki łatwiej się rozpinały i stanik sukni zsunął się do pasa.

- …obiecaj, że nie dasz się… zabić.

- Nie. Nie. Nie dam się zabić.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale poczuł w dłoniach jej piersi. Delektował się ich ciężarem. Objął ją, odchylił do tyłu i odnalazł wargami cudowne wzniesienie.

Z jej ust wydobył się zduszony, niepewny krzyk, a potem jęknęła. Drżała w jego ramionach. Tuliła jego głowę. Głaskała po włosach.

- Williamie. Williamie…

Tygodnie, gdy ją obserwował, noce, podczas których jej pragnął doprowadziły go do szaleństwa. Pieścił językiem jej sutki, ustami dawał upust lubieżnemu pragnieniu i próbował opanować szaloną kobietę, którą stworzył. Chciał się z nią śmiać, tańczyć… chciał się w niej zanurzać, aż uznałaby go za swojego pana.

A ona… mała wiedźma, chciała odebrać mu panowanie i doprowadzić go do szaleństwa, w którym on ją pogrążył. Jednym ruchem ręki rozwiązała mu krawat i odrzuciła na bok. Szarpała się z kołnierzykiem koszuli, a potem ją rozchyliła i wsunęła pod nią dłonie. Ledwie mógł oddychać. Ugryzł ją delikatnie, dając rozkosz, a jednocześnie ostrzegając. Wydała z siebie zduszony krzyk i zarzuciła mu nogę na biodro. Gdyby nic ich nie dzieliło… gdyby jakimś cudem jego spodnie zniknęły, a jej spódnica uniosła się do pasa… byłby już w niej. Wpychając swego członka w otchłań jej ciała. Sięgając jej granic. Czyniąc ją uległą jego żądaniom. Gdyby nic ich nie dzieliło…

Jej dłonie przesunęły się w dół i zatrzymały się na jego spodniach. Dotykała jego bioder, brzucha… mój Boże. Była jego. Jego kobietą. Jego drugą połówką. I zareagował na nią całym sobą.

Przycisnął ją do ściany, chwycił jej spódnicę i uniósł. Kolanami rozsunął jej nogi. W jego ruchach nie było finezji. Zmierzał do podboju… a jej zduszony krzyk nie oznaczał protestu. Przesunął dłonią po jej udzie i odkrył… nie powinien być zdziwiony - nie miała na sobie bielizny.

Zaśmiał się triumfująco. Myślała, że wprawi go w zakłopotanie. Zamiast tego sprowokowała go do bardziej gwałtownych ruchów. Przesunął nogę, aż jej udo znalazło się na jego biodrze.

- Williamie - szepnęła drżącym głosem. - Nie.

Zachichotał i wsunął dłoń między jej nogi. Odnalazł kępkę włosów, wsunął dłoń głębiej i dotknął jej. Najbardziej wrażliwego miejsca, które mogło doprowadzić ją do granic rozkoszy. Rozchylił ją palcami, żeby nic nie broniło dostępu do spełnienia.

- Williamie. - Wbiła palce w jego ramiona. - Błagam.

- Nie? - wymamrotał. - A może błagasz o więcej? - I uniósł nogę. Trzymał ją za nagie biodra i poruszał ją w tył i w przód, tym samym odkrywając przed nią tajemnice przyjemności.

Nie mogła uciec. Bóg jej świadkiem, że próbowała. Przyciskała się do ściany. Odpychała go od siebie. Próbowała wszystkiego, ale w końcu uległa.

Zawsze wiedział, że jeśli Samantha ulegnie, ulegnie całkowicie. Nie hamowała się. Oparła głowę o ścianę. Chwyciła w dłonie jego koszulę. Oddychała ciężko i chrapliwie. Gdy objął ją w talii, jej ciałem wstrząsnął dreszcz orgazmu i krzyknęła, aż musiał zamknąć jej usta pocałunkiem. Jeśli ktokolwiek przechadzał się po ogrodzie, z pewnością rozpoznałby krzyk kobiety doprowadzonej do rozkoszy.

Chciał ją uchronić przed potępieniem, ale jednocześnie - chciał oznajmić to całemu światu. Doprowadził Samanthę do eksplozji rozkoszy. Posiadł kobietę, której serce i umysł kwestionowały to wszystko, co stanowiło jego świat.

Pocałował ją w czoło, dumny z siebie. Być może pożądanie odebrało mu rozum, ale doprowadził ją poza granice rozkoszy. A potem poczuł jej palce na swoich spodniach. Jakoś udało się jej rozpiąć guziki rozporka i… teraz on wstrzymał oddech. Udało się jej wsunąć dłoń w jego spodnie.

Trzymała w dłoniach jego nabrzmiałą męskość. Nie zrobiła tego dotąd żadna kobieta. Trzymała, głaskała, bawiła się nim. Przez jeden moment myślał, że eksploduje w jej dłoni. Z trudem udało mu się odzyskać panowanie.

- Nie wiesz, co robisz.

- Nie, ale podoba mi się to. - Miała głęboki, chrapliwy głos zaspokojonej kobiety.

Nadal trzymał ją za nagie biodra. Pokaże jej rozkosz. Palcami odnalazł wejście do jej ciała. Podskoczyła i zadrżała - i chwyciła go mocniej. Wsunął w nią palec. Z jej gardła wydobył się jęk.

- Wystarczy - zdecydował. - To wszystko. - Chciał znaleźć się między jej nogami. Pragnął jej teraz. Pchnął ją na ścianę i przywarł do niej mocno. Otworzył ją dwoma palcami.

- To boli - powiedziała.

W odpowiedzi uniósł jej podbródek i pocałował ją, nie dając żadnych szans na protest. Nie cofnęła się. Nie Samantha.

Wiedział, że tak będzie.

Oddała mu pocałunek i przytuliła się do niego całym ciałem. Zatrzymali się. Wsunął się w nią odrobinę i przyzwyczajał ją do siebie. To był początek posiadania. O to właśnie walczyli od pierwszej chwili, gdy się spotkali. O nieuniknione.

Przestali oddychać i całować się. Wpatrywali się w siebie, nie widząc własnych twarzy zbyt wyraźnie w słabym świetle. Ale nie musieli. Poruszyła biodrami i wsunął się w nią trochę głębiej. Syknęła z bólu.

Przysunął twarz do jej ucha.

- Wiedziałaś, że będzie cię bolało.

- Tak. Wiedziałam, że mnie zranisz.

Nie to powiedział. Ale znowu poruszyła biodrami i nie umiał już znaleźć żadnych słów. Uczucie, jakiego doznał, było takie, o jakim zawsze marzył. Była jedwabista, ciepła i ciasna. Chciał w nią wejść i tam pozostać. Chciał skończyć szybko i zacząć od nowa. Ogarnęła go pasja, którą skrywał w zakamarkach swej zmrożonej duszy i po raz pierwszy od wielu lat poczuł pełnię człowieczeństwa. Po raz pierwszy w życiu.

Z domu dobiegł śmiech. Nie mogli zrobić tego tutaj. Uniósł głowę i rozejrzał się wokół.

- Musimy się przenieść.

- Nie chcę. - Podniecało go jej podniecenie. Udało mu się odzyskać resztki zdrowego rozsądku, jeśli można to było nazwać zdrowym rozsądkiem.

- Złapią nas. Do środka. - Podniósł ją. Oplotła go nogami. A on wsunął się w nią cały. Jej błona dziewicza pękła. Krzyknęła - nie wiedział czy z wściekłości, czy z bólu - i uderzyła go mocno w ramię.

- Cholera jasna! - Zaklęła jak żołnierz, ale jej mięśnie rozluźniły się.

W nagłym, niepohamowanym przypływie pożądania zapomniał o potrzebie prywatności. O dyskrecji.

Pragnął tylko zaspokojenia. Oparł jej plecy o ścianę i powoli niemal całkowicie z niej wyszedł. A później wsunął się ponownie. I znowu wyszedł.

Oddychała chrapliwie.

- Williamie. Dobry Boże. Williamie.

W jej głosie nie było już bólu, a nawet jeśli by był, to nie mógł temu zaradzić. Czuł w udach i łydkach jej ciężar, ale nie mógł przestać. Musiał ją posiąść, aż zrozumie, że należy tylko do niego.

Chwyciła go za ramiona, żeby utrzymać równowagę… ledwie mógł znieść tę rozkosz, ale jednocześnie pragnął na zawsze pozostać w jej uścisku. Jego pchnięcia były coraz szybsze i bardziej brutalne, a oddech chrapliwy. Nie mógł dojść wystarczająco blisko. Nie mógł dosięgnąć tego jednego miejsca… miejsca wewnątrz niej… miejsca, które obiecywało kontrolę, władanie. Nad Samanthą. Na zawsze. Musiał je dosięgnąć. Teraz.

- Teraz - rozkazał. - Teraz!

Jej nogi zadrżały konwulsyjnie wokół jego pasa. Wydała z siebie głęboki jęk.

Powoli opadł na kolana, przytrzymując ją, jęcząc zaspokojony… i czując pragnienie, by ponownie ją posiąść.



Rozdział 23

Samanthę obudził trzask palącego się w kominku drewna. Poczuła ciepło na twarzy. Opierając policzek o poduszkę, uśmiechnęła się i czekała. Nie była rozczarowana. William okrył ją kocem i położył się obok, przytulając ją do siebie.

- Hm - zamruczała - jesteś jak piec. Jego głos był głęboki i spokojny.

- Gorący?

- Bardzo gorący. - Otworzyła oczy i przekręciła się, by na niego spojrzeć. Ogień wplótł w jego ciemne włosy złote refleksy, a surowe rysy twarzy nabrały ciepłego wyrazu. Obserwował ją z uśmiechem, jakby jej widok sprawiał mu przyjemność. Niewątpliwie noc przyniosła ze sobą przyjemność. Po gwałtownym wybuchu namiętności zaniósł ją z werandy do środka. Nie doszli dalej niż do kanapy, gdy ponownie ogarnęło ich pożądanie. Poduszki wylądowały na podłodze. Ich ubrania wylądowały na podłodze. Oni również wylądowali na podłodze i tam zostali.

Teraz przyniósł koce i poduszki z jej łóżka, moszcząc gniazdko.

- Która godzina?

Nie patrząc w okno, odpowiedział:

- Dwie godziny do świtu.

- Jestem rozbudzona. - Spojrzała mu w oczy. - Co chcesz robić przez ten czas?

- Flirtować. - Palcami pogłaskał jej włosy. - Jesteś taka piękna.

Uśmiechnęła się. Ponieważ mogła się z nim droczyć. Ponieważ ją uszczęśliwiał.

- Jesteś równie mądra, co piękna. - Przesunął jej biodra do siebie. Znowu był podniecony, przyciskając się do niej. Jednak nie wykonał żadnego ruchu, aby ją posiąść, choć ona poruszała się zachęcająco. - Jesteś dla mnie zbyt nowa, abym mógł cię ponownie posiąść.

- Nie chcesz…?

- Chcę. - Uniósł się na łokciach i oparł głowę na dłoni. - Jednak pomimo mojego bezczelnego zachowania dziś w nocy wiem, jak traktować kobietę.

Również uniosła się na łokciach.

- Jakiego bezczelnego zachowania?

- Wziąłem cię na stojąco na werandzie.

- A cóż w tym jest bezczelnego? Mam raczej miłe wspomnienia z…

- Ja również. - Położył jej dłoń na ustach. - Jednak wprowadzić dziewicę w świat uciech cielesnych w taki sposób, tak bezwzględnie, bez zważania na twoją wygodę czy niewinność!…

Machnęła ręką.

- Wygodę? Mielibyśmy zwracać uwagę na wygodę? Nigdy nie przyszło mi to do głowy.

- Mężczyzna powinien wielbić kobietę podczas jej pierwszego razu. Taka brutalność jest dla doświadczonych kochanków, nie… nie dla ciebie. Jeszcze nieprędko.

- Czujesz się winny?

- Nie mogę uwierzyć, że straciłem panowanie nad sobą.

- To prawda. - Zadowolona, pogłaskała go po ramieniu. - Pułkownik Gregory stracił głowę dla kobiety.

- Nie dla byle jakiej kobiety. - Również pogłaskał ją po ramieniu. - Dla ciebie. Tylko dla ciebie. - Wziął w palce kosmyk jej włosów, przysunął go do jej piersi i zaczął drażnić sutek. - Skoro nie możemy się kochać, opowiedz mi o swojej rodzinie. O swoim dzieciństwie.

To zbudziło ją z cudownego snu. Miał powód, by zadawać te pytania. Chciał znać prawdę o kobiecie, która sprawiła, że złamał zasady.

Nie był tak zaangażowany, jak ona. Obserwował ją uważnie, jakby mógł czytać w jej duszy.

- Patrzysz na mnie tak oskarżająco, gdy ja próbuję zrobić coś właściwego.

- Chcesz poznać kobietę, z którą spałeś - powiedziała beznamiętnie.

- Kochankowie rozmawiają ze sobą. Opowiadają sobie o swoim życiu, o swoich wspomnieniach.

- O swoich rodzinach?

- Dokonałem wyboru. Pragnę ciebie. Nie twojej rodziny.

Wiedziała, że to prawda. Kilkakrotnie rzucała coś na temat swojej przeszłości. Fragmenty życia. Mogła powiedzieć mu o matce i ojcu, o swoim pochodzeniu, a on nie zmieniłby zdania. Dopóki nie posunęłaby się zbyt daleko… Dopóki nie opowie mu wszystkiego, poza tym jednym, co wyrządzała tak wielu ludziom przez tak wiele lat.

- Wychowałaś się na ulicach Londynu, jak sądzę.

- Zgadłeś. Z powodu akcentu? - Zaczęła mówić cockneyem. - A może poznałeś po tym, że jem palcami? Widziałeś, jak wycieram nos w rękaw?

Jego przenikliwość przeraziła ją.

- Jesteś zła.

Nie, nie była. Bała się. Po raz pierwszy w życiu rozpaczliwie pragnęła czegoś, czego nie mogła mieć. Co jej radziła lady Marchant? Jeśli szybko złapiesz męża, nie dowie się prawdy o tobie, aż będzie za późno, by cię zostawił. William przyznał, że nie może się jej oprzeć. Jeśliby go usidliła… ale dowiedziałby się o tym. Musiała o tym pamiętać. Kochała go, więc nigdy nie mogła go mieć.

Pogładził zmarszczkę między jej brwiami.

- Ktoś musiał cię bardzo skrzywdzić.

Wielu, a on był następny w kolejce. Wróciła do akcentu wyższych sfer, którego ją nauczono.

- Oddawałam im z nawiązką. Jeśli naprawdę wierzysz, że białe jest białe, a czarne jest czarne, i że nie ma odcieni szarości, to musisz wiedzieć, że cała jestem pokryta węgłowym pyłem.

- Jesteś najuczciwszą kobietą, jaką znam.

- Nie! - Przekręcał jej słowa. Próbowała go ostrzec, a on ją za to podziwiał. Ale tylko dlatego, że nie uświadamiał sobie ogromu jej niegodziwości.

- Wiem, wiem. - Przygarnął ją do siebie. - Masz ochotę mnie sprać za moje uprzedzenia. Ale teraz powiem to jak należy. Jesteś najuczciwszą osobą, jaką znam.

Powinna mu powiedzieć. Powinna. Ale na zewnątrz było zimno, on był ciepły i pozwolono jej na jeden dzień szczęścia. Weźmie sobie ten dzień.

Wziął ją w ramiona, a ona nie opierała się, pozwalając, by ogrzało ją jego ciepło. Głaszcząc go po ramionach, starała się nasycić się nim. Jego wyglądem, dotykiem jego skóry, opadającymi na brwi włosami, mocnymi palcami…

Dotknął kciukiem jej podbródka.

- Powiedz mi coś dobrego o swoich rodzicach.

- Byli małżeństwem.

Jego oczy pociemniały.

- Trochę mało.

Był środek nocy, czas zwierzeń. Był jej kochankiem, mężczyzną, któremu rozpaczliwie chciała zaufać. Dlaczego nie powiedzieć mu wszystkiego? W najgorszym wypadku odwróci się od niej...

- Kochanie, wyglądasz jakbyś cierpiała. - Przytulił jej głowę do swojej piersi. - Nie... przepraszam, że spytałem.

Pośpiesznie powiedziała:

- Moja matka pochodziła z drobnej szlachty, była córką pastora i pracowała jako guwernantka w wielkim domu.

