Dodd Christina Brzydka narzeczona

background image

Christina Dodd

BRZYDKA NARZECZONA

background image

ROZDZIAŁ 1

Londyn, Anglia

Rok 1720

- Bronwyn, ktoś nas zobaczy.

- Pilnuj, nie gadaj. - Bronwyn Edana dłubała zawzięcie w dziurce od klucza. - Już prawie otworzyłam.

Olivia otarła z policzków łzy i wyjrzała na ciemniejący korytarz zajazdu Brimming Cup. - Nie

powinnyśmy tego robić. Jeśli znajdzie nas gospodarz...

- Posłuchaj tylko. - Przez zamknięte drzwi słychać było czyjeś jęki. - Tam musi być ktoś chory albo

ranny. Chcesz zostawić cierpiącego w potrzebie?

- Nie... - odpowiedziała Olivia niepewnie.

- Oczywiście, że nie.

- Ale na czas wyjazdu do Londynu mama i tata zostawili nas pod opieką gospodarza, a on mówił...

Bronwyn wetknęła ciężki stalowy gwóźdź w dziurkę od klucza i podważyła nim zatrzask.

- Jest! - krzyknęła, lecz po chwili gwóźdź się obsunął i Bronwyn aż jęknęła. Opadła na pięty i

powiedziała do siostry: - Gospodarz zignorował wołanie o pomoc. Powiedział, że dżentelmen, który

wynajął ten pokój, jest człowiekiem szanowanym, i w dodatku dobrze zapłacił. Zależy mu tylko na

pieniądzach i na tym, żebyśmy siedziały w pokojach jak dobrze wychowane panienki.

- A jeśli rodzice się dowiedzą?

- Na pewno uznają, że postąpiłyśmy słusznie.

Olivia spojrzała z niedowierzaniem na swą szaloną siostrę.

- Dobrze już. Masz rację. Pewnie kazaliby się nie wtrącać. - Bronwyn wytarła spoconą dłoń w strój do

konnej jazdy, usiłując powstrzymać drżenie rąk. - Gdyby nie to, że mama i tata chcieli pojechać do

wierzycieli, nigdy nie znalazłybyśmy się w tym wstrętnym zajeździe. Kiedy tylko dostaną odprawę za

mnie od wicehrabiego Rawsonu, znów będziemy bogaci i nie będziemy zatrzymywać się w takich

okropnych miejscach.

- Ach, Bronwyn - westchnęła Olivia. - Kiedy dostaną odprawę, ty będziesz mężatką i nie będziesz z

nami nigdzie jeździć.

Bronwyn poczuła wewnętrzny opór, który sprawił, że palce przestały drżeć.

- A więc rodzice będą musieli się pogodzić z konsekwencjami naszej przygody... jeśli się dowiedzą.

- Ale ja się boję - przyznała Olivia.

Uczucie, którym Bronwyn darzyła osiemnastoletnią siostrę, trochę złagodziło irytację. Zawsze

opiekowała się Olivia, od dnia, kiedy rodzice pokazali jej jako czterolatce ślicznego niemowlaka. To nie

zmieniało faktu, że Olivia była ucieleśnieniem konformizmu.

Bronwyn nie miała jednak teraz czasu na zawracanie sobie tym głowy.

- Jak chcesz, możesz wracać do pokoju. Poradzę sobie bez twojej pomocy - powiedziała urażonym

tonem.

- Ależ nie! - Olivia zaczerpnęła tchu. - Nie zostawiłabym cię tutaj, wiesz o tym. Ale...

Bronwyn zareagowała błyskawicznie.

- To dobrze. Przydasz mi się.

background image

Napierając całym ciężarem na metalowy zamek, usłyszała po chwili, jak zasuwa odskakuje ze

szczękiem.

- Otworzyłam!

Złapała za klamkę, szykując się do wejścia.

- Ja będę pilnować drzwi - szepnęła Olivia.

Bronwyn uśmiechnęła się do niej ciepło. - Wiem. Ufam ci. - Wśliznęła się do pokoju i podeszła do

łóżka. Chociaż cichy płacz wskazywał jej drogę, zupełnie nie spodziewała się widoku młodej, ciężko

pobitej kobiety leżącej w pościeli. W jednej chwili opuściła ją cała odwaga. Przemogła ogarniające ją

mdłości i nachyliła się nad leżącą. - Pomogę pani.

Kobieta zdołała otworzyć jedno oko - drugie było zbyt opuchnięte - i po chwili z jej posiniaczonych

ust dobyło się: - D’eau.

Bronwyn spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Słucham?

- D’eau - wyszeptała ta ponownie.

Kobieta mówiła po francusku. Bronwyn odwołała się do swojego kulawego francuskiego i

przetłumaczyła: „Wody”. Na stoliku przy łóżku stał dzbanek, szklanka i miska. Napełniła szklankę i

zawołała Olivię, która ociągając się weszła do środka. - Ja ją podtrzymam, a ty napoisz - przykazała

siostrze.

- Bronwyn, czemu nie pojechaliśmy od razu do domu wicehrabiego. Tak się boję. - Olivia z przejęcia

była bliska łez. Bronwyn klepnęła ją po ramieniu. - Opanuj się. - Wręczyła jej kubek. - Potrzebuję cię.

Usiadła na łóżku i wsunęła rękę pod plecy leżącej. Kobieta jęknęła głucho, tak jakby każdy ruch,

każdy oddech przysparzał jej cierpień.

Oczy Bronwyn napełniły się łzami. Spojrzała w górę i zobaczyła, że Olivia posłusznie przytknęła

szklankę do ust leżącej.

Kobieta piła chciwie, ciężko dysząc pomiędzy kolejnymi łykami. Kiedy skończyła, powiedziała: -

Merci - i patrząc na Olivię, dodała: - Anioł.

- A tak, tak - zgodziła się Bronwyn, nagle rozluźniona. Językiem ojczystym tej kobiety był z

pewnością francuski, ale całkiem nieźle mówiła po angielsku.

- Tak, to anioł, który przyszedł cię uratować. Zaraz pójdzie po lekarza.

- Non! - Wątła dłoń chwyciła Bronwyn za ramię. - Nie mów nikomu. Jeśli to zrobisz... on mnie zabije.

Bronwyn obejrzała się, spodziewając się kogoś za plecami. - Twój mąż?

- Non! Aż tak głupia nie jestem. - Żywiołowe zaprzeczenie wyczerpało resztki jej sił.

Instynkt opiekuńczy siostry, jak się tego spodziewała Bronwyn, wziął w końcu górę. Olivia zmoczyła

ręcznik i odgarnęła włosy z czoła leżącej.

- Jak się nazywasz?

- Henrietta. - Otworzyła i szybko zamknęła oczy. - Ciebie też tu trzyma?

- Nikt mnie tu nie trzyma.

- Bon. Taka piękna kobieta... nie powinna nigdy wpaść w tak brutalne ręce. - Skrzywiła się, kiedy

przeszył ją dreszcz bólu. - Uciekaj. Żeby tylko cię nie dopadł.

- Nie pozwolę na to nikomu. - Bronwyn wzięła ją za rękę. - To moja siostra.

- Siostra? - Henrietta ogarnęła je wzrokiem. - Niepodobna.

background image

- Jesteśmy podobne duchem - powiedziała Bronwyn. - Pomożemy ci uciec.

- Za późno. Zapalcie świece za... za moją duszę.

- Oczywiście - zgodziła się Olivia.

- Ten nikczemnik mnie zamorduje. Przysięgnij, że zapalicie świece - głos Henrietty uwiązł z bólu -

żeby światło wskazało mi drogę. - Jej dłoń zawisła bezwładnie w powietrzu. - Przysięgnij.

Olivia uśmiechnęła się ciepło.

- Przysięgam.

Henrietta zamknęła ze spokojem oczy. - Allez. Idźcie już. On zaraz wróci.

Bronwyn potrząsnęła głową. - Wszystko będzie dobrze. Znajdę kogoś, kto ci pomoże.

- To ja zostanę oskarżona, bo jestem Francuzką. Powiedzą, że ja to zrobiłam, chociaż to nieprawda.

- Nie rozumiem - powiedziała Bronwyn.

- Zamorduje kogoś i zrzuci winę na mnie.

- Kto? Kogo?

- Nie wiem kogo. Powiedział do służącego, że... że zabije kogoś udziałami.

- Jakimi działami?

Wytężając wszystkie siły, Henrietta potrząsnęła przecząco głową i powtórzyła: - Udziałami.

Bronwyn nie widziała w tym wielkiego sensu.

- Z pewnością są lepsze sposoby.

- Non... - Henrietta zakaszlała i z kącika jej ust popłynęła strużka krwi.

Olivia nachyliła się nad leżącą i otarła jej usta. - Nic nie mów - powiedziała.

Henrietta nie posłuchała. - Kiedy zdał sobie sprawę, że podsłuchałam, zabrał mnie. I tak mnie bił...

Chcąc ją uspokoić, Bronwyn pogładziła ją po dłoni. - Nie możemy cię tu zostawić.

- Nie powiemy gospodarzowi? - zapytała Olivia. - Gdyby wiedział, jak bardzo jest pobita...

Bronwyn wybuchła, nie mogąc dłużej powstrzymać gniewu. - Przecież on sam powiedział, że jeśli tu

w Londynie chcę wyciągać rękę do każdego potrzebującego, to prędko mi ją ktoś odetnie. To on kazał

nam haftować i nie zwracać uwagi na żadne jęki.

- Jakie to straszne. - Olivia ukryła twarz w dłoniach. - Co robić? Jesteśmy tylko dziewczynami. I to

nawet nie mężatkami.

- Ja jestem zaręczona. To się nie liczy? - Bronwyn położyła ręce na ramionach siostry i lekko nią

potrząsnęła. - Jest na to sposób. Mam pewien plan...

- O nie - jęknęła Olivia. - Tylko nie któryś z twoich planów.

Bronwyn zignorowała tę uwagę i zwróciła się do Henrietty: - Czy jest jakieś miejsce, gdzie

mogłybyśmy cię zabrać?

Na twarzy Henrietty pojawił się wyraz głębokiej tęsknoty. - Jeśli wam się to uda, le bon Dieu was

pobłogosławi.

- Powiedz mi tylko gdzie - nalegała Bronwyn.

- Salon madame Rachelle. Wiesz gdzie...?

- Dowiem się. Olivio, idź do odźwiernego i powiedz, że potrzebujemy powozu dla mamy.

- Mam iść sama?

- Może wolisz zostać tu z mademoiselle Henriettą, a ja pójdę?

background image

Olivia spojrzała na opuchniętą twarz Henrietty, a potem zerknęła w stronę drzwi. - Zostanę tutaj.

Bronwyn, zdumiona tym niespodziewanym aktem odwagi, zapytała tylko: - Olivio, a jeśli wróci ten

człowiek?

- Zastawię drzwi fotelem. Nie lubię rozmawiać z obcymi. Nie wiem, jak się zamawia powóz. Henrietta

mnie potrzebuje, a z nas dwóch to ja jestem lepsza w doglądaniu chorych.

Bronwyn nachmurzyła się. - Jakoś sobie dawałam radę.

- Byłaś bardzo dzielna, ale blada jak świeżo bielone prześcieradło. - Olivia lekko pchnęła siostrę. - Idź

już.

Bronwyn uśmiechnęła się. - Dobrze. Jak wrócę, zastukam trzy razy i wtedy mnie wpuścisz.

Zbiegła po schodach, zatrzymując się dopiero na parterze. Jako córka szlachcica powinna się

odpowiednio zachowywać, wygładziła więc kosztowną brązową perukę i poszczypała opalone policzki,

nadając im rumieńców. Z wystudiowaną nonszalancją przeszła przez hol, kierując się do drzwi

frontowych. Wyjrzała na zewnątrz i dostrzegła młodzieńca, który za drobną opłatą z pewnością zawoła

powóz. Wychylając się za próg, zawołała: - Ej ty! Chciałabym zamówić powóz dla matki. Chce jechać do

Londynu, ale jest chora, ma rwę kulszową i - tu Bronwyn zaczerpnęła głęboko powietrza - potrzebny jest

jej powóz.

Błysk monety i chłopak zareagował natychmiast. - Ależ oczywiście, panienko, chętnie zawołam

powóz.

Cofnęła się do drzwi. - Powiedz woźnicy, żeby poczekał. Nie pozwól mu odjechać.

Obróciła się na pięcie i pobiegła na górę. Zastukała trzy razy i po chwili usłyszała, jak Olivia odsuwa

meble.

- Pośpiesz się - powiedziała, jak tylko drzwi się otworzyły. - Powóz czeka.

Olivia wyglądała na zapłakaną. - Henrietta nie da rady zejść po schodach. Strasznie krwawi.

Od strony łóżka dobiegł zachrypnięty głos: - Nie pozwólcie mi umrzeć tutaj, je vous en prie. Chcę do

Rachelle. Do domu.

- O mój Boże! - Na widok wielkiej czerwonej plamy na pościeli Bronwyn wsparła się mocniej o fu-

trynę. Choć nie widać było ran, Henrietta straciła mnóstwo krwi.

Olivia wyciągnęła ramiona, szukając pocieszenia, i Bronwyn objęła ją mocno. Sytuacja przerosła ich

najśmielsze oczekiwania. Wychowane w cieplarnianych warunkach, nigdy nie wyobrażały sobie nawet,

że sytuacja może być aż tak tragiczna. Wzajemne uczucie dodało im jednak sił i Bronwyn, wtulona w

ramię siostry, wymruczała: - Nie możemy się teraz poddać. Pomóż mi, owiniemy ją prześcieradłem.

Dziewczęta wsunęły prześcieradło pod plecy Henrietty i pomogły jej usiąść. Dopiero gdy otuliły ją

peleryną i opuściły jej woalkę na twarz, Bronwyn zdała sobie sprawę, że nie ma mowy, by Henrietta o

własnych siłach doszła do powozu. Pomyślała z wdzięcznością o praktycznych kostiumach do konnej

jazdy, które zawsze nosiły w podróży. Pierwszy raz w życiu błogosławiła również wysoki wzrost siostry.

Położyły ręce Henrietty na swoich ramionach i podtrzymując ją wpół, wyszły z pokoju. Henrietta szła

powoli, opierając cały ciężar raz na jednej, raz na drugiej nodze. Kiedy dotarły do schodów, Bronwyn

poleciła: - Olivio, nie potknij się tylko o suknie, swoją i Henrietty. A ciebie, Henrietto, zniesiemy po

schodach. Uśmiechaj się, Olivio. Wybieramy się na wycieczkę.

Henrietta starała się rozluźnić, a Olivia ukazała wszystkie zęby w wymuszonym uśmiechu. Bronwyn

background image

zrobiła to samo. Ale kiedy zawołał do nich gospodarz zajazdu, odwróciła się z duszą na ramieniu.

- Widzę, moje panny, że pod nieobecność rodziców znalazłyście sobie rozrywkę. Lepsze to niż

wtykanie nosa w cudze sprawy. - Łysiejący mężczyzna chciał chyba nadrobić swoje wcześniejsze

grubiaństwo. Ojciec z pewnością mu jeszcze nie zapłacił i karczmarz bał się, że Bronwyn się na niego

poskarży. Rzucając ukradkowe spojrzenia na postać w woalce, zapytał: - A to pewnie szanowna babcia?

Nie wiedziałem, że również ona tu bawi.

- Tak - potwierdziła Bronwyn. - Poszła na górę, kiedy wy... zajmowaliście się bagażem. Podróżuje z

nami.

- To dobrze. Już się martwiłem, że rodzice pojechali do Londynu, zostawiając takie piękne panny bez

opieki. - Mówił do Bronwyn, ale wzrok zawiesił na Olivii. - A to ciężkie zadanie dla gospodarza.

Postać, którą podpierała Bronwyn, odetchnęła z ulgą, a ona sama westchnęła z zadumą i udając

niewiniątko, otworzyła szeroko oczy. - Kochani rodzice przecież wiedzą, że z babunią jesteśmy całkiem

bezpieczne. Jedziemy teraz odwiedzić kilka jej ulubionych miejsc w Londynie.

Gospodarz przytrzymywał zewnętrzne drzwi, a one przecisnęły się przez nie we trzy naraz. - Londyn

to piękne miasto - powiedział. - Na pewno świetnie będą się panienki bawić.

Powóz czekał, a chłopak otworzył przed nimi drzwiczki. Gospodarz ruszył się z miejsca, chcąc

podeprzeć Henriettę, ale Bronwyn odezwała się ostro: - Proszę jej nie dotykać!

Odskoczył obrażony, a one podniosły Henriettę i umieściły ją na siedzeniu. - Babunia nie przepada za

obcymi.

- Babunia? - Chłopak podrapał się po głowie. - Miała być matka.

Na pociągłej twarzy gospodarza pojawiła się ciekawość. - Ależ nie, matka panienek jest dużo młodsza.

Chłopak upierał się dalej oskarżycielskim tonem: Pani mówiła, że powóz ma być dla matki.

- Tak... No cóż...

Z wnętrza powozu odezwał się słaby, łamiący się głos: - Ich matka jest taką trzpiotką, że to ja

wychowałam te dziewczęta. I dlatego mówią do mnie „mamo”.

Bronwyn przypomniała sobie szybko, o jaką stawkę tutaj chodzi. Przypomniała sobie również, że to

ona jest szlachcianką, a chłopak tylko służącym. - Ruszaj już, dobry człowieku - powiedziała wyniośle.

Chwilę później jej pewność siebie została poddana ciężkiej próbie, bo aksamitny pieprzyk, przyklejony

tuż nad ustami, odkleił się i poszybował w dół. Wytrąciło ją to z równowagi, zwłaszcza że dostrzegła, iż

chłopak z trudem opanowuje śmiech.

*

Nerwowo przestępując z nogi na nogę przed drzwiami okazałego domu na Curzon Street, Bronwyn

zapukała. Jak wytłumaczyć sytuację osobie, która ją przywita?

Drzwi otworzyły się. Młoda kobieta o palcach poplamionych atramentem obdarzyła Bronwyn

nieobecnym spojrzeniem. - Chcesz zobaczyć się z Rachelle?

Francuski akcent, tak przypominający wymowę Henrietty, zrobił na Bronwyn wielkie wrażenie.

Szybko odpowiedziała: - Jest ze mną przyjaciółka madame Rachelle. Na imię jej Henrietta i...

Drzwi otworzyły się na oścież. - Henrietta? - Dziewczyna odwróciła się i krzyknęła: - Henrietta

wróciła!

Krzyk rozległ się szerokim echem po całym domu i po chwili trzy kobiety, z których żadna nie miała

background image

więcej niż dwadzieścia pięć lat, otoczyły powóz.

- Ostrożnie - powiedziała Olivia, wykazując się zupełnie nietypowymi dla siebie zdolnościami

przywódczymi. - Jest bardzo obolała.

Kobiety spojrzały po sobie, szczerze zdumione. Olivia odsunęła je delikatnie na bok. - Jesteś gotowa,

Henrietto? - zapytała.

Ta potwierdziła niewyraźnym mruknięciem. Dziewczęta podtrzymały ją i wprowadziły po schodach.

Tam siły opuściły Henriettę i trzeba ją było wnieść do środka.

- Powinna leżeć - powiedziała Bronwyn. - Gdzie ją położymy?

- Na sofie w salonie - powiedział ktoś rozkazującym tonem.

Próbując utrzymać równowagę, Bronwyn zaledwie zerknęła na posiadaczkę głosu o takiej sile i

francuskim akcencie.

Głowa Henrietty opadła ciężko, jak tylko ją ułożyły. - Rachelle - dobyło się z jej ust.

Dojrzała, starannie ubrana kobieta we wdowim czepku na głowie uklękła przy chorej i podniosła jej

woalkę. Kobiety zamarły, widząc w jakim stanie znajduje się dziewczyna, a Bronwyn, uświadomiwszy

sobie ponownie potworność całej sytuacji, poczuła mdłości.

Rachelle nie spuszczała wzroku z Henrietty. - Pomożesz, Daphne?

Jedna z dziewcząt zrobiła krok do przodu. Szybko i wprawnie zbadała leżącą, po czym delikatnie

dotknęła ramienia wyprostowanej jak struna Rachelle. - Rachelle, wiesz przecież, że zrobiłabym dla

ciebie wszystko. Niestety, w tym przypadku nie leży to w mojej mocy. - Bawiła się przez chwilę

frędzlami szala spoczywającego na ramionach i dodała cicho: - Nie obrażę się, jeśli poślesz po innego

lekarza.

- Nie zrobię tego. - Rachelle przyłożyła dłoń do szyi Henrietty, szukając pulsu. - Ona umiera.

Olivia chwyciła Bronwyn za rękę, przytuliły się do siebie. Jedynie Rachelle wyglądała na

niewzruszoną. - Kto ci to zrobił, ma mignonne? - zapytała.

Usta Henrietty poruszyły się bezgłośnie. Bronwyn nalała z karafki odrobinę sherry i podała

szklaneczkę Rachelle. Ta, nie spoglądając nawet w górę, wzięła ją i przyłożyła do ust leżącej. Henrietta

nie była w stanie pić, więc Rachelle zamoczyła palec w płynie i zwilżyła nim jej usta. - Myślałam, że

uciekłaś z tym swoim paniczem.

Henrietta potrząsnęła przecząco głową.

- On też twierdzi, że nie. Wie o wszystkim?

Kolejna przecząca odpowiedź i Henrietta straciła przytomność.

Rachelle wstała i zwróciła się do sióstr: - Gdzie ją znalazłyście?

Bronwyn oblizała nerwowo usta. - Uwięziono ją w sąsiednim pokoju. Włamałyśmy się i...

Rachelle ruszyła się gwałtownie z miejsca i w przypływie uczuć przycisnęła Bronwyn do piersi. - Ach

tak - powiedziała - powinnam była się domyślić, jak dzielne z was dziewczęta.

Objęła również Olivię. - Wasza odwaga jest tym bardziej godna podziwu, że wiem, jak musiałyście się

bać. Idźcie za moimi dziewczętami. Dadzą wam coś do picia.

Stosując się do polecenia Rachelle, Bronwyn i Olivia opuściły pokój. Oglądając się za siebie,

Bronwyn zobaczyła jeszcze, jak Rachelle tuli do siebie Henriettę w geście bezgranicznej rozpaczy. Obraz

tak bezbrzeżnego smutku zapadł jej głęboko w pamięć.

background image

*

Rachelle ujęła dziewczęta za ręce i zaprowadziła do saloniku. - Mam pełną świadomość własnych

błędów, ale Henrietta była moją córką. Upartą, o buntowniczej naturze, lecz mimo to moją córką. W wie-

ku szesnastu lat popełnia się różne głupstwa. Dopiero co kołysałam to dziecko w ramionach, a tu już jej

nie ma. - Szczupła dłoń, posiekana siatką drobnych żyłek, zacisnęła się mocniej, a głowa Rachelle

bezwładnie opadła w dół.

Bronwyn słuchała z ciężkim sercem. - Przykro mi - wyjąkała. - Tak żałuję, że nie potrafiłyśmy pomóc.

- Ależ pomogłyście. Przywiozłyście ją do domu.

- Madame Rachelle - odezwała się Olivia - przyrzekłam pani córce pomodlić się za jej duszę i muszę

dotrzymać obietnicy. Wie pani może, gdzie tu jest jakiś katolicki kościół?

- Twoje modlitwy zostaną wysłuchane, nawet gdy pomodlisz się w anglikańskim - zwróciła jej uwagę

Bronwyn.

Olivia spojrzała na siostrę z wyrzutem. - Obiecałam, że zapalę świeczkę za jej duszę. Mam zamiar

właściwie wywiązać się z obietnicy.

Bronwyn dostrzegła u siostry rzadką u niej determinację. - Oczywiście. Wstąpimy tam w drodze

powrotnej, jeśli tylko madame wskaże nam drogę.

Rachelle w zamyśleniu spoglądała na Olivię. - Kochane z ciebie dziecko. Niełatwo w Anglii znaleźć

miejsce, w którym my, Francuzi, moglibyśmy bez przeszkód wyznawać naszą wiarę. Dlatego mam tu w

domu kaplicę. - Podniosła w górę srebrny dzwonek. Jedna z dziewcząt odpowiedziała na wezwanie i

wyprowadziła Olivię.

Rachelle wyciągnęła chusteczkę z kieszeni i zaledwie musnęła nią czubek czerwonego nosa. - Myślisz

pewnie, że jestem bez serca?

- Ależ nie - wyjąkała Bronwyn. - Ja tylko...

- Czy gdyby jedna z was umarła, wasza matka przyjęłaby ten fakt z takim spokojem? - Mówiła z

silniejszym niż Henrietta akcentem i widać było, że temperament ma raczej wybuchowy.

- Nie. Mama byłaby zdruzgotana. Nie umiałaby cierpieć w milczeniu.

- Wyjechałam z Francji, żeby uniknąć podobnego nieszczęścia, jakie teraz zabrało mi córkę. Ból

towarzyszył mi każdego dnia i w końcu sprawił, że stałam się nieczuła. - Rachelle splotła dłonie i

pochyliła się do przodu, próbując opanować drżenie. - Mimo to bywają dni, kiedy udręka znów mnie

dopada. Zemszczę się. Odnajdę tego, kto zamordował mi córkę.

- Jeśli przypomnę sobie coś, co Henrietta powiedziała, jakąś wskazówkę, dam pani znać.

- Wiem. - Madame wyprostowała się i spojrzała z uwagą na Bronwyn. Wskazując palcem na perukę,

zapytała: - Mogę?

Zanim Bronwyn zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, madame zdjęła okazałe dzieło sztuki fryzjerskiej z

jej głowy.

Bronwyn chwyciła się za włosy i zaprotestowała: - Ależ madame...

- Mów do mnie Rachelle - odrzekła, rozkazująco podnosząc palec. - Przyjaciele mówią do mnie

Rachelle.

Bronwyn stała w milczeniu. Nie mogła się zdobyć to, by mówić po imieniu osobie w wieku własnej

matki. To byłby przecież brak szacunku.

background image

Jakby w odpowiedzi na te rozterki, loki rozsypały się na wszystkie strony.

- Bez peruki moje włosy są nie do opanowania - powiedziała. - Chętnie bym je obcięła, ale mój

ojciec...

- Obciąć takie włosy? - Rachelle odsunęła na bok ręce dziewczyny i złapała jeden z loków. - Obciąć

takie włosy? Są tak jasne, że wyglądają prawie jak srebro. Clair de lune, księżycowy blask.

- Nie, nie wolno mi ich obciąć. Ojciec nigdy by się nie zgodził.

- Ja też nie pozwoliłabym na to Henrietcie. Godzinami rozczesywałam jej włosy... - Dwie wielkie łzy,

niczym diamenty, wezbrały w oczach Rachelle i potoczyły się po pobladłych policzkach. Zakryła usta

ręką, by pokonać wzbierające w piersi łkanie. Przez swoją chudość wydawała się niezmiernie krucha w

rozpaczy. Drżącym głosem odezwała się ponownie: - Czy znam twego ojca?

- Nazywa się Rafferty Edana, hrabia Gaynoru.

- Nie przypominam sobie, by zaszczycił obecnością któryś z mych wieczorów. - Koronkową

chusteczką starła z policzka ostatnią łzę. - Gdzie znajduje się Gaynor?

- To majątek na północnym wybrzeżu Irlandii. To dzikie okolice. Pełno tam fok i słychać

nawoływanie mew.

- Tam cię wychowano - zauważyła Rachelle. - W twoim głosie pobrzmiewa irlandzka nuta.

- Tak, ojciec uparł się, by do dziesiątego roku życia dzieci wychowywały na jego rodzinnej ziemi.

Potem przywieziono nas do Anglii. - Bronwyn westchnęła. - Mama z kolei chciała, abyśmy odebrały

wykształcenie w jej rodzinnej posiadłości.

- My to znaczy kto?

- Jest nas osiem sióstr: Linnet, Holly, Lucille, Edith, Duessa, Wallis, Olivia, no i ja.

- Chwileczkę. - Rachelle uniosła w górę palec. - Czy to oznacza, że jesteś jedną z sióstr zwanych

„Syrenami Irlandii”? Czy twoją siostrą jest Linnet, hrabina Brookbridge?

Bronwyn skinęła potakująco głową.

- I Holly, wicehrabina Sidkirku? Lucille, markiza Cumrith?

Bronwyn kiwała głową.

- Edith, markiza Kenilcesteru? Duessa, księżna Linsfordu?

- Księżna Duessa. - Na twarzy Bronwyn pojawił się uśmiech. - Jej pierwszej udało się złowić diuka.

Wallis poślubiła ledwie barona, ale jego ogromna fortuna równoważy tak niski tytuł. Ja jestem następna

w kolejce do ołtarza, a po mnie Olivia.

- Kiedy więc ślub?

- Aż do teraz ojciec odrzucał wszystkich moich absztyfikantów. Mieli nieodpowiedni tytuł albo za

mało pieniędzy.

- A teraz?

- Moją rękę przyrzeczone wicehrabiemu Rawsonu.

Rachelle rzuciła na bok nienawistną perukę. - Adamowi Keane?

- Zna go pani? Jest sympatyczny? Grzeczny?

- Sympatyczny? Grzeczny? Non! Nie są to określenia, które dobrze by do niego pasowały. Jest

posępny, często zamyślony i zbyt inteligentny, żeby mu to mogło wyjść na dobre. Nie, na pewno nie jest

sympatyczny... - Rachelle zamilkła i w jej oczach pojawił się błysk zainteresowania. - Nigdy go dotąd nie

background image

spotkałaś?

Cała uwaga Bronwyn skoncentrowana była na zawiłym wzorze tkaniny wyścielającym sofę. Ze

skupieniem wodziła palcem po gałązkach i kwiatach zaklętych w materiale i dopiero po chwili

odpowiedziała: - Nie. Zdecydował się na ślub, nie widząc mnie na oczy. Czy to nie urocze?

- Adam Keane nie bywa uroczy - powiedziała Rachelle beznamiętnie. - To człowiek, który wygląda

jakby połknął kij. Czy on sądzi, że jesteś podobna do sióstr?

- Tak mi się wydaje.

- Więc co będzie, jak cię zobaczy?

Bronwyn odpowiedziała w przebłysku dowcipu: - Moi rodzice przy tym będą. Chyba mnie nie zabije.

Rachelle zachowała powagę. - Oczywiście że nie, ale jego sarkazm bywa nie do wytrzymania.

- Ojciec twierdzi, że jestem niebrzydka - zaczęła nieśmiało Bronwyn.

Rachelle dotknęła jej fryzury i ułożyła włosy tak, że kaskadami spływały z ramion. - Moja droga,

jesteś magnifique...

Bronwyn żachnęła się.

- ...ale nie masz urody typowej dla Angielek.

- Mama stara się, jak może.

- Siostry są do niej podobne, jak sądzę?

- Nie dorastają jej nawet do pięt. - W głosie Bronwyn, mimo skrępowania, słychać było przywiązanie i

dumę. - Wysoka, elegancka, ma długie czarne włosy, zupełnie jak Olivia, tylko z siwym pasemkiem na

skroni. Jasną karnację. W jej twarzy i w twarzach moich sióstr, wyraźnie widać rodzinne podobieństwo.

- Ty, moja droga, jesteś wyjątkiem, ale mimo tego frappant. Uderzającym wyjątkiem.

- Ojciec mówi na mnie „chochlik”, bo jestem nieduża i kiedy tylko wyjdę na słońce, robię się brązowa.

Nie widać? - Bronwyn wskazała na swój nos.

- Na tle niesfornych loków i urzekających oczu wygląda to uroczo. - Rachelle przyciągnęła do siebie

głowę Bronwyn. - A właśnie, jakiego koloru są twoje oczy?

- Brązowego, z braku lepszego określenia. Tata mówi, że są ładne.

- Twój ojciec coraz bardziej mi się podoba.

Bronwyn ponownie wbiła wzrok w kwieciste wzory tkaniny. - Podoba się wielu kobietom. Czarujący

jak prawdziwy Irlandczyk.

- Może powinnam zaprosić kiedyś twoich rodziców do salonu. Rozmowa z rodzicami kobiet, które są

podporą angielskiej śmietanki towarzyskiej, będzie z pewnością równie fascynująca.

- Mama? Mama miałaby tu przyjść?

- Nie zechciałaby?

- Nie wiem. Nigdy nie sądziłam, że... - Bronwyn przełknęła głośno ślinę. - Madame Rachelle...

- Po prostu Rachelle, s’il vous plait.

- Chciałam powiedzieć... co to jest ten salon? Słyszałam, że czasami... - Bronwyn skubała spódnicę,

formując piramidki z materiału. - Nikt nie powiedział mi nigdy wprost, ale słyszałam plotki, że są

miejsca, do których jedynie mężczyźni...

Ratując ją z opresji, Rachelle pogładziła jej rękę. - Wielu Anglików jest niestety tego samego zdania.

To jest salon. Moje przyjaciółki, dziewczęta, które ze mną mieszkają, pochodzą z dobrych domów.

background image

- Szlachcianki?

- Oui, szlachcianki, dla których nastały ciężkie czasy. Jedna zgłębia tajemnice nieba, szukając

odpowiedzi w gwiazdach. Inna śpiewa głosem pięknym i czystym niczym górskie jezioro. Daphne, którą

dziś widziałaś, bada zagadki ludzkiego ciała i chce kiedyś zostać lekarzem.

- A ty? Przygarnęłaś je w imię przyjaźni?

- Ależ jesteś podejrzliwa - zganiła ją Rachelle. - Mam pieniądze. Jeśli nie ja, to kto zaopiekuje się tymi

dziewczętami? We Francji właściciel salonu jest jednocześnie mecenasem młodych i zdolnych. Tam

salon jest instytucją. Miejscem, w którym spotykają się mężczyźni i kobiety pochodzący z

intelektualnych, towarzyskich i artystycznych elit i gdzie mogą swobodnie porozmawiać.

Bronwyn odetchnęła z ulgą. - Zatem reputacja sióstr Edana jest nienaruszona.

- Kto wie? Wprawdzie jestem wdową po francuskim szlachcicu, uczciwą kobietą, jednak zawsze

znajdzie się jakiś świętoszek, który uważa, że nie istnieją platoniczne związki między osobami różnych

płci. Jeśli ktoś was tu zobaczy, mogą pojawić się plotki. - Rachelle uśmiechnęła się zaczepnie, ale

Bronwyn posmutniała. - Odeślę was w krytym pojeździe.

Bronwyn przypomniała sobie nagle o obowiązkach i podniosła się. - Obawiam się, że powinnyśmy

wracać. Rodzice nie mają pojęcia, gdzie jesteśmy.

- Nie chciałabym ich krytykować, ale nie powinni byli zostawiać tak cennych skarbów jak własne

dzieci w tego rodzaju zajeździe. - Słowa te przypomniały jej Henriettę, której życie zostało

przedwcześnie zabrane, i łzy napłynęły jej do oczu.

- Rodzice są z reguły bardziej zasadniczy - zapewniła ją Bronwyn. - Poza tym żadna z sióstr nie była

nigdy narażona na przemoc.

Rachelle wzięła ją pod rękę i zaprowadziła do holu.

- Może dlatego, że żadna nie jest tak porywcza jak ty.

- Jeśli sugeruje pani, że nie miewają szalonych pomysłów, to obawiam się, że ma pani całkowitą rację.

Skierowały się do małej kapliczki w głębi domu, pełnej zapachu kwiatów i blasku świec. Wewnątrz

klęczały towarzyszki Rachelle, a pośrodku nich Olivia.

Uroda Olivii nie była dla Bronwyn żadną nowością, teraz jednak wpatrywała się w czysty profil

siostry ze zdumieniem. Spokój Olivii wydawał się niesłychanie wzniosły, a jej rozmodlenie wzbudzało u

siostry niepokój. Bronwyn ruszyła do przodu i dotknęła dłonią ramienia. - Chodź - wyszeptała. - Już czas.

- Dobrze - odrzekła Olivia. - To znaczy, że przed wyjściem nie zapalisz świecy za Henriettę?

Bronwyn wciąż doskonale pamiętała czas spędzony w Irlandii, gdzie siostry poznały podstawy wiary

katolickiej. Ich matka, tak mocno przywiązana do angielskiej tradycji, byłaby z pewnością przerażona,

ale całe szczęście, że dziecięca mądrość uchroniła dziewczynki przed opowiedzeniem jej o tym. Bronwyn

uniosła więc szal przykrywający ramiona, przykryła nim głowę i pod pełnym aprobaty spojrzeniem

siostry odmówiła modlitwę za duszę Henrietty. Wstając powiedziała: - Chodź już, Olivio.

Olivia usłuchała, ociągając się lekko.

- Zawołałam powóz - powiedziała Rachelle, kiedy pośpieszyły w kierunku wyjścia.

Olivia wskazała palcem na swoją głowę, a następnie na głowę Bronwyn. Ta dotknęła palcami swoich

włosów i krzyknęła: - Moja peruka! Zapomniałam o niej!

Pobiegła z powrotem do salonu i znalazła ją przy kominku.

background image

- Chcesz ją założyć? - zapytała Rachelle.

Bronwyn spojrzała na brązowe anglezy i zmarszczyła czoło. - Nie, pojadę bez niej.

- Jak sobie życzysz. Encore, merci beaucoup.

Ta kobieta straciła dzisiaj córkę i dlatego powiedzenie „nie ma za co” wydało się Bronwyn

nieodpowiednie. Mimo to wypowiedziała te słowa, pragnąc wyrazić swój podziw i wdzięczność. Z ręką

na klamce spojrzała po raz ostatni na salon. Była sobie w stanie wyobrazić, jak miejsce to ożywa,

wypełnia się wybitnymi pisarzami i politykami. Wyobraźnia podsuwała jej melodyjne kobiece głosy

rozprawiające o literaturze, polityce, muzyce. Poczuła żar prowadzonych dyskusji i ogarnęło ją uczucie

niewypowiedzianej tęsknoty.

Czyjaś ręka spoczęła na jej ramieniu i Bronwyn odwróciła się gwałtownie. To była Rachelle. -

Odwiedź mnie, kiedy tylko zechcesz. Mam wobec ciebie dług wdzięczności za odważne ratowanie mojej

córki. Poza tym... podobasz mi się, Bronwyn Edana.

- Dziękuję za zaproszenie, madame...

- Mów do mnie Rachelle.

- Dziękuję za zaproszenie - Bronwyn zaczerpnęła głęboko powietrza - ale nie będę mogła z niego

nigdy skorzystać.

- Nigdy nie mów nigdy. Po prostu pamiętaj o tym. - Rachelle cofnęła się do środka. - Pamiętaj o tym,

jeśli znajdziesz się w potrzebie.

background image

ROZDZIAŁ 2

- Przepraszam, tatku. To wszystko moja wina.

- Wiem, że to twoja wina, Bronwyn. Nic innego nie przyszłoby mi nawet do głowy. - Lord Rafferty

Edana, hrabia Gaynoru, chodził tam i z powrotem po pokoju. - Te fanaberie nie wyjdą ci na dobre. Nie

mam pojęcia, w kogo ty się wdałaś.

Bronwyn wyjrzała spod peruki, którą właśnie nakładała jej na głowę matka. - W ciebie?

Lady Nora pociągnęła mocno za luźny kosmyk. - Bez impertynencji, młoda damo.

Bronwyn postanowiła się nie wychylać. - Oczywiście, mamo.

Hrabia wetknął dłonie w kieszenie haftowanej kamizelki i zakołysał się na piętach. - Nie mogę

uwierzyć, że zwyczajnie postanowiłaś zwiedzić Londyn. Skąd przyszło ci do głowy takie szaleństwo?

- Nudziło mi się.

Machnął niecierpliwie ręką. - Tego już próbowałaś. Teraz powiedz prawdę.

Taty nigdy się nie da oszukać, pomyślała Bronwyn. Zna ją na wylot. Mimo protestów matki Bronwyn

była dokładnie taka sama jak ten zuchwały człowiek, którego nazywała swoim ojcem. Nie odziedziczyła

po nim ani wyglądu, ani uroku osobistego, ale kiedy trzeba było podejmować błyskawiczne decyzje,

odzywało się rodzinne podobieństwo. Spojrzała na niego odważnie i powiedziała: - Byłyśmy w pewnym

salonie.

- To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem - huknął. Nerwowy chichot skierował jego uwagę

na Olivię. - Olivio, dziecko kochane - powiedział śpiewnie z mocnym, irlandzkim akcentem - powiedz

swojemu staruszkowi prawdę. Gdzież to Bronwyn zaciągnęła cię tym razem?

Olivia głośno przełknęła ślinę. Spojrzała na Bronwyn, a ta uniosła wysoko brwi. Olivia splotła

nerwowo dłonie i zwróciła się do ojca:

- Bronwyn już ci powiedziała. Byłyśmy w salonie.

- W salonie? - Zataczał koła wokół rozdygotanej Olivii. - A co tam robiłyście, skarbie?

- Hm... piłyśmy herbatę i rozmawiałyśmy z damą, która prowadzi ten salon. - Spojrzała pytająco na

Bronwyn i widząc jej aprobatę, odetchnęła z ulgą. - Tak, tatku, tak właśnie było.

- A jak się nazywa ta dama? - zapytał z udawaną łagodnością.

- Madame Rachelle - odpowiedziała szybko Bronwyn, sprowadzając na siebie natychmiastową irytację

ojca.

- Ciebie nie pytałem, moja droga. Zajmij się własnymi sprawami.

- Chciałam tylko pomóc - zaprotestowała Bronwyn z miną niewiniątka.

- Dobrze wiem, jak wygląda ta twoja pomoc. - Odwrócił się, mrucząc pod nosem - Pomoc! Akurat!

Olivia, zawsze pierwsza w zażegnywaniu domowych sporów, potwierdziła:

- Nazywa się madame Rachelle i poczęstowała nas ciastkami.

- Piłyście herbatkę? I ciasteczka jadłyście, tak?

- Tak, tatku, ciasteczka.

- W takim razie obejdziecie się bez obiadu, który dla was zostawiliśmy. - Pokiwał głową, widząc ich

osłupienie. - Już za wszystko zapłaciłem.

Widząc, jak oddała się wizja posiłku, Bronwyn powiedziała złośliwie:

- A więc bankierzy udzielili ci pożyczki?

background image

- Uważaj na słowa, moja panno - odpowiedział. - Moje córki nie muszą zawracać sobie głowy

pieniędzmi.

- Ach, gdyby tylko tak było - westchnęła Bronwyn.

Hrabia oparł ręce na biodrach. - Nie dalej jak dwa miesiące temu, moja droga, zainwestowałem w

przedsięwzięcie, które uczyni z nas bogaczy.

- Bankierzy dali ci tyle, że starczyło na inwestycje?

- Dali mi tyle, że starczy na utrzymanie aż do czasu, kiedy sowity zysk napełni mi kieszenie. - Widząc

sceptycyzm córki, hrabia przypomniał sobie, że nie ma zwyczaju poruszać spraw finansowych z

kobietami, ale nie mógł się oprzeć pokusie pochwalenia się. - Zobaczysz jeszcze, moja miła. - Następnie

zwrócił się do żony: - Niezwłocznie wyjeżdżamy do posiadłości lorda Keane’a. Skończyłaś już układać

perukę Bronwyn, kochanie?

Lady Nora żwawo obeszła Bronwyn dookoła. - Tak, już skończyłam. - Przyjrzała się krytycznie córce

i dodała jeszcze: - Zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy. Reszta należy do naszej małej Bronwyn.

Dziewczęta, przygotujcie się do drogi i zejdźcie na dół.

Gdy tylko zamknęły się drzwi, Bronwyn zaczęła narzekać: - Dlaczego mama upiera się, by mówić na

mnie „nasza mała Bronwyn”?

- Wydaje mi się, że dostali te pieniądze.

- Oczywiście, że tak. - Bronwyn potarła burczący z głodu brzuch. - Który bankier odmówiłby tacie

teraz, kiedy jego zięciem ma zostać wicehrabia Rawsonu?

- Głodna jestem - poskarżyła się Olivia.

- A ja wcale.

W oczach Olivii zapaliły się ogniki. - Kłamiesz.

- Z głodu robisz się drażliwa - odparowała Bronwyn. I zanim Olivia zdążyła cokolwiek odpowiedzieć,

dodała: - Ciekawe, czy u wicehrabiego będzie dziś dużo jedzenia.

Olivię to ubawiło. - Pewnie te małe jabłuszka w cynamonowym cieście.

Siostry spojrzały po sobie przeciągle.

- Ty pierwsza się myjesz - zarządziła Bronwyn. - Tylko żwawo.

Kiedy wychodziły z pokoju, usłyszały odbijający się echem głos gospodarza. - Wasza lordowska

mość, panienki powiedziały, że jadą z babcią do miasta. To nie moja wina, że mają inne pojęcie o

uczciwości niż ja.

- Uważaj na słowa, człowieku - odpowiedział ich ojciec, obrażony zarzutami wobec córek.

Bronwyn i Olivia wymieniły znaczące spojrzenia i szeleszcząc jedwabiami, zeszły na dół. Gospodarz,

czerwony na twarzy z oburzenia, mówił jeszcze: - Lokajowi powiedziały, że wychodzą z matką, ale

dama, która im towarzyszyła, była stara. Nie była nawet w stanie sama iść.

Brwi hrabiego poszybowały w górę ze zdumienia. W tym samym momencie Olivia wzięła go pod rękę

z jednej, a Bronwyn z drugiej strony i zgodnie zawołały: - Tato, musimy jechać.

Próbował je zbyć. - Ten podły gospodarz twierdzi...

- Jeśli się nie pośpieszymy, dotrzemy do posiadłości wicehrabiego dopiero po zmroku - upierała się

Olivia.

- Chciałbym wiedzieć...

background image

- Co prawda to niedaleko, zaledwie w hrabstwie Kensington, ale jeśli szybko nie wyjedziemy jeszcze

nas napadną po drodze.

Hrabia spojrzał groźnie na córki. - Nie możecie się doczekać wyjazdu, moje kochaneczki?

Olivia pociągnęła go za łokieć. - Tatku, konie czekają. Założę się, że mama już siedzi w powozie.

Uległ i ruszył w stronę drzwi. - I tak wkrótce dowiem się prawdy, moje najmilsze.

Córki wyprowadziły go na zewnątrz, zanim zdążył dodać choćby słowo. - Tatku, powiedziałyśmy ci

prawdę - upierała się wciąż Bronwyn.

Żachnął się, ale powiedział tylko: - Pojedziesz w powozie, Bronwyn?

- Wolałybyśmy pojechać wierzchem, tak jak ty. Pozwolisz? - poprosiła słodko Olivia i uwiesiła mu się

na ramieniu.

- Ech, wy figlarki, niczego nie potrafię wam odmówić.

Głosy ucichły razem z turkotem powozu i lokaj, macając sporą sakiewkę z herbem Gaynoru, wszedł

do domu. - Hojny człowiek - poinformował gospodarza - ale głupiec, jeśli chodzi o córki.

- Ach, co za interesująca scena. Nie mogłem się oprzeć, by nie popatrzeć. - Kamerdyner zrobił krok do

przodu. Jego peruka, obficie obsypana szarym pudrem, zebrana była z tyłu wstążką, a duże brązowe oczy

połyskiwały mrocznie, głęboko osadzone w twarzy o ziemistej cerze. Głos pobrzmiewał melodią

włoskiego akcentu: - Dziewczęta owinęły sobie hrabiego wokół palca.

Gospodarz, niezadowolony z faktu, że udziela noclegu wyglądającemu na cudzoziemca służącemu,

poprzestał jedynie na pogardliwym prychnięciu. Zgodził się niechętnie: - Oj tak, to prawda, Genie.

- Gianni - poprawił go kamerdyner.

- Co?

- Gianni. - Kamerdyner uśmiechnął się z wyrzutem. - Nazywam się Gianni.

- E tam... - Gospodarz podniósł głos, by słychać go było w całej gospodzie. - Gdyby to były moje

córki, leczyłyby teraz siniaki na zadkach, a nie jeździły po Bóg wie jakich pałacach.

Gianni zignorował tę uwagę. - Ich pokój sąsiadował z pokojem mojego pana, czyż nie?

- Tak i marudne z nich były pannice. Narzekały, że ta... ta dama, którą przywiózł twój pan... -

Gospodarz zamilkł pod czujnym spojrzeniem kamerdynera.

Z właściwą dla młodego wieku gorliwością lokaj wtrącił się do rozmowy. - Najpierw twierdzą, że

kobieta w woalce to ich matka, potem, że babka. Wiecie, co myślę? Że ona wcale nie była z nimi

spokrewniona. W każdym razie ich ojciec nie miał o niczym pojęcia.

- Nie sądzisz chyba...? - Gospodarz spojrzał z konsternacją na kamerdynera, ale ten kiwnął tylko

dostojnie głową.

- Muszę przygotować do drogi mojego pana. Natychmiast wyruszamy.

Z majestatyczną godnością wszedł po schodach i zastukał do drzwi na końcu korytarza.

Otworzywszy sobie drzwi kluczem, skwapliwie doniósł swojemu panu: - Tak jak pan przypuszczał,

podczas pana nieobecności panny z sąsiedniego pokoju pomogły Henrietcie uciec.

- Niech to diabli! - Przed lustrem siedział człowiek o nazwisku Judson i wpatrywał się niechętnie w

swą ospowatą twarz. - Nałóż mi perukę.

Gianni rzucił się do pana. Rozłożył na jego ramionach tkaninę, po czym zdjął ze stojaka ogromną

perukę w stylu Ludwika XIV. Umieścił ją na łysej głowie i obficie posypał pudrem.

background image

- Co to za jedne?

- To panny dobrze urodzone. Zdołałem wychwycić tylko imię starszej.

Judson otrzepał chusteczką nadmiar pudru z twarzy. - Tak?

- Bronwyn Edana.

- Jedna ze słynnych sióstr Edana?

- Tak, panie.

- To niedobrze. - Trzymając w dłoni miękki pędzel zanurzony w farbie, Judson nachylił się do lustra i

namalował sobie brwi w miejscu, gdzie powinny się znajdować. - Ta rodzina należy do śmietanki

towarzyskiej i niełatwo będzie ich wyeliminować. Dziewczyna jest pewnie podobna do sióstr?

- Wcale. Wyjątkowo nieatrakcyjna.

- Aha. - Judson spojrzał w lustro. Peruka skryła łysinę, farba zastąpiła brwi. Nic nie mogło jednak

przywrócić rzęs ani urody, zabranej przez ospę. - Sądzisz, że rzuca się w oczy, że nie mam w ogóle

włosów na ciele? - zapytał z rozdrażnieniem.

Gianni zaprzeczył z doskonale wyuczonym niedowierzaniem. - Kobietom nie podobają się mężczyźni

porośnięci sierścią jak zwierzęta. Wie pan przecież, że damy zabiegają o pana względy. Zawsze pytają

pana o radę na temat kosmetyków i peruk, chwalą pana gust...

Próżność Judsona została zaspokojona. - A gdzież to jechała ta istota? - zapytał.

- Do Boudasea Manor.

- To przecież nowy majątek Rawsona.

- Tak, mój panie.

Na widok zachwyconej miny kamerdynera twarz Judsona wykrzywiła się w półuśmiechu. - Powiedz

mi, Gianni, co dokładnie wiesz?

Gianni zrewanżował się uśmiechem. - Wie pan, jak nie lubię powtarzać plotek...

- Oczywiście.

- Mówią, że dziewczyna ma poślubić Adama Keane.

Odrzucając głowę do tyłu, Judson wybuchnął śmiechem. - Adama Keane? - Zaśmiał się jeszcze raz. -

Wicehrabiego Rawsonu? Tego zgryźliwego marynarza? Dobre sobie!

Uradowany wesołością pana, Gianni zaśmiał się również. - Tak, panie.

- Jak wiesz, wychowano nas razem i już wtedy go nienawidziłem. - Judson gapił się w lustro, ale jego

myśli błądziły w przeszłości. - Łajdak. Tak pewny siebie. Taki przystojny.

- Nie bardziej niż ty, panie - zapewnił go Gianni.

- Och, tak! - syknął zazdrośnie Judson. - Nawet zanim zachorowałem na ospę, to na jego widok

odwracały się głowy.

Widząc nieszczęśliwą minę pana, Gianni załamał ręce.

- Jak wybornie! Brzydka narzeczona. Cóż to będzie dla niego za cios! - Judson strzepnął puder z

palców. - Czyli nie muszę się nią przejmować. Keane nie wypuści jej z domu, nie będzie się do niej

odzywał i jedyne co zrobi, to spłodzi z nią dzieci. Jedźmy już stąd.

Sięgnął po skórzaną sakiewkę wiszącą u pasa i otworzył ją ostrożnie. Gianni odwrócił się, jak zawsze

licząc na szczodrobliwość swojego pana. - Masz. - Judson rzucił Gianniemu pieniądze i spojrzał ze

wzgardą na zakrwawione łoże. - Daj to gospodarzowi i powiedz, że ma tu posprzątać.

background image

*

- Jest tak piękna, jak głosi plotka. - Adam Keane przytrzymał krótko konia, silnymi rękoma skracając

wodze.

Northrup głośno przełknął ślinę. - Słucham?

Zachodzące słońce rzucało blask na jeźdźców. Adam spoglądał w ich kierunku z lunetą w dłoni. -

Spójrz na te czarne włosy, alabastrową cerę. Jak wdzięcznie siedzi w siodle. Na pewno okaże się taka jak

inne Syreny Irlandii - nie za mądra, kochająca matka i zapobiegliwa gospodyni. Taka kobieta zasługuje

na to, by rodzić moje dzieci.

Northrup odezwał się, skubiąc krawat: - Panie, sądzę, że zaszła pomyłka.

- Racja, nie wygląda na dwadzieścia dwa lata.

Adam podrapał kciukiem brodę, na której widać było cień zarostu. - Gdyby w kontrakcie małżeńskim

nie było napisane, że jest w odpowiednim wieku, nigdy bym w to nie uwierzył. Mam nadzieję, że nie są

na tyle głupi, by mnie oszukiwać.

- Ależ nie! - wykrzyknął przerażony Northrup. - Spotkałem lady Bronwyn podczas pobytu na dworze i

mogę pana zapewnić, że jej rodzina nie próbuje pana oszukać.

- Poczciwiec z ciebie. Zawsze mogę na tobie polegać. - Adam pokiwał głową. - Ponadto jest Irlandką i

nie będzie z nią kłopotu w łożu.

- Sir, sądzę, że patrzy pan na siostrę lady Bronwyn.

Wypowiedziawszy te straszne słowa, Northrup odetchnął z ulgą. Adam złożył lunetę i zwrócił ku

niemu wzrok. Sekretarz poczuł, jak robi mu się zimno; zapomniał już, jak lodowate potrafią być szare

oczy jego pana.

- Słucham?

Adam mówił poprawną angielszczyzną, ale w jego głosie słychać było charakterystyczny marynarski

rytm, który bardziej niż zaciśnięte usta zdradzał poruszenie. Northrup odpowiedział nieco za ostro: -

Powiedziałem, milordzie, że patrzysz na siostrę lady Bronwyn.

- Słyszałem.

Northrup odchrząknął i odezwał się, obniżając głos: - Tak, milordzie. Lady Bronwyn jedzie obok...

panny, o której pan mówił.

Adam spojrzał surowo na zbliżających się gości.

- Przecież to służąca.

- Nie, milordzie. To lady Bronwyn. Jak pan pamięta, po powrocie z Amsterdamu opisałem panu jej

charakterystyczny wygląd.

Adam ściągnął mocniej wodze, aż koń zaczął się niepokoić. - Teraz pamiętam. Od tej chwili będę

uważniej słuchał mojego szacownego sekretarza.

Jego uśmiech zmroził Northrupa do reszty. Wicehrabia rzadko nadużywał swej uprzywilejowanej

pozycji, ale kiedy to robił, Northrup przypominał sobie z żalem o swoim dostatnim dzieciństwie.

- Wygląda jak cocker-spaniel króla Karola, ufryzowany i przyozdobiony wstążkami. - Adam wetknął

lunetę do skórzanego futerału. Skierował konia na żwirowy podjazd i powiedział: - Chodźmy przywitać

moją przyszłą żonę.

*

background image

Cóż podkusiło tych dwóch dżentelmenów, by ze szczytu wzgórza podziwiać przyjazd gości? Na tle

zachodu słońca sylwetki jeźdźców przy częściowo wykończonej kaplicy stanowiły widok, który mroził

serce Bronwyn. Jeden z nich jest jej narzeczonym. Jeden z nich będzie miał prawo decydować o jej

zachowaniu i ubiorze, stanie się panem jej ciała.

Domyślając się, jakie emocje targają siostrą, Olivia odezwała się współczująco: - Nie będzie tak źle.

Wielu mężczyzn bardzo kocha żony. Popatrz na tatę. Ubóstwia naszą mamę.

- Tak, a popatrz na naszego króla Jerzego - ucięła Bronwyn. - Podobno rozwiódł się z żoną, zamknął ją

w jakimś niemieckim zamczysku i ignoruje jej błagania o litość. Od dwudziestu lat nawet nie widziała

dzieci.

- Rozwiódł się z powodu jej niewierności.

- On ma sobie więcej do zarzucenia. Sam nie przepuści żadnej spódnicy. Mówią, że kazał zamordować

kochanka swojej żony. - Bronwyn dumała ponuro nad swoim losem. - Mówię ci, siostro, żałuję, że tata

uparł się, by wydać nas po kolei, od najstarszej do najmłodszej. Wicehrabia z pewnością wolałby ciebie.

- Nie mów tak! - wykrzyknęła Olivia. - Ja bym go nie chciała.

Bronwyn odwróciła się do siostry ze zdumieniem.

- Wiesz coś, o czym ja nie wiem?

- Nie! - Olivia położyła rękę na piersi i głęboko odetchnęła. - Nie. Ja tylko... ja nie chcę teraz

wychodzić za mąż.

- Nie będziesz musiała - zapewniła ją Bronwyn. - Odprawa, którą wicehrabia zgodził się zapłacić,

pozwoli rodzicom na życie w luksusach przez dobre parę lat. Kto wie, może tym razem tata zainwestuje

w coś użytecznego i dorobi się majątku.

- Może. - Zrezygnowany ton Olivii jasno wyraził jej opinię na ten temat. - O, już są. Jak sądzisz, który

to?

Jedno spojrzenie i Bronwyn już wiedziała. To ten piękny. Ten, którego twarz przypominała rzeźbę

ucieleśniającą męskie piękno; ten, w którego wzroku czaiła się drwina. Jedno spojrzenie wystarczyło.

Podczas gdy ojciec jowialnie się z nim witał, ona stała jak kołek, z wzrokiem utkwionym w jego

kołnierzyk.

Nie słuchała, co mówią, ale kiedy ujął jej dłoń, nie mogła go dalej nie zauważać.

- Lady Bronwyn, jest pani powiewem świeżego powietrza w moim zwyczajnym życiu - powiedział.

Ścisnęło ją w żołądku. To nie był komplement, mimo że wypowiedział te słowa wdzięcznie i gładko

niczym sonet. Spojrzała na niego i na widok niemej dezaprobaty w jego oczach zaparło jej dech. Patrzył

na nią dostojnie lodowatym wzrokiem, a usta miał zaciśnięte w wąską kreskę.

Lady Nora wtrąciła się hałaśliwie do rozmowy. - Bronwyn, podziękuj jego lordowskiej mości! I

przywitaj się! Przed wami przecież wspólne lata małżeńskiego szczęścia. Trzeba je odpowiednio

rozpocząć.

- Lordzie Keane, zdaję sobie sprawę z zaszczytu, jaki mnie spotkał - następne słowa nie chciały jej

przejść przez gardło - dzięki pana propozycji. Nigdy tego nie zapomnę.

Ostatnie zdanie pobrzmiewało odrobinę sarkazmem. Zrobiła minę łagodnej owieczki, co wcale nie

było łatwe, bo on wciąż trzymał jej dłoń. Chciała poprawić perukę, mocniej przykleić do policzka

aksamitną muszkę, lecz poprzestała tylko na oblizaniu ust. Przyglądał się jej uważnie i z powagą, jak

background image

przyszły narzeczony. Jest nim przecież, przypomniała sobie.

Uśmiechnął się do niej chłodno. - Wszystko tu na panią czeka. Cały dwór aż lśni, tak jest

wypucowany. Służba czeka przy schodach, by panią przywitać.

Patrzyła na niego, przypominając sobie ze zgrozą, że najgorsze jeszcze przed nią. Wykręcając

nadgarstek, chciała uwolnić dłoń, on jednak nie ustępował.

- Moja matka nie może się doczekać - dodał jeszcze.

Jej dłoń zaczęła się pocić.

- To bardzo uparta dama, przywykła do stawiania na swoim. Ciekawy jestem, jak oceni pannę młodą,

którą jej przyprowadziłem. - Podniósł wyciągniętą dłoń, ucałował i przyjrzał się dokładnie. Puścił ją, lecz

błysk w oku zdradzał, że rozkoszuje się zwycięstwem. - Proszę obejrzeć dom.

*

Stojący wśród olbrzymich drzew dwór o strzelistych kolumnach lśnił marmurami. Starszy lokaj

zwrócił uwagę na wszystkie unowocześnienia, a po nim uczynili to również zarządca i rozmaici służący.

Dwór, posiadający bieżącą wodę w kuchni i prywatny kanał odprowadzający ścieki, zdawał się cudem

nowoczesności. Nawet pokój, który Bronwyn dzieliła z siostrą, zawierał wszystko, czego mogłaby życzyć

sobie kobieta. Sypialnia przylegająca do sypialni Adama łączyła wygodę z dobrym smakiem. Każdy

przedmiot był doskonałej jakości, ponieważ jakość, jak przyznał Adam, jest dla niego najważniejsza.

Dawał do zrozumienia, że ona sama nie spełnia tego wymogu.

Idąc na kolację, marzyła, aby zapaść się pod ziemię i zatonąć w jednym z kanałów pełnych wody.

Spodziewała się nieprzyjemności, ale ten wieczór okazał się straszniejszy niż wszystkie wyobrażenia, a

na dodatek najgorsze jeszcze przed nią. Adam miał gościa. Podobno wpadł tylko na domową kolację, ale

Bronwyn doskonale wiedziała, jaki jest prawdziwy cel wizyty. To przyjaciel, który przyjechał obejrzeć

świeżo zakupiony towar.

Bronwyn szła wykładanym lustrami korytarzem i słuchała napominań matki, brzęczących

nieprzyjemnie w uszach.

- Nie gap się, spuszczaj oczy i zachowuj się skromnie. Nie przerywaj mężczyznom rozmowy,

zwłaszcza gdy jesteś pewna, że nie mają racji.

Bronwyn spojrzała na nią ostro, co jednak umknęło uwagi matki. - Pamiętaj, czego cię uczyłam.

Mężczyźni wolą kobiety, które są bezużyteczną dekoracją. - Kilkoma wprawnymi ruchami rozpostarła

jedwab sukni. Kwiecista turniura opinała lśniący szkarłatny spód; strój wspaniale współgrał z fryzurą -

misterną konstrukcją z czarnych loków - i alabastrem cery. Z przepaścistej kieszeni wydostała pudełe-

czko, wyjęła z niego aksamitną muszkę w kształcie serca, przykleiła nad górną wargą i uśmiechnęła się

uwodzicielsko.

Wśród tylu luster nie ma co się nawet równać z matką, pomyślała Bronwyn. Ona sama ginęła wśród

wszystkich koronek i wstążek sztywnej białej sukni. Modny dekolt powinien odsłaniać krągłość piersi,

ale Bronwyn niewiele miała do pokazania, a to, co miała, wywatowane było od spodu. Brązowa peruka

piętrzyła się na jej głowie, pojedynczy kędzior spływał po ramieniu. Tak drobną kobietę jak ona to

wszystko przytłaczało i nawet wysokie obcasy na nic się zdały.

Nie miała pojęcia, jak kobiety mogą chodzić w takich butach. Zatrzymała się i potrząsnęła nogą, ale i

to nie złagodziło kurczu. Westchnęła. Lady Nora oderwała się od własnego fascynującego odbicia i

background image

spojrzała na córkę.

- Zrobiłaś doskonałe wrażenie na lordzie Keane.

Bronwyn skubała nitki białego, jedwabnego wachlarza. - Mamo, był sztywny jakby kij połknął.

- No, no, moje dziecko. - Lady Nora dotknęła palcem policzka córki i uśmiechnęła się. - Mogło być o

wiele gorzej. Nie chciałam ci mówić, żeby cię nie martwić, ale ten człowiek ma nieprzyjemne

usposobienie i jest znany z tego, że publicznie to okazuje. Jesteś sobie w stanie wyobrazić, jaką poczułam

ulgę, kiedy zachował się przyzwoicie.

Czy lady Nora mogła być aż tak tępa? Uważne spojrzenie na czarującą twarz matki przekonało

Bronwyn, że tak. Lady Nora niczym barwny motyl nie dostrzegała niczego poza tym, co oczywiste, nic

więc dziwnego, że przyjęła zręcznie sformułowane obelgi Adama za komplementy. Bronwyn

pozazdrościła jej nieświadomości. - Dlaczego tata mu nie powiedział, że nie wyglądam jak wy wszystkie?

Lady Nora wzruszyła ramionami; barki podniosły się i opadły w ruchu, który miała opanowany do

perfekcji. - A co by to zmieniło? Potrzebowaliśmy pieniędzy, a on złożył najlepszą ofertę.

- Nie zdziwię się, jeśli się rozmyśli - powiedziała Bronwyn.

Lady Nora położyła dłoń na czole i wykrzyknęła: - Nie bądź niemądra, moje dziecko. Jesteście

zaręczeni. Nie może się rozmyślić. Obraziłby tym ciebie i co więcej, obraziłby całą naszą rodzinę. Gdyby

porwał się na tak szaloną rzecz, twój ojciec mógłby go wyzwać na pojedynek. - Potrząsnęła głową. - Nie,

nie rozmyśli się.

- Jest strasznie rozczarowany.

Coś w końcu dotarło do lady Nory, bo odpowiedziała z rozdrażnieniem: - Ech tam! Ma zostać twoim

mężem. Przyjemności poszuka sobie gdzie indziej. Twoim zadaniem jest urodzenie dwóch zdrowych

dziedziców.

- Jednego na pierworodnego, drugiego na zapas - uzupełniła Bronwyn.

- Właśnie. Potem znajdziesz sobie kochanka. Chociaż jak na razie ten twój przyszły mąż wydaje się

okazem zdrowia. Utyka co prawda niepokojąco, ale za to w barach wydaje się mocny. I wiesz co - lady

Nora zachichotała zza wachlarza - londyńscy eleganci z pewnością zazdroszczą mu łydek. On nie musi

wypychać pończoch.

- Mamo, mówisz, jakbyś chciała mi sprzedać konia. Zajrzałaś mu w zęby?

Lady Nora z trzaskiem złożyła wachlarz. - Chcę tylko, byś była świadoma korzyści wynikających z

tego małżeństwa.

Bronwyn, ośmielona chłodną analizą narzeczonego, zebrała się na odwagę i zapytała o coś, co od

dawna ją nurtowało. - Dlaczego nie wyglądam jak wy wszystkie? Miałaś kochanka?

- Kochanka? - Lady Nora stanęła w miejscu i zagapiła się na córkę. - Jak możesz o coś takiego pytać,

skoro cały Londyn wie, jak bardzo jestem oddana waszemu ojcu.

- To może jestem owocem romansu taty?

Jaskrawy rumieniec przebił się przez warstwę różu. Ależ skąd! - odpowiedziała lady Nora, wcale nie

zaprzeczając grzeszkom męża. - Jesteś żywą kopią ciotki twojego ojca. Te same rozwichrzone włosy,

niewysoki wzrost, opalona cera.

- Nie przypominam jej sobie - powiedziała Bronwyn z powątpiewaniem.

- Oczywiście, że nie. Umarła zanim przyszłaś na świat. Zasuszona stara panna, która zawsze miała

background image

swoje zdanie i nie baczyła na niczyją pozycję czy stosunki.

Bronwyn zdążyła już polubić tę swoją ciotkę. - Poznałaś ją?

Lady Nora podniosła uperfumowaną chusteczkę do nosa. - Na niebiosa, tak. Twój tata ją bardzo lubił.

Pamiętam to jej przenikliwe spojrzenie i rozwichrzone jasne włosy. Trajkotała o jakimś kamiennym

kręgu w Irlandii i o tym, że wybudował go jakiś czarownik. - Powachlowała się chusteczką.

Drepcząc matce po piętach, Bronwyn odezwała się: - Ciekawa jestem, czy czytała celtyckie rękopisy

przechowywane w klasztorach.

- Pewnie tak - westchnęła obojętnie lady Nora.

- Jestem więc do niej podobna.

- Nie waż się tak mówić. - Lady Nora wydawała się poruszona. - Wcale nie jesteś podobna do tej

niedorzecznej starej panny.

- Nie wydaje mi się niedorzeczna. Tylko wykształcona i nieco ekscentryczna.

- Wykształcona i ekscentryczna! No właśnie, kobieta nie może być bardziej niedorzeczna. - Twarz

lady Nory odbijała się w niekończącym się szpalerze luster. To dziecko, które zesłał jej los, było dla niej

wieczną zagadką. - Zawsze poddawałaś mój charakter ciężkiej próbie. Zadawałaś dziwne pytania, czyta-

łaś książki. Błagałaś guwernantkę, by uczyła cię łaciny zamiast francuskiego. To francuski jest

cywilizowanym językiem, a ty nie chciałaś nim mówić. Nigdy cię nie rozumiałam. Jesteś inna niż moje

pozostałe dzieci, ale Bóg mi świadkiem, robiłam, co tylko mogłam.

Bronwyn spojrzała na strapioną twarz matki i poddała się. - Tak, mamo. Nie mogłabym prosić o

więcej.

Lady Nora odwróciła się do Bronwyn i poprawiła jej suknię. - Ubieram cię w najlepsze stroje. To nie

moja wina, że twój wygląd nie pasuje do dzisiejszej mody.

- Wiem, mamo.

- Przestać skubać ten wachlarz. Przez ten irytujący nawyk wszystkie wachlarze masz w strzępach.

Bronwyn starała się powstrzymać drżenie rąk. - Tak, mamo.

Przepiękne fiołkowe oczy lady Nory po raz pierwszy napotkały wzrok Bronwyn. - Zawsze cię

kochałam. Nigdy w to nie powątpiewaj.

Jak Bronwyn mogła wątpić w intencje matki? - Wiem, że mnie kochasz, mamo.

W przelotnym geście czułości lady Nora pogłaskała córkę po policzku. - Proszę! To już mamy z

głowy. - Zrobiła krok w tył i wprawną ręką poprawiła perukę Bronwyn. - Nie chcę, żebyś cierpiała. To

jest małżeństwo. Wicehrabia zyska poważanie towarzystwa, ty będziesz miała męża, którego na gwałt

potrzebujesz, a my z ojcem dostaniemy pieniądze. - Lady Nora złapała Bronwyn za ramię i potrząsnęła

nią z całej siły. - Nie proś o więcej.

- Tak, mamo.

Lady Nora wkroczyła do salonu z uśmiechem na ustach. - Już jesteśmy. Długo na nas czekaliście?

Hrabia Gaynoru, Adam i jego przyjaciel gwałtownie zakończyli rozmowę, a Olivia podniosła się z

krzesła.

Patrząc prosto na Bronwyn, Adam ukłonił się. - Ach, na widok takich piękności warto by było czekać

dwa razy dłużej.

Lady Nora szturchnęła córkę łokciem. Ta uśmiechnęła się sztucznie i ukryła twarz za wystrzępionym

background image

wachlarzem.

- Schlebia mi pan, milordzie.

Nie zaprzeczył. Zanim odsłoniła ponownie twarz pokazała mu szybko język. Trzepocząc rzęsami, za-

pytała: - A kim jest ten dżentelmen?

Zamrugał, jak gdyby trzepot jej rzęs był dla niego nieznośny, ale przedstawił jej Roberta Walpole. -

Jest członkiem parlamentu - dodał, podczas gdy korpulentny jegomość, mężczyzna przed czterdziestką,

otwarcie taksował ją wzrokiem.

Po raz kolejny tego wieczoru Bronwyn poczuła się jak towar wystawiony na sprzedaż. Zacisnęła zęby

i zapytała: - To coś wyjątkowego?

Walpole oderwał wzrok od jej piersi. Patrzyła mu prosto w oczy, zbyt urażona, by starać się to ukryć.

Po chwili wybuchnął śmiechem.

- Oczywiście, że nie, moja droga. To nic ciekawego w porównaniu z rozmową z uroczą damą. - Podał

jej ramię i powiedział: - Zaprowadzę panią na kolację.

Już miała przyjąć propozycję, kiedy sprzeciwił się Adam. - Robercie, to moja narzeczona. Ja ją za-

prowadzę do jadalni. - Zdał sobie sprawę, że zabrzmiało to nieładnie, więc dorzucił od niechcenia: -

Należy to przecież do moich przywilejów.

Aha, pomyślała Bronwyn, nie chce, by przyjaciel zgadł, jak bardzo jest rozczarowany narzeczoną.

Skrzywiła usta. Fascynujące. Z chwilowej euforii wytrąciła ją dopiero uwaga Adama. - Lady Bronwyn

nie poznała jeszcze mojej matki.

Spojrzała na Roberta Walpole, na którego twarzy odmalowało się komiczne przerażenie. Opuścił

ramię i cofnął się, jak gdyby Bronwyn miała go czymś zarazić. - Ależ oczywiście. Jak dotąd nie

widzieliśmy tej hm... szacownej damy. Idźcie, idźcie - poganiał. - Spotkanie z matką Adama należy do

przeżyć, które należy... hm... przeżyć.

Cóż sprawiło, że ten mąż stanu tak pobladł? Czyżby matka Adama była istotnie tak straszna? Bronwyn

chciała błagać o litość, ale na nic by to się zdało. Adam trzymał swobodnie laskę, czekając, aż Bronwyn

do niego dołączy. Zbliżyła się, zaciskając w dłoni wachlarz. W przeraźliwej ciszy przemierzyli korytarz,

kierując się w stronę niewielkich drzwi.

Pokój urządzono w odcieniach purpury i umeblowano lekkimi meblami. W oknach wisiały ciężkie

kotary, paliło się światło świec. Ich migoczący blask oświetlał twarz kobiety siedzącej na kanapie -

kobiety ogromnych rozmiarów, ubranej w luźny strój z lejącego materiału. Podbródki, w których tonęła

szyja, wznosiły się niczym schodki łączące klatkę piersiową i twarz. Niewielkie różowe usta

wykrzywione były w uśmiechu. Wśród obfitych policzków niemal nie było widać nosa, ale jej oczy...

Enigmatyczne, pomyślała Bronwyn, wpatrując się w nieruchomą postać. Kiedy ich oczy się spotkały,

pomyślała jeszcze: i jakie smutne.

Adam zbliżył się do kobiety i pocałował ją w policzek.

- Mab, oto dama, która zgodziła się zostać moją żoną. Ma na imię Bronwyn.

Starsza dama wyciągnęła przed siebie pulchną rękę i Bronwyn uścisnęła ją ostrożnie.

- Miło mi cię poznać, moje dziecko. Jestem lady Mab, czego mój nieuprzejmy syn nie raczył ci

powiedzieć.

- Lady Mab, wdowa po wicehrabim Rawsonu - uzupełnił Adam.

background image

- Tytuł, którym można jeszcze imponować zuchwalcom. - Nie odwracając głowy, lady Mab ponownie

spojrzała na Bronwyn. - Jesteś zuchwała?

Zabrakło jej słów ze zdumienia. Wśród rodziny uchodziła za niebywale zuchwałą, ale przecież nie

mogła się do tego przyznać.

Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, lady Mab powiedziała: - Sądzę, że znalazłeś dziewczynę, jakiej

szukałeś.

- Tak, Mab.

Atmosfera była ciężka od niedopowiedzeń, ale Bronwyn była zbyt oszołomiona, by starać się je

odczytać.

Adam zapytał jeszcze: - Mab, zejdziesz na kolację?

- Nie opuściłabym pierwszego posiłku z moją przyszłą synową.

- Ostrzegam cię, Robert Walpole jest tutaj.

Na ustach Mab pojawił się uśmieszek. - Może to jego powinieneś ostrzec.

background image

ROZDZIAŁ 3

- Bronwyn wdała się we mnie. - Hrabia rozsiadł się wygodnie i odsunął talerz. - Ma typowe cechy

mojej rodziny: odwagę i inteligencję. Inne córki są podobne do żony - podniósł w górę kielich - za to

Bronwyn jest cała moja.

Na ustach lady Nory pojawił się wymuszony uśmiech. - Ależ kochanie, żartowniś z ciebie. Bronwyn

inteligentna? To normalna dziewczyna; lubi robótki i konne przejażdżki. - Poklepała córkę po ręce. -

Prawda, kochanie?

Gaynor otworzył usta, gotów zaprotestować. Zamilkł jednak pod jadowitym spojrzeniem żony i

zakasłał. - Świetna kolacja, Rawson.

- Dziękuję. - Adam zastanawiał się, czy ten wieczór nigdy się nie skończy. Miał już dosyć peanów

Gaynora na cześć nieładnej córki, jak również zatroskanego wzroku Mab. Chciał w końcu przejść do

interesów, ale dopóki panie były przy stole, było to niewykonalne. Jego matka jako oficjalna gospodyni

powinna była już dawno wstać od stołu i poprowadzić towarzyszki do salonu, by mężczyźni mogli napić

się brandy i zapalić cygara. Nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł. - Skoro jest tu z nami moja

przyszła żona, może to ona zaprowadzi panie do salonu? - Spojrzał triumfalnie na Mab. - Będziesz tak

miła, Bridget?

Nieciekawa dziewczyna, z którą łączył go kontrakt małżeński, nie mrugnęła nawet okiem. Wstała,

uśmiechając się wdzięcznie. - Wychodzimy, moje panie? Panowie chcieliby z pewnością omówić ważne

sprawy, nieodpowiednie dla kobiecych uszu. Do zobaczenia, Ablu.

Powiedziała to tak gładko, że niemal nie zauważył. Zanim zdążył zareagować, zobaczył plecy trzech

kobiet opuszczających jadalnię. Uznał, że to zwykłe przejęzyczenie i spodziewając się sprzeczki, rzucił

matce wyzywające spojrzenie. Ku jego zdziwieniu podniosła się. - Zgodnie z życzeniem mojej przyszłej

synowej opuszczam was, panowie. - Odwróciła się przy drzwiach. - Miło cię było znów widzieć,

Robercie. Odwiedź nas jeszcze.

Gdy tylko lokaj zamknął za nią drzwi, Robert rozluźnił krępujący szyję szal. - Szczerze

powiedziawszy, Rawson, twoja matka mnie przeraża.

- I doskonale o tym wie - przyznał Adam.

- Jest taka wielka - Robert starał się wyrazić coś gestem - taka wielka.

Adam uśmiechnął się. - Inni twierdzą, że jest dobrą kobietą, rozumiejącą ludzkie słabości.

- Jest miła dla wszystkich oprócz mnie.

- Sądzę, Robercie, że swoimi przechwałkami i rozwiązłością wzbudzasz w niej obrzydzenie.

- Nikogo przecież nie obrażam. - Walpole poprawił perukę. - Zresztą kobiety powinny być kobiece.

Głupiutkie, próżne, spragnione męskich atencji. Nie powinny przyszpilać mężczyzny wzrokiem ani

burzyć męskich złudzeń ostrym jak brzytwa językiem.

- Cóż, taka jest właśnie moja matka. - Adam uśmiechnął się złośliwie do przyjaciela. - Jak sądzisz,

dlaczego tak lubi zapraszać cię na obiad?

- Kanibalizm?

- A co, czyżbyś stracił jakąś część ciała?

Rozpiąwszy kamizelkę, Robert pogładził swój pokaźny brzuch. - Kochanka sprawdzi później.

- A żona? - zapytał z ciekawością Gaynor.

background image

- Nie dziś wieczorem. Żona nie jest na dziś przewidziana. - Na szerokiej twarzy Walpole’a pojawił się

chytry uśmieszek - Na jutro też nie.

- Hola! Nie dorobilibyście się z Katarzyną pięciorga dzieci, gdybyś ją tak ciągle ignorował - wtrącił się

Adam.

- Tego, co mam między nogami, starczy dla wszystkich pań - przechwalał się Walpole. - I jeszcze

utrzyma kilka londyńskich dziwek.

Adam sięgnął po karafkę z brandy. - Chyba muszę się napić.

Walpole roześmiał się głośno. - Co, nigdy nie miałeś serca do dziwek?

- Każdy marynarz, który zawija do portu, ma tego aż nadto. - Adam podał mu szklankę.

- Przyznaj, odebrałeś pewnie solidne wykształcenie - drażnił się Walpole.

- Wykształcenie? Może. Nauczyłem się kochać w czterech językach. - Adam nalał Gaynorowi, a

potem sobie. Postawił brandy na stole i wpatrzył się w bursztynowy płyn.

Gaynor poszedł za jego przykładem i podnosząc szklaneczkę, powiedział: - Ma taki kolor, jak oczy

mojej małej Bronwyn.

- O nie - powiedział Adam z roztargnieniem. - Jej oczy są odrobinę ciemniejsze. Prędzej jak sherry.

- O właśnie! - Gaynor wychylił szklaneczkę na znak zgody.

Walpole odsunął krzesło. - A jak ci idzie na giełdzie, Adamie?

- Jak zwykle.

- Jak zwykle doskonale? - Walpole westchnął i położył nogi na stół.

- Udało mi się uniknąć gorączki kupowania, która ogarnęła już chyba cały Londyn.

- Niech Bóg da zdrowie głupcom, którzy gotowi są wyrzucać pieniądze w błoto! - zgodził się Walpole.

- Słyszałeś najnowsze plotki? - Adam napił się brandy. - Jakiś człowiek sprzedawał akcje spółki, która

miała stworzyć perpetuum mobile.

Gaynor spoglądał to na jednego, to na drugiego szeroko otwartymi oczami.

Czubkiem buta Walpole przesunął talerze leżące na stole. - Znam lepszą historię. Pewien jegomość

sprzedawał akcje kompanii, która miała sprowadzać osły z Hiszpanii.

- Jak gdyby na Change Alley

nie było wystarczająco dużo osłów. - Adam dał dyskretnie znak

lokajowi i ten sprzątnął talerze.

Gaynor zaśmiał się nerwowo.

- A pomysł z uzyskiwaniem oleju z rzodkiewek?

- Co takiego? - Adam rozwiązał wstążkę i potrząsnął ciemnymi włosami.

- Oleju do lamp? - zasugerował lord Edana, a Walpole zaśmiał się z dobrego żartu.

- A to dobre! Zdumiewające, że są idioci - wzniósł toast za gospodarza - którzy kupili udziały w tych

spółkach.

- Moja ulubiona historia - powiedział Adam - dotyczy przedsiębiorcy, który obiecywał wszystkim

olbrzymi zysk, ale nie chciał zdradzić, czym będzie się zajmować.

- I co? - zapytał Walpole z zainteresowaniem.

- Do południa było tysiąc chętnych, którzy dali mu ze dwa tysiące funtów.

Change Alley - londyńska giełda - przyp. tłum.

background image

- I co dalej? - nalegał dalej Walpole.

- Po południu już go nie było. - W oczach Adama zalśniło rozbawienie.

Radość była zaraźliwa, bo po chwili zarechotał Walpole, a Gaynor uśmiechnął się sztucznie.

Poważniejąc, Walpole skrzywił się z niesmakiem: - Próbowałem im powiedzieć. Nie próbowałem?

- Oczywiście, że próbowałeś. Wygłosiłeś piękne przemówienie w Izbie Gmin. Mówiłeś o tym, jak

błędne jest przekonanie, iż Kompania Południowa spłaci narodowy dług. - Adam wyszczerzył zęby w

nieszczerym uśmiechu. - Szkoda, że słuchacze wyszli w trakcie przemowy.

- Przeklęci parlamentarzyści. Sądzą, że jestem zwykłym ziemianinem, zbyt głupim, by mieć o

czymkolwiek pojęcie.

Adam odsunął szklankę. - Nie wygrałbyś z łapówkami. Dyrektorzy Kompanii rozdawali pieniądze na

prawo i lewo. Każdy polityk niemal się o nie potykał.

- Kompania Południowa? - zapytał z ciekawością Gaynor. - Nie jest to solidna spółka, upoważniona

przez parlament i króla?

- Ależ tak. Ale tyle na giełdzie drobnych spółek, które odbierają wpływy Kompanii, że Hanowerczyk

zaczął się niepokoić.

W poufałym tonie Walpole’a słychać było wzgardę dla niemieckiego władcy siedzącego na

angielskim tronie.

Hrabia zakłopotał się. - Król? Dlaczego król miałby przejmować się Kompanią Południową?

- Pieniądze, drogi hrabio, pieniądze. - Adam wyprostował nogę i potarł udo. - Jak pan sądzi, w jaki

sposób Kompania uzyskała nieograniczony dostęp do rzesz łatwowiernych kupców? John Blunt, reżyser

tego nikczemnego przedsięwzięcia, podarował królowi ogromne udziały w Kompanii. Jedenastego

czerwca parlament ogłosi, że wszystkie spółki nie posiadające licencji są nielegalne. Król z pewnością

maczał w tym palce

Gaynor pacnął dłonią w kielich, rozlewając wino po lśniącym stole. - Przecież wielu zarobiło krocie na

Kompanii Południowej.

- Owszem. Ja sam zarobiłem krocie na Kompanii Południowej. - Adam ułożył nogę na przyniesionej

przez lokaja otomanie. - Dyrektorzy Kompanii wykazali się ogromnym talentem w manipulowaniu

ryniem. Ale niech pan zapamięta moje słowa, milordzie, to inwestycja krótkoterminowa. Kompania nie

przynosi wystarczających zysków, by można było pozwolić na takie spekulacje. Ta bańka wkrótce

pęknie, a nieszczęśnicy, którzy w nią zainwestowali, poczują twarde dno pod tyłkami.

- Jeśli zainwestował pan w akcje Kompanii, proszę lepiej posłuchać przyszłego zięcia - poradził

Walpole. - Adam trzyma rękę na pulsie londyńskiej giełdy. Nikt nie zna się na tym lepiej.

Z wzrokiem utkwionym w przestrzeń, Gaynor kiwnął głową.

- Adamie, ile czasu dajesz Kompanii? - odezwał się Walpole.

- Jeszcze się przyglądam.

- Cały Adam - zaśmiał się Walpole. - Ostrożny człowiek. Ja sądzę, że do listopada.

Adam potrząsnął przecząco głową.

- Dłużej?

- Nie.

- Ależ skąd! Blunt z pewnością będzie chciał dotrwać do zimy.

background image

- Jeśli się upierasz, Robercie - Adam wstał, krzywiąc się lekko. - Dołączymy do naszych pań?

Wiedząc, że już nic więcej nie wydobędzie od Adama, Walpole podniósł się i szturchnął hrabiego w

ramię. - Chodźmy więc. Trzeba iść do dam. Boli cię noga, Rawson?

- Trochę - Adam wyprostował się i sięgnął po trzcinową laskę.

- Tak to jest, jeśli się oberwie hiszpańską kulą armatnią.

- Aż tak tragicznie nie było - powiedział Adam. - To tylko kawałki pokładu; kula roztrzaskała się tuż

obok.

- Przeklęci Hiszpanie.

- Ależ nie - przepuścił ich w drzwiach. - Majątek, który wiózł ten hiszpański statek, stał się dla mnie

kurą znoszącą złote jajka.

Walpole klepnął Adama po plecach. - Oj tak, wciąż dręczysz tę biedną kurę. Czasem słyszę jej

gdakanie w moim domu na wsi.

- Norfolk jest tak nudny, że odrobina gdakania... - Adam nie dokończył, patrząc na kobiety siedzące

cicho w salonie. - Gdzie moja matka?

Walpole rozłożył ręce.

Adam poczuł niepokój. - Mój Boże, a gdzie jest Bronwyn? - Nie żeby przejmował się tą głupiutką

gąską, ale wiedział doskonale, że jego dystyngowana matka nie aprobuje wyrachowania w doborze żony.

Widział, jak obdarła Walpole’a z wszelkiej godności i bał się, że podobne zachowanie w stosunku do

Bronwyn mogłoby zachwiać kruchymi podstawami tego małżeństwa.

Olivia oderwała wystraszony wzrok od swoich dłoni, a lady Nora wykrzyknęła: - Co się stało?

Adam zignorował pytanie i zapominając o dokuczliwym bólu w nodze, skierował się do gabinetu

Mab. Na widok tego, co tam zobaczył stanął jak wryty.

Siedziały oświetlone blaskiem świec i szyły. Ich głosy pobrzmiewały harmonijnie, na twarzy Mab nie

było zniecierpliwienia, a ręce Bronwyn nie drżały ze strachu.

Patrzył na tę domową scenę oczyma zwężonymi w wąskie szparki, nie mogąc uwierzyć.

Matka zobaczyła go pierwsza. - Abel! Wejdź i usiądź tu z nami.

Nieufnie, podejrzewając pułapkę, wszedł do środka i usiadł na drugim końcu sofy, na której siedziała

Bronwyn. - Adam, nie Abel - poprawił łagodnie.

- Faktycznie - zachichotała Mab, ubawiona swoją małą zdradą. - Faktycznie. Pracujemy właśnie nad

ubraniem dla chłopca Boultonów. Jego rodzice umarli na tyfus w zeszłym roku. Jak pamiętasz,

namówiłam wytwórcę świec, by wziął go do terminu.

- Nie jest za mały? - zapytał Adam, trzymając dłonie na bursztynowej gałce laski.

- Ma dziesięć lat. Wzięli go bardzo dobrzy ludzie. - Wbiła uważnie igłę. - Potrzebujesz czegoś?

- Nie, ja... brakowało mi Bronwyn; bałem się, że zgubiła się w korytarzach.

- Nic podobnego - powiedziała Bronwyn. - Mab poprosiła mnie do siebie, a ja z wielką ochotą

przyjęłam zaproszenie.

Adam zapytał z niedowierzaniem: - Mab? Nazywasz ją Mab?

Bronwyn spojrzała na niego, potem na gospodynię. - A nie powinnam?

Zmrużył oczy.

- Nie, ależ dlaczego, ale ona pozwala na to...

background image

- ...tylko ulubionym krewnym - dokończyła Mab. - A ty, jako moja synowa, się do nich zaliczasz. -

Subtelna reprymenda w jej słowach przytemperowała jego oburzenie. - Dlatego kazałam ci zwracać się

do mnie po imieniu.

Wymówiła każde słowo z osobna, nadając wypowiedzi specjalne znaczenie. Zrozumiał. Z jakiegoś

powodu Mab postanowiła rozciągnąć opiekę nad jego przyszłą żoną. Później zastanowi się nad

motywami - na razie powinien zająć się gośćmi. Wstał i ukłonił się. - Jeśli tak wam tu dobrze, moje

panie, zostawię was same i zajmę się interesami.

Mab odprawiła go ręką. - Rozsądny pomysł, synu. Wkrótce założysz rodzinę. Trzeba się do tego

odpowiednio przygotować.

Adam spojrzał na dziewczynę, która wkrótce zoranie jego żoną, i wzdrygnął się. Patrzyła na niego z

takim samym przerażeniem, co wcale nie poprawiło mu samopoczucia.

Zniknął, a Bronwyn wciąż gapiła się na drzwi.

Miał oczy swojej matki. Jej oczy były jednak pełne ciepła i pociechy, a jego... Niepokojące, owszem,

pełne życia - szare, o długich, czarnych rzęsach, podwiniętych do góry jak u dziewczyny.

- Nie cierpisz go - zauważyła jego matka.

- Ani trochę - odpowiedziała Bronwyn w roztargnieniu. Chwilę później spojrzała z przerażeniem na

Mab.

Ta nie wyglądała na zbulwersowaną. Siedziała w olbrzymim fotelu, dopasowanym specjalnie do jej

kształtów, i zszywała chłopięce spodnie. Wydawała się taka pogodna i spokojna, niczym wielka,

przyjazna królowa matka. Jedynie dłonie zdradzały coś zupełnie przeciwnego. Igła poruszała się tak

szybko, że Bronwyn nie mogła nadążyć wzrokiem.

Chcąc cofnąć ostatnie słowa, Bronwyn wyjąkała:

- Chciałam powiedzieć, że lord Adam jest dla mnie wielką niewiadomą i nie potrafię powiedzieć, czy

go lubię, czy też nie. Jest dobrym człowiekiem, tego jestem pewna.

Mab spojrzała na nią ostro. - Dobrym człowiekiem? Potrafi sprawić, by kobieta czuła się przy nim

głupia i brzydka.

Bronwyn patrzyła na nią z otwartymi ustami, po czym zadecydowała: raz kozie śmierć. - I niechciana -

powiedziała wyzywająco.

- I niechciana. Ale jeśli będziesz milczała, prowadziła dom i schodziła mu z drogi, będzie cię

tolerował.

Bronwyn wzięła koszulę z ręki Mab. Pokiwała głową i wbiła igłę w materiał. - To wszystko, czego

mogę się spodziewać po małżeństwie.

Zapanowała cisza i Bronwyn zdała sobie sprawę, uraziła czymś starszą panią.

- Tak nisko się cenisz?

- Nie. Ale mężczyźni chcą urody, dowcipu, pięknej gry na harfie. Nic więcej.

Mab westchnęła. - Jesteś papugą, bezmyślnie powtarzającą lekcje.

- Mab - dziwne, że tak łatwo przychodziło jej nazywanie Mab po imieniu - twój syn poprosił o moją

rękę, ponieważ sądził, że wyglądam jak moje siostry.

- To znaczy?

background image

- Piękna i głupiutka. - Bronwyn skubała kciuk. - Wżenienie się w rodzinę Edana gwarantuje wstęp do

towarzyskich elit. Siostry są bez wątpienia najlepszymi paniami domu w Londynie. Niełatwo zdobyć

zaproszenie na ich przyjęcia.

- Ty też będziesz wydawała takie przyjęcia?

- Oczywiście.

- I też wszyscy będą bili się o zaproszenia?

- Mam nadzieję, inaczej kolejny raz rozczaruję wicehrabiego. - Wzruszyła ramionami i spojrzała ze

smutkiem na doszczętnie zniszczony manicure.

- Kolejny raz?

- Nie jestem dowcipna. Nie gram na harfie - wyjaśniła. - No i nie jestem piękna.

- O - Mab opuściła głowę i utkwiła wzrok w robótce. - A co, czyżby uroda sióstr zapewniła im idealne

życie?

- Ależ skąd. - Bronwyn opuściła myślami pokój. Ciągłe pytania Mab sprawiły, że powróciły marzenia

z dzieciństwa. Marzenia o mężczyźnie, który będzie się z nią śmiał, rozmawiał i kochał ją dla niej samej.

Wtem w jej myśli wtargnął obraz Adama, nachmurzonego i pełnego sarkazmu. Westchnęła. - Szczerze

mówiąc, ich mężowie mają kochanki, a niektóre z sióstr również kochanków.

- A więc uroda nie zatrzymała przy nich mężów - skwitowała z satysfakcją Mab. - Jest na to inny

sposób.

*

Kiedy Adam wrócił do salonu, Walpole właśnie się żegnał. - Musisz już iść, Robercie? Bez ciebie

będzie nudno.

- Zostałbym z rozkoszą - szeroki uśmiech Walpole’a zdawał się zaprzeczać jego słowom - ale

naprawdę muszę już iść. Moja przyjaciółka aktoreczka dorobiła się znacznej fortuny na Change Alley i

rezygnuje z pracy. Uparła się, że dziś będzie pożegnalne przedstawienie.

Adam odprowadził go do drzwi. - Jak się nazywa?

- Panna Ash.

- Panna Ash jest ekshibicjonistką, wróci na scenę pomimo fortuny.

- Och, to nie jest jej ostatnie przedstawienie na scenie - uściślił Walpole.

Adam przełknął i to. - W takim razie nie możesz się spóźnić. Przecież nie może zacząć bez ciebie.

- No właśnie. Ale chciałem jeszcze z tobą porozmawiać. - Walpole rozejrzał się dookoła. - W cztery

oczy.

Adam poprowadził do gabinetu, a Walpole zamknął za nimi drzwi.

Unosząc brew, Adam spojrzał na niego z uwagą. - Jeśli masz zamiar zdradzić mi tajemnicę

państwową, to nie chcę jej znać.

- Jedyną tajemnicą państwową, o jakiej mi wiadomo, jest to, że książę Walii nienawidzi swojego ojca -

powiedział Walpole z roztargnieniem.

Adam żachnął się. - Też mi tajemnica.

- Jakie państwo, taka tajemnica. - Walpole kręcił się po pokoju. Adam patrzył na niego, opierając się o

biurko. - Ta Kompania Południowa! - wybuchnął Walpole. - Coś mi tam śmierdzi.

- Fakt - zgodził się Adam. - Ale chyba już to omówiliśmy.

background image

- Jest jeszcze coś. - Spokojny zwykle mężczyzna bębnił palcami po marmurowym gzymsie kominka. -

Moi szpiedzy przynoszą mi niepokojące wieści. Nie jestem w stanie ich potwierdzić, ale nie podoba mi

się to.

- Co to za wieści?

- To coś więcej niż zwykły szwindel. Dyrektorzy są na to zbyt sprytni. Sądzę, że knują coś przeciwko

rządowi.

- Przeciw rządowi?

- Wiesz, że byłem kiedyś ministrem skarbu - wyrecytował z dumą.

Adam uśmiechnął się. - Bardzo zdolnym ministrem.

Walpole oparł się ramieniem o gzyms kominka i wzruszył ramionami. - To prawda. Teraz jestem

jedynie pokornym parlamentarzystą.

- Gdzie tam pokornym - zauważył Adam. - Możesz sobie pozować na szlachcica ze wsi, być

jednocześnie największym rozpustnikiem, jakiego znam...

Walpole rozpromienił się, ani odrobinę nie dotknięty.

- ...ale nie ma nikogo, kto lepiej niż ty pokierowałby rządem. Bóg da, że któregoś dnia poprowadzisz

ten kraj do należnej mu chwały.

Walpole podrapał się po kilkudniowym zaroście. - Nie będę się z tobą sprzeczał. By stać się

najpotężniejszym z narodów, Anglia potrzebuje długiego, stabilnego pokoju. Zdradzę ci tajemnicę,

Adamie. Zamierzam przejąć rządy. - Jego przenikliwe oczy spotkały się ze wzrokiem Adama.

- Nic nie jest w stanie mnie zatrzymać.

Tak jednoznaczna wypowiedź nie zaszokowała Adama. Zainteresował się tylko: - Ilu osobom

zwierzyłeś się ze swoich planów?

- Nikomu.

- Nawet kiedy spiłeś się na umór?

- Może raz - przyznał Walpole.

- Z typową dla siebie nieśmiałością i skromnością oznajmiłeś wszystkim przy stole, że masz zamiar

rządzić krajem. Zgadza się?

- Wyczuwam sarkazm w twoim głosie.

Adam przyłożył dłoń do piersi i zrobił ponurą minę.

- Sarkazm? W moim głosie? Mój Boże, Robercie, masz dużo szczęścia, że nikt cię dotąd nie zastrzelił.

- Powiedziałem ci, jestem nikim.

Adam potrząsnął głową. - Ale masz wystarczająco dużo rozumu, by zostać kimś. Och, Robercie. I co

ja mam z tobą zrobić?

Wodząc palcami po wyżłobieniach w marmurze, Walpole odpowiedział: - Bądź moim szpiegiem.

- Co takiego?

- Słyszałeś. Szykuje się spisek. Chciałbym poznać jego źródło. - Spojrzał poważnie na Adama. -

Słychać szum, który przycicha, kiedy tylko któryś z moich informatorów zanadto się przybliży.

Adam poczuł głęboki zawód. - Uważasz, że ja się lepiej nadaję do tak obrzydliwego zajęcia jak

szpiegowanie?

Rozentuzjazmowany Walpole nie zwrócił uwagi na ostrzegawczy ton przyjaciela.

background image

- Nadajesz się świetnie. Najlepiej ze wszystkich na świecie znasz kawiarnie na Change Alley. Jeśli

komuś udałoby się odkryć ten spisek, a nawet dotrzeć do jego źródła, to właśnie tobie.

- Dlaczego sądzisz, że ci się przydam? Wszyscy wiedzą, że jesteś moim przyjacielem.

- Racja, ale mimo wszystko warto spróbować. Szpiegostwo popłaca - zaznaczył Walpole. - Stanowiska

na dworze, przywileje, nawet gotówka.

Adam nie mógł powstrzymać wzbierającego gniewu. Pochylił się do przodu, gotów pochwycić

Walpole’a za gardło. - Jeśli tak o mnie myślisz, wynoś się z tego domu i nigdy nie wracaj. Mój ojciec

zniżył się do wszelkich niegodziwości i okazał się cholernym łajdakiem, ale miałem nadzieję, że

udowodniłem ci...

- Niech cię diabli! - Po tym okrzyku nastąpiła wiązka innych, godnych uwagi ze względu na

różnorodność i obrazowość przekleństw. - Ciągle cię gryzie ten stary skandal? Nikt już nie pamięta, to

było lata temu.

- Ojciec zszargał dobre imię rodziny. Nigdy nie uda się zmyć hańby. Naprawdę wierzysz w to, że nikt

nie pamięta? - powiedział Adam szyderczo. - Damy chichoczą zza wachlarzy, a panowie cofają się na

mój widok, jakby bali się czymś zarazić.

- A może to dlatego, że jesteś tak majestatyczny, że wyglądasz jak diabeł szukający nowych dusz. -

Walpole ruszył w kierunku Adama z wycelowanym palcem niczym nauczyciel, który chce ukarać ucznia.

- Spotkania towarzyskie to rozmowy o bzdurach, flirty, wielkie chlanie i ucztowanie. Nagle wchodzisz ty

i piorunujesz wzrokiem zgromadzonych tak jak teraz mnie...

Adam próbował się rozchmurzyć, ale Walpole potrząsnął przecząco głową. - Musiałbyś zasłonić oczy,

Adamie. Przychodzisz na przyjęcie, gospodyni wzdycha. Wie, że jeśli dołączysz do gry w karty, panowie

poszukają wymówek, żeby się pożegnać. Nie dlatego, że miałbyś ich czymś zarazić, ale że już przy

pierwszym rozdaniu będą zmuszeni rozwiązywać problemy świata. Nie pogadają z tobą o kobitkach, o

koniach, ani nawet o świeżo przeszmuglowanej brandy. Zamiast tego powaga i rozmowy o finansach,

metodach upraw lub czymś równie nudnym.

- Przestań, nie jest ze mną aż tak źle - zaprotestował Adam.

- Działasz na wszystkich deprymująco - upierał się Walpole. - A jeśli chodzi o damy, to jest jeszcze

gorzej. Rzucasz tym delikatnym kwiatuszkom takie spojrzenia, że albo mają ochotę dobrać ci się do

spodni, albo zemdleć. Albo obie te rzeczy naraz. Fascynujesz je ognistymi spojrzeniami i lodowatym

zachowaniem. Nic dziwnego, że musiałeś wziąć sobie narzeczoną, która cię wcześniej nie widziała. Nie

rozumiem tylko, dlaczego ta młoda osoba nie uciekła jeszcze w popłochu.

Adam prychnął, ale jego gniew już zelżał. Walpole położył mu ręce na ramionach. - Oferując ci

łapówkę, nie chciałem cię urazić. Do diabła, nie wiesz, jak się rządzi tym krajem? Korupcja to kręgosłup

angielskiego ustroju, który mimo to jest najlepszy na świecie. Po co się czepiać, skoro wszystko idzie

gładko?

- Nie obchodzi mnie, że wszyscy to robią - odpowiedział Adam. - To niczego nie usprawiedliwia.

- Ty zadufany w sobie arogancie! - Walpole spojrzał Adamowi prosto w oczy. - Jesteś szalony, jeśli

sądzisz, że za nędzne grosze będę harował jak wół! Po co zajmować stanowisko w rządzie, jeśli człowiek

nie miałby się przy tym wzbogacić?

- Dla dobra ojczyzny? - zasugerował Adam.

background image

- To ty powinieneś coś zrobić dla ojczyzny - odparował Walpole.

Zrozumienie przyszło szybko. - Masz na myśli szpiegowanie?

Widząc, jak Adamowi wraca rozsądek, Walpole nabrał odwagi. - Na Boga, człowieku, rusz głową.

Jeśli nie wezmę rządów w swoje ręce, kto to zrobi? Król tylko marzy o powrocie do Hanoweru, do

swoich brzydkich jak noc kochanek. Torysi są w kompletnym rozkładzie, a moi wrogowie nie mają

wyraźnego przywódcy. Kiedy pęknie bańka Kompanii Południowej, wybuchną zamieszki. Byłeś w

Londynie, widziałeś jak motłoch wzniecił bunt. Wiesz, że i tym razem powywracają powozy bogatych i

obrabują każdy sklep stąd do Islington. - Żarliwy apel Walpole’a, choć niezupełnie bezinteresowny, nie

tracił przez to nic na sile. Walpole miał rację i Adam doskonale zdawał sobie z tego sprawę. - Ten spisek

może być moją przepustką do najważniejszego stanowiska w Anglii.

- Ale może też być mrzonką.

- Może też tak być - przyznał Walpole. - A wtedy wcale nie szpiegowałeś, nieprawdaż?

Na twarzy Adama pojawił się niesmak.

Walpole potraktował go jako zachętę i odezwał się przymilnie: - Zgódź się.

Adam opuścił głowę. Nie uśmiechało mu się bycie szpiegiem, ale czy miał wybór? Kiedy leżał

umierający na statku i z powodu zakażenia groziła mu amputacja nogi, był pewien, że nigdy już nie

zobaczy zielonych wybrzeży Anglii. Przysiągł sobie, że jeśli Bóg pozwoli mu wrócić, ucałuje ojczystą

ziemię i zrobi wszystko, aby pomóc jej w potrzebie. Wiedział na pewno, że Robert jest osobą, która

doprowadzi Anglię do potęgi. Spojrzał więc na niego przenikliwie i rzekł: - Dobrze, będę twoim

szpiegiem.

background image

ROZDZIAŁ 4

- Tatku, puść mnie. - Szeleszcząc jedwabnym fartuszkiem zebranym wokół talii, Bronwyn próbowała

wyszarpnąć rękę i uciec.

Hrabia nie zwracał na to uwagi; ciągnął ją za sobą po ogrodowych alejkach, prowadząc do gabinetu

Adama. - Kochana, prędzej czy później będziesz musiała z nim porozmawiać - powiedział. - „Miło mi

pana poznać” w noc poślubną jest w bardzo złym guście.

- Mama się tym jakoś nie przejmuje - zaprotestowała Bronwyn.

- Twoja matka to wspaniała kobieta, ale w sprawach serca zimna jak ryba. Jest zbyt praktyczna,

rozumiesz. - Zatrzymał się na szerokim tarasie i poklepał ją po dłoni. - Zostaw to swojemu staruszkowi. Z

moją pomocą wicehrabia jeszcze dziś wieczorem będzie ci jadł z ręki.

Spojrzała na otwarte okna pracowni i szepnęła: - Nie chcę, żeby jadł mi z ręki, ani nawet - zabrakło jej

słów - pił z mojego kielicha.

- Pleciesz bzdury, moja panno. Oczywiście, że chcesz. Każda kobieta pragnie, by mąż świata poza nią

nie widział, a ty jesteś jedyną z moich córek, która jest w stanie tego dokonać - huknął tak głośno, że

Bronwyn aż skuliła się ze strachu. - Nic ci nie ubędzie, jeśli z nim porozmawiasz.

Było w tym trochę racji, ale Bronwyn nie miała ochoty na rozmowę z narzeczonym. Przenikliwy

wzrok Adama sprawiał, że czuła się jak trzpiotowata uczennica. Nie wiedzieć czemu miała poczucie, że

albo zaraz zemdleje ze strachu, albo rzuci mu się w ramiona. Jedno i drugie było jednakowo

deprymujące. Najbezpieczniej było go unikać, co okazało się o tyle łatwe, że przez te parę tygodni jej

pobytu nie zrobił nic, żeby się z nią zobaczyć.

A teraz jej ojciec, ten wieczny swat, postanowił za wszelką cenę ich do siebie zbliżyć.

Wypielęgnowaną dłonią uszczypnął ją w policzek. - No już. Wyglądasz ślicznie.

Z miną skazańca Bronwyn weszła do pracowni.

Adam podniósł głowę znad papierów, które pracowicie zapisywał kolumnami liczb, i spojrzał na nich

obojętnie. - Tak?

Hrabia pchnął córkę w kierunku fotela stojącego na wprost olbrzymiego biurka. Podszedł do barku, a

ona usiadła i splotła nerwowo dłonie, zauważając, że ma obgryzione wszystkie paznokcie. Dopiero po

chwili odważyła się podnieść wzrok na Adama. Jeśli nawet słyszał słowa ojca na tarasie, nie dawał tego

po sobie poznać. To jednak o niczym nie świadczyło. Nigdy nie dawał po sobie poznać, co czuje, nigdy

się z niczym nie zdradzał.

Hrabia nalał sobie solidnego drinka i odezwał się: - Chciałem cię zapytać o datę ślubu, mój drogi.

Trzeba ją w końcu ustalić i rozpocząć wir zabaw.

Bronwyn zamknęła oczy. Ojciec zawsze brał byka za rogi.

Odpowiedź padła z tak bliska. - Tak szybko? Sądziłem, że potrzeba nam czasu, żeby się poznać, a ślub

będzie, dajmy na to, w październiku.

- Rozsądny pomysł - powiedziała, otwierając oczy i szykując się do wstania.

Ciężka ręka ojca zatrzymała ją na miejscu. - To za długo - powiedział. - Czy nie lepiej wziąć ślub w

lecie?

- Nie.

Bezceremonialna odmowa ani trochę nie zaniepokoiła hrabiego.

background image

- Kiedy kwitną róże...

- Nie - powtórzył Adam.

- Żona przywiozła suknię ślubną uszytą na miarę.

Adam rozsiadł się w fotelu i patrzył na niego badawczo.

- Zdaje mi się, że nudzi się pan w moim domu.

Na twarzy hrabiego pojawiła się konsternacja. - Ależ skąd! To jeden z najnowszych i

najwspanialszych domów w całym hrabstwie. Blisko stąd do Londynu, ale są też uroki wiejskiego życia. I

ta urocza wioseczka z dziwacznym sklepikiem... - Gaynor uśmiechnął się łzawo i Adam spojrzał na niego

z niedowierzaniem. - Fakt, trochę tu za spokojnie dla mnie i dla żony.

- A nie możecie wyjechać, dopóki nie odbędzie się ślub - wywnioskował Adam.

- Oczywiście, że nie. To się nie godzi.

- Może odrobina grosza osłodziłaby tę niedogodność. - Otworzywszy szufladę, Adam wyjął kartkę

papieru i nabazgrał na niej kilka słów. - Proszę to dać Northrupowi, mojemu sekretarzowi. Wypisze panu

czek. Wszystkie moje powozy są do państwa dyspozycji, proszę ich używać do woli. W czasie państwa

nieobecności moja matka będzie pełnić obowiązki przyzwoitki. Olivia, jak sądzę, chętnie zostanie z

siostrą.

Serce podeszło jej do gardła. A więc ją zatrzyma. Miała nadzieję, że poświęci honor i unieważni

umowę przedmałżeńską. Ale nie, nie wygląda na to. Ojca znała wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że z

pewnością przyjmie pieniądze. Każdy pens dochodu z irlandzkich posiadłości prześlizgiwał mu się przez

palce tak szybko i nieubłaganie jak piasek w klepsydrze. Brak pieniędzy był głównym powodem, dla

którego chciał przyspieszyć ceremonię, tego była pewna. Chciał pieniędzy od Adama, pieniędzy, które

ten zgodził się za nią zapłacić.

Wziął kartkę do ręki i zaprotestował: - Nie mogę przyjąć tej pożyczki.

- Proszę traktować to jako prezent - nalegał Adam. - Lady Nora z pewnością ucieszy się z wycieczki

do miasta.

Tak jak się spodziewała Bronwyn, ojciec schował kwit. Następnie zmarszczył czoło i zapytał: - To

prawda, co mówił twój przyjaciel?

- Jaki przyjaciel?

- Ten cały Walpole. - Hrabia jednym haustem opróżnił szklaneczkę i nalał sobie ponownie. - To

prawda z tą giełdą? Jesteś najlepszy?

Adam milczał przez chwilę, a potem przyznał:

- Tak.

- Czy to nie haniebne? Zarabiać tyle pieniędzy?

Bronwyn jęknęła głucho. Nie mogli tego usłyszeć, a mimo to Adam spojrzał na nią surowo. Odniosła

wrażenie, że temperatura w pokoju znacznie spadła.

- Nie tak haniebne jak bieda.

Hrabia zdawał się nie zauważać chłodu.

- Całe szczęście, że należysz do starej szlacheckiej rodziny. Gdyby nie to, nie wiem, jak zniósłbyś taką

hańbę. Zachowujesz się jak kupiec.

- Dziękuję za uwagi - mruknął Adam.

background image

- Po prostu siedź cicho - poradził hrabia. - Jeśli nie będziesz afiszować się z tym w towarzystwie, będą

cię szanowali. Nie chciałbym, żeby mówiono, że moja córka wyszła za inteligentnego kupca.

- To byłoby upokarzające - zgodził się Adam cicho.

Bronwyn ponownie zamknęła oczy, marząc tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej.

- Wkrótce zostanę twoim teściem, a ponieważ twój ojciec nie żyje, pomyślałem, że to ja powinienem

dać ci dobrą radę. - Hrabia sączył alkohol, kiwając głową. - Sądziłem, że ci się przyda. Nie żebym to ja

miał coś przeciwko twojej głowie do interesów. Chętnie nawet skorzystam z twej pomocy i nie będę tego

uważał za plamę na honorze.

Adam obracał w palcach gęsie pióro. - Chętnie panu pomogę, ale wątpię, że Bridget...

Podniosła na niego wzrok.

- ...Bronwyn - poprawił się - zainteresuje nasza rozmowa.

Hrabia opróżnił szklaneczkę i spojrzał z ukosa na gospodarza. - Zdziwiłbyś się, jaka z niej mądra

panna.

Adam uniósł brew i popatrzył na nią badawczo. Bronwyn spuściła wzrok, życząc sobie w duchu, by

ojciec trzymał język za zębami. Skoro uważał, że inteligencja jest gorszącą cechą u mężczyzny, jakie

szaleństwo kazało mu sądzić, że jest pożądana u kobiety?

Adam wydawał się rozbawiony. - Wróciłem właśnie z Change Alley. Akcje nadal rosną jak szalone.

- Weszła już w życie ustawa o licencjach? - zapytał hrabia.

- Nie, dopiero 24 czerwca. - Wyglądało na to, że rozmowa się przeciągnie, zakorkował więc kałamarz.

- Na samą wieść splajtowało kilka spółek. Właściciele zwinęli interes i odeszli bez protestów. Ale są też

tacy, którzy mówią, że nie dostosują się do nakazu. Inni twierdzą, że ich dotychczasowe statuty są

legalne.

- Uda im się obalić ustawę? - zapytał hrabia.

Bronwyn zmarszczyła czoło. Kiedyż to jej roztrzepany ojciec poznał mechanizmy rządzące giełdą?

- Gdybym to wiedział, zarobiłbym mnóstwo pieniędzy, które tak pana krępują - odpowiedział kwaśno

Adam. - Na początku nie wszyscy pewnie będą jej przestrzegać, ale kiedy już do tego dojdzie...

- To co? - Oczy hrabiego zapaliły się.

- Udziały spadną na łeb na szyję. - Aby to zilustrować, Adam upuścił przycisk na biurko. - Zmiażdżą

każdego, kto będzie miał ich za dużo. Dojdzie do bankructw.

Przez głowę Bronwyn przeszła równie dramatyczna, co odkrywcza myśl. - Zginą ludzie? - zapytała

odważnie.

Adam wydawał się zaskoczony. - Być może.

Ojciec poklepał ją po czubku peruki. - Tym akurat nie powinnaś zawracać sobie ślicznej główki.

Spojrzała na Adama, a ten dostrzegł błaganie w jej oczach. - Z pewnością wybuchną zamieszki, bo

pospólstwu ciężko będzie pożegnać się z iluzją szybkich pieniędzy. A wtedy mogą zginąć ludzie.

- A jak jeszcze można zabić udziałami?

Adam podrapał się po skroni, jakby nie wierzył własnym uszom. - Interesujące sformułowanie: zabić

udziałami. - Spojrzał na nią pytająco, ona jednak milczała. - Nie jestem pewien, ale sądzę, że dojdzie do

samobójstw.

- Samobójstwa - powiedziała Bronwyn. - Zamieszki. Chyba już rozumiem.

background image

Jej ojciec, równie zdezorientowany co Adam, zapytał: - Co rozumiesz, mój skarbie?

Bronwyn oprzytomniała i zagryzła wargę. - Nic, Tato. Wicehrabia wytłumaczył mi coś, co kiedyś

usłyszałam i czego nie zrozumiałam.

Ojciec spojrzał na nią ze zdziwieniem, lecz zwrócił się do Adama: - Powinienem więc sprzedać akcje

Kompanii?

- Zatem ma pan jakieś?

- Kupiłem przed przyjazdem tutaj. - Hrabia nie wdawał się w szczegóły.

- Za ile?

- Za trzysta.

Adam skinął z zadowoleniem głową. - Poradzi pan sobie. Proszę jeszcze nie sprzedawać. Ostrzegę

pana na czas.

- Polegam na twoim słowie. Przyda się trochę gotówki. - Hrabia zrobił krok w kierunku drzwi. -

Idziesz ze mną, mój skarbie?

Bronwyn spojrzała na Adama. Już miała wstać, kiedy przyszło jej do głowy, że musi potwierdzić swe

przypuszczenia, ponieważ słowa Henrietty nie dawały jej spokoju. „Chce zabić kogoś udziałami” -

powiedziała dziewczyna. Chodziło o udziały w spółce? Rozsiadła się wygodniej. - Jeszcze nie, tatku.

Otworzył usta ze zdziwienia. Był tak zaszokowany jakby oświadczyła, że chce dobrowolnie wejść do

jaskini lwa. Nie przyszło mu oczywiście do głowy, że zamierza omawiać finanse; rozpromienił się więc i

powiedział: - Zuch dziewczynka.

Bronwyn poczuła się zażenowana ojcowskim przyzwoleniem, które gęsto jak smród skunksa unosił się

w powietrzu.

Wyszedł i w pokoju zapanowała cisza. Rozejrzała się z udawanym zainteresowaniem. - Spory ten

gabinet.

Adam milczał.

- A... a jakie nowoczesne meble. - Uniosła do góry głowę. - Dom zaprojektowano w stylu

palladyńskim, prawda? - Nadal żadnej odpowiedzi; Adam przyglądał jej się, nie mrugając nawet

powieką. Poddała się. Rozmowy o niczym nigdy nie były jej specjalnością. Odchrząknęła i powróciła do

tematu, który był może mniej stosowny, ale o wiele bardziej interesujący. - Tatko wydaje się strasznie

przejęty giełdą. Wytłumaczyłby mi pan, na czym to wszystko polega?

Adam złączył dłonie. - A co chciałabyś wiedzieć?

Zadała pytanie, które pierwsze przyszło jej do głowy. - Skąd tatko ma pieniądze na inwestycje?

- Na początek musiał mieć trochę kapitału, innymi słowy, pieniędzy.

Zastanowiła się. Lichwiarz, bez wątpienia. - No tak.

- Kompania Południowa pożycza inwestorom pieniądze na kupno akcji, zapewniając sobie przez to

napływ gotówki nawet od tych, którzy są zbyt biedni, by inwestować.

- A akcje to...?

- Akcje, inaczej udziały, to świadectwo, że jest się współwłaścicielem danej spółki. Uprawniają do

określonej części zysku.

Bronwyn zamrugała oczami. - A więc tatko wybrał się z gotówką na Change Alley, znalazł kogoś z

Kompanii Południowej, powiedział, że chce pożyczyć trochę pieniędzy na zakup akcji. Tamten zabrał

background image

pieniądze, dał ojcu kwity i jeśli Kompania osiągnie jakiś zysk, tatko również na tym zarobi.

Adam podniósł się z fotela. Opierając się na palcach, pochylił się nad biurkiem i spojrzał jej w twarz

krokiem człowieka, który odnalazł złoto tam, gdzie spodziewał się zwykłej gliny. - Doskonale. -

Odepchnął od biurka ogromny fotel i postawił w jego miejscu dwa mniejsze krzesła. - Chodź tutaj -

zarządził.

Spojrzała na niego z przerażeniem.

W pierwszej chwili poczuł zniecierpliwienie, potem rzekł już znacznie łagodniej: - Podejdź tu, proszę.

Bronwyn podniosła się ostrożnie. Biurko, potężny mebel z orzechowego drewna, lśniło starannie

wypolerowane. Wydawało się tak daleko, że była pewna, iż potknie się o frędzle dywanu, próbując je

obejść. Ale Adam czekał po drugiej stronie, a ona z jakiegoś powodu nie chciała, by miał ją za tchórza.

Podeszła do niego drobnymi kroczkami, jak uczyła ją matka, a on odsunął krzesło. Usiadła. Wcisnął się

obok, tak blisko, że stykały się ich kolana. Tak blisko, że czuła zapach mięty, który unosił się nad nim

niczym irlandzka bryza.

Dziwny paraliż ogarnął jej ciało. Uczepiła się kurczowo wyrzeźbionych muszelek zdobiących brzeg

biurka, aż na dłoni powstały krwawe pręgi. Adam nie zrobił nic, by zmniejszyć jej skrępowanie. Na bok

odrzucił surdut, na szyi nie miał krawata. Nie widziała go nigdy w takim stanie. Dotąd był zawsze staran-

nie ubrany, urzędowy i groźny. Jedno spojrzenie na jego pierś i uświadomiła sobie, dlaczego zawsze

odsuwała od siebie myśl, jak mógłby wyglądać w małżeńskim łożu. Obszerna koszula z miękkiego

batystu nie była w stanie ukryć mięśni, a ręka, spoczywająca na oparciu jej krzesła dotykała niemal jej

nagich ramion. Poczuła promieniujące od niej ciepło i wyprostowała się, podnosząc plecy z oparcia. -

Kredyt! - wykrzyknęła. - Nie wiem, na czym polega kredyt.

Ciemne oczy przyglądały się jej uważnie. - Tak jak większość mieszkańców tego kraju.

Dlaczego tak jej się przygląda? Czyżby się ubrudziła? A może znad górnej wargi odkleiła się muszka?

Już wcześniej czuła się skrępowana, teraz ta niepewność stała się nie do zniesienia. Złapała za falbankę

jedwabnego fartuszka i zaczęła skubać rąbek. - Jak się kupuje akcje na kredyt?

- Pożycza się sumę, która gwarantuje określoną ilość akcji.

Miała ochotę wyszorować twarz.

- Tylko jak się na tym zarabia? Przecież gdyby się chciało sprzedać te akcje w biurze Kompanii, a one

nie byłyby do końca spłacone...

- Trzeba odsprzedać je innemu inwestorowi, jemu zostawiając dług, a samemu inkasując profit -

wytłumaczył cierpliwie.

- Dlaczego inny inwestor miałby wykupić dług?

- Ponieważ sądzi...

- ...że cena akcji jeszcze wzrośnie - przerwała szybko - i że on też na tym zarobi.

Po raz pierwszy od chwili jej przyjazdu do tego domu uśmiechnął się. Uśmiechnął się do niej. Nie

mogła złapać tchu. Zesztywniała. Mężczyzna, którego uważała za surowego, groźnego, istnego wampira

z dziewiczych koszmarów, przemienił się nagle w zbója gotowego obrabować ją ze zdrowego rozsądku.

Ich oczy się spotkały.

- Coś się stało?

Obniżył głos, a w miejsce uśmiechu, który tak jej się podobał, pojawiła się figlarna mina.

background image

- Nie, skądże znowu... Zastanawiałam się tylko, co się dzieje z akcjami. - Wokół jego ust widać było

bruzdy, które pogłębiały się, kiedy się uśmiechał. Szarpnęła za nitkę i lamówka fartuszka zaczęła się

pruć. - Czy Kompania posiada nieograniczoną ilość akcji?

- Nie.

- Aha, przez to jest na nie ciągły popyt - zgadła.

- Kryje się w tobie więcej, niż by się wydawało na pierwszy rzut oka. - Niespodziewanie dotknął

palcem jej policzka, aż odskoczyła w tył. Opuścił leniwie powieki, jakby poznał jakiś sekret. - Nic ci nie

zrobię. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy twoja skóra jest tak miękka, jak wygląda.

Zmieszana tą uwagą, wzruszyła ramionami. - Skóra jak skóra. Taka sama jak każda inna.

- Nieprawda. Moja jest całkiem inna. - Uniósł w górę jej dłoń i przyłożył do swojej twarzy. - Widzisz?

Wiatr i słona morska woda wygarbowały mija.

Chciała wyszarpnąć mu rękę, ale nie byłoby to zbyt mądre. Nie wiedzieć czemu, zależało jej na tym,

by nie uważał jej za głupią gąskę. Siedziała jak na szpilkach, unikając jego wzroku, czując pod palcami

ostry zarost. Została w pracowni, by mówić o akcjach, a tymczasem nie mogła skupić się na niczym poza

jego twarzą.

- I przez te ciągłe wyjazdy do Londynu spaliło mnie słońce - wyszeptał.

- Ja też jestem opalona. - Wyswobodziła z uścisku dłoń i błysnęła zębami w uśmiechu.

- Nie masz nawet jednego piega. Twoja cera jest przejrzysta jak letni poranek.

Otworzyła usta ze zdumienia, ale zreflektowała się szybko. - Kupujesz akcje bezpośrednio od

Kompanii czy też od innych inwestorów?

- Kiedy dyrektorzy wystawiają na rynek kolejną partię, Northrup udaje się do siedziby Kompanii.

Czternastego kwietnia na przykład kupił udziały w cenie trzystu funtów.

- Za sztukę?

- Za sztukę. Trzydziestego kwietnia za czterysta funtów - zamilkł. - Za sztukę.

Czyżby to było poczucie humoru? Dostrzegła błysk w jego oku i uśmiechnęła się nieśmiało. Wątłe i

nieco szorstkie, ale jednak poczucie humoru. - Sprzedałeś już te akcje?

- Nie. Szczerze powiedziawszy, kupiłem więcej.

Uśmiechnęła się szerzej w nadziei, że sprowokuje go do jednego z tych oszałamiających uśmiechów. -

Skąd wiesz, kiedy sprzedawać?

- Kawiarnie na Change Alley są świetną kopalnią informacji, jeśli się tylko wie, czego słuchać. Jedni

informatorzy są bardziej wiarygodni, inni mniej, za to wszyscy gotowi są sprzedać wiedzę za uczciwe

pieniądze. Trzeba umieć rozróżniać ziarna od plew.

Bronwyn miała tak przejętą minę, że cały rozjaśnił się w uśmiechu. - Jeśli ma głowę na karku, będzie

wiedział, czego słuchać. Sprzedam, kiedy przyjdzie na to pora. Martwisz się o inwestycje ojca?

Objął ją ramieniem i ledwo mogła się skupić. - Nie wiedziałam nawet, że inwestował w akcje. Ojciec

bywa dość lekkomyślny.

- Giełdowe szaleństwo ogarnęło cały kraj. Zdziwiłbym się, gdyby akurat jego ominęło.

Przyglądał jej się tak bacznie, aż pożałowała, że tyle mu zdradziła na temat ojca. Szarpnęła za prującą

się lamówkę.

Nagle Adam zmienił temat. - Dlaczego tak się zdumiałaś, kiedy zauważyłem, że jesteś atrakcyjna?

background image

- Atrakcyjna? - Nie mogła się nadziwić, że wybrał akurat ten przymiotnik. - Teraz dopiero mam

powód do zdumienia. To, że według ciebie jestem atrakcyjna.

- Inni wielbiciele nie byli na tyle spostrzegawczy?

- Nie - zawahała się. Powinna powiedzieć, że nie miała innych wielbicieli? A może zapytać, czy on

jest wielbicielem? Patrzyła, jak Adam bierze do ręki gęsie pióro, a kiedy ponownie odwrócił się do niej,

powtórzyła stanowczo: - Nie. - Powiódł palcem po krawędzi, jakby sprawdzał ostrość, a ona chwyciła się

kurczowo fartucha. Speszyła się, słysząc trzask rozdzierającego się jedwabiu i próbując to zatuszować,

zapytała: - To oznacza, że cały świat się bogaci?

- Chciałabyś zająć się interesami? - Czubkiem pióra dotknął jej szyi.

Poczuła, że pali ją skóra. Powiódł piórem wzdłuż obojczyka, a ją opuściły wszystkie siły. Nie chciało

jej się mówić, ruszać, nawet oddychać.

- Jeśli chcesz spekulować na giełdzie - pióro powędrowało w dół, w kierunku piersi - moja pomoc

może się okazać bardzo cenna.

Głośno przełknęła ślinę.

- Oczywiście za opłatą. - Druga ręka znalazła się na jej nagim ramieniu. - Płatną na żądanie. - Odrzucił

na bok pióro i przysunął się bliżej. - Jakie masz duże oczy - wyszeptał. - I tak na mnie patrzysz...

- Nic z tego nie rozumiem - szepnęła.

- Nie oszukasz mnie już. Wykazałaś się niezwykłą inteligencją jak na kobietę. - Szorstkimi dłońmi

gładził jej ramiona. - Teraz chcę całusa.

- Przecież uważasz, że jestem brzydka.

- Tak sądzisz?

- Jak to, przecież...

- Masz tak długie rzęsy, że muszą siecze sobą plątać. - Musnął palcami jej powieki.

Zamknęła oczy i pozwoliła się objąć. Dłonie masowały jej łopatki i po chwili napięte mięśnie

rozluźniły się nieco. Całował kąciki jej ust, delektując się nimi jak rzadkim przysmakiem. - Czujesz się

przy mnie skrępowana - szepnął. - Już wcześniej to zauważyłem.

Wypowiadając te słowa, muskał ustami jej wargi, aż końcu złożył na nich pocałunek. Zakręciło się jej

w głowie, poczuła, że brakuje jej powietrza. Rozchyliła wargi, a wtedy jego język wśliznął się do jej ust i

dotknął jej języka. Dziwne, pomyślała. Spięła się, ale palce podtrzymujące podbródek nie pozwoliły

ruszyć się jej z miejsca. Czyżby z niej drwił?

Chyba nie, raczej ją zachęcał. Nieśmiało wyszła mu naprzeciw, wdając się z nim w miniaturową

bitwę. Przegrała, lecz mimo to czuła satysfakcję, satysfakcję z wzajemnej bliskości.

Zwinne palce znalazły się na jej piersiach i zaczęły je pieścić przez jedwab stanika. Gwałtownie

otworzyła oczy i odepchnęła go.

Jego twarz znajdowała się zbyt blisko, oczy wydawały się nieprzeniknione, a brwi zlewały się w jedną

pionową linię. Zbyt blisko były też usta, to narzędzie tortur i rozkoszy. Wciąż czuła jego smak, pamiętała

kształt idealnie prostych zębów. Wciąż czuła jego oddech, jego dłonie na swoim ciele, ogień jego

spojrzenia.

Nagle powróciła rzeczywistość.

Nabrała głęboko powietrza i zacisnęła palce wokół jego nadgarstka. - Puść mnie.

background image

On znów się uśmiechał. Nikt dotąd z takim wdziękiem nie próbował skruszyć jej oporu. Na moment

dotknął jej piersi, po to, by jej udowodnić, że jest w stanie to zrobić, i opuścił rękę. - Oczy ci błyszczą -

powiedział.

Puść mnie - odrzekła stanowczo.

- Słyszałeś, draniu. - Stojący w drzwiach hrabia wyglądał jak żywy portret oburzonego angielskiego

arystokraty. - Zostaw moją córkę w spokoju.

Bronwyn chciała wstać, ale masywne biurko blokowało jej ruch. Nie mogła odsunąć krzesła, a Adam

zastawił przejście. I nie był to ten sam Adam, który spędził z nią ostatnie pół godziny, ale surowy pan

tego domu, którego panicznie się bała.

On jednak nie wydawał się zmieszany. Spokojnie zapytał: - Hrabio, zapomniał pan czegoś?

- Tak, uwolnić córkę z twoich lubieżnych łap.

- Mamy się przecież pobrać.

- Są pewne granice przyzwoitości, a ty je przekroczyłeś - upierał się Gaynor.

- Przesada. - Adam strzepnął z rękawa niewidoczny pyłek. - Bronwyn nie może przecież powiedzieć

„miło mi pana poznać” w naszą noc poślubną, nieprawdaż? To byłoby w bardzo złym guście.

Bronwyn jęknęła, kiedy Adam dokładnie powtórzył słowa ojca. On, który tak delikatnie całował ją i

pieścił, słyszał każde słowo ich rozmowy na werandzie. Nie pocałował jej dlatego, że mu się podobała,

albo że jej pożądał. Był wściekły. Wściekły za to niezdarne swatanie, wściekły o spiskowanie przeciwko

niemu.

Tylko osoba tak spragniona miłości jak ona mogła się dać na to nabrać. Wstyd, niczym wielka fala,

podniósł ją z krzesła. Odsunęła je gwałtownie od biurka, Adam chciał jej podać rękę, a wtedy jej łokieć

uderzył go z całej siły w pierś. Opadł z powrotem na krzesło, a ona chwyciła ręką swój fartuch i

powiedziała: - Nic się nie stało, tatku.

Hrabia postanowił zakończyć swój dramatyczny występ i stał się ponownie zatroskanym irlandzkim

ojcem. - Nie okłamuj swojego staruszka, kochanie. Ten człowiek cię całował.

- Wcale nie. Myślałam, że coś wpadło mi do oka. - Wydostała się zza biurka i przemaszerowała obok

ojca. Odwróciła się w drzwiach. Trzymając w rękach odpruty od paska fartuch, spojrzała ostro na Adama.

- Okazało się, że to nic takiego.

Wyszła. Ojciec patrzył za nią przez chwilę, a potem spojrzał na Adama, który siedział rozcierając

pierś. Niczym pies myśliwski na tropie, hrabia wysunął głowę w przód, lustrując uważnie twarz

przyszłego zięcia. Nagle dał susa do przodu, z ręką wyciągniętą w stronę ust Adama. Ten gwałtownie się

cofnął, lecz było za późno. - Aha! - powiedział hrabia.

- Aha? - wycedził Adam.

Gaynor odwrócił dłoń. Na wyprostowanym palcu wskazującym leżała aksamitna muszka w kształcie

serca, którą Bronwyn przylepiała nad swoimi ustami.

background image

ROZDZIAŁ 5

- Londyn oszalał, milordzie. - Northrup, powracający właśnie z Change Alley, zrzucił niedbale

płaszcz. Adam zacisnął palce na aksamitnej muszce. Hrabia wcisnął mu ją w dłoń chwilę wcześniej,

przestrzegając przez niewłaściwym traktowaniem „jego ukochanej Bronwyn”. Wymaszerował następnie

z gabinetu z miną obrażonego rodzica, ale w kącikach ust czaił się uśmieszek.

Adam nie mógł się nadziwić hrabiemu. Lubił tego rozrzutnego Irlandczyka i za żadne skarby nie mógł

zrozumieć, dlaczego chce sprzedać swoją córkę - i to Gubioną, jak się wydawało - człowiekowi, którego

nazwisko było synonimem hańby. Robert Walpole może sobie uważać, że reputacja Rawsonów jest

nieskalana, lecz Adam i tak był pewny swego. Jego ojciec zbrukał rodowe nazwisko i nic nie mogło tego

zmienić.

Northrup zdawał się nie zauważać roztargnienia swego pana. - Zupełnie jakby na wszystkich zstąpiło

szaleństwo nocy świętojańskiej.

- Powiadasz? - Adam już miał wyrzucić muszkę do kosza, zawahał się jednak w ostatniej chwili i

schował ją do szuflady. Jaka właściwie jest ta jego narzeczona? Przy pierwszym spotkaniu wydawała się

tak zdenerwowana, że sądził, iż zerwie zaręczyny. Słyszał nawet, jak prosiła ojca, by nie zmuszał jej do

rozmowy. Widział jej zrozpaczony wzrok, kiedy hrabia chciał ustalać datę ślubu.

Northrup rzucił nowy kapelusz na płaszcz i zwrócił się do Adama. - Kompania Południowa oferuje

pięćdziesiąt tysięcy akcji w cenie tysiąca funtów za sztukę.

Adam zagapił się na szufladę. Bronwyn nie jest wcale brzydka, pomyślał. Uważny obserwator mógł z

łatwością dostrzec ładne, pełne usta, tak skore do uśmiechów i pocałunków. Jej oczy zdawały się mówić,

że życie to poważna sprawa, a mimo to z humorem podchodziła do póz ojca czy przesadnej powagi jego

samego. I niezależnie od panującej mody podobał mu się złocisty odcień jej skóry. Nie miała

najmniejszego powodu czuć się skrępowana w jego towarzystwie.

- Milordzie?

Kto wie, może ta nerwowość wynikała z faktu, że zachował się wyjątkowo niezręcznie, kiedy zostali

sobie przedstawieni. A może obawiała się małżeńskiego łoża? Może nic nie wie o jego ojcu i hańbie.

- Milordzie?

- Co? Ach tak. - Adam opadł na oparcie fotela. - Tysiąc funtów za sztukę? To więcej niż obecna cena

rynkowa.

- Dwadzieścia pięć procent więcej niż cena rynkowa - powiedział Northrup. - Ale na korzystnych

warunkach. Tylko dziesięć procent trzeba wyłożyć gotówką, resztę płaci się później w ratach.

- Tak jak sądziłem. - Adam powiódł palcem po ustach. Piekły go jeszcze, przypominając o pocałunku,

który miał miejsce zaledwie kilka chwil temu. Musiał przyznać, że Bronwyn wzbudzała w nim

pożądanie, a może nawet coś więcej. Mab zawsze narzekała, że syn broni się przed uczuciami i miała

rację. Tak było bezpieczniej i prościej; wystarczająco dużo nacierpiał się w życiu. - Czy wszystko już

sprzedane?

Chłopięca twarz Northrupa rozjaśniła się w uśmiechu. - Jeszcze nie, ale już niewiele zostało.

Entuzjazm w głosie sekretarza przywrócił Adama do rzeczywistości. - Kupiłeś jakieś akcje?

- Nie, panie - odpowiedział Northrup poważnie. - Postąpiłem zgodnie z pana poleceniem.

Adam zacisnął usta. - Chodziło mi o to, czy kupiłeś dla siebie?

background image

Northrup oblał się rumieńcem.

- Masz nowy płaszcz, prawda?

- Moja stara peleryna zupełnie się zniszczyła. - Słowa te padły dopiero po chwili i zabrzmiały niezbyt

przekonująco.

Adam patrzył w zamyśleniu na sekretarza. - Praca u mnie obniżyła twoje loty, co?

- Ależ nie, panie. - Northrup pośpieszył z zapewnieniami. - Dużo się u pana nauczyłem.

Nie dowierzając, Adam rzucił ostro: - Może powinieneś pamiętać, że nie jesteś już przyszłym

markizem Tyne-Kelmport.

- Nigdy o tym nie zapominam - odpowiedział Northrup sztywno. - Ani nie skarżę się na mój los.

- To akurat przemawia na twoją korzyść. - Adam sięgnął po nóż i przyciął końcówkę gęsiego pióra. -

Chyba rozumiem, dlaczego chcesz inwestować w Kompanię Południową. Jeśli sprzedasz akcje wtedy,

kiedy ci powiem, sporo na tym zarobisz.

- Pracuję dla pana już dwa lata. Sporo się dowiedziałem o pańskich metodach i sądzę, że poradzę sobie

sam.

Adam nie spuszczał z niego wzroku. Stojąc z rękami opartymi na biodrach, Northrup starał się

wyglądać dojrzale i odważnie, oblizywał jednak nerwowo usta. - Robimy się niezależni, Northrup?

Spojrzenie Adama przypomniało sekretarzowi, gdzie jego miejsce. - Wybacz moje zuchwalstwo,

panie.

- Nie czuję się urażony. - To była prawda. Northrup był użyteczny, ale nic ponadto. Jeśli chce

roztrzaskać się na skałach wielkich interesów, to jego sprawa. Adam nie czuł się za niego

odpowiedzialny, czuł jedynie olbrzymią irytację. Sekretarz był wyjątkowo pracowity, rozumiał cały

system i zawsze odgadywał myśli swego pracodawcy. Był praktycznie niezastąpiony. Adam wskazał

palcem na stertę papierów leżących na biurku i powiedział: - Jeśli jesteś gotów, zabierzmy się do pracy.

Northrup rozejrzał się po gabinecie, szukając swego krzesła. Zdziwił się, odnajdując je obok fotela

Adama i zmarszczył brew. Przeniósł je na właściwe miejsce i uśmiechnął się szeroko. - Ach, lady

Bronwyn tu była.

- Skąd wiesz? - Adam aż podskoczył.

Northrup strzepał z siedzenia jedwabne nitki. - Psuła kolejny wachlarz?

- Nie, tym razem... to był fartuszek, czy coś podobnego. Jeden z tych drobiazgów, którymi kobiety

zwykle się obwieszają. - Spojrzał uważnie na Northrupa. Ciekawe, co jego sekretarz wie na temat

Bronwyn. Ogarnęła go dziwna ciekawość, zapragnął dowiedzieć się więcej o narzeczonej. Ale czy

powinien mówić o tym z tym młodzieńcem? Czy istnieją reguły, według których prowadzi się takie

rozmowy? Northrup z pewnością znał odpowiedź. Adamowi obce były zawiłości etykiety panującej w

wyższych sferach, zapytał więc niepewnie:

- Często jej się to zdarza? Często psuje wachlarze?

Northrup roześmiał się.

- Nie zauważył pan? Kiedy jest zdenerwowana, czyli prawie zawsze w towarzystwie.

- Nie miała ze sobą wachlarza - zauważył Adam z typową dla siebie skrupulatnością.

- Jeśli nie ma nic pod ręką, obgryza paznokcie. Mówiła mi, że matka ją za to strofuje.

- Mówiła ci? - Adam nie mógł powstrzymać dziwienia.

background image

- To taka sympatyczna młoda dama. Trochę pogawędziliśmy. - Northrup odkorkował kałamarz. - Ma

pan jakieś listy do wysłania, sir?

- Mam tu trochę liczb, które trzeba przepisać i sprawdzić. - Szukając właściwej kartki w stosie

papierów leżących na biurku, odezwał się jeszcze: - Racja, widziałeś ją kiedyś na dworze, prawda?

- Lady Bronwyn? Bardzo krótko, milordzie. - Gotów do pracy, Northrup uniósł w górę gęsie pióro.

Adam wydawał się poruszony. - Oboje jesteście chyba w tym samym wieku?

- Tak, milordzie.

Adam gapił się na kartkę, którą trzymał w rękach, aż w końcu liczby nabrały jakiegoś sensu. - O,

znalazłem.

Northrup wziął od niego pismo.

- Nie jest tak brzydka, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka.

Northrup spojrzał na niego ze zdumieniem. - Milordzie?

Adam uświadomił sobie, że musiało to zabrzmieć wyjątkowo niemądrze. - Chciałem tylko powiedzieć,

że lady Bronwyn ma śliczne oczy.

- Całkowicie się zgadzam. - Northrup na próżno czekał, aż jego pan powie coś jeszcze, i wrócił do

pracy.

Adam patrzył z zamyśleniem na ogród rozpościerający się za oknem. Słowa sekretarza dotarły do

niego dopiero po chwili. - Powiadasz, że się zgadzasz?

Pióro sunęło po papierze, wydając skrzypiący dźwięk. - Tak, milordzie. Podoba mi się też jej uśmiech.

Ma dołeczki w policzkach.

- Jeden dołeczek - poprawił Adam. - W lewym policzku.

- Ach tak... Rachunki są w porządku. - Northrup zwrócił mu kartkę.

- Pododawaj jeszcze to, bardzo cię proszę. - Adam rzucił sekretarzowi następną. Bębniąc paznokciami

o blat biurka, powiedział z troską w głosie: - Jeśli nie będzie ostrożna, uzyska opinię wykształconej

kobiety.

- Okropność. - Northrup aż się wzdrygnął. - Nie ma nic gorszego niż uczona kobieta.

- Ach, to nic strasznego - zaoponował szybko Adam, po czym zreflektował się. Broni Bronwyn, którą

dotąd tak źle traktował. Niedowierzający wzrok sekretarza kazał mu dodać: - Przynajmniej można z nią

porozmawiać.

Northrup przestał udawać, że jest zajęty pracą. - Lady Bronwyn? Tak, zawsze dobrze mi się z nią

rozmawiało. Jest jedną z najsympatyczniejszych kobiet, jakie znam.

- Najsympatyczniejszych? Nic mi o tym nie wiadomo.

- Unikał jej pan od początku, więc skąd miałby pan wiedzieć - stwierdził Northrup.

- Robisz się zuchwały, Northrup.

Northrup nie miał zamiaru przepraszać i Adam uśmiechnął się z uznaniem. - Masz oczywiście rację.

Dąsałem się jak osioł, który nie potrafi obrócić niesprzyjających okoliczności na swoją korzyść, a wszak

to umiejętność, którą zawsze się szczyciłem. Ale to się zmieni. Od teraz będę zalecał się do lady

Bronwyn z całą wytwornością, jakiej mogłaby sobie życzyć każda kobieta.

- Bardzo się cieszę - powiedział Northrup ciepło. - Lady Bronwyn zasługuje na odrobinę podziwu, w

którym pławią się jej siostry.

background image

- Właśnie.

- Jest warta więcej niż wszystkie razem wzięte.

- Nawet Olivia? - drażnił się Adam, świadomy faktu, że sekretarz padł ofiarą strzały Kupidyna, gdy

tylko ujrzał doskonale piękną Olivię.

Northrup skrzywił się. - Olivia jest piękna. Pewnie najpiękniejsza ze wszystkich Syren Irlandii.

- Zauważyłem, że wpadła ci w oko.

- To tylko podziw, nic więcej - bronił się sekretarz. - Zamieszkuje świat marzeń, całkiem odległy od

codziennego życia.

- Jest jak delikatne naczynie - powiedział Adam. - Zbyt kruche, by go używać.

- To prawda. Stąpa dziesięć centymetrów nad ziemią i na tym świecie nie byłoby z niej wiele pożytku.

Rozumie pan, milordzie?

- Tak, tak. - Myśli Adama poszybowały znów w stronę Bronwyn. Przejechał piórem po swojej dłoni.

Podobało jej się, kiedy dotykał nim jej skóry. Czuła rozkosz, gdy ją pieścił, a kiedy ją pocałował, oczy jej

złagodniały i zasnuły się mgłą. Zachowywała się tak, jakby nikt jej wcześniej nie całował. Spojrzał

groźnie na Northrupa. Z pewnością jakiś młody bubek umizgiwał się do niej na dworze. Miała już

przecież dwadzieścia dwa lata.

- Jaką miała reputację na dworze? - powiedział ostro.

- Olivia?

- Nie, Bronwyn!

Northrup potrząsnął głową w oszołomieniu. - Lady Bronwyn spędziła tam zaledwie kilka dni przed

ślubem swojej siostry. Nie miała żadnej reputacji. Niewiele osób wiedziało, kim jest.

Adam rozchmurzył się. - Wyglądała tak samo jak teraz?

- Ależ nie. Była niezdarna jak wyrośnięte dziecko. Podczas ślubu potknęła się o tren własnej sukni i

upuściła obrączkę siostry. - Na twarzy sekretarza pojawił się grymas. - Uparła się, by swoim łamanym

niemieckim rozmawiać z królem Jerzym. Był zachwycony.

Adam zasłonił oczy. - Podszczypywał ją?

- Gorzej. Przedstawił ją Maypole.

- Swojej kochance?

- Wszyscy o tym z pewnością zapomnieli - pocieszył go Northrup. - Tak jak zapomnieli o jej

ekscytacji średniowiecznym irlandzkim manuskryptem, znajdującym się w katedrze.

- O ekscytacji? Przesadzasz - powiedział Adam drwiąco.

Na twarzy Northrupa malowała się powaga. - Potrafiła go przeczytać, milordzie.

Adam odłożył pióro. - Przeczytać? To nie był po łacinie?

- Częściowo po łacinie, a częściowo - Northrup zrobił dziwną minę - w tym innym, irlandzkim języku.

- Po celtycku? Gdzież mogła się tego nauczyć? - Adam nie mógł opanować zdziwienia. - Jedynie

chłopi w Irlandii mówią tym językiem. A ona jest przecież córką szlachcica.

- Powiedziała, że zakonnice ją nauczyły.

- Zakonnice? - Adam zaniepokoił się. - Nie jest chyba ukrytą papistką?

- Nie, milordzie. Gdyby tak było, ostrzegłbym pana. Może pan liczyć na moją lojalność - powiedział

Northrup. - Twierdzi, że posyłano ją do klasztoru, by uczyła się haftu.

background image

- Niedobrze - Adam potrząsnął głową. - Zakonnice mogły jej wpoić niewłaściwe poglądy.

- Podobno tak się nie stało, przynajmniej nie przez zakonnice. Niemniej jednak twierdzi, że

guwernantka nauczyła ją łaciny.

Adam ponownie się zdenerwował. - Co też tej babie przyszło do głowy uczyć inną kobietę łaciny!?

- Musi pan już o to zapytać lady Bronwyn - powiedział znacząco Northrup. - Podczas jednej z

waszych czułych rozmów w cztery oczy.

Adam nie przejął się aluzją, że potrzebuje rad w sprawach serca. - Inni mężczyźni zalecają się do

kobiet. Z pewnością i ja potrafię.

- Kwiaty - zasugerował Northrup. - Drobne prezenty. Pełne podziwu spojrzenia. I prowadząc do stołu,

proszę objąć ją w talii.

- Wiem, co mam robić - powiedział Adam poirytowanym tonem. - Będę wyjątkowo subtelny.

*

- Przepraszam - powiedziała Bronwyn, jeszcze zanim wino wielką czerwoną falą rozlało się po

koronkowym obrusie, którym przykryty był stół. Próbowała złapać toczący się kryształowy kielich, ale

ten spadł ze stołu i roztrzaskał się w drobny mak. Na pięknym chińskim dywanie wykwitła wielka plama

i Bronwyn powtórzyła: - Przepraszam.