Słyszała jego oddech.

- Więc idziesz w ślady swojej matki.

- Mam nadzieję, że nie. - Czy szła? Co się wydarzy po dzisiejszym dniu? - Mój ojciec spotkał moją matkę w parku, gdy miała wolny dzień. Posiadała niewielki majątek po babce, więc uwiódł ją i wbrew woli swojego ojca wyszła za niego za mąż. I… przekroczyła bramy piekła. Oczywiście utraciła swoją pozycję. Jej rodzina nie chciała z nią rozmawiać. A mój ojciec okazał się bezdusznym łajdakiem. Przehulał jej pieniądze, a później wysłał ją do pracy, nie takiej, do jakiej była przyzwyczajona. Musiała całe dnie szyć, aż bolały ją oczy. Musiała żebrać… nienawidziła żebrać. Stała na rogu ulicy z wyciągniętą ręką, opluwana przez swoją dawną panią, wyśmiewana przez dzieciaki, namawiana do sprzedawania swego ciała. - Samantha ukryła twarz w dłoniach. Nie pragnął jej, ale nikt inny również nie powinien jej mieć. - Dlaczego zaczęła się zwierzać? Teraz była zgubiona, wracając pamięcią do tych nocy, które wydawały się nie mieć końca, a głód był zawsze jej wiernym towarzyszem. - Moja matka rodziła mnie w strasznych bólach, a on w tym czasie uwodził inną kobietę. Lubił czarować kobiety. A później ściągać je do swojego poziomu. Czasami miały pieniądze, a wtedy my mieliśmy pieniądze, żeby kupić jedzenie i węgiel.

William pogładził ją po włosach.

- Często byłaś głodna i zmarznięta?

- O tak, a moja mama oddawała mi niemal wszystko, co miała. - Gdy zaczynała mówić cockneyem, wracało do niej dawne poczucie winy. - Wiedziałam, że to nie w porządku, ale siedziałam przy kominku i jadłam jej jedzenie.

- Ile miałaś lat?

- Zmarła, gdy miałam siedem.

- Siedem? Miałaś siedem lat, gdy zmarła? - Wyczuwała w nim czułość, a jednocześnie gniew. - Powiem ci prawdę - gdy sprowadzisz dziecko na ten świat, zrobisz wszystko, by przeżyło, będziesz nawet głodować i marznąć.

Samantha niemal zaśmiała się z niego, ale nie byłoby to zbyt grzeczne.

- Jesteś naiwny. Mój ojciec nie odczuwał żadnej rodzicielskiej miłości, tak samo jak świętoszkowaci rodzice mojej matki. Mama powiedziała im, że mają wnuczkę. Błagała ich, żeby mnie zabrali. Ona, która nienawidziła żebrać. - Wbiła palce w ramię Williama. - Odmówili jej, powiedzieli, że zasługuje na swój los tak, jak ja zasługuję na swój.

- Powinnaś im współczuć, że mają martwe dusze.

- Albo nienawidzić ich za to, że się od nas odwrócili. - Nienawidziła ich. - Gdy mama umarła, ojciec napisał do nich. Nie chciał mnie i chyba uważał, że może na mnie zarobić. - Potrząsnęła głową. Nikomu o tym nie mówiła. Bycie biedną i niechcianą zwłaszcza przez tych, którym powinno najbardziej zależeć, było takie upokarzające.

- Jak przetrwałaś? Siedmioletnie dziecko, o które nikt nie dbał?

- Śpiewałam na ulicy. Żebrałam. Zamiatałam ulice. Robiłam to, co robią dzieci na londyńskim bruku.

Nie odezwał się. Musiał nią teraz pogardzać. Wypaplała wszystkie swoje tajemnice - no, niemal wszystkie - i w końcu uświadomił sobie, jaką kobietę posiadł. Nie mogła spojrzeć mu w twarz… ale nie mogła tego uniknąć, więc w końcu uniosła głowę i spojrzała na niego.

Patrzył na nią jakby… z czułością.

- Jesteś niezwykłą kobietą - powiedział, wziął jej twarz w dłonie i pocałował ją w usta.

Zaszlochała i przytuliła się do niego. Oddała mu się całkowicie, a w jej sercu pojawiła się nadzieja, na którą, jak sądziła, nie ma tam miejsca. Wierzyć, że zaakceptuje ją całkowicie, ponieważ zaakceptował horror jej dzieciństwa, było niebezpieczne. Ale nie mogła temu zaradzić. Może… może w końcu znalazła dom.

Opierając czoło o jego czoło, spojrzała mu w oczy.

- Zdradziłam ci swoje tajemnice. Teraz ty opowiedz mi o swoich.

Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale nie była przygotowana na prawdę.

- Moje tajemnice? Mam tylko jedną. Łapię szpiegów.

Zamrugała.

- Co?

- Widzisz, jak ci ufam? - W jego oczach pojawiły się ogniki. Uśmiechnął się z dumą. - Przysięgam, że to prawda. Łapię szpiegów…

Ależ była niemądra!

- Nocami, na drogach… Oczywiście. - Przywarła do niego. - To niebezpieczne.

- Bardziej niż łapanie bandytów? - zażartował z niej.

Odpowiedziała poważnym tonem.

- Tak, tak sądzę. Bandyci, to z reguły ludzie, którzy nie mają szansy na inne życie.

Spoważniał.

- Jesteś zbyt łaskawa dla ludzi, którzy na to nie zasługują.

- Szpiedzy są bezwzględni. Nie chcą cię obrabować.

- Ależ chcą. Szpiedzy okradają nas z naszego życia, honoru, ziemi, żołnierzy, którzy służą swojemu krajowi najlepiej, jak potrafią, z dzieci… z żon.

Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Samantha czuła się tak, jakby stała teraz na środku jeziora pokrytego cienką warstwą lodu i nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić.

- Myślałam, że twoja żona zginęła w… napadzie rabunkowym.

- Złodzieje przyznali się, zanim zostali powieszeni. Rosjanie zapłacili im, żeby zaczaili się właśnie na Mary. Mój zapał w wyeliminowaniu rosyjskich wpływów na prowincji stał się dla nich problemem, którego postanowili się pozbyć.

- Bydlaki.

- Opuściłem więc z dziećmi Indie, postanawiając dotrzeć do źródła zdrady. I udało mi się. Zwabiłem na przyjęcie jedną z najważniejszych par, która zdradziła Anglię.

Przyjęcie było czymś więcej, niż tylko miejscem zalotów między nim a lady Marchant. Była to również pułapka na…

- Kogo?

- Jesteś taka uczciwa, prawdomówna, że obawiam się, iż jeśli zdradzę ci nazwisko, nie będziesz w stanie ukryć swojej pogardy.

Przypomniała sobie sytuację, gdy została przyłapana z ręką w cudzej kieszeni, jak się uśmiechała, wykręcała i udawała niewinną. I sytuacje, gdy udawało się jej uniknąć aresztowania, ponieważ naśladowała akcent wyższych klas.

- Tylko przy tobie jestem prawdomówna, Williamie. Umiem zachować pozory.

- To lord i lady Featherstonebaugh. - Czekał na jej reakcję.

- Nie on. Ona.

William zaskoczony potrząsnął głową.

- Skąd to wiesz?

- Poznałam po zachowaniu. Ona coś ukrywa.

- Ona coś ukrywa. Ukradła mapę. Teresa podsłuchała ich rozmowę, a teraz mamy jeszcze informacje od… od człowieka, któremu ukradła mapę. Bardzo nam zależy na odzyskaniu tej mapy, ale chcielibyśmy ją podmienić, żeby zmylić wroga. - William ścisnął jej ramię. Gdyby nam się to udało, moglibyśmy ocalić wielu ludzi.

Wstrzymała oddech. Czuła ból w piersiach.

- Potrzebujecie kieszonkowca.

- Tak. Czy wiesz, gdzie możemy kogoś takiego znaleźć? Myślę, że możesz wiedzieć. Czy znałaś złodziei w Londynie?

- Tak.

Pocierając brodę, spojrzał w dal ponad jej głową.

- Ale zwykły złodziej nie może udawać szlachcica. Chyba moglibyśmy wprowadzić go na przyjęcie jako służącego. Ale nie, nie uda nam się ściągnąć go tu na czas. - Dostrzegł zdenerwowanie Samanthy i przytulił ją. - Nie martw się, kochanie. Jakoś sobie poradzimy. To nie twój problem. Nie zaprzątaj tym swojej główki.

Zasnął, zostawiając Samanthę wpatrzoną w ścianę.



*



William obudził się wcześnie, gdy za oknem znikały resztki szarej mgły. W środku ogień w kominku trzaskał radośnie, ogrzewając cały domek. Ale Samanthy nie było w łóżku. Leżał z zamkniętymi oczami, wdychając jej zapach na poduszce i czekając, aż wróci, aby mógł jej powiedzieć, jak będzie wyglądało ich życie. Spędzą je razem. Może będą rozmawiać o podróżach i dzieciach…

Usłyszał szelest wykrochmalonej spódnicy. Otworzył oczy i spojrzał na Samanthę ubraną w jasnoszarą, skromną sukienkę. Wpatrywała się w niego z wyrazem chłodnego oczekiwania, który nie przypominał radości, jaka przepełniała go na jej widok. Ale może była nieśmiała. A może bała się, że ją odrzuci tak, jak jej ojciec odrzucił matkę.

Ach, tak. W tej opowieści zdradziła, jak bardzo niepewnie musiała czuć się w jego sferze. To on musiał dodać jej pewności siebie.

Z uśmiechem poklepał poduszkę.

- Wracaj, kochanie. Pokażę ci, jak kochankowie powinni opuszczać małżeńskie łoże. - Chłodny wyraz na jej twarzy zastąpił szok i, przez ułamek sekundy, tak silne cierpienie, że zaskoczyło go to na dobre.

- Małżeńskie? - powiedziała. - Nigdy nie było mowy o małżeństwie.

Jej niedowierzanie na dłuższą chwilę odebrało mu mowę. Przyglądał się, jak stała z zaciśniętymi pięściami, oddychając szybko i nerwowo. W pewnym momencie w nocy dopadły ją obawy i strach - co do niego? Co do jego intencji? Ale jeśli była to prawda, to jego uwaga o małżeństwie powinna rozwiać jej wątpliwości. Wstał z łóżka. Przyglądała mu się bez cienia pożądania czy zainteresowania.

Ubrał się, cały czas próbując zrozumieć, co się stało. Czyją zranił? Zranił, ale wynagrodził jej to. Może ją przeraził? Nic nie było w stanie przerazić Samanthy. W nocy była zdenerwowana, gdy powiedział jej o lady Featherstonebaugh - czy martwiła się, że ryzykował życie i mógł ją zostawić samą? Ale jeśli tak było, to dlaczego odsuwała się od niego?

- Powiedz mi, co się stało.

Odwróciła twarz w stronę okna; jej wargi zadrżały, ale zacisnęła je mocno.

- Chodź ze mną do domu - rozkazał. Musiał zmusić ją do mówienia - i nie mogła zostać sama. - Muszę przygotować się do dzisiejszego dnia, porozmawiać z Duncanem.

W końcu spojrzała na niego, a pustka w jej oczach odsłoniła mu nagą i osamotnioną duszę.

- Najpierw muszę ci coś powiedzieć.



Rozdział 24



- Rozwiążesz mnie, czy zostawisz tak na cały dzień?

Teresa przestała się awanturować i spojrzała na Duncana, który leżał nagi na jej łóżku, przywiązany jej szarfą do zagłówka.

- Tak, tak, rozwiążę cię. - Postępowała tak zdecydowanie, że trudno było uwierzyć, iż pół godziny wcześniej całowała jego pośladki. Rozwiązała węzły, które kilka godzin wcześniej zaplątała z taką radością. - Musisz mi pomóc zapiąć guziki.

- Z przyjemnością, moja pani. - Gdy uwolniła jego ręce, chwycił ją mocno w talii. - Ale najpierw chciałbym wiedzieć, czym cię rozzłościłem.

Spojrzała na niego wilgotnymi i zmartwionymi oczami.

- Powiedziałeś, że potrzebujesz kieszonkowca. Powiedziałeś, że ty i William potrzebujecie pomocy kieszonkowca.

- Gdybym wiedział, że to cię tak zdenerwuje, trzymałbym gębę na kłódkę. Wydawało mi się, że wiesz wszystko o wszystkich i możesz znać kogoś, kto by nam pomógł.

Zasmuciła się jeszcze bardziej.

- Muszę iść ostrzec Samanthę.

- Ostrzec Samanthę? Pannę Prendregast? Ale przed czym?

Teresa nerwowo podeszła do okna i spojrzała na zamglony krajobraz.

- Ona nie jest… nie ma… - Odwróciła się do Duncana. - Myślisz, że William jej zaufa?

- Nie wiem. - W umyśle Duncana pojawiły się podejrzenia, ale nie chciał w nie uwierzyć. Nie mógł sobie wyobrazić, że ta młoda guwernantka… nie. Nie, to niemożliwe. - Powiedziałbym, że nigdy, ale William jest szaleńczo zakochany.

- Ale nie powie jej, prawda? - Teresa splotła dłonie. - Ponieważ obawiam się, że Samantha może… ale on nie powie jej o swoich kłopotach. Uważa kobiety za kruche istoty, które nie powinny zaprzątać sobie główek skomplikowanymi sprawami.

Wszystkie podejrzenia Duncana połączyły się w jedną całość. Zerwał się gwałtownie z łóżka.

- Cholera. Czy chcesz powiedzieć, że William romansuje ze złodziejką?

William prowadził Samanthę przez trawnik, trzymając ją mocno za ramię. Ta ulicznica miała czelność się z nim szarpać, żeby się uwolnić.

- Nie musisz mnie trzymać. Powiedziałam ci o tym, żeby ci pomóc.

- Powiedziałaś mi za późno. - Wzmocnił uścisk. - Zdążyłem narazić swoje dobre imię i honor.

Uderzyła go wolną ręką pod żebra. Takiego ciosu mogła nauczyć się tylko w czasach swojej niechlubnej przeszłości. Puścił jej ramię. Zanim zdążył ją ponownie złapać, odskoczyła od niego i dobrze mu znanym ironicznym tonem powiedziała:

- Zapomniałam, że tylko ty uczestniczyłeś w tym, co wydarzyło się w nocy.

- Ale tylko ja miałem do stracenia swój honor.

- O tym również zapomniałam.

Mgła położyła się na trawie i rozświetliła delikatne pajęczyny rozpięte między krzakami róż. Drzewa to wyłaniały się, to znikały w szarości. Jeśli mgła będzie się utrzymywać, to pokrzyżuje plany Teresy dotyczące urządzenia pożegnalnego obiadu pod namiotami. Ale Williamowi mgła była na rękę. Skrywała dom, a także ukrywała ich przed wzrokiem niepożądanych obserwatorów. Oczywiście goście jeszcze spali, ale ich służący byli na nogach, a on nie chciał, żeby donieśli swoim pracodawcom, że pułkownik Gregory spędził noc w ramionach swojej guwernantki. Z pewnością wielu ludzi zauważyło, że on i panna Prendregast znikli w tym samym czasie. Nie chciał, by potwierdziły się podejrzenia co do jego niestosownego zachowania. Miał do stracenia godność, pozycję społeczną, poczucie własnej wartości.

- Jestem na siebie wściekły. - Nie próbował złagodzić ostrego tonu.

- Tak, panie, wiem. - Odezwała się z ciężkim akcentem, ale nie powiedziała nic więcej.

Chciał, żeby coś powiedziała. Chciał, żeby z nim walczyła, podsycała płomień jego gniewu, udowodniła, że nie była warta jego uwagi. Ponieważ to on został skrzywdzony. Nie ona. Nie skrzywdził jej.

- Gdybyś od razu powiedziała mi prawdę…

- Siedziałabym w pociągu powrotnym przed nastaniem kolejnego dnia. To niezbyt ciekawy scenariusz na drugi dzień po przyjeździe. - Uśmiechnęła się słabo. - Pociąg wydaje się teraz bardziej atrakcyjny.

Właśnie tego uśmiechu potrzebował. Doprowadził go do wściekłości. Usprawiedliwił to, że bezwzględnie potępił ją i jej złodziejskie sztuczki.