Lokaj rzucił się, by posprzątać, a Mab powiedziała pocieszająco: - Drobiazg. Panowie, których Adam

nazywa swoimi przyjaciółmi, w ciągu jednego wieczoru tłuką więcej kieliszków, niż ty podczas całego

swojego pobytu.

Może, ale niewiele więcej. Bronwyn słyszała niemal, jak Adam wypowiada te słowa w myślach.

Unikała jego wzroku i czuła na sobie karcące spojrzenie lady Nory. Fiołkowe oczy, tak uporczywie w nią

wpatrzone, mówiły jej, że powinna odpokutować tak karygodną niezręczność.

Niestety, Bronwyn nic nie mogła na to poradzić.

Od popołudnia w gabinecie Adam traktował ją z galanterią, która burzyła całe jej opanowanie.

Sądziła, że jest na niego wściekła. Takie traktowanie z pewnością zasługiwało na gniew. Bawił się jej

uczuciami, a to nie wróżyło dobrze małżeństwu. Nie wróżyło dobrze jej samej.

Musiała jednak przyznać, że pocałunek nie miał gorzkiego smaku, a w atencjach nie czuć było

lekceważenia. Zachowywał się jak mężczyzna zalecający się do dziewczyny, chociaż te zaloty były nieco

staroświeckie. Nie miał pojęcia o wyrafinowanej sztuce uwodzenia, o lekkim jak mgiełka flircie.

Pocałował jej dłoń, z trudem odrywając od niej usta. Prowadząc do stołu, objął ją w talii z takim

wigorem, że ręka omal nie wypaliła dziury w materiale sukni. Wręczył jej kwiat z takim żarem, że ten

zaraz zwiądł w jej dłoni.

Nie była pewna, co ją bardziej przeraża - to, że chce się na niej zemścić, czy też to, że może tak nie

jest. Nawet teraz patrzył na nią z taką koncentracją, że miała wrażenie, iż peruka stanie jej w

płomieniach.

- Wieśniacy zaprosili mnie na obchody nocy świętojańskiej w wiosce. Mam nadzieję, że Bronwyn

zechce mi towarzyszyć. - Słowa, choć oficjalne, wypowiedziane zostały tonem zdradzającym znacznie

cieplejsze uczucia.

Hrabia przejrzał Adama na wylot. - To chyba pogańskie święto? - ciągnął hrabia.

Adam uniósł brew, uśmiechając się bez wyrazu.

background image

- Z pewnością będzie to ciekawe przeżycie dla całej rodziny. Dziękujemy za zaproszenie.

Bronwyn uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, ale lady Nora zawołała: - Niemożliwe!

Obiecaliśmy lady Hogarth, że wpadniemy na jej przyjęcie!

- Trudno, kochanie. Lady Hogarth będzie musiała się bez nas obyć.

- Ależ kochanie - wdzięczyła się lady Nora, choć widać było, że nie ma zamiaru ustąpić - lady Hogarth

jest jedną z moich najlepszych przyjaciółek, poza tym liczy na nas. Nasze córki tam będą. Lady Hogarth

zapowiedziała już przybycie Syren Irlandii całemu towarzystwu.

- Najpiękniejsze kobiety Londynu, i to na jednym przyjęciu - Gaynor wypiął dumnie pierś. - Nie

możemy tego przegapić.

Bronwyn zatrzasnęła gwałtownie puzderko, znajdujące się w kieszeni. Słowa ojca, wykluczające ją z

towarzystwa Syren dotykały tak starej rany, że niemal tego nie zauważała. Ale bała się zostać sama z

Adamem, o czym hrabia doskonale wiedział. - Tatku - zaprotestowała.

Wzruszył tylko ramionami. - Będziesz się dobrze bawić. Może Olivia zechce ci towarzyszyć.

Olivia, schowana głęboko w fotelu, aż pisnęła że strachu. Bronwyn opadła z powrotem na kanapę. Cóż

ten jej szalony ojciec znów wymyślił? Adam zaledwie wzbudzał obawę u Bronwyn, Olivię za to

całkowicie przerażał.

- Więc jakie to rozrywki czekają na moje córki? - zapytał hrabia, chcąc okazać zainteresowanie. -

Wieśniacy szykują huczną zabawę?

- Nie mam pojęcia. Kupiłem ten majątek zaledwie dwa lata temu.

- Racja. - Hrabia wyciągnął długą, zakrzywioną fajkę. - Posiadłość należała wcześniej do lorda

Wilde’a i jego rodziny. Stracił ją, bo fortuna się od niego odwróciła, prawda?

- Głupiec sądził, że finanse to coś, czym powinni się zajmować tylko kupcy. - Usta Adama

wykrzywiły się w pogardliwym uśmiechu. - A tu się okazało, że brak głowy do interesów może

zrujnować nawet szlachecką rodzinę.

Hrabia zaoponował, grzebiąc w kapciuchu na tytoń. - Trzeba czasem okazać trochę wyrozumiałości.

- Dla mnie nikt jej nie miał - odrzekł chłodno Adam.

- Jak to? Mimo haniebnych postępków ojca zachowałeś tytuł. - Hrabia machnął nerwowo ręką. - Z

pewnością się zgodzisz, że elity tego kraju powinno się chronić za wszelką cenę.

- Niby dlaczego?

Bronwyn, która nie rozumiała tej wymiany zdań, przyglądała się Adamowi szeroko otwartymi

oczyma. Jaką tajemnicę kryje jego pochodzenie? Kiedy rodzice powiedzieli jej o zaręczynach,

wspomnieli tylko że jest wicehrabią, pochodzącym z dobrej, szlacheckiej rodziny. Najwidoczniej nie

powiedzieli całej prawdy, bo jego pogarda dla poprzednich właścicieli majątku mówiła sama za siebie.

Hrabia nasypał tytoniu do fajki i ubił go srebrnym ubijakiem. - Szlachta to żywe memento wspaniałej

przeszłości Anglii.

- Przyszłość Anglii jest znacznie ciekawsza niż przeszłość. - Adam skinął ręką na lokaja. - Nawet

szlachta powinna sobie sama radzić. Wygrywać powinni tylko najlepsi.

Gaynor upuścił kapciuch z tytoniem. - Mój Boże, wtedy dopiero byłby chaos.

Do rozmowy wtrąciła się Mab: - Chaos to zbyt mocne słowo, drogi hrabio. Mój syn przebył drogę,

jaką niewielu jest sobie w stanie wyobrazić. Wydźwignął się z najczarniejszych otchłani biedy, i to tylko

background image

dzięki własnemu sprytowi i uśmiechowi fortuny.

- Mab - przerwał jej Adam. - Moja ponura przeszłość jest jeszcze mniej ciekawa niż potężna

przeszłość Anglii.

Bronwyn nie mogła się z tym zgodzić. Koniecznie chciała poznać szczegóły, ale Adam zawołał na

lokaja. - Poproś służącą, by sprzątnęła tytoń i pozbieraj resztę szkła. Hrabia potrzebuje krzesiwa. - Lokaj

wybiegł z pokoju, a Adam mówił dalej: - Dom kazałem wybudować w zeszłe lato. Wprowadziliśmy się

tu na Boże Narodzenie.

Bronwyn nachyliła się i dotknęła dłoni siostry. Ta skinęła głową i dziewczęta wstały. - Pójdziemy już -

obwieściła Bronwyn.

Adam wstał i natychmiast znalazł się przy niej. Podniósł jej dłoń do pocałunku i w jakiś sposób jego

usta odnalazły nadgarstek. Poczuł jej puls - nieregularny, szybki i spojrzał Bronwyn prosto w oczy.

Oblała się rumieńcem aż po czubki palców.

- Cieszę się na tę noc świętojańską bardziej niż na cokolwiek w życiu - wyszeptał. Wybełkotała coś w

odpowiedzi, a on zwrócił się z uśmiechem do Olivii. - Spędzisz z nami miły wieczór. - Łagodność, z jaką

traktował Olivię, kontrastowała z gwałtownym zachowaniem w stosunku do Bronwyn.

Olivia nie odczuła różnicy. Wybiegła szybko z pokoju, jakby jego męskość napawała ją przerażeniem.

Bronwyn odczuwała to samo, ale mimo to irytowało ją zachowanie siostry.

Pobiegła za Olivia i chwyciła ją za łokieć. - Olivio, przestań uciekać jak wystraszony królik. On nic ci

nie zrobi.

Olivia chwyciła kurczowo jej dłoń. - Tak mnie przeraża, Bronwyn. Patrzy na ciebie, jakby cię zaraz

miał pożreć.

- To fakt. Przełknął jakoś rozczarowanie brzydką narzeczoną i okazuje mi wiele względów. - Była to

prawda. Nie powinna się chyba skarżyć z powodu nadmiaru zainteresowania. Wtem, zupełnie

niespodziewanie, przyszła jej na myśl Rachelle i jej salon. - Czasem wydaje mi się, że życie byłoby

znacznie prostsze, gdybym nie musiała zajmować się tymi bzdurami. Gdyby nie było żadnych mężczyzn,

zawracających mi głowę swymi humorami. Gdybym mogła żyć, tak jak mi się podoba i nie martwić się,

co na to powiedzą inni.

- Ja też o niczym innym nie marzę. - Olivia wyjrzała na korytarz, zerkając lękliwie na otwarte drzwi

salonu. Następnie przyciągnęła do siebie Bronwyn i powiedziała oskarżycielskim tonem: - Mówiłaś, że

cię pocałował.

- Mężczyźni powinni całować swoje narzeczone.

Olivia wzdrygnęła się wchodząc powoli po schodach. - Ich zwierzęce instynkty prowadzą do jeszcze

gorszych rzeczy.

Bronwyn wyprzedziła ją szybko i zagrodziła drogę. - A co tobie o tym wiadomo?

- Siostra Maria Teresa powiedziała mi o wszystkim. - Olivia założyła ręce.

- Siostra Maria Teresa? - Bronwyn osłupiała. - To było wieki temu!

- Zapamiętałam - powiedziała Olivia sztywno.

Bronwyn odsunęła się i przepuściła siostrę. - Więc musisz chronić mnie przed tymi instynktami

podczas nocy świętojańskiej.

Olivia złapała za klamkę swojego pokoju. - Przykro mi, ale ja się nigdzie nie wybieram.

background image

- Co to znaczy?! Tata powiedział...

- Doskonale pamiętam, co powiedział. Powiedział, że noc świętojańska to przykrywka dla pogańskich

obrzędów. - Olivia przekroczyła próg i już miała zatrzasnąć drzwi przed nosem starszej siostry. - Nie

będę plugawić swojej duszy obecnością przy pogańskich obrzędach.

Bronwyn pchnęła z całej siły drzwi i znalazła się w środku. - Tatko wcale tak nie powiedział. Gdzie

usłyszałaś coś takiego?

- Siostra Maria Teresa kazała mi uważać, bo szatan próbuje odzyskać stracone obrzędy, maskując je

jako chrześcijańskie dni różnych świętych.

Bronwyn położyła ręce na ramionach siostry i mocno nią potrząsnęła. - Ostrożnie. Pochodzimy z

Irlandii, należymy do kościoła anglikańskiego i jeśli ktoś się dowie, że żywimy propapieskie sympatie,

będziemy wyklęci.

Olivia walczyła ze łzami. - Wiem. - W jej ogromnych, niebieskich oczach widać było błaganie. -

Wiem, że chciałabyś, żebym z tobą poszła, ale gdybym to zrobiła, moja dusza byłaby zgubiona,

- A co ze mną? Moja dusza się nie liczy?

- Ty również nie powinnaś iść.

Bronwyn ogarnęło wzburzenie. - Nie mogę mu odmówić.

- A jeśli ta kreatura znów spróbuje cię pocałować? - Olivia powiedziała to tak, jakby ta myśl nigdy nie

powstała w głowie Bronwyn. - Co wtedy zrobisz?

- Poprzedni pocałunek zniosłam bardzo dobrze - przyznała Bronwyn. - Tak dobrze, że z moich

podwiązek niemal się dymiło.

- Bronwyn!

Unikając zaszokowanego wzroku siostry, Bronwyn wpatrywała się w czubek swojego buta. - Cóż,

taka jest prawda.

- Och, Bronwyn, jakie to straszne. - Olivia opadła na krzesło. - Nie kochasz go chyba, prawda?

- Nie mam pojęcia. - Zamachała rękoma. - Wiem tylko, że lubię, kiedy mnie całuje. Czasem, kiedy na

mnie patrzy, czuję, jak ściska mnie w dołku.

- Ze strachu? - zasugerowała Olivia.

- Chyba nie. To coś jak... - Bronwyn spojrzała w pozbawione wyrazu oczy siostry. - To nic złego -

dodała po chwili.

Olivia chwyciła się za głowę i powiedziała ponuro: - Kochasz go.

- Od razu kocham, takie mocne słowo. Pewnie to tylko chwilowe zauroczenie.

Usta Olivii zacisnęły się w wąską kreskę. - Pomyśl o mamie. Nie chcesz chyba skończyć tak jak ona,

prawda?

- Tata ją kocha - odpowiedziała Bronwyn. Wyrzut w słowach Olivii sprawiał, że zaczęła martwić się o

swój zdrowy rozsądek. Nie podobało jej się to.

- I ona kocha jego. A ze swoją urodą mogła poślubić każdego.

Bronwyn zaczęła go bronić. - Ojciec nie jest taki zły.

- Oczywiście, że nie jest. Nigdy tylko nie ma pieniędzy, jest bardziej Irlandczykiem niż Anglikiem i

zawsze słucha głosu swojego serca. - Olivia wyliczała na palcach wady ojca. - To mama musiała stać się

głową tego domu, a wiesz przecież, że się do tego nie nadaje.

background image

- To prawda - zgodziła się Bronwyn.

- Mogłaby teraz żyć w luksusach, a nie być zdana na łaskę narzeczonego własnej córki.

- Nie jest aż tak źle.

- Wpiera wszystkim, że mieszka tutaj ze względu na prośbę Adama, podczas gdy prawda jest taka, że

nie stać jej na utrzymanie domu w Londynie. - Olivia zacisnęła pięści. - Mogłaby być księżną.

- Wiem - zgodziła się żałośnie Bronwyn.

- I co dało jej to poświęcenie? Tata wciąż ugania się za innymi kobietami. Ona o tym wie i za każdym

razem ma złamane serce.

Bronwyn wzruszyła ramionami. Los matki nie był jej obojętny, ale czuła się wyjątkowo niezręcznie. -

Pamiętasz, jak Holly zakochała się w swoim narzeczonym? - ciągnęła dalej Olivia. - Pobrali się i byli

nieprzytomnie szczęśliwi aż do chwili, kiedy jego uwagę przykuła inna ładna buzia. A potem następna i

następna...

- Nie musisz tak tego rozpamiętywać.

- A biedna Holly wciąż go kocha i wypłakuje oczy za każdym razem, kiedy on znajduje sobie nową

kochankę.

- Ja nie mogłabym kochać kogoś takiego - powiedziała Bronwyn z emfazą.

Olivia zaśmiała się histerycznie. - Kobiety z naszej rodziny nie mają wyboru. Poza Holly żadna z

naszych sióstr nie kocha, bo żadna nie spotkała właściwego mężczyzny. Ale jeśli któraś z sióstr Edana

odda komuś serce, to na zawsze. Bez względu na to, co by ten mężczyzna zrobił.

Bronwyn nie podobała się pewność siostry.

- Mama jest piękna. Holly jest piękna. Skoro obydwu nie udało się utrzymać serca ukochanego to

dlaczego sądzisz, że akurat tobie się uda? Co gorsza, Adam jest najprzystojniejszy ze wszystkich mężów.

- Zauważyłaś? - zapytała Bronwyn sucho.

Olivia wstała i objęła siostrę. - Wiesz, że cię bardzo kocham, ale z twoim wyglądem nie zatrzymasz go

przy sobie. W jego spojrzeniu jest taki ogień, że kobiety z pewnością same rzucają mu się do stóp. Jeśli

kochasz wicehrabiego Rawsonu, przygotuj się na to, że złamie ci serce.

Słowa Olivii wytrąciły Bronwyn z i tak niepewnej równowagi. Mimo to skorzystała z okazji, by

oznajmić: - Dlatego właśnie musisz mi jutro towarzyszyć.

- Nie - Olivia potrząsnęła głową. - Nie ma mowy.

- A właśnie że tak.

- A właśnie że nie.

background image

ROZDZIAŁ 6

- Olivia nie chciała jechać. - Rozłożywszy fałdy sukni z żółtej tafty, które zasłoniły nogi Adama i

zwisały jeszcze po bokach, Bronwyn rozsiadła się wygodnie na siedzeniu powozu, toczącego się po

wyboistej wiejskiej drodze.

- Jest taka delikatna, prawda? - Zachodzące słońce, jakby oczarowane magnetyzmem Adama, pieściło

jego głowę i zapoznawało się z rysami twarzy.

Bronwyn aż świerzbiły palce, tak chciała dotknąć złotych iskierek mieniących się w jego czarnych

włosach. - Nie jestem pewna, czy to właściwe określenie. - Wciąż poirytowana tchórzostwem siostry,

Bronwyn starała się przybrać łagodny ton głosu. Spojrzenie rzucone z ukosa mówiło, że raczej jej się to

nie udało.

- Bolała ją głowa?

Bronwyn spojrzała na swój kciuk. Paznokieć urósł do zadowalającej długości; potarła jego gładki

brzeg palcem wskazującym. - Tak, wydaje mi się, że cierpi.

- Twoja siostra jest tak eteryczna, jak nie z tego świata. - Beztroska, z jaką powoził, harmonizowała z

nieformalnym strojem: brązowymi bryczesami i śnieżnobiałą koszulą. Grube pończochy i wygodne

trzewiki mówiły same za siebie; dziś nie miał zamiaru zawracać sobie głowy etykietą.

Swoboda w jego zachowaniu sprawiła, że Bronwyn nagle zapragnęła zrzucić turniurę, tak sztywno

przytrzymującą jej suknię, pozbyć się ozdobnej peleryny, ściągnąć uciskający gorset. Marzyła o tym, by

tak jak w dzieciństwie biegać boso, czując trawę pod stopami.

On mówił dalej. - Ze swoją alabastrową cerą i czarnymi jak noc włosami Olivia przypomina królewnę

z bajki.

Bronwyn uśmiechnęła się zdawkowo i dotknęła palcem niewielkiej peruki, przykrywającej jej własne,

niechciane loki. - Cóż, wygląda tak samo jak moje pozostałe siostry.

- Ty jesteś inna.

- Tak też słyszałam - zgodziła się z rozdrażnieniem. W ciszy, która potem nastąpiła, złajała się w

duchu. Adam podziwiał Olivię, lecz nie był przecież wyjątkiem. Pierwszy raz w życiu nie miała jednak

ochoty słuchać zachwytów na cześć siostry, i to z powodu tego dziwnego, krępującego ją uczucia.

- Ojciec będzie zły, że ze mną pojechałaś? - Nie odpowiadała, więc dodał: - Że sama ze mną po-

jechałaś.

O mały włos nie roześmiała się w głos. - Z tatką sobie poradzę. - Chcąc zatuszować wcześniejszą

niezręczność, wskazała ręką w kierunku wioski wtulonej w kotlinę rozpościerającą się przed ich oczami. -

Olivia będzie żałować, że przepuściła taką okazję. Czuję już zapach jedzenia.

- Widzisz te ogniska na wzgórzach? - Wskazał batem. - To jedna z tradycji nocy świętojańskiej.

Wieśniacy w ten sposób witają lato.

Powóz wtoczył się na szeroki plac. - Czyli jest to faktycznie pogańskie święto? - Uśmiechnęła się.

- Powiedzmy raczej, że chrześcijańskie z pogańskimi korzeniami.

Jeden z wieśniaków stojących w drzwiach niewielkiego zajazdu pomachał do Adama, a ten

odwzajemnił pozdrowienie i zatrzymał powóz.

- Co za radość, jaśnie panie. - John wytarł ręce w fartuch. - Mieliśmy nadzieję, że jeszcze

przyjedziecie, ale spóźniliście się niestety na toczenie sera.

background image

- A to pech! - uśmiechnął się szeroko Adam.

John pokiwał głową. - A tak... Co to był za widok!

- Na czym to dokładnie polega? - zapytał Adam, wypowiadając głośno pytanie powstałe w głowie

Bronwyn.

- Jaśnie państwo nie widzieli toczenia sera? - John spojrzał na nich tak, jakby byli przybyszami z obcej

planety. - Bierze się wielki krąg sera i stacza się go ze wzgórza, a wioskowe chłopaki próbują go złapać.

Ten co złapie, dostaje go w prezencie. - Zamilkł na moment, po czym dodał pocieszająco: - Zostało

jeszcze niemało innych uciech. Proszę, ci w rogu grają w kulki, a chłopcy zaraz zaczną gonić prosiaka.

Szykują się też zapasy, mamy tu najlepszych zabijaków... a jak się ściemni, rozpali się ognisko na placu.

Synu, zaprowadź do stajni konie jaśnie pana. - Dziesięciolatek podbiegł do koni, a Adam zszedł z kozła.

- A to pewnie wasza narzeczona? - zapytał John, nie próbując nawet ukryć ciekawości. - Ta, co ją

wkrótce poślubicie?

- Zgadza się. - Adam objął Bronwyn wpół i ściągnął ją na dół. Nie zwolnił uścisku, patrzył tylko na

nią z uwagą, aż oblała się rumieńcem. - Oto lady Bronwyn Edana, córka hrabiego Gaynoru.

- Taka wielka dama na naszym skromnym święcie - przejął się John.

Stojąca obok niego kobieta, najprawdopodobniej żona, odezwała się: - Panienka tak bez przyzwoitki?

Bronwyn wyswobodziła się z objęć. - Moja siostra się rozchorowała. Mab ma dojechać później, więc

do tego czasu będę musiała zaufać wicehrabiemu.

- Aha. - Kobieta obrzuciła Adama krytycznym spojrzeniem. - Życie może mu panienka powierzyć w

jednej chwili. Ale cnotę? - Machnęła ręką i stanęła bokiem. Jej napęczniały brzuch, który już wkrótce

miał stać się wolny od brzemienia, stanowił ostrzeżenie bardziej wymowne niż słowa. - Panienka uważa z

tym zaufaniem.

John dał żonie kuksańca i wyjąkał słowa przeprosin. - Wybaczcie, jaśnie panie, ale Gilda już bliska

rozwiązania. Ostatnio jest nie do wytrzymania.

Adam uśmiechnął się i jego rozbawienie udzieliło się Bronwyn. Nie mogła nic na to poradzić, od-

wzajemniła uśmiech. Patrząc na jego rozpromienioną twarz, uświadomiła sobie, że ostrzeżenie Gildy

przyszło za późno. Zaufa mu. Powierzy mu życie, powierzy mu cnotę i to tylko dlatego, że serce

podpowiada jej, że on należy do niej.

*

- Popatrz jak płomienie liżą te beczki. - Stojąc na kamieniu wieńczącym szczyt pagórka, Bronwyn

klasnęła w dłonie jak dziecko, któremu ktoś właśnie dał cukierka. - Czemu staczają je ze wzgórza?

Adam patrzył na jej uradowaną twarz, oświetloną przez płomienie ogniska. - To taka tradycja -

powiedział po raz setny tego wieczoru.

- Dawna tradycja?

Uśmiechnął się lekko. - Chyba tak. Będziesz musiała spytać.

Nie trzeba jej było lepszej zachęty. Uniosła w górę spódnice i zeskoczyła. Adamowi wydało się, że

słyszy trzask drącego się materiału, ale ona jak gdyby nigdy nic pobiegła w stronę ogniska. Wieśniacy

rozstąpili się, przepuszczając ją z sympatią. Zdążyli ją polubić, kiedy kibicowała przy grze w kulki i

zapasach i kiedy śmiała się do łez z chłopaków ganiających za prosiakiem. Najwyraźniej nie przejmowała

się ciekawskimi spojrzeniami, piła warzone piwo, gawędziła i dziękowała za zaproszenie. Innymi słowy,

background image

całkowicie podbiła ich serca.

Musiała krzyczeć, by było ją słychać wśród strzelających płomieni. Adam przysunął się bliżej. -

Rozpalacie ogniska. Napełniacie beczki ogniem i staczacie je ze wzgórza. Co jeszcze robicie w noc

świętojańską? - pytała.

Ku jego zdziwieniu wieśniacy pokładali się ze śmiechu. Jeden z nich, dobrze już wzmocniony

alkoholem, odezwał się: - To najlepszy czas na picie piwa.

- Dlaczego? - zapytała.

- Bo to kościelne piwo, cały zysk z warzenia idzie na parafię. - Sumiaste wąsy zatrzęsły się ze

śmiechu. Ledwo trzymał się na nogach. - Grzechem byłoby nie pić.

- Widzę, że zrobiliście co w waszej mocy, by wspomóc pastora - zażartowała Bronwyn.

Jedna z niezamężnych dziewcząt wysunęła się do przodu. - Panienka widzi ten księżyc?

Bronwyn spojrzała na okrągłą kulę unoszącą się tuż nad horyzontem.

- To księżyc świętojański, co to przynosi ogromne szaleństwo - wyjaśniła dziewczyna. - Miłosne

szaleństwo. Panna, która chce wiedzieć, kto zostanie jej mężem, powinna położyć wianek pod poduszką.

Ten, co jej się przyśni, będzie tym jedynym.

Dziewczyna ściągnęła wianek i umieściła go na głowie Bronwyn, a wieśniacy śmiali się i klaskali.

Adam przecisnął się do narzeczonej i poprawił kwiaty dekorujące niewygodną perukę. - Cieszę się na

samą myśl, że to o mnie będziesz śniła.

Bronwyn spojrzała mu prosto w oczy, a wieśniacy parsknęli śmiechem. Podszedł do nich John,

dzierżąc w dłoni dwa kufle. - Tym razem ja stawiam. Jaśnie państwo będą łaskawi podejść bliżej i

rozpocząć taniec? - Odgarnął włosy z czoła. - Naturalnie, jeśli macie ochotę.

Adam spojrzał pytająco na Bronwyn, a ta skinęła głową. - Chodźmy - powiedziała, odbierając kufel z

rąk Johna. - Nigdy nie widziałam świętojańskich tańców.

- Ja również. - Podał jej ramię, a ona przyjęła je bez wahania. Potknęła się i omal nie upadła, co

uświadomiło Adamowi, że jego wybranka nie jest przyzwyczajona do mocnych trunków. Zmierzył w

myślach zawartość kufla i zapytał: - Bronwyn, może chcesz się odświeżyć?

- Zabierz mnie do zajazdu - odpowiedziała szybko i uśmiechnęła się.

Jak to się stało, że sądził wcześniej, iż jest brzydka? Uśmiech, jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki,

rozświetlił jej twarz. Poruszała się z takim wdziękiem, że nie mógł przestać myśleć o długim, powolnym

kochaniu i ledwie mógł się powstrzymać, by jej nie dotykać. Tak jak przypuszczał, jej figura była nieco

zmieniona przez wypychany stanik, ale pod nim znajdowały się krągłe, delikatne piersi, których kształt

bardzo mu się podobał. Zaintrygowało go to i zaczął się zastanawiać, czy jego narzeczona nie kryje

jeszcze innych tajemnic.

Ta ciekawość nie dawała mu spokoju.

Nieświadomie powtórzyła jego myśl. - Zaspokoiłeś moją ciekawość.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Czytałam o nocy świętojańskiej w Irlandii. Tłumaczyłam pewien celtycki rękopis i...

- Tłumaczyłaś? - przypomniały mu się słowa Northrupa. - Chyba czytałaś?

Zakryła ręką usta i spojrzała na niego szybko.

- Czytałam! Oczywiście, że czytałam.

background image

Kłamała. Co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. W swoim życiu przesłuchał wystarczająco

wielu majtków i marynarzy, by umieć rozpoznać prawdziwy wstyd. Nawet ktoś z mniejszym

doświadczeniem z łatwością odczytałby jej kłamstwo, lecz co to wszystko miało znaczyć? Nie, to

niemożliwe, żeby ta drobna szlachcianka znała celtycki. - Gdzież to czytałaś coś takiego? - zapytał z

udawaną beztroską.

- Już ci powiedziałam, w Irlandii - odpowiedziała. - Spójrz na gwiazdy. Tak jasno świecą, a na niebie

nie ma żadnej chmurki.

Aha, teraz próbuje zmienić temat i to raczej niezgrabnie. - Racja, mieszkałaś w Irlandii, kiedy byłaś

dzieckiem. To jedyna wyspa, której nie odwiedziłem w czasie morskich wojaży.

Alkohol szumiał jej w głowie. Zawirowała dookoła ze śmiechem. - Musisz koniecznie pojechać. To

najpiękniejsze miejsce na świecie.

Bez specjalnego wysiłku wyobraził sobie urwisa, jakim z pewnością była w dzieciństwie. - Pewnie

nikt cię tam nie pilnował?

- Ależ skąd. - Potrząsnęła głową z takim wigorem, że peruka obsunęła się, odsłaniając linię włosów,

oświetloną promieniami księżyca. - Miałyśmy guwernantkę, niejaką pannę O’Donnell. Upierała się, że

jest zubożałą szlachcianką, wygłaszając to takim tonem, jakby to był zaszczyt. Tatko płacił jej, żeby nas

uczyła. Oj, uczyła nas, uczyła, ta panna O’Donnell!

Czując, że jest coraz bliżej prawdy, postawił nogę na głazie i oparł nonszalancko dłoń o kolano. -

Czego takiego was uczyła?

- Wszystkiego. Myślałam, że głowy nam pękną od tego, co w nie ładowała.

- Haftu? Gry na harfie? Dobrych manier?

- Panna O’Donnell? Ależ skąd! Cóż, może dobrych manier - przyznała po chwili. - Panna O’Donnell

wierzyła w dobre maniery. Ale przede wszystkim matematyki, języków obcych i historii.

- Języków obcych? - Rzucił jej przenikliwe spojrzenie, którego nie zauważyła, gdyż odwróciła się

właśnie do wiatru. - To ona uczyła cię celtyckiego?

- Nie, ona uczyła mnie łaciny - poprawiła, nie zdając sobie sprawy, że się zdradziła. - Celtyckiego

nauczyłam się w klasztorze, do którego chodziłyśmy z Olivią uczyć się haftu i gry na harfie. Znalazłam

tam stary rękopis, napisany w dwóch językach, po łacinie i po celtycku. Oczywiście słyszałam, jak chłopi

porozumiewają się tym językiem, ale to nie było to samo. Język rękopisu był znacznie bardziej... -

zabrakło jej słowa - ...archaiczny. Całe szczęście, że tekst był ciekawy, inaczej nigdy bym przez niego nie

przebrnęła.

- O czym to było? O nocy świętojańskiej?

- O druidach, bardach i o świecie, którego od dawna nie ma. - Potrząsnęła poważnie głową. - Celtycki

to trudny język.

- A co na to panna O’Donnell?

- Ona sama nauczyła się wszystkiego od braci. Zawsze powtarzała, że jeśli chcę zdobyć jakieś

wykształcenie, muszę się o nie postarać sama, bo w Anglii nauczą mnie jedynie tańczyć, mizdrzyć się i

używać wachlarza. - Oczy jej przygasły. - Miała rację.

Objął ją wpół i pobiegł w dół wzgórza. - A to takie straszne?

Jego dotyk przywrócił ją do rzeczywistości. Była spięta. - Ależ skąd!

background image

Zabrzmiało to niemądrze i kobieco, ale w ustach tak inteligentnej osoby wydało się niemal parodią.

Jutro będzie się tym martwił, jutro zastanowi się nad tym, jak bardzo inteligencja Bronwyn kłóci się z

obrazem żony, której potrzebował. Teraz rozpierało go zadowolenie. Kolejny fragment łamigłówki

dotyczącej nietypowej siostry Edana został rozwiązany.

Kiedy wrócili do zajazdu, Gilda przywitała Bronwyn kolejnym kuflem piwa. - Dobrze się panienka

bawi?

- Cudownie. - Bronwyn sączyła powoli smakowity napój. - Jest tu może miejsce, gdzie mogłabym

naprawić szkody, wyrządzone przez tą dobrą zabawę? - zapytała po chwili.

- Oczywiście. Przepuścić jaśnie panią! Odsunąć się! - Przecisnęły się przez tłum ciekawskich

biesiadników i udały do pokoju na piętrze. Gilda otworzyła przed nią drzwi. - Wystarczy, panienko?

- Ależ oczywiście. - Bronwyn rozejrzała się po skromnych ozdobach. - Jak tu miło.

Gilda z zadowoleniem przyjęła komplement. - To nasz pokój, Johna i mój.

- Widać dobrą rękę gospodyni - pochwaliła Bronwyn. - Przydałaby mi się pomoc, jeśli byłaby pani tak

miła.

Jak gdyby czekając na te słowa, Gilda weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi.

- Ma pani może szpilkę? - Bronwyn uniosła spódnicę, odsłaniając jedwabną halkę. - Nadepnęłam na

rąbek i halka rozdarła się przy pasku. Proszę tylko spojrzeć. - Włożyła palec w dziurę i pokiwała głową.

Gilda zachichotała i otworzyła szufladę komody. - Szybciej przyszyję niż zepnę szpilkami. Zanim

wyszłam za Johna, byłam szwaczką. Dobrze sobie radzę z igłą.

- Szczęściarz z tego Johna.

- A pewnie! Szyję mu koszule jak marzenie. Ubranka dla maleństwa też zrobiłam całkiem sama. -

Gilda przycupnęła na stołku, który postawiła przy Bronwyn. - Od kiedy się okazało, że John może

zatrzymać zajazd, szczęście nam sprzyja.

- Jak to, zatrzymać zajazd? Mieliście go stracić?

Gilda wbiła w materiał szpilkę i odpowiedziała: - Wie panienka, zeszłoroczna noc świętojańska nie

była w połowie tak radosna.

- Dlaczego?

- Lord Keane dopiero co kupił ten majątek, a my nie wiedzieliśmy, na jakiego trafiliśmy pana.

Wszyscy się bali, że stracą dach nad głową. - Spojrzała w górę i mrugnęła porozumiewawczo okiem. -

Toć dzięki jaśnie panu wyszłam za mąż.

- Nie rozumiem.

- Chcieliśmy się pobrać, John i ja, ale baliśmy się, że nie wykarmimy dzieci. A jaśnie pan mógł być

przecież jednym z tych, co to nie chcą wioski zajmującej im ziemię. - Gilda nawlokła igłę. - Pełno teraz

takich, co kupują pałac, a nie mają pojęcia, że na ich ziemi od pokoleń żyją uczciwi ludzie. Kombinują

zaraz, że wioska psuje im ładny widok, albo coś równie niemądrego, i wyrzucają wszystkich na bruk, nie

pytając nawet o zdanie.

- Musieliście mieć potężnego stracha, kiedy sprzedano pałac - powiedziała współczująco Bronwyn.

Gilda machnęła ręką. - Więc niech sobie panienka wyobrazi, jaka była nasza ulga, kiedy okazało się,

że lord Keane nie należy do tych pysznych panów.

Bronwyn przypomniała sobie, jak groźny wydawał się przy pierwszym spotkaniu. Ku swojemu

background image

zdziwieniu przyznała: - To prawda, miły z niego człowiek.

- Miły? - żachnęła się Gilda. - Tak bym go raczej nie nazwała, ale zrobił dla nas tyle, co nikt inny. Jak

tylko wybudował ten wielki pałac, kazał naprawić drogę. Nie wie panienka, jakie to dobrodziejstwo dla

zajazdu.

- Chciał pewnie przyspieszyć roboty budowlane - powiedziała Bronwyn.

- No tak, ale nie musiał jej naprawiać aż do wioski, prawda?

Bronwyn patrzyła, jak palce Gildy przesuwają się zwinnie po materiale. - To prawda. Czego tu jeszcze

dokonał?

- Razem z matką budują szkołę, w której mają się uczyć nasze maluchy. Jaśnie pan nie chce, by

dzieciaki, nawet te z biednych rodzin, pracowały dopóki nie skończą dziesięciu lat i trochę nie podrosną.

Słyszała panienka coś podobnego?

Zaimponowało to Bronwyn, ale nie dała po sobie poznać. - Dość radykalny pomysł.

- Niedorzeczny, jak twierdzi John. Ale mnie się podoba. - Gilda poklepała się po brzuchu. - Z taką

nauką chłopak zajdzie daleko.

- A jeśli to dziewczynka? - zapytała Bronwyn.

Gilda posmutniała. - Wtedy nauczę ją szyć. Nie warto uczyć czego innego.

- Po co dziewczynkom rozwijać zdolności - powiedziała z sarkazmem Bronwyn.

Wyczuwając jej rozczarowanie, Gilda odezwała się: - Co do dziewczynek, to lord Keane powiedział,

że mogą terminować dopiero od jedenastego roku.

- Widzę, że się troszczy o swoich ludzi.

Gilda skończyła ścieg i odgryzła nitkę. - To prawią. Każdy jeden dałby się tu dla niego zabić.

Bronwyn pomogła jej wstać. - Nie sądzę, żeby czegoś takiego od was oczekiwał.

- Oczywiście. I dlatego nawet byśmy się nie zawahali.

Bronwyn podziękowała jej w oszołomieniu.

*

Adam czekał w zatłoczonej izbie, gawędząc z mężczyznami. Nagle przeczucie kazało mu podnieść

głowę. Bronwyn schodziła właśnie po schodach. Ich oczy spotkały się. Miała wrażenie, że wszystko

wokół cichnie; czuła na sobie tylko ogień jego spojrzenia. Nie wiadomo kiedy znalazła się u jego boku i

podała mu rękę. - Milordzie - szepnęła.

Podniósł do ust jej dłoń, owiewając ją ciepłym oddechem. - Milady - powiedział.

Stojąc tak blisko, nie zdołała długo wytrzymać jego spojrzenia, a kiedy rozejrzała się po izbie,

zobaczyła wokół porozumiewawcze uśmiechy. Powinna się czuć zawstydzona, ale było jej tylko miło, że

ludzie, którzy tak szanują Adama, polubili również i ją.

John przerwał ich rozkoszne tête-à-tête.

- Jesteśmy gotowi do tańca, jaśnie panie.

- Zaczynamy, moja miła. - Adam zaoferował jej ramię.

Podała mu dłoń, a on zamknął ją w swojej, zaplatając na niej palce. Tak jak się trzyma dłoń ukochanej.

Zdziwiona, podniosła na niego wzrok. Znów nie mogła oddychać, ruszyć się z miejsca, jasno myśleć. Ten

mężczyzna do reszty pozbawiał ją zdrowego rozsądku.

- Tańczymy? - ponaglił John.

background image

Adam wyprowadził ją z izby wprost w parną, letnią noc. Na środku placu paliło się ogromne ognisko;

płomienie gawędziły z ogniami pełgającymi na wzgórzach, sekretnie wzywając lato. Na drewnianym

podeście zawodziły instrumenty - skrzypce, flet i akordeon. Muzycy grali najpierw luźne dźwięki, potem

całe takty, by przejść w końcu do zainspirowanej radosną okazją skocznej piosenki. Bronwyn nigdy jej

wcześniej nie słyszała, a mimo to stopa sama wybijała takt.

Adam pociągnął ją za rękę, prowadząc w sam środek klaszczących wieśniaków. - Nie mam pojęcia,

jak to się tańczy - ostrzegła.

- Ja też nie - odpowiedział, obejmując ją wpół. - Uważaj, żebym cię nie podeptał.

Okazało się to zupełnie zbędne, bo Adam prowadził tak energicznie, że nawet nie było widać, że

utyka. Trzymając ją wpół, podnosił do góry i okręcał dookoła, aż po chwili ten pełen podskoków i

przytupywania taniec zaczął jej się podobać. Wieśniacy wiwatowali na ich cześć, a chwilę później cała

wioska tańczyła wokół ogniska.

Dziewczęta ze swoimi ukochanymi, mężczyźni z żonami, dziadkowie z wnukami - wszyscy pląsali

przed oczyma wirującej w szalonym tańcu Bronwyn. Śmiała się do utraty tchu, a kiedy nie mogła już

oddychać, zmieniła się muzyka. Rytm zwolnił, szaleńcze tempo straciło na sile.

Adam przyciągnął ją do siebie i zdążyła tylko zauważyć zmianę w jego rozbawionej twarzy. Ciężkie

powieki zasłoniły oczy, chcąc coś przed nią ukryć. Zaintrygowało ją to, lecz kiedy przylgnęła do jego

ciała, czuła tylko szok.

Zaczerpnęła głęboko tchu. Zapach jego skóry współgrał z zapachem palącego się drewna, a pod jej

powiekami wystrzeliły fajerwerki. Jęknęła, czując, że jej ciało ogarniają płomienie. Zanim spaliła się do

reszty, zakręcił ją wokół, potem jeszcze raz, zgodnie z regułami tańca.

Wiedziała, że dookoła są ludzie, udawała jednak przed samą sobą, że nie patrzą na nią i swojego pana.

Wmawiała sobie, że są sami.

Nie bacząc na kroki, Adam przytulił ją mocno, jedną ręką obejmując wpół, drugą kładąc na jej

ramieniu.

Ona położyła ręce na jego ramionach. Nacisnęła palcami cienki len koszuli, próbując w ten sposób

dotknąć jego mięśni. Polizała koniuszkiem języka jego szyję i usłyszała jęk, łomoczące serce, a potem

niespokojny oddech. Chciała tylko zobaczyć, jak smakuje, lecz on odebrał to jako zachętę i pociągnął ją

za sobą.

Otworzyła szeroko oczy. Zwinnie manewrował w kierunku lasu, planując ucieczkę tak, jak wytrawny

szmugler planuje kolejny zrzut. Jeszcze jeden obrót i znaleźli się wśród drzew. Spojrzała za siebie. Ogień

wyrzucał w górę iskry, które wyglądały zupełnie jak konstelacje gwiazd wznoszących się do nieba.

Tego właśnie pragnęła, tego się obawiała i za tym tęskniła. Od kiedy poznała Adama, nie rozumiała

samej siebie. Jego spojrzenie wprawiało ją w zakłopotanie, ręce pieściły jej ciało, odnajdując

przyjemność w kształtach i wędrując w miejsca, których nikt nie dotykał od czasu, kiedy była dzieckiem.

Ekscytowało ją to. Ciągnął ją teraz w ciemne zakamarki lasu, a ona biegła za nim jak na skrzydłach.

Pchnął ją na pień potężnego dębu.

- Pocałuj mnie, Bronwyn.

Zadziwiła ją łatwość, z jaką odnalazła jego usta. Objął ją wpół i przytulił do siebie tak mocno, że

zdawało się, iż stanowią jedno, ogarnięte miłosnym szaleństwem ciało.

background image

W jednej chwili wybuchło w nim pożądanie. Ta mała niedoświadczona panienka całowała jak ma-

rzenie. Budziła w nim namiętność, która - jak sądził - znikła wraz z dojrzałym wiekiem. Marzył, by

rzucić ją na trawę, podnieść jej spódnicę i zatonąć w miękkości jej ciała. Pragnął całować jej piersi,

pieścić uda, nie dać jej chwili wytchnienia przez całą, długą noc. Czy to z powodu szaleństwa

świętojańskiej nocy, jak powiadają wieśniacy? Musiało to być jakieś szaleństwo, bo inaczej krew nie

pulsowałaby tak w jego skroniach, a serce nie waliło tak mocno.

Podniósł głowę i spojrzał na jej oświetloną promieniami księżyca twarz, uświadamiając sobie, że

nigdy nie zapomni tej chwili. Łagodne rysy twarzy, pobladłe skronie, delikatne usta - to wszystko

zapisało mu się na trwałe w pamięci. Pożądanie odezwało się na nowo, każąc mu pieścić jej szyję, a

potem skierować dłoń w stronę falbanki, zdobiącej dekolt. Nie poruszyła się i przyszło mu do głowy, że

może zbytnio ją przeraził. Chciał, by poczuła tę samą magię. - Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy -

wyszeptał. - Nie patrz na mnie z takim przerażeniem. - Zagłębił dłoń w gorsecie i odnalazł to, czego

szukał.

Jej pierś była gładka i miękka, a brodawka napięta od pocałunku. Jęknął głośno, nie mogąc uwierzyć

w to, co się z nim dzieje. Przypomniały mu się lata dojrzewania: te same niezdarne pieszczoty,

bezbrzeżna namiętność i granicząca niemal z bólem rozkosz. Cóż ta dziewczyna mu przywróciła?

A co zabrała? Gdzież podziały się jego skrupuły? Była przecież taka młoda, jeśli nie w latach, to w

doświadczeniu, w dodatku wychowana pod kloszem. A on zachowuje się jak skończony łajdak, tak na nią

napierając. Widać było, że nie rozumie, do czego może prowadzić jego zachowanie, jakie konsekwencje

może mieć jej własna przyjemność. Widać było, że zabrał ją daleko poza granice doświadczenia. Jednak

pokusa szeptała mu do ucha, że wkrótce będą mężem i żoną, że jeśli ta noc zrodzi owoc, ślub będzie

można przyśpieszyć. Ślub trzeba będzie przyśpieszyć, bo nie mógł się już doczekać, kiedy ta dziewczyna

znajdzie się w jego łóżku. Kiedy będzie mógł się nią rozkoszować do woli, bez pośpiechu i tajemnic.

- Kochanie, pozwól mi... - Nie zdołał wypowiedzieć do końca swej prośby, oparł tylko nogę o korę

drzewa, podnosząc Bronwyn na swoim kolanie. Obsypał pocałunkami jej dekolt, pieścił językiem jej

szyję, aż w końcu uwolnił jej pierś, tak zręcznie, iż wydawało mu się, że nawet się nie spostrzegła.

Spostrzegła bez wątpienia, bo jęknęła głucho, kiedy zacisnął usta na brodawce. Zaczął ją delikatnie

ssać, a ona oszalała w jego ramionach.

Sądził przez chwilę, że się przed nim broni. Nie, dzięki Bogu, to nie to. Gdyby się broniła, obudziłaby

w nim instynkt myśliwego i mógłby stracić resztki panowania nad sobą. To nie była obrona. Spódnice

stały na drodze, a ona próbowała przysunąć się jak najbliżej jego ciała. Nie udało jej się to; spragnione

dłonie pieściły jego głowę, przeczesywały włosy, odrzuciły na bok wstążkę. Przycisnął ją mocniej do

siebie i kiedy z jej ust wydobył się szept: - Och, Adamie - pomyślał, że jego imię nigdy dotąd nie

brzmiało tak cudownie.

Postawił ją z powrotem na ziemię. - Idziemy - zarządził.

- Dokąd? - Nawet na moment nie przerywała pieszczot.

- Do domu. Do mojego łóżka.

background image

ROZDZIAŁ 7

- Do twego łóżka! - Wyrwała się z jego objęć. - Byłabym zgubiona!

Zgodził się, kiwając dostojnie głową. - To prawda.

- Moja reputacja ległaby w gruzach.

- Bez wątpienia. I pewnie zastanawiałaś się kiedyś, leżąc w swoim dziewiczym łóżku, jak słodka musi

być miłość. - Przysunął się blisko, tak blisko, że jego zapach mieszał się z wonią młodych liści i budzącej

się do życia przyrody. - Otóż między nami nie będzie wiele słodyczy. W moim łóżku będzie gorąco i

parno. Poczujesz ukłucie bólu, a potem już tylko nieskończone pożądanie. Żadnej litości, tylko

namiętność, która porwie cię jak ogromna fala. Nigdy nie zapomnisz mojego łóżka. Nigdy z niego nie

wyjdziesz.

Wzbudził w niej takie pragnienie, że nogi miała jak z waty. - Nie będę chciała z niego wyjść.

Mimo ciemności widziała ogień w jego oczach. - Obiecaj mi coś - powiedział.

- Wszystko. - Nie mogła uwierzyć, że te słowa wyszły z jej ust, ale rzekła je bez namysłu.

- Obiecaj, że przestaniesz wypychać gorset.

Doznała szoku. Pochylił głowę tak, że ich twarze się niemal się dotykały. - Nie potrzebujesz tego.

Twoje piersi są krągłe i śliczne i nie potrzebują powiększania. Obiecaj mi.

Tego akurat się nie spodziewała, kiwnęła więc nieprzytomnie głową na znak, że się zgadza.

Pociągnął ją za sobą, nie mógł się jednak powstrzymać i skradł jej całusa... Przed nimi majaczyła

sylwetka domu, oświetlonego blaskiem świec ustawionych w każdym oknie. Zawahała się, nagle

ogarnięta obawą, że w świetle świec widać będzie, w jakim nieładzie znajdują się ich ubrania. Pożądanie

wydawało się znacznie lepiej pasować do ciemności lasu, do nieba nad głową i trawy pod stopami.

Będąc tak blisko, widział jej wahanie. Objął ją i całował, aż ich ciała ponownie przylgnęły do siebie i

cały zdrowy rozsądek rozwiał się we mgle. - Służba już śpi - powiedział, nie wypuszczając jej z objęć. -

Obejdziemy stajnie i wejdziemy do domu od tyłu.

Spojrzała na niego i zaczerwieniła się. Oczy płonęły mu dziko, niczym u drapieżnego kota, gotowego

bronić partnerki do ostatniej kropli krwi. Włosy leżały na ramionach w nieładzie, na twarzy widać było

napięte mięśnie. Wyglądał, jakby miał ją zaraz pożreć i kiedy o tym pomyślała, przeszedł ją dreszczyk

emocji.

Och, jakże chętną będzie ofiarą!

Skradając się, weszli na szeroką werandę. Adam pociągnął za drzwi do bawialni, które otwarły się ze

szczękiem. Położył palec na ustach, dając jej znak, żeby weszła do środka. Kiedy już się tam znaleźli,

wiedziała, że nie dojdą daleko. Znów ją całował, a ona zapragnęła ponownie czuć jego kolano między

swoimi nogami. Nie miała pojęcia, dlaczego tak jej się to podobało, dlaczego miała wrażenie, że zaraz

wydarzy się coś niezwykłego. Mimo to płonęła z ciekawości.

Prowadził ją do holu, nawet na moment nie przerywając pieszczot. Wtem przez otwarte drzwi

werandy dobiegło ich ciche rżenie, a ona krzyknęła z przerażeniem: - Zapomnieliśmy konia.

- Co? - patrzył na nią wzrokiem obłąkanego.

W jego szarych oczach był taki ogień, że niemal o wszystkim zapomniała. Szepnęła jeszcze: - Koń...

Powóz...

- Koń? Mój Boże, koń!

background image

Wydawał się tak zdumiony, że musiała się roześmiać. On śmiał się także. Gorączka tej nocy, tak

szybko wzniecona, równie szybko opadła. Tak właśnie znalazł ich Northrup.

- Milordzie? - odezwał się sekretarz, podnosząc w górę świecę. - Czy mogę w czymś panu pomóc?

Adam był równie zdumiony i zawstydzony jak Bronwyn.. - Northrup! - Po chwili oprzytomniał nieco i

zasłonił ją swym ciałem. - Czemu nie śpisz o tak późnej porze?

- Nie jest jeszcze późno, jaśnie panie, zaledwie północ. Siedziałem nad rachunkami dotyczącymi

Kompanii, tak jak pan prosił. - Northrup wyciągnął szyję, by spojrzeć na Bronwyn i zacisnął usta. -

Sądzę, że powinny pana zainteresować.

- Rano, Northrup.

- Teraz, milordzie. - Northrup dzierżył świecę, wykazując upór, o który nie podejrzewała go wcześniej

Bronwyn. - Nalegam, by obejrzał pan te liczby teraz.

Adam zacisnął dłoń na nadgarstku Bronwyn, jakby nie mogąc jej wypuścić. Palce mu drżały. Po

chwili rozluźnił się. - No dobrze. Daj mi tylko chwilkę, chcę życzyć Bronwyn dobrej nocy.

Northrup nie ruszył się z miejsca.

- Tylko chwilę - nalegał Adam.

Zdziwiona faktem, iż Adam dostosował się do żądań sekretarza, Bronwyn odprowadziła młodzieńca

wzrokiem.

Adam położył palec na jej ustach. - Nie mogę cię teraz wziąć do sypialni. Musisz to zrozumieć.

Nie mogła tego zrozumieć.

- Kochanie, jeśli jeszcze cię dotknę, Northrup mnie zastrzeli.

- Nic mu do tego - drżący głos zdradzał oburzenie.

- Jest dżentelmenem, więc uważa, że to również jego sprawa. - Skrzywił się samokrytycznie. - A co

więcej, ma rację. Do diabła!

Szczere ubolewanie w jego głosie nie było wielką pociechą. - Przyjdź później - nalegała.

Zaśmiał się, jakby coś sprawiało mu ból. - Ty diablico! Nie dość, że kusisz mnie swoim ciałem, to

jeszcze kusisz słowami. - Wziął ją za rękę, puszczając po chwili, jakby go paliła. - Nie, nie przyjdę

później. Chodźmy. - Poprowadził ją na schody.

Poszła za nim niechętnie. - Dlaczego?

Podniósł ją w górę i postawił na pierwszym stopniu, jakby była zbyt delikatna, by wejść tam sama.

Uśmiechnął się czule. - Bo jestem mężczyzną, a mężczyźni są bardziej pragmatyczni niż kobiety.

Światło świec i poczucie zawodu stłumiły nieco jej podniecenie. - Kpisz sobie - mruknęła.

Nie wydawał się obrażony. - Pozwól, że zachowam złudzenia.

Ściągnął zapomniany wianek z jej głowy i podał jej go szerokim gestem. - Śnij o mnie.

Patrząc mu prosto w oczy, pokonała kilka stopni. Odwróciła się, lecz po chwili znów spojrzała na

niego. W jego oczach widać było taką fascynację, że miała ochotę rzucić mu się prosto w ramiona.

Powstrzymała się jednak i odprowadziła go wzrokiem do gabinetu. Osłabła, usiadła więc na schodach i

oparła głowę o balustradę.

Ach, co za mężczyzna! Jeśli noc poślubna ma być dwa razy lepsza niż to, czego dotąd doznała w jego

ramionach, to chętnie ją przyspieszy. Zachichotała w duchu, nie zwracając z początku uwagi na

szemrzące w dole męskie głosy.

background image

Po chwili szmer się nasilił i chcąc nie chcąc usłyszała głos Northrupa: - Panie, to szlachcianka! Nie

może jej pan traktować jak dziewki ulicznej!

- Jak widać mogę - odpowiedział chłodno Adam.

Zesztywniała i już miała iść na górę, ale przeraźliwa ciekawość zatrzymała ją w miejscu.

- Widziałem ją - powiedział Northrup. - Miała rozmarzone oczy. Wiem, że z pana jest kawał drania,

ale to, co pan tym razem zrobił, to już za wiele.

- A co takiego zrobiłem?

- Budzi pan w niej fałszywe nadzieje. Słyszałem, co pan powiedział, kiedy przyjechała i pamiętam,

jaki pan był zły, że narzeczona nie spełnia pańskich oczekiwań. Chce się pan teraz na niej zemścić?

Bronwyn nic nie może poradzić na to, że jest nieładna.

- Wcale nie mówiłem, że jest nieładna.

- Dobrze - powiedział Northrup z sarkazmem. - Powiedz od razu, że jest brzydka, ty łajdaku!

Bronwyn usłyszała brzęk szkła i domyśliła się, że Adam nalewa sobie drinka.

Ona nie czuła pragnienia. W głowie szumiał jeszcze alkohol, który wypiła tego wieczoru. Zrobiło jej

się niedobrze. - Wiem, dlaczego się z nią żenisz. Bo nosi nazwisko Edana. Otworzy ci drzwi do salonów i

pomoże wejść do śmietanki towarzyskiej. Nie będzie ci wchodzić w drogę. To ci nie wystarczy do

szczęścia? Musisz ją jeszcze uwieść?

- Och, to jest zupełnie łatwe! - Adam wydawał się lekko rozbawiony, a Bronwyn musiała zagryźć

palce, by powstrzymać łkanie. - Kto wie, Northrup. Może jeśli ją uwiodę, tak jej to zmąci umysł, że straci

tę niepokojącą cechę charakteru, o której kiedyś mówiliśmy.

- Jaką cechę?

Northrup wydawał się podejrzliwy, ale to było nic w porównaniu z uczuciem nadciągającej katastrofy,

przewalającej się przez głowę Bronwyn.

- To, że wydaje się zbyt inteligentna.

Bronwyn sięgnęła po omacku w tył i podniosła się na rękach, siadając stopień wyżej. Jeszcze ten jego

lekceważący ton! Nie chciała słyszeć już nic więcej, ale kiedy ponownie się odezwał, nie ruszyła się z

miejsca.

- Powszechnie wiadomo, że kobieta zajęta w sypialni i w pokoju dziecinnym nie ma czasu na to, by się

publicznie wygłupiać.

Wygłupiać się? Podniosła się na następny stopień. Bardziej niż dziś wieczorem już się wygłupić nie

mogła. W lesie, a wcześniej w gabinecie czuła się skrępowana zachowaniem Adama i swoją reakcją, ale

to dlatego, że nie przywykła do tego rodzaju zażyłości. Teraz czuła wstyd i miała ochotę zamordować go

za to, że zniszczył nawet samo wspomnienie fizycznej przyjemności, której doznała w jego ramionach.

Chciał, żeby była kimś innym. Wiedziała o tym od początku, ale sądziła, że doszli do porozumienia.

Wydawał się taki zainteresowany tym, co mówiła na temat celtyckich rękopisów.

Nagle oprzytomniała. Położyła głowę na kolanach. Mój Boże, czy naprawdę powiedziała mu o tych

rękopisach? Czy nie był to tylko wytwór jej wyobraźni, wywołany nadmiarem piwa i potrzebą

akceptacji? Całe lata nikomu o tym nie mówiła. Kiedy wyjeżdżała z Irlandii, zakonnice zapakowały je w

brązowy papier w nadziei, że ona je kiedyś przetłumaczy i odeśle z powrotem. Poświęcała im każdą

wolną chwilę i nie mówiła nikomu o ich istnieniu, a to dlatego, że pochodziły z Irlandii i były katolickie

background image

oraz dlatego, że była kobietą i nie chciała wydawać się zbyt inteligentna.

- Zbyt inteligentna - szepnęła cicho. Brzmiało to gorzko, tak gorzko, jak łzy, które toczyły się po jej

policzkach. Wstała w pośpiechu i pobiegła na górę.

Gdyby tylko mogła go nienawidzić. Powinna go nienawidzić, ale tego wieczora słowa Olivii okazały

się prawdą. Kochała go i wiedziała, że nigdy nie zdoła wyrzucić tego uczucia ze swego serca.

*

Bronwyn zeszła na śniadanie z miną anioła zemsty.

- Wyglądasz na wypoczętą - Adam wstał i uśmiechnął się do niej czarująco. - Śnił ci się twój przyszły

mąż?

Zmroziła go wzrokiem. Tak jej się przynajmniej wydawało, bo na nim spojrzenie nie zrobiło wrażenia.

Podeszła do kredensu, na którym ustawione były półmiski, a on podążał w ślad za nią. Ujął jej podbródek

i pocałował lekko w usta. Nie zareagowała, nie przymknęła nawet oczu. Zmarszczył czoło. - Za dużo

piwa? Ciągle jeszcze szumi w głowie? Mam coś, od czego poczujesz się lepiej.

- Czuję się świetnie - powiedziała przez zaciśnięte zęby. Wydawało jej się, iż to oczywisty sygnałem,

że chce, by sobie poszedł do diabła.

Nie dotarło. Odwrócił ją i popchnął lekko w kierunku stołu. - Usiądź. Nałożę ci.

Zamiast na niego, spojrzała spode łba na pozostałych przy stole. - Olivio, brakowało nam cię wczoraj.

- Już jej mówiłem. - Adam postawił przed narzeczoną pełen talerz i usiadł na krześle obok. - Zabawa

uleczyłaby ból głowy.

- A twoja matka? Dlaczego się nie pojawiła?

- Nie złożyła żadnych wyjaśnień, nie okazała skruchy. - Roześmiał się, aż przeszedł przez nią dreszcz.

- Sądzę, że chciała, by wieczór wypadł tak jak wypadł, tylko bez przeszkody w postaci Northrupa.

- Aha... - To było podobne do Mab i Bronwyn nie miała zamiaru złościć się na starszą panią. Może i

były przyjaciółkami, ale Bronwyn nie robiła sobie złudzeń co do jej szlachetnych pobudek. Mab

zrobiłaby wszystko, co miałoby się przyczynić do szczęścia syna, nie zważając na konsekwencje. Adam

nalewał mleko, a Bronwyn spojrzała na swój talerz. - Nie zjem tego wszystkiego.

- To śniadanie marynarza. Nikt nie zna się lepiej na leczeniu kaca niż ludzie morza. - Adam podał jej

widelec. - Jedz.

- Czuję się dobrze.

Włożył jej kawałek chleba do ust. - Jedz.

Olivia zachichotała, zasłaniając usta ręką. Adam mrugnął do niej porozumiewawczo. - Widzę, że

twoja siostra nie należy do osób, które wstają z uśmiechem.

- To fakt - przyznała Olivia. Przełykała głośno powietrze, wiła się, jakby rozmowa z wicehrabią

sprawiała jej ogromną trudność. Widząc jednak nieszczęśliwą minę siostry, dodała z widocznym

wysiłkiem: - To dlatego, że często pracuje do późna.

- Tłumaczy rękopisy? - zapytał Adam.

Olivia spojrzała na nich oboje szeroko otwartymi oczyma. Adam odkroił kawałek cielęciny i wsadził

Bronwyn do ust, raczej wbrew jej woli. - Tak, mówiła mi o tym. Podzielasz to zainteresowanie?

Olivia potrząsnęła głową, zaszokowana.

- Szkoda. Brzmi fascynująco.

background image

- Ona też tak twierdzi. - Niekłamany podziw w głosie Adama widocznie ją przekonał. - Jej opowieści

o dawnej Irlandii są niesłychanie pasjonujące. Ale sama praca wydaje mi się męcząca i trudna.

- Wymaga ogromnej cierpliwości - powiedział Adam.

- Cieszę się, że ją w tym wspierasz. - Olivia zaczerpnęła powietrza niczym pływak rzucający się na

głęboką wodę i spojrzała na niego błagalnie. - Bronwyn prędzej by uciekła, niż porzuciła swoje bezcenne

studia.

Bronwyn odwróciła głowę od wycelowanego w usta widelca. - Może po ślubie umysł mi tak zmętnieje

z miłości, że przejdą mi fanaberie niestosowne dla mojej płci.

Adam spojrzał uważnie na jej zbuntowaną minę. - Więcej chleba - zadecydował i omal nie stracił

palców, wpychając jej kawałek do ust. - Z takim nauczycielem jak ja będziesz świetna zarówno w

miłości, jak i we wszelkich naukach. - Uśmiechnął się, licząc na jej poczucie humoru, ale ona się

nachmurzyła. Zaintrygowany, drążył dalej. - Tak się składa, że sprowadziłem dla ciebie prezent, który

powinien zadowolić kobiecą część twojej natury. - Podniósł ze stołu wachlarz z kości słoniowej.

Otworzył go, prezentując kunsztowny wzór, zwieńczony brzegiem ze złotych listków.

Rezerwa Olivii stopniała całkowicie. - To prawdziwe dzieło sztuki.

- Pochodzi z Chin - powiedział. - Nieważne, jak bardzo będziesz go skubać, Bronwyn, nigdy nie

wystrzępisz brzegów.

Ogarnęła ją bezsilna złość. Jak śmie? Jak śmie okazywać otwarcie, że woli inną kobietę? Nie chce jej,

chce mieć jej elegancką karykaturę. Nigdy w życiu nie wypluła jedzenia w czyjąś twarz, ale teraz miała

ochotę to zrobić.

Zauważył. Ostrożnie, niczym nieuzbrojony człowiek stojący twarzą w twarz z niedźwiedziem, zapytał:

- Bronwyn? Co takiego powiedziałem?

Siedząca po drugiej stronie stołu Olivia wyszeptała:

- Bronwyn? On próbuje być miły. Naprawdę.

Przerażony głos siostry przywrócił Bronwyn zdrowy rozsądek.

- Dziękuję, milordzie. - Wzięła wachlarz, starając się nie dotknąć jego dłoni. - Nigdy nie zapomnę tej

chwili. - Przerwała. - Będziesz dziś pracował z Northrupem?

Adam wyprostował się i zacisnął usta. - Nie dziś. Northrup zrezygnował i chyba będę musiał poszukać

nowego sekretarza.

- Zrezygnował? - zapytała Olivia ze zdumieniem. - Sądziłam, że jest niezastąpiony. To znaczy...

- To fakt. Ale majątek, który zdobył parając się giełdą, zapewni mu dostatnie życie. Jedyną rzeczą,

która stoi między nim a szczytem, jest... sam szczyt. Ach, nie ma to znaczenia. - Bez skrupułów zbył

Northrupa. - Sekretarza łatwo wymienić.

- Narzeczoną też - rzuciła Bronwyn.

- Bronwyn! - Olivia zamarła.

Adam nie zwrócił uwagi na jej słowa. Patrząc na nią uważnie, zaproponował:

- Chciałem oprowadzić cię dzisiaj po domu. Odwiedzić ogrody. Nie mogę się doczekać, by ci pokazać,

co zaprojektował dla nas Campbell.

Olivia aż klasnęła w dłonie. - Doskonały pomysł.

- Będziesz nam towarzyszyć? - zapytał Adam.

background image

- Z ochotą - Olivia dotknęła policzka siostry. - Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu,

Bronwyn.

- Skądże znowu. - Bronwyn uśmiechnęła się sztywno. Olivia dość późno przypomniała sobie o

obowiązkach przyzwoitki. - Sprawniej będzie, jeśli zostawicie mnie teraz, bym mogła spokojnie

dokończyć śniadanie.

- Oczywiście. - Wstał, wyciągając dłoń do Olivii. - Spotkamy się w salonie.

Bronwyn skinęła głową i patrzyła, jak ramię w ramię opuszczają pokój. Jaka ładna z nich para,

pomyślała, podnosząc kciuk do ust i gryząc paznokieć. Prezent w postaci wachlarza kazał Olivii spojrzeć

cieplej na Adama. Na jego korzyść przemawiał również fakt, iż Bronwyn powiedziała mu o rękopisie, a

on wydawał się to akceptować. Olivia przestała się go bać, a on przecież chciał mieć taką żonę - piękną i

dobrą.

Traktował Olivię z taką delikatnością. Nigdy nie spojrzy na nią krzywo, nigdy nie uniesie się

namiętnością.

Odłożyła wachlarz i poszła na górę, by się spakować.

*

Adam podniósł do światła szklaneczkę z sherry i zagapił się na otwarte okno, przez które wpadało

chłodne, wieczorne powietrze. Myślał o oczach Bronwyn, o niemym wyrzucie, który dziś cały czas

wyrażały.

O co jej chodzi? Jeśli jej się nie podobał, to świetnie się z tym kryła zeszłej nocy. Szczerze

powiedziawszy - dłoń zacisnęła się mocno na rżniętym szkle, aż zabolało - to ona uosabiała wszystko,

czego kiedykolwiek pragnął, o czym marzył. Nie powinien był może zapraszać jej do swego łóżka. I cała

ta scena z Northrupem była żenująca. Aż nadto dobrze wiedział, jak ważna w chwilach namiętności jest

intymność. Zdawał sobie też sprawę, jak alkohol wyłącza hamulce.

Dzisiaj próbował jej powiedzieć, wytłumaczyć, że namiętność nie jest czymś, czego należy się

wstydzić. Ale ona nie chciała słuchać.

Potarł bolącą nogę. Za dużo spacerował i tańczył, próbując uszczęśliwić swoją wybrankę.

Olivia również nie mogła się nadziwić zachowaniu siostry. Kiedy oglądali dom i ogrody, Bronwyn

wychwalała majątek pod niebiosa, dźwięcznym głosem wyliczając Olivii wszelkie udogodnienia. Adam

chwilami odnosił wrażenie, że zachowuje się, jakby sprzedawała dom siostrze.

Jedynym wytłumaczeniem, które przychodziło mu do głowy, jedynym, które wydawało się mieć jakiś

sens, było to, że słyszała wymówki Northrupa zeszłej nocy. Jeśli to faktycznie był powód, będzie musiał

się sporo napracować, żeby przekonać ją, że było to zwykłe nieporozumienie. Powinienem był jej bronić,

pomyślał. Powinienem powiedzieć, że obowiązujący powszechnie przesąd potępiający wykształcone

kobiety jest całkowitą bzdurą. I że sto razy bardziej woli Bronwyn od tych wszystkich głupiutkich

kobietek, nie widzących świata poza rękawiczkami i wachlarzami.

W rzeczy samej czuł się jak człowiek, któremu w owsianym kleiku podano diament. Nie mógł się

zdecydować, co powinien z tym zrobić. Przede wszystkim nie był do końca pewien, czy podobają mu się

takie niespodzianki. Przetrwał ciężkie lata i osiągnął sukces tylko dlatego, że zawsze potrafił przewidzieć

wydarzenia, zaplanować każdy najmniejszy ruch, uderzyć w najczulszy punkt przeciwnika. Nigdy nie

sądził jednak, że spotka taką kobietę jak Bronwyn. Była jedną wielką niespodzianką; wywróciła jego

background image

świat do góry nogami, z chwilą gdy tylko lepiej się poznali. Nie był już mężczyzną, za jakiego się

dotychczas uważał - mężczyzną z bryłą lodu zamiast serca. Mab przekonywała go, że jego chłód to

zaledwie maska, a on do tej pory żywiołowo temu zaprzeczał.

Maskę można zedrzeć, zniszczyć.

Zeszłej nocy powinien był bronić Bronwyn przed dobrymi intencjami Northrupa, ale ogień wciąż

płonący w jego lędźwiach obudził w nim przekorę.

Kupił sobie żonę, by chroniła go przed pogardą wyższych sfer, a tymczasem okazało się, że to ona

potrzebuje opieki. A on nie tylko musi, ale pragnie ją chronić. Chce otoczyć ją obronnym murem,

zasłonić przed obelgami, jakie na wykształcone kobiety rzuca eleganckie towarzystwo. Uczucia, które -

jak sądził - dawno zanikły, leżały jak na dłoni, a on nie miał pojęcia, jak sobie z nimi radzić.

Usłyszał, jak na żwirowym podjeździe ze chrzęstem zatrzymuje się powóz, i odetchnął z ulgą. Rodzice

Bronwyn wrócili w końcu z Londynu. Był pewien, że udzielą mu kilku rad, jak postępować z ich

niesforną córką. Nadstawił uszu, spodziewając się jowialnego pokrzykiwania hrabiego czy dźwięcznego

głosu lady Nory.

Nic takiego nie nastąpiło. Powóz czekał przed drzwiami frontowymi w przeraźliwej ciszy. Drzwiczki

otworzyły się i zatrzasnęły bezszelestnie, a woźnica powiedział coś do pasażera, lecz ten nie udzielił

odpowiedzi.

Obudziło się w nim straszliwe podejrzenie. Rzucił się do okna, lecz powozu nie było widać, zaledwie

parskające niecierpliwie konie. Usłyszał skrzypienie resorów - to woźnica sadowił się na koźle. Ktoś

wyjeżdżał. Ktoś, kto chciał zachować swą dezercję w tajemnicy.

Trzasnął bicz i powóz potoczył się po podjeździe. Z otwartymi szeroko oczami i podbródkiem w

górze, Bronwyn odjeżdżała jego powozem. Wyskoczył przez okno, krzycząc jak szaleniec i popędził w

dół po schodach.

- Bronwyn! - ryknął. - Do diabła, wracaj natychmiast! - Powóz nie zatrzymał się, toczył się tylko coraz

szybciej po jego podjeździe. Pomyśleć tylko, kazał wyrównać drogę.

Rzucił się w pogoń, lecz po chwili odezwał się ból w nodze. Upadł na twarz. Próbował wstać, ale ból

promieniujący ze starej rany powalił go ponownie na ziemię. Wypluwając kamyki z ust, patrzył, jak

powóz znika za zakrętem.

*

Świt przywitał Bronwyn w zupełnie nowym pokoju. Niewielkim, ale elegancko umeblowanym

lekkimi meblami w jasnych kolorach. Przez otwarte okno z trzeciego piętra słychać było nawoływania

ulicznych handlarzy, turkot powozów i zrzędliwy głos kucharki, udającej się właśnie na targ w samym

sercu Londynu. W powietrzu unosił się dym i rzeczny fetor, jak zawsze przy cieplejszej pogodzie.

Zaczynam nowe życie, pomyślała, a mimo to sercem była jeszcze przy dniu wczorajszym.

- Nie mam zamiaru dla niego się zmieniać - powiedziała głośno.

- I nie powinnaś - zgodziła się z nią Rachelle.

Bronwyn spojrzała z zaskoczeniem na kobietę stojącą w drzwiach. Rachelle nie zmieniła się wcale od

ostatniego spotkania przed miesiącem. Wciąż była chuda, serdeczna, promieniująca wewnętrzną siłą i

gniewem, który przysłaniał jej smutne oczy.

background image

- Tak jak wczoraj mówiłam, możesz tu mieszkać, jak długo tylko zechcesz. - Weszła do pokoju, a za

nią służąca, której wskazała niewielki stolik. - Postaw le petit dejeuner tam. - Służąca wypełniła

polecenie i wyszła. - Nie zmieniłaś zdania?

- Ależ skąd.

- Tylko głupiec nigdy się nie waha. - Rachelle przystawiła fotel do łóżka i usiadła na nim z

westchnieniem.

- To żaden wstyd nie mieć męża - powiedziała Bronwyn.

- Ani żaden zaszczyt - Rachelle uśmiechnęła się cierpko. - To oni są panami świata. Wiele rzeczy

potrafią ułatwić. Uwierz mi. - Uderzyła się w pierś. - Wiem coś o tym.

- Dlaczego próbujesz mi to wyperswadować?

- Czułabym się podle, nie informując cię o wyboistej drodze, jaka cię czeka. Adam Keane nie da się

tak łatwo odprawić.

- W takim razie powinien był mnie lepiej traktować. - Bronwyn aż podskoczyła na łóżku, opadając po

chwili na poduszki. - Spodziewałam się po nim więcej.

- Tak jak tysiące kobiet od setek lat. - Rachelle nalała herbaty do filiżanek. - Powinnam może dodać,

że większość przeżyła gorzkie rozczarowanie. Jesteś głodna?

- Nie - Bronwyn wyskoczyła z łóżka. Nerwowo podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wyjrzała na

niewielkie podwórze, stajnie, parkan i alejki. - Nie jestem w stanie nic przełknąć. Czuję się taka...

zdradzona.

- Zdradzona? Przez mężczyznę? - W głosie Rachelle słychać było lata gorzkich doświadczeń. -

Niemądrze byłoby spodziewać się czegokolwiek innego.

- W takim razie byłam niemądra.

Rachelle podniosła się i ujęła Bronwyn za podbródek. - Jesteś młoda. To zupełnie naturalne, że

poszłaś za głosem serca. Moja Henrietta była równie impulsywna, chociaż nie popełniła tego błędu co ty.

- Jak możesz tak mówić?

- Nauczyłam ją, że niebezpiecznie jest kochać za mocno. - Oczy Rachelle wypełniły się łzami. -

Obawiam się, że w ogóle nie nauczyłam jej kochać. Miała zimne serce, zależało jej jedynie na zaspokoje-

niu własnych ambicji. Była gotowa wykorzystać każdą słabostkę mężczyzny do swoich celów.

Rozpacz w głosie Francuzki schłodziła nieco złość Bronwyn. - Coś podejrzewasz?

- Mężczyźni rozmawiają o wielu rzeczach w moim salonie. Może podsłuchała coś, czego nie powinna

i niebacznie się z tym zdradziła. Próby szantażu często kończą się tragicznie, a Henrietta była młoda i

niedoświadczona.

- Odkryłaś już, kim był człowiek, który mógł ją tak skrzywdzić?

- Który ją zabił? - Łzy popłynęły po twarzy Rachelle, kapały po brodzie, ale ona zdawała się o to nie

dbać. - Przecież taka jest prawda. Zabił ją. Nie, nikogo nie podejrzewam. Panicz, który się za nią uganiał,

szlochał gorzko na pogrzebie; zaoferował nawet pomoc ze strony swoich ludzi, jeśli kiedyś odkryję

tożsamość mordercy. Cały Londyn szukał kanalii, która tak podstępnie zwabiła Henriettę w swe sidła, ale

nic z tego nie wyszło.

Bronwyn wyciągnęła chusteczkę z rękawa koszuli nocnej i podała Rachelle. - Jak sądzisz, Henrietta go

znała?

background image

- Tak mi się wydaje. - Rachelle przyjęła chustkę i wytarła nią twarz.

- Czy ktoś przestał przychodzić na twoje przyjęcia?

- Non. - Na twarzy Rachelle malowała się determinacja. - Odnajdę go, człowieka z le visage farde.

- Nie rozumiem.

- Le visage fardé znaczy dosłownie „malowana twarz”. - Rachelle podniosła pokrywę półmiska

stojącego na stole. - Powinnam raczej powiedzieć, że odnajdę farbowanego lisa.

- Aha. - Na widok świeżego pieczywa Bronwyn ślinka napłynęła do ust. Piętrzące się na półmisku

bułeczki różnych kształtów pachniały tak rozkosznie, że Bronwyn stwierdziła w końcu, iż jest głodna.

- Nie zdążyłam ci wczoraj opowiedzieć o moich planach - odezwała się, biorąc do ręki miękką, jeszcze

ciepłą bułkę.

Rachelle opanowała się. - Opowiedz mi teraz.

- Wiele lat temu wpadły mi w ręce celtyckie manuskrypty, prawdziwe arcydzieła z pradawnych

czasów. Część z nich przetłumaczyłam, nad niektórymi jeszcze pracuję, ale już teraz wiem, że

zainteresują wielu ludzi. Jeśli uda mi się znaleźć sponsora, opublikuję je.

Rachelle podniosła w górę rękę. - Ani słowa więcej. Ja będę cię sponsorować, do czasu gdy nie

znajdziemy kogoś lepszego.

- Nie ma nikogo lepszego - powiedziała Bronwyn żarliwie.

- Księżna Karolina, żona księcia Walii chyba jest taką osobą - pokiwała głową Rachelle. - Sądzę, że da

się przekonać, by przyznała ci stypendium, które pozwoli ci rozwinąć skrzydła.

Bronwyn rozpromieniła się w uśmiechu. - Bardzo mi to schlebia.

- Jesteś tego warta. - Rachelle podniosła głowę. - Lecz zanim do tego dojdzie, będę zachwycona, jeśli

zechcesz pojawiać się w moim salonie jako specjalistka od języków obcych. Naturalnie, jeśli zechcesz.

- Och tak. Marzę o tym.

Rachelle kruszyła w palcach chleb. - A kiedy przyjedzie wicehrabia, będziesz traktować go chłodno i z

dystansem.

Bronwyn poczuła ucisk w gardle.

Rachelle spojrzała na nią z uwagą. - Nie myślałaś o tym, że się tu pojawi?

- Nie. - Serce Bronwyn zaczęło bić jak szalone na samą myśl. Drżącymi palcami odłożyła bułkę na

talerz.

- To poważny człowiek, zajmujący się poważnymi sprawami. W moim salonie spotyka ludzi, którzy

myślą podobnie. Przychodzi tu, może nie tak często jak by chciał, ale wciąż przychodzi.

- Wiesz dlaczego...? - Bronwyn poruszyła się niespokojnie, zakłopotana faktem, że wtyka nos w jego

sprawy. Pokusa okazała się jednak za wielka. - Nikt nie chce mi powiedzieć, dlaczego jest taki poważny.

- Ach, zapobiegliwi rodzice nie raczyli poinformować panny młodej o szczegółach tej gorszącej

historii? - zapytała z przekąsem Rachelle.

- Gorszącej historii? - Bronwyn przypomniała sobie słowa ojca. - Chodziło o jego ojca, prawda?

- Istotnie. Ale musisz wiedzieć, że nie wiem o tym z pierwszej ręki. Nie mieszkałam w Anglii, kiedy

to się wydarzyło.

- Lepsza plotka niż nic.

- Wiem na pewno, że jego ojca powieszono za fałszerstwo.

background image

- Bzdura! - Bronwyn nie kryła sceptycyzmu. - Ojciec Adama był wicehrabią Rawsonu, matka jest

córką księcia. Niemożliwe, by wydano na niego taki wyrok.

- Mówią, że zawisł na Tyburn Hill w chwili, kiedy statek Adama wypływał na morze. Matka pozostała

bez środków do życia, głodowała. Kiedy Adam powrócił, po długich poszukiwaniach odnalazł ją w

przytułku. Plotka głosi, iż była tak wychudzona, że z początku przyjmowała tylko płyny.

- Niemożliwe.

- Podobno dzięki wicehrabiemu dyrektor tego przytułku zakończył żywot w najgorszej dzielnicy

Londynu.

Bronwyn podniosła rękę, by zaprotestować, ale zatrzymała się na moment. To wydawało się

prawdopodobne. Adam wyglądał na kogoś, kto potrafi się zemścić. - Ależ Mab jest nadzwyczaj obfitych

kształtów.

- Jego matka? Też bym była, gdybym tyle lat przymierała głodem.

- Oni o tym plotkują?

- Oni? Nazywasz tak śmietankę towarzyską Anglii? - Rachelle zaśmiała się na widok miny Bronwyn. -

Oczywiście, że o tym plotkują. Adam o to nie dba, a jego rosnąca fortuna i niechęć do płytkich uciech

czynią z niego przedmiot zazdrości i domysłów.

- Wciąż nie mogę uwierzyć... - Szczerze powiedziawszy, Bronwyn już uwierzyła. To tak wiele

wyjaśniało. Na przykład jego wściekłość przy pierwszym spotkaniu. Fakt, iż chciał ją poślubić dla

prestiżu, z jakim związane jest jej nazwisko. Brak współczucia dla szlachcica, który miał wszystko i

wszystko zaprzepaścił.

Zasłoniła oczy. - Na razie go nie widzę.

Usta Rachelle wyrażały współczucie, brązowe oczy pełne były zrozumienia. Oderwała ręce Bronwyn

od twarzy. - Jesteś dzieckiem, jeśli sądzisz, że takie zachowanie uczyni cię niewidzialną. Będzie cię

widział. - Bronwyn już chciała zaprotestować, ale Rachelle podniosła w górę palec. - Nie możesz

wiecznie się chować w tym pokoju. Zobaczy cię. Ale jeśli mnie posłuchasz, nigdy nie zgadnie kim jesteś.

- Nie rozumiem.

- Zaufaj mi. - Rachelle zakasała rękawy. - Zaczynamy.

background image

ROZDZIAŁ 8

- Gdzie ona jest? - Adam chciał wstać z łóżka, chwycić Olivię za białą szyję i wydusić z niej całą

prawdę.

- Synu, doktor powiedział, że parę dni odpoczynku dobrze ci zrobi. - Mab popchnęła go z powrotem

na poduszki. - Pod warunkiem, że będziesz leżeć.

Spojrzał na zebranych. Rodzice Bronwyn, wciąż w podróżnych ubraniach, okazywali zdenerwowanie

w typowy dla siebie sposób - Gaynor przemierzał pokój w tę i z powrotem, a lady Nora wydawała się

rozdrażniona. Olivia siedziała na krześle i wykręcała palce. Mab stała nad łóżkiem, gotowa złapać go,

gdyby przypadkiem chciał uciec.

Całą noc trząsł się ze złości. Od początku miał rację. Bronwyn była jedynie brzydką starą panną. Jak

to się stało, że chciał się z nią żenić? Uwiodła go swoim błyskotliwym umysłem, uroczym uśmiechem i

zuchwałą ciekawością. Lecz i tak chciał, by wróciła. Chciał ją kochać, udowodnić jej, ile traci, chciał

doprowadzić do tego, by błagała na kolanach, aby ją poślubił. Kręciło mu się w głowie od sprzecznych

emocji. - Do diabła! Muszę wiedzieć, gdzie ona jest!

Hrabia wyciągnął rękę, próbując go zatrzymać. Adam jednak klęczał już przed Olivią, jakby była

małym dzieckiem i mówił łagodnie: - Proszę cię, powiedz. Jak myślisz, gdzie może być Bronwyn?

- Nie wiem na pewno - powiedziała Olivia niepewnie.

- Tak? - zachęcał lord Gaynor.

Zagryzała usta. - Mówiła, że chce odsunąć się od ludzi, od mężczyzn. Nie wiem, ale myślę, że...

- Że co? - huknął Adam.

Aż podskoczyła, ale jego furia zdawała się dodawać jej energii. - Myślę, że poszła do zakonu -

odpowiedziała buntowniczo.

Nikt się nie odezwał. Nikt się nie poruszył. Cztery pary oczu, skamieniałe ze zgrozy, wpatrywały się w

Olivię.

Adam pierwszy odzyskał zdrowy rozsądek. Bronwyn? Jego drobna, nieładna narzeczona, tak skłonna

do żartów i namiętności, miałaby znaleźć się w klasztorze? Niemożliwe.

- Do zakonu? - wyszeptał w końcu hrabia. - Dziewczyno, powiedz, że to nieprawda.

Olivia przyglądała się swoim dłoniom.

- Tatku, pamiętasz, jak bardzo jej się podobało w klasztorze w Irlandii. Godzinami siedziała nad

książkami i wdawała się w dysputy z ojcem Brendanem, kiedy tylko przyjechał z wizytą.

Lady Nora niecierpliwie stukała obcasem o posadzkę.

- I właśnie dlatego zabraliśmy was z Irlandii. Zaczynałyście się przywiązywać do katolickich tradycji,

a to jest sprzeczne z naszymi ambicjami.

Słowa Mab zabrzmiały niczym głos rozsądku. - Tyle razy rozmawiałam z Bronwyn i nie dostrzegłam

nic, co wskazywałoby na tego rodzaju powołanie. Co mogło wywołać taką zmianę?

Na bladych policzkach Olivii wykwitł rumieniec. Spuściła głowę.

Adam odzyskał głos: - Mab, powiedziałaś Bronwyn o ojcu? - Mab potrząsnęła przecząco głową. - A

pan, hrabio? Lady Noro? - Zaprzeczyli. Adam przeszył Olivię wzrokiem. - Czy Bronwyn wie coś o moim

ojcu?

Olivia, zbyt przerażona, by mówić, potrząsnęła głową.

background image

- W takim razie ten pomysł z klasztorem to najgłupsza rzecz, jaką słyszałem - oświadczył Adam.

Olivia podniosła głowę, a w jej oczach zapalił się ogień, który jemu tak kojarzył się z Bronwyn. - Nie

wiem z całą pewnością, dlaczego miałaby pójść do zakonu. Wiem jedno: wicehrabia ją całował.

Adam zesztywniał. Jej zdrada strasznie go ubodła, ale niemal nie czuł bólu. - Powiedziała ci, tak? Cóż,

powiem ci coś jeszcze. Kiedy znajdzie się w moim łóżku, posunę się jeszcze dalej.

- Spokojnie. - Lady Nora podniosła smukłą, białą rękę. - Wydaje mi się, że trochę przesadzamy.

Bronwyn nie jest niezastąpiona. Mamy jeszcze jedną córkę w wieku odpowiednim do małżeństwa.

- Co? - wyrwało się ze wszystkich gardeł.

- Mamo, nie - szepnęła Olivia.

Wszystkie spojrzenia oskarżały lady Norę o oziębłość, pośpieszyła więc z wyjaśnieniami. -

Oczywiście, martwię się o Bronwyn. To moja ukochana córka. Jednak mimo wszystko nie powinniśmy

przekreślać unii pomiędzy naszymi rodzinami.

- Sama to zaplanowała - wyjęczał Adam. Wszyscy spojrzeli na niego, a on utwierdził się jeszcze w

tym przekonaniu. Bronwyn to wszystko zaplanowała. Co takiego mówiła? Że narzeczoną łatwo zastąpić.

Jej dezercja godziła w jego dumę osobistą, w dopiero co odkryte uczucia. Uczucia, które teraz usunie w

cień, w odpowiednie dla nich miejsce. - Czy właściwie rozumiem? Proponuje mi pani zaręczyny z

Olivią?

Lady Nora aż się wystraszyła jego tonu. - Cóż, ja... Tak.

Uśmiechnął się, próbując załagodzić jej zażenowanie, lecz atmosfera w pokoju pozostała napięta. -

Doskonały pomysł - rzekł. - Każę mojemu nowemu sekretarzowi sporządzić nowy kontrakt. Podpiszę go

jeszcze dziś. Nie rozumiem, dlaczego mi się wydawało, że osoba tak porywcza jak Bronwyn będzie

odpowiednią partią dla człowieka tak zimnego jak ja.

*

- Kochanie, od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłam, palce mnie świerzbiły, żeby cię zmienić. -

Rachelle odsunęła się od lustra i pchnęła Bronwyn do przodu. - Spójrz.

Bronwyn spojrzała, ale nie rozpoznała nikogo znajomego.

Nagle drgnęła. W lustrze była Bronwyn, ale inna niż dotychczas. Jej włosy - burza niepokornych

loków - związane były wstążką z tyłu głowy. Ich jasny kolor, podkreślony jeszcze opalenizną, nadawał

twarzy cudzoziemski wygląd. Żarzące się jak dwa węgielki oczy przesłaniała firanka rzęs,

przyciemnionych ołówkiem Rachelle. Policzki miały brzoskwiniowy kolor, a usta - zbyt szerokie, jak

twierdziła matka - czerwieniły się intensywnie. Prosta suknia w szmaragdowym kolorze dodawała jej

wzrostu i wyszczuplała; Bronwyn miała wrażenie, że za moment zacznie się kołysać jak trzcina na

wietrze. Jak we śnie, wyciągnęła przed siebie rękę. - Rachelle, jestem piękna.

- Oczywiście, że jesteś.

- Nigdy tak nie wyglądałam. - Bronwyn wydęła usta, zmarszczyła brwi i dopiero wtedy uwierzyła, że

kobieta w lustrze to faktycznie Bronwyn Edana. - Moja matka o tym nie wiedziała?

- Niby skąd? - Rachelle wzruszyła ramionami. - Jest typową Angielką.

- Sądzisz, że jestem równie ładna jak siostry?

Rachelle zorientowała się, że pytanie to wynika z kompleksów. - Twoje siostry wyglądają, jakby

wyszły spod jednej matrycy - tłumaczyła cierpliwie. - Jedną można by z łatwością wymienić na drugą. Ty

background image

jesteś wyjątkowa.

Bronwyn odwróciła się ze śmiechem. - Czy w ten sposób chcesz taktownie powiedzieć, że nie jestem

równie ładna jak one?

Rachelle odgarnęła pukiel włosów z twarzy Bronwyn. - Chcę tylko powiedzieć, że nie można cię do

nich porównać.

- Moje włosy. - Bronwyn dotknęła ich niepewnie, jakby w obawie, że nagle znikną. - Mogę je nosić

rozpuszczone? Czy stateczne mężatki nie zaczną szeptać między sobą, że wyglądam, jakbym szła do

łóżka?

- Zapewniam cię, że panowie również. - Rachelle pociągnęła za jeden z loków. - Wszystkie panny

zzielenieją z zazdrości, a ty zaczniesz nową modę. Nazwiemy cię Cherie. Będziesz na ustach całego

Londynu.

- Nie mogę się już doczekać. - Bronwyn uniosła w górę ramiona i zaczęła wirować wokół lustra.

- Czeka cię szok.

Bronwyn zatrzymała się w miejscu. - Dlaczego?

- Dotąd uważano cię za kobietę inteligentną. Może nie wydawałaś się mężczyznom pociągająca, ale

cię szanowali. - Rachelle wyjęła węgielek i pociągnęła nim po brwiach dziewczyny. - Im bardziej kobieta

jest atrakcyjna, tym mniej mężczyzna dba o jej intelekt.

- Będą sądzili, że jestem głupia?

- Oui. - Rachelle oceniła swoje dzieło i odwróciła Bronwyn do lustra. - A tak naprawdę jest dokładnie

odwrotnie. Uroda kobiety sprawia, że to mężczyźni głupieją.

Bronwyn nie zwróciła uwagi na jej słowa. - Kiedy Adam tu przyjedzie, pokażę mu, jak bardzo jestem

niezależna. Pożałuje, że kiedykolwiek uważał mnie za brzydką. Będzie mnie błagał na kolanach.

Rachelle przerwała te przechwałki. - Dlaczego tak liczysz się z jego zdaniem?

Ich oczy spotkały się w lustrze. Bronwyn oblała się rumieńcem i odwróciła głowę.

- Moje zaproszenie jest nadal aktualne - powiedziała Rachelle łagodnie - ale martwi mnie fakt, że

traktujesz mój dom jako azyl przed miłością.

*

- Nie mam zamiaru odpoczywać - huknął Adam. - Podaj mi laskę.

Służący, znalazłszy się między młotem a kowadłem, wił się jak piskorz. - Lady Mab powiedziała, że

jaśnie pan powinien się położyć. Jaśnie pan za dużo pracuje, a noga wciąż go boli. Powiedziała, że...

- Moja matka to...

Od drzwi gabinetu doszedł głos. - Twoją matka wie, gdzie jest Bronwyn i jeśli przestaniesz

zachowywać się jak osioł, może ci powie.

Adam zatrzymał się w miejscu, z ręką wyciągniętą w górze. - Mab?

Usiadła w fotelu sąsiadującym z kanapą, udając, że pochłania ją robótka. Zignorowała nawet jego

czarujący uśmiech.

Wyprosił służącego i zasypał ją pytaniami: - Gdzie ona jest? W klasztorze? Złożyła już śluby? - Mab

rozwinęła płótno i spokojnie rozdzielała nitki, podczas gdy Adam miotał przekleństwa.

Przez cztery tygodnie szukał uciekinierki. Nie dlatego, żeby go interesowała, skądże znowu! Jej

rodzice się martwili. A teraz sprawi matce przyjemność i da odpocząć bolącej nodze. Wstał od biurka i

background image

pokuśtykał w stronę kanapy.

Mab przyglądała mu się uważnie. - Gdybyś za nią nie gonił po tym upadku, już byś nie cierpiał.

- Nieładnie jest wypominać. - Uśmiechnęła się łagodnie w odpowiedzi, a on wyszeptał: - Gdzie ona

jest?

- Dlaczego niby mam ci mówić? Żebyś mógł na nią nawrzeszczeć? Wtedy z pewnością dojdzie do

wniosku, że dobrze zrobiła, uciekając od tego przeklętego, zaaranżowanego małżeństwa. - Już otworzył

usta, by zaprotestować, ona jednak pogroziła mu palcem. - Nigdy cię nie interesowało, co sądzę na temat

twojego wspaniałego planu, jak przywrócić rodzinie powszechny szacunek. Teraz się dowiesz.

Opadł na poduszki, oparł podbródek na piersi i wetknął ręce w kieszenie.

- Dąsasz się? - zauważyła. - Wyglądasz jak dzieciak, który spodziewa się bury.

Spojrzał na swoje wypolerowane buty. - A co, nie czeka mnie bura?

Puściła tę złośliwość mimo uszu.

- Adamie, honor, który tak wysoko cenisz, nie jest najważniejszy. Jedyne, co się liczy, to rodzina.

Jesteś moim synem, jedyną osobą na tym świecie, która mnie kiedykolwiek kochała. Jak każda matka,

chcę dla ciebie najlepiej. Chcę, żebyś był szczęśliwy. Chcę, byś znalazł żonę, która cię będzie kochała dla

ciebie samego, a nie dla twoich pieniędzy. Żonę, której nie wybierzesz ze względu na pochodzenie czy

zdolności rozrodcze.

Przez ostatni tydzień byłem zbyt nerwowy, by pozwolić się ogolić, pomyślał, pocierając ręką

podbródek. - O co ci chodzi? Mam się z nią ożenić?

- Masz się ożenić z Bronwyn. Nie chcę, żebyś żenił się z Olivią.

- Bronwyn mnie zostawiła. Czy nie zdawała sobie sprawy, że godząc się na ślub z nią, wyświadczyłem

jej ogromną przysługę?

Mab przetarła oczy, spojrzała na syna, znowu przetarła oczy i powiedziała w powietrze: - Nie widzę

na tej kanapie księcia z bajki. Widzę tylko Adama, ale cóż, może wzrok mnie myli.

Westchnął.

- Zrobiłeś się zarozumiały - zwróciła mu uwagę.

- Wcale nie. Ale Bronwyn jest taka... - miał zamiar powiedzieć „nieładna”, lecz wyobraził sobie w tej

samej chwili, jak zdziera z niej ubrania. Wiedział, że szaleńczo go pociąga.

- Olivia nie jest kobietą dla ciebie - powiedziała Mab. - Wystarczy, że raz na nią krzykniesz, złamie się

jak trzcina na wietrze. Już teraz chowa się przed tobą po kątach.

- Wiem. Olivia się nie nada.

- Bronwyn spełnia twoje oczekiwania i tak się składa, że spełnia również moje. To dziewczyna o

bystrym umyśle i dobrym sercu. Nawet ty, mimo twego kołtuńskiego zaślepienia, zdajesz sobie z tego

sprawę.

Adam przeczesał dłonią włosy, szarpiąc ciemne pukle. - Owszem, zdaję sobie z tego sprawę. Ale

ojciec...

- Twój ojciec nie ma z tym nic wspólnego. - Mab nachyliła się nad nim z poważną miną. - To fakt,

zmarnował ogromną fortunę i zostawił nas na pastwę losu. Wylądowaliśmy przez niego w wiejskiej

chacie, ale jakie to ma znaczenie? Ty i ja byliśmy szczęśliwi, mój chłopcze, a o nim samym nie da się

tego powiedzieć.

background image

- Przez niego znalazłaś się w przytułku - powiedział z goryczą.

- Znalazłeś mnie.

- W ostatniej chwili. - Spuścił nogi na podłogę i wyciągnął się. - Mam pieniądze. Teraz chcę szacunku.

Mab podniosła do czoła dłoń, na której widać było siatkę żyłek. Prychnęła z niedowierzaniem. -

Naprawdę ci na tym zależy?

- Nie mnie. Ale moim dzieciom się to należy. Nazwisko Keane nie będzie splamione hańbą, taki jest

mój plan.

- I jedna mała kobietka może go zniweczyć. - Uśmiechnęła się chytrze. - Cóż, zawsze możesz ożenić

się z Olivią.

- Nie, teraz widzę, że nic z tego nie będzie - odpowiedział chłodno. - Chcę, by Bronwyn wróciła.

Pomożesz mi?

Jeszcze nie skończył mówić, gdy Mab przecząco pokręciła głową. - Absolutnie nie.

Nie pójdzie na żaden kompromis, tego był pewien. Chciała od niego współpracy i skruchy. A więc

dobrze. Nie był w stanie niczego matce odmówić, a poza tym nie miał najmniejszej ochoty zalecać się do

Olivii. Bronwyn kosztowała go wystarczająco dużo wysiłku, po co jeszcze trwonić czas na Olivię?

Pochylił się do przodu i oparł łokciami o kolana, zaplatając dłonie. - Gdzie ona jest, Mab? Zrobię, jak

zechcesz. Będę wzorowym mężem, nie będę jej traktował jak kupionej żony. Co noc będę w jej łóżku, a

za dnia będę najlepszym towarzyszem.

- To Bronwyn powinna słyszeć te zaklęcia.

Zganiła go, ale wiedział, że to właśnie chciała usłyszeć. - Powiem jej, jak tylko się dowiem, gdzie jest

- zapewnił przymilnie.

- Mieszka w salonie madame Rachelle.

Nie ruszył się, nie mrugnął nawet okiem.

- Obawiałam się, że tak zareagujesz. - Podniosła tamborek i wbiła igłę w środek kwiecistego wzoru,

dając mu wyraźnie do zrozumienia, jak bardzo jest zdegustowana jego zachowaniem.

- Madame Rachelle. - Potarł ręką usta. - Chyba mi ulżyło. To lepsze niż klasztor. Skąd ona

wytrzasnęła Rachelle?

- Sam ją o to spytaj.

- Powinienem był o tym pomyśleć - powiedział sam do siebie. - Gdzie indziej poszłaby wykształcona,

szlachetnie urodzona panna?

- Na pewno nie do twojego domu, królewiczu. - Odłożyła robótkę i spojrzała mu w twarz. - Cała

sytuacja jest dosyć niezręczna, ale ja ciebie dobrze znam. Im więcej wysiłku włożysz w ten związek, tym

bardziej będziesz ją cenił.

Wiedział, że nie powinien pytać, ale nie mógł powstrzymać ciekawości: - Co chcesz przez to

powiedzieć?

- Wciąż jest w tobie ten porywczy chłopiec, którego pamiętam. Ukrywa się tylko pod maską. Sądzę, że

Bronwyn go znalazła - Mab zachichotała - nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

- Mab, czy nigdy ci nie przyszło do głowy, że może nie jestem tym, za kogo mnie uważasz? - odważył

się w końcu zadać pytanie, które od dawna za nim chodziło.

- To znaczy?

background image

- Wydajesz się sądzić, że pod moją surową powierzchownością kryje się gorące serce. Nie mylisz się

przypadkiem?

Jej usta zadrżały, jakby sprawił jej przykrość. Zajęła się robótką.

- Wiem tylko, że jest tam jakieś serce - odpowiedziała po chwili. - Byłeś serdecznym, impulsywnym

dzieckiem. Owszem, zmienił się może kierunek twoich uczuć, ale nadal oczy ci płoną, kiedy mówisz o

zyskownej transakcji na giełdzie, o honorze naszej rodziny i - podniosła głowę i spojrzała mu w oczy - o

Bronwyn. Dlatego wolę ją od innych kobiet. Udało jej się przebić przez twoją arogancję i chłód.

- Mab, nawet jeśli to prawda, choć ja wcale tak nie twierdzę, to z pewnością rozumiesz, że jej zdrada

tylko umocniła moje przekonanie, iż lepiej nie ulegać kaprysom serca.

Przyznał się właśnie do tych samych uczuć, które targały nim w dzieciństwie. Do tego, że nie jest

bryłą lodu. Zdradził się, a ona to spostrzegła, choć uprzejmie powstrzymała się przed zwróceniem mu

uwagi.

- Cóż, pojawia się tylko pytanie, czy będziesz w stanie wyrzucić to uczucie z serca. - Błyskawicznie

zmieniła temat. - Ciekawa jestem, jak sobie poradzisz z tą komplikacją. W jaki sposób masz zamiar

odzyskać Bronwyn?

- Po prostu zabiorę ją od madame Rachelle.

Igła zatrzymała się w górze. - Czyżby jej salon nie był przyzwoitym miejscem?

- Niby tak... a z drugiej strony nie. Przychodzą tam najtęższe umysły Europy, rozprawiają o naukach

ścisłych, literaturze, muzyce. Ale sama madame Rachelle...

- Jest bardzo tajemnicza, obiło mi się o uszy. - Mab wybrała nitkę innego koloru i nawlokła igłę. - To

kurtyzana?

Doszedł do wniosku, że powinien bardziej doceniać rozległe znajomości matki. Wiedziała o salonie,

wiedziała, gdzie jest Bronwyn, niby dlaczego miałaby nie wiedzieć o tajemnicy otaczającej madame

Rachelle. - Skądże. Francuska szlachta chętnie korzysta z jej pomocy, przedstawiając córki angielskiemu

towarzystwu.

- Córki z prawego łoża?

- Nie - uśmiechnął się lekko. - Mimo to urocze kobiety. Niektórym dzięki Rachelle udało się

rewelacyjnie wyjść za mąż.

- Więc co masz jej do zarzucenia?

- Krążą plotki na temat jej przeszłości. Podobno pochodzi z arystokratycznej rodziny, przebywała dużo

na dworze, a mimo to nagle opuściła Francję. Nikt nie wie dlaczego. - Nie zrobiło to żadnego wrażenia na

Mab, ciągnął więc dalej. - Nigdy nie odtrąca dziewcząt, które proszą ją o pomoc. Zapewniła dach nad

głową wielu dobrze urodzonym Angielkom, które znalazły się w potrzebie. Ma miękkie serce.

Polubiłabyś ją, Mab.

- Dlaczego w takim razie nie podoba cl się, że Bronwyn u niej mieszka?

- Dlatego że Rachelle jest libertynką, znaną ze swoich niezależnych poglądów. - Popatrzył w stronę

okna. - Jeśli Bronwyn uzyska podobną reputację, straci dla mnie znaczenie, bo nie zapewni mi wstępu do

angielskich elit. Co więcej, Rachelle mieszka sama i mimo całego szacunku, jaki do niej żywię, jej

moralność stoi pod znakiem zapytania. To samo będę musiał powiedzieć o Bronwyn.

Mab zacisnęła usta z irytacją. - Nie jestem hipokrytką, ale mój syn chyba tak.

background image

- Co takiego? - Adam przyglądał się jej uważnie. - Skądże, wcale nie jestem hipokrytą. Wolałbym

jednak wiedzieć, że pierwsze dziecko, które ma nosić moje nazwisko, jest faktycznie moje.

- Wątpisz w cnotę Bronwyn? - wycedziła Mab z niedowierzaniem. Odrzuciła robótkę i wstała

gwałtownie. Oczy jej płonęły. - Powiem ci jedno, Adamie. Nigdy dotąd nie było mi za ciebie wstyd, ale

teraz się wstydzę. Chcesz mieć tę dziewczynę. Jeśli Bóg pozwoli, będziesz ją miał, wystarczy tylko, że

uda ci się przekonać Olivię, by zerwała zaręczyny. A ty mi zaczynasz wątpić w jej dziewictwo! Przestań

zawracać sobie głowę swoją bezcenną reputacją i zacznij planować, jak odzyskać Bronwyn.

Odwróciła się, pozbierała nici i pomaszerowała do drzwi. Tam odwróciła się jeszcze i wypaliła z

grubej rury: - Wątpię, że sam zachowałeś dziewictwo dla żony!

Wyszła, trzaskając drzwiami. Adam, zaszokowany jej porywczością, począł rozważać całą sytuację.

Czyżby oszukiwał sam siebie? Mało prawdopodobne. W dniu, w którym ojciec kupił mu patent

oficerski i wsadził dwunastolatka na statek, przysiągł sobie wieść żywot pozbawiony uczuć i czułości.

Przez te wszystkie lata nauczył się doceniać korzyści takiego postępowania. To prawda, jako potomek

rodziny okrytej hańbą nie powinien żenić się z czarną owcą rodziny Edana. Jednak Bronwyn nosi

nazwisko Edana i znacznie lepiej nadaje się na jego żonę niż krucha Olivia. Sądził, że będzie w stanie ją

utemperować, nawet gdyby miało się to odbyć przez nauki w sypialni.

Szczerze powiedziawszy, Bronwyn Edana budziła w nim namiętność. Wciąż wyobrażał sobie jej

delikatną twarz i smukłe ciało, leżące pod nim w łóżku. Przypomniał sobie kształt różowej brodawki i

poczuł mrowienie w palcach. Nagle podjął decyzję. Podrapał się po brodzie, pokuśtykał do drzwi i

krzyknął: - Niech przyjdzie do mnie kamerdyner! Chcę się ogolić.

background image

ROZDZIAŁ 9

Fascynująca, egzotyczna Cherie weszła do salonu. Wstążki i drobne kwiatki przetykały jej srebrne

włosy, różowa jedwabna suknia ciasno opinała talię, opadając falą u stóp. W dłoni trzymała

charakterystyczny wachlarz, a mężczyźni tłoczyli się wokół. Cherie była gwiazdą salonu madame

Rachelle. Była w swoim żywiole.

Od klawesynu popłynęły nuty najnowszego dzieła Händla Radamisto - to pewien student Królewskiej

Akademii Muzycznej pamiętał o jej słabości do opery. Pomachała mu dłonią, wyrażając aprobatę niczym

księżniczka na paradzie. Rozpromienił się i wymówił jej imię tonem pełnym zachwytu i admiracji.

Odpowiedziała zagadkowym uśmiechem.

- Mademoiselle Cherie! Proszę posłuchać ody na cześć bogini mego serca.

Nieopierzony poeta zrobił krok do przodu, a ona powiedziała łagodnie: - Z przyjemnością

posłuchamy, jak tylko pojawi się madame Rachelle.

Urok jej bursztynowych oczu sprawił, że poeta zaczął się jąkać i młody Humphrey Webster odepchnął

go na bok.

- Mademoiselle Cherie nie chce zawracać sobie głowy bełkotem jakiegoś gryzipiórka. Każdy wie, że

najbardziej interesują ją eksperymenty naukowe. Mademoiselle Cherie, mam tu ze sobą maszynę, o której

pani wspominałem.

Cherie trzepnęła zarozumiałego młodzieńca wachlarzem. - Panie Webster, jest pan nieuprzejmy.

Prawdziwy uczony interesuje się każdą dziedziną wiedzy.

Webster zaczerwienił się. - Chce pani przez to powiedzieć, że jest pani uczonym?

- Ależ skąd - odpowiedziała poważnie. - Za to pan jest.

Webster zerknął na drobnego poetę stojącego obok i zagryzł usta. - Oczywiście, jednak czytam tylko

klasyków.

- Sądzę, że mademoiselle Cherie powie ci, iż nawet klasycy byli kiedyś nieznani. - Wiekowy lord

Sawbridge pochylił się w ukłonie. - Wtedy gdy ja byłem małym chłopcem. - Zaśmiał się z własnego

dowcipu i Cherie roześmiała się również. Dodało mu to animuszu i ciągnął głośno, ponieważ był

odrobinę przygłuchy: - Pamiętam nawet Platona. Doradzałem Szekspirowi, kiedy pisał swe sztuki.

- Pewnie posłużyłeś mu za wzór do postaci Poloniusza - mruknął Webster.

- Co? Co takiego? - Lord Sawbridge przytknął rękę do ucha.

- To była uwaga na temat pana mądrości. - Z wprawą, zdobytą w wyniku tygodni ćwiczeń, Cherie

odsunęła się od wędrujących rąk Sawbridge’a.

Ten uśmiechnął się z wyższością i wyciągnął długi, wąski pakunek. - Dla pani, mademoiselle.

- Merci, Monsieur le Duc. Jak miło z pana strony. - Zerwała bibułkę i wyciągnęła z pudełka wachlarz z

kości słoniowej. - Ah, c’est tres beau, non?

Sawbridge zaczerwienił się jak młody chłopak. - Zobaczyłem go i pomyślałem o pani...

- Wspaniały okaz do mojej kolekcji - zapewniła.

Nadstawił policzek, oczekując bardziej namacalnej formy podziękowania, ona jednak udała, że tego

nie widzi i uśmiechnęła się do trzech zuchów, którzy przysunęli się bliżej. - Chyba nie zostaliśmy sobie

przedstawieni.

- Nie, mademoiselle - odpowiedzieli chórem.

background image

Jeden, najbardziej ekstrawagancko ubrany, zdobył się na odwagę. - Słyszeliśmy opowieści o pani

urodzie i wdzięku i postanowiliśmy zobaczyć na własne oczy. - Wszyscy trzej ukłonili się. - Jesteśmy pod

wrażeniem.

- To za mało, by dostać prawo wstępu do salonu madame Rachelle - zganiła. - Musicie chcieć się

uczyć i dzielić się własną wiedzą. - Ujęła dwóch dżentelmenów pod ramię i zrobiła parę kroków do

przodu, wlokąc za sobą ogon wielbicieli. - Naszym zadaniem jest wspieranie sztuk i nauk.

Już miała kontynuować, kiedy jej uwagę przykuło zamieszanie, z którego centrum dochodził głos

Daphne. Zatrzasnęła gwałtownie wachlarz. Cóż ta dziewczyna znów wyrabia? Daphne słynna była z tego,

że plecie, co jej ślina na język przyniesie.

Godzina była wczesna i ponieważ Rachelle nie zeszła jeszcze na dół, Cherie pełniła obowiązki

gospodyni. Przeprosiła swoich adoratorów, przepchnęła się łokciami przez tłum i stanęła pomiędzy

dwoma dżentelmenami. Usłyszała głos Daphne. - Kobiece narządy są dokładną odwrotnością męskich, co

ułatwia zbliżenie.

Cherie nie zdążyła jeszcze ochłonąć z szoku, gdy mężczyzna, którego obawiała się najbardziej na

świecie, zapytał: - A ty niby skąd o tym wiesz?

Adam.

Fascynująca Cherie przeobraziła się błyskawicznie w zwyczajną Bronwyn. Brakowało jej tchu, a serce

nie mogło się zdecydować: to waliło jak młot, to zamierało w piersi. Dotknęła czoła, zroszonego

kropelkami potu.

Przyszedł, jak to przepowiedziała Rachelle parę tygodni temu, a ona wciąż nie była gotowa spojrzeć

mu w twarz. I chyba nigdy nie będzie.

- Z książki - odpowiedziała wyniośle Daphne. Bronwyn zdała sobie sprawę, że musi przejść do

działania, chociaż stopy przyrosły jej do podłogi.

Tłum zaszumiał. Bronwyn przypomniała sobie dobroć okazaną jej przez Rachelle. Nie może dopuścić

do takiego skandalu. Zanim jednak zdążyła się wtrącić, Adam zapytał: - Czy książka wyjaśniała, co

dzieje się, kiedy mężczyzna jest pobudzony?

Bronwyn znalazła się przy Daphne i złapała ją za nadgarstek.

- Cherie! Prowadzę właśnie fascynującą dyskusję z monsieur le Vicomte.

Tracąc cierpliwość i prawie na bezdechu, Bronwyn warknęła: - Słyszałam. Słyszała też połowa

Londynu. Jutro będzie wiedziała reszta.

Daphne rozejrzała się dookoła, dostrzegając powszechną dezaprobatę. - Przecież... ludzkie ciało jest

takie zajmujące.

Bronwyn była u kresu wytrzymałości. - W Anglii, jeśli w ogóle mówi się o anatomii, to na pewno nie

publicznie.

Daphne rozejrzała się ponownie. Obrażone damy wachlowały z przejęciem zarumienione policzki,

czekając na więcej atrakcji. Podekscytowani panowie uśmiechali się z wyższością. Rzuciła Bronwyn

wyzywające spojrzenie, jakby to ona była wszystkiemu winna i powiedziała: - Patrzcie, Cherie się

rumieni. Tak się zawstydziła, że nawet na dekolcie ma czerwone plamy.

Bronwyn nie okazała zdziwienia. Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, jak bardzo Daphne jej nie

cierpi. Z trudem jednak opanowała odruch, by zakryć dekolt dłońmi. - W ten sposób odpłacasz Rachelle

background image

za jej dobroć? - zapytała cicho.

Daphne nie spuszczała z tonu. Zwróciła się do Adama: - Cherie, ta poulette petite jest starsza ode

mnie, a mimo to nie wie nawet, jak kopulują zwierzęta.

Bronwyn czuła palący wstyd, lecz zachowała wystarczająco dużo zimnej krwi, by powiedzieć: - To

twoje zachowanie jest przyczyną mojego wstydu.

Od drzwi dobiegł głos Rachelle. - Daphne, mogę cię prosić?

Daphne zrobiła nadąsaną minę, dygnęła przed Adamem, skinęła głową Bronwyn i odeszła.

Towarzystwo natychmiast rozbiło się na dyskutujące z ożywieniem grupki, ale Bronwyn nie zaprzątała

sobie tym głowy. Widziała tylko Adama, jego surową urodę, harde spojrzenie. Zamknęła oczy, licząc na

to, że zniknie.

Kiedy je otworzyła, wciąż przed nią stał, ale wydawał się zmieniony. Nie był to niedbały szlachcic,

lecz dżentelmen ubrany według najnowszej mody. Złota plecionka zdobiła brzegi granatowego surduta z

aksamitu, granatowe bryczesy i niebieskie pończochy opinały ładnie uformowane uda i łydki. Stał w

nonszalanckiej pozie, przekrzywiając laskę.

Nie okazywał szacunku, sympatii, jedynie obraźliwe zainteresowanie jej dekoltem. - Miło mi -

wycedził. - Skąd wzięłaś włosy tego koloru!?

Bronwyn poczuła się upokorzona, przypominając sobie o swych rumieńcach. Wpadła w furię. -

Przykro mi, że ci się nie podobają, ale nie włożę peruki nawet dla ciebie - wypaliła gniewnie. Obróciła się

na pięcie, lecz on przytrzymał laską jej łokieć i przyciągnął z powrotem do siebie.

- Nie rozumiem, dlaczego miałabyś to robić. - Uśmiechnął się, a w jego oczach widać było lekkie

rozbawienie. - Jesteś nowym nabytkiem Rachelle?

Zagapiła się na niego z otwartymi ustami.

- Polujesz na muchy, mademoiselle?

Nie poznał jej?

Tu, w salonie, Cherie była intrygującą młodą kobietą bez przeszłości. Wolna od ciężaru oczekiwań ze

strony rodziny, odkryła w sobie skłonność do flirtu, zabawy, uwodzenia.

Mężczyźni, którzy kiedyś ignorowali jej obecność, teraz gapili się na nią, obsypując komplementami

jej egzotyczną urodę. Nauczyła się uśmiechać z lekko spuszczonymi rzęsami, przysłaniając

nieodgadnione, cynamonowe oczy. Nauczyła się odsuwać, kiedy pocierali palcami jej włosy,

sprawdzając, czy nie schodzi z nich kolor.

Nawet na moment nie wypuszczała z dłoni wachlarza z kości słoniowej. Bez żadnego wysiłku

nauczyła się francuskiego akcentu, zastanawiając się cały czas, co będzie, kiedy przybysz z Francji

zagadnie ją w tym języku. Grała swoją rolę, rolę muzy, wykazując przy tym spory talent aktorski. A

może...

Postanowiła ostrożnie wybadać Adama. - Nie zostaliśmy sobie przedstawieni - powiedziała swym

nowym akcentem.

- Od kiedy to Francuzi dbają o uprzejmości? - Odwrócił się i pokuśtykał w stronę sofy.

Poszła za nim, trawiona ciekawością. Patrzyła ze zgrozą, jak lustruje ją od stóp do głów, centymetr po

centymetrze, a po chwili opada na poduszki z apatyczną miną. Serce jej się kroiło na wspomnienie jego

dawnej witalności, po której teraz nie było śladu.

background image

Co go tak zmieniło?

Spojrzała w stronę lustra wiszącego nad kominkiem. Nie, on był wciąż taki sam, to ona się zmieniła.

Jak widać, zmieniła się nie do poznania. Próbując zachować resztki godności, a jednocześnie wątpiąc w

jego dobre intencje, zagadnęła: - Ładnie to tak źle mówić o Francuzach? Gospodyni jest Francuzką.

Mocnymi dłońmi chwycił za trzcinową laskę. - Madame Rachelle zasłużyła na mój szacunek.

Sięgając w głąb kieszeni surduta, wydobył misternie rzeźbione i malowane pudełeczko. Wyciągnął do

niej rękę. - Może miętówkę?

Potrząsnęła przecząco głową. Wziął jedną do ust, zapewniając: - Jeden z bardziej użytecznych

francuskich wynalazków. - Przesunął się do poręczy wąskiej sofy, robiąc jej miejsce. Usiadła, dotykając

niechcący jego ramienia. Poczuła na palcach pieszczotę aksamitu i cofnęła natychmiast dłoń. Mimo całej

swej pewności siebie, mimo świadomości granej roli, nie potrafiła go dotykać nie przywołując przy tym

wspomnień, wspomnień doznanej rozkoszy. - Nazywam się Cherie.

- Co pewnie jest twoim prawdziwym imieniem. - Nie zaprzeczyła, a on żartował sobie dalej. -

Tajemnica. Jak ja je uwielbiam. Powinienem cię chyba ostrzec, że spróbuję cię rozszyfrować.

Słyszała to już tyle razy od zauroczonych nią gości, odpowiedziała więc gładko: - Proszę bardzo.

- Twój akcent nie jest mi znajomy. Skąd pochodzisz?

Kłamstwo przyszło bez trudu. - Z północnej Francji, z Pikardii.

- I dopiero co przyjechałaś z Pikardii?

- Oui.

- Doskonale mówisz po angielsku.

Spojrzała mu prosto w oczy. - To guwernantka kazała mi się uczyć języka Anglosasów. A pan, zna

pan francuski?

- Touche. - Zasalutował, dotykając czoła. - Mój francuski jest jednak lichy. - Odetchnęła z ulgą, a on

dodał: - Jestem biegły jedynie w języku miłości.

Zaczęła bezmyślnie obgryzać paznokieć.

Zabrał jej wymęczoną dłoń od ust i przyjrzał się poobgryzanym palcom. - Nie wolno ci się tak dręczyć

- upomniał. - Zostaw to dla kochanka.

Zaczerwieniła się. Chociaż z łatwością radziła sobie z podobnymi uwagami ze strony innych

mężczyzn, w przypadku Adama nie znajdowała słów. Wyrwała mu dłoń. - Co sprowadza pana do

Londynu, monsieur?

- Zgodzę się na zmianę tematu - powiedział, patrząc na jej splecione ręce - ale tylko na chwilę.

Ostatnio zaniedbywałem trochę Change Alley, a kapryśna z niej kochanka. Jutro się tam wybieram, mam

zamiar też zaliczyć kilka kawiarni.

- Mówi pan o Change Alley, jakby była kobietą.

- Przesada, oczywiście. Kobiety są o wiele bardziej fascynujące - powiódł palcem po jej policzku - i o

wiele bardziej kapryśne.

- Niepotrzebnie pan przyjechał. Kompania Południowa zamknęła księgi z końcem czerwca, a sir John

Blunt zabrał rodzinę na wakacje do Tunbridge Wells.

- Sir John?

- Nie słyszał pan? Król tak był zachwycony zyskami, które osiągnął Blunt, że nagrodził wiernego

background image

sługę tytułem barona. - Zachichotała na wspomnienie dyrektora Kompanii, a Adam chwycił się za głowę

w geście udawanej rozpaczy.

- Cóż za głupcy! Jak stoją akcje Kompanii?

Zapominając o swojej roli, pośpieszyła z odpowiedzią. - Ponad tysiąc, a Change Alley jest wciąż pełna

ludzi, którzy chcą inwestować.

Na jego ustach pojawił się uśmieszek. - Znasz się na rzeczy.

Bronwyn przeistoczyła się z powrotem w Cherie. - Ach, nic na to nie poradzę. Madame Rachelle

próbuje kierować rozmowy na tematy związane z nauką i sztuką, ale wszyscy chcą dyskutować tylko o

zyskach zdobytych na Change Alley. - Odważnie dodała jeszcze: - Odkryłam w sobie niewytłumaczalną

odrazę do kwestii finansowych.

- Naprawdę? - Brzmiało to niemal obojętnie. - Zawsze powtarzam, że kobiety nie powinny sobie

zawracać swoich pięknych główek takimi sprawami.

Otworzyła usta i zamknęła je błyskawicznie. Sama się o to prosiła, nic dziwnego, że nie oparł się

pokusie. Chcąc zmienić kierunek rozmowy, rozejrzała się wokół i dostrzegła dżentelmena

przyglądającego im się uważnie zza okularów w srebrnej oprawie. Był dobrze ubrany, perukę miał

ufryzowaną według najnowszej mody, krawat zawiązany na francuską modłę. Gładka i blada cera

nadawała mu wygląd portretu - doskonałego, lecz sztucznego.

- Co to za człowiek? - zapytała. - Ten, co się na nas gapi.

Schlebiło jej, że z trudem oderwał od niej wzrok. - Nie widzę, żeby ktoś się gapił.

- Słowa „uszminkowane cudo” najlepiej oddają jego wygląd - przybrała lekceważący ton.

- Ach! - Zachichotał, aż przeszedł ją dreszczyk. - Chodzi ci pewnie o Carrolla Judsona. Idzie tu do nas.

Przyjrzyj mu się uważnie, Cherie, i powiedz mi, co widzisz.

Judson zbliżył się, drobiąc na wysokich obcasach. Ukłonił się parze siedzącej na kanapie. - Co za miła

niespodzianka, wicehrabio.

- Miła nie miła, z pewnością niespodzianka.

Zdumiona tą niegrzecznością, Bronwyn spojrzała na Adama i dostrzegła napięte mięśnie twarzy.

Znów był to dawny Adam, ten sam, który tak oschle przywitał narzeczoną. Oschle potraktował też

Judsona, nawet się z tym nie kryjąc. Nie ma za grosz taktu, pomyślała w duchu.

Judson nie wydawał się obrażony. Uśmiechnął się, prezentując komplet porcelanowych zębów i

zapytał pogodnie: - Że też wytrzymujesz z takim grubianinem, moja droga.

- Jak dotąd przemiłe spędziłam czas z monsieur le Vicomte.

Istotnie, nikt nawet nie wiedział jak miło.

Judson usiadł z dala od światła świec. - Tak przypomina swojego ojca. Prawdziwy z niego uwodziciel.

Zęby Adama, piękne, białe, a na dodatek własne, zacisnęły się w odpowiedzi: - Wcale nie

przypominam swojego ojca i zastrzelę każdego, kto tak będzie twierdził.

Judson zamrugał ze zdziwienia, trzepocząc. - Ależ mój drogi, nie chciałem cię urazić. Kto jak nie ja

może sobie żartować na temat twego ojca? Ty i ja mamy tyle wspólnego.

Adam powtórzył poprzednie zdanie, zmieniając je nieznacznie: - Ty i ja nie mamy nic wspólnego, i

zastrzelę każdego, kto tak będzie twierdził.

- Ach, nie da się ciebie zadowolić - oburzył się Judson. - Dobrze więc, zostawię was w spokoju, ale

background image

pamiętaj, młoda damo - zwrócił się w stronę Bronwyn - przyjdź do mnie, kiedy zmęczy cię ten nudziarz.

Bronwyn nie miała nic do powiedzenia i nic innego do roboty, tylko patrzeć, jak Adam zaciska palce

na bursztynowej gałce laski. Podobały jej się te długie palce, podobały jej się te duże dłonie, ale z

przykrością myślała o incydencie, który tak go poruszył. - Nie ma włosów na ciele - powiedziała.

- Słucham? - Dłonie rozluźniły się nieco, a na twarzy pojawiło się udawane niedowierzanie. - Czyżbyś

nie dała się zwieść jego przebraniu?

- Peruka, narysowane ołówkiem brwi, sztuczne rzęsy? Nie, nie dałam się oszukać. Ziemista cera,

podkolorowana jedynie pudrem i różem. - Patrzył na nią z takim podziwem, aż spuściła rzęsy.

- Ospa go tak zeszpeciła, włosy mu wypadły. Jak zauważyłaś, wysmarował się bielidłem w nadziei, że

nie będzie widać dziur, pozostawionych przez chorobę. Na to karmin, puder i cała reszta. - Dotknął jej

policzka nasadą dłoni. - Pospolita emalia, nie to co delikatna porcelana twojej skóry.

Powinna czuć do niego niechęć, ale pragnęła teraz jedynie tego, by dotknąć ustami jego dłoni. Poczuła

ukłucie w sercu. - Kto dałby się oszukać? - zapytała drżącym głosem.

Bawiąc się kokardką jej stanika, przysunął się bliżej i zapach mięty owiał jej twarz. - Zapewniam cię,

moja droga Cherie, w tej zapadłej piersi wciąż kołacze się nadzieja, że ludzie widzą go takim, jakby sobie

tego życzył. - Niewielkie szarpnięcie i kokardka została rozwiązana.

Bronwyn dała mu klapsa w rękę. - Monsieur, nie wolno się panu bawić moim odzieniem. Nikt z

obecnych nie życzy sobie z pewnością oglądać mojego gorsetu.

- Przeciwnie. - Odsunął na bok materiał i dotknął wypukłości nad fiszbiną. - Wielu chciałoby go zoba-

czyć. Wolałbym jednak, by ten zaszczyt przypadł w udziale jedynie mnie.

Bronwyn, zaszokowana jego śmiałością, chwyciła dwa końce wstążki i w popłochu zawiązała

kokardkę. - Czyż nie pragniemy tego wszyscy? Tego, by ludzie widzieli nas takimi, jak byśmy tego

chcieli?

Adam ponownie rozwiązał kokardkę i zawiązał ją z łatwością zdradzającą dużą wprawę. - Niektórzy

ukrywają się, nakładając maski, a niektórzy odsłaniając się.

Wstrząsnęła nią ta uwaga, zasłoniła wachlarzem twarz i spojrzała na niego spod opuszczonych

powiek. Znów wydawał się lekko znudzony, tak jakby właśnie powiedział coś zupełnie bez znaczenia.

Postanowiła nie przywiązywać wielkiej wagi do jego słów. - Przyłączy się pan do dyskusji na temat

tłumaczenia „Iliady” autorstwa Pope’a? - zapytała.

Rozważając tę propozycję, Adam wydął pogardliwie usta. - Wolałbym raczej podyskutować o tobie i o

mnie, o labiryncie naszego życia, o tym, jak to się stało, że przeznaczenie kazało nam się dziś spotkać.

To było akurat coś, o czym nie chciała rozmawiać. - Jedna z nas zajmuje się astronomią. Może ma pan

ochotę...

Potrząsnął głową.

- A może chce pan obejrzeć eksperyment?

- Obraziłem cię, Cherie? Gdy mówimy o ogólnikach, wydajesz się chętna do rozmowy. Wystarczy, że

zbaczamy na bardziej intymne tematy, a zaczynasz kluczyć. - Nie zdążyła odpowiedzieć, a on machnął

ręką. - Nieważne. Skoro chcesz zobaczyć eksperyment, to chodźmy.

- Nie znaczy, że nie chcę... ale eksperymenty są takie zajmujące. Owszem, chciałabym zobaczyć i ten.

Wstał, podtrzymując się o poręcz sofy. - Co w nim ciekawego?

background image

- Młody Webster wrócił właśnie z podróży po kontynencie, przywożąc niespodziankę z Niemiec.

- Mów dalej - zachęcił, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę i krzywiąc się z bólu.

- Nazywa to pompą próżniową. Jeśli włoży się do niej zegar i wypompuje powietrze, zegar przestanie

wybijać godziny. Jeśli zapali się ogień, ten zgaśnie.

Adam westchnął. - I ty mu wierzysz?

W innych okolicznościach czułaby się poirytowana jego sceptycyzmem, teraz jednak, widząc na jego

twarzy cierpienie, odpowiedziała łagodnie: - Odkąd tu jestem, widziałam różne dziwne rzeczy.

- Szarlatani.

Pokuśtykał w kierunku stołu obleganego przez rozgadany tłum. Miała ochotę opleść go ramieniem,

lecz powstrzymał ją niesmak malujący się na jego twarzy.

- Muszę przyznać - powiedziała - że wciąż mam wrażenie, iż to raczej czarodziejska sztuczka, a nie

eksperyment naukowy.

- Kto wie, może i nie jesteś łatwowierna - burknął, opierając się na lasce.

Nie odpowiedziała. Wspięła się na palce i patrzyła, jak Webster demonstruje szklaną kulę, która miała

uciszyć zegar i pokonać ogień.

Judson stanął tuż obok. - Ach, co za starocie. Widziałem ten eksperyment piętnaście lat temu, podczas

podróży po kontynencie.

- Podróży po kontynencie? - Głos Adama wyrażał rozbawienie zmieszane z pogardą. - Wydawało mi

się, że to było wygnanie, a nie podróż. Twój ojciec cudem uniknął więzienia, nieprawdaż?

Na twarzy Judsona pojawił się płomień gniewu. - Przynajmniej miał na tyle rozumu, by uniknąć

szubienicy.

- Ja za to mam go wystarczająco dużo, by nie bawić się w pozory - wypalił Adam. - Wystarczająco, by

wziąć los w swoje ręce, a nie siedzieć w kieszeni patrona.

Judson zrobił hardą minę. - Fortuna należy dziś do mnie, Rawson. Pamiętaj o tym, kiedy opuści ciebie.

Adam roześmiał się niefrasobliwie. - Twoje groźby są tak nieudolne jak ty sam. Nie myśl, że nie

widzę, jak krążysz pomiędzy jedną a drugą kawiarnią na Change Alley i wtykasz swój długi nos w nie

swoje sprawy. Nic dziwnego, że twój chlebodawca ma z ciebie pożytek. Ciekawe tylko, czy zdaje sobie

sprawę z twojej przewrotności. Wystarczy, że ktoś inny machnie ci sakiewką przed nosem, a uciekniesz

od niego jak spasiony szczur opuszczający okręt.

- Obserwujesz mnie? - Judson speszył się, lecz po chwili jego oczy zaiskrzyły się chytrze. - Czym ty w

takim razie jesteś? Szczurołapem?

- Nie mam zamiaru dotykać plugastwa twojego pokroju - powiedział Adam z uśmiechem. - Po prostu

cię rozdepczę. - Judson oddalił się gwałtownie, a Adam dorzucił pod nosem: - Ale wcześniej się dowiem,

co knujesz.

Bronwyn wtrąciła się. - Warto było wszczynać kłótnię?

- Szczęście może i mu teraz sprzyja, ale zapamiętaj moje słowa: będzie jeszcze głodował. Jestem

zdumiony, że tak długo utrzymał się na Change Alley. - Spojrzał w kąt, w który schronił się Judson. -

Przepuszcza wszystko, co uda mu się zarobić i nie myśli o tym, co będzie jutro.

- Gardzi pan nim.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się.

background image

- Jakież bystre spostrzeżenie.

Odwzajemniła uśmiech, nie mogąc oprzeć się radości, którą wyrażała jego twarz. Zawstydziła ją

własna reakcja, ten brak opanowania, udała więc, że eksperyment żywo przyciąga jej uwagę. Webster

włożył do szklanej kuli niewielką pochodnię i kilka razy poruszył pompą. Ogień, a wraz z nim Adam,

zaczął słabnąć. Bronwyn dostrzegła to kątem oka i podtrzymała go w ostatniej chwili, obejmując w pasie.

Natychmiast odzyskał równowagę, lecz wciąż krzywił się bólu. - Chodźmy - zadecydowała. -

Usiądźmy przy drzwiach.

Z wdzięcznością przyjął propozycję, przepraszając: - Nie chciałem się tak na tobie wieszać. Zrobiłem

ci krzywdę?

- Skądże - skłamała, przemilczając siniaka, którego musiała zostawić na ramieniu jego dłoń.

Masował udo. - Dzielna dziewczyna! Musiało cię boleć.

Odsunęła jego rękę i zaczęła masować nadwerężoną nogę. - Może i tak, ale nie jestem wątłą kobietką.

Mam dużo siły i... - Mięśnie pod jej palcami napięły się i straciła wątek. Spłonęła rumieńcem; ten niefor-

tunny masaż, z początku tak niewinny, nie był może najlepszym pomysłem. Tylko jak przestać, unikając

większego skrępowania? I czy on chce, żeby przestała? Jego ciało było niezwykle przyjemne w dotyku, a

poruszenie w bryczesach potęgowało tylko jej ciekawość.

Poddać się tej ciekawości? Mój Boże, rozważała, czy go nie uwieść.

Mimo pieszczot, którymi obsypał ją Adam w noc świętojańską, nie rozumiała tak naprawdę mecha-

nizmu miłości fizycznej. Niejasne uwagi matki ograniczały się jedynie do miejsca - sypialni - i czasu -

nocy.

Może jeśli zatroszczy się o miejsce i czas, reszta potoczy się sama. Poza tym nie jest przecież

Bronwyn, tylko Cherie. Joie de vivre, wyrafinowanie i figlarne usposobienie Francuzki powinny wskazać

jej drogę.

Uwiedzie go. Zagryzła wargę. Zrobi to z taką przebiegłością, że on się nawet nie zorientuje, iż brak jej

doświadczenia.

Pokrzepiona tą myślą, jeszcze raz potarła udo, znajdując przyjemność w jego muskularnym kształcie.

Adam jęknął, ale raczej nie ból był przyczyną jęku. - Zawołaj mi powóz, zanim wszyscy odejdą od

eksperymentu - polecił chrapliwym głosem.

Jakby w odpowiedzi na te słowa, ze strony tłumu oblegającego stół dobyło się głośne „och”.

- Ogień zgasł - powiedział.

- Przeciwnie, jest coraz silniejszy. - Spojrzała na niego i ich oczy się spotkały. Istotnie, ogień, o

którym mówiła rzucał blask, na jego twarz, nadając jej piękno czarnego anioła. Wstała i podała mu rękę.

przyglądał jej się z miną, której nie była w stanie rozszyfrować.

Zanim zdążyła pomyśleć, ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Ogarnęło ją dziwne uczucie, nogi

zrobiły się jak z waty. Chwilę wcześniej, gdy masowała mu nogę, czuła się silna, teraz wydawała się

sobie słaba i bardzo kobieca.

- Co za sprzeczność - wyszeptała.

Rozumiejąc bez dodatkowych wyjaśnień, odparł: - Co za obietnica.

*

Carroll Judson, jak zauważyła Daphne, nie odrywał wzroku od czułej sceny rozgrywającej się przy

background image

drzwiach. Ten nudny fircyk może okazać się pomocny w moich planach wobec Cherie, pomyślała.

Ostrożnie, by nie przyciągnąć niczyjej uwagi, zaszła go z tyłu i zagadnęła: - Nie przyłączył się pan do

naszej dyskusji.

- Nie miałem ochoty.

Podążyła za jego wzrokiem. - Tak, zgadzam się z panem. Ludzkie zwyczaje reprodukcyjne potrafią

być daleko bardziej zajmujące.

- Cóż za sarkazm - upomniał. - A co tobie niby do tego?

Powinna się zdradzić? Przyznać się do zazdrości? Powiedzieć mu o swoim szczególnym stosunku do

Rachelle? To chyba nie byłoby zbyt mądre, bo nikt nie jest w stanie zrozumieć, jak bardzo ona ją

uwielbia. Wybrała mniejsze zło. - Monsieur le Vicomte to niezły kąsek.

Prychnął lekceważąco. - Nie dla takich bękartów jak ty. Mierzysz za wysoko.

Nie poczuła się urażona uwagą na temat swego pochodzenia. Niby dlaczego? Przecież to prawda.

Gniewała ją jedynie łatwość, z jaką Cherie wkradła się w łaski Rachelle. Fakt, iż Cherie skradła serce

mężczyzny, którego Daphne pożądała, dolał tylko oliwy do ognia. - Za wysoko? Skądże. Nad reputacją

tego przystojnego wicehrabiego wisi czarna chmura, choć sam wydaje się przyzwoity. Byłby dla mnie w

sam raz.

- Jest zaręczony.

- Narzeczona go zostawiła.

Judson chwycił ją za ramię i wciągnął do kąta. Nie spuszczając wzroku z Adama i Cherie, powiedział:

- Powiedz wszystko, co wiesz.

- Nie słyszał pan? - Na jej ustach pojawił się lekki uśmieszek. - Podobno narzeczona uciekła od niego,

przedkładając klasztor nad małżeńskie łoże.

- Bronwyn Edana od niego uciekła? To prawda?

- Częściowo. Opuściła jego dom. - Skierowała wzrok na zajętą sobą parę, zadowolona, że

intrygowanie okazało się tak łatwe. - Oczywiście reszta to bzdury. Kim jest nasza tajemnicza Cherie?

W pierwszej chwili nie zrozumiał. Wskazując głową w stronę Adama i Cherie, spojrzał pytająco na

Daphne.

- Jeśli powiem więcej - zamruczała - Rachelle mnie zabije.

Na jej oczach mężczyzna zamienił się z fircyka w furiata. Zaatakował jak błyskawica, przytknął dłonie

do jej szyi i zaczął dusić. - Jeśli mi nie powiesz, możesz być pewna, że cię zabiję. I to z przyjemnością.

Pacnęła go po rękach i uwolniła się z morderczego uścisku. Puścił ją, ale wciąż znajdował się na tyle

blisko, by jej dosięgnąć.

Rozcierając szyję, Daphne zdała sobie sprawę, że chyba się przeliczyła. Intrygowanie nie było chyba

najlepszym pomysłem. Skubała bezmyślnie wargę, wstrząśnięta i przerażona własnym zachowaniem.

Rachelle mówiła jej wiele razy, że jest zbyt impulsywna. Pewnie miała rację. Rachelle, która była dla niej

matką i która z pewnością kochałaby ją bardziej, gdyby Cherie znikła z ich życia. Ta myśl utwierdziła

tylko postanowienie Daphne. - To ona. Kobieta z włosami jak dziwka. To jest Bronwyn Edana.

- Niemożliwe. - Dłonie, spoczywające na jej ramionach, drżały. - Bronwyn Edana jest narzeczoną

Adama. Ten bezduszny arogant nie pozwoliłby nigdy, by umknęła z jego szponów.

Cel uświęca środki, czyż nie? - Monsieur, wiem tylko to, co słyszałam z rozmów Rachelle i Cherie.

background image

- Jeśli to prawda... - Ręka ponownie powędrowała do jej szyi.

Wzdrygnęła się. - To jest prawda. - Twarz Judsona wyrażała chęć mordu, a na jej szyi wciąż widać

było pręgę, zostawioną przez jego dłonie. Ogarnęło ją przerażenie; próbowała się odsunąć, lecz ręce ją

przytrzymały.

Ujął jej podbródek w obie ręce i pogładził kciukami policzki. Jęknęła, kiedy wzmocnił ucisk, ale nie

mogła wydobyć z siebie nawet słowa. - Nie zdradzisz nikomu, co mi powiedziałaś. Mam sposoby, by

zapewnić sobie twoje milczenie.

Kiwnęła głową, a w jej oczach było tylko przerażenie.

Odsunął ją, zadowolony z kapitulacji, nie zwracał na nią uwagi, jak gdyby nie miała już dla niego

żadnego znaczenia. - Gorzej już być nie mogło - powiedział. - To istna katastrofa.

Afektowanym gestem położył rękę na czole. - Bronwyn Edana w salonie madame Rachelle, i to

jeszcze z Adamem Keane. Trzeba będzie zobaczyć, co się da z tym zrobić.

Daphne odeszła, walcząc z wyrzutami sumienia.

Nawet się za nią nie obejrzał.

background image

ROZDZIAŁ 10

Wchodząc po schodach, Adam opierał się na ramieniu Bronwyn, lecz w jego ruchach widać było

nieznaną dotąd zwinność. Przyszło jej do głowy, że może udawał ból, by uzyskać zaproszenie do jej

pokoju. Nie była do końca pewna, czy jej się to podoba.

Otworzyła drzwi na oścież. Zapomniała o halce, która leżała teraz na podłodze, i o pantofelkach,

rozrzuconych na dywanie jak za sprawą trąby powietrznej. Świece, które trzymał w rękach, oświetlały

wyraźnie nieporządek. Zaczerwieniła się. - Przepraszam za bałagan.

- To zrozumiałe. - Postawił kandelabr na toaletce przed lustrem i zatknął laskę pod pachę. Ujął jej

podbródek. - Gospodarowanie to zajęcie dobre dla żony, a takiej muzy jak ty nigdy nie powinno się

degradować do tak nudnej roli.

Poczuła ukłucie w sercu, że tak łatwo zapomniał o narzeczonej.

Nie dał jej wiele czasu na myślenie. - Gorąco tutaj, choć otwarte są wszystkie okna. Zabawisz się nie

tylko w muzę, ale też w kamerdynera? - Zrobił krok w tył i wyciągnął do niej rękę.

- Déshabilles moi.

Chciał, żeby go rozebrała.

Gapiła się na wyciągniętą rękę. Jego szeroka, szorstka dłoń, żywy dowód trudów doznanych na morzu,

tak kłóciła się z elegancją aksamitu i koronek. Przypomniała jej surowego mężczyznę, jakim go znała i w

jakiś niewytłumaczalny sposób zmuszała do posłuszeństwa. Złapała za mankiet i ściągnęła surdut, a on

rzucił go na podłogę. Wskazał palcem na guziki haftowanej kamizelki, zgodnie z najnowszą modą

zapiętej tylko w pasie. Stał spokojnie, ale była pewna, że to pułapka. Sprawiał wrażenie dzikiego kota,

szykującego się do skoku, obserwującego spokojnie, jak zbliża się niczego nieświadoma ofiara.

Nie miała pojęcia, dlaczego dobrowolnie pcha się prosto w paszczę lwa, kiedy jednak zdjął kamizelkę,

stało się to jasne. Jego barki, osłonięte jedynie białym muślinem, przywoływały na myśl namiętność nocy

świętojańskiej. Kryły w sobie obietnicę rozkoszy, której istnienia tylko się domyślała.

Podeszła bliżej, rozwiązała biały koronkowy krawat i rozprostowała kołnierzyk. Dotknęła zagłębienia

ponad obojczykami, a on położył dłoń na jej karku i zaczął przeczesywać włosy.

Jak na człowieka, który chwilę wcześniej wydawał się bliski omdlenia, stanowił zdumiewający okaz

zdrowia. Całował ją z zapałem, który nie słabł nawet wtedy, kiedy poddała się jego woli. Zabrał jej język,

dał jej swój, napełniając jej usta smakiem mięty. Kiedy straciła dech, uwolnił ją i obsypał pocałunkami

podbródek, policzki, czoło. Nie było w tym delikatności; była to raczej sugestia bezkresnej, niecierpliwej

namiętności, która rozpaliła także i ją. Ona również, porwana tym samym szaleństwem, całowała każdy

kawałek jego skóry, zdumiona własnym bezwstydem. Wydarzenia w lesie zaostrzyły jej apetyt, tego była

pewna. Długo czekała na spełnienie obietnicy.

Nieprawda, wtórował rozum. Nieprawda. Nawet brak doświadczenia nie był w stanie temu

zaprzeczyć. Wystarczyło, że jej dotknął i namiętność rozpaliła się niczym fosfor, wystawiony na

działanie powietrza.

Zdumiewała ją fascynacja jej lokami. Całował każdy centymetr linii włosów, szepcząc: clair de lune.

Przeczesywał je palcami, podziwiając ich długość i jedwabistość. Zanurzył w nich nos. - Les fleurs -

jęknął. - Votre chevelure sent merveilleusement.

- Oui - odpowiedziała, nie mając pojęcia, co znaczyły jego słowa.

background image

Roześmiał się gardłowo i próbował przyciągnąć ją bliżej.

- Twoje włosy przepięknie pachną. - Turniura, prawdziwa klatka z fiszbinami, stała mu na drodze.

Wypuścił dziewczynę z objęć. - Pozwól, że zdejmę z ciebie tę rzecz - powiedział rozkazująco. - Nie chcę,

by cokolwiek nas dzieliło.

Sięgnął ręką do spódnicy, lecz ona cofnęła się, nagle ogarnięta wątpliwościami.

Odezwała się w niej dawna Bronwyn, skrępowana myślą, iż mężczyzna mógłby ją rozebrać. Jestem

Cherie, przypomniała sobie, doświadczoną, egzotyczną Cherie. A co ona zrobiłaby w takiej sytuacji?

- Ściągnij sama - zachęcił, i to była właśnie ta odpowiedź, której szukała.

Kiedy podnosiła w górę spódnicę i halkę, uśmiech igrał na jej ustach. Patrzył na nią w napięciu, na jej

pantofelki, pończochy. Zanim zdecydowała się odsłonić więcej, sięgnęła dłonią do talii i rozwiązała

supeł. Turniura spadła na podłogę.

Nogą odsunął niedawną przeszkodę do kąta, na moment nawet nie spuszczając wzroku z odsłoniętego

teraz kształtu bioder. - Halka - zażądał. - Pończochy.

- Monsieur, czy nie za szybko? - zaprotestowała.

- Nie tak szybko, jak bym chciał, ma cherie.

Spojrzał jej w twarz i gwałtownie odwrócił głowę. Nawet ten krótki kontakt ją rozgrzał. Adam budził

w niej pragnienie, którego nie mogła zaspokoić, pożądanie, którego nie rozumiała. - Mój Boże - szepnęła.

Nagle poczuła się silna, figlarna i beztroska. Udała, że jest sama w pokoju. Odwracając się bokiem,

postawiła jedną nogę na krześle. Ściągnęła pantofelek. Dłońmi ujęła kostkę, rozpoczynając długą,

mozolną wędrówkę w górę. Centymetr po centymetrze, aż uniosła się spódnica. Doszła do podwiązki i

zawahała się, dotykając palcami ozdobnej różyczki.

- Ściągaj to - rzucił ochryple.

Ostrożnie rozwiązała kokardę i zrolowała pończochę w dół. Wygięła stopę i pończocha ześliznęła się

na podłogę. Postawiła drugą nogę na krześle, lecz tym razem ominęła podwiązkę i skierowała się wprost

do talii. Pilnując, by fałdy spódnicy jedynie sugerowały kształt ud i bioder, poluzowała supeł halki.

Spojrzała na niego; jego nozdrza unosiły się szybko, twarz wydawała się zmrożona wysiłkiem, dłonie

gładziły gałkę laski. Wyglądał jak lew, przyglądający się swojej ofierze.

To krótkie spojrzenie zdarło z niej maskę Cherie. Znów stała się Bronwyn, zawstydzoną pełnym

pożądania spojrzeniem mężczyzny.

Wyczuł jej lęk. Laska zaklekotała rzucona na podłogę, a on skoczył w stronę Bronwyn i chwycił ją w

objęcia, zanim zdążyła się rozmyślić. Szorstkie ręce zrolowały w dół drugą pończochę.

Teraz to on się z nią drażnił. Jego dłonie poruszały się bardzo powoli, pieszcząc skórę pod kolanem,

masując łydkę, gładząc kostkę. Tej wędrówce dłoni nieprzerwanie towarzyszyły gorące spojrzenia, które

tylko potęgowały jej podniecenie.

To, co wcześniej przed nim kryła, teraz zostało odsłonięte. Blask świec nie był w stanie całkowicie

pokonać ciemności, ale mimo to targały nią sprzeczne uczucia: duma i wstyd.

Pończocha rozdarła się, a on spojrzał ze zdumieniem na strzępki jedwabiu w swej dłoni. Korzystając z

tej chwili nieuwagi, próbowała opuścić w dół spódnicę, lecz jego dłoń zacisnęła się na podniesionym w

górę udzie.

- Non, allumeuse, droczyłaś się ze mną, teraz musisz ponieść karę.

background image

Cofnęła się; on zrobił krok do przodu i stanął między jej nogami. Przyciągnął ją do siebie i oszołomił

już nie żarem spojrzenia, lecz żarem swego ciała. Było to o wiele gorsze, tym bardziej że wciąż był

kompletnie ubrany. Objął ją mocno, kładąc obie ręce na pośladkach. Poruszał nimi okrężnymi ruchami, a

cienki jedwab spódnicy nie stanowił żadnej ochrony. - Widzisz, ma cherie, w ten sposób zapoznaję się z

każdą rozkoszną krągłością. Dla ciebie nowością może. być dotyk jedwabiu na nagiej skórze. - Kółka

stały się mniejsze, bardziej zdecydowane. - Wnosi powiew dekadencji, nieprawdaż?