- Czy nie pomyślałaś, jaki możesz mieć wpływ na moje dzieci? Obcowanie z kieszonkowcem mogło nieodwracalnie wypaczyć ich nieukształtowane jeszcze charaktery.

- Jeśli odcisnęłam piętno na ich charakterach - a mam nadzieję, że tak się stało - to nie z powodu tego, co robiłam jako podlotek.

- Nadal nosisz w sobie piętno swoich przestępstw.

- W takim razie nie powinieneś nigdy więcej oglądać swoich dzieci, ponieważ nosisz w sobie piętno ostatniej nocy.

Odwrócił się, złapał ją za ramiona i szarpnął.

- Nie waż się wmawiać mi, że mnie naznaczyłaś.

Wydawała się zniecierpliwiona, ale jej oczy miały mądry i smutny wyraz.

- Okradłaś mnie. Zginęło moje pióro, portret. - Wtedy dotarło do niego znaczenie tego, co stracił. - Mój Boże, jaką jesteś osobą, żeby zabrać jedyne pamiątki, jakie mi zostały po żonie?

- Och. - Samantha zagryzła wargę, zafrasowana, i odwróciła wzrok. - Och.

To bolało bardziej, niż mógł sobie wyobrazić. Samantha go oszukiwała, zabrała pamiątki po jego uczciwej żonie i w zamian dała mu siebie. Czyli nic.

- Gdzie są moje rzeczy?

- Nie wiem.

- Gdzie? - Potrząsnął nią, jakby chciał z niej wytrząsnąć prawdę.

- Naprawdę nie wiem. - Pewnie znowu by nią potrząsnął, ale wyrwała ręce i powiedziała: - Ciii.

Również coś usłyszał. Dwoje ludzi, kobietę i mężczyznę, sprzeczających się. Nie rozumiał słów, ale rozpoznał głosy. Duncan i Teresa. Przyszło mu do głowy, że może właśnie idą ostrzec go przed niechlubną przeszłością Samanthy.

Nie. Nie wiedzieli o tym. Może szli, żeby zganić go za to, że wykorzystał jej niewinność. Ale nie, jej dziewictwo było jedynie towarem, który należało sprzedać temu, kto da więcej, a ona miała nadzieję, że uda się jej w ten sposób go usidlić.

Teresa i Duncan wyłonili się z mgły i gwałtownie przestali rozmawiać. Kłócić się.

Znana ze swej elegancji Teresa wyglądała jakoś nieporządnie, ale William nie mógł stwierdzić dlaczego. Może zapomniała włożyć wszystkie części garderoby. Jej szal był niedbale zawiązany wokół ramion, a zawsze gładko zaczesane włosy były tak roztrzepane, jak włosy Mary.

Teresa rzuciła się do przodu z wyciągniętymi ramionami. William spodziewał się, że go obejmie. Jednak Teresa zmierzała w stronę Samanthy. Cofnął się. Teresa chwyciła Samanthę w talii i poprowadziła w stronę domu.

- Samantho! Kochanie! Znalazłam cię. Potrzebuję kogoś, drugiej kobiety, żeby mi pomogła… udekorować stoły. - Odezwała się do Williama, ale unikała jego wzroku: - Wiesz, Williamie, są rzeczy, w których pomóc może tylko druga kobieta. To jest właśnie jedna z tych rzeczy.

Samantha przerwała jej spokojnym tonem.

- On wie.

Teresa niewzruszenie kroczyła dalej.

- Nie. Jak? - Nie czekając na odpowiedź, rzuciła oskarżająco: - Powiedziałaś mu, prawda? Musiałaś spełnić swój obowiązek? Nie przyszło ci do głowy, że to nie twoja sprawa…

- Cicho - odezwał się Duncan.

- Ale to jest moja sprawa - powiedziała Samantha. - To mój kraj.

William prychnął. Samantha nie zwróciła na niego uwagi.

- I giną niewinni ludzie.

- Cicho - powtórzył Duncan.

Kobiety spojrzały na niego, rozejrzały się wokół i pokiwały głowami.

Duncan zmierzwił sobie włosy i cicho powiedział:

- Jestem piekielnie wdzięczny, panno Prendregast.

William zwrócił się w jego stronę.

- Jak to jesteś wdzięczny? Nie pozwolimy jej tego zrobić. Mogłaby z czystej złośliwości ostrzec lady Featherstonebaugh. Zamknę ją na poddaszu i wyrzucę klucz.

- Nie, nie zrobisz tego. - Duncan mówił cicho, ale zdecydowanie.

William ze zdumienia otworzył usta. Wyprostował się i spojrzał z góry na Duncana.

- Słucham?

- Przyjmiemy pomoc panny Prendregast i będziemy dziękować Bogu, że znalazła się we właściwym miejscu o właściwej porze.

- Jak możesz tak mówić?

- A jak ty możesz tego nie powiedzieć? - Duncan zniżył głos do szeptu. - Zależy nam na tej mapie. Kapitan Farwell powiedział, że jest niezmiernie ważna. Mamy szczęście, że lord Hartun przyjechał ze swoim sekretarzem, który jest doświadczonym kartografem. Nie można przecenić szkód, jakie poniosą Rosjanie, jeśli podmienimy mapy. A nie uda nam się tego dokonać bez panny Prendregast.

- Uważasz, że zadawanie się z tą… nierządnicą rozwiąże nasze problemy? - William wskazał trzęsącym się palcem na Samanthę. Jako dowódca był najlepszy. Chłodny. Opanowany. Wiedział, że nie powinien okazywać emocji, ale teraz nie był w stanie temu zaradzić.

Samantha obserwowała go ze spokojem, z rękoma zwieszonymi wzdłuż ciała, jakby nie spędzili razem ostatniej nocy. Jakby to, co mówił, nic dla niej nie znaczyło.

- Ona nie jest nierządnicą - a raczej nie była do ostatniej nocy - warknęła Teresa. - I ciebie należy za to winić, Williamie. I mnie, czego strasznie się wstydzę. - Chwyciła Samanthę za ramię i spojrzała wrogo na Williama. - Nie jesteś człowiekiem, za którego cię uważałam.

William miał ochotę na nią nawrzeszczeć. Na Teresę, kobietę, którą uważał za odpowiednią kandydatkę na żonę.

Jednak nie mógł znieść myśli o małżeństwie z nią i nie miał odwagi, żeby na nią krzyczeć. Teresa, jeśli chciała, potrafiła być bardzo władcza.

- Oczywiście, że jest człowiekiem, za którego go uważałaś. - Duncan wziął ją za rękę, uniósł ją do swych ust i pocałował z czułością. - Dziś rano przewidziałaś, że zareaguje gniewem, gdy dowie się o specjalnym prezencie panny Prendregast.

Samantha spuściła głowę.

Ale William dostrzegł jej uśmieszek. Spojrzała na Duncana i Teresę z czułością. I William uświadomił sobie, że… był wczesny ranek. Teresa była niekompletnie ubrana. Ubranie Duncana było wymięte, on sam był nieogolony i wyglądał tak… jak również i William musiał wyglądać.

Zostali kochankami. Teresa wysłała go do Samanthy, żeby zająć się Duncanem. William powinien poczuć się urażony. Zamiast tego… zamiast tego zdał sobie sprawę, że nie obchodzą go Teresa i Duncan.

Mógł myśleć tylko o jednym. O jednej osobie. O Samancie, która go zdradziła. Z satysfakcją rzucił jedyny argument, który mógł zaskoczyć jego przyjaciół.

- Okradała mnie. Zabrała portret Mary. Portret mojej żony!

W oczach Samanthy pojawił się gniew. Zwinęła dłonie w pięści. Przez krótką chwilę William sądził, że zdzieli go w twarz. Ale po chwili wyprostowała palce. Jednak nie zaprzeczyła jego oskarżeniom.

Jakaś jego część żałowała, że tak się nie stało. Ale zdusił ten wewnętrzny głos i z satysfakcją odwrócił się do milczącego Duncana i Teresy.

- Czy powierzycie tej łajdaczce taką misję?

- Jesteś bezgranicznie głupi - zauważyła Teresa.

Widząc ich niewzruszone, pełne dezaprobaty twarze, William uświadomił sobie, że cokolwiek by powiedział, to nie zmieni ich zdania na temat Samanthy. Więc zrobił to, co wychodziło mu najlepiej. Przejął dowodzenie.

- Powiedziałem, że nie użyjemy panny Prendregast.

Duncan zrobił krok do przodu i stanął przed Williamem. Stanął na baczność, ale nie skapitulował, jak William się spodziewał. Powiedział:

- A więc, pułkowniku Gregory, zwalniam pana z obowiązków.

- Co? - ryknął William.

- Jest pan wściekły i nie myśli logicznie - zmrużone oczy Duncana miały chłodny wyraz - mówi pan głośno o naszej misji, gdy nasz największy wróg może być tuż obok i podsłuchiwać.

Zdecydowanie Duncana zaskoczyło Williama. Przeszedł go dreszcz. Duncan mówił prawdę. Ktoś mógł stać niedaleko i przysłuchiwać się ich rozmowie, a oni nawet by go nie zauważyli. Nie lady Featherstonebaugh. Ona mocno utykała. Ale lord Featherstonebaugh. Albo Pashenka. Albo jeden z wielu szpiegów, którzy krążyli po Krainie Jezior.

William i Duncan odwrócili wzrok. Duncan nie cofnął się jednak.

Zanim William zdecydował, co powinien zrobić, Samantha uwolniła ramię z uścisku Teresy i stanęła między mężczyznami.

- Czuję się jak kość, o którą walczą dwa psy. Ale nie jestem kością i, pomimo moich dawnych grzechów, nie jestem również zdrajcą. - Spojrzała Williamowi w oczy. Spokojnym tonem, który wystawiał na próbę resztki jego cierpliwości, powiedziała: - Kłócisz się z Duncanem, chociaż nie masz żadnego wyboru. Na tym przyjęciu nie ma żadnych innych złodziei czy kieszonkowców. To delikatne zadanie. Potrzebujesz zawodowca. Masz tylko mnie. - Wpatrywała się w niego tak, jak ostatniej nocy. Jednak w jej spojrzeniu nie było niczego z nocnego uczucia. Ta kobieta była chłodna, skoncentrowana i rozsądna. Taka, jaką nigdy nie powinna być kobieta.

Odwracając się do Duncana i Teresy, powiedziała:

- A teraz znajdźmy miejsce, w którym moglibyśmy się naradzić, i zróbmy to szybko, żebym mogła wyjechać - i nigdy więcej nie spotkać pułkownika Gregory'ego.

- Brawo! - wykrzyknęła z ironią Teresa i klasnęła.

- Świetnie, panno Prendregast. - William zaoferował jej ramię. - Sądzę, że w altanie.

Teresa powinna pójść z Williamem, ale zignorowała go i wzięła Duncana pod drugie ramię. Triumwirat determinacji i siły pomaszerował przed siebie.

- Skoro William nie przyda się nam w planowaniu, może stać na czatach, żeby nikt nas nie podsłuchiwał. Czy możesz zrobić przynajmniej tyle, Williamie? - zapytał Duncan.

William szedł za nimi, po raz pierwszy w życiu zadowolony, że jest z tyłu. W tej sytuacji nie mógł przejąć dowodzenia. Nie mógł zaufać Samancie, że postąpi właściwie. Nie mógł zaufać sobie, że postąpi właściwie. Rozpierały go emocje. Jego, który uważał kobiety za miłe urozmaicenie, ale nie nieodłączną część życia mężczyzny. Jego, który wyobrażał sobie, że jest bezgranicznie oddany armii i walce o sprawiedliwość, ale nigdy nie oddał się prawdziwie miłości.

Samantha pozbawiła go męskości - i Duncan miał rację. William stracił ostrość widzenia. Mówił nieostrożnie, myśląc przyrodzeniem. Nie był w stanie właściwie ocenić ryzyka.

Duncan, Teresa i Samantha weszli do altany. William po cichu obszedł budynek, sprawdzając pod krzakami. Byli sami. Sami i zagubieni we mgle. Zamknął oczy i oparł rękę o ścianę koło drzwi. Tak. Był zagubiony. Nie zdarzyło mu się jeszcze nie wiedzieć, jak postąpić. To była jej wina… A on nienawidził mężczyzn, którzy obarczali winą za swoje problemy wszystkich, tylko nie siebie.

Kim się stał?

Usłyszał, jak Samantha mówi:

- W jej torebce. Mapa jest w jej torebce.

Wsadzając głowę do środka, William odezwał się, nie kryjąc pogardy:

- Ciekawe, skąd o tym wiesz.

- Zamknij się, Williamie - powiedział Duncan.

Samantha zignorowała ich. Jego.

- W tej czarnej błyszczącej torebce. Nosi ją do każdej sukienki i cały czas trzyma na niej rękę. Myślałam, że jest uzależniona od laudanum i właśnie w torebce trzyma buteleczkę. - Wzruszyła ramionami. - Mapa jest w jej torebce.

Duncan pokiwał głową. Teresa pokiwała głową. Najwyraźniej oboje akceptowali bez zastrzeżeń przypuszczenia Samanthy. William oparł się o altanę, patrząc w mgłę. To było lepsze niż gapienie się na Duncana i Teresę. I Samanthę.

Duncan spytał:

- Czy może pani podmienić mapy?

William wytężył słuch, ale Samantha nie odpowiedziała.

Duncan odezwał się ponaglająco:

- Czy może pani zamienić prawdziwą mapę na fałszywą?

- Oczywiście, że może. - William uśmiechnął się złośliwie, rzucając uwagę przez ramię. - Jest podła.

- Zamknij się, Williamie - powiedziała Teresa. - O co chodzi, Sam?

- Zazwyczaj kieszonkowiec po prostu przecina torebkę i wyciąga pieniądze. - Samantha rozłożyła ręce. - Nigdy nie otwierałam torebek i nie podmieniałam niczego.

Teresa pokiwała głową.

- Rozumiem.

- Z drugiej strony, Terry, może być gorzej. - Samantha uśmiechnęła się. - Może trzyma ją na piersi.

Duncan i Teresa zaśmiali się. William spojrzał na nich. „Sam” i „Terry”. Kiedy do tego doszło?

Zanim William zdążył okazać im swoją pogardę, w drzwiach stanął Duncan.

- Williamie, obejdź budynek jeszcze raz. Chcę mieć pewność, że nikogo tam nie ma.

- Nie ma. - Ale od razu się ruszył, rozglądając się uważnie dokoła w poszukiwaniu śladów obecności kogoś takiego, jak Pashenka, który chciałby się przekonać, jak radzą sobie jego szpiedzy.

Jednak jak dotychczas Pashenka ukrywał się w posiadłości Featherstonebaughów. Oczywiście. Siedział tam, gdzie był bezpieczny. William wrócił pod drzwi, gdy Duncan mówił:

- A więc taki jest plan. Proszę się modlić, panno Prendregast, o zwinne ręce.



Rozdział 25



To okropne przyjęcie z bandą idiotów już prawie dobiegało końca. Gdy obiad się skończy, Valda będzie mogła opuścić jadalnię w Silvermere, w której Gregory i lady Marchant, ta dziwka w roli gospodyni, zarządzili podanie obiadu. Valda wyjdzie na zewnątrz, wsiądzie do powozu i wreszcie pojedzie do domu w Maitland. Nie spała od dwóch nocy. Ból posiniaczonego ciała nie pozwalał jej zasnąć.

I niepokój związany z Pashenką. Jak z nim postępować. Jak wyjść z tej sytuacji z życiem i wolnym.

Nie tak dawno temu nie było rzeczy, która spędzałaby jej sen z powiek. Pashenka nie zaskoczyłby jej i nie skopał. Uważałaby to co najwyżej za swego rodzaju wyzwanie. Teraz w głowie kołatało się uporczywie tylko jedno słowo - pułapka. Była stara i wpadła w pułapkę. Ale nie. Nie pozwoli sobie na to.

Czuwanie przez całą noc miało swoje plusy. Słyszała, jak Rupert wstał i grzebał w jej rzeczach, szukając mapy. A ona leżała nieruchomo i uśmiechała się do poduszki, pod którą spoczywała czarna torebka - i bezcenna mapa.

Odda Pashence mapę. Tak, odda. A wcześniej powie mu, że więcej informacji kryje się w jej głowie. To pozwoli jej pozostać przy życiu i obmyślić plan ucieczki.