Brakowało jej słów, skinęła tylko głową.

Przytrzymując jedną ręką, przechylił ją do tyłu i obsypał pocałunkami dekolt. Druga ręka

powędrowała do wstążek, które przytrzymywały i jednocześnie zdobiły stanik. Poluzował je jedną po

drugiej, od talii aż do samej szyi. Rozprostował jedwab i odsłonił gorset. Dotknął każdego ozdobnego

kwiatuszka, uśmiechnął się do każdego filigranowego haftu. Spojrzał na jej ramiona, wciąż okryte cienką

płócienną koszulą.

Zamarła w oczekiwaniu na jego następny krok. Wbiła paznokcie w jego ramię.

- Ach, kobieta, która wie, czego chce - powiedział, gryząc ją w ucho. - Kobieta, która domaga się

należnej daniny. Prawdziwa rzadkość. - Odważnie rzeźbił rękami jej kształty. - Tego właśnie chcesz, ma

toute belle?

Brakowało jej słów, lecz jemu wydawało się to nie przeszkadzać. W oczach zabłysły mu ogniki, usta

uśmiechnęły się lekko. - Trudno dziś spotkać kobietę, która nie chowa swych skarbów pod poduszkami z

waty.

Z trudem składając słowa, odpowiedziała: - Nie potrzebuję tego.

- To fakt - powiedział. - Tak samo, jak nie potrzebujesz gorsetu, który tak cię ściska. - Wprawnymi

palcami poluzował sznurówkę.

Mimo że nie było jej zimno, na całym ciele poczuła gęsią skórkę.

Na jego twarzy malowały się jednocześnie pożądanie i udręka. - Je suis fous.

- Oui - wyszeptała, nie wiedząc nawet, na co się zgadza.

Lekkie pchnięcie ręki i znalazła się na krześle. Poduszki miękko ją przyjęły, a on stanął nad nią. Zdjął

koszulę przez głowę, odsłaniając opaloną skórę, pokrytą pierścionkami ciemnych włosów.

Nachylił się i chwytając za nadgarstek, położył jej dłoń na swojej piersi. Poprowadził ją wzdłuż linii,

która biegła w dół i znikała w bryczesach. Tam Bronwyn zatrzymała się niepewnie, ale on nalegał:

- Dalej, moja mała allumeuse. Pokaż mi talenty godne Francuzki.

Spodnie chyba zawadzały i ona pewnie powinna je zdjąć. Dobrze więc, zrobi to. Lecz jeśli ma być

kobietą o talentach godnych Francuzki, powinna zwrócić szczególną uwagę na wybrzuszenie, które się w

nich znajdowało. Uwodzenie, przypomniała sobie, ma być moją grą.

Dłonie powędrowały w dół; palce badały nieznany teren. Drgnął, z jego gardła dobył się chrapliwy

jęk. Widoczna rozkosz udzieliła się i jej, bo kiedy się odsunął, zaprotestowała bezgłośnie.

- Zbyt mocno na mnie działasz. - Szarpnął rozpięte spodnie i zdarł je za jednym zamachem, łącznie z

pończochami. - Zasługujesz na...

Urwał pod jej zdumionym spojrzeniem. Nie miała pojęcia, że mężczyzna może tak wyglądać, że

pożądanie może przybrać taki kształt. Po raz pierwszy pomyślała, że to się nie uda i milcząco potrząsnęła

głową.

background image

- Zasługujesz na... Do diabła, dam ci to, na co zasługujesz! - W jego głosie nie słychać było gniewu,

jedynie wyzwanie. Rzucił jedną z poduszek na podłogę, tuż przed krzesło, na którym siedziała. Ukląkł.

Wiedziona odruchem, zacisnęła mocno kolana, lecz jemu zdawało się to nie przeszkadzać. Delikatnie

gładził jej brzuch, przyprawiając ciało o drżenie. Powiódł palcem po jej ustach, dotknął kącików,

rozdzielił wargi. Nachylił się i całował tak, jak za pierwszym razem. Nie była w stanie wymówić ani

słowa, a po chwili nie chciała już mówić.

Rozkoszował się jej smakiem; usta pieściły jej usta, oddechy połączyły się w jeden, języki rozpoczęły

pojedynek. Bronwyn miała wrażenie, że mijają godziny, miesiące, lata, a ona pogrążona jest w

ciemnościach, w oceanie rozkoszy. To, czego nauczył ją wcześniej, nie mogło się nawet równać z tym, co

teraz przeżywała. Kiedy się wreszcie odsunął, zaprotestowała cicho.

Usiadł na piętach i pod rąbkiem spódnicy odnalazł jej kostkę. Wziął ją w rękę, pytając: - Tu veux que

je mets ma langue dans la chatte?

W jego głosie była rozkoszna obietnica, która wydała jej się całkiem przekonywająca. - Monsieur?

Ach tak, oui.

Uniósł brew, uśmiechnął się i wskazał na swój język. - Vraiment! Ma langue?

Wszystko, co ma coś wspólnego z jego językiem, z pewnością okaże się cudowne. - Oui. Oui.

- Tu m’embête.

Drżała z podniecenia. - Oui?

- Jak najbardziej oui. Twoja brawura budzi we mnie bestię. - Pieścił skórę pod kolanem i położył stopę

na swoim ramieniu. - Większość kobiet by na to nie przystała, nawet długo znając kochanka.

Zanim zdążyła rozważyć tak enigmatyczną uwagę, podniósł spódnicę i wśliznął się do środka.

Płonące świece odbijały się w lustrze, migocząc i drgając.

Język dotknął jej ciała, paląc niczym płomień.

Płonęła.

Dotknęły jej usta, całowały tak, że musiała zamknąć oczy.

Chciała odepchnąć go od siebie, a jednocześnie przyciągnąć jeszcze bliżej. Wyprostowała ramiona,

zgięła palce u nóg. Kiedy otworzyła oczy, on już stał, tak blisko, że ramiona zasłaniały światło.

- Tu as le sang chaud - powiedział.

Tym razem nie miała zamiaru ryzykować. Odmówiła, wyciągnęła tylko drżące ramiona i objęła go w

pasie.

- Tu veux coucher avec moi, oui?

Utkwiła w nim wzrok, nie rozumiejąc ani słowa.

- Chcę, byś zgodziła się ze mną kochać, ma vie. - Przytknął policzek do jej policzka. - Nie chcę, żebyś

mi się później rozmyśliła.

- Nie zrobiłabym tego. - Jej oburzenie nie brzmiało przekonująco, ale to dlatego, że ciało aż drżało z

niecierpliwości. On wciąż ją pieścił, aż powiedziała chrapliwie: - Będę się z tobą kochać. - Odrzuciła

głowę w tył i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała: - Teraz.

- Wymagająca kobieta - zdumiał się, odwracając wzrok.

Potrząsnęła go za ramiona.

- Szalona kobieta.

background image

Nie poddał się narzuconemu tempu. Powoli, jakby chciał ją ukarać za jakieś przewinienie, ukląkł znów

na poduszce, przyciągnął do siebie i posadził na swoich kolanach. Nie śpiesząc się, przysunął ją bliżej, aż

zetknęły się ich ciała. Ona przyglądała się niespokojnie.

Pchnął.

Zabolało. Był zbyt duży, tak jak sądziła. - Nie - zawahała się. - Proszę nie.

Podniósł wzrok i spojrzał na nią. Po raz pierwszy tego wieczoru naprawdę na nią spojrzał.

Rzeczywistość uderzyła ją obuchem. To był Adam. Adam, którego poznała w Boudasea Manor.

A ona była nikim innym, jak tylko Bronwyn.

Nie dał się oszukać. Od początku wiedział, kim jest i posiadł ją jak mężczyzna, mający swoje prawa.

Nic dziwnego, że unikał jej wzroku. Spojrzenie zdradzało całą prawdę. - Nie - szepnęła.

- Tak. - Nie przestawał nawet na moment, błyskając białymi zębami w uśmiechu.

- Nie! - Próbowała go odepchnąć, on jednak wzmocnił uścisk i rozszerzył jej nogi.

Poddała się. Napierał dalej, aż ich ciała połączyły się w jedno. Zatrzymał się, oddychając tak ciężko,

jakby ukończył właśnie wyczerpujący bieg. - Zgodziłaś się. Przyrzekłaś, że się nie rozmyślisz.

Jej ciało, niepomne obecnej w myślach urazy, rozluźniło się, przystosowując do inwazji. Krew wciąż

szumiała od podniecenia, spotęgowanego jeszcze gniewem. - Kończ więc. Kończ, ale wiedz, że cię

nienawidzę. Nigdy ci nie wybaczę.

- Nigdy nie mów nigdy. - W jego oczach palił się płomień. - Masz przecież ogromny zapas

namiętności... Bronwyn.

*

- Naprawdę sądziłaś, że nie dosięgnie cię moja, choćby niewinna, zemsta? - Adam potarł bolącą nogę i

spojrzał na plecy Bronwyn. - Upokorzyłaś mnie.

- Pozbawienie mnie dziewictwa nie jest wcale niewinną zemstą. - Owinięta satynowym

prześcieradłem, Bronwyn leżała na brzuchu, wykręcając w dłoniach krawat, jak gdyby wciąż znajdował

się na jego szyi. - Przynajmniej tak mi się wydaje.

Z całej siły przycisnął dłonie do oczu. Zwykle nie był tak niezgrabny, ale jej niesłabnąca złość

zaskoczyła go trochę. Zachowywała się, jakby to ją obrażono, wzbraniała się przed uznaniem własnej

winy.

- Przed powrotem do Boudasea Manor musimy się porozumieć co do wielu spraw.

- Ja nie wracam - powiedziała bezbarwnym tonem. - Mówiłam ci już.

- Oczywiście, że wracasz. Nie możesz tu zostać. Nie wypada. Jeśli ktoś odkryje twoją tożsamość,

twoja reputacja...

- Reputacja brzydkiej siostry Edana - przerwała mu - będzie zrujnowana. Mówiłeś już. Mam to...

- Nie podoba mi się, kiedy tak dosadnie używasz języka.

Zabrzmiało to pruderyjnie, ale nie mógł się powstrzymać. Traktowała go jak skończonego drania.

Przysięgał sobie wcześniej, że kiedy ją odnajdzie, da jej nauczkę. Istotnie, dał jej odczuć ogrom swego

gniewu, posiadł z całą gwałtownością, tylko dlaczego wciąż czuje się winny? Z nieznaną sobie dotąd

cierpliwością odpowiedział: - Z pewnością wiedziałaś, że twoja ucieczka mnie rozgniewa.

- Nie sądziłam tylko, że będziesz bawić się w maskaradę, jak Moliere w... tej sztuce - zamilkła z

rozdrażnieniem, nie mogąc przypomnieć sobie tytułu.

background image

Ukrył uśmiech, lecz ona nadal nie chciała na niego patrzeć. Pewnie dlatego, że nie raczył włożyć na

siebie niczego poza koszulą. - Chodzi ci o „Lekarza mimo woli”? Sztukę, w której drwal udaje lekarza,

plotąc bzdury łamaną łaciną?

- Właśnie.

- Mówiłem po francusku, nie po łacinie. I nie plotłem bzdur. - Przysunął się do niej i dotknął jej

włosów, po raz kolejny zdumiewając się ich kolorem i miękkością. - Powiedziałem kiedyś, że potrafię się

kochać w czterech językach. Nie kłamałem. Ale nie są to chyba wyrażenia znane dobrze urodzonej

pannie, nawet mówiącej po francusku.

Odskoczyła, uciekając przed jego dotykiem. - Kpiłeś ze mnie!

Milczał. Lepiej niż większość ludzi zdawał sobie sprawę, jak drwina może zaszkodzić rodzącej się

miłości. Lecz słysząc jej akcent, nie mógł się oprzeć pokusie, by nie włączyć się do tej gry. - Nie znałem

cię wcale, kiedy się po raz pierwszy spotkaliśmy. Widziałem tylko paskudną perukę, przebranie, które,

jak mi się wydawało, kryło jeszcze gorsze okropności. A potem się zorientowałem, że tak naprawdę

ukrywasz swoją duszę.

- Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Nic nie ukrywam.

- Naprawdę? Nie bawisz się nami, zwykłymi śmiertelnikami? - Chwycił za pukiel włosów i pociągnął,

żądając odpowiedzi. Wzruszyła ramionami, więc zaśmiał się. - Widzisz? Nie możesz zaprzeczyć.

Chciałem cię odkryć, zerwać z ciebie przebranie. Nie mogłem się doczekać ostatecznej odsłony.

- Bredzisz - odpowiedziała chłodno.

- Dzisiaj w salonie nie mogłem wyjść z podziwu. Zerwałaś wszystkie maski, stałaś się tak cudowna,

jak księżyc na bezchmurnym niebie, a mnie przy tym nie było. - Poczuł ukłucie zazdrości i żalu. - Inni

mężczyźni cię podziwiali, rozmawiali z tobą, kochali się w tobie, a mnie przy tym nie było. Czułem się

jak matka, która po długiej rozłące widzi, że niemowlę. które zostawiła, nauczyło się już chodzić.

Widzisz, nie ty jedna masz powód do narzekań.

Potrząsnęła głową i spojrzała na niego ostro. - Do narzekań? Sądzisz, że o to mi chodzi?

Znów odwróciła się do niego plecami. Jego słowa obiły się jak groch o ścianę; wciąż uważała, że jest

łajdakiem. Cóż, takie są skutki zbytniej otwartości. - Małżeństwo to interes, w którym jedna strona

zyskuje więcej, a druga mniej - rzucił ostro.

Nachmurzyła się. - Nie chcę być tą, która zyska mniej.

Zacisnął pięści, licząc, że przejdzie mu ochota, by ją udusić. - Nic przecież nie stracisz. To ja dam ci

majątek, dom, stabilizację.

- I będziesz mnie miał w garści. To ja będę cierpieć, to ze mnie będą się wszyscy śmiać, kiedy

znajdziesz sobie kochankę. - Spojrzała na kominek, udając żywe zainteresowanie wygasłym paleniskiem.

- Będziesz mnie nawet mógł bić, jeśli tak ci się spodoba.

Dotknęło go to do żywego. - Akurat! Zupełnie jakbym był do czegoś takiego zdolny.

- Przed ślubem niewielu mężczyzn sądzi, że kiedyś znienawidzi swoje żony, a przecież częściej się to

zdarza niż miłość po grób. - Owinęła się prześcieradłem, jakby było jej zimno. - Twierdzisz, że nie jestem

hazardzistką, a mimo to chcesz, żebym podjęła ogromne ryzyko, licząc na to, że ci się nie znudzę.

Niebieska satyna spowijała miękko jej ciało. Zawiesił wzrok na płynnej linii kręgosłupa, nadającej jej

sylwetce siłę i grację. - Nie wiem, jak mogłaby mi się znudzić kobieta, która tak mnie wodzi za nos.

background image

Zignorowała tę uwagę i wsparła się podbródkiem o poduszkę. - Jest jakieś większe ryzyko?

Mężczyzna, który jest nieszczęśliwy w małżeństwie, może zawsze odejść, znaleźć sobie inną, obić żonę.

Mężczyzna ma wszystkie prawa. Jeśli kobieta jest nieszczęśliwa w małżeństwie, nic na to nie może

poradzić.

- Może całkowicie zatruć mężczyźnie życie, tak jak ty teraz mnie. - Patrzył z rozdrażnieniem, jak

wymachuje w powietrzu bosymi stopami. Prześcieradło zsunęło się, odsłaniając kostki i łydki, uwolnił ją

jednak od zarzutu, że celowo go prowokuje. Nie sądził nawet, że się z nim drażni. Na jej twarzy

malowało się takie upokorzenie, że widocznie nie dbała o to, czy on tam jeszcze jest.

- Ty potworze! - Obelga w jej ustach brzmiała niemal jak pieszczota. - Jak mogłeś opowiadać

sekretarzowi, jaką niedogodnością jest małżeństwo z wykształconą kobietą.

Ach, więc o to chodziło. - Obawiałem się, że słyszałaś. Przyznaję się do winy, nie mam nic na swoją

obronę. Zachowałem się wyjątkowo niezdarnie, jak prosty marynarz, który nie ma pojęcia o manierach. -

Tylko ostatni rozpustnik pożądałby dziewczyny dopiero co pozbawionej dziewictwa, pomyślał.

- Nauczyłeś mnie całować, a potem narzekałeś, że jestem zbyt pojętną uczennicą. - Krawat, który

trzymała w dłoniach, rozdarł się z głośnym trzaskiem. - Sam namawiałeś mnie, bym przyszła do twojego

łóżka, a potem pogardzałeś mną tylko dlatego, że chciałam.

Wciąż nie mógł zapomnieć, jak chwilę wcześniej tańczyły ich ciała, jakie dźwięki towarzyszyły jej

rozkoszy. Próbowała go zbyć, gdy zdała sobie sprawę z jego perfidnego planu, ale jej złość nie trwała

długo. Wciąż pamiętał jej zaskoczenie, jej zdumienie nowo odkrytą namiętnością. Najpierw chciała go

zbyć, potem trochę się bała, aż w końcu prosiła o więcej, i to napawało go dumą.

Rzuciła strzępki jedwabiu w stronę kominka. - Co, zdziwiłeś się, że jestem dziewicą?

- Nie, wcale. - Nie zdziwiło go to, poczuł tylko ulgę. I radość. Słowo „zdziwienie” nie potrafiło opisać

stanu jego uczuć i sam ten fakt go porażał. W rozmowie z matką twierdził, że jej dziewictwo interesuje

go o tyle, by mógł być pewny ojcostwa. Czy to, co teraz czuł, to była zaborczość?

- Dlaczego miałoby cię to dziwić? Przecież jestem brzydką siostrą.

Cała ta rozmowa jeżyła się od pułapek zastawionych na mężczyznę, który zamiast koncentrować się

na potyczce słownej, nie mógł oderwać wzroku od kobiecego ciała. - Jesteś tak piękna, że aż boli.

Nie przekonał jej. - Zostaję u Rachelle - powiedziała zdecydowanie z ponurą miną.

Usiadł na podłodze przy łóżku. - Madame Rachelle jest dobrą kobietą. Nie chcesz chyba być dla niej

ciężarem.

Odwróciła głowę i spojrzała na niego nieufnie. - Księżna Walii zainteresowała się moją pracą i

zgodziła się przyznać mi stypendium.

- Aha. - Pochwycił kostkę i poprowadził palec wzdłuż podbicia. Zgięła palce i szarpnęła się, chcąc

uwolnić się od dotyku. Trudno, może i jestem rozpustnikiem, myślał masując jej stopę. - Masz tu pewnie

więcej czasu do pracy niż w Boudasea Manor.

Nie była się w stanie oprzeć. Tak jak przypuszczał, jej ciało rozluźniało się stopniowo. - Owszem, mój

czas należy tu do mnie. Jeśli nie mam ochoty, nie muszę nawet przebywać w towarzystwie, nie...

Przeszedł do drugiej stopy. Głowa jej opadła, wydawało się, że nie pamięta, co przed chwilą mówiła. -

Nie...? - zachęcił.

- Nie... mmm... - zgubiła wątek i zmarszczyła czoło. - Lubię spotykać ludzi, którzy się liczą.

background image

- Ktoś cię rozpoznał?

Dotknął bolesnego miejsca pomiędzy palcami i wydała z siebie jęk. - W tym miejscu zawsze mnie

uwiera, kiedy chodzę w tych butach na obcasach.

Zdekoncentrował się na moment, ale po chwili sobie przypomniał.

- Ktoś cię rozpoznał?

- Skąd, nikt nie ma pojęcia, kim jestem.

- Chcesz może, bym rozmasował ci łydki? - zaproponował zadowolony.

Podniosła głowę.

- Oczywiście, że nie - rzuciła ostro.

Palce nie ustawały.

- Nic dziwnego, że ci głupcy, którzy nazywają siebie dżentelmenami, cię nie rozpoznali. Zmieniłaś się

całkowicie. Zawsze wiedziałem, że jesteś ładna, ale coś było nie na miejscu. Teraz jesteś motylem, który

wydostał się z kokonu. Jak to się stało?

- Sądziłeś, że jestem ładna?

Z całej jego wypowiedzi zapamiętała tylko to zdanie, zauważył z satysfakcją. Powolutku, stopniowo

przesunął dłonie na kostkę, potem na łydkę. - Myślałaś, że chciałem cię uwieść tylko dla twego intelektu?

Nie jestem aż takim altruistą.

- Nie sądziłam...

Skarcił się w duchu za swoją przebiegłość. Ale to prawda, a ona była takim łatwym celem. Jak gdyby

nigdy w życiu nie słyszała szczerego komplementu. - Nie rozumiem, dlaczego chowałaś włosy pod tą

okropną brązową peruką. Nawet gdybyś upięła te swoje cudowne loki i przykryła je koronkowym

czepkiem, byłabyś wciąż jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałem. - Połaskotał ją pod kolanem.

Dotyk sprawiał jej przyjemność. - Naprawdę?

- Nie pamiętasz, jak pragnąłem cię w lesie?

W jej głosie pobrzmiewał lekki sarkazm. - Było ciemno. Nie widziałeś mnie dobrze.

- Przyglądałem ci się cały wieczór. Nie dostałem kota w worku. - Nachylił się i dmuchnął na satynowe

prześcieradło, przesuwając materiał w górę ud.

- Nie myśl, że nie wiem, co chcesz zrobić. - Drżała z emocji. - Na nic się to nie zda. Jestem na ciebie

wściekła.

- Ale jak inaczej mogę cię przeprosić? - zaprotestował.

- Chcesz mnie przepraszać, robiąc to samo, co wywołało mój gniew? - Wydawała się nie dowierzać,

ale głos wiązł jej w gardle.

Zaśmiał się gardłowo, muskając wnętrze uda.

- A co tak naprawdę wywołało twój gniew?

- Nie powinniśmy...

Palec powędrował w górę. Adam zdumiał się, jak szybko jej ciało poddało się rozkoszy.

- Doprawdy?

background image

ROZDZIAŁ 11

Adam otarł pot z czoła. Nigdy wcześniej w sierpniu nie zdarzyło mu się widzieć tylu arystokratów w

Londynie. Dla szlachetnie urodzonych i bogatych był to czas wypoczynku; zwykle uciekali przed

upałami do swoich wiejskich posiadłości. Ale nie w tym roku. W tym roku nawet wielkie damy i ich

służące przepychały się łokciami wśród kupców i rozmaitych mętów, kręcących się po Change Alley -

tam, gdzie fortuny każdego dnia zmieniały właścicieli.

Nie miał wcale ochoty tu być, nie powinien forsować chorej nogi, ale dokąd miałby pójść? Bronwyn

ani myślała opuścić salon, a on nie chciał wracać do Boudasea Manor bez niej.

- Wicehrabia! Dobrze znów widzieć pana na nogach! - Northrup klepnął go po plecach jak stary

znajomy. - Słyszałem, że był pan chory!

Adam zachwiał się nieco pod uderzeniem. - Skądże znowu! Jak widzisz, jestem zdrów jak ryba.

- Dałbym sobie o to rękę uciąć. - Wtykając kciuki w kieszenie aksamitnego płaszcza, Northrup z miną

mędrca pokiwał głową. - Tak, mój panie, dałbym sobie rękę uciąć.

Adam przyjrzał się młodzieńcowi. - Widzę, że fortuna ci sprzyja.

Northrup uśmiechnął się na poły z zażenowaniem, na poły z dumą. - To prawda, milordzie. Pańskie

nauki nie poszły na marne. - Jak chłopiec, który cieszy się nową zabawką, odmaszerował kilka kroków w

tył i z powrotem, prezentując swój elegancki, nowy strój.

- Cieszę się... - Aktoreczka z pobliskiego teatru zepchnęła go na bok, a on, zdegustowany, podniósł w

górę laskę i ze świstem opuścił na jej siedzenie. Krzyknęła w przestrachu i odwróciła się, by go zbesztać.

Northrup ujął go pod ramię. - Może wejdziemy do kawiarni Garrawaya? - zaproponował. - Opowiem

panu wszystkie plotki, które rozmnożyły się wielce w tym upale.

- Ach, nie musisz mnie długo przekonywać. Zrobił się tu gorszy dom wariatów niż Bedlam.

- To prawda, milordzie. - Northrup otworzył szeroko drzwi do słynnej kawiarni, gdzie głównym

zajęciem gości była wymiana akcji.

Znajomi machali do Adama, on odwzajemniał pozdrowienia. - Słyszałeś pewnie jakieś plotki.

Northrup poprowadził Adama do stolika w rogu, gdzie obaj usiedli plecami do ściany. Ściszył głos. -

Same plotki, żadne fakty.

- Powiedz mi wszystko - zażądał Adam.

Despotyczny ton Adama wywołał krzywy uśmiech na twarzy sekretarza, który podniósł rękę i zawołał

gospodarza lokalu. - Kawę poproszę. - Odwrócił się z powrotem do Adama. - Spółki, które zwróciły się o

zgodę na działalność, dostały odmowną odpowiedź.

- Wcale mnie to nie dziwi. Parlament uznał wszystkie, które nie mają takiej zgody, za naruszające

porządek publiczny.

- Tak, prawo jest bardzo korzystne dla Kompanii Południowej. Strumień pieniędzy, który ominąłby

Kompanię, płynąc do innych spółek, został zatrzymany, zanim się nawet rozpoczął. Ale...

Northrup urwał, bo Garraway przyniósł właśnie parujący dzbanek.

- Dobrze pana widzieć, wicehrabio. - Garraway schował monetę, którą Adam położył na stole. -

Brakowało nam pana.

- Chyba nie za bardzo. - Adam wskazał głową na tłumy gości przy stolikach, mielące bez opamiętania

jęzorami. - Interes idzie świetnie.

background image

Garraway żachnął się. - Ach, jaki tam interes z tymi przekupniami.

- Co, namnożyło się ich?

- Nie da się nawet splunąć, by na jakiegoś nie trafić. - Splunął dla zilustrowania swoich słów i

uśmiechnął się, słysząc narzekanie poirytowanego klienta. - Maklerzy z licencją, tacy jak pan, to rzadkość

w dzisiejszych czasach.

- Ale też nic ciekawego - powiedział Adam. - Jesteśmy nudni jak flaki z olejem.

- Ja bym tak o jaśnie panu nie powiedział. - Garraway uśmiechnął się od ucha do ucha, demonstrując

braki w uzębieniu. - Przynajmniej nie prosto w twarz.

Adam zaśmiał się. - Zawsze mogę być pewien, że mnie sprowadzisz na ziemię, Garraway, kiedy robię

się zarozumiały. Ciągle aż tyle się dzieje?

- Skądże znowu. - Właściciel zniżył głos. - Cicho jak makiem zasiał od chwili, gdy spółki zwinęły

interes i opuściły giełdę.

- Ta ustawa...

- Bez człowieka, który siłą mógł pogonić te spółki nie była warta papieru, na którym ją wydrukowano.

- Chcesz przez to powiedzieć, iż ktoś przekonał właścicieli, że powinni zrezygnować?

- Chcę powiedzieć, że często przekonywano ich siłą.

Adam gwizdnął cicho i osunął się na krzesło.

- Zauważcie, panie - ciągnął Garraway - zawsze mógł to być jakiś niezadowolony gracz, któremu ktoś

był winien pieniądze.

- Co podejrzewasz?

- Do diabła! - wybuchnął Northrup. - Miałem mu właśnie powiedzieć.

- Ależ oczywiście - Garraway zrobił krok w tył. - Nie chciałem panu odbierać zasługi.

Northrup był na tyle przyzwoity, że oblał się rumieńcem, ale mimo to powiedział: - Sądzę, że

Kompania Południowa wynajęła kogoś, kto zachęca spółki - uniósł znacząco brew - do wycofania się.

- Łotra, który pracuje dla Johna Blunta - Adam zastanawiał się głośno.

- Bardzo cwanego łotra - odezwał się Northrup.

Garraway wytarł palce w fartuch. - Tak, tak, za cwanego dla takich jak ja. Wolałbym go nie spotkać w

ciemnej uliczce, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. - Rozglądając się wokół, dodał jeszcze: - Pójdę już.

Tą rozmową napędzę sobie tylko kłopotów.

- Tak, tak będzie lepiej. Ale najpierw... - Adam sięgnął po sakiewkę.

- Kiedy indziej. - Mężczyzna potarł nos gestem mającym parodiować rozrzewnienie. - Miło

pogawędzić z kimś, kto nie zwariował jeszcze na punkcie złota.

Odszedł w stronę baru, a Northrup przysunął się do Adama. - Uzyskał pan więcej informacji w

dziesięć minut, niż mnie się udało wydobyć z kogokolwiek przez ostatni miesiąc. I chociaż wszyscy

wiedzą, że już dla pana nie pracuję, milczą jak grób, kiedy tylko się zbliżę.

- Stare znajomości - pocieszył go Adam. - Kiedyś też się ich w końcu doczekasz.

- Chciałem się panu odwdzięczyć - Northrup zrobił nieszczęśliwą minę. - Mam wyrzuty sumienia, że

w taki sposób pana opuściłem, chciałem więc...

- Za co się znowu odwdzięczać. - Adam nie był zachwycony faktem, że ktoś, kogo pragnął wyrzucić

ze swojego życia, wciąż okazywał mu lojalność. - Pracowałeś dla mnie, a ja ci płaciłem.

background image

- Wiem, że zatrudnił mnie pan z dobroci serca.

- Z dobroci serca? - Adam spojrzał ostro na sekretarza, niemalże oburzony oskarżeniem o posiadanie

ludzkich uczuć. - Skąd. Potrzebowałem sekretarza. Ty się nadawałeś.

- Tak, ale...

- To był interes.

Northrup opuścił głowę. - Tak wiele mnie pan nauczył. To nie był tylko interes.

- Nauczyłem cię tego, co dla mnie było przydatne - Adam kopnął leżącego tylko dlatego, że chciał

zakończyć już te sentymenty. - Przez czysty przypadek umożliwiło ci to zdobycie fortuny.

Ze szczerością, na którą stać tylko młodość, Northrup powiedział: - Panie, czy tego chciałeś, czy nie,

dobrze mnie traktowałeś. Odnosiłeś się do mnie z szacunkiem, podczas gdy inni mną pogardzali.

- Marynarz, któremu pozwolono zachować dumę, lepiej wykonuje swe obowiązki - oznajmił Adam z

miną kapitana statku rozmawiającego z niedoświadczonym szczurem lądowym. - Nie widzę powodu, by

tak samo nie traktować tych, co pracują na lądzie.

Northrup zagryzł wargę. - Nie wierzę, milordzie, że jesteś tak nieczuły, jak twierdzisz.

- Jestem. Uwierz mi, jestem. - Adam zacisnął dłoń na nadgarstku sekretarza z siłą mogącą kruszyć

kości. - Ani słowa więcej. - Northrup chciał zaprotestować, ale on powtórzył z naciskiem: - Ani słowa

więcej.

Northrup wyszarpnął dłoń i patrzył ze zdumieniem na umalowaną i odzianą we wstążki postać, która

wyrosła przed nimi jak spod ziemi.

Usta Judsona rozciągnęły się w uśmiechu, odsłaniając porcelanowe zęby. - Jakże mi miło, wicehrabio.

- Nie spuszczając wzroku z Adama, powiedział rozkazująco: - Przestań biadolić, Northrup i przynieś mi

kieliszek wina. Francuskiego. Najlepszego, jakie ma Garraway.

- Ten strach na wróble śmie mi rozkazywać - powiedział Northrup z niedowierzaniem.

Uśmiech zniknął z twarzy Judsona. - Jesteś bezczelny, mój chłopcze.

Adam opanował rozbawienie i pstryknął głośno palcami. Northrup i Judson odwrócili się do niego,

przerywając wymianę wrogich spojrzeń, a Adam skinął palcem na Northrupa, jakby młodzieniec był jego

chłopcem na posyłki. Northrup wstał obrażony i ukłonił się. Spełni z niechęcią polecenie Judsona,

pomyślał ponuro Adam, i raz na zawsze przestanie wychwalać dobroć swego byłego chlebodawcy.

Ale to nie jego zmartwienie. Judson nie przyszedł po to, by wymieniać grzeczności. Chciał pewnie

sprzedać lub wymienić pewne informacje, a poczucie dumy Northrupa nie powinno stać na drodze.

- Nie wiem, czy to, co Garraway ma najlepszego, będzie się nadawało do picia - powiedział Judson. -

Wiesz zapewne, że mam delikatne podniebienie. - Uśmiechnął się i usiadł naprzeciw Adama. - Mogę się

dosiąść?

- Proszę cię bardzo.

Judson zamachał rękami niczym ćma w dziennym świetle, zaaferowany swoimi mankietami, fularem,

eleganckimi zapięciami płaszcza. - Niesłychane, nie dość, że wpadłem na ciebie wczoraj wieczorem, to

jeszcze teraz. - Spojrzał na Adama zza srebrnych okularów. - Wydajesz się zmęczony. Dobrze spałeś?

Adam przyglądał się swoim paznokciom.

- Dobrze już, dobrze. Strasznie jestem ciekawski. Ale dzięki temu udało mi się przez ostatnie parę

miesięcy zbić taki majątek. Tu rzuciłem słówko, tam usłyszałem dobrą radę. Wkrótce zdobędę wszystkie

background image

akcje, które są jeszcze na rynku - Judson położył dłoń na piersi - i sprzedam je w odpowiednim

momencie.

- To znaczy kiedy? - zapytał chłodno Adam.

- Przed krachem, oczywiście. - Judson pogroził Adamowi palcem. - Przestań, jesteś zbyt bystry, by nie

zdawać sobie sprawy, że Kompania upadnie.

- No cóż, nie wiedziałem, że ty jesteś równie bystry.

Judson zaśmiał się. - Jaki z ciebie gbur, Rawson. Nie wiem nawet, dlaczego z tobą rozmawiam. -

Adam otworzył usta, ale nie zdążył odpowiedzieć. - Oczywiście, że akcje Kompanii polecą na łeb na

szyję, pytanie tylko kiedy. I pewnie dlatego jesteś tu w Londynie, zamiast w domu, u boku ślicznej

narzeczonej. Zaraz, zaraz, jak ona się nazywa?

- A co cię to obchodzi?

- Bronwyn... - zastukał paznokciami o blat. - Bronwyn Edana, zgadza się? Czy już po ślubie?

- Jeszcze nie.

- Ach, to tłumaczy twój kiepski nastrój. To jedna z tych irlandzkich ślicznotek, a ty musisz być tutaj,

nie w jej łóżku - przymilał się Judson. - Ślub już wkrótce?

- Jeśli masz jeszcze coś do powiedzenia, to mów. Inaczej użyję tego - Adam unaocznił swoje

niezadowolenie, kładąc na stole laskę.

Judson, zadowolony, że zmusił Adama do konfrontacji, szepnął: - Martwi mnie sytuacja na giełdzie. A

ty co? Robisz rekonesans?

Adam powoli opadł na krzesło. - Tak, i wydaje mi się, że rozmawiam z właściwym człowiekiem. Z

pewnością jesteś w stanie mi powiedzieć, co się dzieje.

Northrup postawił kieliszek na stole, a Judson rzucił złośliwie: - Z pewnością lepiej niż twój młody

przyjaciel.

Adam wskazał na puste krzesło. Northrup, nadal naburmuszony, posłusznie usiadł. Szkoda, że

pieniądze uderzyły mu do głowy, zauważył Adam, bo młodzieniec kiedyś czytał w jego myślach.

Judson chrząknął głośno. Adam gapił się na niego od jakiegoś czasu z braku lepszego obiektu

zainteresowania i to wytrąciło Judsona z równowagi. Dotknął twarzy, sprawdzając, czy aksamitne muszki

są na miejscu i poskarżył się: - To twoje spojrzenie mogłoby kruszyć stal. Wolałbym, byś skierował je

gdzie indziej.

Podnosząc leniwie brew, Adam zastosował się do prośby. - Zostaw te muszki w spokoju - rzucił. -

Kamerdyner będzie miał pretensje.

Judson oderwał ręce od twarzy. - Racja, Gianni bardzo dba o moją powierzchowność. Bardziej niż ja

sam, muszę przyznać.

Northrup wydał z siebie okrzyk niedowierzania, który zamienił się w kaszel, jak tylko Judson zwrócił

się w jego stronę: - Masz gruźlicę? To takie częste wśród pospólstwa.

Northrup nie mrugnął nawet okiem, ale nic nie było w stanie powstrzymać rumieńca, który niczym

czerwona fala oblał jego policzki.

Judson uśmiechnął się sztucznie. - Musisz lepiej szkolić służących - złośliwie rzucił do Adama.

Adam rozgniewał się. - Northrup nie jest obecnie ani nigdy nie był moim służącym. Był moim

sekretarzem i gdyby nie zrządzenie losu, teraz byłby markizem Tyne-Kelmport. Patrzyłby z góry na

background image

takich jak ty, więc ja na twoim miejscu trzymałbym język na wodzy.

- Zgadza się - Judson uśmiechnął się przymilnie do Northrupa. - Wujaszek zdążył się jeszcze ożenić i

spłodzić syna przed śmiercią? Nie przejmuj się, dzieci tak często chorują. Spójrz na królową Annę.

Dziewiętnaścioro dzieci i żadne nie przeżyło. Może i ten szczeniak jeszcze umrze.

- Co za kanalia z ciebie - powiedział Northrup bez cienia emocji w głosie.

Teraz to Judson się zaczerwienił. - Cóż, chciałem ci tylko życzyć powodzenia.

Adam, popijając kawę, uśmiechnął się w duchu ze zmieszania Judsona. - A kiedyż to sir John Blunt

wraca z Tunbridge Wells?

- Już wkrótce - odpowiedział Judson. - To znaczy, wydaje mi się, że powinien wrócić wkrótce, by

dopilnować własności.

Adam przyglądał się Judsonowi zmrużonymi oczyma. Wydawał się tak pewny, a potem udał, że nic

nie wie. Ciekawe. - Wkrótce zacznie sprzedawać kolejną partię akcji.

- Z pewnością, i będzie to świetna inwestycja - Judson zwrócił się do Adama. - Słyszałem, że sir John

planuje zniszczyć te spółki, które stoją mu jeszcze na przeszkodzie.

- To znaczy które?

- Royal Lustring, Yorks Buildings...

Adam odstawił filiżankę z głośnym brzękiem.

- No i jeszcze Angielską i Walijską Spółkę Miedziową.

- I sądzi, że mu się to uda? Przecież one od lat mają królewską licencję.

- Udowodni, że licencje są nieprawomocne. Już rozmawiał z Kanclerzem Skarbu i lordem

Townsendem, który, jak wiesz, pełni obowiązki regenta podczas nieobecności króla. - Judson oparł łokieć

o oparcie krzesła.

- Ale te spółki są bardzo stabilne i mają świetne wyniki.

Judson uniósł namalowane brwi. - I co z tego?

- Ano nic - odpowiedział sucho Adam. - W zwariowanym świecie finansów nie ma miejsca na logikę.

Ale jeśli to prawda...

- Komu wolisz wierzyć? - Judson stukał paznokciem o kieliszek, co Adamowi grało na nerwach. -

Mnie czy temu chorowitemu sekretarzynie?

- Ani tobie, ani jemu. Nie mam zwyczaju nikomu wierzyć, dopóki nie sprawdzę wszystkich źródeł.

- Zobaczysz - Judson wstał i poprawił ubranie. - Zobaczysz, że mam rację.

Kiedy odszedł, Adam zwrócił się do Northrupa. - Ma rację?

- Słyszałem takie plotki - zgodził się Northrup.

- Ta akurat jest zapowiedzią końca. Sprzedaj akcje, mój chłopcze. Sprzedaj akcje. - Adam wstał,

dostrzegając w twarzy Northrupa niemy sprzeciw. Wzruszył ramionami. - Możesz być głupcem, jeśli

chcesz - dorzucił. - Nie czuję się za ciebie odpowiedzialny.

- Chwileczkę - Northrup podniósł się również. - Gdzie się pan zatrzymał?

- Czemu pytasz?

- Może będę miał jakieś informacje, które będę chciał panu przekazać - wyjąkał zdumiony Northrup.

- Ach tak. - Adam rozluźnił się. Powinien był się zatrzymać u przyjaciół albo w klubie, nawet w

gospodzie. Prawdziwy dżentelmen nie powinien traktować narzeczonej jak kochanki. Szczerze po-

background image

wiedziawszy, nie powinien już więcej odwiedzać Bronwyn. Powinien trzymać ją w niepewności, wszak

stosował tę strategię z innymi kobietami, i to z wielkim powodzeniem. A teraz nie był nawet w stanie

zastosować się do własnej rady. - Jeśli będziesz mnie potrzebował, wyślij wiadomość do salonu madame

Rachelle. Ona już będzie wiedziała, jak mnie znaleźć. - Miał zamiar odejść, lecz odwrócił się jeszcze. -

Strach na wróble, co? Wyjątkowo trafna nazwa, Northrup. Strach na wróble.

*

Lady Holly, wicehrabina Sidkirku przecierała wciąż oczy, próbując ukryć zdenerwowanie przed

śmietanką towarzyską tłumnie zgromadzoną w salonie madame Rachelle. - Patrz, co narobiłaś -

powiedziała, pokazując siostrze śnieżnobiałą chusteczkę poplamioną czarnym tuszem.

Przestępując z nogi na nogę, Bronwyn zaprzeczyła: - To nie moja wina.

- To przez twoją przekorę i bezmyślny upór teraz płaczę. I jeszcze się rozmazałam. - Siedząc na niskiej

otomanie, lady Holly zwróciła twarz w stronę Bronwyn. - A co z moim pudrem? - zapytała.

Bronwyn przeraziła się w pierwszej chwili na widok Holly w salonie, teraz jednak strach powoli ją

opuszczał. Postanowiła zjednać sobie piękną siostrę. Spojrzała na jej przesuszoną skórę. - Holly, dlaczego

używasz tych smarowideł? - spytała. - Jesteś przecież taka piękna.

- Nie jestem już młoda - mruknęła Holly, odwracając wzrok.

- Wypadną ci od tego włosy - powiedziała Bronwyn.

Holly odpowiedziała cierpliwie: - Noszę perukę.

- Nie powinnaś być taka zrezygnowana. Jesteś przecież jedną z Syren Irlandii.

- I co z tego? - Holly wzruszyła ramionami z rozdrażnieniem. - To nie znaczy, że mogę zatrzymać

czas.

- Lepiej wyglądać jak ty w wieku trzydziestu jeden lat, niż jak ja w wieku dwudziestu dwóch -

powiedziała Bronwyn nie bez cienia goryczy w głosie.

Holly spojrzała na nią szybko. - Jak śmiesz narzekać, skoro jesteś tak światowa, elegancka,

magnifique?

Bronwyn uśmiechnęła się blado. - Proszę cię, tylko nie po francusku. Mam przez to same kłopoty. -

Zastanowiła się na chwilę, ale nie mogła się powstrzymać od pytania. - Naprawdę uważasz, że jestem

atrakcyjna?

Holly chwyciła siostrę za ręce i usadziła obok na krześle. Zrobiła to tak gwałtownie, że Bronwyn aż

skrzywiła się z bólu, uderzając siedzeniem o twardą poduszkę. Holly tego nie zauważyła. - Wyglądasz

dziko, jak lwica. Boję się o ciebie, bo przyciągasz wzrok wszystkich, a to jest niebezpieczne. Nadmiar

uwagi wywołuje zazdrość i, uwierz mi, wiele osób będzie gotowych skrzywdzić cię tylko dlatego, że ci

zazdroszczą. Uważaj, siostrzyczko.

Bronwyn zakręciło się w głowie. Po raz pierwszy w życiu przekonała się, że jej wygląd mógł być

ceniony nad wygląd sióstr - i to w dodatku przez jedną z nich.

Przyglądając się Bronwyn, Holly stwierdziła: - Mam coś, czego ci trzeba. Kupiłam to w Nicei na

wiosnę. - Zaczęła grzebać w ozdobionej frędzlami torebce. - Parfum d‘Orange, stworzone w małym

warsztaciku przez niepozornego staruszka, który ostrzegał mnie, że ten zapach zupełnie do mnie nie

pasuje. Nie posłuchałam go i mimo to kupiłam ten flakonik. - Holly wzięła koronkową chusteczkę z rąk

Bronwyn, skropiła obficie perfumami i przytknęła do dekoltu siostry. - No, czy to nie piękne?

background image

Bronwyn nabrała w płuca powietrza przesyconego zapachem pomarańczy. - Cudowne.

- Cała ty. - Holly wetknęła buteleczkę do kieszeni siostry. - Potraktuj to jako prezent.

- Dzięk...

- I idź natychmiast do rodziców prosić ich o przebaczenie. Tak się o ciebie martwią.

Bronwyn rozbawił chytry plan siostry. - Od kiedy to zawracają sobie głowę czymś poza następnym

przyjęciem?

- Jesteś bez serca. - Oczy Holly ponownie napełniły się łzami.

- Jestem realistką. Kto mógłby mnie tu rozpoznać? Nawet twój mąż zastanawiał się, kim jestem, a

przecież ignorował mnie przez lata.

- Oczywiście, że wie, kim jesteś. - Holly nie raczyła nawet spojrzeć w stronę wicehrabiego. - Droczy

się tylko.

- Holly - powiedziała Bronwyn z irytacją - flirtował ze mną.

Holly zmarszczyła czoło, a wokół jej ust pojawiły się głębokie bruzdy. - Jak śmiał? Z moją siostrą?

- Nigdy nie potrafił przejść obojętnie nawet obok sęka w drzewie. - Bronwyn spojrzała na drżący

podbródek siostry i zapytała z nadzieją w głosie. - Nie kochasz go już, prawda?

Holly sięgnęła po chusteczkę. - Wiesz przecież, że tak.

- Dlaczego? - Bronwyn zażądała wyjaśnień. - Wyszłaś za niego, bo tak chcieli mama i tatko. Jest

obrzydliwie bogaty, ale traktuje cię lekceważąco. Zrobił się ostatnio gruby, ma z pewnością artretyzm i

ugania się za kobietami znacznie młodszymi od siebie.

- Nie zadawałabyś takich pytań, gdybyś kiedykolwiek kochała - pokiwała głową Holly. - I to kochała

miłością, która raz zasiana w sercu, nie da się stamtąd wyrwać.

- Wygląda mi na wyjątkowo szkodliwy chwast.

- Czasem i ja tak myślę. - Holly zagryzła śliczne uszminkowane usta i położyła dłoń na ramieniu

Bronwyn. - Ale kiedy jest dobrze, jest tak dobrze, że nie śmiałabym o niczym innym marzyć. Kiedy

Sidkirk chce mnie widzieć, serce aż mi skacze z radości. Gdybyś tylko spotkała mężczyznę, którego byś

pokochała... - Zmrużyła oczy. - Jak się miewa twój narzeczony?

Bronwyn aż podskoczyła. - O co ci chodzi?

- Aha! - Holly nabrała powietrza. - Zaczynam rozumieć.

- Rozumieć co?

- Wicehrabia Rawsonu to poważny człowiek.

- Doprawdy?

- Wciąż odpowiadasz pytaniem na pytanie. - Głos Holly przybrał oskarżycielski ton.

Bronwyn skubała chusteczkę. - Doprawdy?

- Wiesz pewnie, że jest w mieście.

- Wiem. - Bronwyn uśmiechnęła się desperacko do zbliżającego się Sidkirka. - Miło cię znów widzieć,

bracie.

- Bracie? - Nachylił się nad nią. - Chętnie nawiążę z tobą bliższą znajomość, ale bynajmniej nie

braterską.

Wilgotne usta dotknęły jej skóry i Bronwyn trzasnęła go wachlarzem w policzek. - Już nawiązaliśmy

bliższą znajomość, bałwanie. Jestem siostrą Holly.

background image

Chwycił się za policzek i zmrużył krótkowzroczne oczy. - Niemożliwe. Wszystkie panny Edana

wyglądają tak samo.

Holly pogłaskała pocieszająco jego drugi policzek. - Ach, Sidkirk, to przecież mała Bronwyn.

Wytrzeszczył oczy. - Mała Bronwyn?

- Pochlebia mi twoje zdumienie - zauważyła sarkastycznie Bronwyn.

- Mała Bronwyn? - Sidkirk uśmiechnął się wylewnie i objął Bronwyn wpół.

Natychmiast owiał ją nieświeży oddech, pomieszany z potem i zapachem lawendowej wody po

goleniu. Lord uszczypnął ją pulchnymi paluchami w bok i przesuwał je wyżej. Podniosła w górę łokieć i

chciała uderzyć go w pierś, lecz on w tym samym momencie odchylił się do tyłu. Bronwyn odwróciła się

i zobaczyła Adama, trzymającego Sidkirka za szyję.

- Sidkirk! - powiedział Adam serdecznie. - Łapy precz od mojej żony.

Serce Bronwyn omal nie wyskoczyło z piersi na jego widok. Pragnęła zapaść się pod ziemię, bo

przypomniało jej się, co takiego wyprawiali wczorajszej nocy. I jednocześnie czuła dumę, pamiętając

jego reakcję. Miała wrażenie, że płonie i nie wiedziała, czy powodem jest wstyd, czy też pożądanie.

Zaplotła dłonie i cofnęła się, obawiając się, że nie uda jej się powstrzymać, by go nie dotknąć. Mój Boże,

ledwie pamiętała, jak się nazywa.

Sidkirk wydostał się z uścisku Adama i szybko się odsunął. - Twojej żony? To dlaczego żałujesz mi

jej licznych wdzięków?

- Nie jestem... - zaczęła Bronwyn.

Ręka Adama wśliznęła się pod jej ramię, dłoń zakryła usta. Miała wrażenie, że się rozpływa jak gorący

wosk, podczas gdy on oznajmił: - W istocie jest moją żoną. Moją ukochaną żoną. Moim skarbem.

- Tak jak myślałam - powiedziała Holly triumfująco. - Lew poskromił lwicę.

Bronwyn zesztywniała.

Sidkirk ściągnął brwi, zastanawiając się nad czymś intensywnie. - Nie słyszałem, żebyś się ożenił,

więc pewnie dopiero co założyli ci uprząż. - Klepnął Adama w plecy. - Nie martw się, Rawson, nie rzucę

na nią okiem, dopóki pierworodny nie znajdzie się bezpiecznie w kołysce.

Bronwyn zatopiła zęby w dłoni Adama i uwolniła się. Próbując ignorować mężczyznę, który stał zbyt i

blisko, by mogła czuć się swobodnie, zwróciła się do Holly: - Nie mów nic mamie i tacie, bardzo cię

proszę.

- Oczywiście, że nic nie powiem, drogie dziecko. - Holly ucałowała Bronwyn w policzek, do złudzenia

przypominając własną matkę. Był to jedyny czuły gest, na który ta sobie pozwalała. - Jeśli jesteś tu z

wicehrabią, jesteś całkowicie bezpieczna.

- A kto mnie przed nim obroni? - wymamrotała Bronwyn.

Adam siłą otworzył jej zaciśniętą pięść. Wydobył z niej zwiniętą w kulkę chustkę i potrząsnął. - Merci,

madame le Vicomtesse.

Holly uniosła brew. - Ach, to wicehrabiemu zawdzięczasz tę nagłą niechęć do francuskiego?

Z jego piersi dobył się głęboki śmiech. - A ja sądziłem, że dzięki mnie pokocha francuski.

- Nie lubię, kiedy się mnie lekceważy - powiedziała Bronwyn ostrzegawczym tonem.

Adam uśmiechnął się do niej, nie mogąc opędzić się od wspomnień. - Ma petite, je ne peux jamais

t’ignorer.

background image

- Co powiedział? - chciała koniecznie wiedzieć Bronwyn.

- Nigdy nie byłby w stanie cię ignorować - przetłumaczyła Holly.

- Dziękuję - powiedziała szorstko Bronwyn, próbując wydostać się z jego objęć.

Zanim zdążyła zrobić dwa kroki, chwycił ją ponownie. Pomachał koronkową chusteczką i ją przytknął

sobie do nosa. - Zapach pomarańczy. Ach, dziewczyno, świetnie do ciebie pasuje. - Wepchnął ją za stanik

Bronwyn, próbując zasłonić dekolt.

- Że też musisz psuć całą zabawę, Rawson - zaprotestował Sidkirk.

Nie mogąc się zdecydować, czy czuje irytację, czy też zadowolenie, Bronwyn pociągnęła nosem,

wąchając oddech Adama. - Pachnie kawą. Gdzie byłeś?

- Na Change Alley - odpowiedział. - Słuchałem plotek.

- Wszyscy doskonale wiedzą, że mężczyźni nigdy nie plotkują - powiedziała złośliwie.

Szwagier nie zauważył sarkazmu w jej głosie i przysunął się ochoczo. - Coś nowego?

Adam uśmiechnął się do Bronwyn, doceniając cięty język. - Sprzedano właśnie ogromną liczbę akcji.

Sidkirk włożył palec pod perukę i podrapał się.

- Co z tego?

- Dyrektorzy wymieniają swoje akcje na gotówkę.- Adam spojrzał uważnie na Sidkirka. - Rozumiesz,

co to znaczy?

Sidkirk wciąż się drapał. Bronwyn zastanawiała się, czy ze zdumienia, czy też z braku higieny. - Dałeś

znać mojemu ojcu? - zapytała.

- Oczywiście. - Adam chwycił jej dłonie, które chciały zerwać chustkę. Zwrócił się do Holly: - Czy nie

jest rozkoszna? Zrzędzi jak prawdziwa żona.

- Zabawne - prychnęła Bronwyn.

- Kiedy w końcu wrócisz ze mną do domu? - Ciągle się uśmiechał, ściskając jednocześnie jej dłoń.

Patrzył na nią wzrokiem pełnym uczucia, słodyczy, miłości i uwielbienia i przez moment poddała się

urokowi. Przez moment.

Płaczliwy głos Holly przywrócił ją do rzeczywistości. - Jeśli ona nie zechce wrócić, wicehrabio,

zostaniesz z nią tutaj, prawda?

- Nic z tego nie rozumiem - poskarżył się Sidkirk. - Chcesz, żeby wróciła do domu, to po prostu ją stąd

zabierz nie pytając o zdanie.

Adam wciąż trzymał Bronwyn za ręce. Spojrzał jej w twarz. - Nie mógłbym tego zrobić.

- Ach, Sidkirk - powiedziała kochająca żona. - Nie rozumiesz? Jeśli Bronwyn nie będzie chciała

wrócić do domu, ucieknie gdzie pieprz rośnie i Rawson nigdy jej nie odnajdzie. Mam rację?

Adam i Bronwyn milczeli. Wpatrywali się tylko w siebie zawzięcie, tocząc właśnie bitwę o to, kto

będzie musiał ustąpić.

- Pytam, czy to prawda? - nalegała Holly.

Adam poddał się pierwszy. - To prawda. Będę tu do chwili, aż uda mi się przekonać Bronwyn do

powrotu.

Sidkirk zakołysał się na piętach. - Cóż, nie pozwól tylko, by ci to zajęło więcej niż parę dni.

Odpowiedź Adama była tak samo prosta, jak wymowna: - Dni czy tygodni. Będę tu tak długo, jak

będzie trzeba.

background image

ROZDZIAŁ 12

Bronwyn odwróciła się na pięcie i znikła w tłumie. Zrobi wszystko, byle tylko od niego uciec.

Wszystko. On tylko udawał, że coś do niej czuje. Mężczyzna z liczydłem zamiast serca nie może

prawdziwie kochać. I wcale nie chciał się z nią żenić. Chodziło mu tylko o powszechny szacunek, jaki

przyniesie małżeństwo. Kłamał, mówiąc, że jest ładna, kiedy...

Stanęła w miejscu, wstrzymała dech. Jest ładna. Te kilka tygodni spędzonych u Rachelle

wystarczająco jej to udowodniło. Ale... Adam przejrzał ją na wylot, a to oznaczało, że nowa Bronwyn nie

różniła się tak wiele od starej. A tamta Bronwyn wcale nie była ładna.

Chcąc jak najszybciej uciec, wymknęła się z salonu i pobiegła na górę. Ktoś biegł za nią.

- Adam! - wykrzyknęła, kiedy złapał ją za ramię.

- Dokąd się wybierasz?

- Jak to dokąd? Do mojego pokoju. - Rozłożył ręce i zrobił minę niewiniątka. - Ty również?

W jego oczach był taki ogień, taki magnetyzm, że serce zaczęło jej łomotać w piersi. Na myśl przyszły

opowieści o tym, jak szatan kusi niewinne duszyczki. Nic dziwnego, skoro on sam próbował ją właśnie

omamić. Odwrócona do Adama twarzą, wchodziła powoli po schodach, nie wiedząc sama, czy chce od

niego uciec, czy rzucić mu się w ramiona. - Nie możesz u mnie nocować.

- Wczoraj wydawałaś się chętna. - Szedł za nią krok w krok.

- Wczoraj to co innego. Nie miałeś u mnie nocować. To ja cię miałam uwieść. - Uśmiechnął się, jak

gdyby jej słowa przywołały radosne wspomnienia i chwile, które z ochotą by jeszcze raz przeżył. Dodała

szybko: - Wczoraj nie wiedziałeś, kim jestem.

- Uwierz mi, wiedziałem. Wiedziałem od razu. To prawda, zmieniłaś się, ale nie aż tak bardzo, by

mężczyzna, który patrzył ci w oczy i złożył na twych ustach pierwszy pocałunek, nie mógł cię rozpoznać.

- Domyślałeś się - rzuciła.

- To znaczy, że byłem pierwszym, który cię pocałował - triumfował.

Za późno zorientowała się, że to pułapka. Chciała jeszcze skłamać, powiedzieć, że całowała dziesiątki

mężczyzn. Ale na co by się to zdało? Zwyczajna Bronwyn nie byłaby w stanie nikogo uwieść i kłamstwo,

żałosna próba zaimponowania kochankowi, wyszłoby zaraz na wierzch. - Domyślałeś się? - zapytała z

nadzieją w głosie.

Natychmiast rozwiał jej złudzenia. - Skądże. Chwilowe braki w twojej francuszczyźnie tylko mnie w

tym upewniły.

Bronwyn złapała się słupka wieńczącego schody. - A co pomyślałeś, kiedy zaprosiłam cię do pokoju?

Przystanął i spojrzał na nią spode łba. - Miałem nadzieję, że dziś wrócisz ze mną do domu.

Zatrzymała się na piętrze i posłała mu groźne spojrzenie. - Typowo męski punkt widzenia.

- Jestem mężczyzną. Chcesz wiedzieć, o czym teraz myślę?

- O czym?

- O tym, że jak mówi stare przysłowie, na bociana zwykle nie trzeba długo czekać.

Nie zrozumiała. A kiedy wreszcie zrozumiała, wbiła wzrok w misterny wzór wachlarza. - Nie

przypuszczam, żebym była w ciąży.

- Na razie - powiedział łagodnie.

Starała się, by jej głos brzmiał stanowczo i poważnie. - Ostatnia noc już się nie powtórzy.

background image

Nie odpowiedział i podniosła na niego wzrok. Otaczała go łuna; wydawał się tak rozpalony, że

mogłaby ogrzać dłonie w tym żarze. Bała się jednak wyciągnąć rękę, bała się nawet poruszyć. Wczoraj

był jak lew, który wyruszył na poszukiwanie ofiary. Dziś wyglądał jak lew, któremu ofiara umknęła

sprzed nosa, wygłodzony i wściekły.

Ścisnęła w dłoni wachlarz. Rozległ się trzask i Bronwyn, jak na sygnał, odwróciła się na pięcie i

pobiegła.

Dogonił ją dopiero przy drzwiach, kiedy złapała już za klamkę. Wziął ją w ramiona. - Cherie, nie

trzeba tak biec do sypialni. Lepiej oszczędzać energię na później.

Miała wrażenie, że świetnie się bawi jej kosztem. Pchnęła go w pierś. - Nie powinniśmy tego robić.

- Ależ skąd. Jesteśmy w „tym” świetni. - Błysnął zębami w uśmiechu. - Więc powinniśmy

kontynuować, dopóki cię nie przekonam.

- Przekonasz mnie do czego?

- Przekonam cię, że...

Nagle przyszła jej do głowy myśl. - Uraziłam twoją dumę.

Zamrugał. - Słucham?

- Uraziłam twoją dumę. - Chwyciła go za ramiona i potrząsnęła. - Sądziłeś, że uczucie, które mi

okażesz, do tego stopnia odbierze mi rozum, że porzucę własne ambicje, marzenia i nadzieje. Słyszałam,

co mówiłeś Northrupowi. Powiedziałeś, że jeśli uda ci się mnie uwieść, to przestanę zachowywać się jak

wykształcona kobieta.

Cofnął się, obrażony. - Nie chciałem.

Zabrzmiało przekonująco. Poklepała go po podbródku. - Może faktycznie nie chciałeś, ale wciąż

miałeś nadzieję, że się sprawdzi.

- Nigdy - zaczął jeszcze raz. - Jestem pewien, że nie zamierzałem. - Spojrzała na niego uważnie.

Ucichł. Usta wykrzywiły się smutno. Oparł się czołem o jej czoło.

- Nie wiem, może faktycznie zamierzałem - powiedział. - Może nadal wierzę, że jeśli spędzisz

wystarczająco dużo czasu w sypialni, będziesz tańczyć jak ci zagram. Z drugiej strony nie chcę, żebyś się

zmieniała. Co tu dużo mówić, męska logika. - Uśmiechnął się kpiąco. - Wiem tylko, że jeśli chcemy się

dowiedzieć, jak z tym jest naprawdę, czeka nas dobra zabawa. - Przylgnął ciałem do jej ciała i pochylił

się, chcąc ją pocałować.

Potrafiła już całować, nauczył ją przecież. Otworzyła usta, powitała go muśnięciem języka i zacisnęła

palce na jego koszuli, przyciągając bliżej. Przyciśnięta do drzwi, czuła każde drgnienie jego ciała i każdy

oddech, w zadziwiający sposób zgodne z jej reakcjami.

Kiedy się odsunął, nie mogła złapać tchu. Bała się, że jej oczy płoną i była pewna, że nie uda jej się z

tego tak łatwo wywinąć. Ale kiedy przycisnął ją do siebie, przypomniało jej się, dlaczego wczorajsza noc

nie może się powtórzyć.

- Adamie - wyjąkała.

- Tak, kochanie?

- Zrozum, nie droczę się z tobą.

Potrząsnął ją za ramiona. - Sądzę, że wiem lepiej niż ty sama.

- Tak, więc... - Potarł policzkiem o jej włosy i zgubiła wątek.

background image

- To zbrodnia chować tak piękne włosy pod tą obrzydliwą peruką. Będę cię chyba za to musiał ukarać

- wyszeptał.

Zabrzmiało to tak obiecująco, że oczy jej rozbłysły. - W jaki sposób?

- Zobaczysz.

Sięgnął do klamki, lecz ona chwyciła go za nadgarstek. - Adamie, naprawdę nie mogę... Nie mogę.

Udzielił mu się poważny nastrój. Oprzytomniał i pogładził jej policzek. - Powiedz mi. Zrozumiem.

Grając na zwłokę, bawiła się jego krawatem, nie spuszczając wzroku ze swoich dłoni. - Boli mnie -

wyszeptała w końcu.

- Co takiego? - powiedział chrapliwie, a ona pociągnęła mocniej za krawat.

Nabrała głęboko powietrza i powiedziała o wiele głośniej niż chciała: - Boli mnie. - Zawstydziła się i

ukryła twarz w jego koszuli.

Jeden po drugim, odrywał jej palce od krawata, obsypując je pocałunkami. Odetchnął i pocałował ją w

ucho, aż drgnęła niespokojnie i podniosła głowę.

- Przepraszam cię. To moja wina, że o tym nie pomyślałem. Z drugiej strony, czemu się dziwisz? Kto

sieje pokusę, powinien się spodziewać, że plonem będzie pożądanie.

Schlebiło jej to. - Ale...

- Ale to nie rozwiązuje naszego problemu. Zgadza się. - Sięgając za jej ramię, nacisnął na klamkę i

oboje znaleźli się w sypialni. Zamknął drzwi plecami i oparł się o nie. - Kochać można się na wiele

sposobów. Nauczę cię.

*

Adam zwolnił konia i spojrzał na swoją towarzyszkę. - Madame Rachelle, nie podoba mi się, że

Bronwyn mieszka w pani domu.

Rachelle uśmiechnęła się łagodnie. - Rozumiem.

- Zamierza mi pani utrudniać, prawda? - zapytał Adam.

- Utrudniać co, mon ami? - Rachelle kiwnęła głową do znajomego.

- Chcę, by wystawiła pani Bronwyn na ulicę. Będzie wtedy zmuszona wrócić do mnie.

- Tak się nie traktuje przyjaciół - powiedziała. - A Bronwyn jest moją przyjaciółką.

- Wiem. - Zdawał sobie sprawę, że stąpa po grząskim gruncie. Rachelle, w przeciwieństwie do

Bronwyn, miała duże doświadczenie życiowe. Była cyniczna, nadopiekuńcza i doskonale świadoma tego,

jak bardzo liczy się w oczach towarzystwa. - Rozkwitła dzięki pani.

Nie wydawała się zachwycona jego pochwałą.

- Skąd. Zawsze była cudowną, uroczą kobietą. Tylko nikt tego wcześniej nie zauważył.

- To aluzja do mnie, prawda?

Spojrzała na niego przebiegle. - Jeśli sam pan to widzi, może i jest w tym ziarnko prawdy.

- Jest pani nieznośna.

Zesztywniała. - Mój mąż też tak mówił.

Zdzieliła konia szpicrutą, aż szlachetne zwierzę rzuciło się w pęd, który wydawał się amazonce

odpowiadać.

Na jej twarzy malowała się taka wrogość, iż nie mógł się nadziwić, że próba zjednania jej sobie tak

szybko zakończyła się otwartą bitwą. Ruszył za nią galopem, zastanawiając się, co powiedzieć. Każdej

background image

innej kobiecie mógłby rzucić komplement na temat sukni, fryzury, przytoczyć najświeższe plotki. U

Rachelle takie manipulacje wywołałyby jeszcze większą irytację.

Zwolniła i wyciągnęła ku niemu rękę, dotykając jego dłoni. Spojrzał na nią. - Przepraszam. Musi mi

pan wybaczyć. To nie pana wina, że powiedział pan słowa, które przypomniały mi dawne, niezbyt

radosne czasy. - Uśmiechnęła się przepraszająco.

- Oczywiście, madame. Już zapomniałem. - Spuścił głowę, zastanawiając się nad tak niespodziewaną

zmianą nastroju u tej zawsze opanowanej kobiety. - Ale mogłaby mi pani wyświadczyć przysługę.

- Nie wyrzucę Bronwyn na ulicę - odpowiedziała Rachelle natychmiast.

- Nie sądziłem, że pani to zrobi. - Uśmiechnął się, widząc jej niemy sceptycyzm. - Musiałem

spróbować. Jedyną właściwą odpowiedzią na moją prośbę była odmowa. Tak naprawdę, chciałbym

prosić panią o coś zupełnie innego.

Ukłoniła się elegancko, jak przystało szlachciance. - Jeśli będzie to w mojej mocy - rzekła.

- Chciałbym, by zatrudniła pani kamerdynera.

- Kamerdynera! - zdziwiła się.

- Albo lokaja. - Zatrzymał konia pod drzewem i poczekał, aż ona do niego dołączy. - Kogokolwiek,

kto zapewni opiekę domowi pełnemu kobiet.

- Nie potrzebujemy opieki.

- A ja sądzę, że tak - odpowiedział z powagą. - Londyn aż szaleje od przemocy. Tylko głupiec nie zna

strachu.

Pomyślała o śmierci córki i zacisnęła usta. - Co nie znaczy, że powinnyśmy plugawić nasz salon

obecnością mężczyzny.

- Ja jestem mężczyzną - zauważył. - Sprawnym, mało kłopotliwym i w dodatku żyjącym pod pani

dachem.

- A zatem nie potrzebujemy lokaja - odpowiedziała triumfująco.

- Spędzam tu jedynie noce. W dzień jestem na Change Alley, martwiąc się o bezpieczeństwo

Bronwyn. - Wyciągnął prosząco rękę. - Trudno mi się skoncentrować, madame.

- No tak, obiecałam wyświadczyć panu przysługę - powiedziała w końcu. - Ale mało kto zechce

pracować dla samotnej kobiety.

- Ach! - Wyciągnął z kieszeni list. - Mam tutaj list od pewnego młodzieńca, emigranta jak pani, na

gwałt potrzebującego zatrudnienia. Pracował wcześniej w salonie we Włoszech i spełnia wszelkie moje

wymagania.

Madame roześmiała się głośno. - Zdumiewa mnie pan. Najpierw chce pan, bym zatrudniła lokaja,

potem wyczarowuje go pan z kapelusza.

- Prawdę mówiąc, dopiero kiedy dostałem ten list, zdałem sobie sprawę z wszystkich

niebezpieczeństw, czyhających na moją Bronwyn. - Adam rozpostarł kartkę. - Przesyła referencje od

właścicielki salonu, jak również od kilku wcześniejszych, utytułowanych pracodawców. Nie miałem

czasu ich od razu sprawdzić, ale rozmawiałem z tym młodzieńcem. Posiada umiejętność wtopienia się w

każde tło.

- Kameleon?

- Dla salonu jest to z pewnością zaletą. - Uniosła pytająco brew, lecz on wzruszył tylko ramionami. - A

background image

poza tym jest w potrzebie. Angielska szlachta nie chce zatrudniać cudzoziemców, a przecież chłopak

musi jeść. Pomyślałem, że jeśli go pani zatrudni, rozwiążemy zarówno mój, jak i jego problem.

- Twardy z pana człowiek, Adamie Keane.

- Twardy ze mnie człowiek? - Adam zapytał ze zdziwieniem, potem z niesmakiem. - Mnie się

wydawało, że robi się ze mnie prawdziwy filantrop.

- No tak, jeszcze i to. Fidélité et de Dieu.

- Wierność pochodzi od Boga? - przetłumaczył Adam. - Dlaczego pani tak mówi?

- Muszę przyznać, podziwiam pana za to. Cały ostatni tydzień zabiegał pan o uczucia wybranki z taką

wytwornością, że mogę tylko podziwiać pana delikatność. Niewielu mężczyzn zachowałoby się z taką

szlachetnością. Dobrze więc - zdecydowała. - Zastosuję się do pana życzenia i zatrudnię tego człowieka.

Jak się nazywa?

- Gianni - odpowiedział Adam. - Nazywa się Gianni.

*

Było jeszcze bardzo wcześnie, kiedy Adam usłyszał pukanie do drzwi. Nie spał już od dawna. Łóżko

było może w sam raz dla jednej osoby, ale stanowczo za małe dla dwóch. Mimo że spał w nim od

tygodnia, nie przywykł jeszcze do niewygody ani do radosnego faktu, że dzieli je z Bronwyn.

- Wicehrabio? - Usłyszał cichy głos Rachelle. - Jest tu człowiek, który koniecznie chce się z panem

zobaczyć.

Adam zapytał ostrożnie: - Kto to taki?

- Mówi, że nazywa się Northrup.

Adam wyskoczył z łóżka. - Dziękuję. Natychmiast schodzę.

Odgarniając włosy z twarzy, Bronwyn podniosła się na łokciu. - Co się stało?

Adam uśmiechnął się do ukochanej, przeciągającej się rozkosznie po nocy pełnej miłości. - Nic. Spij

dalej. Bronwyn Edanę czeka dziś tłumaczenie, a Cherie ma zabawiać wieczorem towarzystwo.

- Niech Daphne dziś ich zabawia. - Bronwyn opadła z powrotem na poduszki. - Idziesz od razu na

Change Alley?

- Jak zwykle. - Ubrał się szybko, radząc sobie już świetnie bez kamerdynera.

- Za dużo czasu tam spędzasz - poskarżyła się Bronwyn. - I to codziennie.

- Nie codziennie, chociaż powinienem. Musisz pamiętać, moja droga, że nie mam żadnych rodowych

posiadłości, z których mógłbym czerpać dochody. Ojciec wszystko sprzedał. Nie jestem też urzędnikiem,

który mógłby żyć z łapówek. Nie lubię korupcji. Muszę więc zarabiać na Change Alley. - Nachylił się

nad nią. - Wychodzisz za człowieka bez stałych dochodów.

Podniosła głowę i potarła nosem o jego nos. - Na razie za nikogo nie wychodzę, ale jeśli miałabym

kiedyś wyjść za ciebie, nigdy nie martwiłabym się pieniędzmi.

Niespecjalnie usatysfakcjonowała go ta odpowiedź. - Poza tym już nie raz udało ci się odciągnąć mnie

od obowiązków.

Uśmiechnęła się na te słowa. - Jest przecież strasznie wcześnie. Na Change Alley z pewnością nic się

jeszcze nie dzieje,

Zatrzymał się. - Mam jakiś powód, żeby tu wrócić?

Wyciągnęła się i różowa pierś wyłoniła się spod kołdry.

background image

- Może.

- W takim razie może wrócę. - Roześmiał się na widok jej naburmuszonej miny, pewien, że z tego

„może” zrobi się „na pewno”. Zszedł po schodach i udał się do gabinetu. Jeszcze z korytarza dostrzegł

roztrzęsionego Northrupa, przemierzającego tam i z powrotem pokój. Zobaczył Adama, podbiegł do

niego i złapał za klapy marynarki. Adam odsunął delikatnie jego ręce. - Uspokój się, Northrup. Nic nie

jest tak straszne, by od razu tracić głowę.

- Udało mi się - Northrup, blady jak trup, dyszał ciężko, jakby przebiegł wiele mil. - Udało mi się

znaleźć sposób, by się panu odwdzięczyć.

Adam przyglądał się uważnie młodzieńcowi. - Odwdzięczyć się za co?

- Za pana pomoc, za rady, za...

- Mówiłem ci przecież, nie ma żadnego powodu...

- Dla mnie jest. Mam informacje, za które dałby się pan zabić.

- Dobrze więc, mów.

- Po pańskiej pierwszej wizycie na Change Alley, jak i po każdej następnej pojawiał się ten sam

problem.

Northrup był poważny, śmiertelnie poważny. Adam nagle oprzytomniał. - O czym ty mówisz?

- Akcje. - Northrup zerwał z głowy perukę i rzucił ją na podłogę. - Sfałszowane akcje pojawiają się za

każdym razem, kiedy pojawia się pan na Change Alley i wszyscy mówią, że sprzedaje je Adam Keane,

wicehrabia Rawsonu.

background image

ROZDZIAŁ 13

Rachelle, ubrana w czarną jedwabną suknię, weszła do gabinetu. - Cherie, już wieczór. Przebierzesz

się zaraz? To, że nie ma od niego wieści, to jeszcze nie powód, by się na cały dzień zakopywać w tych

księgach.

Z twarzy Bronwyn znikł pełen nadziei wyraz, który pojawił się z wejściem Rachelle. - Oczywiście.

Już idę. - Litery, skreślone ręką starego mnicha, rozmazywały się przed oczyma. Była zmęczona, to fakt,

ale przede wszystkim niespokojna.

Adam nie wrócił tego ranka. Bronwyn wstała i przygotowała się na jego przyjście, lecz nie wrócił.