Dotknęła przewieszonej przez ramię torebki i rozejrzała się po gościach wokół stołu, nakładających sobie na talerze truskawki, chleb, cienkie plastry wołowiny, szparagi. Powinna jeść, ale nie była głodna. Chciała po prostu wyjechać. Nie dbała nawet o ubranie, a miała na sobie wspaniałą suknię z… Musiała spojrzeć w dół. Och, tak. Z brązowej satyny obszytej srebrną nicią. Była najlepiej ubraną kobietą na tym przyjęciu.

Rupert również dobrze się prezentował. Smukły, wysoki, bardziej arystokratyczny niż ci wojskowi czy ambasadorowie. Rozmawiał teraz z jedną z prowincjonalnych debiutantek, obdarzając ją czarującym uśmiechem i krocząc za nią, gdy się odsuwała. Do diabła z Rupertem. Gdyby tylko można było na nim polegać. Gdyby był wierny. Albo nie tak tchórzliwy. Wtedy Valda zatrzymałaby go. Ale teraz było na to za późno. Zdradził ją w każdy możliwy sposób. W odpowiednim momencie będzie musiał zostać wyeliminowany.

Opierając się na lasce, spróbowała przysłuchiwać się rozmowom. Dlaczego, nie wiedziała. Zebrała już wystarczająco dużo informacji. Zeszłej nocy była tak osłabiona, że niektóre z nich zapisała na kartce. Ona, która zawsze wszystko pamiętała, zaczynała zapominać o drobiazgach.

Co więcej, niektórzy ludzie, których spotykała, wyglądali… dziwnie. Od czasu do czasu kątem oka widziała mężczyznę chudego jak kościotrup. Kobietę bladą jak śmierć. Dziecko mówiące głosem z innego świata. Jakby prześladowały ją duchy tych, których zabiła.

Niemożliwe. Potrzebowała snu.

- Lady Featherstonebaugh. - Lady Marchant odezwała się prosto do jej ucha.

Valda podskoczyła tak gwałtownie, że łady Marchant musiała podtrzymać ją, żeby nie upadła.

- Lady Featherstonebaugh, musi pani uczestniczyć w obiedzie pułkownika Gregory'ego. - Lady Marchant popchnęła Valdę w stronę stołu. - Chcemy, żeby rozkoszowała się pani ostatnim posiłkiem w tej posiadłości.

Valda automatycznie przybrała pozę starej damy.

- Kochanie, nie jestem w stanie przepchać się przez ten tłum. Może napełnisz mi talerz.

- Zawsze podziwiałam pani siłę. Chodźmy tędy. - Lady Marchant mocniej ścisnęła ramię Valdy, prowadząc ją w tłum. - Chyba nie chce pani przegapić takiej wspaniałej okazji.

- Okazji? - W miarę jak Valda była coraz mocniej poszturchiwana, a paplanina tłumu wypełniała jej uszy, jej głos stawał się coraz ostrzejszy. - To żadna okazja jeść takie pomyje i pić cierpkie wino. Bardzo źle wybrałaś, moja pani, bardzo źle. - Świadoma, że straciła humor, który przez wszystkie lata był jej kamuflażem, spróbowała wziąć się w garść, ale bezskutecznie. - Nie patrz tak na mnie. - Dostrzegła jedną z tych trupich twarzy, wyłaniającą się zza ramienia lady Marchant. - Z takim wyrzutem. To ryzyko, które się podejmuje, zostając angielskim żołnierzem.

- Angielskim żołnierzem? - Lady Marchant spojrzała za siebie.

Valda zamrugała. Z tyłu stała tylko lady Stephens, rozmawiając z lady Blair.

- O czym pani mówi? - spytała lady Marchant.

- O niczym, o niczym. - Wśród gości rozległy się donośne okrzyki.

Lady Marchant zatrzymała się gwałtownie.

- Proszę spojrzeć, kłócą się.

Odzyskując zdrowy rozsądek, Valda spojrzała przez tłum. Pułkownik Gregory trzymał za gardło pana Monroe'a. Tłum uformował krąg wokół walczących mężczyzn. Z napięciem obserwowali wściekłych rywali. Pułkownik wyglądał tak, jakby z chęcią zabił pana Monroe'a. Monroe był purpurowy, a jego oczy płonęły nienawiścią.

Pułkownik wrzasnął:

- Ty kłamco! Nie ścigałeś w nocy szpiegów!

Tym jednym słowem zwrócili na siebie uwagę Valdy. Szpiedzy? Co miał na myśli, mówiąc „szpiedzy”?

Pan Monroe wyrwał się z uścisku pułkownika Gregory'ego.

- Jak śmiesz nazywać mnie kłamcą? Jestem bohaterem. Większym niż ty!

- Jesteś nikim. Szkocki pomiot. - Pułkownik Gregory chwycił go ponownie, szczerząc zęby jak wściekły pies. - Łowca posagów!

Do diabła z łowcą posagów. Valda chciała usłyszeć o szpiegach. Pochyliła się, wytężając wzrok.

- Ja jestem łowcą posagów? A ty? Ja przynajmniej kocham tę kobietę!

Stojąca obok Valdy lady Marchant sapnęła głośno. Valda spojrzała na nią i uświadomiła sobie, że ci mężczyźni kłócą się o lady Marchant. Niesamowite.

I wspomnieli coś o szpiegach. Naprawdę niesamowite. Ból w żebrach, lęk, nawet świadomość tego, gdzie się znajduje zniknęły, gdy Valda skupiła się na rozgrywającej się przed jej oczami scenie.

- Wiem, co robiłeś - wrzasnął pułkownik Gregory. - Uganiasz się za lady Marchant.

W tłumie rozległ się głośny pomruk. Krąg zaczął się zacieśniać. Valda pochyliła się do przodu. Pan Monroe zamachnął się na pułkownika Gregory'ego. Pułkownik Gregory zatoczył się. Kobiety zapiszczały, mężczyźni zaczęli pokrzykiwać. A Valda poczuła szarpnięcie. Jej cenna torebka!

Chwyciła ją ze wszystkich sił. Nadal była przewieszona przez ramię. Odwróciła się do osoby obok - osoby, która próbowała ukraść jej mapę.

To była ta złodziejka. Ta wysoka guwernantka o jasnych włosach. Ta panna Penny Gast. Z szybkością węża Valda złapała dziewczynę za nadgarstek i wykręciła jej rękę.

- Oddawaj to!

- Co? - Panna Gast udawała zaskoczoną.

Drugą ręką Valda sięgnęła do kieszeni ukrytej w spódnicy. Nieporadnie wyciągnęła z niej pistolet. Celując w pannę Gast, powiedziała:

- Oddawaj!

- Cholera jasna! - Panna Gast usiłowała się cofnąć, gdy dostrzegła pistolet. Tłum ją zatrzymał.

Lady Marchant doskoczyła do Valdy.

- Lady Featherstonebaugh, co pani robi?

Ludzie zauważyli pistolet. Kobiety zaczęły jeszcze głośniej piszczeć. Bójka między pułkownikiem Gregorym a panem Monroe ustała.

- Oddawaj to! - zażądała ponownie Valda. Panna Gast uniosła ręce pokazując, że są puste.

- Nic nie mam. Proszę zobaczyć.

- Co się dzieje? - Pułkownik Gregory przedzierał się przez tłum w ich stronę.

Valda wycelowała pistolet w brzuch panny Gast. Pułkownik Gregory zamarł.

- Nie ruszaj się, Samantho. Nie ruszaj się.

- Ukradła moje… moje papiery - powiedziała Valda. - Wszyscy wiedzą, że to złodziejka.

- Nie, nie jest złodziejką - wtrąciła się lady Marchant. - Mówiłam pani, że nie jest złodziejką. Przekręciła pani jej nazwisko.

- Na Boga, Valdo, czy ty oszalałaś? - Rupert wpatrywał się w nią ponad głowami ludzi.

- Proszę spojrzeć, że nic nie mam. - Panna Gast mówiła łagodnym tonem, który doprowadzał Valdę do szału.

Valda miała ochotę wszystkich ich zastrzelić, ale miała tylko jeden nabój. Jeden nabój dla tej suki, która ukradła mapę.

- Nikt mnie bezkarnie nie będzie okradać.

Poruszając się wolno, panna Gast pokazywała swoje puste dłonie.

- Proszę sprawdzić czy ma pani swoje papiery. Przekona się pani, że ja ich nie mam.

Valda zawahała się. Panna Gast brzmiała przekonująco. Pułkownik Gregory był blady.

Wolną ręką Valda ścisnęła bok torebki. W środku usłyszała szelest papieru. Zrobiło się jej niedobrze. Ostrożnie cofnęła pistolet. Nikt w tłumie nie poruszył się, gdy otworzyła torebkę i zajrzała do środka.

Była tam. Złożona na pół mapa z czerwonymi literami, które świadczyły o jej znaczeniu.

Opuściła dłoń, w której trzymała pistolet.

- Ja… przepraszam, panno Gast. Myślałam, że ma pani… wzięłam panią za kogoś innego.

- Nazywam się panna Prendregast. - Głos młodej kobiety był zdecydowany, ale ręce drżały jej tak mocno, że schowała je za siebie. - Panna Samantha Prendregast.

Obok Valdy pojawił się pan Monroe i wyjął jej pistolet z dłoni. Tłum odetchnął z ulgą. Lady Marchant przyłożyła dłoń do czoła i zupełnie jak nie dama osunęła się na podłogę.

Pan Monroe rzucił się na kolana obok niej, krzycząc:

- Sole trzeźwiące. Potrzebujemy soli trzeźwiących!

Pułkownik Gregory chwycił pannę Gast i wziął ją w ramiona.

Przez krótką chwilę wyglądała tak, jakby również miała zemdleć. Potem jednak uniosła głowę i gniewnie powiedziała:

- Nie lubisz mnie, ja nie lubię ciebie i nie zamierzam ponosić kary za śmierć twojej żony. Nie będę kozłem ofiarnym dla twojego wstydu. Więc puść mnie - natychmiast!

Wyraz twarzy pułkownika Gregory'ego wart był każdej ceny. Valda chętnie by została, żeby zobaczyć scenę do końca, ale Rupert chwycił ją za ramię i próbował wyciągnąć z jadalni. Opierała się. Jednak ludzie wciąż jej się przyglądali. Ambasador i szef Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego patrzyli na nią z dziwnym zainteresowaniem. Pochylając się, podniosła pistolet z podłogi, włożyła go z powrotem do kieszeni i z uniesioną wysoko głową wyszła z sali z Rupertem.

Ostatnie słowa, które usłyszała, wypowiedział wściekły pułkownik Gregory:

- Panno Prendregast, proszę pakować swoje rzeczy. Wraca pani do Londynu z samego rana.



Rozdział 26



William wszedł do swej sypialni i wskazał na służącego.

- Wyjdź! Wynoś się!

- Tak, panie, nie musi mi pan dwa razy powtarzać. - Cleavers wyszedł pośpiesznie z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami.

William spojrzał za nim. Co mu się, do cholery, stało? Co się stało ze wszystkimi? Nawet jego goście, którzy powinni byli wiedzieć, o co chodzi, sprawiali wrażenie, że nie mogą się doczekać, by stąd wyjechać. Zachowywali się tak, jakby utopił kociaka, a on tylko zachował się tak, jak powinien zachować się każdy rozsądny mężczyzna, który nakrył złodzieja w swoim domu. Wyrzuci tego złodzieja. Nieważne, że była nim piękna kobieta, którą wszyscy uwielbiali. Nieważne, że wniosła spokój i muzykę do jego domu. Nieważne, że odebrał jej dziewictwo z delikatnością marynarza, a ona oddała mu się z wdziękiem… kobiety. Kobiety dla niego stworzonej.

Ale była złodziejką, a kto był złodziejem, na zawsze nim pozostanie. Oddała mu, Anglii, przysługę i ryzykowała życie. Gdyby chodziło tylko o to, złamałby swoje zasady i ożeniłby się z nią. Jednak okradła również jego. Z małych rzeczy, niektórych nieważnych, a niektórych bardzo ważnych. Nie zwróciła ich. Wbrew wszelkim dowodom nie przyznała się do kradzieży i powiedziała, że nie wie, gdzie są te rzeczy, a on poznał po wyrazie jej twarzy, że wiedziała. Była oszustką i złodziejką.

Nerwowo rozwiązał krawat. Ściągnął marynarkę i kamizelkę. Spojrzał przez okno, starając się dostrzec w ciemności światła w jej domku. Powinien był ją uwięzić. Wsadzić do więzienia w Hawksmouth i polecić, żeby jej nigdy nie wypuszczono. Ale nie mógł tego zrobić. Robił się miękki jak budyń, gdy chodziło o Samanthę, i dlaczego?

Ponieważ nie mógł zapomnieć, jak wyglądała, gdy księżyc oświecał jej nagie ramiona. Nie mógł zapomnieć opowieści o jej bolesnym dzieciństwie i, o Boże, o tym, jak bardzo kochała jego dzieci…

Siadając na krześle, zaczął ściągać buty.

Więc odeśle ją do Londynu. Wygna ją z powrotem do lady Bucknell, którą powiadomi o jej złodziejskich zapędach. Wtedy Samantha zostanie pozbawiona szansy na uczciwą pracę. Będzie zmuszona wrócić na ulicę, kraść, dopóki jej nie złapią i nie powieszą za smukłą szyję.

Z przerażeniem zerwał się na równe nogi. Wzuł buty. Nie. Nie postępował właściwie. Nie postępował właściwie, skazując mieszkańców Londynu na obecność Samanthy w mieście. Nie powinien również patrzeć spokojnie, jak ona będzie się staczać na samo dno z powodu swej ułomnej natury.

W końcu nie tylko ona ponosiła winę. Uwiódł ją.

Powinien był wiedzieć.

Zanim zdążył się zastanowić, wybiegł z pokoju i popędził schodami na dół. Odźwierny zerwał się i otworzył drzwi; William znalazł się na zewnątrz i pobiegł do domku, w którym była uwięziona Samantha. Walnął pięścią w drzwi.

Clarinda podeszła w pośpiechu i nawet w słabym świetle wyraźnie widział wyraz niezadowolenia na jej twarzy.

- Pułkownik?! Panna Prendregast nie życzy sobie nikogo widzieć.

Chwycił Clarindę za ramię i wypchnął ją na zewnątrz, a sam wszedł do środka.

- Nie wracaj. - Zatrzasnął jej drzwi przed nosem i rozejrzał się po pokoju rozświetlonym ogniem z kominka i świecami ustawionymi koło spakowanego kufra.

- Clarindo? - Samantha zawołała z sypialni. - Kto to był tym razem? Proszę, nie mów mi, że to jedno z dzieci. Nie zniosłabym, gdybym musiała odwrócić się od któregoś - stanęła w drzwiach i jej głos zamarł. Stała z uniesionymi rękoma, trzymając w dłoni szczotkę do włosów z kości słoniowej. Jak wtedy, gdy pocałował ją po raz pierwszy, miała na sobie skromną białą koszulę nocną, na którą zarzuciła niebieski szlafrok.

Piękna. Była piękna. Jego serce zabiło szybciej na ten widok i pragnął tylko jednego. Mieć ją dla siebie. Widząc go, stała nieruchomo przez dłuższą chwilę. Powoli przesunęła szczotką po włosach. Potem szybko weszła do sypialni i zamknęła drzwi. To było jednoznaczne odrzucenie. Jej bezczelność doprowadziła go do wściekłości. Tym bardziej, że usłyszał, jak przekręca klucz w zamku.

Podszedł do drzwi i kopnął w nie. Drzwi były solidne, ale zamek mniej. Kopnął jeszcze raz. Zamek trzasnął. Pchnął drzwi całym ciałem i… znalazł się w sypialni.

- Okno jest otwarte. W szkole złodziei uczą nas, że należy wybierać najłatwiejszą drogę - powiedziała obojętnym tonem.

Wiedziała, że nie powinna się z niego naśmiewać. Stał przygarbiony i obserwował ją jak byk, który zamierza zaatakować. Był rozgniewany: chciał, żeby zapłaciła za zniszczenie jego dobrego imienia. Nie obchodziło jej, że dłonie mu drżały z hamowanej agresji. Również miała ochotę go uderzyć. Nie chciała być ostrożna. Chciała wrzeszczeć i walić na oślep, ponieważ William znowu nauczył ją czegoś, czego powinna nauczyć się dawno temu.