Czekając, zapadła w drzemkę, a kiedy się znów obudziła, słońce było wysoko na niebie.

Ubrała się i zeszła na śniadanie. Na pytanie o Adama usłyszała tylko, że wyjechał z samego rana z

Northrupem.

Ścisnęło ją w żołądku. Opuścił ją. To było dziwne uczucie.

Wcale jej nie opuścił, zaczęła się zapewniać. Ale zostawił samą. Samą jak palec.

Rachelle zbliżyła się i położyła jej dłoń na ramieniu. - Za bardzo się martwisz. Monsieur le Vicomte na

każdym kroku okazuje empressement. Wieczorem będzie z powrotem.

- Empressement? - zapytała Bronwyn, składając papiery.

- Ciężko to przetłumaczyć. Zapał, zaangażowanie.

- Ma przecież prawo zostawić mnie na cały dzień. Wcale nie czuję się obrażona - zapewniła Bronwyn.

- Rozpieścił mnie po prostu. Przyzwyczaiłam się, że mówi mi, dokąd i po co idzie, tak jakbym miała

prawo wiedzieć. - Roześmiała się.

- Tak jakbyś była jego żoną - powiedziała Rachelle.

Bronwyn przestała się śmiać. Ta drobna uwaga wytrąciła ją całkiem z równowagi. Opadła na biurko,

chowając twarz w dłoniach. - Taka jestem zagubiona.

Rachelle zgodziła się z nutą rozbawienia w głosie. - Tak też mi się wydawało.

- Na początku byłam pogodzona z faktem, że mam za niego wyjść, potem zakochałam się i chciałam

zostać jego żoną. A potem się okazało, że mnie oszukał i najlepszym rozwiązaniem jest ucieczka. Więc

uciekłam, a kiedy się tu pojawił, wciąż mnie pociągał. Pomyślałam więc, czemu by go nie uwieść? I tak

się nie dowie, kim jestem. Sądziłam, że to rozsądny pomysł. A teraz znów mi się wydaje, że

najrozsądniejszym rozwiązaniem jest ślub.

- Może nie powinnaś budować życia wyłącznie na rozsądku?

Ironia w głosie Rachelle uderzyła w czułą strunę. Bronwyn zakorkowała butelkę z atramentem i

spojrzała na nią wymownie. Wstała i przeciągnęła się. - Nie mogę się skoncentrować. Moje zaufanie jest

jeszcze zbyt wątłe, żebym mogła tolerować fakt, iż kochanek cały dzień mnie ignoruje.

- Bronwyn.

Rachelle rzadko zwracała się do niej po imieniu, zwłaszcza takim tonem. Bronwyn zatrzymała się i

spojrzała na nią. - Rachelle?

Pierwszy raz od początku ich znajomości Rachelle wyglądała tak, jakby opuściła ją cała energia. -

Chciałam ci tylko powiedzieć, że miło cię było gościć.

- Tak jak mnie było miło u ciebie mieszkać. - Bronwyn zmartwiła się, odprowadzając ją wzrokiem. -

To znak, że mam się wynosić?

background image

- Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Może i ten epizod twojego życia również.

- Przez Adama?

- Również. - Rachelle założyła ręce na piersiach. Nietypowy dla niej spokój świadczył o ogromnym

wzburzeniu. - Nie jestem osobą o wielkiej intuicji, ale wydaje mi się, że dzisiejszy wieczór może być

trudny.

Bronwyn chwyciła Rachelle za nadgarstek. - Adam wrócił do Boudasea, prawda? Zostawił mnie.

- Skądże znowu. Co do tego mogę cię zapewnić - chłodne usta Rachelle dotknęły czoła Bronwyn. -

Nigdy by cię nie zostawił.

Bronwyn patrzyła na wychodzącą Rachelle ze zmarszczonym czołem. Jaka ona dziś tajemnicza!

Pobiegła do swojego pokoju, a tam już czekała na nią pokojówka. Był to prezent od Adama, który

wynajął dwa pokoje w pobliskim zajeździe i posłał do Boudasea Manor po swojego lokaja i jedną ze

służących. Bronwyn nie musiała już męczyć się sama z zapięciami gorsetu, ani też prosić o pomoc inne

dziewczęta.

Przemiana w Cherie nie trwała długo. Wymagała jedynie odrobiny szminki na ustach, dokładnego

wyszczotkowania włosów i eleganckiej sukni. Przez ostatnie dni tak wyładniała, że puder i róż nie były

już potrzebne.

Przygotowania zostały zakończone i Cherie, fascynująca egzotyczna piękność, zeszła do salonu.

Wstążki i kwiaty przeplatały jej srebrzyste włosy, suknia z turkusowej tafty otulała szczupłą talię. - w

dłoni tkwił charakterystyczny wachlarz - i nikt nie zwracał na nią uwagi. Była perłą salonu Rachelle, a

nikt jej nawet nie zauważył.

Zaintrygowana, ogarnęła salon wzrokiem. Co się stało? Nie słychać było muzyki ani radosnego

śmiechu, nikt nie prowadził intelektualnych dysput. Rachelle stała z boku z założonymi rękami, jak

śpiewaczka operowa przygotowująca się do wykonania arii. Na jej dumnej twarzy malował się smutek.

Mimo że w salonie było mnóstwo miejsca, ludzie tłoczyli się w małych grupkach, dyskutując o czymś

zawzięcie. W ich mchach kryła się wrogość, rozglądali się na boki i szeptali, zasłaniając usta. Po

przeciwnej stronie stał Adam, opierając się nonszalancko o gzyms kominka. Serce podskoczyło jej z

radości i już miała do niego podbiec, ale rozmyśliła się w ostatniej chwili. Dlaczego nie wszedł na górę?

Od kiedy z nią zamieszkał, każdego wieczoru schodzili razem do salonu. Dawali wszystkim do

zrozumienia, jak bardzo są sobie oddani, i nikt nie odważył się nawet powiedzieć słowa.

Przystanęła, a on patrzył na nią, uśmiechając się cynicznie.

Poczuła się onieśmielona. - Monsieur le Vicomte, jak miło pana widzieć.

- Doprawdy? Tego bym nie podejrzewał.

Z szarych oczu znikło gdzieś uwielbienie. Patrzył na nią obojętnie, ale wzrok mówił jej, że cierpi.

Położyła współczująco rękę na jego ramieniu. - Stało się coś? Boli cię noga?

Odsunął się. - Nie, skądże znowu.

- Pewnie za dużo chodziłeś.

Westchnął. - Ostrzegałem cię, Change Alley to kapryśna narzeczona.

Spojrzała na niego uważnie. Źródłem zmartwień były pewnie kłopoty finansowe. Wcześniej mówił, że

nie ma rodowych posiadłości, na które może liczyć. Może obawiał się, że jeśli zaczną się kłopoty, ona

zacznie kaprysić. Chwyciła się tej myśli jak tonący brzytwy. - Czyżby akcje Kompanii Południowej

background image

spadały?

Złapał ją za włosy. - Co, słuchałaś plotek?

Odsunęła się, lecz on pociągnął mocniej. - Oj! To boli! - poskarżyła się.

Zęby błysnęły mu dziko. - Może powinnaś wrócić do peruki. Nie będą ci się wtedy przytrafiały takie

sytuacje.

Puścił, a ona odwróciła się na pięcie. Podeszła do Webstera, wciąż nie mogąc usprawiedliwić

dziwnego zachowania Adama, ani wybaczyć mu tego, że ją tak bezlitośnie odprawił. - Panie Webster! -

zagadnęła młodzieńca.

Szarpał za krawat, jakby go uwierał w szyję. - Mademoiselle?

- Przychodzi pan tutaj i pokazuje eksperymenty naukowe, pompy próżniowe czy świece bez

płomienia. - Spojrzała groźnie w stronę Adama. - Wierzy pan może w teorię wpływów księżyca?

- Ja? Nie... nigdy się nad tym nie zastanawiałem - zakaszlał.

Bronwyn uderzyła go wachlarzem w pierś. - Może powinien pan. To chyba przez tę pełnię wszyscy

powariowali. - Uśmiechnęła się wdzięcznie, gotowa udowadniać beztroską postawę wszystkim, których

mogłoby to interesować. Przede wszystkim Adamowi, który może się jej przygląda.

Jej młody wielbiciel wydawał się przerażony, że to właśnie jego wybrała. Odsunął się ukradkiem, a

ona zorientowała się za późno, że wszelkie rozmowy ucichły z jej nadejściem. Nie była już w centrum

uwagi, raczej w centrum powszechnej krytyki. Tylko dlaczego?

Co takiego Rachelle próbowała jej powiedzieć? Że jej czas tutaj dobiegł końca, że... czyżby odkryto

jej prawdziwą tożsamość? Spojrzała na Adama, na Webstera, na huczący od plotek salon. Dopiero teraz

zauważyła znaczące spojrzenia i udawaną sympatię.

A więc wiedzieli. Skinęła głową. Przejęła się mniej niż oczekiwała. Może sama nie mogła się

doczekać, by się dowiedzieli?

Zawstydziła się swoim początkowym zmieszaniem i postanowiła natychmiast pokryć je nonszalancją.

Uśmiechnęła się promiennie do Webstera. - Panie Webster, pokaże mi pan dzisiaj jakiś eksperyment?

Zakrztusił się. - Nie, nie dziś.

- To może jutro - zwróciła się do pozostałych. - Lady Mary Montagu zapowiedziała dziś wizytę.

Przyszli państwo posłuchać naszej najlepszej humorystki?

Nikt nie odpowiedział. Wszyscy stali, przestępując z nogi na nogę, trącając się łokciami i patrzyli na

coś za jej plecami. Odwróciła się i zobaczyła wytwornego Carrolla Judsona, w którego oczach świeciły

się złowróżbne ogniki.

Chętnie podjęła wyzwanie. - Panie Judson, przyszedł pan posłuchać naszej najlepszej humorystki?

- Ależ skąd. Przyszedłem obejrzeć rozmiar zniszczeń. - Ukłonił się, kładąc dłoń na śnieżnobiałym

fularze.

Nie chciała, żeby to właśnie on zdradził jej tajemnicę. Wolała, żeby go w ogóle tu nie było. Ale jeśli

ten mały przebiegły człowieczek ją zdemaskował, nie powinna odmawiać mu przyjemności publicznego

ujawnienia jej prawdziwej tożsamości. - Rozmiar zniszczeń? - zapytała.

- Fasada madame Rachelle legła w gruzach. - Wskazał gestem na gości. - Nie widzisz?

Zdezorientowana, odpowiedziała ostro:

- Nic nie widzę.

background image

- Proszę spojrzeć dookoła. Znikli jej przyjaciele, salon przestał istnieć. Maskarada się skończyła. -

Podniósł do nosa perfumowaną chusteczkę. - Zbrodnia została zdemaskowana.

Tak drastyczny opis nie przystawał jakoś do jej własnej opinii na temat tego, co się wydarzyło. - Nie

nazwałabym tego zbrodnią.

Wyprostował się, przybierając dostojną minę. - Cóż, jako jej posłuszna uczennica może akceptujesz

dzieciobójstwo.

Poczuła ciarki przechodzące po plecach i oblała się zimnym potem. Nie odpowiedziała, patrzyła tylko

na niego przerażonym, pełnym oczekiwania wzrokiem.

- Nie słyszałaś? Wciąż jeszcze w nieświadomości?

Gwałtownie zatrzasnęła wachlarz. - Cóż takiego pan sugeruje?

- Rachelle nie miała powodu, by szukać mordercy córki. - Podniósł głos, by wszyscy go słyszeli.

Nachylił się w jej stronę i zadał ostateczny cios. - To ona ją zamordowała.

Przed jej oczami pojawiła się mgła, a paznokcie, które wreszcie udało jej się zapuścić, wbiły się w

skórę dłoni. Przypomniały jej się dawne napominania ojca, by nie ulegała gwałtownemu

temperamentowi. I uwagi guwernantki, która karała ją za wybuchy - gniewu. Wydawało jej się, że

nauczyła się panować nad zachowaniem, ale sytuacja przerosła jej wyobrażenia.

Zamachnęła się i uderzyła go w twarz. Policzek rozbrzmiał echem po całym salonie niczym armatni

wystrzał. Oczy wszystkich zwróciły się w jej kierunku, a ona wycedziła z irlandzką furią: - Ty żałosna

kreaturo! Jak śmiesz tu przychodzić, jeść jedzenie madame, pić jej wino, korzystać z jej gościnności i

rozsiewać takie plotki?

Wybuchła tak gwałtownie, że Judson aż się cofnął.

- Ty bezwartościowa kanalio! Wynoś się i nigdy nie wracaj. - Jej głos wibrował niczym głos

śpiewaczki operowej. Wskazała na drzwi. - Wynoś się!

Policzek zerwał z jego twarzy warstwę pudru, odsłaniając ziemistą cerę. Twarz Judsona wykrzywiła

się w grymasie.

Już miał się na nią rzucić, kiedy żelazny uchwyt Adama zablokował mu ramię. - Na twoim miejscu

wolałbym jej nie bić. Mogłoby się to mnie nie spodobać - ostrzegł spokojnie.

Unieruchomiony Judson opanował się z niespotykaną skwapliwością. Pisnął tylko: - Dobrze. Już

wychodzę

Bronwyn podeszła bliżej. - Świetny pomysł.

Adam pchnął go i Judson zrobił kilka niepewnych kroków w tył. Spojrzał na nich oboje - jedno

wzburzone, drugie nieprzebłagane - i miał wielką ochotę coś powiedzieć. Wskazał palcem w stronę

Adama i otworzył usta. W końcu warknął:

- Pójdę, ale może ty, Cherie, powinnaś zapytać ukochaną madame, dlaczego opuściła Francję.

Dlaczego wyjechała tak nagle, skąd wzięła tyle pieniędzy. No i zapytaj jeszcze, dlaczego nigdy nie może

wrócić. Zapytaj, jeśli starczy ci odwagi. - Z tymi słowami wykonał zwrot w tył, pozostawiając za sobą

narastającą ciszę.

Bronwyn czuła się jak jedna z greckich erynii. Rozprostowała piekącą dłoń i spojrzała na żądne

sensacji twarze. Jedynie Adam odważył się spojrzeć jej w oczy. Stanął u jej boku, ten sam mężczyzna,

którego kochała przez cały ostatni tydzień - rozbawiony i zadowolony.

background image

Bronwyn spojrzała na Rachelle, która się do niej uśmiechnęła. Uśmiech był ciepły jak promienie

słońca, ale Bronwyn miała wrażenie, że Rachelle jest tak daleko jak sam Helios.

Zdecydowana przywrócić salon do normalności, Bronwyn zaproponowała: - Może odrobinę muzyki?

Może jedną z fantazji Handla na harfie?

- Stajesz się groźną małą kobietką w obronie swoich przyjaciół. Coś mi się wydaje, że porządnie

wszystkich nastraszyłaś - szepnął jej Adam do ucha.

Nie wiedziała, co takiego zrobiła, że wrócił. - Nie czas na takie żarty. - Wskazując palcem na jednego

z uczniów Handla, zmusiła go wzrokiem, by siadł do klawesynu. Była przekonana, że dźwięk muzyki

rozluźni nieco ciężką atmosferę wiszącą nad salonem.

Muzyka istotnie ucywilizowała towarzystwo. Bronwyn przechadzała się po salonie, a za nią kroczył

Adam, szepcząc jej do ucha: - Groźna i dzielna. Prawdziwa przyjaciółka madame Rachelle.

Bronwyn miała wystarczająco dużo czasu, by się nad wszystkim zastanowić. - Najprawdopodobniej

wyrządziłam więcej szkody niż pożytku. Takie zachowanie staje się zwykle pożywką dla dalszych

domysłów. Spójrz na nich. Wciąż się nie rozchodzą. To szaleństwo.

- Faktycznie szaleństwo. Spacerują dookoła, niespokojni jak zwierzęta w klatce, czekając na finał tej

farsy.

Pochłonięta rozmyślaniem o Rachelle, niemal nie zauważyła kpiącej nuty w jego głosie. - Nie chcę

nawet do niej podchodzić, pocieszać. To by tylko zwróciło na nią uwagę - powiedziała. Po chwili dotarły

do niej jego słowa i potrząsnęła głową. - Co to znaczy, czekają na finał?

- Finał tej farsy. - Ukłonił się jej. - Właśnie się zaczyna. Idzie tu twój leciwy amant.

Lord Sawbridge i uwieszona na jego ramieniu Daphne zmierzali dostojnie w ich kierunku.

- Mój leciwy amant? - zachichotała Bronwyn, zmęczona wydarzeniami wieczoru. - Żartujesz sobie.

- Z ochotą ogrzałby ci łoże - powiedział Adam. - Wydawał się bardzo rozczarowany, kiedy zabrałem

mu z przed nosa coś, czego i tak nie byłby w stanie docenić. Teraz nastał czas zemsty.

- Rawson? - Lord Sawbridge zmrużył krótkowzroczne oczy. - To jednak ty. Nie mogę uwierzyć, że

jesteś tu dzisiejszego wieczora.

Adam uniósł dumnie brew.

- A gdzie niby miałbym być?

- Jesteś jeszcze na tyle bezczelny, by dbać o pozory? - wystękał lord Sawbridge. - Po tym, co zrobiłeś?

Adam wyciągnął z kieszeni rzeźbione puzderko i otworzył je jednym eleganckim ruchem ręki. -

Miętówkę?

- Nie, do diabła! - Sawbridge przetarł czoło. - Nie wziąłbym od ciebie nawet szpilki. Kto cię wie, skąd

i to wytrzasnąłeś.

W powietrzu wisiało takie napięcie, że Bronwyn aż zakręciło się w głowie. - Lordzie Sawbridge,

dlaczego nie wziąłby pan nawet szpilki od wicehrabiego?

- Jaki ojciec, taki syn - odrzekł Sawbridge. - Czym skorupka za młodu nasiąknie i tak dalej.

- Cóż za ostre słowa - zauważyła Bronwyn. - Proszę kontynuować.

Sawbridge uśmiechnął się z wyższością. - Jeśli chciałaś sobie wziąć kochanka, moja droga, trzeba było

przyjść do mnie.

- Nie chciałam pana - odpowiedziała Bronwyn lodowato niczym północny wiatr.

background image

- Twoja strata. Twoja strata. - Uszczypnął ją tłustymi paluchami, zanim zdążyła się odsunąć. - Jestem

równie bogaty jak Rawson. No i w przeciwieństwie do niego, nie miałem ojca, od którego mógłbym się

nauczyć fachu.

Bronwyn, nie przeczuwając niczego, wyjąkała: - Jakiego znowu fachu? Co ma do tego jego ojciec?

- Och, moja droga, Rawson mógłby ci to wyjaśnić. - Lord Sawbridge poklepał się po brzuchu, milknąc

na chwilę znacząco. - Mógłby ci to świetnie wyjaśnić.

Bronwyn spojrzała na Adama.

Ten zrobił znudzoną minę. - Chce przez to powiedzieć, że jestem fałszerzem.

- Fałszerzem? - Bronwyn miała wrażenie, że znajduje się w domu wariatów. - Fałszerzem czego?

Daphne pośpieszyła z wyjaśnieniami. - Twój kochanek fałszował akcje Kompanii Południowej.

Daphne i Sawbridge, zwiastuni złych wieści, przyglądali się Bronwyn, czekając na jej reakcję. Nie

mogła nie zauważyć satysfakcji malującej się na ich twarzach. Nie była pewna, czego od niej oczekiwali -

kolejnego wybuchu gniewu? Kolejnej sceny?

Spojrzała na Adama, nie widząc nic poza wystudiowaną obojętnością. Sądziła, że wie, czego od niej

oczekuje: odrobiny godności, skwitowania tematu w kilku słowach. - Banialuki - powiedziała dobitnie.

Lord Sawbridge i Daphne nadal czekali w napięciu. Adam wciąż uśmiechał się chłodno. - Co za

niezwykły wieczór - oznajmiła Bronwyn, przecierając oczy.

- Nie masz nic więcej do powiedzenia? - zapytał lord Sawbridge.

- A co powinnam powiedzieć?

Daphne odezwała się z triumfem w głosie: - Jej obojętność świadczy o tym, że wiedziała o wszystkim.

- Szaleństwo. - Bronwyn odwróciła się na pięcie. Nie chciała ich wszystkich widzieć, chciała

porozmawiać z kimś zdrowym na umyśle, z kimś, kto rozumie, co się wokół dzieje. Przemaszerowała

przez pokój, nie przejmując się już, że zwróci uwagę na Rachelle. Znalazłszy się przy niej, powtórzyła: -

Istne szaleństwo.

- Co, masz wrażenie, że znalazłaś się na drodze trąby powietrznej? - Rachelle wzięła Bronwyn za rękę.

- Ja? - Bronwyn zaśmiała się histerycznie. - Słyszałaś, co mówił o tobie Judson?

- Jak mogłam nie słyszeć?

- A teraz Daphne i ten stary dziad oskarżają Adama o fałszerstwo.

- Wiem - powiedziała Rachelle, prowadząc Bronwyn w stronę drzwi. - Wierzysz w to? - Przeszła obok

nowego lokaja.

- Oczywiście, że nie - powiedziała Bronwyn, przewracając oczami. - Każdy, kto zna choć trochę

Adama, nigdy w to nie uwierzy. Jedynie głupiec mógłby zwątpić w jego uczciwość. Tylko dlaczego

opowiadają takie rzeczy? Może się to dla nich źle skończyć.

Rachelle zatrzymała się na progu swego gabinetu. - Dla nich?

- Bogaci ludzie mają swoje sposoby. - Bronwyn wydawała się całkiem przekonana. - A Adam jest

bardzo bogaty.

- Nie sądzisz, że to się może gorzej skończyć dla niego?

- Czemu?

- To atak na reputację i honor rodziny. - Rachelle przyłożyła chłodną dłoń do policzka Bronwyn. - A

wszyscy doskonale wiedzą, że wicehrabia jest bardzo wrażliwy na punkcie swojego honoru.

background image

Bronwyn pchnęła ze złością drzwi i weszła do gabinetu. - Och, jaką miałam ochotę na nich

nawrzeszczeć.

Rachelle wśliznęła się za nią i zamknęła drzwi. - Czemu tego nie zrobiłaś?

Opadając na fotel, Bronwyn wykrzywiła usta. - Obawiam się, że kolejny wybuch gniewu nie zrobiłby

już wrażenia na tych idiotach. Przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie.

Rachelle wydawała się poruszona. Bronwyn uniosła pytająco brwi, ale Rachelle potrząsnęła milcząco

głową. - Dziękuję ci za ognistą obronę - rzekła po chwili.

- Gdybym tylko mogła, opowiedziałabym im, jak naprawdę umarła Henrietta. Skąd wzięła się tak

obrzydliwa plotka?

- Ktoś usłyszał historię mojego wyjazdu z Francji i połączył ten fakt ze śmiercią Henrietty. Oskarżenie

było kwestią czasu.

- Tylko ludzie o ciasnych umysłach, śmiecie zanieczyszczające społeczeństwo, rozsiewają takie plotki.

- Bronwyn przekrzywiła głowę na bok. - Jaką historię?

Ostrożnie, jakby nie chcąc przestraszyć Bronwyn, Rachelle usadowiła się na blacie biurka. - O tym, że

uciekłam z Francji, bo zabiłam męża.

Bronwyn, wyciągnięta w fotelu, z fascynacją przyglądała się swoim stopom. - Co za bzdura!

- Wręcz przeciwnie. To prawda.

Bronwyn zastygła w bezruchu. Jej umysł przestał funkcjonować. Nie mogła wydusić z siebie słowa. -

Zabiłam go. Był szlachcicem, a ja jego żoną.

Zadźgałam go na śmierć.

*

Pozostawiony w salonie, Adam nie zwracał uwagi na szepty i wymowne spojrzenia. Bronwyn

zostawiła go. Zostawiła go jak trędowatego. Sawbridge i Daphne zarzucili go oskarżeniami, a ona ledwie

to skomentowała i odeszła. Podeszła do Rachelle i razem opuściły salon.

Oszołomiła go siła tego ciosu. Spodziewał się, ba, był pewien lojalności Bronwyn, a ona go opuściła.

Poczuł mdłości i potrącając ludzi i obijając się o meble, wybiegł. Pójdzie już sobie. Wróci do Boudasea

Manor i spróbuje ratować podupadające interesy. Po prostu opuści ten dom...

Chwilę później przyłapał się na tym, że biegnie na górę jak ranne zwierzę, szukając ukojenia w dawnej

kryjówce. W pokoju na poddaszu, który dzielił razem z Bronwyn.

Może popełniła błąd, pomyślał. Może te oskarżenia o fałszerstwo tak wytrąciły ją z równowagi, że nie

potrafiła uporać się z nimi publicznie. Otworzył drzwi i usłyszał szelest. Serce zaczęło mu bić jak

szalone, kiedy zobaczył śliczną twarz swej ukochanej, skąpaną we łzach. Otworzył ramiona, a ona do

niego podbiegła. Przycisnęła go z całej siły, niemal miażdżąc mu żebra. Jego radość nie znała granic.

Wierzyła w niego. Mógł na niej polegać.

Nie dbając o elegancki strój, chwyciła go za kamizelkę. - Wiesz, co właśnie powiedziała mi Rachelle?

Zachwiał się, tak zaskoczyły go te słowa. - Rachelle?

- Dobrze się czujesz? - Poprowadziła go w stronę fotela, pomogła mu usiąść, a sama przycupnęła na

oparciu. Objęła go ramieniem. - Wiem, że dzisiejszy wieczór był wystarczająco pełen wrażeń, ale

Rachelle pozwoliła mi zdradzić ci sekret. - Wtuliła głowę w jego szyję. - Mój Boże, ona zabiła męża -

rzuciła z udręką w głosie. Zesztywniał, więc powiedziała szybko: - Nie bez powodu.

background image

- Rozumiem. - Nie rozumiał. Nic nie rozumiał. Dlaczego mówi o Rachelle?

- Bił ją. Bił ją tak strasznie, że nadal ma na ciele blizny. Pokazała mi... - Wzdrygnęła się.

Uścisnął jej dłoń, chcąc dodać jej otuchy.

- Rodzina nie chciała jej pomóc. Chociaż wszyscy w Wersalu wiedzieli, że ją bije, nikt nie chciał jej

pomóc. Nie mogła nic zrobić, zupełnie nic. - Głos jej się załamał i Adam objął ją mocniej. - A potem

zaszła z nim w ciążę.

- Ze swoim mężem?

Spojrzała na niego oczami pełnymi łez. - Oczywiście że z nim - odpowiedziała ostro.

- To pytanie było uzasadnione - zauważył. - Jeśli ją tak katował, nie zdziwiłbym się, gdyby szukała

pociechy u kogoś innego.

- To było głupie pytanie! - wrzasnęła. - Dlaczego kobieta, którą mąż systematycznie gwałci i której

łamie kości, miałaby szukać sobie innego? Rachelle nie dba o mężczyzn!

Rozumiejąc powagę sytuacji, zapytał: - Dlaczego go zabiła?

- Bo bił ich córeczkę! Henrietta miała zaledwie pięć lat, a on połamał jej żebra. - Łzy płynęły jej po

policzkach, czego zdawała się nie zauważać.

- Zasłużył na śmierć - oznajmił bez wahania.

- Mój Boże, tak. Jej rodzina była zbyt wpływowa, by pozwolić na publiczny proces. Z kolei jego

rodzina chciała uniknąć skandalu, dali jej więc tyle pieniędzy, że wystarczy jej do końca życia. Stary król

Ludwik kazał jej opuścić kraj i w ten sposób znalazła się tutaj, gdzie mogła spokojnie wychowywać

córkę.

Miała czerwony nos, opuchnięte oczy, ale mimo wszystko wydawała mu się urocza. To pewnie przez

współczucie dla Rachelle zapomniała o jego kłopotach. Wepchnął jej w dłoń chusteczkę. - Wytrzyj twarz

- zakomenderował.

Na wyszywanej jedwabnej kamizelce została mokra plama. Bronwyn rzuciła się, by ją wytrzeć, ale

Adam przytknął chustkę do jej nosa. - Pal sześć kamizelkę. Dmuchaj.

Posłuchała. - Henriettę spotkał los, którego jej matka za wszelką cenę chciała uniknąć, a plotki

oskarżają Rachelle o zbrodnię, która napawa ją taką odrazą.

- To rzeczywiście niesprawiedliwe, ale kto wie lepiej niż ja, jak niesprawiedliwe mogą być plotki. -

Wiedział doskonale, że ją sprawdza i ucieszył się, kiedy położyła mu dłoń na sercu. Teraz z pewnością

przypomni sobie o jego kłopotach i będzie chciała go pocieszyć. Teraz jego wiara i cierpliwość zostaną

wynagrodzone.

- Ja też o tym wiem - odpowiedziała uroczyście. - Ale nie sądzę, że nasze kłopoty są tak poważne jak

kłopoty Rachelle.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem, lustrując dokładnie twarz. Delikatne usta drżały, a brązowe oczy

wpatrywały się w niego uważnie. Łzy zdążyły już przeschnąć, opuchlizna mijała.

Gdzie podziało się święte oburzenie, które powinna czuć w jego obronie?

Spokój na jej twarzy zamienił się w zakłopotanie. - Adamie, dlaczego tak na mnie patrzysz?

- Nie masz nic więcej do powiedzenia?

- Chyba nie. - Zabrakło jej słów i patrzyła na niego, a na jej twarzy malowało się poczucie winy. -

Chodzi ci o Henriettę?

background image

Tego było już za wiele. - Henriettę?!

Cofnęła się. - Wiem, że powinnam była powiedzieć ci wcześniej, że ja i Olivia pomogłyśmy

Henrietcie krótko przed śmiercią.

Co za bezczelność! Jak śmie opowiadać mu o kobiecie, której nie widział na oczy i to teraz, kiedy

odarto go z wszelkiej wiarygodności. - Teraz mi mówisz o córce Rachelle?

- Wiem, że powinnam była ci zaufać, ale bałam się, że będziesz zły. - Zaczerpnęła tchu. - No i jesteś

zły. Nie powiedziałam nawet ojcu, ale ona mówiła coś, co ty jeden możesz zrozumieć.

- Henrietta powiedziała coś, co tylko ja zrozumiem?

- Jeśli przestaniesz na mnie krzyczeć to ci powiem.

Oślepiła go furia, nagła i gwałtowna niczym wezbrane morze.

- Powiedziała, że ten łajdak, który ją uprowadził, wygrażał się, że może zabić kogoś udziałami. I ja

doszłam do wniosku...

Tym razem nie krzyknął. Wyszeptał tylko: - Ani słowa więcej.

Otworzyła usta.

- Ani słowa. - Chłód w jego słowach był tak przejmujący, że z wrażenia oczy zrobiły jej się wielkie jak

spodki. - Nie chcę z tobą rozmawiać i nie chcę cię słyszeć.

Jej usta poruszyły się bezgłośnie, oczy ponownie wezbrały łzami. - Zostawiasz mnie?

Wstrząsnął nim gorzki śmiech. - Tego właśnie byś chciała? Wszystko byłoby wtedy proste, prawda? -

Obudził się w nim potwór, który kazał mu powiedzieć coś, czego nie powinien. - Nie zostawię cię.

Zostanę z tobą i zrobię z twojego życia piekło, moja droga. Prawdziwe piekło.

Trzymając laskę w dłoni, odwrócił się jeszcze w drzwiach. - Kiedy wrócę, masz tu być.

Wyszedł, nie zwracając uwagi na jej płacz. Chociaż kusiło go, do diabła! Poczuł narastającą złość,

rozumiejąc, że to ojciec jeszcze raz go zniszczył. Tym razem miał wspólnika - Bronwyn, śliczna

Bronwyn wepchnęła mu nóż w samo serce.

background image

ROZDZIAŁ 14

Na Change Alley panowało szaleństwo. Zarówno arystokraci, jak i pospólstwo uwijali się niczym

mrówki, jak gdyby wzmożona aktywność mogła przywrócić dawny dobrobyt. Nawet wrześniowe upały

nie powstrzymały zamieszania, gdyż wszystkim groziła ruina. Adam siedział przy swoim stoliku u

Garrawaya, zastanawiając się, w jaki sposób ma odkryć spisek, skoro nikt nie chce z nim rozmawiać.

Ktokolwiek wymyślił plotkę o fałszowaniu akcji, starannie wybrał cel. Adam nigdy nie cieszył się

powszechną sympatią. Tak jak mówił Walpole, był zbyt poważny i zbyt oschły. Mimo to wielu wdawało

się z nim w interesy, bo był szanowanym licencjonowanym maklerem.

Teraz był już tylko licencjonowanym maklerem.

Wszyscy byli przekonani, że ich oszukał. Chcieli w to wierzyć, to im odpowiadało. Czemu nie? Mieli

przynajmniej kogoś, na kogo mogli zrzucić winę za wszystkie niepowodzenia.

Podniósł rękę, prosząc o jeszcze jedną kawę. Garraway spojrzał w jego stronę i wysłał kelnerkę.

Nie miałby nic przeciwko lekceważeniu, docinkom i głośnym komentarzom, ale czy Bronwyn musiała

zachowywać się tak, jakby nie obchodziła jej hańba, która na niego spadła? Nigdy nie pytała go o ojca,

więc pewnie plotkowała za jego plecami. Zgrzytał zębami na myśl, że wzrusza ramionami, albo, co

gorsza, śmieje się z tego. Jak ostatni głupiec mieszkał dalej u Rachelle, czekając chwili, kiedy Bronwyn

zachowa się lojalnie. Ten moment nigdy nie nadszedł i napięcie między nimi rosło.

Ona też to czuła. Ale widocznie jego udręka nie robiła na niej wrażenia. Dlaczego? Odpowiedź była

prosta. Bawiła się nim tylko i jego wspaniały plan, zgodnie z którym miał ją uwieść, rozkochać i

poślubić, spalił na panewce. To on został uwiedziony, oszukany. Kochał kobietę, która wierzyła w każde

powtarzane o nim kłamstwo. Nie tylko wierzyła, nie dbała też o to, czy oczyści swój honor.

Nie chciał się z nią nawet kochać, a ona wciąż pytała dlaczego. Spał na fotelu, starając się nie zwracać

uwagi na jej wdzięki. Nie chciał być tylko zabawką do zaspokajania zachcianek. Ale pożądał jej nadal.

Mój Boże, jak jej pożądał. Powoli ogarniała go rozpacz, rozpacz czarna jak muł Tamizy.

Ostry kobiecy głos zakłócił jego melancholię. - Nazywasz się pan Rawson?

Chuda, mocno umalowana prostytutka stała nad nim, wypinając w bok biodro i krzyżując ręce na

piersiach. Unosiła się nad nią nieprzyjemna portowa woń. - Tak, jestem Rawson - odpowiedział Adam

ostrożnie.

Rzuciła mu przed nos stertę papierów. - Pańskie akcje.

Adam podniósł jedną z zawilgoconych kartek.

Ściekał z niej atrament, zamazując znak, który powinien się tam znajdować. - Gdyby to było moje

dzieło, lepiej bym się do tego przyłożył.

- Powiedzieli, że to nie są papiery Kompanii Południowej. Powiedzieli, że pan jesteś mi winien

pieniądze.

- Kto ci powiedział?

- Ten... ten urzędniczy na w biurze Kompanii. - Trzymając ręce na biodrach, kobieta dodała drwiąco: -

Co, jesteś pan dżentelmen, czy jak? Tyle masz pan pieniędzy, a jeszcze okradasz nas biednych. Znam ja

takich dżentelmenów, przychodzili do mnie tacy. Oszukaliby kobitę, pozbawili uczciwie zarobionych

pieniędzy.

Adam podniósł rękę. - Zakończ już tę przemowę.

background image

- A co, może mnie pan zmusisz?

Ton miała wojowniczy, ale wyraz twarzy i oczy pełne łez wskazywały, że więcej w niej poczucia

krzywdy niż złości. Wytarła nos w rąbek szala. Przywykły do dowodzenia na morzu, Adam rozkazał: -

Proszę się wyprostować. Głowa do góry!

Posłuchała odruchowo.

- Po pierwsze, chciałbym wiedzieć, kto ci sprzedał te papiery.

Ponownie się przygarbiła. - Jakiś pański pachołek, bez wątpienia.

- Proszę go opisać - powiedział Adam szorstko. - Jeśli go dobrze opiszesz, tak, że dowiem się, kto to

taki, spłacę twój dług.

- Wszyscy święci! - Kobieta aż podskoczyła. Z szacunkiem godnym jego marynarzy zapytała: -

Żartujesz sobie pan ze mnie?

Sięgnął do kieszeni i rzucił na stół garść złotych monet. Przysunęła się bliżej, utkwiwszy wzrok w

złocie. - Proszę bardzo, to dla ciebie. Porwała pieniądze w okamgnieniu, ale zanim zdążyła je schować do

kieszeni, chwycił ją za rękę. - Powiedz mi, od kogo kupiłaś te papiery.

- Od innej dziwki. - Rozejrzała się dookoła. - Dobrze ją znam. Zapytam, kto jej sprzedał.

- Wiesz, gdzie mnie znaleźć. - Puścił rękę i opadł z powrotem na krzesło.

Odskoczyła w tył, obawiając się chyba, że zmieni zdanie, ale kiedy nie ruszał się przez chwilę,

wyszeptała: - To nie pan?

- Nie. - Na nowo ogarnęła go furia.

- Więc znajdę tę kanalię. - Uśmiechnęła się, demonstrując braki w uzębieniu. - Moją lojalność można

kupić, a pan to właśnie zrobiłeś. - Odeszła, kiwając na boki biodrami.

- Przynajmniej dziwki jeszcze ze mną rozmawiają - powiedział w przestrzeń.

- Ja też z panem rozmawiam.

Adam podniósł głowę i spojrzał na stojącego przed sobą młodzieńca. - Northrup, dobrze cię widzieć.

Jeśli masz dla mnie jakieś wieści, siądź tak, bym cię mógł słyszeć, ale wystarczająco daleko, by nikt nie

zauważył. Usiądź - wskazał na stolik obok - tutaj.

Northrup zawahał się; odezwały się w nim wyrzuty sumienia. Z jednej strony chciał utrzeć nosa

wytwornemu towarzystwu, a z drugiej obawiał się traktowania, które spotkało jego pana.

Adam nalegał. - Nie chcę siedzieć z tobą przy jednym stole.

Northrup poczuł ulgę, że nie musi podejmować decyzji. Potknął się i w pośpiechu opadł na fotel,

twarzą do ściany.

- Zamów sobie coś do picia - polecił Adam. - Powiedz czego chcesz, tylko nie patrz na mnie.

- Co za fatalna sytuacja.

- Nie mam zamiaru się z tobą spierać. - Adam zaryzykował spojrzenie. Buty młodzieńca były zdarte,

nowe ubrania wygniecione. Z peruki zwisały smętnie kawałki pudru, a sam Northrup siedział zgarbiony

jak uosobienie żałości. - O czym chcesz mi powiedzieć? - zapytał Adam.

- O wszystkim. Wszyscy o panu źle mówią, dyrektorzy Kompanii obiecują dywidendę, której nie będą

mogli zapłacić, udziały lecą na łeb na szyję...

- Nie posłuchałeś, kiedy ci kazałem sprzedać?

Nie uzyskał odpowiedzi.

background image

Kelnerka podeszła leniwie do stolika, przy którym siedział Northrup. - Garraway powiedział, że zanim

cokolwiek podam, mam zobaczyć monetę.

Adam zacisnął usta, słysząc w ten sposób odpowiedź na swe pytanie. Zdzielił bezczelną dziewuchę

laską, mówiąc: - Pokryję rachunek pana Northrupa. Podaj mu, cokolwiek sobie zażyczy. - Krzyknęła i

odwróciła się, by zobaczyć, kto ją tak potraktował. Widząc Adama, uśmiechnęła się złośliwie i

powiedziała: - Garraway kazał jeszcze powiedzieć, że nie podoba mu się, że w jego kawiarni przesiadują

takie przechery jak pan.

Adam szturchnął ją końcem laski. - Nie słucham nowin powtarzanych przez takie kocmołuchy jak ty.

Jeśli Garraway chce, żebym sobie poszedł w diabły, niech sam tu podejdzie i mi powie.

Przestępując z nogi na nogę, powiedziała: - Nie jestem kocmołuchem.

Adam patrzył na nią w milczeniu.

Wytrzymała przez chwilę, po czym wykonała gest, jakby odpędzała diabła. - Zrobię, jak pan każesz,

tylko nie patrz pan tak na mnie - szepnęła, cofając się. - Przestań pan.

Adam dalej się w nią wpatrywał, aż złamała się i pobiegła z powrotem za kontuar. - Głupia dziewka -

skomentował, a Northrup uśmiechnął się blado i koronkową chusteczką otarł spocone czoło. Adam

wrócił do ataku: - Kupiłeś akcje z trzeciej emisji Kompanii Południowej, prawda?

- Tak - Northrup podniósł głowę. - I zanim zapyta pan o coś jeszcze. Tak, kupiłem je na kredyt. Tak

jak wszyscy.

- Cóż, jeśli obiecywali ci dziewięćset funtów za udziały warte obecnie czterysta, nie ma co ci się

dziwić. - Adam nie mógł powstrzymać się od sarkazmu, ale pożałował, wypowiadając te słowa. Northrup

zerwał się na równe nogi. - Siadaj, chłopcze.

- Nie mam zamiaru. I nie jestem chłopcem - powiedział młodzieniec gwałtownie.

- Proszę cię, Northrup, usiądź - powtórzył Adam. Northrup zawahał się. - Proszę - powtórzył Adam.

Northrup usiadł.

- Musisz mi wybaczyć moją nieuprzejmość. Od tak dawna z nikim nie rozmawiałem, że odzwyczaiłem

się od konwenansów przyjętych w wykwintnym towarzystwie - powiedział Adam półżartem.

- Nigdy się ich pan nie trzymał - burknął Northrup.

- Też prawda. - Obok przeszedł jegomość o odrażającym zapachu i Adam przytknął do nosa

chusteczkę. - Kupiłeś akcje spółek, które ostatnio straciły licencję?

- Tak. Sądziłem, że lepiej nie stawiać wszystkiego na jedną kartę. Sądziłem, że zabezpieczy mnie to

przed nagłym spadkiem akcji Kompanii. - Poważnie, niczym pastor podczas kwesty, dodał: - Widzi pan,

wierzyłem pana słowom, że akcje spadną.

Adam potarł skronie. - A nie zdawałeś sobie sprawy, że jeśli akcje zdelegalizowanych spółek spadną,

wszyscy kupcy, nie tylko ty, będą musieli sprzedać akcje Kompanii, by spłacić długi?

- Jeśli to takie oczywiste, to dlaczego Blunt kazał zdelegalizować te spółki?

- Nie rozumie, jak działa tego rodzaju kredyt. Jest to dość nowy wynalazek i trzeba się z nim ostrożnie

obchodzić. Do diabła, Northrup - Adam uderzył pięścią w stół - dlaczego nie sprzedałeś, kiedy ci

kazałem?

Czara goryczy się przepełniła. - Właśnie dlatego, że mi pan kazał! - wybuchnął Northrup. - Nie

powiedział pan dlaczego, a mnie się wydawało, że jestem sprytniejszy.

background image

Adam rozsiadł się w fotelu i wyciągnął przed siebie nogi. - No cóż, obaj wynieśliśmy naukę z tej

lekcji, nieprawdaż? Northrup, jeśli zamierzasz nadal bawić się finansami, musisz usłyszeć parę prawd.

Niedosyt różni się tym od chciwości, że można go zaspokoić. Dobrze jest mieć poczucie niedosytu, ale

chciwość nie popłaca.

Z pomieszczenia za barem rozległy się odgłosy szamotaniny. Słychać było kilka plaśnięć, potem

głośny wrzask kelnerki, aż w końcu wymaszerował stamtąd Garraway. Sapiąc, podszedł do stolika Ada-

ma i oznajmił: - Ta idiotka, co dla mnie pracowała, wcale nie miała panu nic takiego powtarzać.

Adam uniósł brew. - Nie?

- Nie, i mógłby pan w końcu zrobić mniej wyniosłą minę. Nie zaprzeczam, że czegoś takiego nie

mówiłem, ale nie kazałem jej powtarzać. - Garraway wyciągnął z kieszeni fartucha brudną chustkę i

wytarł nią twarz. - Nie przysparza mi pan klientów, ale ten lokal istnieje od siedemdziesięciu lat i będzie

istniał przez następne sto, więc mogę sobie pozwolić na stratę paru gości. Zresztą nie byli to dobrzy

klienci.

Po raz pierwszy od kilku dni Adam uśmiechnął się. - Dziękuję, Garraway. Prawdziwy z ciebie

dżentelmen.

*

Czyjeś buty wystukiwały radosny takt na schodach. Już na górze ktoś pociągnął za klamkę i otworzył

na oścież drzwi pokoju na poddaszu. W głosie Daphne słychać było triumf.

- Twoi rodzice są na dole.

Bronwyn podniosła głowę znad celtyckiego rękopisu, który kiedyś znaczył tak wiele, a teraz stracił dla

niej wartość. Jej wspaniały nowy świat rozpadał się na kawałki, a ona nie wiedziała dlaczego.

- Posłuchaj mnie - powtórzyła Daphne. - Twoi i rodzice są tutaj.

- Rodzice? - Satysfakcja w głosie dziewczyny otrzeźwiła Bronwyn i kazała się jej skoncentrować. -

Moi rodzice? - Głos uwiązł jej w gardle, a w żołądku czuła nieprzyjemny skurcz. Przecież nie wiedzieli,

gdzie jest. Nie mieli prawa wiedzieć, gdzie jest. - Jacy rodzice? - zapytała ostrożnie.

- Rafferty Edana, lord Gaynoru, i jego żona, lady Nora. - Daphne uśmiechnęła się triumfująco. - Od

twoich dąsów stąd nie znikną, mogę cię zapewnić. Twój ojciec wygraża, że zabierze cię do domu i spuści

ci lanie.

- Doprawdy? Tatko zawsze grzmi i robi wiele hałasu. Muszę cię rozczarować, ale z tych gróźb nic nie

będzie. - Bronwyn wstała i starając się za wszelką cenę zachować spokój, ułożyła starannie kartki

tłumaczenia. - Jest z nimi Rachelle? - Martwiła się o Rachelle. Francuzka odsunęła się od niej, stała się

zamyślona. Tłumy gości w salonie znacznie się przerzedziły.

Na wspomnienie Rachelle głos Daphne podniósł się o ton. - Tak, słucha właśnie lamentów twojej

matki nad twoją utraconą reputacją.

- O, tak. To cała mama.

- Nie wiem, czy wiesz, ale nie jesteś jedyną osobą, która martwi się o Rachelle - wybuchła Daphne ni

stąd, ni zowąd.

Nie rozumiejąc, a tak naprawdę nie słuchając, Bronwyn wymamrotała:

- Oczywiście. - Poprawiła jedwabną bluzkę i zasłoniła dekolt apaszką. Adam wolał, kiedy zasłaniała

wdzięki przed wzrokiem innych mężczyzn.

background image

Adam. Tej strasznej nocy jedno zdanie na temat Henrietty doprowadziło go do szewskiej pasji.

Powiedziała mu, jakie były ostatnie słowa umierającej, a on na nią nawrzeszczał. Od tego czasu słuchał

jej, ale nie słyszał. Patrzył na nią, ale jej nie widział. Spał w jej pokoju i nawet jej nie dotknął.

Stojąc przed lustrem, wytarła kropelki potu znad górnej wargi i z czoła. Podniosła słoiczek z różem,

chcąc nałożyć go na policzki. Zatrzymała się w połowie ruchu. Odstawiła go na komodę i kiwnęła głową

do swego odbicia. - Będą musieli zaakceptować mnie taką, jaką jestem.

- Zamkną cię o chlebie i wodzie - powiedziała Daphne drwiąco, powoli wpadając w złość, gdyż

Bronwyn zdawała się nie reagować na docinki.

- Ależ z ciebie złośliwa osóbka, Daphne. - Bronwyn rozprostowała jasną spódnicę o prostym kroju. -

Pewnego dnia narobisz komuś prawdziwych kłopotów tym swoim wścibstwem.

Daphne zbladła, zdradzając swoje zakłopotanie. Bronwyn postanowiła drążyć dalej: - Czy to ty

powiadomiłaś rodziców o miejscu mojego pobytu?

Daphne splotła dłonie i wyprostowała łokcie. - Nie, to nie byłam ja.

- Och, przestań. Winę masz wypisaną na twarzy.

- Żałuję, że o tym nie pomyślałam, ale to nie byłam ja. - Daphne uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Nie ja.

Bronwyn nie wiedziała, czy wierzyć, czy też nie. Pewnie gdyby ona to zrobiła, od razu by się przy-

znała. Jakie to miało teraz znaczenie? Stało się. Bronwyn złapała kościany wachlarz, puzderko z

muszkami i torebkę i podeszła do drzwi. Daphne schodziła już po schodach, kiedy Bronwyn pstryknęła

palcami. - Dogonię cię. Zapomniałam chusteczki. - Uśmiechnęła się do zniecierpliwionej dziewczyny. -

Będę przecież musiała ronić łzy skruchy. - Poczekała, aż Daphne zejdzie niżej, i pobiegła z powrotem do

pokoju. Nachyliła się nad lustrem i szczypała policzki tak długo, aż pojawiły się rumieńce.

Rumieńce pojawiłyby się też, gdyby pobiegła po schodach, ale nie chciała okazać rodzicom

zdenerwowania. Zeszła spokojnie i dostojnie, przypominając sobie w duchu, że jest piękną Cherie, a nie

zwyczajną Bronwyn. Zatrzymała się w drzwiach salonu, tak jak to zwykle robiła jej matka. Lady Nora

chciała zrobić wrażenie swoim wejściem, olśnić wszystkich urodą. Bronwyn zatrzymała się, by nabrać

odwagi. Obiecała sobie jednak, że nikt się o tym nie dowie.

Hrabia stał z rękami w kieszeniach, oparty o ścianę. Na jego twarzy malowało się widoczne

zniecierpliwienie. Rachelle siedziała wciśnięta między lady Norę a lady Holly, a Daphne kręciła się

niespokojnie. Kobiety sączyły herbatę, próbując skrócić oczekiwanie uprzejmą paplaniną.

Ojciec zauważył ją pierwszy. - Bronwyn? - Wyprostował się i otworzył usta ze zdumienia. Z dumą i

miłością w oczach wykrzyknął: - Bronwyn, jak ty pięknie wyglądasz!

- Tatku! - Bronwyn podbiegła i rzuciła mu się w ramiona. - Tatku, nie wiesz nawet, jak za tobą

tęskniłam.

- Moje dziecko. Moja Bronwyn. - Podniósł do góry jej twarz i przyjrzał się uważnie. - Co tu się z tobą

stało? Londyńskie powietrze dobrze ci służy.

Bronwyn roześmiała się.

- To prawda.

- Puść ją, Rafferty, niech ja ją obejrzę - zażądała lady Nora.

Trzymając na odległość ramienia, hrabia zakręcił Bronwyn tanecznym ruchem. - Widzisz, co ktoś

zrobił z naszym małym elfem? Zamienił go w rusałkę.

background image

Lady Nora wycelowała swe wprawne oko w Bronwyn. Odstawiła filiżankę, wstała i obeszła córkę

dookoła, a Bronwyn wstrzymała dech. Trzymając palec na ustach, lady Nora obejrzała suknię, włosy,

długie paznokcie Bronwyn i... uśmiechnęła się. - Wspaniale. Co za odmiana. - Wzięła Bronwyn w

ramiona i wycisnęła na jej czole pocałunek.

- Mówiłam ci, mamo. - Holly pochyliła się do przodu. Jej oczy błyszczały. - Sama ledwie ją poznałam.

Lady Nora zaśmiała się pobłażliwie. - Jestem jej matką. Zawsze bym ją rozpoznała, niezależnie od

sytuacji, chociaż muszę przyznać, że to niespodzianka. - Zwróciła się do Bronwyn. - A ty się

zastanawiałaś, czy jesteś naszą córką. Twój wygląd jest tego najlepszym dowodem.

Bronwyn zarumieniła się i zerknęła na Rachelle. - Nie udałoby mi się to bez Rachelle.

- Cóż, ręka prawdziwej Francuzki - powiedziała lady Nora bez cienia złośliwości w głosie. - Dawno

powinnam cię była posłać do Francji. Nikt nie zna się lepiej na podkreślaniu kobiecej urody. - Potrząsnęła

głową. - Kiedy myślę o tych wszystkich latach, które poszły na marne...

- Nie na marne - wtrąciła się Rachelle. - Nasza Cherie zawsze była wystarczająco inteligentna, by

sama sobie z tym poradzić. Po prostu wygląd jej nie obchodził.

- Nie obchodził jej wygląd? - Lady Nora roześmiała się dźwięcznie. - Oczywiście, że obchodził. Ileż

razy widziałam smutek na jej twarzy, kiedy Syreny Irlandii stawały w szeregu, a ona wyglądała jak

odmieniec.

Rachelle poprawiła stanowczo: - Obchodziło ją to, bo wy się tym przejmowaliście. Ona sama

specjalnie o to nie dbała aż do chwili, kiedy pojawił się powód.

Lady Nora zbyła te słowa machnięciem wypielęgnowanej dłoni. - Powód nie powód, dobrze widzieć,

że Bronwyn jest jedną z nas. I co za ulga, co za ulga - wytarła napływającą do oka łzę - że nic jej się nie

stało.

Bronwyn nie miała zamiaru powstrzymywać łez jak matka. Kochała rodziców, mimo ich

powierzchownej i samolubnej natury. Byli jej rodzicami i ubóstwiała ich pogodę ducha i radość życia. -

Jak dobrze was znowu widzieć - chlipała. - Jak dobrze, że wracasz do domu - dorzucił szybko hrabia.

Bronwyn podniosła głowę znad chusteczki. Łzy błyskawicznie obeschły na gorących policzkach. -

Nie, tatku, nigdzie nie wracam.

Państwo Edana wymienili szybko spojrzenia, uzgadniając wzrokiem zamiary. - Jak poznałaś madame

Rachelle? - zapytał hrabia podejrzliwie.

Z miną niewiniątka Bronwyn poklepała się po piersi. - Pamiętasz, tatku, kiedy wybieraliśmy się do

wicehrabiego Rawsonu, a my z Olivią opuściłyśmy zajazd? Mówiłyśmy ci, że byłyśmy z wizytą w

salonie, ale ty nam nie wierzyłeś.

Gaynor oniemiał i zakołysał się na piętach. Spojrzał na Rachelle, a ta milcząco skinęła głową. - Do

diaska, mówiłyście poważnie! - Zagapił się na Bronwyn, a następnie wybuchnął śmiechem. -

Oszukałyście mnie prawdą. No proszę, co za spryciary!

Bronwyn uśmiechnęła się szeroko, a on skorzystał z jej nieuwagi. - A ten salon, to co to za miejsce?

Coś mi się nie chce wierzyć, że przyzwoite.

- To jest przyzwoite miejsce, tato - wybuchła Bronwyn. - Rachelle nie pozwala na żadne niestosowne

zachowania.

- A te plotki o morderstwie?

background image

Ojciec lepiej się przygotował do tej rozmowy, niż jej się z początku wydawało, pomyślała ponuro. - Te

plotki to jedno wielkie kłamstwo. Kto jak kto, ja o tym wiem najlepiej.

Jej słowa, wygląd Rachelle czy też zwykła niewiara, że matka mogłaby zabić własne dziecko,

przekonały lorda i lady Gaynoru.

Lady Nora zaatakowała z innej strony. - Twoja reputacja będzie zrujnowana.

- Dlaczego? Holly niemal mnie nie rozpoznała. Moja droga siostra Holly - Bronwyn spojrzała ostro na

siostrę - która przysięgała, że nic nie powie rodzicom.

Trzasnęły drzwi frontowe i w holu rozległy się kroki. Odezwał się nowy lokaj, a odpowiedział mu

niski, melodyjny głos i Bronwyn skuliła się ze strachu.

Holly pochyliła się do przodu, wsparta dłońmi o poręcze fotela. Zaczęła z powagą: - Nie zamierzałam,

ale kiedy tata mi powiedział, że...

Patrząc w stronę drzwi, hrabia uciszył ją machnięciem ręki i Bronwyn wystraszyła się, że on również

rozpoznał właściciela tego głosu. Kroki odeszły w kierunku gabinetu, a Bronwyn cała się spięła.

Rachelle próbowała odwrócić uwagę od nadciągającej katastrofy. - Drodzy państwo, mój dom to

szanowane miejsce. Dziewczęta żyjące pod moim dachem dobrze się prowadzą.

Adam stanął w drzwiach, ogarniając roztargnionym spojrzeniem całą scenę. Bronwyn patrzyła na

niego jak skazaniec czekający na egzekucję i serce podeszło jej do gardła, kiedy Daphne powiedziała z

triumfem w głosie: - Wicehrabia też tu mieszka.

Rachelle zwróciła się do podopiecznej. - Zdrada jest nie tylko brzydka, jest także niewybaczalna.

Daphne zbladła i cofnęła się. Rozłożyła ręce, błagając wzrokiem o zrozumienie, ale Rachelle

odwróciła się do niej plecami.

- On tu mieszka? - W głosie hrabiego był złowróżbny spokój.

Nikt się nie odezwał.

Wszystko jest w moich rękach, pomyślała Bronwyn. Adam nie zdradzi przecież, że jest jej

kochankiem, a ona sama nie ma odwagi powiedzieć prawdy ojcu. Hrabia wyglądał niebezpiecznie, a jego

zwężone w szparki oczy niechętnie lustrowały Adama. Bronwyn chrząknęła. - Nie jest tak, jak myślisz -

skłamała.

Hrabia odwrócił głowę i spojrzał na nią. - A co ja myślę?

Zabrzmiało to łagodnie, ale nie dała się oszukać. Był wściekły, jak wściekły może być tylko ojciec,

którego ulubioną córkę spotkała hańba. Podniosła rękę. - Mieszka w tym domu, ale...

Hrabia zwrócił się w stronę Adama, grzmiąc jak armata. - Ty jesteś za to odpowiedzialny! Zniszczyłeś

życie mojej córce, mojemu dziecku. Strach pomyśleć, że cię podziwiałem, sądziłem, że będziesz

najlepszym z moich zięciów, a ty zhańbiłeś nazwisko Edana.

Adam podniósł ręce. - Zrobię wszystko, czego pan sobie zażyczy.

- Ożenisz się z nią! - wrzasnął lord Gaynor. - Niech ci się nie wydaje, że to ci ujdzie na sucho! Oddasz

jej reputację na złotym półmisku, takim, jakie noszą po domu twoi służący!

- Hrabio, z ochotą poślubię...

- Tato, nie możesz mnie zmusić...

Wtem rozległo się dźwięczne. - Cisza! - Lady Nora powiedziała to z taką emfazą, że wszyscy

posłuchali. Wszystkie oczy zwróciły się w jej kierunku, a ona wyprostowała się. - Wicehrabia nie może

background image

się ożenić z Bronwyn.

Lord Gaynor aż poczerwieniał. - Co takiego?

- Co to znaczy, maman? - zapytała Bronwyn.

- Mamo, proszę cię, nic nie mów - błagała Holly.

- Wicehrabia nie może się ożenić z Bronwyn - ciągnęła lady Nora - bo jest zaręczony z Olivią.

Bronwyn nie dosłyszała. Była pewna, że nie dosłyszała. Adam nigdy by czegoś takiego nie zrobił.

Spojrzała w twarz matki, szukając odpowiedzi. Lady Nora nie miała poczucia humoru, ale to musiał być

żart.

Ta spojrzała z powagą na męża i powiedziała: - Nie możemy sobie pozwolić na taki skandal. Najpierw

ogłaszamy, że wicehrabia bierze za żoną naszą córkę Bronwyn, potem że Olivię. Od kiedy Bronwyn

uciekła, jest zaręczony z Olivią. Czy jesteś sobie w stanie wyobrazić, co będzie, jeśli znów zmienimy

zdanie?

Adam nigdy nie zaręczyłby się z Olivią, tego Bronwyn była pewna. To jej ojciec mścił się za

nieposłuszeństwo. Zwróciła się do niego, licząc na to, że dostrzeże w jego oku filuterny błysk. Nic

podobnego. Odpowiedział tylko: - Nie sądzisz, że nasza pozycja jest wystarczająco silna, żebyśmy nie

mogli udać, że nigdy nie było tego drugiego ogłoszenia?

- Proszę, co za kochający ojciec. - Lady Nora pogroziła mu palcem i zwróciła się do Bronwyn. -

Słyszysz, co twój ojciec chce zrobić? Czy to nie absurd?

Bronwyn kiwnęła obojętnie głową. Rodzice mówili coś, ale ona nie rozumiała ich języka. Wstali,

przygotowując się do wyjścia i ucałowali ją w policzki. Najwidoczniej ustalili, że może tu zostać, i razem

z Holly pomaszerowali do drzwi.

Bronwyn spojrzała na siostrę i poruszyła bezgłośnie ustami. - Proszę.

Ogromne niebieskie oczy Holly wypełniły się łzami współczucia.

A więc to była prawda.

Bronwyn oparła się o fotel, próbując utrzymać równowagę. Miała wrażenie, że powala ją ogromna fala

bólu, a kiedy podniosła powieki, ujrzała utkwione w siebie spojrzenie szarych oczu. Adam wciąż stał w

drzwiach, obojętny jak głaz.

Wyrwano jej z piersi serce, a on wciąż był obojętny.

Patrząc mu prosto w oczy, zerwała z siebie apaszkę, która na jego prośbę zasłaniała dekolt. Słychać

było, jak drze się jedwabny materiał, ale to nie wszystko. Rzuciła strzępy na podłogę i zaczęła po nich

deptać, po czym rzuciła się do drzwi. Adam stał na drodze, zmierzyła go pogardliwie wzrokiem,

pstryknęła palcami przed jego nosem i odepchnęła ramieniem na bok. Wróci do swojego pokoju i spakuje

się. Nie, wróci do pokoju i nigdy z niego nie wyjdzie. Zamknie się na klucz, jedzenie będą jej podawać

przez szparę pod drzwiami.

Nie, wróci do pokoju i przebierze się w strój wieczorowy. Zejdzie do salonu, oczaruje wszystkich swą

urodą i Adam będzie żałował...

Zdążyła postawić stopę na pierwszym stopniu, kiedy Adam zawołał: - Pamiętaj, to ty nie chciałaś za

mnie wyjść!

Bronwyn nie miała zamiaru rzucić w niego puzderkiem na muszki; ono samo wyleciało z wielką

prędkością z jej dłoni. Adam odskoczył na bok, a ona krzyknęła: - Niech cię diabli!

background image

Zakasała do kolan spódnicę i pobiegła na górę. Nie była pewna, czy za nią pobiegł, ale miała taką

nadzieję. Miała nadzieję, że następny przedmiot, który wypadnie z jej ręki, trafi prosto w niego.

Przysięgła sobie, że trafi w niego.

Wbiegła do pokoju, gdzie pokojówka sprzątała ubrania. - Idź sobie! - wrzasnęła, trzymając szeroko

otwarte drzwi. Przerażona dziewczyna wybiegła w pośpiechu i Bronwyn już zatrzaskiwała drzwi, kiedy

na drodze znalazła się ręka Adama. Bez wysiłku otworzył drzwi, mimo że zaparła się plecami od środka.

Wachlarz wyfrunął jej z dłoni i uderzył go prosto w czoło.

Na czole pojawiła się kropla krwi. Dotknął jej ręką i popatrzył na Bronwyn z niedowierzaniem.

Zatrzasnął za sobą drzwi. - Ty mała jędzo!

- Jak mogłeś mi to zrobić?!

- Bądź rozsądna, Bronwyn. - Uśmiechnął się, błyskając zębami. - To ty nie chcesz za mnie wyjść.

- Nie mam zamiaru być rozsądna. - Założyła ręce i odwróciła się od niego plecami. - Przyszedłeś do

Rachelle wiedząc, kim jestem, i wiedząc, że jesteś zaręczony z moją siostrą - z moją własną siostrą! - a

mimo to mnie uwiodłeś.

- To ty mnie uwiodłaś - poprawił z niezmąconym spokojem.

- A mnie się to podobało.

- Oczywiście.

Fakt, iż przyznał się do winy, nie poprawił jej nastroju. - Nie wstyd ci?

- Ani trochę. - Przekręcił klucz i wyciągnął go z zamka.

Nie mogła złapać tchu. - Jeśli sądzisz, że jestem zabawką, która zaspokoi twoje żądze na każde

skinienie, czeka cię niemiła niespodzianka.

Wydawał się zaskoczony. - Żądze? Wcześniej tak tego nie nazywałaś.

Potrząsnęła głową.

Przez chwilę ważył klucz w dłoni, aż w końcu podjął decyzję. Jednym ruchem ręki rzucił go na

komodę. - Mogę zaspokajać swe żądze, kiedy tylko zechcę. Przecież tego chciałaś przez ostatnie trzy

tygodnie.

- Ty... ty! - Połykała powietrze, ale wściekłość nie ustępowała. Tak naprawdę zaczęła żałować, że

podarła apaszkę, bo głęboki dekolt odsłaniał jej piersi, czego on nie omieszkał zauważyć. Nie ukrywał też

swojego podziwu.

- Dwa i pół tygodnia! A ja pragnęłam cię tylko dlatego, bo myślałam, że jesteś wolny.

Ściągnął kamizelkę, gapiąc się wciąż na jej biust. - Mówiłem ci, że zrobię wszystko, żebyś za mnie

wyszła, a interesujące życie nocne wydawało mi się właściwą metodą perswazji.

- Nie zrobiłeś absolutnie nic, by zakończyć narzeczeństwo z Olivią!

- Naprawdę chciałaś, bym zerwał zaręczyny? - Zbliżył się, ściągając po drodze krawat. - Takie

zachowanie jest niegodne dżentelmena.

Miała ochotę zabić go wzrokiem. - Od kiedy to przejmujesz się swoją reputacją?

Uśmiechnął się zaczepnie. - Wątpię, żeby twoja siostra chciała znaleźć się w centrum takich

soczystych plotek.

- Aha, rozumiem. - Była wciąż zbyt wściekła, by pamiętać o ostrożności i stała w miejscu, aż podszedł

tak blisko, że musiała podnieść głowę, by spojrzeć mu w twarz. - Tak przejmujesz się Olivią. A może po

background image

prostu chciałbyś znaleźć się również w jej łóżku?

Opadły mu ręce. - Olivia mnie zupełnie nie interesuje. Kto jak kto, ale ty powinnaś zdawać sobie z

tego sprawę.

- Olivia jest jedną z Syren Irlandii. Olivia jest śliczna jak jutrzenka. Widziałam, jak mężczyźni po

pierwszym spojrzeniu padali jej do stóp i czcili niczym bóstwo. - Skrzywiła się szyderczo. - A ja mam ci

wierzyć, że jej nie pragniesz?

- Niemądra kobieto, po pierwszym spojrzeniu faktycznie padłem jej do stóp, ale wstałem na nogi po

drugim. - Zaśmiał się gorzko. - Nie oszukasz mnie. Chcesz wykorzystać to narzeczeństwo jako pretekst,

żebym ci dał spokój.

- Dał mi spokój?

- Uwierz mi. Rozumiem, o co tu chodzi.

- Co takiego?

- Od początku wiedziałem, że zaszokuje cię moja rodzinna przeszłość. Chciałem ukryć przed tobą

hańbę, ale nie udało się. Która kobieta zechciałaby za męża syna zbrodniarza?

- Twojego ojca? - Zaczynała rozumieć jego paplaninę. - Chodzi ci o historię, o której mówili stary

Sawbridge i Daphne? Że podrabiasz akcje Kompanii Południowej?

- Cały Londyn w to wierzy.

Nie dowierzając, podniosła dłoń, jakby miało to zatrzymać potok jego słów. - I to z tego powodu już

mnie nie pragniesz.?

- Już cię nie pragnę? - Złapał jej wyciągniętą rękę i przyłożył do swoich spodni. - Pragnę cię tak, że aż

boli.

Wyrwała rękę. - Oszalałeś chyba, jeśli sądzisz, że dam się nabrać na taką historyjkę. W tym momencie

mnie pożądasz, a wieczorem, kiedy zaspokoisz swój apetyt, już cię nie będzie. To tylko wymówka, żeby

się mnie pozbyć.

Podniósł brwi. - Wymówka? Żeby się ciebie pozbyć? Dlaczego miałbym się ciebie pozbyć?

- Bo nie jestem tak ładna jak moje siostry - odpowiedziała, zirytowana jego tępotą.

- Co za bzdura! To pretekst, żeby się mnie pozbyć.

- Bardzo śmieszne! - wściekła się. - Dlaczego miałabym chcieć się ciebie pozbyć?

- Dlatego że mój ojciec był oszustem. Ja też może jestem oszustem! - wrzasnął. - Czy ty mnie wcale

nie słuchasz?

- Słucham. - Zebrała w dłonie ciężkie włosy i podniosła je do góry. - Słucham i jak dotąd usłyszałam

same brednie.

- Jeśli moje pochodzenie nie ma dla ciebie żadnego znaczenia, to dlaczego nie zareagowałaś, kiedy

plotki o fałszerstwie doszły do twoich uszu?

Rozłożyła ręce. - A co miałam zrobić, twoim zdaniem?

- Spoliczkowałaś Judsona, kiedy źle mówił o Rachelle. Nawrzeszczałaś na niego. Wyrzuciłaś go z

salonu. - Spuścił wzrok. - Nie widziałem, żebyś uniosła się słusznym gniewem w mojej sprawie.

- Judson mógł wyrządzić Rachelle prawdziwą krzywdę. Rachelle prowadzi salon, jest cudzoziemką.

Te plotki mogłyby jej zaszkodzić, co faktycznie się stało. Nic takiego nie przydarzyłoby się tobie. -

Chcąc go zawstydzić, dała mu kuksańca i powiedziała kpiąco: - Gdybym wiedziała, że będziesz takim

background image

dzieckiem, kopnęłabym starego Sawbridge’a i wydrapała Daphne oczy. Byłbyś zadowolony?

- Przynajmniej idąc na Change Alley, gdzie pogardzają mną najgorsze męty, wiedziałbym, że moja

kochanka stoi za mną - odpowiedział wyniośle.

- Twoja kochanka? - Chcąc się odegrać, nachyliła się, odsłaniając swoje wdzięki. - Nie jestem już

twoją kochanką.

Wyciągnął ręce i chwycił przód jej sukni. Jednym ruchem, rozdarł ją od dekoltu aż po pas i powiedział

triumfująco: - To się jeszcze zobaczy.

Spojrzała na siebie, na prosty lniany gorset i strzępy jedwabnej bluzki. Nie mogła uwierzyć własnym

oczom. Co za bezczelność! - Sądzisz, że wolno ci... - Chwyciła go za koszulę i szarpnęła. Guziki

poleciały na wszystkie strony, a ona uśmiechnęła się z satysfakcją.

Uśmiech na jej twarzy zamarł, kiedy sięgnął do kieszeni bryczesów i wyciągnął podłużne skórzane

etui. Otworzył je, wyjął solidnie wyglądający nóż i powiedział: - Marynarz nie rusza się nigdzie bez noża.

Przyglądał się jej uważnie spod zmrużonych powiek, ale nie czuła strachu, jedynie przyspieszone bicie

serca. Przecież jej nie skrzywdzi. Tego była pewna. Wiedziała też, że jeśli zacznie się opierać, ucierpi na

tym tylko jej duma.

Przynajmniej tak jej się wydawało.

Stała bez ruchu, a on chwycił za tasiemki przytrzymujące spódnicę, turniurę i halki i przeciął je

jednym cięciem. Opadły jej do stóp, a ona, śmiertelnie oburzona, zapytała: - Co, zadowolony?

- Niezupełnie. - Pewną ręką rozciął sznurówkę gorsetu. Poprawił cienką płócienną koszulę, tak by

ciasno przylegała do jej ciała. Chwycił rękami za rąbek i pociągnął, rozdzierając materiał.

Jedyną częścią garderoby nie dotkniętą tym wandalizmem były pończochy. Mimo że nic jej już nie

krępowało, stała w bezruchu pośród strzępów najlepszej dziennej sukienki. Powiedziała z przekąsem: -

Udowodniłeś sobie, że jesteś prawdziwym mężczyzną. Ciekawe, czy z podobnym spokojem przyjmiesz

odwet z mojej strony.

Uśmiechnął się zuchwale i podał jej nóż, trzymając za ostrze. Wzięła go z miną królowej przyjmującej

hołd.

- Nie ma kobiety, która by poprawnie trzymała nóż - powiedział szyderczo.

Spojrzała na palce zaciskające się na rękojeści. - Nie ma mężczyzny - odpowiedziała z równym

sarkazmem - który nie bałby się nauczyć kobiety, jak właściwie trzymać nóż.

Odwrócił ją plecami do swojej piersi i oplótł ramionami. - Pokaż.

Z jego ciała buchał taki żar, jak z rozgrzanego do czerwoności pieca. Oddała mu nóż.

Podrzucił go do góry i złapał. - O tak. Spójrz, gdzie są moje palce.

- Widzę, widzę. - Nie kryła irytacji. Otarła pot z czoła i wytarła dłoń w strzępki koszuli. Wzięła nóż do

ręki, dokładnie tak, jak jej pokazał.

Nie powiedział nawet słowa pochwały, chrząknął tylko.

Rozdrażniona jego lekceważeniem, spytała ironicznie:

- Jeszcze coś chcesz mi pokazać?

Próbował odebrać jej nóż i szamotali się przez jeden szalony moment. - Chcesz nauczyć się rzucać? -

warknął. - A może nie?

Poddała się.

background image

- Trzymaj ostrze koniuszkami palców. Rozhuśtaj. Wyceluj. A kiedy rzucasz, nie rzucaj jak baba. - W

jego głosie pobrzmiewało lekceważenie dla kobiecych umiejętności. - Cofnij ramię i upewnij się, że

dobrze wycelowałaś. Masz, spróbuj.

Okazało się, że trzymać palcami za ostrze nie było tak łatwo, jak zwyczajnie chwycić za rękojeść.

Koniuszek noża, ostry jak brzytwa, wbił się w jej palec jak w masło. Zagryzła wargi z bólu i poprawiła

uchwyt, dokładnie naśladując jego palce. Tak jej się przynajmniej wydawało.

- Nie tak. - Poprawił palce siłą. - Widzisz? O, tak. Jeśli czujesz, że nóż jest przedłużeniem ramienia, to

oznacza, że trzymasz dobrze.

Nie była wcale taka pewna.

- No, zobaczmy, jak sobie poradzisz. - Odsunął się na. bok. - Pamiętaj, nie rzucaj jak baba.

Gdyby tylko stał przed nią, poszłoby jej doskonale. A tak zamachnęła się i rzuciła tak mocno, jak tylko

mogła. Ku jej zdziwieniu nóż poszybował przez cały pokój i wbił się w komodę, która aż się zatrzęsła od

siły uderzenia.

Nią również wstrząsnął dreszcz. Odwróciła się do niego, pełna radości i dumy.

Jego twarz była nieprzenikniona. Spojrzał na nóż. - Zapomniałaś wycelować.

Nic nie zyska, jeśli zacznie na niego krzyczeć. Wiedziała, co zrobić, by czołgał się na kolanach.