Nie miało znaczenia, że zmieniła swoje życie. Że pracowała nad tym, by stać się lepszym człowiekiem. Że nic nie ukradła.

Kiedyś była złodziejką i na zawsze została napiętnowana. A on to mężczyzna, którego kochała. Mężczyzna, któremu się oddała. Powinien w nią wierzyć, a on pierwszy ją potępił. Potępił i wykorzystał do swoich celów. Zacisnęła dłoń na szczotce.

Głośno wypuścił powietrze.

- Postanowiłem cię poślubić.

- Poślubić? Mnie? Postradałeś zmysły?

Zacisnął pięści. Poczerwieniał na twarzy. Już nie był mężczyzną, stał się prymitywną bestią, próbującą ukryć się za pozorami ucywilizowania. Jakby to mogło uchronić go przed jego prawdziwą naturą.

- Byłaś niewinna w sensie fizycznym, a ja ci to zabrałem.

- Ach. A więc również jesteś złodziejem. - Uśmiechnęła się szeroko. - No cóż, kto z kim przestaje, takim się staje.

- Nie jestem złodziejem, ale ty jesteś i nie mogę pozwolić ci rozsiewać zbrodni po świecie.

- Więc poświęcasz się, biorąc mnie do swojego łoża. - Słowa piekły jej usta. - Jesteś bardzo szlachetny.

- Masz dobre serce. Potrzebujesz mężczyzny, który będzie cię pilnował.

Jego? Chyba żartuje! Jedną ręką wygładziła koszulę na piersiach, brzuchu, udach, ukazując mu swoją figurę i kusząc go.

- Jesteś pewien swoich motywów? Jesteś pewien, że nie chcesz się ze mną ożenić, ponieważ… mnie pragniesz?

- Nie. Nie jestem pewien. - Jego głos drżał z pożądania. - Pragnę cię.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem.

- Będę cię miał na oku. Dopilnuję, żebyś była porządna. Będziesz chodzić w ciąży. - Wyprostował się. - Pewnie już jesteś w ciąży.

Jej uśmiech zbladł.

- Rozmawiałam z Terry i to mało prawdopodobne. Powiedziała, że to nie ten czas w miesiącu.

- Zatrzymam cię tutaj i zobaczymy. W tym czasie będziesz tak zajęta, że nie będziesz miała kiedy ulegać słabości do złodziejstwa.

Ogarnęła ją wściekłość.

- Drań. Cholerny drań! - rzuciła w niego szczotką. - Jak śmiesz? Jak…

Uchylił się, a potem rzucił się na nią. Chwycił ją w talii i rzucił na łóżko.

Tłamszony przez ostatnie dni gniew wybuchł z pełną siłą. Okładała go na ślepo pięściami, uderzając w głowę, piersi, ramiona. Kilka razy trafiła celnie, zanim chwycił jej ręce i przytrzymał nad głową. Przygniatał ją swoim ciężarem, a ona chciała zerwać się i… nie, nie uciec. Nic tak inteligentnego. Chciała go kopnąć.

- Złaź ze mnie, ty rozpalony… nadęty… głupi… buhaju.

Nie podniósł się. Lekko ugryzł ją w szyję. Krzyknęła i zaczęła wić się pod jego ciężarem. Nienawidziła go całym sercem.

Przytrzymywał ją swoim ciałem, dopóki nie opadła z sił i przestała z nim walczyć. Wtedy polizał miejsce ugryzienia. Sapnęła. Zmęczona walką, jego ciężarem.

- Nie wyszłabym za ciebie, nawet gdyby królowa Wiktoria zaoferowała mi cię na srebrnej tacy.

Uniósł się na rękach.

Nie ugryzł jej za karę. Znaczył ją. Chciał sprawić, żeby poczuła to, co on czuł, czyli… - gniew.

- Chcesz, żebym była zła. Nie obchodzi cię, że doprowadzasz mnie do wściekłości.

- Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? Podoba mi się to. - Oddychał ciężko. - To coś, kochanie, co nas łączy.

Zwinęła uwięzione dłonie w pięści i wbiła sobie paznokcie w skórę.

- Nic nas nie łączy, pamiętasz? Ja jestem ulicznym śmieciem, złodziejką, a ty cholernym pułkownikiem w armii jej królewskiej mości. Dowódcą, który w całym swoim życiu nie splamił swojego honoru.

Roześmiał się donośnie.

- Pamiętam jedną rzecz, która nas łączy. - Wziął obie jej dłonie w jedną rękę.

Wiedziała, co zamierzał zrobić. Rozpoznawała jego zamiary i spróbowała się od niego odsunąć.

Wyciągnął nóż z kieszeni i otworzył go. Zaschło jej w gardle.

- Nie ruszaj się - szepnął. Wsuwając ostrze pod jej dekolt, rozciął koszulę.

Materiał ustąpił, a on przesunął dłonią po jej piersiach. Kosmyki czarnych włosów spadały mu na czoło. Świece nadawały jego skórze złoty kolor. Miał mocno zarysowaną szczękę, ale jego usta… gdy przesuwał dłonią po jej piersiach, jego usta wykrzywiły się w lubieżnym uśmiechu, którego nigdy nie spodziewała się - nigdy nie chciała - ujrzeć na jego twarzy.

Jaką była idiotką, kochając go. Jak gorąca i namiętna była ta miłość. Usiadł i rozciął materiał koszuli do wysokości kolan.

- Co robisz? - wrzasnęła. - Oszalałeś?

- Chcę się pozbyć koszuli nocnej. Chcę się pozbyć szlafroka. Chcę, żebyś była naga i bezbronna. To jedyny sposób, żeby cię okiełznać, Samantho. Gdyby to ode mnie zależało, uwięziłbym cię w wieży i trzymał tam.

W jego głosie było tyle emocji i szczerości, że poczuła w żołądku rosnącą kulę strachu. Ale wyśmiała go.

- Wykradłabym sobie wolność.

Zamknął oczy. Gdy je otworzył, na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech. Teatralnym ruchem zamknął nóż i schował go do kieszeni. Wolną ręką rozpiął spodnie. Z szeroko otwartymi oczami obserwowała, jak się obnażył. Powoli wsunął kolano między jej nogi. Usiłowała trzymać uda razem. Rozchylił je. Pochylając się do jej ucha, wymamrotał:

- Rozumiesz bezwzględność?

Nie zrobiłby tego… Zrobiłby? Wiedziała, że nie zrobiłby, ale wiedziała również, że nie rozciąłby jej nocnej koszuli, ani nie przygniatałby jej swoim ciężarem, ani nie trzymał za nadgarstki.

Tak naprawdę go nie znała. Wcale go nie znała.

- Nigdy ci tego nie wybaczę - odparła.

- Czego? - Pocałował ją w usta. - Tego, że dzięki mnie to polubiłaś? - Pocałował jej brew, powiekę, policzki. Przesunął językiem po małżowinie usznej.

I uświadomiła sobie, o co mu chodziło. Mógł trzymać jej nadgarstki, mogły spoczywać nieruchomo na łóżku. Niechęć i ból mogły zżerać ich oboje. Jednak między nimi płonął ogień, którego nic nie było w stanie ugasić. Z jakiegoś powodu przybyła do niego jako dziewica. Z jakiegoś powodu żył w celibacie od czasu śmierci swej żony. Czekali na siebie. Czekali na żar, który ich ogarnął. Nic nie mogło tego powstrzymać. Bez względu na to, jak bardzo się ranili, pragnęli się nawzajem. Nic nie mogło tego zmienić.

Owionął ją jego zapach. Miękki materiał jego białej koszuli muskał jej piersi. Ocierał się o jej nogi udami, naśladując stosunek. Sprawiając, że pragnęła czegoś prawdziwego. Jego usta na jej skórze, jego dłonie przytrzymujące ją, jego kolano…

- Nie! - Odwróciła głowę i kopnęła go w nogę.

- O co chodzi? Za bardzo to lubisz? Czy twoja skóra rumieni się, a lędźwie płoną? - Przesunął wargami wzdłuż jej podbródka, a potem po szyi. - Jeśli wsunę w ciebie swoje palce, wejdą bez żadnego oporu, ponieważ jesteś wilgotna z pożądania.

Wszystko, co powiedział, było prawdą, ale usłyszenie tego pogorszyło tylko sytuację.

- Muszę rozciąć twój szlafrok do końca - zażartował.

- Nie!

- Nie, masz rację. Lubię cię tak trzymać. Bezbronną, czekającą i zastanawiającą się, co zrobię. - Spojrzał na nią, a jego uśmiech sprawił, że poczuła ucisk w żołądku. - Masz takie piękne piersi. Nie miałem szansy dokładnie ich obejrzeć ostatnim razem. Było ciemno, a ja byłem zdesperowany. Ale są takie, jak sobie wyobrażałem.

- Jest mi zimno.

Wiedział, że kłamie, ale przybrał zatroskany wyraz.

- Więc powinienem cię ogrzać. - Schylając głowę, wziął do ust jej sutek i zaczął go pieścić językiem.

Nie mogąc się powstrzymać, zamknęła oczy. Wygięła się i zacisnęła nogi wokół jego kolana.

Jego pieszczoty stawały się coraz mocniejsze. Spędzili razem tylko jedną noc. Skąd wiedział tak dobrze, jak ją podniecić? Skąd wiedział, że powinien przesunąć policzkiem po jej piersi, a później delikatnie gryźć jej dolną wargę? Otworzyła usta i westchnęła, a on wykorzystał to i wsunął język.

Uniosła się, aby być jak najbliżej niego. Całował ją tak długo, aż pomyślała, że nawet jeśli udałoby się jej teraz uciec, na zawsze zapamiętałaby, jak smakował. Wtedy szepnął:

- Samantho.

Uniosła powieki i zobaczyła, że się w nią wpatruje.

- Nie wstawaj. Nie ruszaj się. Zostań tam, gdzie jesteś albo nie wstaniesz z tego łóżka, dopóki wikary nie przyjdzie dać nam ślubu. Rozumiesz?

Nie spuszczając z niego wzroku, pokiwała głową. Jednak nie uwierzył jej i choć wypuścił jej nadgarstki, to czekał w napięciu, żeby ponownie ją złapać, jeśli zrobi jakiś ruch. Duma wymagała, zęby jeszcze raz spróbowała uciec. Ale duma była głupim doradcą, a ona nie była głupia. Była praktyczna. Była złodziejką z East Endu w Londynie.

Nie miała szans. Był większy i prawdopodobnie szybszy. A co więcej, chciała tego. Nie tak, jak on tego chciał, ale jako czułe pożegnanie. A także dlatego, że nie mogła inaczej. Zbyt mocno go kochała, żeby mu odmówić albo odmówić sobie.

Zerwał z siebie koszulę. Opuścił spodnie.

Już złamał jej serce. Cóż więcej mógłby zrobić?

Położył delikatnie dłonie na jej kostkach i gładził łydki oraz wewnętrzną stronę ud. Potem położył sobie jej nogi na ramionach.

- Co robisz? - Spróbowała się uwolnić. Wzmocnił uścisk i roześmiał się.

- To, co widzisz.

Zanurkował głową między jej nogi i poczuła ciepły oddech na wzgórku łonowym.

Uświadomiła sobie, że widzi ją. Tam. Między nogami. Światło świec oświetlało to, czego oświecać nie powinno. A on zamierzał… pocałować ją? Tam, gdzie skupił się jej ból i pożądanie?

Nie mogła tego znieść. Nie mogła. Próbując uciec, odwróciła się na bok. Znowu się roześmiał i wsunął w nią język. Tym razem obróciła się nie po to, by uciec, lecz z podniecenia. Było to jak… najgłębszy pocałunek, największy stopień intymności. Wszystkie jej tajemnice były dla niego oczywiste; nie mogła niczego przed nim ukryć.

Chwyciła prześcieradło i zacisnęła na nim dłonie. Niemal nie mogła znieść płonącego w niej pożądania. Doprowadzał ją do orgazmu, bezwzględny w swym postanowieniu, by ją posiąść, by uświadomić jej, że byli sobie przeznaczeni.

I uświadomiła to sobie. Tak samo, jak uświadamiała sobie, że ich historia zakończy się tragicznie.

Jednak nie skończy się dziś w nocy.

Ssał ją, doprowadzając niemal do krawędzi rozkoszy. Wsunął w nią palec. I stało się. Zacisnęła mięśnie. Z jej ust wydobył się krzyk. Unosiła biodra i wszedł w nią.

Była wilgotna i śliska, tak pragnąca poczuć go w sobie, że bez trudu znalazł się w niej cały. Był gorący i twardy, poruszał się w niej przez cały czas, nie pozwalając jej odpocząć. Nie panowała nad sobą.

- Błagam - wyszeptała. - Błagam, Williamie. - Jednak nie wiedziała, o co błaga.

Może błagała o jego miłość.

Poruszał się najpierw powoli, a później szybciej. Głęboko, a później ledwie się w nią zanurzał. Drażnił ją swymi ruchami, przytrzymując jej nogę na swoim ramieniu, a wolną ręką pieszcząc ją tam, gdzie miał na to ochotę - po piersiach, brzuchu, między nogami. Kwiliła i jęczała, gdy ogarniało ją coraz większe wyczerpanie po kolejnym orgazmie, a jednak on nie przestawał się w niej poruszać i ona nie przestawała reagować. Jakby osłabiał jej obronę, a jednocześnie wzmacniał więź między nimi.

Poruszał się coraz szybciej. Opuścił jej nogę na łóżko i przygniótł Samanthę swoim ciężarem.

- Spójrz na mnie.

Ledwie mogła go zrozumieć. Wziął jej twarz w dłonie.

- Spójrz na mnie.

Z trudem uniosła powieki - i spojrzała prosto w otchłań jego namiętności. Ten mężczyzna, silny, o miłej powierzchowności był w rzeczywistości dzikim barbarzyńcą. Wyraził swoje żądanie i nie przyjmował odmowy.

- Jesteś moja - powiedział. - Moja.



Rozdział 27



Samantha obudziła się o brzasku. Ogień w kominku zgasł, nie miała na sobie niczego, a jednak było jej ciepło, gdy przytuliła się do pleców Williama. Trzymała w swoich ramionach nagiego mężczyznę. Cudownie nagiego mężczyznę.

W nocy jasno pokazał, o co mu chodzi. Teraz była jej kolej. Wykorzystując doświadczenie, które nabyła w ciągu ostatnich dwóch dni, pokaże mu swoją miłość i pokaże mu, za czym będzie tęsknił przez te długie lata, kiedy nie będą razem. Wiedziała, że nie wynagrodzi jej to bólu, który będzie odczuwać.

Jedna jej ręka spoczywała na jego ramieniu. Drugą obejmowała go w pasie, a jej dłoń… uśmiechnęła się. Jej dłoń była w bardzo dogodnym miejscu.

Delikatnie pogładziła włosy na jego piersiach, zachwycając się rzeźbą mięśni. Palcami przesunęła po linii żeber i uśmiechnęła się, gdy wziął głęboki oddech. Czy już się obudził? Nie przypuszczała. Zsunęła dłoń w dół brzucha. Tam znalazła to, czego szukała.

Być może on nadal spał, ale niektóre części jego ciała się budziły. Znowu się uśmiechnęła. Nie miała pojęcia, jak zadowolić mężczyznę, ale wiedziała, jak zadowolić Williama. Wszystko, co robiła z jego ciałem, zadowalało go.

Tylko w innych rzeczach miał do niej pretensje.

W jej uśmiechu pojawiła się gorycz. Dla niej właśnie te inne rzeczy miały znaczenie. Dla niego kiedyś też będą miały. Więc opuści go i będzie wiodła życie pozbawione pełni, zmysłowości i miłości.

Ale odzyska swoją dumę.

Prychnęła cicho. Duma była kiepskim towarzyszem w zimne noce, ale jak spędzić resztę życia, wiedząc, że mąż obserwuje ją i podejrzewa o upadek moralny, co mogło oznaczać romanse, zdradę… morderstwo? Jeśli William popuści wodze fantazji, będzie ją już zawsze podejrzewał.

Miała więc ten ranek, by go skosztować, pieścić i pozostawić mu wspomnienia.

Wzięła go w dłoń. A potem zaczęła go głaskać.

- Dobry Boże, Samantho - William był zaspany i odurzony.

Uniosła się na łokciu i pocałowała go w ramię. Odwrócił się do niej twarzą. Ku jej zaskoczeniu jego oczy były przytomne. Czy nie spał cały ten czas? A może w taki sposób budził się łowca szpiegów i żołnierz? Nie miało to znaczenia.

- Jestem ci to winna - powiedziała.

Wyciągnął dłonie, by ją objąć.

- Nie. - Odepchnęła go. - Teraz moja kolej.

Jeszcze raz próbował ją objąć.

- Moja kolej - powtórzyła zdecydowanie.

Przymknął powieki.

- Będę tego żałował.

- Och, tak. Taki jest mój plan. - Głaskała go po piersiach i obserwowała jego twarz, sycąc oczy jego cudownymi rysami, kolorem oczu, ustami, które dały jej tyle rozkoszy. Będzie miała w pamięci wszystko, co go dotyczyło, ale najbardziej zapamięta wyraz jego twarzy w tej chwili, pełen oczekiwania i lekkiego niepokoju.

- Już żałuję, jeśli to ma jakieś znaczenie.

Uśmiechnęła się, słysząc jego słowa.

- Żadnego - odparła.

Zza gór wschodziło słońce.

Przerzuciła włosy przez ramię i połaskotała go w szyję. Zacisnął dłonie na jej ramionach i zaczął je masować.

- Nie musisz nic robić - wymruczała.

- Jeśli nic nie będę robił, to natychmiast cię posiądę.

- Nie możemy. - Przesuwała włosami po jego twarzy. Był taki piękny… ale to było nieodpowiednie słowo. Nie piękny, ale niedostępny. Kości policzkowe nadawały jego twarzy wyraz onieśmielającej siły.

Zaczęła pieścić językiem jego uszy. Zacisnął mocniej palce na jej ramionach i jęknął. Oparła czoło o jego czoło.

- Odkryłam coś, co lubisz.

- Wszystko, co mi robisz.

Nie mogła oderwać oczu od jego ust. Stworzonych wyłącznie po to, by dawać jej rozkosz. Powoli pochyliła głowę, a on delikatnie przesunął językiem po jej górnej wardze. Zaczęli się całować, jak ludzie spragnieni namiętności… miłości… Jak ona go kochała! Łapczywie zanurzała się w jego pocałunkach. Leżał pod nią nieruchomo, pozwalając się pieścić. Zniewolony na własne życzenie. Uwielbiała to. Silny mężczyzna był na jej łasce. Wbijała paznokcie w jego skórę i czuła, jak brakuje mu tchu. Wiedziała, że pod prześcieradłem czeka na nią nagroda. Nic nie mogło zepsuć ich ostatniej wspólnej chwili… szybko wytarła łzę z jego piersi.

Z wrażliwością, o którą go nie podejrzewała, wypowiedział pytająco jej imię:

- Samantho?

Spróbował unieść jej brodę.

Odsunęła się, pochylając głowę niżej i próbując odwrócić jego uwagę pocałunkami. Przesunęła dłonią po jego biodrach i udzie.

Wziął w dłonie jej piersi.

Odsunęła jego ręce.

- Powiedziałam ci. Ja to robię. Uczę się na pamięć twojego ciała. Sycę się rozkoszą. Robię dobrze i jestem pewna, że nigdy mnie nie zapomnisz. Ani ja ciebie.

- Jeśli chcesz, żebym trzymał ręce przy sobie, to musisz mnie związać.

Uniosła brew.

- To jest myśl. - Nawet bardzo dobra, tym bardziej, że wiedziała, iż będzie próbował ją zatrzymać. A ona nie umiała mu się oprzeć.

Wzięła jego ręce i oplotła wokół zagłówka.

- Wyobraź sobie, że jesteś związany. To powinno pomóc.

- Wątpię - mruknął. - Samantho, posłuchaj mnie… Gdy się z tobą ożenię, będziesz damą. Jesteś damą, ponieważ…

Dotknęła ustami jego penisa.

Miał napięte mięśnie i zbielałe kłykcie. Wreszcie udało się jej odwrócić jego uwagę.

Przywarła do jego ciała, całując go niespiesznie i ocierając się o niego jak kot. Nagle przestała.

- Co się stało? - spytał chrapliwie.

- Nie bardzo wiem, co mam robić.

- Pokazałbym ci, ale nie wolno mi ruszać rękami.

Zwęziła oczy. Czyżby się z niej naigrawał?

- Poradzę sobie.

Leżała obok niego. Wystarczyło tylko przełożyć przez niego nogę i posiąść go. Nie wyglądało na to, że mu się śpieszy. Uśmiechnęła się nieznacznie. Dlaczego ona miałaby się śpieszyć? No, może dlatego, że nie otworzył się dla niej. Nie był tak bezbronny, jak ona. A jednak nawet ostatniej nocy, gdy owładnął nim gniew i frustracja, nie skrzywdził jej. Nigdy by jej nie skrzywdził. Była tego pewna, tak samo jak tego, że zawsze będzie go kochać.

Nie zwlekając dłużej, usiadła na nim okrakiem. Jego ręce nadal spoczywały na zagłówku, jego brzuch poruszał się przy każdym oddechu.

Przycisnęła się do jego bioder, ale nie pozwoliła mu w siebie wejść.

- Jeszcze nie, jeszcze nie. - Cudownie było ocierać się o niego, czuć nad nim władzę, widzieć, jak się pod nią wije. Delikatnie przesunęła paznokciami po jego piersi. Pochyliła się, pocałowała go w usta i wyszeptała: - Jesteś taki cudowny jak podarunek, który rozpakowałam, ale jeszcze się nim nie nacieszyłam.

Poruszył biodrami.

- Naciesz się.

Poczuła falę podniecenia, z którym nie umiała walczyć. Zdecydowana przejąć kontrolę, powiedziała:

- Nie ruszaj się. To ja mam władzę.

Roześmiał się chrapliwie.

- Władzę? Nie masz władzy. Ja nie mam władzy. Jesteśmy zdani na łaskę naszej namiętności. - Znowu się zaśmiał. Spojrzał jej w oczy i uniósł rękę z zagłówka. Powoli dotknął jej ud i bioder…

Jej ciało poddało się podnieceniu. Miał rację. Ogarnęła ich namiętność, która zmieniła ich życie na zawsze.

Uniósł ją lekko i odnalazł wilgotne, ciepłe wejście do jej ciała. Zatrzymali się, sycąc się oczekiwaniem.

Oczekiwanie było rozkoszą.

Powoli wsuwał się w nią, a ona nigdy w życiu nie czuła się tak szczęśliwa. Przyjmowała go w siebie niespiesznie. Szybko odsunęła się od niego, ale chwyci! ją za biodra i wszedł w nią ponownie. Poruszała się szybciej, a materac uginał się pod jej kolanami. Uwielbiała to; zapach, odgłosy, ciepło, bliskość.

Pochyliła się nad nim.

- Jestem twoja.

- Tak! - W jego oczach pojawił się błysk triumfu.

Przyciągnęła go do siebie.

- A ty jesteś mój.

- Nie.

- Och, tak.

Kocham cię. Kocham cię.

- Nigdy mnie nie opuszczaj. Kocham cię.

Głowa opadła mu na poduszkę. Przycisnął Samanthę do siebie. Poruszał rytmicznie biodrami i wypełnił ją ciepłem. Sobą.



Rozdział 28



Gdy William zasnął, Samantha wysunęła się z łóżka. Zeszłej nocy Clarinda przygotowała jej suknię podróżną; Samantha chwyciła ją i na palcach przeszła do salonu. Stał tam jej spakowany kufer, gotowy do zabrania. Jak również jej rękawiczki, kapelusz i płaszcz. Ubierając się, omiotła pokój wzrokiem, szukając czegoś, czego zapomniała spakować, ale nic nie znalazła. Nie zostawiła żadnego śladu, w miejscu, w którym odkryła niebo i zstąpiła do piekła. Tak chyba było lepiej, ale… wyciągnęła z torby nóż i uklękła obok stołu, gdzie William dał jej tyle miłości. Pod spodem wycięła inicjały swoje i Williama i otoczyła je sercem.

Naprawdę głupie. Nikt tego nigdy nie zobaczy. Ale ona będzie wiedziała, że tu jest, zawsze, i chciała, żeby coś w jej miłości było na zawsze.

A raczej… w jej namiętności. William miał rację. To wyjaśniało, dlaczego mężczyzna taki jak on chciał ożenić się z kobietą, którą pogardzał. Dlaczego kobieta taka jak ona uwodziła oschłego i wyniosłego mężczyznę.

Wyglądając przez okno, dostrzegła sześć dziewczynek w ciemnoniebieskich sukienkach do kostek, z włosami zaplecionymi w warkocze i w wypastowanych butach. Emmeline miała tylko jedną rękawiczkę. Kapelusz Vivian zwisał jej na plecach. Wszystkie jakby trochę śpiące stały i wpatrywały się w mały domek, czekając na… no cóż, nie sądziła, że uda się jej wyjechać bez rozmowy z nimi.

Z ciężkim sercem wyszła na zewnątrz i podeszła do dzieci.

- Dziewczynki. - Wyciągnęła ramiona.

Wpatrywały się w nią oskarżycielskim wzrokiem.

- Gospodyni powiedziała, że pani wyjeżdża - odezwała się Agnes. - To prawda?

Wtedy Emmeline nie wytrzymała i podbiegła do niej i objęła ją, a za nią pozostałe dziewczynki.

- Panno Prendregast, panno Prendregast, proszę nas nie opuszczać - błagalnym tonem powiedziała Henrietta.

- Tak, panno Prendregast, będziemy grzeczne - dodała Emmeline.

Poważnym tonem, nie pasującym do dziecinnej buzi, Agnes oznajmiła:

- Panno Prendregast, jest pani naszą najlepszą guwernantką i moją najlepszą przyjaciółką. Proszę, proszę, czy nie może pani znaleźć jakiegoś sposobu, żeby zostać?

Serce Samanthy pękało z bólu, chociaż nie sądziła, że może jeszcze bardziej cierpieć. Wzięła najmniejsze dziewczynki za ręce.

- Chodźmy na spacer.

- To znaczy nie - wyszeptała Kyla.

Poszły przez wilgotną trawę, zostawiając ślady stóp. Samantha wiedziała, że musi coś powiedzieć. Coś mądrego. Musiała powiedzieć coś właściwego.

Ale obawiała się, że jest tylko jedna właściwa rzecz, którą mogła powiedzieć, i miała tylko jedną szansę, by to zrobić.

- Czy wiedzie, dlaczego wyjeżdżam? Czy pani Shelbourn powiedziała wam o tym?

Dziewczynki potrząsnęły głowami.

- Ponieważ za młodu byłam złodziejką.

Dzieci aż sapnęły.

- Och, tak. Byłam największą grzesznicą. Okradałam ludzi z ich pieniędzy i różnych rzeczy. Rozcinałam torebki. - Zatrzymała się i spojrzała na każdą z dziewczynek. Stały zaszokowane, z szeroko otwartymi oczami, nie wiedząc, co powiedzieć i zrobić. - Byłam w tym dobra i byłam sławna. Bogaci przechwalali się, że to właśnie ja ich ograbiłam. Nawet ci, których nie okradłam. Ale pewnego dnia przecięłam niewłaściwą torebkę i właścicielka tej torebki złapała mnie. Lady Bucknełl pokazała mi, że źle postępowałam. Zmieniłam się. - Samantha przełknęła ślinę. To była najgorsza część opowieści. Ta, która raniła. -Ale jeśli przylgnie do ciebie zła sława, pozostanie z tobą na zawsze. Gdy ludzie dowiadują się, że kiedyś byłam złodziejką, myślą, że nadal nią jestem. Jeśli coś zostaje skradzione, a ja jestem w pobliżu, winią mnie za to.

- Czy wzięła pani portret mojej mamy? - Vivian oskarżyła ją wyrazem twarzy i słowami.

Samantha zadrżała zraniona, choć nie sądziła, że można ją jeszcze bardziej zranić.

- Nie, nie wzięła! - Mara uderzyła Vivian.

Samantha cofnęła się, aż doszła do ławki i usiadła.

- Widzicie? Vivian już mnie podejrzewa. - Spojrzała na swoje rękawiczki, a potem na dziewczynki. - Nie, Vivian, nie wzięłam, ale twój tata myśli, że to zrobiłam.

- Myślałam, że zeszłej nocy pomogła mu pani złapać tę niedobrą panią - powiedziała Mara. - Czy tata nie lubi pani przez to bardziej?

- Pomogłam, ale to pogorszyło tylko jego opinię na mój temat. Użyłam swoich złodziejskich umiejętności, by mu pomóc, i udowodniłam, że jestem złodziejką. Byłabym potępiona bez względu na to, co bym zrobiła.

- Kto zabrał portret mamy? - spytała Agnes. - Gdyby udało nam się to odkryć, mogłaby pani zostać.

Samantha musiała uważać na słowa.

- Nie wiem, kto zabrał portret waszej mamy, ale nawet gdybym wiedziała, nie powiedziałabym. Widzicie, wasz tata ma o mnie jak najgorsze zdanie i nie będę czekać, aż zostanę ponownie oskarżona.

- Panno Prendregast, przepraszam - Vivian podbiegła do niej, usiadła obok i objęła ją. - Nie powinnam pani obwiniać.

- Wszystko w porządku. - Samantha pogładziła ją po włosach. - Inni ludzie też się pomylili.

- Chciałyśmy, żeby została pani naszą mamą - odezwała się Agnes.

O Boże.

- Bardzo chciałabym zostać waszą mamą, ale dobrze wiecie i ja to wiem, że dawna złodziejka, guwernantka i kobieta znikąd nie może wyjść za człowieka, który jest tak ważną osobą, jak wasz ojciec.

- Mogłaby pani. - Oczy Emmeline pojaśniały.

- Poza tym moja obecność nie byłaby dobra, gdy przyjdzie czas waszego debiutu w towarzystwie.

Agnes zacisnęła pięści.

- Niechby tylko ktoś spróbował powiedzieć coś złego o pani.

- Tata jest w pani zakochany - powiedziała Henrietta.

Samantha przestała oddychać. Czy dlatego nalegał, by została? Ponieważ wydawało mu się, że jest w niej zakochany? A może dlatego, że zabrał jej dziewictwo i w głębi duszy uważał, że musi postąpić właściwie?

- Może tak mu się wydaje. Niedługo mu przejdzie. - Zmusiła się, by powiedzieć: - Mężczyznom zawsze przechodzi.

- To niesprawiedliwe - pisnęła Kyla.

Samantha poczuła, że na jej ustach pojawił się uśmiech.

- Takie jest życie, kochanie. Musicie o jednym pamiętać - jeśli robicie coś złego, przestańcie i naprawcie to.

- Jesteśmy tylko dziećmi. - Mara uniosła brodę. - Skąd mamy wiedzieć, że coś jest złe?

- Jeśli czujecie ucisk w żołądku i czekacie z lękiem, aż ktoś się dowie, to oznacza, że robicie coś złego. Jeśli się ukrywacie i boicie, że zdradzi was światło dnia, wtedy robicie coś złego. Jeśli kogoś ranicie, robicie coś złego. - Samantha wstała, podeszła do Mary i dotknęła jej podbródka. - Maro, słuchaj swego serca, a wszystko będzie dobrze. - Wystarczy. Była niebezpiecznie blisko wykładu. - A teraz muszę już iść. Nigdy was nie zapomnę. Na zawsze pozostaniecie w moim sercu. - Przytuliła każdą z nich, próbując każdej powiedzieć coś wyjątkowego, ale nie znalazła odpowiednich słów. Może nie była stworzona do tego, by być guwernantką. Może lepiej, że wyjeżdżała.

Zostawiła grupkę dzieci, które miały w swoich rękach jej skołatane serce.

Gdy weszła do domku, dostrzegła, że w salonie nie ma jej kufra.

Zły znak.

William stał w sypialni i przyglądał się dziurze w prześcieradle, którą zrobił w nocy butami.

- Służba będzie miała o czym plotkować - powiedziała.

Spojrzał na nią całkowicie opanowany i chociaż miał miły wyraz twarzy, w jego oczach iskrzyła wrogość.

- Dlaczego masz na sobie kapelusz i rękawiczki? Chyba nie planowałaś odwiedzin o tak wczesnej porze? Musimy zaplanować nasz ślub.

Miała ochotę się rozpłakać.

Miała ochotę dać upust wściekłości.

Pozwoliła sobie tylko na to drugie.