Podeszła do komody, wyszarpnęła nóż i wróciła. - Moja kolej, by cię rozebrać.

Nie dorównywała mu może zręcznością i guziki spodni poleciały na wszystkie strony. Trzeba mu było

przyznać, nie poruszył się nawet, kiedy cięła spodnie w okolicy krocza. Może bał się poruszyć, pomyślała

z satysfakcją. Klęcząc przed nim, rozcięła szew przy kolanie i szarpnęła spodnie w dół. Spojrzała na

niego, na dowód jego namiętności, na brzuch, na pierś widoczną przez strzępy białej koszuli. Z tej

perspektywy wyglądał niczym bóg, nieustraszony, potężny, wymagający. Jej spojrzenie ślizgało się po

mięśniach jak wzbierające fale oceanu pod gładką powierzchnią skóry, przeniosło się na kolumnę jego

szyi, zatonęło w szarych oczach.

W jednej sekundzie wściekłość, którą czuła, przemieniła się w coś zupełnie innego.

background image

ROZDZIAŁ 15

To było jak uderzenie pioruna w piękne popołudnie. W jednej chwili Adam przypomniał sobie, co go

w niej tak pociągało. Przypomniał sobie, ile czasu upłynęło, od kiedy ostatni raz trzymał ją w ramionach.

Jak słodka była miłość.

Jej usta otwarły się, oblizała usta jak dziecko, któremu właśnie wręczono cukierka. W nią też uderzył

piorun.

Jej dłonie powędrowały w górę, gładząc łydki, muskając uda. Płonął z rozkoszy, rozkoszy, która była

zbyt intensywna i przyszła zbyt prędko. Złapał ją za nadgarstki i oderwał ręce od swojego ciała.

Zaprotestowała cicho, ale zamilkła, kiedy postawił ją na nogi.

Jej biała koszula, a właściwie resztki koszuli, stały na drodze. Wyjątkowo stały na drodze. Pożądanie

płonęło w nim tak, że nie mógł się już opanować. Gwałtownym ruchem szarpnął, słysząc jak drze się

materiał, i przypomniała mu się scena w salonie.

Podarła chustkę, symbol ich zgody, co zwiększyło tylko jego brawurę. Zakręcił nią w stronę łóżka;

posłużyła mu za dźwignię, dzięki której wylądował plecami na materacu. Słoneczne plamy tańczyły na

białej narzucie, zmieniając kształty przy każdym jego ruchu, a on czuł, jak rozgrzany od słońca materiał

pieści jego pośladki. Chciał podnieść się na łokciu, ale Bronwyn położyła się na nim, zanim zdążył

cokolwiek zrobić.

Nie widział już powodu, dla którego to on miałby sprawować kontrolę. Przesunął się na bok, oparł

plecy o ścianę, odkrywając jednocześnie, że sam jej widok gasi jedno pragnienie i wzmaga inne. Zapach

pomarańczowych perfum unosił się w powietrzu i napełniał każdy jego oddech. Powtarzała jego imię, po

prostu „Adam”, ale namiętny ton jej głosu doprowadzał go do ekstazy.

Czuł ją każdą cząstką siebie. Kiedy ich ciała stopiły się w jedno, kiedy stały się jednym, kompletnym

organizmem, miał wrażenie, że schną wszystkie łzy i goją się wszystkie rany.

Ich miłość wcale nie była subtelna. Chwycił za jej biodra, nadając ciału szalone tempo, które poznała

już wcześniej. Byli tak blisko, że jej szybki oddech ocierał się o jego policzki. Zamknęła oczy, otworzyła

je i zamknęła ponownie, jakby rozkosz, której dostarczały pozostałe zmysły, była wystarczająco

kompletna.

- Pośpiesz się, pośpiesz - błagała i niecierpliwość w jej głosie tylko spotęgowała jego podniecenie.

Okrągłe, zgrabne pośladki wypełniały jego dłonie; słońce rzucało światło na krągłości, nadawało

kroplom potu pomiędzy piersiami blask diamentów. Jej podwiązki ocierały mu biodra, lecz nie odczuwał

tego jako dyskomfort, raczej jako dodatkowy bodziec.

Wytężając ramiona, podniósł ją i zakołysał. Próbował zwolnić jej tempo, zaśmiał się głośno, kiedy

zacisnęła zęby, odrzuciła głowę do tyłu i wbiła paznokcie w jego ramiona.

Otworzyła na moment oczy i spojrzała na niego groźnie. - Za dużo - wymruczała. - Za gorąco.

Potrzebowała teraz spokoju, a on nie chciał jej go dać. Chwycił w usta brodawkę jej piersi, ssał i

pieścił językiem, aż z ust Bronwyn dobył się krzyk. Poczuł, że namiętność na nowo wzbiera w niej jak

burza i zagryzł lekko usta.

Krzyknęła, jej ciałem wstrząsnął dreszcz i opadła na niego bezwładnie.

- Jeszcze - zażądał.

- Nie mogę. - Jej zęby niemal szczękały z wysiłku. - Nie mogę - powtórzyła, kiedy zakołysał biodrami.

background image

Kierowała nim teraz własna przyjemność, mącąc myśli i jednocześnie uwalniając odruch, który

wyniósł ją ponownie na szczyt. Ocierające się o siebie ciała były mokre - od potu, łez, nie wiedział na

pewno. Wiedział tylko, że kiedy pochłonął go ocean rozkoszy, nie mógł powstrzymać okrzyku

wdzięczności.

Bronwyn osunęła się na niego. Przytulił ją, delektując się porozumieniem, które pojawiło się wraz z

falą fizycznej przyjemności. Zdawał sobie sprawę, że jest to pozorne porozumienie, bo niczego przecież

nie ustalili podczas ognistej sprzeczki. Niczego, poza faktem, iż w kotle namiętności stawali się jednym

ciałem.

Na razie to musi wystarczyć.

Wyciągnął zza siebie poduszkę i zaczął ją wachlować, lecz ona szepnęła: - Nie.

- Co?

- Nie. - Westchnęła i potarła twarz o jego pierś, jak spragniony pieszczot kotek. - Tu jest chłodniej.

Spojrzał w stronę okna. Słońce znikło z nieba, schowało się za ciężkie deszczowe chmury. Upał w

końcu zelżał. Adam słyszał odgłosy miasta, mieszkańców śpieszących, by umknąć przed pierwszymi

kroplami deszczu. Z daleka dochodziły również stłumione wrzaski rozzłoszczonego dżentelmena i Adam

spojrzał wymownie na Bronwyn. - Twój ojciec?

- Tak.

- Przyjdzie tu na górę?

- Jeśli dotychczas tego nie zrobił, to nie ma obawy. Sądzę, że mama i Rachelle go powstrzymały.

Jej usta rozpromieniły się w uśmiechu, za którym tak tęsknił przez ostatnie tygodnie. - Przez cały ten

czas cię nie całowałem - pomyślał głośno.

- To fakt - zgodziła się.

- Poważne niedopatrzenie.

- Można je łatwo naprawić.

Jej figlarność, jej ciepło, nieśmiałe spojrzenie bursztynowych oczu, wszystko to pobudzało jeszcze

zmysły.

Nieśmiałe spojrzenie? Po takich harcach? Przyjrzał się uważniej. Zaczerwieniła się, od czubka głowy

po same palce. Śmiejąc się, przyciągnął ją ramieniem, dotknął ustami jej ust i kiedy pierwsze krople

deszczu dotknęły spragnionej ziemi, rozpoczął powolną wędrówkę, by uwieść kobietę, która już dawno

była uwiedziona.

*

Zapadał wieczór, szary, wilgotny, przynosząc pierwszy sygnał jesiennego chłodu. Adam zapalił

świece, a ona przyglądała mu się z policzkiem wspartym na dłoni. - Masz gęsią skórkę. Pomyśleć tylko,

że parę godzin temu było tak gorąco.

- Bardzo gorąco - zgodził się.

Zatonęła twarzą w poduszce, ale tylko tyle, by zasłonić jedno oko. Miała nadzieję, że przez tak małą

zmianę uda jej się odpędzić wszystkie czarne myśli, które zaprzątały jej głowę. Zmienił się punkt

widzenia i pokój wyglądał inaczej. Również Adam, przechadzający się niespokojnie tam i z powrotem,

wydawał się inny. Nie chciała wcale myśleć dzisiejszego wieczoru, ale nie mogła się powstrzymać od

komentarza: - Jesteś zdenerwowany.

background image

- Myślę.

Myśli o sytuacji bez wyjścia, w której się znaleźli. Myśli o tym wszystkim, nad czym ona nie chciała

się zastanawiać. Myśli o Olivii. Zasłoniła drugie oko.

- Wczoraj - ciągnął - odkryłem nitkę, która mnie być może zaprowadzi do kłębka tego spisku.

Spisku? Zaręczyny z Olivią były wynikiem spisku?

- Robert Walpole twierdzi, że coś dziwnego dzieje się w świecie finansów.

Kłopoty sercowe były powodem wystarczającej ilości cierpień, a on myślał tylko o Robercie Walpole i

swoim głupim świecie finansów. - Skąd wie? - zapytała. - Przecież świat finansów zawsze był dziwny.

- Bardziej niż zwykle - poprawił. - Słyszał plotki, które tak go zdumiały, że poprosił mnie, bym przy

pomocy moich znajomości doszedł do ich źródła.

Omal nie parsknęła gorzkim śmiechem. Co za wyczucie sytuacji!

- Coś się stało? - zapytał.

- Nie. - Ledwie udało jej się opanować. - Nie. Czego... czego się dowiedziałeś?

- Że miał trochę racji. Chodzi tu o coś więcej, niż tylko zwykłą finansową manipulację. Komuś zależy

na władzy.

Aż usiadła z wrażenia. Tam, gdzie władza, jest też chciwość i niebezpieczeństwo, a Adam pakował się

w sam jego środek. - Jakiej władzy?

- Wyższej od króla, jak sądzę. Władzy w parlamencie. Rząd jest niestabilny i Robert chciałby to

zmienić. Co więcej, jest w stanie go zmienić, bo świetnie się do tego nadaje. - Chlusnął wodę na twarz i

po omacku szukał ręcznika. - Jeśli uda mi się odkryć źródło tego spisku, ogromnie mu się przydam.

Zasugerowała nieśmiało: - Nie sądzisz, że może to być związane ze śmiercią Henrietty?

Przestał na chwilę wycierać twarz. - Kogo?

- Córki Rachelle. - Objęła ramionami kolana. - Jak pamiętasz, jej morderca powiedział, że chce zabić

kogoś udziałami.

- Nie, nie pamiętam.

Zanim przypomniał sobie noc, której mu to opowiedziała, odezwała się szybko: - No tak, może to być

częścią tego spisku?

- Zabić kogoś udziałami - powtórzył w zamyśleniu. - Ciekawe sformułowanie.

- Henrietta była Francuzką. - Przyglądała się Adamowi, nie pozwalając, by widok gibkiego ciała i

pięknych mięśni przyćmił jej jasność widzenia. - Wydawało mi się, że Walpole jest teraz na wsi. Kiedy

prosił cię o pomoc?

- Wieki temu. W kwietniu.

- W kwietniu, a ty jeszcze nic nie odkryłeś?

Spojrzał na nią, aż jej się zrobiło gorąco. - Chciał, żebym sam się tym zajął, lecz moje życie osobiste

zbyt długo stało na przeszkodzie.

Przypomniała sobie, w jaki to sposób odciągała go od obowiązków i schlebiło jej to.

Patrząc na nią w lustrze, potarł podbródek. - Śmiej się, śmiej. Tańczyłem, jak mi zagrasz i przez to

zaniedbałem obowiązek względem ojczyzny.

Ignorując głos sumienia, Bronwyn podniosła do góry włosy i rozłożyła je na piersi. - Nigdy nie

żądałabym od ciebie, żebyś zaniedbywał obowiązki wobec ojczyzny.

background image

Podniósł kandelabr. Światło padło na pasma jej srebrnych włosów. - Oczywiście, że nie.

Ruszył w jej kierunku ze świecą w dłoni, a ona poczuła, jak jej plecy przeszywa rozkoszny dreszczyk.

Postawił kandelabr na stoliku nocnym i powiedział oskarżycielskim tonem: - To twoja wina. Przez

ciebie zaniedbuję obowiązki, przez ciebie sobie o tym przypominam. - Wyciągnął się, napinając mięśnie

ramion, klatki piersiowej, brzucha. Jęknął, rozciągając mięśnie ud i łydek i zasłonił dłonią starą ranę. - To

może nieracjonalne, ale jestem pewien, że uda mi się rozwikłać tę zagadkę. Dodajesz mi sił.

Tak żarliwy hołd odebrał jej mowę.

Nie oczekiwał słów z jej strony. Łagodna linia kręgosłupa przyciągnęła jego uwagę; pieścił ją z taką

delikatnością, jak głaszcze się kociaka.

Zamruczała, rozkoszując się przypływem witalności, która zaszumiała na nowo w jej żyłach. - Chodź

do łóżka, ogrzeję cię. - Pogładziła wierzchem dłoni jego bok, ku swojemu zadowoleniu dostrzegając

gęsią skórkę.

Oparł kolano o materac, odciążając bolącą nogę. - Podejrzewam, że masz nieczyste intencje -

powiedział.

Spojrzała na jego udo i nachyliła się, przyciskając usta do starej rany. - Bolało?

- Jak diabli. - Poprowadził palcem wzdłuż linii jej ramion. - Ten okrętowy szarlatan chciał amputować.

Skrzywiła się i potrząsnęła głową.

- Nie, nie pozwoliłem mu, ale zostały tam jeszcze kawałki pokładu, które od czasu do czasu dają mi

się we znaki.

- Zauważyłam - odpowiedziała. - Może wolałbyś, żebym tam pocałowała?

- Wolałbym odpocząć. - Na tę stanowczą wypowiedź Bronwyn zrobiła smutną minę, jak wędrowny

grajek, któremu wyrwano z dłoni zarobione miedziaki. - A niech to diabli! Odpocznę później. - Opadł na

łóżko i pozwolił jej naciągnąć prześcieradło na ich oboje. - Kiedy już mnie zabijesz. Taki masz plan,

prawda? - dorzucił.

Nie zaprzeczyła. Obiecała tylko ochryple: - Powoli. Bardzo powoli.

*

- Moja siostra! - Przekręciła się na bok i złapała garść jego włosów. Pociągnęła z całej siły, budząc go

ze snu. - Dlaczego jesteś zaręczony z moją siostrą?

Odepchnął na bok jej rękę. - Au, do diabła!

- To nie jest żadna odpowiedź. - Ponownie wyciągnęła rękę, ale on się zasłonił.

- Czy musimy o tym rozmawiać z samego rana? - Zasłonił dłonią oczy, bo słońce, które właśnie

wyszło zza chmury, oświetlało jaskrawo pokój. Rozejrzał się dookoła.

- Musimy. - Usiadła gwałtownie na łóżku i skrzyżowała ręce na piersiach. - Musimy.

- No dobrze. - Podniósł się leniwie. - Musimy.

Podrapał się po głowie. - Może powinnaś najpierw zadać sobie pytanie, czemu jesteś taka rozstrojona.

- Świadomie nigdy bym nie poszła do łóżka z narzeczonym siostry - odpowiedziała, dumnie

wymachując mu przed nosem wzniosłymi ideałami, które były bezpośrednią przyczyną tego ataku.

Szare oczy kpiły z niej jawnie.

- Przecież właśnie to zrobiłaś.

- To był błąd - zaprotestowała.

background image

- Nie jeden. Wiele błędów. Przez wiele godzin. - Odwróciła głowę, ale on chwycił ją za podbródek i

przyciągnął do siebie. Jego słowa i spojrzenie przeszywały ją na wylot. - Może powinnaś zadać sobie

pytanie, dlaczego tak łatwo porzucasz swe ideały, gdy jesteś spragniona, a kiedy się nasycisz, od razu

sobie o nich przypominasz. - Siedziała z buzią w ciup, nie mając zamiaru odpowiadać. Zabrał rękę. -

Moje zaręczyny z Olivią będą trwały do dnia, w którym zażądasz, by mnie z nich zwolniono.

- Jak to: ja zażądam? - Zamachała rękami niczym wiatrak. - Jestem jej siostrą.

Spojrzał na nią z pretensją i wyskoczył z łóżka, aż zadudniła podłoga.

Gniewał się. Pierzchła gdzieś cała radość wspólnie spędzonej nocy. Zachowywał się, jakby to ona była

niesprawiedliwa. Gdzieś głęboko zaświtała jej niepokojąca myśl - może faktycznie ma rację? To prawda,

uciekła od niego. Chciała nawet przez moment, by Olivia zajęła jej miejsce, lecz nigdy nie sądziła, że on

na to przystanie. Adam, którego poznała, nosił twardą, zimną maskę. W noc świętojańską, przy świetle

księżyca, zdołał ją przekonać o swojej szczerej namiętności, namiętności do niej, Bronwyn, Czy przez

niemądrą dumę nie odrzuciła prawdziwej miłości?

Stanął przed lustrem i wziął do ręki szczotkę, próbując przywrócić ład swojej rozwichrzonej fryzurze.

Związał włosy z tyłu głowy. - Wyglądam w miarę cywilizowanie? - zapytał, podtrzymując rozmowę.

Otuliła się szczelnie prześcieradłem. W pokoju panował chłód, a jego źródłem było nie tylko jesienne

powietrze. - Skąd. Wyglądasz jak marynarz, może z cienką warstwą ogłady.

Próbował się uśmiechnąć, lecz odbicie w lustrze nie kłamało. Nie udało mu się; nachmurzył się tylko.

- Dokąd się wybierasz? - Szczerze powiedziawszy, chciała wiedzieć, czy wróci, ale nie miała odwagi

zapytać.

- Na Change Alley.

Postanowiła obchodzić się z nim jak z jajkiem. - Odkryć prawdę co do spisku?

- Tak.

- Mówisz, że Walpole rozmawiał z tobą w kwietniu. Cóż, dziś mamy dwudziestego września. Może

nie ma już nic do odkrycia.

Nie zdążyła nawet mrugnąć okiem, kiedy z chłodnego nieznajomego przeistoczył się we wroga. - Jeśli

nie ma już nic do odkrycia, to dlaczego po całym Londynie krążą podrobione akcje, sprzedawane przez

kogoś, kto podaje się za Adama Keane, wicehrabiego Rawsonu? - warknął, odsłaniając białe zęby i ruszył

w jej kierunku. - Czy przyszło ci może do głowy, że dyrektorzy Kompanii Południowej popełnili jedno z

największych oszustw w historii ludzkości? Zabrali miliony funtów z rąk nic niepodejrzewających,

niemądrych ludzi, rujnując życie zarówno oszustom, jak i porządnym obywatelom, doprowadzając rząd

na krawędź chaosu.

Pomyślała przez chwilę. - Nie wierzę w zbiorowy spisek.

Gdyby nie był tak na nią wściekły, z pewnością by się uśmiechnął. - Jesteś bardzo inteligentną kobietą

w kwestiach finansów. Jeśli chodzi o sprawy serca, jesteś niewymownie głupia. - Gapiła się na niego, a

on spokojnie poprawił pierścienie zdobiące palce. - Ja również nie wierzę w zbiorowy spisek. Jeśli

miałbym wskazać na jednego człowieka, byłby to John Blunt, świeżo upieczony baron.

- Ale o co chodzi w tym spisku?

Potarł czoło. - Nie wiem. Coś śmierdzi na Change Alley, ale ciężko odróżnić spisek od niewinnej

intrygi.

background image

- Więc może to nic poważnego. Może to niewarte twojej uwagi.

Ręce mu opadły. - Czy ty w ogóle nie słuchałaś? Jeśli to wszystko dla ciebie za mało, zastanów się nad

jednym. Kompania wynajęła rzezimieszków, którzy zmuszają inne spółki do opuszczenia parkietu.

Wzdrygnęła się. To było właśnie sedno jej zmartwień, ta wiadomość rzucona jak ochłap psu. Nie

mogła powstrzymać pytania, które samo cisnęło się na jej usta: - Ryzykujesz życie?

Na jego twarzy pojawił się wyraz pewności siebie, męskiej wojowniczości i zarazem dumy. - Nie

sądzę.

Wściekła z powodu tej brawury, wściekła na Walpole’a, że ważył się prosić Adama o takie

poświęcenie, rzuciła ostro: - Jak Robert Walpole śmie prosić ciebie, żebyś z czystej przyjaźni dla niego

szpiegował?

- A z jakiego innego powodu miałbym to robić? - zapytał, a w jego głosie pojawiła się niebezpieczna

nuta.

Podskoczyła w górę. - Nie wiem, ale wolałabym, żebyś przestał - powiedziała.

- Mam przestać? Przestać, kiedy jestem tak blisko? Przestać i złamać słowo dane przyjacielowi?

Sądzisz, że jeśli przestanę, to sfałszowane akcje znikną z Change Alley?

Zacisnęła dłonie na jego nadgarstkach. - Nie bądź takim osłem.

Jego paznokcie wbiły się w jej skórę. - Boisz się, że związek z fałszerzem zszarga twoją reputację?

Szarpnęła się, lecz on tylko wzmocnił uścisk. - Nie bądź niemądry. Po mojej reputacji nie ma już

śladu.

Puścił ją jak parzącą pokrzywę.

Jedno spojrzenie na jego zastygłe rysy twarzy upewniło ją, że źle się wyraziła. - Nie miałam tego na

myśli.

Podniósł z podłogi kamizelkę i surdut. Wyskoczyła z łóżka i chwyciła go za ramię. - Nie możesz tak

po prostu wyjść.

Nie zwracając na nią uwagi, otworzył drzwi. Próbowała zaprzeć się nogami, ale wątły ciężar nie miał

żadnego znaczenia. Nie mogła zejść za nim po schodach cała naga, krzyknęła tylko: - Miałam na myśli

moralną reputację! - Nie odwrócił się. - Tchórz! - rzuciła na pożegnanie.

Wzdrygnął się i to dodało Bronwyn otuchy. Adam to rozsądny mężczyzna. Z pewnością przemyśli

jeszcze raz jej słowa i dojdzie do wniosku, że chciała tylko chronić go przed niebezpieczeństwem. Że

martwi się o jego życie. Wie przecież, że nie jest tak płytka, by przejmować się tym, jak jego reputacja

wpływa na jej opinię. I, mój Boże, lepiej żeby nie odebrał jej przymówki - oskarżenia o tchórzostwo -

jako wyzwania.

Cały dom jeszcze spał, a ona siadła przy biurku. Rozłożyła rękopis, przygotowała czyste kartki,

naostrzyła gęsie pióro, odkorkowała butelkę atramentu i - zagapiła się na deszcz za oknem. Tłumaczenie

nie interesowało jej dzisiaj. Zamiast tego gęsie pióro zanotowało wszystko, co wiedziała na temat akcji

Kompanii Południowej. Również słowa Henrietty przyszły jej do głowy. Zapisała je na samej górze

kartki i podkreśliła. Zabić kogoś udziałami.

Cóż to mogło oznaczać? Już wcześniej doszła do wniosku, że muszą to być akcje Kompanii

Południowej. Adam powiedział, że celem spisku jest władza. Ktoś chciał jej za wszelką cenę i nie cofnie

się przed niczym, by tę wiedzę osiągnąć.

background image

Zamrugała. Chciwość, pieniądze, angielski polityk, który głośno sprzeciwiał się nikczemnym planom

konstruktorów Kompanii Południowej.

Ścisnęło ją w gardle. Dotknęła ręką szyi, chcąc rozluźnić uścisk.

Robert Walpole.

Bzdura. Potrząsnęła przecząco głową. Jeśli ktoś chciał zabić Walpole’a, dlaczego nie zrobił tego

wcześniej? Chwileczkę. Roberta przecież nie ma w mieście. A może jest? Może jednak jest?

Wybiegła z pokoju i oparła się plecami o ścianę. Jęknęła, przyciskając chłodne dłonie do rozgrzanej

twarzy. Kolejny przypływ mdłości? Zawroty głowy? Bezsenna noc, wczesne wstawanie, stres ostatnich

kilku tygodni, wszystko to przyczyniało się do tego stanu, lecz teraz nie miała na to czasu. Zeszła po

omacku po schodach i zastukała do drzwi Rachelle. Gderliwy głos Rachelle wcale jej nie zniechęcił;

zapukała jeszcze głośniej. - Rachelle, to ja, Bronwyn. - Z pokoju nie dochodził żaden dźwięk. - Rachelle,

muszę cię o coś zapytać.

Zapukała jeszcze raz i drzwi w końcu się otworzyły.

Zaspane spojrzenie Rachelle sprawiło, że na moment zamilkła. Zaczerpnęła głęboko powietrza i nic

już nie mogło jej powstrzymać. - Wybacz, że budzę cię tak wcześnie, ale muszę o coś zapytać.

Ziewając, Rachelle poprawiła czepek. - Po co ta gorączka, moje dziecko. Myślałam, że już cię tego

oduczyłam.

- Czy Robert Walpole jest poza miastem?

- Cherie... - jęknęła Rachelle.

- To ważne. - Bronwyn poczuła przypływ dobrego samopoczucia. - Wczorajszy wieczór w salonie...

Czy nikt nie wspomniał o powrocie Walpole’a?

- Oczekujesz ode mnie, bym śledziła każdy ruch jakiegoś mało znaczącego jegomościa - odparowała

Rachelle z widocznym rozdrażnieniem.

- Proszę - nalegała Bronwyn. - Masz świetną pamięć, a Adam twierdzi, że Walpole będzie kiedyś

sławny.

- Walpole też tak twierdzi. I wydaje się, że zdołał przekonać sporą grupę osób. - Rachelle zamknęła

oczy i zastanowiła się. - Wrócił wczoraj do Londynu i spotkał się ze swoimi doradcami.

- Dlaczego? - Bronwyn ledwo stała na nogach.

- Podobno stracił dużo pieniędzy przez Kompanię Południową.

- Niech go diabli! Tak łatwo wpadł im w ręce. - Na jej twarzy malowało się takie oburzenie, że

Rachelle aż otworzyła usta ze zdumienia. Bronwyn podjęła decyzję. - Muszę znaleźć Adama. Pójdę na

Change Alley, znajdę go, powiem... zmuszę go, by mnie wysłuchał. Poślesz po powóz?

- Oczywiście, ma cherie. - Rachelle przyglądała jej się sceptycznie. - Mam nadzieję, że wiesz, co

robisz?

- Nie mam wyboru - odpowiedziała Bronwyn. - Jeśli nie powiem Adamowi, życie Walpole’a może

być w niebezpieczeństwie.

Rachelle nie wątpiła nawet przez chwilę. - Wyślij wiadomość Walpole’owi - poleciła.

Na twarz Bronwyn wstąpiła trwoga. - Adamowi może grozić niebezpieczeństwo.

- Więc musisz już iść. Zamówię ci lektykę i każę Gianniemu biec obok. - Rachelle popchnęła ją lekko.

- Biegnij po płaszcz.

background image

Bronwyn pośpieszyła do wyjścia, zdając sobie z przykrością sprawę, że wcześniejsze niedomaganie

nie ustąpiło całkowicie. Wydawało się, że wraca z dwukrotną siłą, kiedy biegła, czy nawet ruszała się ze

zbytnim wigorem. Ostrożnie zdjęła z haka aksamitny płaszcz i nałożyła na siebie. W torebce było tylko

tyle pieniędzy, by starczyło na zapłacenie za lektykę i zdobycie informacji, gdzie jest Adam. To tyle

przygotowań, teraz musi tylko zwalczyć falę złego samopoczucia i przygotować się na konfrontację z

mężczyzną, którego kocha.

Wyjrzała przez drzwi frontowe. Deszcz padał, wygrywając ponury rytm, a nad ziemią unosiła się

posępna mgła. Skoncentrowała się na tym, co powie Adamowi. Może na przykład: „Adamie, wiem, że

uważasz mnie za zdrajczynię...”

Nie. Nie powinna mu chyba niczego sugerować. Może lepiej: „Adamie, znalazłam klucz do twojej

tajemnicy”.

W wyobraźni rozważała ich spotkanie. Padną sobie w ramiona. Wszystko sobie wytłumaczą i

wszystko będzie dobrze...

Mimo ogromnej fantazji nie była w stanie sobie tego wyobrazić. Bardziej prawdopodobne było to, że

Adam będzie zimny jak lód. Nikt nie potrafił być bardziej zimny. Nawet teraz czuła na sobie przejmujący

ziąb jego niezadowolenia.

Duży, kryty powóz zatrzymał się tuż przed schodami. Pomalowany na biało, bogaty w złocone detale,

wydawał się ogromny i żenująco krzykliwy. Okna w formie witraży przedstawiały klasyczną włoską

architekturę. Rozmiarem i kształtem przypominał wóz cygański, a mimo to tego rodzaju pojazdy coraz

częściej pojawiały się na ulicach Londynu. Dzięki Kompanii Południowej pospólstwo zbiło takie majątki,

że wszyscy kupowali jak szaleni, nie dbając o względy praktyczne, a chcąc się jedynie popisać.

Z niecierpliwością czekała, chcąc ujrzeć gościa, który podróżuje takim dziwolągiem i w dodatku

składa wizyty tak wcześnie rano.

Nikt nie wyszedł z powozu. Stangret zeskoczył z kozła, otworzył drzwiczki i ukłonił się jej bez słowa.

Oczywiście. Zamiast zwykłej lektyki Rachelle zamówiła powóz, którego właściciel z powrotem zasilił

szeregi szarych obywateli. Jak miło ze strony Rachelle, że pomyślała o jej wygodzie. Cóż za

ekstrawagancja.

Bronwyn podała stangretowi dłoń, weszła na stopień i przystanęła. Zakręciło się jej w głowie i

przyłożyła rękę do czoła. - Wsiadać! - wrzasnął nieuprzejmie stangret i wepchnął ją do środka.

Rozstrojona swoim niedomaganiem i jego grubiaństwem, Bronwyn zamrugała oczami. Drzwiczki za-

trzasnęły się. Wewnątrz panował półmrok, a kiedy wyjrzała przez kolorowe szybki, krajobraz wydawał

się zabarwiony jak płótna starych mistrzów. Powóz ruszył z kopyta i Bronwyn opadła twardo na

siedzenie.

O mój Boże, zapomniała powiedzieć stangretowi, gdzie chce jechać. Podniosła rękę, by zastukać, ale

powstrzymała ją fala mdłości.

Lokaj. Przypomniała sobie w końcu. Gianni z pewnością powiedział stangretowi, dokąd jechać.

Zamknęła oczy, stwierdzając z zadowoleniem, że mieszanka pudru, perfum i tytoniu, którą pachniało

ciemne wnętrze, była niemal przyjemna dla nosa. Inaczej niż w większości wynajętych powozów, nie

czuć było woni potu i końskiego łajna; pojazd miał też zadziwiająco dobre resory. Mimo to...

Wydawało jej się, że ponad klekotem podków i pluskiem wody, gdy koła powozu pokonywały kałuże,

background image

słyszy czyjś oddech.

Czy ktoś jest jeszcze w powozie? Niemożliwe, przecież odezwałby się, kiedy wchodziła.

Cisza. Zaraz otworzy oczy i przekona się, że jedzie sama. Kosztowało ją to więcej wysiłku niż

podejrzewała, ale przecież odwaga nie może jej opuszczać tak wcześnie. Podniosła powieki, odwróciła

głowę i ujrzała parę błyszczących oczu.

Serce biło jej jak szalone i podniosła dłoń do ust, by zdławić krzyk.

*

Chuda, kobieca ręka chwyciła Adama za nadgarstek i pociągnęła za sobą.

- Jaśnie panie, pamiętasz mnie pan? - Dziwka, którą spotkał wczoraj, wlepiła w niego wzrok. Z jej

włosów i brody kapały krople brudnej wody.

Co za ponury dzień. Mrużąc oczy, odpowiedział: - Z całą pewnością. Masz jakieś wieści?

- Z całą pewnością.

Rozśmieszyło go naśladowanie jego własnych słów. Tak właśnie słyszeli go inni?

- Jest tu ze mną dziwka, co sprzedała mi akcje. Pokazała mi, od kogo je kupiła.

Uśmiech zamarł mu na ustach. - Powiedziałaś mu o mnie?

- Ani słowa. - Wskazując brudnym kciukiem na swą pierś, pochwaliła się: - Kobieta, której brak

rozumu, nie zaszłaby tak daleko, jak ja. Wiedziałam, że chcesz z nim pan porozmawiać w tajemnicy.

Chodźmy już.

Zacisnął dłoń na lasce i poszedł za nią, omijając śmieci i puste baryłki. Nie mógł się powstrzymać od

pytania. - Tak daleko zaszłaś?

- Jeszcze żyję, prawda? - odpowiedziała żarliwie.

Niewesołe podsumowanie dzisiejszych czasów, pomyślał. - Całe szczęście, że żyjesz.

Zaprowadziła go na koniec basenu portowego, tam gdzie przycumował statek handlowy i pokazała

palcem.

- Widzisz pan tych dziesięciu chłopa, co się tam mozolą? A tego drągala z czerwoną chustą wokół

szyi?

- Widzę.

- To on. Nazywa się Jims. On sprzedał akcje dziewczynie.

- Dziękuję. - Stąpając po śliskich deskach, miał nadzieję, że porozmawia z tym człowiekiem sam na

sam, lecz ona trzymała się blisko. - Chcesz nas sobie przedstawić?

- Chcę zobaczyć.

- Zobaczyć co?

- Czy pana rozpozna.

Podniósł głowę, wystawiając twarz na deszcz i zaśmiał się głośno. Opuścił Bronwyn w złości, ale

złość nie trwała długo. Noc, którą razem spędzili, była zbyt długa i zbyt słodka, by chować urazę.

Wróciła mu pewność, że dziś właśnie dojdzie do sedna całej zagadki.

Na widok dżentelmena w porcie robotnicy przestali pracować. Pudła upadły na ziemię; mężczyźni

przyglądali się Adamowi, który zdjął kapelusz o szerokim rondzie, odrzucił w tył pelerynę i oparł ręce na

biodrach. Następnie podszedł do Jimsa i czekał na reakcję. Rosły mężczyzna rozejrzał się na wszystkie

strony. - Jaśnie pan sobie czegoś życzy?

background image

- Nie znasz mnie? - zapytał Adam.

Jims zdumiał się, wzruszył szerokimi ramionami i odpowiedział niepewnie: - A powinienem, jaśnie

panie?

- Podobno tak. - Kątem oka Adam dostrzegł, że grupka dziwek przysuwa się bliżej. Słyszał szepty,

kiedy jego przewodniczka zaznajamiała je ze szczegółami. Robotnicy również nastawiali uszu.

- Jaśnie pan to jakiś kaznodzieja? Bo ja nie zrobiłem nic, czego można się wstydzić.

Adam zachichotał, rozbawiony rosnącym skrępowaniem stojącego przed nim olbrzyma, pewny

bliskiego zwycięstwa. - Nie jestem żadnym kaznodzieją, nie interesuje mnie wasza moralność ani jej

brak. Chcę po prostu rozwiązać kwestię własnej tożsamości. Spójrz na mnie uważnie. Jesteś pewny, że

mnie nie znasz? Nie poznajesz? Nigdy mnie wcześniej nie widziałeś?

Wciąż skrępowany, Jims odpowiedział: - Nie.

- A mimo to moje nazwisko jest ci znane.

- Nie.

- Podobno tak. - Wziął głęboki oddech i oznajmił: - Jestem Adam Keane, wicehrabia Rawsonu.

Na szerokiej twarzy robotnika pojawił się uśmiech. - Nieprawda.

Zdając sobie sprawę, co oznaczają te słowa, dziwki aż otworzyły usta ze zdumienia. Adam uśmiechnął

się dziko, obnażając białe zęby. - Prawda.

Jims parsknął głośno i wytarł rękawem mokrą od - deszczu twarz. - Nieprawda. Wicehrabia jest

niższy, ma perukę - pokazał gestem masę włosów - i najdziwniejszą twarz, jaką w życiu widziałem.

Z twarzy Adama opadła maska pewnej siebie nonszalancji. Chwycił mocniej laskę. - Jaką twarz? - z

trudem powstrzymywał obrzydzenie.

- Wypacykowaną pudrem i pomalowaną barwidłem.

Adam pokazał ręką wzrost. - Mniej więcej takiego wzrostu, elegancki i...

- Łysy - zakończył Jims. - Łysy jak kolano. Kiedy był tu w porcie, wiał mocny wiatr, który podniósł

mu perukę i...

- Judson - jęknął Adam. - Carroll Judson, ten łajdak, podaje się za mnie.

background image

ROZDZIAŁ 16

Osobą, która siedziała w przeciwległym rogu, był Carroll Judson. - Co za szczęśliwy zbieg

okoliczności, ty i ja w jednym powozie, zmierzający w tym samym kierunku.

Bronwyn przycisnęła dłoń do piersi, chcąc uspokoić serce, które nadal biło jak szalone. - Panie Judson,

przestraszył mnie pan.

- Ależ skąd - zaprzeczył, przybierając niski, melodyjny ton głosu.

Na końcu języka miała pytanie: „Co pan tu robi?”, ...ale coś ją przed tym powstrzymało. Obserwował

ją od chwili, kiedy weszła do powozu i nie odezwał się nawet słowem. Nie podobało jej się to, on jej się

nie podobał, ale nie miała wyboru. - Nie zdawałam sobie sprawy, że pan tu jest. Wiem, że to niemądre z

mojej strony, ale dzisiejszy dzień jest trochę zwariowany i wykorzystałam tę chwilę, by odpocząć... -

Zagryzła wargi, chcąc uciszyć nerwową paplaninę. - Ostrzegano mnie, że niebezpiecznie jest kobiecie

podróżować samej po Londynie, więc nasze spotkanie jest istotnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

W jaki sposób znalazł się pan w moim powozie?

- To mój powóz.

Zabrzmiało to tak dobitnie, że nie mogła powstrzymać dalszego trajkotania. - Skąd wiedział pan, że

potrzebuję powozu? Lokaj panu powiedział?

- Istotnie. - Mimo ciemności zauważyła, że usta Judsona wykrzywiają się w uśmiechu. - Gianni jest ze

mną w ścisłym kontakcie.

Wolała się nad tym zbytnio nie zastanawiać, ale wcale jej się nie podobało brzmienie tych słów. - A

więc również wybiera się pan na Change Alley? - zapytała niepewnie.

- Skąd taka myśl?

- Ja tam jadę. Jeśli lokaj jest z panem w tak ścisłym kontakcie, z pewnością powiedział...

- Nie obchodzi mnie, gdzie ty jedziesz - odpowiedział.

Żałowała, że nie widzi go wyraźniej. I dlaczego właśnie w tym momencie przypomniało jej się

ostatnie spotkanie, kiedy go spoliczkowała? Nie zdziwiłaby się, gdyby ten łajdak chciał ją wywieźć w

jakieś podejrzane miejsce i zostawić samą na pastwę portowych rzezimieszków i pijaków. - W takim

razie proszę zatrzymać powóz; zawołam sobie inny.

- To niemożliwe. - Przysunął się bliżej, a ona odsunęła się instynktownie. - Powiedziałem, że jestem w

ścisłym kontakcie z lokajem Rachelle. Chciałabyś wiedzieć dlaczego?

- Wątpię.

- Chętnie ci powiem. - Zaśmiał się, przyjmując ponownie beznamiętny ton. - Płacę mu za to.

Mdłości podeszły jej do gardła. - Dlaczego?

- Miał mnie zawiadomić - a mieszkam bardzo blisko domu Rachelle - kiedy postanowisz wyjść z

domu. - Nachylił się, aż poczuła na twarzy jego oddech. - Wolałem się zawczasu upewnić, że przyjmiesz

tę uprzejmość z mojej strony.

Odwróciła głowę. - Jeden policzek z pewnością nie usprawiedliwia porwania.

- Policzek? - Uśmiechnął się z wyższością. - Policzek? Moja droga, nie doceniasz mnie. Nie, nie

porywam cię z powodu żałosnej próby obrony przyjaciółki. Ależ skąd.

Nie zaprzeczył. Powtórzył słowo, które rzuciła na próbę. Porwanie. A więc to porwanie. O mój Boże,

dlaczego?

background image

Cienka, skórzana rękawiczka pogładziła jej policzek. Miała ochotę na niego splunąć, ale mdłości

powróciły z jeszcze większą siłą. Zaczerpnęła głęboko powietrza i próbowała się opanować, rozluźnić

napięte do ostateczności mięśnie. Po chwili zdała sobie sprawę, że Judson gra na zwłokę. Chciał, żeby

zadawała mu pytania, ciągnęła go za język, wypytywała o plany. Jaki miała wybór? Musi odwrócić jego

uwagę i w tym czasie sięgnąć do drzwi. Bała się upadku na kocie łby, ale dalsza jazda z Judsonem

wydawała się jeszcze bardziej przerażająca.

- Więc skąd to porwanie? - Ponownie użyła tego słowa, tym razem celowo. Z wystudiowaną swobodą

rozprostowała fałdy sukni, zasłaniając dłoń, powoli zmierzającą do klamki.

- Cóż, nie dla twoich pieniędzy. - Zarechotał, odrzucając w głowę w tył, jakby powiedział właśnie żart

stulecia.

Zaśmiała się również, chociaż nie wypadło to przekonująco. - No tak, kto by mnie chciał dla moich

pieniędzy. Może chce pan wyrównać rachunki z wicehrabią Rawsonu?

- Ach tak, Rawson. Mój stary, dobry przyjaciel Adam. - Podniósł do nosa chusteczkę. - Wydaje mi się,

że ma do ciebie słabość. Co za szczęście. Widzisz, na początku obawiałem się, że pozbywając się ciebie,

wyświadczę mu tylko przysługę.

Pozbywając się? Ręka zatrzymała się w połowie drogi. Ze strachu serce zaczęło bić jak szalone, aż

zaszumiało w uszach.

Wydawał się tego nie zauważać. - Mój kamerdyner powiedział, że jesteś dość pospolitej urody. No ale

potem madame Rachelle zdziałała cuda i Adam wydawał się oczarowany. Wiedziałem, że tym razem...

Uderzyła drzwi ramieniem, napierając całym ciałem. Drzwi drgnęły, ale po chwili odskoczyły z po-

wrotem do środka. Bronwyn straciła równowagę i upadła na podłogę.

- ...wygram. - Dokończył zdanie z przerażającą pewnością.

Odgarnęła włosy z oczu i spojrzała na niego. Podczas jej desperackiej próby ucieczki nie poruszył się

nawet, nie drgnął. Ściągnął powoli rękawiczki. - Kazałem stangretowi zamknąć drzwi od zewnątrz.

Podnieś się lepiej, inaczej ominie cię niespodzianka.

Zbierając całą swoją dumę, Bronwyn wdrapała się z powrotem na siedzenie. Jedna z szybek w oknie

była przeźroczysta; wyjrzała przez nią, próbując ustalić drogę, lecz domy i sklepy zbyt szybko

przesuwały się przed oczami. Oparła głowę o chłodne szkło, zauważając przy okazji, że okno jest czyste,

a nie, jak to zwykle w wynajętych powozach, pokryte skorupą brudu. - Ale wciąż nie powiedział mi pan

dlaczego. - Wypowiadając te słowa czuła, jak przechodzi ją dreszcz. Rozpoznała ulicę, ale nie mogła

uwierzyć własnym oczom. Niemożliwe, musi się mylić. To z pewnością jakaś sztuczka. Przecież to, co

widzi, to nie może być zajazd Brimming Cup.

A jednak to była prawda. Pospolita, zwyczajna karczma, w której nie powinna się była nigdy znaleźć.

Karczma, w której włamała się do pokoju, uratowała kobietę od samotnej śmierci, rozpoczynając łańcuch

wydarzeń, który zaprowadził ją tam z powrotem.

Powoli odwróciła głowę i spojrzała na Judsona, który nachyliwszy się do okna, jedną ręką trzymał

srebrne lusterko, drugą nakładał na twarz puder. Nikły blask oświetlał jego rysy, nadając im nienaturalną

bladość.

Mimo wszystko nie wyglądał na potwora. Wyglądał jak fircyk, jak plotkarz, jak głupiec. Co Adam

powiedział na jego temat? Wypasiony szczur? Syn skorumpowanego ojca?

background image

Nawet Adam nie podejrzewał, co kryło się w ciemnych zakamarkach duszy Judsona. Bronwyn

przypomniała sobie udręczone, pokaleczone ciało Henrietty i zakryła dłonią usta, by powstrzymać

powracające mdłości.

Judson opuścił lusterko. - No więc teraz już wiesz.

- Zatrzymujemy się tutaj? - zapytała stłumionym głosem.

- Kiedy gospodarz zobaczył w pokoju krew, okazało się, że ma jednak niewygodne dla mnie skrupuły.

- Wydął pełne, czerwone usta. - I naturę skłonną do szantażu. Na swoje nieszczęście nie zna mojego

prawdziwego nazwiska ani nie wie, gdzie mieszkam. Mimo moich sentymentalnych skłonności obawiam

się, że będziemy musieli pojechać do mojego mieszkania.

- Dalej nie rozumiem.

- Bzdura, oczywiście że rozumiesz. Podobno jesteś inteligentna.

Nie mogła się powstrzymać od sarkastycznej uwagi. - Gdybym była taka inteligentna, nie znalazłabym

się tutaj.

Westchnął z udawaną cierpliwością. - Czego nie rozumiesz?

- Dlaczego mnie porwałeś? Przecież nie wiedziałam, kto zabił Henriettę.

Nawet teraz miała nadzieję, że usłyszy, iż nie zabił dziewczyny. - Mogła ci przecież powiedzieć -

odpowiedział i zrobiło jej się słabo.

Brakowało jej powietrza, poluzowała więc klamrę płaszcza. - Gdyby mi powiedziała, siedziałbyś w

więzieniu.

- Racja. - Wydął współczująco usta. - Cóż, obawiam się, że winę za swój przedwczesny zgon będziesz

musiała zrzucić na szerokie barki Adama.

- Adama?

- Kiedy usłyszałem, że jesteście zaręczeni, po prostu się śmiałem, moja droga, po prostu się śmiałem. -

Zachichotał beztrosko. - Adam to taki gbur. Byłem pewien, że będzie cię ignorował, może nawet odeśle z

powrotem. Nie będzie chciał z tobą rozmawiać, a już z pewnością nie zwróci uwagi na paplaninę o

morderstwie.

- A więc przyznajesz, że to było morderstwo?

- Oczywiście, że morderstwo. Co innego?

Nie odpowiedziała, dodał więc lekceważąco: - Morderstwo jest bez znaczenia. Widziałem gorsze

rzeczy.

Wbiła w niego wzrok, oburzona faktem, że tak zbagatelizował krwawą śmierć Henrietty.

- Nigdy nie pojmę, co takiego zrobiłaś z Adamem. W salonie Rachelle skakał wokół ciebie, zalecał

się, wydawał się całkowicie zauroczony. Ach, moja droga, poczułem się oszukany. - Już miała

zaoponować, ale powtórzył: - Tak, oszukany! Wydawało mi się, że mogę polegać na własnej znajomości

jego charakteru, a tu coś takiego! Zrobiłaś z niego dżentelmena.

- Przykro mi - powiedziała słabo.

- Powinno ci być przykro. - Wachlował się chusteczką. - Adam jako licencjonowany makler wie za

dużo na temat Kompanii Południowej. Ty wiesz za dużo o Henrietcie. To niebezpieczna kombinacja.

Musiałem podjąć jakąś decyzję.

Sytuacja wymagała sprytu. - A czy nie chodzi tu przypadkiem o to, że zazdrościsz Adamowi?

background image

- Zazdroszczę Adamowi? Czego? Może ciebie?

- Nie mnie. Po prostu mu zazdrościsz.

- Zazdroszczę? - Usta zacisnęły się w cienką linię. - Dlaczego miałbym zazdrościć Adamowi?

- Kiedy porównywałeś się do niego u Rachelle, nie wydawał się zachwycony.

Wyprostował plecy i podniósł głowę. - A powinien. Obracam się w najlepszych londyńskich kręgach.

Nie muszę już prowadzić interesów z kupcami i hołotą, by móc pozwolić sobie na lepsze rzeczy w życiu.

- On przynajmniej nie musi ukrywać twarzy pod maską.

- Jaką maską?

- Maską z pudru, różu, peruk, jedwabi i atłasów, które mają ukryć degenerację. - Dotknęła jego

policzka. Na jej palcu została warstwa pudru, którą podetknęła mu pod nos.

Taki drobny gest, a jego pełna wyższości fasada legła w gruzach. Rzucił lustro na podłogę, szkło

rozprysło się na wszystkie strony, a on, starając się chwycić ją za nadgarstki, zostawił czerwone pręgi

zadrapań na jej dłoniach. Spojrzała ze zdumieniem na krwawe ślady, spojrzała na niego. To było

ostrzeżenie - ostrzeżenie, którego powinna posłuchać.

- Jesteś blada - oznajmił.

- Zrobiłeś mi krzywdę - odpowiedziała głosem przerażonej dziewczynki.

Promieniał z dumy. Zupełnie jak chłopiec, który właśnie stał się mężczyzną. Albo jak ktoś, kto czuje

się mężczyzną tylko wtedy, gdy zadaje ból. Musi stąd uciec, ale jak?

- Jeśli musiałeś - zawahała się, a potem użyła jego słów - pozbyć się Henrietty, dlaczego zrobiłeś to w

tak straszny sposób? - Wiedziała, że nie powinna mówić o Henrietcie, jednak tragiczny los tej

dziewczyny wypełniał jej wszystkie myśli. - Dlaczego jej nie zastrzeliłeś? Miałbyś to szybko z głowy.

- Moja droga! To przecież nie byłoby ani trochę zabawne. Rozumiesz, prawda? - Na jej czoło

wystąpiły krople potu i zamachał jej przed nosem chusteczką. Jego głos przybrał nagle zatroskany ton. -

Nie będziesz mdleć, prawda?

- Nie - zaprzeczyła automatycznie. Uświadomiła sobie zaraz, że słabość może wyjść jej na dobre. -

Może. Nie wiem - powiedziała. Zamknęła oczy i opadła na poduszki.

Szeleszcząc jedwabiami, przysunął się bliżej i poklepał ją po policzku. - O mój Boże, zaraz mi

zemdleje. Zepsuje mi całą zabawę.

Jego dotyk wywołał nową falę mdłości. - Nie zemdleję. Rozchoruję się tylko.

Odskoczył. - Rozchorujesz się?

- Będę wymiotować - powiedziała zwięźle.

Tak jak się spodziewała, aż otworzył usta ze zdziwienia. - W moim powozie?

- A mam jakiś wybór?

Nie odpowiedział. Miała ochotę zerknąć na niego, zobaczyć jego reakcję. Czy podejrzewał, że to

podstęp? Oczywiście, że tak - to przecież wyjątkowo bystry człowiek. Bronwyn wiedziała jednak, jak

bardzo jest blada. Spływała potem ze strachu, a to też jeden z symptomów. Jeśli jej nie wypuści, to na

Boga... Czuje się na tyle niedobrze, by...

Zastukał w ścianę powozu.

- Zatrzymaj się! - krzyknął. - Zatrzymaj konie i wypuść nas.

*

background image

- W pięć dni akcje spadły o ponad dwieście punktów. - Jak mały chłopiec u boku ojca, Northrup

dreptał obok Adama, nieświadomie wdeptując w kałuże. - Proszę spojrzeć na tych ludzi. Londyn ogarnęła

panika. Dziesiątkom rodzin grozi ruina i bankructwo. Coraz częściej słyszy się o samobójstwach.

Adam chrząknął zaglądając do środka ciemnej, hałaśliwej kawiarni.

- Nie chce pan znać szczegółów? - krzyknął Northrup.

- Spodziewałem się tego. Czy ktoś widział Carrolla Judsona? - Irytacja Adama sięgnęła zenitu. - Do

diabła z nim! Kiedy nie chcę go widzieć, zawsze plącze mi się pod nogami. - Adam złapał Northrupa za

ramię i pociągnął go za sobą, aż dotarli do ulicy, na której ludzie nie tłoczyli się z takim szaleństwem w

oczach. - A więc Northrup...

- Ktoś pana woła, milordzie. Nie słyszy pan?

- Oczywiście, że ktoś mnie woła. Ci ludzie są jak charty w pogoni za lisem, sądząc, że mogą mnie

winić za fałszowanie akcji i wszelkie inne nieszczęścia. - Adam strzepał portowy pył z mankietów i

zaczął ponownie: - Northrup, chciałbym, żebyś...

Jakaś dziewczyna ciągnęła go za rękaw. - Wicehrabia Rawsonu?

- Dobra kobieto - powiedział Adam niecierpliwie. - Nie miałem nic wspólnego z twoimi akcjami.

Teraz bądź tak miła i...

- Nie, mój panie, nie rozumie pan. - Uśmiechnęła się ze szczerym podziwem. - Przychodzę z salonu

madame Rachelle.

Adam ściągnął jej kaptur i odsłonił twarz. Deszcz przestał już padać, ale ponure niebo wciąż było

pełne chmur. Rozpoznał ją dopiero po chwili. - Daphne, prawda?

W oczach dziewczyny pojawiło się niezrozumiałe dla niego rozczarowanie.

- Nie pamięta mnie pan?

- Oczywiście, że pamiętam. Przecież nazwałem cię po imieniu - powiedział niecierpliwie. - Co cię tu

sprowadza?

Zacisnęła pięści.

- Kto cię przysłał? Madame Rachelle? A może Cherie? - To ostatnie imię zabrzmiało jak pieszczota.

Daphne spuściła głowę i zaczęła szukać czegoś w torebce. - Proszę. - Rzuciła mu kartkę papieru i

odwracając się na pięcie, znikła w tłumie.

Adam patrzył za nią przez chwilę.

- Co za osobliwa dziewczyna. - Rozłożył pismo, przeczytał i ogarnęły go takie emocje, że głos

Northrupa powtarzający jego imię docierał jakby przez mgłę. Zdradził się ze swoimi uczuciami, ale w tej

chwili było mu to obojętne. W tej chwili nie wiedział nawet, gdzie się znajduje.

- Milordzie? - Northrup złapał Adama za ramiona. - Dobrze się pan czuje?

- Rachelle przyłapała nowego lokaja na pakowaniu rzeczy zaraz po tym, jak wsadził Bronwyn do

zakrytego powozu.

Twarz Northrupa była całkowicie pozbawiona wyrazu. - Bronwyn? Bronwyn Edana, pańską

narzeczoną?

Adam przytaknął, nie zdając sobie sprawy z rosnącej rezerwy Northrupa.

- A co Bronwyn Edana robiła u madame Rachelle?

- Przecież wiesz, że tam mieszka. - Adam zaczął się niecierpliwić.

background image

- Skąd niby miałem wiedzieć? - obruszył się Northrup. - Wiedziałem, że pan się tam zatrzymał, ale

nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że dama o pozycji Bronwyn mogłaby tam również mieszkać.

- To przecież żaden burdel, człowieku, tylko salon! - wybuchnął Adam. - A poza tym jakie to ma

znaczenie! Najważniejsze, że wyszła w bardzo podejrzanych okolicznościach. - Poczuł mrowienie w

palcach rąk i nóg, zwiastujące napływ uczuć. Uczuć niesionych na fali gniewu, uczuć, których sobie

wcale nie życzył. - Bronwyn powinna być tutaj ze mną.

Northrup rozejrzał się na boki, jakby Bronwyn miała nagle wyrosnąć spod ziemi. - Mój Boże, sądzi

pan, że jest w jednej z tych kawiarni? - Zabrzmiało to gorzej niż perspektywa domu publicznego.

- Nie. - Adam zmiął papier. Zacisnął na nim dłoń, jakby świstek zawierał tajemnicę, jak zmienić

żelazo w złoto. - Rachelle nabrała podejrzeń, bo lokaj miał towarzyszyć Bronwyn w drodze. Zdołała go

przekonać - Adam rozprostował cenny liścik i przeczytał go jeszcze raz. - Nie pisze jak, ale zdołała go

przekonać, by powiedział prawdę.

Milordzie, przeraża mnie pan.

- Carroll Judson porwał Bronwyn. Madame nalega, bym natychmiast wrócił do salonu. Twierdzi, że

wie, gdzie ich znaleźć. - Adam rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem jednej przyjaznej twarzy,

jednego promienia słońca, odrobiny nadziei. Całe szczęście, jest jeszcze Northrup. Po raz pierwszy

poczuł wdzięczność, że mimo niecierpliwości i grubiaństwa lojalność młodego człowieka nawet na

moment się nie zachwiała. Chwycił sekretarza za łokieć. - Pojedziesz ze mną?

Northrup otworzył szeroko oczy. - Ale...

- Będę cię potrzebował. - Młodzieniec zareagował tak, jak Adam się tego spodziewał.

- Oczywiście, wicehrabio. Jeśli mnie pan potrzebuje, pojadę.

*

Bronwyn ledwo trzymała się na nogach. Kroczyła powoli, jedną ręką podpierając się o brudną ścianę

rozpadającego się domu, drugą rozpinając pelerynę. Judson przyglądał jej się z powozu. Zgarbiła plecy i

pochyliła głowę, od czasu do czasu wydając z siebie tak szczere jęki, że stangret wolał trzymać

bezpieczny odstęp. Patrzyła pilnie pod nogi, szukając czegoś na ziemi. Była pewna, że znajdzie to, czego

szuka, jeśli wystarczy jej czasu. Miała tylko nadzieję, że to wystarczy, by odwrócić uwagę stangreta.

- Nie pozwól jej odejść za daleko - zawołał Judson. - Trzymaj się bliżej.

Stangret podszedł bliżej, ale ona już znalazła. Ratunek już blisko; nie może się przecież teraz poddać.

Używając aktorskiego talentu, o którego istnieniu nawet nie miała pojęcia, udała, że zbiera się jej na

wymioty. Stangret odskoczył w tył.

- Odchodzi za daleko. - Jej dolegliwości interesowały Judsona o tyle, o ile nie kolidowały z

eleganckim wnętrzem powozu. - Wracaj. Chodź tu z powrotem - zadecydował nagle.

Bronwyn przyśpieszyła kroku. Była już bliska celu, jeśli tylko starczy czasu... Już czuła ciężki oddech

stangreta na swoich plecach, kiedy nagle przystanęła i schyliła się. Złapał ją za ramię. Wyciągnęła rękę,

zagłębiła palce w świeżej stercie końskiego łajna i rzuciła mu prosto w twarz.

W tej samej chwili zrzuciła płaszcz, za który ją trzymał i zaczęła biec. Turniura, nieporęczna i ciężka,

z właściwą rzeczom martwym złośliwością przeszkadzała w biegu. Gorset utrudniał oddychanie i choć

Bronwyn chciała wołać o pomoc, powietrza wystarczało tylko na ucieczkę. Pod skórzanymi pantofelkami

rozpryskiwało się błoto, brudząc jej łydki. Stangret biegł za nią, ciężko sapiąc.

background image

Dobiegła do miejsca, w którym alejka zbiegała się z ulicą. Pusto. To było jak senny koszmar - znalazła

się na opustoszałej londyńskiej ulicy. Fasady magazynów gapiły się na nią jak pozbawione wyrazu

twarze, nie oferując żadnej pomocy. Dzień był tak ponury i mglisty, że w brązowych ścianach ciężko

było dojrzeć brązowe futryny. Ominęła nieuważnie kilka, aż w końcu pchnęła drewniane drzwi.

Poddały się i znalazła się w olbrzymim pomieszczeniu, wypełnionym skrzyniami. - Ratunku! -

krzyknęła, chroniąc się w ciemnościach. - Ratunku!

Nikt nie odpowiedział; słychać było ponowne trzaśniecie drzwi. Do środka wbiegł stangret. Schowała

się za kolumnę. I nagle kolumna poruszyła się. Bronwyn wrzasnęła. To, co uznała za kolumnę, było

ogromnym mężczyzną, największym, jakiego kiedykolwiek widziała. Krzyk rozległ się echem i stangret

rzucił się w ich kierunku.

Krzyknęła w stronę olbrzyma. - Proszę mi pomóc! - Milczał. - Proszę. Adam Keane, wicehrabia

Rawsonu, zapłaci ci...

Stangret chwycił ją w pasie i podniósł do góry. Zaczęła wierzgać, starając się go kopnąć. - Puść mnie!

Z gracją słonia w składzie porcelany olbrzym zastąpił im drogę. - Co tu robisz z tą dziewczyną, Fred?

Mówił tak samo ospale, jak się poruszał. Stangret zatrzymał się na moment. - Oakes, to ty?

Bronwyn broniła się nadal, a jej prześladowca użył jej własnej turniury jako tarczy, osłaniając się

przed uderzeniami. - Oakes, dobrze ci radzę, nie wtrącaj się w moje sprawy, jak ja nie wtrącam się w

twoje.

- Nie, nie, nie! - miotała się Bronwyn.

Oakes poruszył się ospale i po chwili stał już przed drzwiami. - Dziewczyna chyba nie chce z tobą iść.

- Zapłacono mi za to, żeby ją zabrać - odpowiedział Fred ostro. Oakes nie ruszył się z miejsca. -

Znamy się nie od dziś, co nie? - mówił Fred z udawaną swobodą. - Ja jestem portowym rozrabiaką i ty

jesteś portowym rozrabiaką. Wiesz, że wszystko co robię, to z honorem.

- Kłamca! - krzyknęła.

Ścisnął ją mocno, miażdżąc żebra. Gorset wbijał się w skórę, brakowało jej powietrza. - Honorowe ze

mnie chłopisko. Ta panna to... wariatka. Obłąkana jak się patrzy. Pomagam jednemu dżentelmenowi, co

to ją zabiera z powrotem do Bedlam.

Bronwyn zakrztusiła się, a olbrzym, ku jej rozpaczy, odsunął się na bok. - Proszę - szepnęła resztką sił,

ale Fred był już przy drzwiach.

Ulicą przechadzało się teraz kilka osób, ale Fred, zachwycony swoim pomysłem, wykrzykiwał: -

Zrobić miejsce dla obłąkanej! - Jej gorące protesty na nic się nie zdały, przyciągnęły zaledwie uwagę

ciekawskich. Doprowadził ją do powozu, na przemian, ciągnąc i niosąc. Judson, z zakłamanym

uśmiechem na ustach i mocnym sznurem w rękach, już na nich czekał i po chwili Bronwyn znalazła się w

środku, związana jak tobołek.

*

Adam przeglądał stertę papierów, którą Rachelle znalazła na biurku Bronwyn. Na jego twarzy

malowała się widoczna udręka.

- To... to wszystko sprawka tej kanalii Judsona?

Rachelle, poważna i cicha, kiwnęła potakująco głową.

- Co takiego jest sprawką Judsona? - zaciekawił się Northrup.

background image

Adam nawet przez moment nie spuścił wzroku z Rachelle. - To on torował drogę Kompanii

Południowej? Zawiązał spisek na życie Walpole’a? - Zacisnął zęby, nie mogąc zaakceptować prawdy,

pragnąc, by okazała się nieporozumieniem. - Jak mogłem tego nie zauważyć?

- Może widział pan tylko to, co chciał pan zobaczyć.

Nie mógł powstrzymać się od komentarza. - A dla pani wszystko było jasne?

W jej głosie słychać było skrępowanie. - To doświadczenie nauczyło mnie pokory. Podejrzewałam

kilka innych osób o morderstwo Henrietty i nawet kiedy Judson sam mnie o to oskarżył, sądziłam, że

powtarza najnowsze plotki.

- Judson to człowiek bez charakteru? - zapytał Northrup.

Adam nadal nie zwracał na niego uwagi. - Był wredny nawet jako mały chłopiec.

Rachelle uderzyła pięścią w stół. - A więc dlaczego nie podejrzewał go pan wcześniej, zanim jeszcze

zabił moją córkę?

Adam przyjął jej wybuch z niemal perwersyjnym spokojem. - Chciałem być sprawiedliwy. Tylu ludzi

osądzało mnie z powodu czynów mojego ojca, nie chciałem tego samego zrobić i jemu.

- Sprawiedliwy! - Zamachała w powietrzu rękami, unosząc się ponownie gniewem. - Skoro był

zdeprawowany już jako mały chłopiec...

- Nie był zdeprawowany. Okrutny, jak to chłopcy, i nieuprzejmy. Ale gdyby pani znała mnie w tym

wieku, pomyślałaby pani dokładnie to samo.

- Nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić - wtrącił się Northrup.

Po raz pierwszy Adam zdał sobie sprawę z obecności sekretarza.

- Błędnie pojęte poczucie sprawiedliwości nie jest żadnym usprawiedliwieniem mojej obecnej głupoty.

- I co teraz? - zapytał Northrup z desperacją w głosie.

- Co do tego nie powinno być wątpliwości, nieprawdaż? Chodzi przecież o Anglię. Zieloną, piękną

Anglię. Oddałem jej serce, jak żadnej innej kobiecie. - Rachelle roześmiała się nieuprzejmie i Adam

znienawidził ją za to. Nienawidziłby każdego, kto potrafiłby go rozgryźć jak ta kobieta. - Jeśli Walpole

zginie, Anglia, którą kocham, za którą tęskniłem podczas długich podróży, będzie zgubiona. Moja fortuna

przepadnie. Ale jeśli Bronwyn zginie... - Papiery pofrunęły na podłogę. - Jak mogłem tego nie zauważyć?

- Miał pan inne rzeczy na głowie - powiedziała Rachelle.

- Próbuje mnie pani wytłumaczyć? - Adam obdarzył Rachelle udręczonym spojrzeniem.

- Miłość zaślepia.

- Miłość? - W piskliwym głosie Northrupa słychać było oburzenie. - Gdyby to była miłość, wicehrabia

nigdy by tak nie potraktował Bronwyn Edany. Zrujnował jej reputację, naraził na niebezpieczeństwo.

Nawet teraz, gdy ona może już nie żyć, on rozprawia o swojej fortunie. - Northrup podszedł bliżej i

pogroził Adamowi pięścią. - Nie musi wcale za pana wychodzić. Jeśli będzie trzeba, ja się z nią ożenię.

Adam przyglądał się blademu, przerażonemu Northrupowi, tak żywiołowo występującemu w obronie

kobiety, którą uważał za przyjaciółkę. - Nie zrobisz tego - odpowiedział łagodnie.

- A niby czemu?

- Bo zanim by do tego doszło, zabiłbym was oboje.

- Może nie będzie trzeba - obruszył się Northrup. - Może Carroll Judson wyświadczył już panu tę

przysługę.

background image

Cała krew odpłynęła z twarzy Adama. Sekretarz ujął go za łokieć; mimo wszystkich złorzeczeń był do

niego przywiązany jak wierny swemu panu pies. - Nie chciałem, milordzie. Jestem pewien, że Bronwyn

jest cała i zdrowa. - Adam gapił się na niego bez słowa. Northrup wyjąkał jeszcze: - Pamiętam, jak bronił

pan inteligencji panny Bronwyn. Z pewnością przechytrzy Judsona, nawet jeśli pan najpierw zajmie się

Walpole’em.

Rachelle stanęła po drugiej stronie. - Mężczyzna musi podjąć decyzję. Postawi na miłość? A może

zdławi głos serca i stanie się tak twardy, że nikt nie będzie miał dostępu?

- Nie dała mi nawet szansy, by dokonać wyboru. Mam związane ręce. - Ten dylemat go przytłaczał.

Co robić? Szukać Bronwyn, której groziło śmiertelne niebezpieczeństwo? A może odnaleźć Walpole’a i

ostrzec przed spiskiem na jego życie?

Nigdy nie sądził, że stanie przed takim wyborem. Los miłości spoczywa na jego barkach. Los Anglii

również. Nie mam wyboru, pomyślał, ale - mój Boże, jakie będą konsekwencje tego zaniedbania?

background image

ROZDZIAŁ 17

Adam ujął dłonie Rachelle. - Pójdzie pani do Walpole’a i ostrzeże przed niebezpieczeństwem? -

Rachelle nie wydawała się zaskoczona. Właściwie przyjęła jego decyzję z takim spokojem, że przez

chwilę zwątpił, czy dobrze siebie zna.

Ścisnęła jego palce, dodając otuchy. - Oczywiście. Ale sądzi pan, że Walpole mnie posłucha? Jego

pogarda dla cudzoziemców, zwłaszcza Francuzów, jest powszechnie znana, a ja nie tylko jestem

Francuzką, ale w dodatku kobietą.

- Walpole nie pogardza kobietami.

- Ani nie traktuje ich poważnie.

Northrup zrobił krok do przodu, nerwowo wykręcając krawat. Ledwo mógł oddychać. - Ja

powinienem pójść, proszę pana. Przekonam go.

- Niemożliwe - skrzywił się Adam. - Chcę, żebyś udał się na poszukiwanie Bronwyn.

- Ja? A pan co będzie w tym czasie robił?

Cierpliwość Adama była już bliska wyczerpania. - Ja też będę jej szukał. Rozdzielimy się i na pewno

sprawniej pójdzie.

Northrup rozpromienił się, jak zwykle uszczęśliwiony faktem, że Adam uwzględnił go w swoich

planach.

Z bałaganu panującego na biurku Rachelle wyłowiła gęsie pióro, otwartą butlę atramentu i rzuciła w

stronę Adama kartkę papieru. - Proszę napisać do przyjaciela.

- Nie mam czasu.

- Tylko pokrótce, ja już uzupełnię resztę.

Adam podniósł wzrok na kobietę, która nawet przez chwilę nie straciła zimnej krwi. Miotając pod

nosem przekleństwa, złapał za pióro, nabazgrał kilka linijek i przesunął kartkę w jej stronę. Wyszła ze

słowami na ustach: - L’amour et la fumee ne peuvent se cachet.

Adam potarł z rozdrażnieniem czoło. - Nie mam teraz nastroju na francuskie łamigłówki.

- Powiedziała: „Miłości i dymu ukryć się nie da”. - Northrup stał na baczność. - Gdzie zaczynamy

poszukiwania?

Na twarzy Adama malowała się ponura satysfakcja. - Zaczynamy od lokaja - powiedział, zakasując

rękawy.

*

Przynajmniej drzwiczki powozu nie są już zamknięte na klucz, pomyślała Bronwyn żałośnie. No ale

po co miałyby być zamknięte, skoro ręce związano jej tak, że kości niemal kruszyły się o siebie. Fred nie

obszedł się z nią najdelikatniej, zawiązał jej sznur za plecami, od czego bolały ją ramiona. Nawet teraz

nie była w stanie patrzeć na uśmieszek na twarzy Judsona.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego zostałam porwana. O czym takim wiedziałam?

Judson wydawał się zdumiony jej głupotą, ale nie miała pojęcia, ile w tym było autentycznego

zdziwienia, a ile kpiny.

- Nie mam pojęcia, o czym wiedziałaś. Nie rozumiesz? Nie mogłem ryzykować. Henrietta przecież

mogła coś wypaplać, a ta zażyłość z Adamem po prostu przypieczętowała twój los. O ile mi wiadomo,

wysłałaś go na Change Alley, by węszył i zadawał pytania.

background image

- Ależ skąd! - zaprzeczyła. - To był pomysł Roberta Walpole - dodała, nie spuszczając z niego wzroku.

Przez twarz Judsona przemknęła cała gama emocji. Pogarda, rozbawienie, obawa o własną skórę. -

Walpole jest na to za sprytny.

- Albo ty jesteś za mało sprytny.

Tracąc nią zainteresowanie, Judson zastanawiał się głośno: - A więc Robert Walpole? Cóż takiego

Adam odkrył dla Roberta Walpole?

Powinna mu powiedzieć? Zdradzić swe podejrzenia i powiedzieć, że Adam też o tym wie? Czy może

to tylko popchnęłoby go do działania, zanim Adam zdąży interweniować? Nie miała czasu na

rozmyślanie, bo Judson wykrzyknął: - A oto i moje mieszkanie.

Za oknem rozciągał się widok na domy sławnych i bogatych. - Mieszkasz w tej części miasta?

- Właścicielka wynajęła mi mieszkanie, kiedy dowiedziała się ile akcji Kompanii posiadam. Teraz

trochę marudzi, sądząc, że są bezwartościowe. - Westchnął z satysfakcją i rozsiadł się wygodnie, czekając

aż Fred otworzy drzwi.

- Lecą na łeb na szyję.

- Pójdą jeszcze w górę. - Zaśmiał się z wysiloną beztroską. - Mam znajomości. Wiem na pewno.

- Co za szczęście - wycedziła i wtedy się na nią rzucił. Na początku myślała, że chce ją uderzyć i

zapominając o więzach, zaczęła się opierać. Ale on tylko wepchnął białą chusteczkę do jej ust, co -

zważywszy jej obawy - wydawało się zupełnie nieszkodliwe. Przestała więc protestować, dopiero po

chwili zdając sobie sprawę, że to błąd. Nie mogła mówić, ledwie mogła oddychać, a Judson i Fred

wnieśli ją do elegancko urządzonego mieszkania, po drodze mijając odźwiernego.

Judson odprawił stangreta i uśmiechnął się do niej łaskawie. Znała go tak dobrze, a mimo to nie

rozumiała do końca jego podłości. - Ojca Adama Keane powieszono na jedwabnym sznurze,

zarezerwowanym dla arystokratów. Wiedziałaś o tym? - Poklepał się po piersi. - Mój ojczulek zawczasu

opuścił kraj.

- A co, sędziowie nie powiesiliby go na jedwabnym sznurze?

- Bystra dziewczynka - pochwalił nieszczerze. - Nie, jedwabny sznur nie wchodził w rachubę. Ale

byliśmy bogaci. Stoły aż uginały się od jedzenia, służący biegali na rozkazy. Rodzice Adama nie byli

bogaci. Pamiętam, jak on sam chodził w łachmanach i mieszkał w chałupie. Jak się z niego wtedy

śmiałem.

Wyobraziła sobie reakcję Adama na oszczerstwa ze strony takiego łajdaka jak Judson. - Cóż więc się

stało, że znaleźliście się na bruku?

- Rozdmuchane oskarżenie o fałszerstwo.

Zdumiała się. - Czy nie z tego samego powodu ojciec Adama zawisł na szubienicy?

- Pociągnął jeszcze za sobą mojego ojczulka. Nie potrafił utrzymać języka za zębami, przyjąć wyroku

bez kłapania jadaczką.

Postanowiła udać mało rozgarniętą. - Skoro twój ojciec był niewinny, to dlaczego sąd nie oddalił

oskarżenia?

- Zainwestował trochę pieniędzy, by pomóc Rawsonowi i to wystarczyło. Skąd miał wiedzieć, że ten

będzie na tyle głupi, by dać się złapać?

Bronwyn miała na tyle rozumu, by głośno nie oskarżać Judsona seniora o oszustwo. - A skąd ojciec

background image

zdobył tak ogromny majątek?

- Zajmował stanowisko sędziego handlowego w najgorszej dzielnicy Londynu.

- Aha. - Pojęła w mig. Chciała jednak, by ją rozwiązał, przybrała więc łagodny i przymilny ton. -

Rozwiążesz mnie?

Przekrzywił głowę, zastanawiając się nad prośbą.

Skuliła się, chcąc sprawić wrażenie, że jest mniejsza niż w rzeczywistości. Uśmiechnęła się

wdzięcznie. - Sędzia handlowy to bardzo ważna persona.

- Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak ważna. Wielu arystokratów narzeka na nich, twierdząc, że

wykorzystują biednych chłopów. - Otworzył szufladę biurka i zaczął przeszukiwać zawartość, odrzucając

na bok słoiczki z kremem, puderniczki i przeróżne papiery.