- Wyjeżdżam, tak jak planowałam. Wracam do Akademii Guwernantek, a gdy tam dotrę, zamierzam powiedzieć lady Bucknell, że nie nadaję się na guwernantkę. Bardziej się sprawdzę jako towarzyszka starszej kobiety, dyrektorka szkoły albo na jakimkolwiek innym stanowisku, na którym nie będę miała kontaktu z mężczyznami.

Podszedł do niej tak szybko, że cofnęła się i uderzyła o drzwi.

- Zdaje mi się, że będę musiał napisać do lady Bucknell, iż nie powinnaś zajmować żadnego stanowiska, na którym będziesz mieć dostęp do pieniędzy i rzeczy innych ludzi.

Jego oskarżenie zaparło jej dech w piersiach. Ależ była idiotką, sądząc, że po tak wspaniałej nocy on dostrzeże jej prawdziwe oblicze. Najwyraźniej taksie nie stało, ponieważ nie tylko nadal uważał ją za złodziejkę, ale wierzył, że z nim zostanie.

- Tak, a dzięki tobie i ostatniemu mężczyźnie, który zapałał do mnie nienawiścią, nie będę mogła znaleźć pracy w całej Anglii. - Wzruszyła ramionami. - Wyjadę z kraju.

- Nie możesz tego zrobić. - Był spokojny, stanowczy i pewny siebie, jak bóstwo, które ogłasza swój werdykt. - Dlaczego miałabyś to robić? Możesz zostać tutaj i być moją żoną, mając więcej majątku, niż udałoby ci się zdobyć jako guwernantka - lub złodziejka.

Nie powinien jej mówić, co ma robić. Utracił to prawo.

- Ale będzie ci brakowało dreszczyku emocji, nielegalnych uciech i możliwości romansowania. Radość zniknie z twojego życia.

Postawił nogę na drewnianym krześle i oparł łokieć na kolanie.

- Możesz kraść moje rzeczy, jeśli zostaniesz.

Spojrzała na niego.

- Jeśli wyjdę za ciebie, to wszystko i tak będzie moje. Nie mogę okradać siebie samej.

Przyjrzał się jej uważnie. Zbyt uważnie analizując jej reakcję, widząc wszystko poza prawdą.

- Oddaj mi przynajmniej portret mojej żony.

Zamknęła oczy, by powstrzymać napływające do oczu łzy. Nie. Żadnych łez. Gniew był lepszy.

- Rzeczy twojej żony to niewielki dowód twojej wdzięczności za to, co zrobiłam z lady Featherstonebaugh.

Wstrzymał oddech, jakby zdzieliła go batem. Potem chwycił jej nadgarstek.

- Czy to ojciec nauczył cię kraść?

- Tak, ale nie przejmuj się tym. Byłam w tym dobra i lubiłam to. Lubiłam dreszczyk emocji. Czasami nawet mi tego brakuje. - Zagryzła wargę. To była prawda, ale znaczyło również, że nie ukradła portretu jego żony. Jednak nie zamierzała tracić czasu na zapewnianie go o swojej niewinności, w co i tak by nie uwierzył.

- Głodowałaś, gdy nie udało ci się nic ukraść.

- To samo można powiedzieć o tysiącach złodziei, Williamie. Nie sil się teraz na współczucie. Będziesz sfrustrowany.

Stał tak blisko, że czuła ciepło jego ciała.

- Dzieci cię potrzebują.

- Dzieciom nic nie będzie. - To była prawda.

- Ja cię potrzebuję. - Pogłaskał opuszkami palców jej policzek i wypowiedział słowa, za które wczoraj mogłaby zabić. - Kocham cię.

Czy w to wierzył? Tak. Oczywiście, że wierzył. To był jedyny powód, dla którego jej się oświadczył. Myślał, że ją kocha - ale nie ufał jej.

Tym razem nie była w stanie powstrzymać łez.

- Na tym właśnie polega miłość? Na zwątpieniu przy najmniejszych trudnościach? Na uczuciach bez zaufania? Na pustej namiętności? - Usiłował coś powiedzieć, ale zakryła mu usta dłonią. - Nie odpowiadaj. Na tym właśnie polega miłość. Widziałam to wiele razy i odrzucam ją. Nie chcę miłości, jaką mi oferujesz. - Odepchnęła jego rękę. - Zasługuję na coś lepszego.

Spojrzał na swoje palce, jakby go parzyły.

- Nie zniosę tego. To za bardzo boli.

- I dobrze. Twoim nędznym uczuciom daleko do moich.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się z bólem.

- O ile cierpisz tak bardzo, jak ja.







William siedział za biurkiem z pochylonymi ramionami, twarzą ukrytą w dłoniach i zastanawiał się, jakim cudem wszystko tak szybko źle się potoczyło. Szaleńczo się zakochał. Porzucił swoją moralność, by posiąść Samanthę na werandzie, przy dźwiękach muzyki, podczas gdy powinien zabawiać gości na balu. Kobietę z nie swojej klasy, o nieznanym pochodzeniu… a mimo to całkowicie pochłonęło go pożądanie. Powinien był zażądać informacji o jej rodzinie. Zbadać jej pochodzenie, wtedy nic takiego by się nie stało.

A mimo to… znowu jej pragnął. Teraz. Tutaj. Na biurku. Na podłodze. Na kanapie. Był tak opanowany przez pożądanie, że gotów był porzucić wszystko, w co wierzył, i wystawić swe dzieci na zgubny wpływ Samanthy, byle tylko ją mieć.

A ona go odrzuciła.

Warknął. Palił go wstyd i upokorzenie. Ta mała, zakłamana złodziejka rzuciła mu w twarz swoją pogardę i odeszła z jego życia. Wyleczy się, oczywiście. Zapomni o niej. Ale teraz czuł się tak, jakby każda cząstka jego ciała krwawiła. I nie mógł wyciszyć jeszcze czegoś, co najbardziej zatruwało jego spokój.

Wątpliwości.

A jeśli to nie ona ukradła jego rzeczy? A jeśli to duma kazała jej przyznać się do kradzieży, a tymczasem w jego domu jest inny złodziej, który zna jej niechlubną przeszłość i chce ich rozdzielić? Ale to nie mógł być nikt ze służby.

To były majaczenia cierpiącego mężczyzny. Samantha to zrobiła. Zrobiła to.

Nie uniósł nawet głowy, słysząc, że otworzyły się drzwi. Nie obchodziło go, kto przyszedł. Chciał, żeby zostawiono go w spokoju.

- Czego chcesz? - spytał.

- Mam raport z wybrzeża - powiedział Duncan.

- Wszystko dobrze poszło?

- Zależy, co rozumiesz przez dobrze. - Duncan stał w drzwiach, nie chcąc się zbliżać. Teraz nikt nie chciał być blisko Williama. - Statek zarzucił kotwicę w zatoce. Łódki przypłynęły po pasażerów. Pashenka zrobił to, czego się spodziewaliśmy. Wyrwał torebkę lady Featherstonebaugh, wskoczył do wody, wdrapał się na łódkę i kazał im odpłynąć. Featherstonebaugh ryczał jak osioł, gonił go i niemal dotarł do łódki.

William uniósł głowę.

- Co znaczy niemal?

Duncan był rozdarty między grozą a rozbawieniem.

- Lady Featherstonebaugh wyciągnęła pistolet i zastrzeliła go.

- Mój Boże! Nie żyje?

- Zdecydowanie. Nieprawdopodobny strzał, jak na kobietę i taką broń. - Duncan zamrugał. - Wtedy wkroczyliśmy, ostrzelaliśmy łódź, a Pashenka rozkazał wiosłować im po własne życie. Aresztowaliśmy lady Featherstonebaugh, ale Williamie… ona sprawia wrażenie kompletnie szalonej. Rozmawiała z ludźmi, których tam nie było.

- Może sędzia się nad nią zlituje i wyśle ją do Bedlam.

- Jeśli można to nazwać litością. Wolałbym raczej zawisnąć.

- Więc wreszcie się skończyło. - Dziwnie było nie mieć nic do zrobienia, żadnej misji do wykonania. Pomścił śmierć Mary i myślał, że będzie czuł radość, a zamiast tego czuł tylko ból.

Duncan przyglądał się Williamowi niemal ze współczuciem.

- Wszystko w porządku?

- Dam sobie radę.

- Wiem. Ale czy kiedykolwiek przyznasz, że popełniłeś błąd? - Duncan westchnął. - Nie odpowiadaj. Wyjeżdżam. Zabieram Teresę do domu. Ożenię się z nią.

William usiłował cieszyć się szczęściem swoich przyjaciół. Cieszył się szczęściem swoich przyjaciół. Ale jednocześnie im zazdrościł. Wstał, obszedł biurko i podszedł do Duncana z wyciągniętą dłonią.

- Powodzenia.

Uścisnęli sobie ręce.

William przypomniał sobie wszystkie wspólne miesiące, patrole, porażki i radości.

- Moje gratulacje - powiedział. - Teresa jest wspaniałą kobietą.

- Nie zasługuję na nią. Ale nie mów jej tego.

I Duncan wyszedł.

William usłyszał, jak mówi:

- Dzień dobry, kruszynko. Idziesz do swojego taty?

- Nn… nie - zająknął się dziecięcy głosik.

Mara.

William wiedział, że to było samolubne, ale cieszył się, że nie szła zobaczyć się z nim. Nie chciał tłumaczyć dzieciom, dlaczego Samantha wyjechała. Nie miał odpowiedzi, ale wiedział, że poniósł klęskę w najważniejszej misji swojego życia. Wrócił do biurka, opadł ciężko na krzesło i ponownie schował twarz w dłoniach.

Ale nie było mu pisane zaznać spokoju.

- Ojcze?

Szybko uniósł głowę.

Przed nim stała blada i przerażona Mara.

Nadał swojemu głosowi ciepły, ojcowski ton.

- Maro, czy to mogłoby poczekać? Jestem teraz bardzo zajęty.

Zerknęła na drzwi, jakby miała ochotę uciec. Potem potrząsnęła głową i szurając nogami podeszła bliżej. Powstrzymał się przed skarceniem jej za zgarbione plecy. Jeśli miał być sprawiedliwy - a gdyby Samantha tu była, nalegałaby na to - musiał przyznać, że sam nie był przykładem wojskowego zachowania. Mara stanęła po drugiej stronie biurka i wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma.

- O co chodzi, Maro?

Piskliwym głosikiem zapytała:

- Czy ty płakałeś, tato?

- Nie. Nie płakałem.

Spojrzała w dół, włożyła rękę do kieszeni i wyciągnęła małą, złotą ramkę. Gdy podawała ją ojcu, drżała jej ręka.

Złapał ją za nadgarstek.

To był portret jego żony.

- Gdzie to znalazłaś?

- Nie znalazłam. Wzięłam go.

Puścił jej rękę. W głowie poczuł pustkę. Nie wiedział, co ma myśleć. Co powiedzieć. Zerknął na portret, spoczywający na drżącej dłoni córki. Jego własna córka. Jego krew.

Raz złodziej, zawsze złodziej. Czarne jest czarne, a białe jest białe i nie istnieją odcienie szarości.

Ledwo mógł mówić.

- Czy zabrałaś wszystkie rzeczy mamy?

Mara przytaknęła, a jej twarz stała się jeszcze bardziej blada. Nerwowo przełknęła ślinę. Co on narobił?

Wstał.

Mara cofnęła się, mała dziewczynka, która zebrała całą swoją odwagę, by stanąć przed ojcem i wyznać mu prawdę.

Powoli, by znowu jej nie przestraszyć, usiadł. Poklepał się po udzie.

- Chodź i opowiedz tacie o wszystkim.



Rozdział 29



Powóz zjeżdżał z góry i na każdym zakręcie Samantha obijała się o ścianę powozu, a pozostali pasażerowie przygniatali ją. Gdy powóz znalazł się ponownie na prostym odcinku drogi, wracali na swoje miejsca i czekali ze smętnymi minami na kolejny zakręt. Osiem osób, cztery siedzące przodem do kierunku jazdy i cztery siedzące tyłem. Sześciu mężczyzn i dwie kobiety, stłoczonych w dusznym powozie z zamkniętymi oknami, by chronić się przed kurzem, nie mogło doczekać się dotarcia do Yorku.

Samantha wyjrzała przez okno, z całych sił usiłując wmówić sobie, że z radością opuszcza górzystą krainę. Nienawidziła wsi. Zawsze nienawidziła wsi i jej świeżego powietrza, falujących łąk i drapieżników czyhających na miejskie dziewczęta. Tak, nie mogła się doczekać, kiedy dotrze do Londynu, do jego hałasu, zapachu gnijących resztek i brudnej mgły, która wszystko pokrywała czarnym osadem.

Adorna nie będzie ucieszona jej widokiem…

- Prrr! - usłyszała okrzyk woźnicy. - Prrrrrr.

- Dlaczego stajemy? - Mieszczanin z Edynburga otworzył okno i wystawił głowę. - Ach, na drodze leży zwalone drzewo.

Samantha powstrzymała się, by nie skakać z radości. Drzewo opóźniało, było niedogodnością… ale dawało jej kilka chwil więcej tutaj, w Krainie Jezior. Stała na drodze i wpatrywała się w Devil's Fell, wodospady, skały… i płakała, ponieważ musiała wyjechać. Bez względu na to, co sobie mówiła, polubiła ten region. A raczej - ludzi, których tu spotkała.

- Stój i wykonuj polecenia! - Wołanie dochodziło zza drogi.

Stój i wykonuj polecenia? Samantha zmarszczyła brwi. I do tego drzewo na drodze. Z pewnością przypadek. To nie był głęboki głos Williama. Nie pojechałby za nią. Nie po tym, co sobie powiedzieli. Dość jasno się wyraziła.

- Bandyci - zakrzyknęła kobieta w powozie. - Bandyci! Obrabują nas i zgwałcą.

- Panią pierwszą - mruknęła Samantha. Naprawdę musiała wziąć się w garść.

- Jest ich dużo. - Szkot pisnął zaskoczony. - Niektórzy są strasznie mali.

Mali? Co miał na myśli, mówiąc mali? Ale obawiała się, że wiedziała.

- Jak dzieci? - spytała.

Bandyci krzyknęli:

- Szukamy kobiety, wysokiej, szczupłej, pięknej.

Zniżając głowę, Samantha wbiła się w siedzenie.

To był William i nigdy mu tego nie wybaczy. A jednak zarazem… miała ochotę się śmiać.

- Blondynka o włosach tak jasnych, jak światło księżyca. Oddajcie nam ją, a pozwolimy wam odjechać.

Wszyscy utkwili wzrok w Samancie.

- Ona nie jest piękna - oznajmiła kobieta - ale reszta pasuje do opisu.

Jeden z mężczyzn otworzył drzwi kopniakiem.

Wszyscy w powozie wyciągnęli ręce, żeby pomóc Samancie wyjść. Potknęła się i upadła jak kłoda na drogę.

- Hola, hola! - krzyknął woźnica do sześciu małych bandytów i jednego dużego bandyty z chustkami na twarzach. - Nie mogę pozwolić, żebyście poturbowali mojego pasażera. Będę miał złą opinię!

Najwyższe z dzieci krzyknęło:

- Przecież już ci zapłaciła. Co cię obchodzi, czy będzie poturbowana?

Agnes. Agnes brała udział w tej farsie. Samantha podniosła się z ziemi i dotarło do niej, że były tam wszystkie dziewczynki.

Dwójka najmniejszych bandytów siedziała na kucykach. Przyjechał po nią cały klan Gregorych. Chociaż dlaczego mieliby się fatygować…

Rzuciła szybkie spojrzenie na Williama.

Wyglądał tak samo, jak w nocy jej przybycia. Ubrany na czarno. Zbyt wysoki, zbyt barczysty. Nierozsądny, władczy i… te oczy. Te błyszczące niebieskie oczy, które obserwowały, kpiły i pożądały. Jej.

Zarumieniła się, ale uniosła dumnie podbródek.

- Nie mogę wam pozwolić jej zabrać - zaprotestował woźnica. - Panna Prendregast jest moją pasażerką i muszę wykonać swój obowiązek.

Samantha zobaczyła, że Vivian kiwa głową do najmniejszego z bandytów. Kyla natychmiast zapiszczała:

- To moja mama i tęsknię za nią.

Woźnica spojrzał na Samanthę.

- Jezu, paniusiu, zostawiasz swoje dzieci?

- To nie moje dzieci - odparła sucho Samantha. Pasażerowie, zszokowani, wciągnęli głośno powietrze do płuc.

- Mamo, jak możesz tak mówić? - załkała Agnes. - Tęsknimy za tobą.

- Mamo! Mamo! Maaaamo! - Dziewczynki zaczęły się przekrzykiwać, jedne z rozpaczą, a inne z rozbawieniem w głosie.

William obserwował tę wzruszającą scenkę z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Samantha zignorowała go i rzuciła dzieciom karcące spojrzenie.

- Czegoś takiego mogłam się spodziewać po waszym ojcu, ale od was oczekuję bardziej stosownego zachowania.

Pasażerowie wystawili głowy przez okna powozu i przysłuchiwali się uważnie. Duża kobieta oznajmiła:

- To nie jest napad. To jest…

Zabrakło jej słów i wbiła wzrok w Samanthę.

- Ale panno Prendregast. - Emmeline zsunęła chustkę z twarzy. - Pani coś ukradła.

Samantha sapnęła oburzona i rzuciła Williamowi mordercze spojrzenie. Patrzył na nią bez emocji. Emmeline powiedziała:

- Ukradła pani moje serce.

- Moje serce też - odezwała się Kyla.

- Wszystkim nam ukradła pani serca. - Agnes zsiadła z konia, podeszła do Samanthy i wzięła ją za rękę. - Proszę, panno Prendregast, niech pani z nami zostanie.

Samantha spojrzała na dziewczynki, a potem na Williama. Zdjął rękawiczkę i dotknął palcami swojej piersi na wysokości serca.

Mrucząc z niechęcią, woźnica odwiązał kufer młodej pasażerki i rzucił go na pobocze. Drzewo zostało zabrane z drogi. Powóz ruszył, zostawiając za sobą tumany kurzu.

Pozostałe dzieci zsiadły z koni i zaczęły podskakiwać. Obejmowały Samanthę.

- Nie byłyśmy dobre, panno Prendregast? Czy chciało się pani płakać? Nie cieszy się pani, że pani zostaje?

Przytulała je do siebie i śmiała się z ich błazeństw.

- Wystarczy, dziewczynki. - William zsiadł z konia i głośno klasnął w dłonie. - Dajcie nam kilka minut na osobności.

Dzieci spojrzały na siebie i zachichotały. A potem Agnes zaprowadziła je w stronę koni. Starsze pomogły młodszym wsiąść na konie. Samantha usiłowała je obserwować. Usiłowała ignorować Williama. Ale zmuszał ją do uwagi. Stał zbyt blisko i za szybko oddychał.

- Kochamy panią, panno Prendregast - krzyknęły dzieci, odjeżdżając i zabierając ze sobą konia ojca.

Pomachała im niepewnie.

Promienie słońca pieściły jej policzki. Lekki wiaterek bawił się chustką na jego szyi.

- Więc… Znowu jesteśmy na drodze. - Wziął ją za rękę i delikatnie zdjął jej rękawiczkę. Ukłonił się i pocałował ją w dłoń. - Nareszcie sami.

Poczuła na ramionach gęsią skórkę. Spróbowała się odsunąć, ale nie pozwolił jej na to.

- Dziękuję, że zgodziłaś się mnie wysłuchać.

Już sobie coś wyobraził.

- Na nic się nie zgadzałam.

- Nie uciekłaś. A to już coś. To wystarczy. - Wskazał na leżący wśród drzew pień. - Czy pozwolisz, że usiądziemy, żeby porozmawiać?

Musiała z nim porozmawiać, ale wahała się. Wiedział dlaczego.

- Sprawdzę, czy nie ma tu węży - zapewnił ją i nie wyglądało na to, że kpi z jej lęków.

Poszła więc przez trawę i mech i pozwoliła, by sprawdził, czy wokół pnia nie czają się jakieś stworzenia. Zdjął kurtkę i położył ją na pniu. Usiadła, starając się zachowywać jak dama, jakby mogło to wymazać z jego pamięci jej rozpustne zachowanie.

Wtedy, ku jej przerażeniu, ukląkł przed nią.

- Proszę, nie. - Chwyciła go za ramiona. - Pułkowniku Gregory, proszę, to niepotrzebne.

Nie ruszył się.

- Pułkowniku Gregory? Mówiłaś do mnie Williamie… Dziś rano.

Zalała się gorącym rumieńcem.

- Tak, ale zanim my… Oczywiście, masz rację. Skoro to zrobiliśmy, idiotycznie jest udawać, że tego nie zrobiliśmy.

- To prawda.

- Ale proszę, nie klęcz.

- Uważam, że należy przestrzegać protokołu. Uważam, że powinno się oddawać cześć królowej i salutować oficerowi. Uważam też, że przed ślubem dwoje ludzi powinno się do siebie zalecać, że powinni znaleźć się w małżeńskim łożu dopiero po ślubie, a mężczyzna powinien oświadczyć się na kolanach. -Wziął ją za drugą rękę i także zdjął rękawiczkę. Schował obie rękawiczki do kieszeni i zamknął jej dłonie w swoich. - Popełniłem wobec ciebie wszystkie możliwe błędy.

Przypomniała sobie ostatnią noc. I poranek. I znowu się zarumieniła.

- Nie wszystkie.

- Dziękuję przynajmniej za to. - Uśmiechnął się tajemniczo, ale zaraz spoważniał i powiedział: - Uważam również, że mężczyzna powinien klęczeć, gdy prosi damę o przebaczenie za to, że ją skrzywdził, tak jak ja skrzywdziłem ciebie. Mara wzięła rzeczy mojej żony.

Samantha poczuła, że coś w niej pęka. Mara przyznała się po wykładzie Samanthy. Samantha przynajmniej jedną rzecz zrobiła dobrze.

- Wiem.

Uniósł brwi.

- Skąd wiedziałaś?

- Złodziej zawsze rozpozna drugiego złodzieja. - Samantha nieznacznie wzruszyła ramionami. - Jest dzieckiem na rozdrożu. Jeszcze nie stała się kobietą, jak Agnes i Vivian, ale już nie jest małą dziewczynką, jak Henrietta, Emmeline czy Kyla, więc czuje się zagubiona.

Wyglądał na zaskoczonego.

- Nawet o tym nie pomyślałem. Jak radziłem sobie ze swoimi dziećmi, zanim przybyłaś ze swoją spostrzegawczością i mądrością?

Samantha chciała powiedzieć mu, że jej schlebiał - ale miał rację. Mógł narobić dużo złego, a ona zaoszczędziła mu wiele cierpienia.

- Powiedziała mi, że wspomnienia o mamie są coraz słabsze. Gdy czuła się w nocy samotna, próbowała przypomnieć sobie twarz Mary, ale nie pamiętała jej. Wzięła rzeczy mamy, chcąc przywołać jej wspomnienie. Dla ukojenia.

Samantha załkała.

- Biedna mała dziewczynka.

- Zrobię kopię portretu dla każdej z dziewczynek. - Ucałował dłonie Samanthy. - Mam nadzieję, że będą miały nową mamę, która będzie je tulić do snu.

Odwróciła wzrok.

- Jeśli uda mi się ją przekonać, by mi wybaczyła, że ją niesłusznie oskarżałem na podstawie jej przeszłości.

Cały ból, rozgoryczenie, lata cierpienia i nienawiści wypłynęły z zakamarków jej duszy. Przełknęła ślinę. Chciała to zrobić. Kochała go tak bardzo, że powinna być w stanie wszystko mu wybaczyć… ale nie mogła.

Odkryła rzeczy, których nie mogła wybaczyć. Potrząsnęła głową.

- Nie potrafię.

Podniósł się, zmieszany, i zaczął mówić szybciej.

- Miałem niezłomne zasady. Wszyscy znają różnicę między dobrem a złem i nie istnieje żadne wytłumaczenie dla zdrady, kłamstwa… kradzieży. Ale moja córka, moja krew potrzebuje mojego wsparcia i nie odrzucę jej za zło, które wyrządziła. - Jego twarz przybrała smutny wyraz. - Chociaż muszę z nią poważnie porozmawiać o moralności.

- Tak. Dobrze. Ale Mara zawsze będzie sprawdzać, jak daleko może się posunąć.

- Będę potrzebował twojej pomocy, żeby utrzymać ją na wodzy.

Znowu odwróciła wzrok.

- Nawet zanim dowiedziałem się o Marze, zrozumiałem, że muszę się zmienić albo nie będę w stanie zatrzymać cię przy sobie. I ta myśl wydała mi się straszna. To było trudne, więc pomyślałem, że zmienię się tylko trochę, a ciebie zmuszę, żebyś zmieniła się zupełnie.

Targał nią gniew i rozbawienie. Chciała się śmiać, a jednocześnie miała ochotę go udusić.

- Ale odrzuciłaś mnie. Oferowałem ci swój majątek, ale nie dbałaś o to. Więc przyznałem, że cię kocham. Wzgardziłaś moją miłością.

Potarła dłonią oczy.

- Nie chciałam. Nigdy żaden mężczyzna nie powiedział mi, że mnie kocha.

- Więc teraz klęczę przed tobą. Płaszczę się. - Przysunął się bliżej. - Myliłem się co do ciebie. Byłem głupi i uparty. Udawałem sprawiedliwego, a byłem egoistą. Błagam, błagam, wybacz mi.

- Dobrze! - Nie powinna ulegać. - Oczywiście. - Ale nie mogła się pohamować. - Wybaczam ci. - Pragnęła go. Kochała go.

- Więc… spojrzysz na mnie?

Zerknęła na niego.

- Samantho, tak samo jak ty, nie jestem w stanie zmienić przeszłości. - Kciukiem pogładził jej dłoń. - Mogę ci tylko obiecać, że nie powtórzę swoich błędów.

Silą powstrzymała się, żeby na niego nie krzyknąć.

- Ani jednego? Nawet w najgłębszych zakamarkach swojego umysłu? Następnym razem, gdy położysz coś w innym miejscu albo służący ukradnie srebra, nie będziesz w duchu się zastanawiać, czy to przypadkiem nie ja?

Tak długo milczał, że chciała wstać i odejść… Zrobić to, o co prosił i spojrzeć mu w oczy. Gdy wreszcie to zrobiła, dostrzegła zrozumienie, które ścisnęło ją za serce.

Spokojnym tonem powiedział:

- Zapewniam cię, że nigdy nie będę podejrzewał cię o nic poza byciem piękną, dobrą i inteligentną kobietą, ponieważ wierzę w ciebie. Ale nie mogę cię zmusić, żebyś uwierzyła we mnie. Nie dziwię się, że nie możesz mnie pokochać. Wątpisz w moją szczerość i mój charakter.

- Nie, nie! Wcale w ciebie nie wątpię. Ja… do tej pory wszyscy… - Nie mogła uwierzyć, że to mówi. Taka mierna wymówka, by ukryć tak wielki strach. Ponieważ gdyby oddała się Williamowi na dobre i na złe, łatwo można byłoby ją zranić. To była ruletka, więc wolała spędzić resztę życia w biedzie i na służbie, niż zaryzykować i zostać żoną Williama.

Poza jedną rzeczą. Chwyciła go za nadgarstek i spojrzała poważnie w jego twarz.

- Kocham cię. Pokochałam cię w chwili, gdy zobaczyłam cię na drodze i pomyślałam, że jesteś niebezpiecznie przystojnym łotrem.

Teraz on ją testował.

- Czy kochasz mnie na tyle mocno, by zaufać mi i oddać swoje serce?

- A obiecasz o nie dbać?

- Ależ tak.

- Nigdy mnie nie oszukasz. - Tym razem nie wahała się. - Kocham cię i wyjdę za ciebie.

Nie odrywając od niej wzroku, zawołał:

- Dzieci! Wszystko ustalone. Panna Prendregast zgodziła się zostać moją żoną.

Uśmiechnęli się do siebie, wyobrażając sobie radość dziewczynek.

- Dzieci! - zawołał głośniej.

Rozejrzała się. Była trochę zaskoczona, że dziewczynki nie przyglądały się im zza krzaków.

- Gdzie one są?

- Nie sądzisz chyba, że… postanowiły upewnić się, że wszystko ułoży się tak, jak chciały? - Pokiwał głową i potarł dłonią podbródek. - Wspaniała taktyka. Muszę je pochwalić.

- Jak zamierzały to zrobić? - Otworzyła szeroko oczy. - Zostawiając nas w tej dziczy?

Zarechotał, ale widząc wyraz przerażenia malujący się na jej twarzy, spoważniał.

- To nie jest dzicz. Pewnie myślały, że jeśli będziemy zmuszeni spędzić razem noc, będziemy musieli się pogodzić. W najgorszym wypadku po wspólnie spędzonej nocy bylibyśmy zmuszeni się pobrać.

Nie mogła uwierzyć, że dzieci zrobiły coś takiego.

- To szatański plan!

- To prawda.

Włożyła rękawiczki.

- Jesteś z nich dumny.

- Nie dumny. Niezupełnie. Tylko… zaskoczony ich logicznym myśleniem. - Odchrząknął i zmienił temat. - Jeśli zostaniemy na drodze, to pewnie za kilka dni ktoś będzie tędy przejeżdżał.

- Za kilka dni? - krzyknęła.

- Jeśli będziemy szli drogą i nikt się nie pojawi, to za jakieś dwa dni - góra cztery - dotrzemy do Silvermere. - Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. - Z drugiej strony, jeśli mi zaufasz, to poprowadzę cię skrótem przez las.

Od jego bliskości zakręciło się jej w głowie.

- Jak długo…?

- Jutro rano będziemy w domu.

Spojrzała na linię drzew przy drodze.

- Czy są tam wilki?

- Nie ma wilków. Nie ma niedźwiedzi. Jest bezpiecznie.

- Będziemy głodować.

- Nakarmię cię. Zaufaj mi.

- Gdzie będziemy spać?

Z krzywym uśmieszkiem podszedł do torby, pozostawionej na środku drogi.

- Założę się, że zostawiły nam to dzieci. - Otworzył ją. - Tak. Koce. Płótno. Jestem żołnierzem. Zdarzało mi się budować schronienie z niczego. - Wrócił do niej i znowu ją objął. - Pomyśl o tym. Ty i ja pod gwiazdami…

- Ćmy. Nietoperze. Małe, pełzające stworki.

- Kochanie, gdy się ściemni i będziesz się bać, to zrobię wszystko, żeby rozproszyć twój strach. - Spojrzał na nią.

Wiedziała, że zamierza ją pocałować. Wiedziała, że to będzie wyjątkowy pocałunek. Przywarła do niego, chwyciła klapy jego marynarki i odwróciła głowę na spotkanie jego ust. Pocałunek był taki, o jakim marzyła.

- Czy to rozproszyło twoje obawy? - spytał.

Nie otwierając oczu, pokiwała głową.

- Pójdziemy do lasu? Ufasz mi?

Znowu pokiwała głową.

- Tylko o to proszę. - Zarzucił sobie torbę na ramię i poprowadził ją między drzewa. - Dziś wieczorem opowiesz mi, dlaczego uznałaś mnie za niebezpiecznego, przystojnego łotra.

Wiedział, że jeśli dopisze mu szczęście, uda mu się ją ułagodzić i pobiorą się, zanim Samantha się zorientuje, że wioska leży tylko dwie mile stąd.

Nie tylko jego dzieci były taktykami w tej rodzinie.

1 gray (ang.) - szary.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dodd Christina Akademia guwernantek 06 Oblubienica
Dodd Christina Akademia guwernantek 1 Dumna guwernantka (FR z pdf)
Dodd Christina Akademia Guwernantek 03 Moc przeznaczenia
Dodd Christina Akademia guwernantek 03 Moc przeznaczenia
Dodd Christina Oblubienica
Dodd Christina Oblubienica
06 Oblubienica
Dodd Christina Zamki na niebie
Dodd Christina Jeden pocalunek
Dodd Christina Wybrańcy Ciemności 01 Zapach ciemności
Dodd Christina Lost Prinsesses 01 Uroczy wieczor
Dodd Christina Lost Princesses 01 Uroczy wieczór
Dodd Christina Bezwstydna
Dodd Christina Narzeczona
Dodd Christina Wybrańcy Ciemności 01 Zapach ciemności
Dodd Christina Listek figowy
Dodd Christina Bezwstydna
Dodd Christina Słoneczny skarb 03 Bezwstydna
Narzeczona Dodd Christina

więcej podobnych podstron