Odnalazł w końcu nóż o misternie rzeźbionej rękojeści i groźnie błyszczącym ostrzu. Nie mogła

oderwać od niego wzroku, przyciągał jak magnes. Nie dalej jak wieczorem Adam również trzymał w

ręku nóż, dotykał nim jej skóry, a ona czuła rozkosz. Ufała mu bezgranicznie i nawet przez głowę by jej

nie przeszło, że mógłby ją skrzywdzić. Teraz, w obecności tego okrutnego, wystrojonego człowieka

pociły jej się dłonie. Mój Boże, gdzie jest Adam? Pragnęła go tak bardzo, że wyobrażała sobie jego

zapach, smak, dotyk.

- Dobrze się czujesz? - zapytał Judson.

Podniosła na niego rozpalony wzrok. - Słucham?

- Wyglądasz, jakbyś była chora. - Pstryknął palcami o ostrze noża. - Chora z miłości.

Jego badawcze spojrzenie przywiodło na myśl kolejną wizję. Z jaką łatwością nóż zatonąłby między

jej łopatkami, pod czujnym okiem Carrolla Judsona. Och, z jaką ochotą on by się tym zajął. Nie chciała

mu niczego sugerować. Odwróciła się do niego z widocznym oporem i powiedziała: - Trudno mi sobie

wyobrazić, że ktoś miałby narzekać na sędziów handlowych. Kto inny potrafiłby utrzymać w ryzach

świat przestępczy? I w dodatku tak tanim kosztem.

- Racja, racja. - Chwycił za sznur, który krępował jej dłonie i szarpnął w górę. Poczuła, jak napinają

się łopatki, jak boli nadwerężony kręgosłup. Wydała z siebie jęk, uświadamiając sobie, że ta chwila nie

wystarczy, by przygotować się na śmierć.

Po chwili ręce były wolne.

Powoli i z wysiłkiem rozprostowała je i położyła na kolanach. Wracało do nich krążenie, objawiając

się wrażeniem, jakby pod skórą znajdowało się mnóstwo kłujących igiełek. Ściągnęła rękawiczki i rzuciła

je na fotel obok. Nie wiadomo dlaczego czuła potrzebę obejrzenia własnych, pozbawionych

jakichkolwiek ozdób, dłoni. To były całkiem ładne dłonie, o długich, szczupłych palcach i gładkiej,

złocistej skórze, którą zdobiło kilka piegów. Poruszała palcami, pokręciła nadgarstkami, a w końcu

rozmasowała zaczerwienioną skórę w miejscu, gdzie znajdował się sznur. Zabawne, tak interesować się

własnymi rękami - jakby widziała je po raz pierwszy = albo ostatni.

Mimo to Judson wydawał się jej nie zauważać, rozprawiając nadal o tym, jak świetnym sędzią

handlowym był jego niegodziwy ojciec. - Wszystkie grzywny wymierzone za przestępstwa szły do jego

kieszeni. Tak samo jak pieniądze, które inkasowano, kiedy zbrodniarz szedł do więzienia, no i kaucje. W

ten sposób ojczulek poznał Rawsona i z dobroci serca pozwolił jego rodzinie zamieszkać w chałupie

położonej na skraju naszych posiadłości. Nie miał najmniejszego pojęcia, z jaką perfidią zostanie

background image

potraktowany.

- Rozumiem. - Istotnie, rozumiała więcej niż mogła to sobie wcześniej wyobrazić, i dziwiła się jego

zuchwałości. Sądził, że ona potulnie podda się jego tyranii? Był raczej drobnej postury; czy myślał więc,

że nie będzie się bronić? Odwróciła głowę w jego stronę, stwierdzając z przerażeniem, że ostrze noża

niemal przylega do jej policzka. Cofnęła głowę, starając się utrzymać nóż w polu widzenia. - A więc

kiedy twój ojciec udał się na wygnanie, kazał ci towarzyszyć?

- Zrobiłem to z chęcią. - Wzruszył ramionami. - To o wiele lepsze niż los marynarza.

- Lepszy mord niż praca? - Spojrzała na niego uważnie. Trzymał nóż jak zwykły zabijaka, ostrzem do

góry, co dodatkowo podkreślało kontrast pomiędzy nim a Adamem. - To dość ciekawe pojęcie o

moralności.

- Morały są dla bogatych, moja droga, a nie dla tych, którzy w wieku lat czternastu zostali skazani na

łaskę i niełaskę losu.

Zdziwiła się. - Wtedy umarł twój ojciec?

- Ożenił się z majętną kobietą, a ona nie mogła znieść mojego widoku. - Małym palcem dotknął

namalowanej brwi. - Rozumiesz, musiałem wtedy dorosnąć. Mieszkałem na ulicach Rzymu. Nauczyłem

się włoskiego, zwłaszcza określenia „odmieniec”. Pracowałem w kuchni. Pracowałem na polach.

Pracowałem jak niewolnik. Przeżyłem, przeżyłem dzięki sprytowi. I przez te wszystkie lata, kiedy

wspinałem się znowu na szczyt, obiecywałem sobie, że nigdy nie będę już żył z pracy rąk.

- Z pracy rąk? - Rozprostowała palce, patrząc na nie z niedowierzaniem. - Przecież mordujesz ludzi.

Opuścił wzrok na nóż, jakby zapominając, że trzyma go w dłoni. - Prawda, morduję. I jestem w tym

bardzo, bardzo dobry.

*

- To żaden lokaj - powiedział z pogardą Northrup. - To kamerdyner Carrolla Judsona. Nie poznaje go

pan? Chodził za Judsonem jak cień, poprawiając jego ubrania i makijaż.

Włoch wydał z siebie gulgoczący dźwięk i Adam w końcu zwolnił uścisk na gardle służącego.

Kosztowało go to wiele wysiłku, ponieważ miał ochotę udusić drania, a opanowanie Northrupa

wydawało się tylko niemile podkreślać te zbrodnicze zamiary.

Istotnie, kiedy Gianni potoczył się w tył, Adam zdał sobie sprawę, że on i sekretarz doskonale się

uzupełniają. Postanawiając wykorzystać tę zgodną współpracę, patrzył spokojnie, jak Gianni zahacza o

kuchenny stół, a w końcu dobija do zamkniętych drzwi spiżami. - Mów, łajdaku! - warknął, lecz Gianni

stał w miejscu. Rozmasowując czerwone pręgi na szyi, grał na zwłokę. Gdy Adam ruszył w jego

kierunku, kamerdyner rzucił pośpiesznie: - Jestem Gianni.

- Jesteś martwy - powiedział Adam. - Jeśli cokolwiek stało się Bronwyn, własnoręcznie posiekam cię

na kawałki.

- Wicehrabio - upomniał Northrup. - Groźby na nic się nie zdadzą. Inaczej się załatwia takie sprawy.

Najpierw trzeba próbować przekupstwa, a potem dopiero straszyć.

Adam spojrzał spode łba na młodego sekretarza. - Przyznaję się do błędu.

Gianni pociągnął nosem. - Anglicy to tacy barbarzyńcy.

W zderzeniu z tą obelgą opanowanie Adama umarło szybką śmiercią i Northrup musiał chwycić go za

rękę, gotującą się do ciosu. - Gianni, nie będę w stanie powstrzymać wicehrabiego, jeśli ty nie będziesz

background image

trzymał języka na wodzy.

Gianni kiwnął głową na znak zgody.

- A teraz przejdźmy do pieniędzy - zaczął Northrup.

- Nikt nie jest w stanie dać mi tyle, bym zdradził mojego pana. - Jak śpiewak operowy Gianni zadarł

dramatycznie głowę. - Jego fortuna jest przeogromna.

Northrup i Adam zgodnie parsknęli śmiechem.

- Tak jest! - Bijąc się w pierś, Gianni się chwalił. - Mój pan ma bezpośrednie wiadomości na temat

akcji Kompanii Południowej. Ma gwarancje...

Przybierając opanowany ton, Adam zapytał: - Gwarancje od kogo?

Włoch aż skurczył się pod jego lodowatym spojrzeniem. - Od kogoś wysoko postawionego w

Kompanii.

- I co takiego twierdzi ta tajemnicza persona? - chciał wiedzieć Adam.

- Że nagrodą za usługi pana Judsona - Gianni łapał powietrze jak ryba - będzie informacja, kiedy

sprzedawać akcje.

- Czas na sprzedaż już minął. - Northrup wydawał się zaszokowany taką ignorancją.

Gianni przewrócił oczami. - Nie, nie, on ma gwarancje.

- Czy Judson naprawdę wierzy, że akcje jeszcze pójdą w górę? - zapytał sekretarz. Gianni zgodził się,

na co Northrup tylko skinął smętnie głową.

Adam zaśmiał się. - Biedny kretyn.

Żałość na twarzy Northrupa przemówiła do lokaja o wiele bardziej niż sarkazm Adama. Na jego

przystojnej twarzy malował się smutek. - No cóż. Kolejny raz jesteśmy zrujnowani.

- On jest zrujnowany - poprawił Adam. - Ty masz jeszcze wybór.

- Nie zdradzę mojego pana. - Brązowe oczy Włocha aż iskrzyły z oburzenia. - To pan jest kretynem,

sądząc, że to zrobię. Od lat jestem mu oddany. Poza nim nie mam nikogo na świecie.

- Nie musisz wcale go zdradzać - uspokoił go Northrup. - Nas interesuje tylko panna Edana.

Wystarczy, że nam powiesz, gdzie ją zabrał.

- I w ten sposób zepsuję jedyną przyjemność, jaką ma z życia? - Gianni westchnął z irytacją. - Nie ma

mowy.

Cierpliwość Adama skończyła się w jednej chwili. Skoczył na Włocha, a Northrup nie kiwnął nawet

palcem, by go powstrzymać. Kiedy jednak obok rozległ się kobiecy krzyk, odwrócił się gwałtownie z

miną anioła zemsty.

U boku Daphne stał olbrzymi mężczyzna, najpotężniejszy, jakiego Adam kiedykolwiek widział.

Daphne spuściła wzrok, popchnęła olbrzyma do przodu, bełkocząc: - Przepraszam. Zrobię wszystko, by

to cofnąć. Tylko proszę nie mówić Rachelle.

- Co ty wygadujesz? - huknął Adam.

Podbródek jej się trząsł, a w oczach pełno było łez. - Nic, nic. Przyprowadziłam kogoś, kto może panu

pomóc. Proszę z nim porozmawiać.

Uniosła spódnicę i uciekła, zostawiając zakłopotanego Adama. Spojrzał na olbrzyma, oczekując

wyjaśnień. Ten wzruszył tylko ramionami, poruszając się jak góra podczas trzęsienia ziemi i odezwał się

grzmiącym głosem: - Ja też nie wiem, o co chodzi tej dziewczynie.

background image

Milczał, aż w końcu Adam zapytał z irytacją: - Czego chcesz?

- Pewna młoda dama z wyższych sfer kazała mi odnaleźć Adama Keane, wicehrabiego Rawsonu.

- A ty to kto? - chciał wiedzieć Northrup.

Olbrzym postanowił opowiedzieć wszystko po swojemu. - Czy jeden z jaśnie panów to wicehrabia?

- Tak, to ja - odpowiedział Adam. - O jaką młodą damę chodzi?

Olbrzym miętosił w rękach kapelusz, przestępując z nogi na nogę.

Adam poczekał, a po chwili podpowiedział: - Miała jasne włosy?

Odpowiedzią było kiwnięcie głową. Adam rzucił sekretarzowi triumfujące spojrzenie, dostrzegając

kątem oka, że Gianni wyślizguje się z pomieszczenia. - Łap go! - wrzasnął.

Northrup rzucił się w pogoń. Olbrzym rzucił się w pogoń. Zderzyli się i padli bezwładnie na ziemię.

Olbrzym znalazł się na górze, a z ust Northrupa wydobył się bolesny jęk. Adam zignorował go i sam

pobiegł za podstępnym Włochem. Gianni był jednak młodszy, szybszy i, co więcej, nigdy nie tknęła go

armatnia kula. Znikł, zanim Adam zdążył wbiec na schody.

Utykając, Adam zszedł z powrotem do kuchni i chwycił olbrzyma za koszulę. - Co wiesz na temat tej

młodej damy?

Robotnik nie wydawał się zaniepokojony groźbą. - Nie podobał mi się ten człowiek, co z nią był.

Adam skinął tylko głową, choć jego cierpliwość była na skraju wyczerpania.

- Śledziłem ich, by się upewnić, że nic jej się nie stało. - Mężczyzna przeczesał dłonią tłuste włosy. -

Nazywam się Oakes.

*

- Nikogo tu nie ma, milordzie.

Adam rozmasował ramię, którego użył przed chwilą do sforsowania drzwi. - Faktycznie, Northrup. -

Podniósł wymiętą rękawiczkę z poręczy krzesła. - Ale była tutaj, tak jak mówił Oakes.

Drzwi mieszkania Judsona stały otworem, wyważone przez dwóch mężczyzn, rozglądających się teraz

pośrodku pokoju. Adam dziwił się, że czuje tak ogromną udrękę. Spodziewał się odnaleźć Bronwyn w

tym mieszkaniu. Przyjechał tu, by ją uratować, by zemścić się na Judsonie, jeśli zrobił jej krzywdę, by

zakończyć ten koszmar. Cały czas podążał w jednym kierunku, nie zwracając uwagi na boczne uliczki, a

przecież tamtędy też mógł wieść ślad. Teraz nie wiedział, co robić.

- Sądzi pan, że to był rozsądny pomysł, by wysłać Oakesa na poszukiwanie Judsona? - martwił się

Northrup.

- To duże miasto. - Adam bębnił palcami o blat biurka, zasypanego papierami. - Wątpię, czy Oakes go

odnajdzie.

- Ale jeśli tak się stanie i Oakes zrealizuje swoją groźbę, może się to dla niego samego źle skończyć.

- Jeśli tak się stanie, osobiście zagwarantuję mu bezpieczeństwo. Sądzisz, że może gdzieś tu być jakaś

wskazówka na temat celu podróży Judsona? - Adam grzebał w stercie papierów.

W głosie Northrupa słychać było sarkazm. - Tak, milordzie. Pewnie zostawił nam mapę.

Adam podniósł jedną z kartek i uważnie się jej przyglądał. - Może i zostawił.

- Co takiego?

Northrup nie jest już tak łatwowierny jak kiedyś, zauważył Adam. - Nie, to nie mapa. Plan

londyńskiego domu Roberta Walpole’a.

background image

- Mój Boże. - Northrup znieruchomiał. - Nie sądziłem, że naprawdę odważy się zabić Walpole’a.

- W innym razie po co trzymałby u siebie ten plan? - Northrup nie znalazł odpowiedzi, więc Adam

dodał: - Jak myślisz, jak dawno Judson i Bronwyn stąd wyszli?

- Nie wiem, proszę pana. - Sekretarz nachylił się nad poręczą krzesła, na którym znajdowały się

rękawiczki Bronwyn. - Raczej niedawno.

- Skąd wiesz?

Northrup potrząsnął głową i Adamowi wróciły zmysły.

- Co tam jest? - Adam skierował wzrok w to samo miejsce co sekretarz. Na tle zielonego brokatu

widać było brązową plamę, która jeszcze lśniła wilgocią. Adam dotknął jej i na jego palcu została

czerwona maź. Krew. Włosy na karku mu się zjeżyły. Ogarnął go przedziwny spokój. - Dokąd mogli

pojechać? - Nie rozpoznawał własnego głosu, który przypominał gardłowy ryk bestii.

- Odźwierny będzie wiedział, panie. Z pewnością nie jest tak lojalny jak ten szatan Gianni. - Sekretarz

stał nie dalej niż o metr, lecz Adam miał wrażenie, że słyszy głos z ogromnej odległości, niesiony przez

ciemny tunel. - Daj Boże, żeby tak było. - Ruszył do drzwi, wciąż zdjęty spokojem, który mroził wszelkie

uczucia.

Nie obchodziło go, czy odźwierny zareagował na jego groźną minę, czy też na monetę zaoferowaną

przez Northrupa. Najważniejsze, że bez trudu podzielił się swoją wiedzą. - Zamówiłem powóz jakieś pół

godziny temu - powiedział, krzywiąc się szyderczo.

- Ktoś mu towarzyszył? - zapytał Northrup.

- Kobieta.

- Jak wyglądała?

Odźwierny potarł czoło i powiedział płaczliwie: - Pamięć mnie czasami zawodzi.

Northrup wcisnął mu kolejną monetę.

Mężczyzna nawet na nią nie spojrzał, wsunął ją tylko do kieszeni. - Miała na twarzy woalkę.

- Mój Boże! - wykrzyknął Adam. Widział Bronwyn pod warstwą kosmetyków, w peruce i ściskającym

gorsecie, lecz nigdy wcześniej nie zasłaniała twarzy woalką. Czy Judson tak ją pokaleczył, że zabronił

pokazywać twarz? - Szła o własnych siłach? Dobrze się czuła?

Odźwierny przyjrzał się uważniej ubraniu Adama i jego szacunek wydawał się autentyczny. - Tak mi

się wydaje, milordzie. Pan Judson musiał ją przemocą wrzucić do powozu, a kiedy zatrzaskiwał

drzwiczki, ona energicznie się o nie dobijała.

- A ty stałeś i się temu przyglądałeś? - warknął Adam.

- Nie do mnie należy wtrącać się w sprawy szlachty - odpowiedział odźwierny beznamiętnie.

Zanim Adam zdążył wybuchnąć, Northrup zapytał: - A dokąd się udali?

- Nie mam pojęcia. - Northrup zaświecił kolejną złotą monetą, lecz odźwierny odmówił. - Niektórych

informacji nie da się kupić.

Sekretarz wciąż trzymał pieniądz między palcami, na wyciągnięcie chciwych dłoni. - To znaczy, że

wiesz, gdzie jest Judson?

- Gdybym zdradzał miejsca pobytu mieszkańców, ucierpiałaby moja reputacja.

Adam wsadził laskę pod pachę i rozprostował ręce. - Jeśli tego nie zrobisz, ucierpi twoje zdrowie.

Odźwierny spojrzał na błyszczącą monetę, znajdującą się w zasięgu ręki. Spojrzał też na pięści

background image

Adama, gotujące się do ciosu. I powiedział im wszystko, co chcieli wiedzieć.

*

Przez witrażowe okna powozu widać było pustą drogę. W koleinach pełno było deszczu, co utrudniło

Judsonowi powrót do Londynu. Zatrzymał powóz i zszedł z kozła. Siedzącą w środku Bronwyn

wstrząsnął dreszcz.

Tym razem nie zawołał stangreta. Sam powiedział, że nie ufa Fredowi tak jak Gianniemu. Nie związał

jej rąk, udowadniając wystarczająco swą siłę, kiedy wrzucał ją do powozu. Radził sobie tak sprawnie, że

opadły jej ręce z rozpaczy. Zabije ją, wyrzuci ciało do rowu, gdzie odnajdzie je jakiś pastuch, a ona nic

nie będzie na to mogła poradzić. Och, będzie się przecież bronić. Była zbyt dumna, zbyt dużo miała w

sobie irlandzkiej krwi, by poddać się bez walki. Jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że teraz może ją

uratować tylko cud.

Drzwi zatrzęsły się, kiedy nacisnął na klamkę. Przygotowała się do skoku i kiedy otworzył, rzuciła się

na niego całym swoim ciężarem. Był na to przygotowany. Wepchnął ją z powrotem do środka. Chciał

chwycić za omdlewające ręce, ale nie udało mu się. Ona wycelowała w jego oczy. Nie trafiła, zostawiła

tylko krwawe ślady paznokci na policzku. Odwzajemnił się brutalnym uderzeniem w podbródek, aż jej

głowa uderzyła o ścianę powozu. Osunęła się bezwładnie. W uszach jej szumiało. Ból wydawał się nie do

zniesienia.

Zdumiony, podniósł rękę i dotknął policzka. Gapiąc się na dłoń, na której widać było ślady krwi,

wysyczał: - Zdzira. Bezwartościowa jędza.

Wyprostował się i chwycił za guzik bryczesów. - Dostaniesz więcej niż na to zasługujesz.

- Nie. - Nawet to jedno słowo sprawiało jej ból, ale czuła potrzebę mówienia. - To ty nie zasługujesz,

by nazywać się mężczyzną.

- Co? - Jednym szarpnięciem zerwał z siebie spodnie. - Patrz!

- Nie! - Zamknęła oczy, zaczęła tupać nogami i wymachiwać w powietrzu rękami. - Nie! Nie! Jesteś

zerem! Możesz mnie pobić, ale nie jesteś w stanie mnie zgwałcić. - Tłukła obcasami o siedzenie,

uspokajając się dopiero po chwili, kiedy uświadomiła sobie jego milczenie.

Przez chwilę słychać było jedynie szum deszczu uderzającego o szyby.

- Dlaczego to powiedziałaś? - wyszeptał wreszcie Judson.

Ukryła twarz w dłoniach.

- Ty biedaku. Ty żałosna namiastko mężczyzny.

Litość w jej głosie zdała się go przekonać, bo podciągnął spodnie i zapiął guziki.

Kiedy była pewna, że się już zasłonił, usiadła wygodnie i wygładziła suknię. Potarła bolącą szczękę,

sprawdziła zęby, cały czas mając nadzieję, że Judson się odezwie.

Tymczasem on utkwił wzrok w podłodze i najwyraźniej nad czymś się zastanawiał.

- Powiedziałaś, że nie jestem w stanie cię zgwałcić. Skąd wiedziałaś?

Zaczerwieniła się, wstydząc się również za niego. Wzruszyła bezradnie ramionami.

- Po prostu wiedziałam.

- Kobieca intuicja? - zasugerował.

- Można tak powiedzieć.

- W takim razie wszyscy wiedzą.

background image

- Cóż, ja...

- Nie ma dla mnie miejsca w Anglii. Nawet jeśli wszystkie moje plany się powiodą, nie ma dla mnie

miejsca na tej wyspie. - Podniósł na nią oczy i patrzył z taką nienawiścią, że nawet zapomniała o bólu.

Porzuciła wszelką nadzieję. - Wiesz dlaczego zabiłem Henriettę?

- Dlatego że podsłuchała twoje...

- Dlatego że powiedziała to samo co ty. Zrobiła to mniej uprzejmie. Francuzki bywają tak prostackie...

ale miała na myśli dokładnie to samo co ty.

background image

ROZDZIAŁ 18

- Nie podoba mi się to - szepnął Northrup. Stojąc w rzęsistym deszczu przed domem Roberta Walpole,

sekretarz trzymał wodze obu koni i rozglądał się niepewnie na boki.

- Dlaczego? - Adam załomotał laską w drzwi. - Całkiem tu spokojnie.

- To oznacza, że Judsona tu nie ma.

Adam gapił się na drewniane drzwi, udając zainteresowanie wzorem słojów, a naprawdę targał nim

bezsilny gniew. - Wiem o tym. Ale nie wiemy, w jakim innym miejscu go szukać. Zresztą istnieje szansa,

chociażby niewielka, że tu jeszcze przyjedzie. Zabierz, proszę, konie do stajni, żeby ich widok go nie

odstraszył.

- Oczywiście, proszę pana - odpowiedział posłusznie Northrup.

Lokaj, który im otworzył, wydawał się zachwycony widokiem Adama. I kiedy ten ściągał z siebie

mokry płaszcz, odezwał się: - Co za dzień, wicehrabio. Dawno nie mieliśmy tak dziwacznych gości.

- A więc madame Rachelle już tu była?

Lokaj wyprostował się, pociągając nosem. - Ją właśnie zaliczyłbym do tych dziwacznych gości.

Miało to być zabawne, ale twarz Adama, niczym kamienna maska, nawet nie drgnęła. - Nadal tu jest?

- Tak. - Lokaj otworzył drzwi do salonu. - Wszyscy tu są.

Adam przekroczył próg i znalazł się w środku huczącego od głosów salonu.

Pan Jacombe siedział przy ogromnym biurku z papierami w dłoni, głośno omawiając sprawy

dotyczące inwestycji Walpole’a. Na kanapie głośno chrapała młoda, atrakcyjna kobieta, odziana jedynie

w gorset, a przy stole do rysunków uwijał się krawiec, który zawzięcie coś bazgrał. Jedynie Rachelle stała

cicho w oknie, wyglądając na zalaną od deszczu ulicę.

- Gdzie jest Robert? - zapytał Adam. - Gdzie jest Robert?

Słysząc te słowa, Rachelle obróciła się na pięcie. - Wicehrabio, jak dobrze, że pan już tu jest. -

Podeszła do niego szybko. - Ten niemądry człowiek, którego pan nazywa swoim przyjacielem, zamknął

się w swojej pracowni.

Adam zwrócił się do lokaja. - Natychmiast zaprowadź mnie do swojego pana.

- Obawiam się, że to niemożliwe. Pan Robert dał mi dokładne wytyczne, że nie chce, by mu

przeszkadzano. Ale jeśli pan zechce tu chwilkę poczekać...

Ostatnie słowa powiedział do pleców Adama, bo ten już ruszył w kierunku gabinetu. Rachelle

uśmiechnęła się. - Wicehrabia nie należy do osób, dla których najważniejsze są dobre maniery.

Lokaj pociągnął nosem. - Jak widać nie.

W pierwszym odruchu Adam chciał otworzyć drzwi siłą, lecz szybko się opanował. Nawet w tej

chwili Judson może trzymać Roberta na muszce. Przyłożył głowę do litego drzewa i zaczął nasłuchiwać.

Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk, ukląkł więc i zajrzał przez dziurkę od klucza, ale w pokoju było

ciemno. Ciemno?

Zbyt późno zdał sobie sprawę, że widzi materiał surduta Walpole’a i nie zdążył wystarczająco szybko

stanąć na nogi. I kiedy Walpole otworzył drzwi, Adam wtoczył się do środka.

Walpole gapił się na leżącego u stóp przyjaciela.

- Jak miło, że wpadłeś.

Wściekły, Adam podniósł się i otrzepał ubranie. - Do diabła! Co ty wyrabiasz?

background image

- Pracuję. W samotności, jak sądziłem. - Walpole krzyknął jeszcze na lokaja. - Zaostrzyłeś pióra?

- Tak, panie. Leżą w prawej szufladzie pańskiego biurka.

Walpole kiwnął głową i zwrócił się do Adama. - Chciałeś wejść?

- Do diabła, Robercie! - Adam wszedł do środka. - Czy nawet cię nie można zamordować w normalny

sposób?

- Mnie również miło cię widzieć. - Walpole zatrzasnął drzwi. - Co ma oznaczać ta idiotyczna.

wiadomość przekazana mi przez Francuzkę?

Adam dał się ponieść ogromnej fali rozdrażnienia. - To znaczy, ty idioto, że Carroll Judson zamierza

cię zamordować.

- Ta kreatura? - Walpole pomaszerował z powrotem do biurka i zaczął grzebać w szufladzie. - Aha. Tu

są. - Położył pióro na kartce papieru i dodał: - Powinienem się tym przejąć?

- Kreatura czy nie, kula z pistoletu może być jednakowo śmiertelna. Nawet gdyby strzelał sam książę -

Adam potarł ręką czoło. - Mój Boże, Robercie, co za bzdury przez ciebie plotę.

- Przeze mnie? - Walpole zapytał dobrotliwie. Nie mam żadnej władzy nad tym, co mówisz.

Adam zakrył twarz dłońmi i z głuchym łoskotem osunął się na ścianę.

Walpole zachichotał. - No, no! Mówiłem ci, że musisz nauczyć się panować nad tym swoim

ponuractwem. To znaczy, że wierzysz w te bzdury o morderstwie?

- Przecież napisałem do ciebie list!

- To ty go napisałeś?

Adam aż zatrząsł się z oburzenia. Ten zadufany w sobie Anglik! - Przecież był tam mój podpis.

- Ale nie było pieczęci.

Adam nie wierzył własnym uszom. - Nie było pieczęci? Robercie, pisałem ten list u madame Rachelle,

w ogromnym pośpiechu. - Rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu. - Gdzie prowadzą te drzwi?

- Te, przy których stoisz, prowadzą do holu - poinformował go Walpole.

- Dziękuję, Robercie, jeszcze pamiętam, skąd przyszedłem. Chcę wiedzieć, którędy może wejść

Judson.

Walpole wskazywał kolejno na drzwi. - Te prowadzą do biblioteki. Te do części kuchennej. Te

prowadzą do moich pokoi, gdzie zabawiała mnie pewna urocza dama, zanim przyszła Rachelle, podobno

w sprawie życia i śmierci, i nam przerwała.

Walpole spojrzał na Adama spode łba, ten jednak zignorował go, sprawdzając, czy wszystkie drzwi są

zamknięte. - A więc Judson pewnie przyjdzie od strony kuchni.

- Albo przez okno. - Walpole zgarbił się i drepcząc drobnymi kroczkami za Adamem, udawał

rzezimieszka, który szykuje się właśnie do zabójstwa. - A może zostawi pod drzwiami truciznę z prośbą,

bym był tak miły i ją wypił.

- Mężczyźnie takiemu jak ty nie do twarzy z sarkazmem. - Adam wyjrzał przez okno na ogród. -

Spróbuj podejść do tego poważnie.

Walpole wyprostował się.

- Przecież to nonsens. Dlaczego ktokolwiek chciałby mnie zamordować?

- Przez twój urok osobisty - warknął Adam, odwracając się do niego.

- Daj spokój! Przecież jestem nikim.

background image

- Ale przy odrobinie szczęścia możesz zostać kimś. Już raz pokazałeś wszystkim, że jesteś w stanie

pokierować rządem. I bez wątpienia możesz to powtórzyć.

- Kogo interesowałby wczorajszy bohater? - Walpole poklepał przyjaciela po plecach. - Co za nuda.

- Jeśli ten bohater chwali się publicznie, że zamierza pokierować losem Anglii, ktoś może się tym

zainteresować. - Adam nie krył sarkazmu.

Walpole zawstydził się. - Nie chwaliłem się publicznie.

Adam nie miał zamiaru pobłażać przyjacielowi. - Oczywiście, że się chwaliłeś. Przyznałeś się do tego

przynajmniej raz, a kto wie, może nawet kilkakrotnie.

Walpole miał na tyle poczucia przyzwoitości, że wydawał się zakłopotany. - Mój Boże, nie wierzę! -

Adam już chciał zaprotestować, ale Robert uciszył go podniesieniem ręki. - Ale jeśli to prawda, to

musiałeś przesłać mi ostrzeżenia przez tę żabojadkę? Solidnemu Anglikowi bym uwierzył.

Adam postukał laską o podłogę. - Robercie, uwierzyłbyś nawet w powtórne zmartwychwstanie, gdyby

były z tego jakieś pieniądze. A teraz uważaj. Musimy się przygotować, by złapać Judsona.

- Złapać Judsona? - Walpole ruszył w kierunku drzwi. - Każę moim służącym zastrzelić go na miejscu.

- Nie! - Adam rzucił się za nim. - Proszę, Robercie, Judson wciąż ma w swoich rękach Bronwyn.

Muszę się dowiedzieć, gdzie ona jest.

Walpole aż się nastroszył. - Właśnie dlatego nie uwierzyłem tej francuskiej intrygantce! Mówiła, że

twoja narzeczona mieszkała w jej salonie. To prawda?

Adam nie zwrócił uwagi na sceptycyzm w głosie przyjaciela. - Ach, tak. Bronwyn mieszkała u

madame Rachelle. Jeszcze jedno, Robercie. Zawdzięczasz Bronwyn bardzo wiele, bo to właśnie ona

odkryła zamiary Judsona.

Walpole opadł na krzesło i chciał coś powiedzieć, jednak zastanowił się i w milczeniu siedział za

biurkiem. W końcu zaczął od nowa:

- To co robiłeś przez te ostatnie kilka godzin? Sądziłem, że do tego czasu powinieneś odnaleźć

dziewczynę.

- Przez cały czas Judson wyprzedzał nas o krok. Ale teraz... - Adam potrząsnął głową.

- Teraz co? - zapytał Walpole.

- Jego odźwierny zdradził, że Judson się tu wybiera. Dlaczego go jeszcze nie ma? Może zatrzymał się

gdzieś z Bronwyn i... - Nie był w stanie dokończyć. Niemal przyznał się do swych obaw, co sprawiło, że

wydały się jeszcze realniejsze. - Muszę wiedzieć, co się stało. Cokolwiek zrobisz, nie strzelaj do niego.

- No dobrze. - Walpole otworzył szufladę i wyjął z niej pistolet. - Przynajmniej tak, by go nie zabić.

Chcesz pistolet?

- To broń nie dla mnie, wiesz o tym. - Adam wydostał marynarski nóż ze skórzanego etui.

- A jeśli tu nie przyjedzie? - zapytał Walpole przenikliwie. - Co wtedy zrobisz? - Adam spojrzał na

przyjaciela posępnym wzrokiem, co na Robercie musiało zrobić ogromne wrażenie, bo zaprotestował

tylko: - Do diabła, Adamie, przecież nie możesz być przywiązany do tej dziewczyny. Nie ty!

Za drzwiami wiodącymi do kuchni rozległ się trzask, co uratowało Adama przed koniecznością

odpowiedzi. W napięciu położył dłoń na rękojeści noża. Pozornie beztroski Walpole, wyciągnięty

wygodnie na fotelu, również chwycił za broń. Czekali w przerażającej ciszy, aż przekręci się gałka od

drzwi. Adam miał wrażenie, że mosiężne zdobienia wokół zamka wypalają się piętnem w jego pamięci.

background image

W jego głowie toczyła się walka pomiędzy przemożną chęcią zamordowania Judsona a potrzebą do-

wiedzenia się prawdy - dowiedzenia się, gdzie jest Bronwyn, jak się czuje, czy będzie ją jeszcze trzymał

w objęciach.

W końcu drzwi otworzyły się z piskiem zawiasów. Judson, mokry od deszczu, z kawałkami pudru

przylepionymi do surduta, spojrzał najpierw na Walpole’a, potem na Adama i uśmiechnął się krzywo. -

Ach, wicehrabia Rawsonu tutaj, co za niespodzianka. - Tytuł Adama wypowiedział ze szczególnym

naciskiem. - Może przeszkadzam?

Korytarz za jego plecami pełen był kuchennych zapachów, przez małe okno do środka wpadało blade

światło. Ale nikogo za nim nie było.

Adam poczuł rozczarowanie. Judson był sam. Oczekiwanie, że Bronwyn będzie mu towarzyszyć było

czystym szaleństwem, lecz Adam chciał w to wierzyć.

Mijały sekundy, aż w końcu Judson odezwał się kpiąco: - Elokwencja jak dotąd nigdy nie opuszczała

szanownego pana Roberta Walpole.

- Teraz też nie. - Walpole, który dopiero teraz zdał sobie sprawę z realności zagrożenia, zdumiał się

głośno: - Sądziłem, że to Adam zwariował. Nie wierzyłem, że się tu pojawisz.

Wzrok Judsona ześlizgnął się na Adama. - Zaledwie przyjacielska wizyta.

- Przyjaciele wchodzą do domu frontowymi drzwiami - powiedział Adam. - Co więcej, nie trzymają u

siebie planów czyjegoś domu i nie studiują go tak pilnie, że aż atrament się rozmazuje.

- Śledziłeś mnie. - Dłonie Judsona zacisnęły się w pięści. - Jesteś taki sam, jak twój ojciec.

Adam zrobił krok w przód. - Mój ojciec? Mój ojciec nigdy nie zniżył się do morderstwa.

- Morderstwa? - Judson powtórzył z udawanym zdziwieniem. - Nie mam pojęcia, o czym teraz mó-

wisz.

W podniesionym głosie Adama czaiła się groźba. - Ostrzegałem cię, że wdepczę cię w ziemię, jeśli... -

Przerwał, słysząc głos Walpole’a i uświadomił sobie jednocześnie, że trzyma nóż jak do ciosu. Odetchnął

kilka razy głęboko, starając się rozluźnić uchwyt. Jeśli będzie nadal tak spięty, nie uda mu się przyszpilić

Judsona do ściany, a przecież jest to winien sobie, Bronwyn i Robertowi.

- Naprawdę przyszedłeś - powtórzył Walpole. - Co chcesz osiągnąć tak wariackim czynem?

- Wariackim czynem? - Judson podniósł z wyrzutem namalowane brwi.

- Sądzisz, że nikt się nie dowie, że mnie zabiłeś? - Walpole uderzył pięścią w stół, a Judson aż

podskoczył.

- Denerwujesz się, Judson? - zapytał Adam kpiąco. - Lepiej pracuje ci się w samotności, po ciemku,

kiedy nikt nie patrzy ci na ręce? Jak zabijesz nas obu?

Walpole spojrzał surowo na Adama. - Milcz, do diabła! Przyszedł tu, żeby mnie zabić, więc przestań

się wtrącać. - Zwrócił się ponownie do Judsona - Proszę cię bardzo, zabij mnie. Muszę cię tylko ostrzec,

że jestem przygotowany na twój podstępny atak.

- Widzę, że wszyscy obecni znają moje plany. - Ręka Judsona wśliznęła się do kieszeni, ale uśmiech

wciąż był przylepiony do twarzy. - Zapytam z ciekawości, dlaczego miałbym cię zamordować?

- Dobre pytanie, skoro twoi prawdziwi wrogowie doprowadzili cię już do bankructwa - odezwał się

Adam.

- Jacy wrogowie? - Judson zrobił niewinną minę.

background image

- Dyrektorzy Kompanii Południowej. Akcje Kompanii lecą na łeb na szyję, twoje akcje również.

Na wspomnienie o finansach Judson zrezygnował z dalszej obłudy. - To fałszywy alarm, tak samo jak

w czerwcu, kiedy król wyjechał z kraju.

Adam potrząsnął głową. - Dyrektorzy cię okłamali. Bańka w końcu pękła.

- Nie.

Walpole wtrącił się ze zniecierpliwieniem. - Człowieku, spójrz na fakty! W ciągu pięciu dni akcje

spadły o ponad dwieście punktów!

- To tylko manipulacja rynkiem, żeby się wydawało, że akcje są bezwartościowe.

- A po co ktokolwiek miałby manipulować rynkiem?

Judson uśmiechnął się zarozumiale. - A co, jesteś zrujnowany, prawda?

Walpole zdziwił się. - Ależ nie... nie. Skąd takie wnioski?

Uśmiech znikł z twarzy Judsona. - Kupiłeś akcje.

Mimo wszystkich wzniosłych ideałów, zainwestowałeś w to bagno.

- To prawda, ale już wszystko sprzedałem. - Walpole spojrzał prowokująco na Judsona. - Sprzedałem

je za radą mojego dobrego przyjaciela, Adama Keane. Omal nie kupiłem ponownie, nie dowierzając

całkowicie jego słowom, ale szczęście i brak kontaktu z panem Jacombe mnie przed tym uratowały.

Judson oddychał ciężko. - To nieprawda. Powiedzieliby mi o tym.

- Dlaczego? - Adam znał z góry odpowiedź. - Dlaczego stan finansów Roberta Walpole ma tu

jakiekolwiek znaczenie?

Judson wrzasnął, tracąc nad sobą kontrolę: - Bo przez niego są same kłopoty! Wściubia nos w sprawy

skarbu, mówi królowi, co robić, szarogęsi się twierdząc, że wie jak należy zarządzać finansami państwa.

Sir John Blunt wie najlepiej, co robić. Sir John Blunt powinien pokierować tym krajem!

- A więc chciałeś zabić Roberta dla starej dobrej Anglii? - Adam zaśmiał się gorzko. - Nie wierzę,

opowiedz mi inną bajkę.

Judson pokazał Adamowi język, zupełnie jak kiedyś, kiedy był chłopcem.

- Sądzisz, że jesteś taki mądry. Sir John Blunt dobrze mi płaci i będzie mi dobrze płacił, kiedy obejmie

stanowisko, które mu się słusznie należy. Stanowisko ministra finansów i pierwszego kanclerza skarbu. -

Judson gładko wymówił oba tytuły. - Sir John zapewnił mnie, że będzie korzystał z mojej pomocy w

przekonywaniu opornych.

- Blunt nie jest głupi. Kiedy spełnisz swoje zadanie, każe cię zlikwidować. Nie może sobie pozwolić,

by u stóp pałętał mu się taki wściekły pies jak ty. - Zanim Judson zdążył zaprotestować, Adam dodał: -

Blunt sprzedał już swoje udziały, całkowicie ogałacając kasę Kompanii.

- To nieprawda - powiedział Judson, ale zabrzmiało to jak wołanie o litość.

- Co by to zmieniło, gdybym miał wszystko stracić? - zapytał Walpole. - Dlaczego miałoby to pomóc

twoim planom?

- Sądziłem... Sądziliśmy - Judson poprawił się wyzywająco - że jeśli zbankrutujesz, to twoja śmierć

zostanie uznana za samobójstwo.

Walpole zaśmiał się rubasznie, rozbawiony niedorzecznością tego pomysłu.

Judson wyciągnął pistolet z przepaścistej kieszeni surduta i wymierzył w trzęsącego się ze śmiechu

Walpole’a.

background image

Adam chwycił ostrze czubkami palców, rozhuśtał nóż, wycelował, lecz w tej samej chwili Judson

krzyknął: - Umieraj powoli, tak jak Bronwyn!

Nóż wbił się w ścianę obok Judsona i Adam rzucił się, by go odzyskać.

Judson wyprostował rękę, zagradzając mu drogę i Adam zatrzymał się gwałtownie. - Jeśli Bronwyn

żyje - powiedział zdesperowanym tonem - pomogę ci wyjechać z kraju i dam ci wystarczająco dużo

pieniędzy, byś mógł zacząć od nowa.

- Nagrodzisz go za usiłowanie zabójstwa? - Walpole nie krył oburzenia.

Ignorując Roberta, Adam nie spuszczał wzroku z Judsona, wahającego się między dwoma żywymi

celami. - Wiesz, że możesz mi ufać. To jedyny sposób, by wyjść cało z tej sytuacji.

- A jeśli ona już nie żyje? - zapytał Judson.

Adam zaśmiał się chrapliwie. - Wtedy lepiej będzie, jeśli zabijesz mnie teraz.

Walpole wtrącił się. - Nie ma gorszej zbrodni od zamordowania arystokraty.

Ziejąca czernią lufa ponownie znalazła się na wprost jego twarzy. Judson zrobił kilka kroków do

przodu i światło padające na jego twarz oświetliło coś, co zadało Adamowi cios w samo serce. - Masz

ślady zadrapań na policzku.

Judson uniósł w górę ramię, zasłaniając część twarze.

- Ślady kobiecych paznokci. - Wbrew wszelkiej logice Adam gotował się do skoku. Nie mógł już

dłużej wytrzymać tej niepewności. Powietrze aż ciężkie było od napięcia.

- Zastrzelę cię - ostrzegł Judson.

Albo odłoży broń, albo zdecyduje się jej użyć, pomyślał Adam. - Nie możesz zastrzelić nas obu.

Przez chwilę stali naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem. Wtem otworzyły się drzwi i głośne

wołanie Northrupa wtargnęło w rozmowę, która toczyła się bez słów: - Milordzie!

background image

ROZDZIAŁ 19

Northrup zbladł i otworzył usta ze zdziwienia, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji. Judson

zamachnął się w jego kierunku, pistolet wystrzelił i rażony pociskiem sekretarz runął do tyłu. Adam

skoczył Judsonowi do gardła, jednak było już za późno. Drzwi były wciąż otwarte na oścież, lecz dał się

słyszeć jedynie odbijający się echem stukot obcasów Judsona.

Adam nachylił się nad Northrupem, by sprawdzić mu puls. Sekretarz złapał go za nadgarstek i ledwie

słyszalnym głosem powiedział: - Powóz... - Potrząsnął ręką Adama. - Powóz... w alejce. - Krew tryskała z

rany w jego boku. Walpole ukląkł, starając się zahamować krwotok poduszką.

- Idź za nim - wyszeptał Northrup.

- Zajmiemy się nim. - Walpole wetknął Adamowi laskę w dłoń. Nie trzeba mu było dwa razy

powtarzać. Pobiegł do kuchennych drzwi, mijając zaaferowanych służących i po chwili znalazł się w

ogrodzie. Wybiegając na ulicę, zobaczył ochlapany błotem powóz i Judsona, wspinającego się właśnie na

kozioł. Powóz potoczył się powoli i Adam spiął się do skoku. Chybił, lecz był pewien, że następnym

razem się uda. Judson nie był wprawnym woźnicą.

Adam rzucił się w pogoń, ale Judson zaciął batem konie. Błoto bryzgało Adamowi w twarz, a powóz

wziął zakręt z takim impetem, że wydawało się, iż się przewróci. Nic takiego się nie stało, Adam usłyszał

jedynie trzask bata; powóz toczył się dalej. Pobiegł za nim, lecz Judson gnał na oślep, nie zwracając

uwagi na pieszych ani na pojazdy. Adam zatrzymał się w końcu, trzymając się za bolącą nogę.

- Judson, ty kanalio - wyszeptał w desperacji i pokuśtykał w stronę stajni, przeklinając swój los,

pogodę i przede wszystkim Judsona. Teraz, kiedy opuściła go energia, ból wrócił ze zdwojoną siłą.

Spojrzał groźnie na przerażonego chłopca stajennego, który mimo to ośmielił się go zagadnąć. - Pański

koń czeka przed frontowymi drzwiami, milordzie.

Promyczek nadziei wkradł się powtórnie w czarne myśli Adama. Klepnął chłopaka po plecach. -

Dobre z ciebie dziecko. Przyprowadźcie mi go tutaj.

Chłopak odmaszerował, gromko powtarzając polecenie: - Dajcie go tutaj!

Przyprowadzono czarnego ogiera i chwilę później Adam siedział w siodle. Krzycząc „dziękuję!”

pognał przed siebie. Skręcił na rogu, cały czas wypatrując chociażby śladu powozu. Bezskutecznie;

Judson odjechał już za daleko, zostawiając za sobą trop w postaci oburzonych przechodniów,

podnoszących się właśnie na nogi. Inaczej niż Judson, Adam nie potrafił beztrosko tratować żebraków i

przekupniów, musiał więc kluczyć i manewrować w tłumie, zdążając w stronę Change Alley.

Nie miał pojęcia, jakie szaleństwo kazało Judsonowi się tam udać, ale wąska, wybrukowana uliczka

pomiędzy Lombard a Cornhill Street była niezaprzeczalnie celem jego podróży. Im bliżej do Change

Alley, tym bardziej czuć było w powietrzu histeryczne nastroje. Lecące na łeb na szyję akcje zebrały

ponure żniwo i ulica była obecnie wypełniona po brzegi karocami, landarami i wozami, znacznie bardziej

niż w czasie letniej prosperity. Adam przeciskał się przez tłum, wyglądając powozu Judsona ponad

głowami przechodniów. Wreszcie koń zbuntował się przeciwko ściskowi, odmawiając wykonania

manewru pomiędzy dwoma powozami.

Z oddali słychać było wrzący gniewem tłum, czuć było zapach mokrych, stłoczonych ciał. W pewnym

momencie oczom Adama ukazał się stojący na podwyższeniu kaznodzieja, wykrzykujący przekleństwa

na grzeszników. Obok niego stał Judson.

background image

Adam poczuł jednocześnie ulgę i obawę. Okazała peruka nie prezentowała się szczególnie w deszczu,

twarz pozbawiona była zwykłej, ugrzecznionej maski, lecz był to bez wątpienia on. Uwijał się jak strzyga

pomiędzy kupcami, lecz każdy z nich tylko przecząco potrząsał głową.

Adam nie miał ochoty opuszczać swojego dzielnego rumaka, rozejrzał się więc dookoła w

poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania. Znalazł je w postaci chłopca o cwanym wyrazie twarzy, który

skradał się za nim krok w krok. Adam udał, że nie zwraca na niego uwagi, a kiedy chłopak wyciągnął do

góry rękę, chcąc przeciąć sznurek podtrzymujący sakiewkę, Adam złapał go za kark i zagrzmiał: - Za coś

takiego możesz wylądować na szubienicy! - Chłopak usiłował się uwolnić, wierzgał chudymi nogami,

klnąc z ogromną wprawą. Po chwili zdał sobie sprawę, że na nic to się nie zda. - Ach, panie, ja nie

chciałem.

- Oczywiście, że chciałeś. - Jedynie część uwagi Adama poświęcona była złodziejaszkowi, resztę

skupiał na Judsonie przeciskającym się przez tłum.

- Wybaczy mi pan, prawda? Jeśli przysięgnę, że nigdy więcej... - Adam spojrzał na niego groźnie i

chłopak zamilkł.

- Nie próbuj mnie naciągać, ty mały hultaju. Ale jestem dziś we wspaniałomyślnym nastroju i dlatego

nie wydam cię odpowiednim władzom. - Przelotne spojrzenie w kierunku Judsona pokazało Adamowi

desperację, której nie widział od czasu, kiedy toczył bitwy na statku. Gwałtowne ruchy, obojętność na

kuksańce napierającego tłumu, wszystko to źle wróżyło losowi Bronwyn. Tylko człowiek, który czuje

zbliżającą się śmierć, zachowuje się w ten sposób. Adam potrząsnął gwałtownie młodocianym

złodziejaszkiem. - Dam ci dwa pensy, jeśli popilnujesz mojego konia i dwa pensy, kiedy wrócę.

Oczywiście, jeśli koń będzie na miejscu.

Chłopak przestał się opierać. Oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia. - Tak, panie. Z chęcią popilnuję.

- Dobrze więc. - Adam postawił dzieciaka na ziemię, zsiadł i odliczył obiecaną sumę. - Pamiętaj,

kolejne dwa pensy kiedy wrócę. - Nie czekając na potwierdzenie, chwycił swą laskę i pobiegł przez tłum.

Jeśli wróci, a konia tam nie będzie, odbije to sobie na Judsonie.

Przeciskając się między szlachciankami i zwykłymi wieśniakami, Adam stracił Judsona z oczu. Gdzieś

w oddali słychać było okrzyk „Adam Keane!”, ale nie zwrócił na to uwagi, prąc do przodu wśród

ciepłych, spoconych ciał. Dotarł do miejsca, w którym ostatnio widział Judsona i pokierował się tam,

gdzie w jego ocenie Judson mógł pójść. Motłoch, pochłonięty własnym szaleństwem, nie okazał się

wyrozumiały wobec jego nerwowości. Wtem z tłumu wyłoniła się pokaźnych rozmiarów peruka. Adam

chwycił jej właściciela za ramiona, okręcił nim dookoła, lecz nie był to Judson. - Niech cię diabli! - rzucił

nieuprzejmie.

W oczach mężczyzny pojawił się błysk rozpoznania. - Nawzajem, wicehrabio Rawsonu. - Z

szaleństwem w oczach chwycił Adama za klapy surduta. - Zrujnowałeś mnie, zrujnowałeś swoimi

fałszywymi - akcjami i fałszywymi radami.

Adam uwolnił się z uścisku i zepchnął kaznodzieję z podwyższenia, przerywając kazanie. Wspiął się

do góry i rozejrzał nad głowami przechodniów. Ktoś wykrzyczał ponownie jego imię, lecz on, zbyt

pochłonięty obawami o Bronwyn, nie zwrócił na to uwagi.

I nagle go zobaczył! Judson przepychał się w stronę znajomego, pokracznego powozu, ze wszystkich

stron zastawionego innymi pojazdami. Czyjeś ręce pchnęły Adama od tyłu, ale on chętnie zeskoczył i

background image

rzucił się w tłum. Za nim rozległ się wrzask kaznodziei: - Ty grzeszniku! Będziesz smażyć się w piekle!

Z przebłyskiem czarnego humoru, którego nikt ze zgromadzonych nie potrafił docenić, wymamrotał: -

Za późno! Już w nim jestem.

Ponownie usłyszał swoje nazwisko: - Adamie Keane, wicehrabio Rawsonu! - Czyjaś pięść uderzyła go

w pierś. Oddał cios na ślepo, instynktownie, w pogoni za Judsonem nie szanując nikogo i niczego.

- Niech cię diabli, Adamie Keane! - Ktoś złapał go za włosy, lecz on potraktował śmiałka laską i parł

dalej. Niczym zbliżającą się burzę, ze wszystkich stron słychać było jego imię. Głosy były różne, ale ton

ten sam. Usłyszał okrzyk za sobą i przed sobą i zdał sobie sprawę, że prawdziwe kłopoty dopiero się

zaczęły.

Przebił się w końcu przez wzburzony tłum i złapał Judsona za tył surduta, kiedy nikczemnik wspinał

się na kozioł. Jednym szarpnięciem zrzucił go na ziemię i podniósł za krawat. - Gdzie jest Bronwyn?

Gdzie jest Bronwyn?

Judson skrzywił się i splunął w kierunku Adama.

- Dobrze mu tak! - słychać było piskliwy kobiecy głos. - Prosto w twarz!

Nie zwracając na nią uwagi, Adam powtórzył: - Gdzie jest Bronwyn!

- A co cię to obchodzi? - wrzasnął Judson, wyciągnął z kieszeni pistolet i podstawił go Adamowi pod

nos. - Już nigdy jej nie zobaczysz.

Adam przypomniał sobie pocisk, który trafił w Northrupa i nie wahał się dłużej. - Nie jest

naładowany! - ryknął i rzucił się Judsonowi do gardła.

Jakby w odpowiedzi na ten wybuch, drzwi powozu otworzyły się gwałtownie, wbijając się w plecy

Judsona i popychając go do przodu.

Z kneblem w ustach, z zawiązanymi rękami i nogami, Bronwyn wypadła z powozu.

Adam upuścił laskę i rzucił się w jej kierunku, łapiąc ją zanim uderzyła o bruk.

Była cała i zdrowa. I bezpieczna. Ogarnęła go niewypowiedziana radość. Przycisnął ją do siebie przez

krótką cudowną chwilę, lecz uniesienie szybko przemieniło się w trwogę. Judson wciąż miał pistolet,

który prawdopodobnie był naładowany. Nie chcąc narażać jej na niebezpieczeństwo, odstawił ją na

ziemię i odsunął się.

Jak widać, źle ocenił przeciwnika. Widok Bronwyn zelektryzował Judsona. Łajdak wycelował w nią,

bezbronną kobietę, która nawet teraz miała zbuntowaną minę.

Adam wybił się bezszelestnie w górę, złapał Judsona za nadgarstek i skierował lufę do góry. Pistolet,

który Judson kurczowo trzymał w dłoni, mógł w każdej chwili wystrzelić. Jeden jedyny wystrzał mógł na

zawsze zmienić bieg historii. Tłum zgromadzony na Change Alley otoczył ich kręgiem.

Bronwyn starała się złapać równowagę, potrącając korpulentnego jegomościa, który przez binokle

przyglądał się bójce. - Proszę uważać - powiedział ostro. Uderzyła go ponownie, tym razem mocniej i aż

zatrząsł się z oburzenia. - Mówiłem przecież... - Zobaczył knebel i oczy zrobiły mu się wielkie ze

zdziwienia. - On ci to zrobił?

Pokiwała głową, a on wykrzyknął: - Spójrzcie! Oto jego kolejna ofiara!

Kobieta ubrana na szaro, sądząc po stroju szwaczka lub guwernantka, aż cmoknęła z dezaprobatą. -

Biedne dziecko! - wrzasnęła. - Kolejna ofiara perfidnego mężczyzny. Pomóżcie mi ją uwolnić.

Wyswobodziwszy się z więzów, Bronwyn przedarła się do przodu. Judson i Adam tkwili nadal w

background image

morderczym uścisku. Bronwyn nie widziała dobrze ich dłoni - co gorsza, nie widziała też pistoletu.

Rozejrzała się wokół, szukając czegoś, czym mogłaby zdzielić Judsona po plecach, lecz dookoła były

tylko okrutne twarze, z zachwytem oglądające spektakl.

Nagle rozległ się stłumiony wystrzał. Pocisk musiał trafić w ciało jednego z walczących, pytanie tylko

którego? Obaj upadli na bruk. Adam, potem Judson, potem znowu Adam znalazł się na górze, okładając

pięściami, kopiąc i drapiąc. Na twarzach i rękach była krew, a może błoto? Pistolet ześlizgnął się po

mokrej powierzchni i zaklinował się pomiędzy dwoma kamieniami. Tłum wrzeszczał: - Zabij gada!

Zabij!

Adam, postrzelony w nogę, powoli tracił siły. Kula Judsona spowoduje kalectwo, a może nawet

śmierć. Poczuł wzbierającą wściekłość i rzucił się na Judsona z taką desperacją, że temu starczyło sił

tylko na krótki opór. Adam dokończył dzieła uderzeniem prosto w twarz, mówiąc jednocześnie: - Jeśli

właśnie wysłałeś mnie do piekła, bądź pewien, że będziesz mi towarzyszyć.

Judson zamrugał powiekami i począł zawodzić. - Zupełnie jak niemowlę - usłyszał Adam ze strony z

tłumu. Uśmiechnąłby się, gdyby jeszcze był w stanie.

Zerwał perukę z głowy Judsona. Znikła pod obcasami prącego do przodu tłumu, który nagle ucichł ze

zdumienia. - Coś takiego, ten Adam Keane jest łysy jak kolano! - Zdziwiła się. na głos jakaś kobieta.

Adam osłupiał i podniósł głowę, by jej się przyjrzeć.

W tym momencie Judson uwolnił się z uścisku, skrzecząc: - Ty kretynko!

Adam złapał zaniedbywaną dotąd laskę, która pasowała idealnie, niczym stary, dobry przyjaciel.

Ciężka, bursztynowa gałka wylądowała na szczęce Judsona. Głowa odskoczyła w tył, uderzając o

kamienny bruk. Adam chwycił go za gardło, czując w ustach gorzki smak zwycięstwa.

Tłum wrzeszczał. Bronwyn wrzeszczała razem z nimi, szczęśliwa z takiego obrotu sprawy. Judson

nadal się opierał i nagle dochodzący z tłumu ryk przybrał inny ton. Nie był to już okrzyk zadowolenia z

widowiskowej bójki, lecz pomruk oznaczający chęć odwetu.

- Adam Keane zaraz udusi tego biedaka - poskarżyła się guwernantka.

- To przecież nie on - wtrąciła się dziwka o zmęczonej twarzy. - To ten drugi nas zrujnował. Sprzedał

mi kiedyś akcje na ulicy.

- Głupcy! Wicehrabia nie jest łysy - odezwał się arystokratyczny głos. - Rawson to ten na górze.

- Wicehrabia to ten na górze. - Bronwyn uśmiechnęła się szeroko. - To ten, który właśnie wygrywa. -

Wszystkie twarze zwróciły się w jej kierunku, nie zwracając przez chwilę uwagi na toczącą się bójkę.

- Ależ skąd! - upierała się prostytutka. - To przecież ten drugi sprzedawał papiery.

Zapanowała cisza, a po chwili arystokrata odezwał się ponownie: - Widziałem go na dworze.

- A co za różnica? - z tyłu dobiegł chrapliwy głos. - Dawać ich obydwu na szubienicę. Będziemy

wiedzieli na pewno, że ukaraliśmy właściwego.

- Na szubienicę!

Spragniony krwi tłum zbliżył się, otaczając ciaśniej walczących.

- Zostawcie go w spokoju! - krzyknęła Bronwyn, ale oni złapali Adama za ramiona i odciągnęli od

leżącego Judsona. Przewrócił się, jak tylko postawili go na nogi. Bronwyn próbowała się do niego

przecisnąć, lecz tłum napierał coraz bardziej.

Ten sam chrapliwy głos zażądał: - Najpierw bogatego!

background image

Przez tłum przedarł się egzaltowany kaznodzieja. - Powieście ich na moim podeście!

- Powiesić ich! - rozległo się ze wszystkich stron.

Bronwyn drapała i kopała, z całych sił starając się przedostać do przodu, lecz Adama nie było już

widać. Ustawili go na podeście, ale zaraz upadł i Bronwyn ponownie straciła go z oczu. - Zemdlał - ktoś

zachichotał.

Zemdlał? Ogarnęła ją panika. Adam zemdlał? Niemożliwe. - To pewnie jakiś trik.

Stojący obok niej robotnik portowy zaśmiał się grubiańsko. - Jaki tam trik. Zemdlał jak baba.

Nawet gdyby groził mu lincz, prawdziwy Adam sam wydawałby niecierpliwie rozkazy, a nie poddał

się bez najmniejszego oporu. - Co mu się stało?!

- Jesteś niewiele większa od mojej córki. - Potężnie zbudowany, brzuchaty mężczyzna podrzucił ją do

góry jak worek ziemniaków i posadził sobie na ramionach.

Chwyciła go za szyję. Stęknął i oderwał jej ręce. - Bez obaw, nie upuszczę cię. Widzisz dobrze?

Widziała doskonale. Widziała, jak tłum o złych twarzach tłoczył się i kotłował niczym na sabacie

czarownic. Widziała sznur, który prowodyr o chrapliwym głosie przerzucił przez wystającą belkę dachu.

Widziała Adama, zalanego krwią. - Co mu się stało?

Ramiona, na których siedziała, aż zatrzęsły się ze śmiechu. - Dostał przecież kulkę w nogę. Dobrze mu

tak, za te wszystkie łajdactwa.

Zacisnęła pięści i zaczęła go okładać po głowie. - Ty głupcze! Przecież to nie on jest winien, tylko

Kompania Południowa.

Potrząsnął tylko głową, jakby jej ciosy były niczym więcej, jak brzęczeniem komara nad uchem. -

Przecież wszyscy wiedzą, że...

Chwyciła go za włosy i pociągnęła głowę do tyłu, aż patrzył jej w twarz. - Wszyscy się mylą. A teraz

zabierz mnie do niego.

- Posłuchaj, młoda damo...

- Zgadza się, jestem damą. - Wierzgnęła nogą prosto w jego żebra. - Zapłacę ci za przysługę.

- Za jakie grzechy mam to dalej znosić? - Próbował zdjąć ją ze swoich barków, lecz ona szarpała go za

włosy, aż jego oczy wyglądały jak skośne kreski.

- Zapłacę ci, Rawson też ci zapłaci.

Rozpychając, ruszył w stronę ściany budynku, chcąc tam pozbyć się uciążliwego ciężaru.

Adam stał teraz wyprostowany, patrząc ponuro przed siebie. Nie zwracał uwagi na sznur. Nie zwracał

uwagi na mężczyzn, wygrażających mu pięściami, i kobiety, domagające się swoich pieniędzy. Nawet

Judson, zabłocony i pochlipujący, nie przyciągnął jego uwagi. Widział tylko ją, siedzącą na czyichś

ramionach.

Jak straszną czuł gorycz. Bronwyn dała mu złudzenie normalności; przez parę cudownych tygodni

naprawdę wierzył, że rodzinna przeszłość nie ma żadnego znaczenia. Stał się jednym z tych, którymi

zawsze pogardzał - marzycielem. A przecież właśnie z powodu rodzinnej przeszłości Judson z łatwością

przekonał cały Londyn o jego winie. Powinien był pomyśleć o tym wcześniej.

No i jak przysłużył się Bronwyn? Zrujnował jej reputację, zrujnował tak doszczętnie, że pewnie nigdy

nie wyjdzie za mąż. Jeśli spodziewa się dziecka, będzie musiała wychować je sama, znosząc pogardę

otoczenia. Przez niego porwano ją i pobito. A teraz stoi pośród londyńskiego motłochu, przyglądając się,

background image

jak go wieszają.

Wzrok Bronwyn wędrował po obcych twarzach, aż zatrzymał się na potężnym mężczyźnie, najwięk-

szym, jakiego kiedykolwiek widziała. Wstrzymała oddech, wytężyła wzrok i postanowiła zaryzykować. -

Znasz człowieka o nazwisku Oakes?

Niosący ją mężczyzna zamarł w bezruchu. - Oakes?

- Oakes.

- Niejeden jest w Londynie Oakes.

- Ale tylko jeden jest olbrzymem i pracuje w magazynach koło portu. Widzisz, przeciska się w stronę

wicehrabiego. - Wskazała na niego palcem. - Czy to może być on?

- Oakes? - mężczyzna powtórzył. - Oakes zna wicehrabiego Rawsonu?

- Jest naszym przyjacielem. - Nie zaszkodzi przecież przedstawić przelotnej znajomości jako

przyjaźni. Śladem Oakesa szło kilka postaci ubranych w szare płaszcze z kapturem i Bronwyn przyszło

na myśl...

Dźwięki przemowy dobiegające od prowizorycznej szubienicy sprawiły, że jej wzrok ponownie

zatrzymał się na ukochanym. Znajdował się wystarczająco blisko, by widziała opuchliznę i siniaki.

Wystarczająco blisko, by patrzył jej prosto w twarz, kiedy zakładano mu pętlę. Przenikliwe spojrzenie

jego szarych oczu próbowało jej coś powiedzieć, lecz ona nie rozumiała. Czuła przeraźliwy ból w piersi,

tak jakby zamiast serca miała tam ciemię, igły i kamienie. Udręka wstrząsała całym jej ciałem.

Kaznodzieja wrzeszczał: - To jest Adam Keane, wicehrabia Rawsonu! Sprowadził nieszczęście na nas

wszystkich i dlatego mówię, powiesić go!

Odpowiedział mu zgodny wrzask.

Stojąca obok dziwka potrząsnęła smętnie głową. - To przecież ten drugi sprzedał mi podrabiane

papiery. Ten nie miał z tym nic wspólnego.

- Co? - Mężczyzna obrócił się tak szybko, że Bronwyn omal nie spadła z jego pleców.

Dziwka powtórzyła:

- To przecież nie ten...

- Do diabła! - Mężczyzna spojrzał w kierunku Oakesa, śledząc jego ruchy. Spojrzał w górę, na

spokojną, nieruchomą twarz Bronwyn. Przypomniał sobie chwilę, kiedy jakiś odruch kazał mu ją

podnieść do góry. I potężnymi łapskami rozgarnął znajdujący się przed sobą tłum. - Odsunąć się.

Wieszamy nie tego, co trzeba.

Tłum wydał z siebie wrogi pomruk, gotów zabić każdego, kto będzie chciał przeszkodzić. Z drugiej

strony do prowodyra zbliżał się Oakes. Szare postacie okrążyły podest, zaciskając wokół niego ciasną

pętlę.

Pomocnicy prowodyra ochoczo zacisnęli linę na szyi Adama. Kaznodzieja krzyknął:

- Taka kara spotyka oszustów! - Nie zauważył zbliżającego się niebezpieczeństwa, bo w tej samej

chwili Oakes wskoczył na podest jednym potężnym krokiem. Wyprostował się, a prowodyr zadarł

wysoko głowę, a następnie zrobił kilka kroków w tył i jednym komicznym ruchem spadł z podwyższenia.

Tłum, zmienny jak kobieta, wybuchnął rubasznym śmiechem.

Oakes zwrócił się w stronę pozostałych, którzy z taką ochotą zabierali się za wieszanie. Zeskoczyli

natychmiast z podestu, jak szczury uciekające z tonącego statku.

background image

- To przecież Oakes! - zawołał ktoś z tłumu. - Hej, Oakes, chcesz go sam powiesić?

Oakes, który wydawał się pęcznieć w oczach, spojrzał na tłum. Wykrzywił się i zaczął wymachiwać

rękami do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu. Ten sam człowiek zapytał: - Oakes, chcesz go sam

powiesić?

Oakes spojrzał na niego spode łba.

- W takim razie powieśmy tego drugiego. - Zaproponował ktoś, z chęcią porzucając jedną ofiarę dla

następnej.

Ale ten drugi właśnie zniknął, zabrany przez tajemnicze postacie w szarych strojach.

- Oakes! - wrzasnęła Bronwyn. - Łap mnie!

Mężczyzna, któremu dotąd siedziała na ramionach pomógł jej wdrapać się na plecy Oakesa, a stamtąd

pobiegła prosto do Adama. Ten spojrzał tylko na nią posępnie i zemdlał w jej ramionach. - Pomóż mi

zdjąć mu pętlę z szyi - zarządziła.

Położyli nieprzytomnego Adama na ziemi. Rana od kuli broczyła krwią. Bronwyn, chcąc powstrzymać

krwawienie, przewiązała nogę Adama ciasno apaszką. Rozejrzała się wokół siebie - tłum rozstąpił się,

zostało zaledwie kilku ciekawskich. Postanowiła ich wykorzystać do swych celów, wydając chłodno

polecenia, by zanieśli rannego do powozu Judsona. Nie wahała się nawet przez chwilę. Nieważne, gdzie

ten nikczemnik się teraz znajduje, tyle był jej winien.

Oakes biegł wielkimi susami obok niosących Adama mężczyzn, samą swą obecnością dodając im sił. -

Gdzie jedziemy, milady?

- Do madame Rachelle.

- Dobrze. - Oakes kiwnął głową. - To dobra kobieta, nawet jak na żabojada.

Spojrzała na olbrzyma z niedowierzaniem. - Znasz ją? Uważajcie na niego. - Jeszcze chwilę, a

zwisająca bezwładnie ręka Adama uderzyłaby w metalową ramę drzwi, lecz Bronwyn chwyciła ją szybko

i zmarszczyła brwi. - To nie jest worek z ziemniakami. Ja wejdę pierwsza, a wy położycie jego głowę na

moich kolanach.

Szybko i sprawnie ułożyli go na siedzeniu. Bronwyn skrzywiła się tylko, kiedy podnieśli mu nogi do

góry. - Któryś z was potrafi powozić?

Cofnęli się, ale Oakes podniósł jednego za kark.

- On nas zawiezie.

- Nas? - zdziwiła się Bronwyn.

- Pojadę z wami, by się upewnić, że nic wam się nie stało. - Oakes spojrzał groźnie na wyznaczonego

woźnicę, a ten wdrapał się na kozioł tak szybko, jakby się paliło. Oakes powiedział mu gdzie jechać i

wsiadł do powozu, usadawiając się naprzeciwko Bronwyn. Odpowiedział na jej poprzednie pytanie, jak

gdyby dopiero co je zadała: - Madame Rachelle przysłała mnie tutaj. Ma w swoich rękach Judsona i

jestem pewien, że właściwie potraktuje takiego drania jak on.

*

Oakes położył nieprzytomnego Adama na łóżku Rachelle, a Bronwyn obgryzała paznokcie.

- Mam zawołać lekarza? - zapytał Oakes.

- Źle mu życzysz? - rzuciła ostro Daphne. - Stracił wystarczająco dużo krwi, a wszyscy ci angielscy

szarlatani tylko by chcieli upuszczać krew. - Zakasała rękawy. - Zostawcie go mnie. Ja sobie z nim

background image

poradzę.

Przez moment Bronwyn miała ochotę się odgryźć. Ale tu, przy łóżku chorego, Francuzce należał się

szacunek. Wydawało się, że Oakes jest tego samego zdania, bo powiedział tylko: - To ja już chyba pójdę.

- Dokąd? - chciała wiedzieć Bronwyn.

- Do domu.

- To znaczy dokąd? Chciałabym ci wynagrodzić twoją pomoc.

- Ech, nie trzeba. - Potrząsnął głową. - Pomagam ludziom, żeby mnie dobrze traktowali.

- No i co? Dobrze traktują? - zapytała Daphne.

- Ano tak. - Powłócząc nogami, poszedł do drzwi. - Nikt nigdy nie próbował mnie obić. Proszę dbać o

jego lordowską mość. - Ostatnie słowa Oakesa rozbrzmiały echem w holu, a dwie kobiety powróciły do

swego ponurego zajęcia.

Bronwyn rozejrzała się dookoła. - Mam zapalić świece?

- Ile tylko uda ci się znaleźć, s’il vous plait. Potrzebuję więcej światła.

Bronwyn przyglądała się, jak Daphne wyciąga błyszczące, metalowe przyrządy z czarnej torby i

kładzie je na stoliku obok łóżka. Zadrżała, kiedy dziewczyna wzięła do ręki nożyczki i zaczęła ciąć

materiał spodni, odsłaniając poszarpaną skórę i mięsień.

- Och, przestań chlipać. - Daphne umyła ręce w miednicy stojącej przy łóżku. - Uczyłam się tego

zawodu i całkiem dobrze sobie radzę. Jeśli masz mi tu mdleć, to lepiej zawołam kogoś innego.

- Nie! - Bronwyn skoczyła do przodu. - Będę ci pomagać.

Daphne uśmiechnęła się z ponurym uznaniem. - Tak sądziłam. Kula uszkodziła jedynie części

miękkie. Kości i inne ważne partie zostały nienaruszone. - Spojrzała surowo na Bronwyn. - Z pewnością

cieszysz się, że to słyszysz, mademoiselle.

Bez śladu rumieńca na twarzy Bronwyn odwzajemniła to spojrzenie.

Zadowolona z opanowania pomocnicy, Daphne wskazała palcem na ranę. - Kula przeszyła udo na

wylot i wyszła z tyłu. To dobrze.

- Na wylot? - Bronwyn aż oniemiała. - Z tyłu również jest rana?

- Nie zauważyłaś? - parsknęła Daphne. - Kobieto, musiałaś chyba bujać w obłokach. - Nie czekając na

komentarz Bronwyn, dodała: - Mogłabym go od razu zaszyć...

- Będziesz go szyć?

- A widzisz jakąś inną możliwość, żeby to wszystko poskładać do kupy? - Francuzka zamachała ręką.

Bronwyn chrząknęła. - Nie.

- Mogłabym go zaszyć od razu, ale do rany dostały się strzępki materiału ze spodni. Trzeba je

wyciągnąć, bo inaczej będzie infekcja. Monsieur le Vicomte może się trochę opierać, kiedy zacznę

oczyszczać ranę.

- Przecież jest nieprzytomny.

Daphne wprawnie wykręciła mokrą chustkę i położyła ją Adamowi na czole. - Ból często budzi

pacjentów do życia, a ja chciałabym wykonać dobrą robotę.

- Dlatego że to twój pierwszy pacjent z raną postrzałową?

- Dlatego że zabierze cię stąd i nigdy już tu nie wrócisz - oznajmiła Daphne z takim przejęciem, że

niewiele brakowało, by Bronwyn się przeraziła. - Wydaje ci się, że możesz tu sobie przychodzić i

background image

zawładnąć sercem mojej matki, ale uwierz mi, kiedy cię tu już nie będzie, Rachelle znów przypomni

sobie o mnie.

- Rachelle nie jest twoją matką.

- Nie, ale dba o mnie jak prawdziwa matka. - Podniosła surowy wzrok na Bronwyn. - Poza nią nie

mam nikogo na świecie.

Zapanowała cisza, aż w końcu Bronwyn odważyła się zapytać: - Właśnie, gdzie jest Rachelle?

- Ona i dziewczęta pakują Judsona do spiżami.

- Niech Bóg je błogosławi. - Bronwyn wykrzywiła blade usta w uśmiechu i chwyciła mocno za

nadgarstki Adama.

Daphne zmieszała brandy z wodą i oczyściła ranę, wyciągając strzępki materiału i pojedyncze nitki.

Potem zagłębiła kleszcze w ranie, sprawdzając, czy nic nie uszkodziło mięśnia. Adam drgnął i zaczął

jęczeć, a Bronwyn oparła się na nim całym ciężarem.

Daphne przytrzymała jego nogę, starając się ją unieruchomić. Jej palce poruszały się szybko. Na

twarzy pojawiła się marsowa mina. Mamrotała coś pod nosem, jakby coś ją bardzo zdziwiło.

- Co się stało?

- Tam coś jest.

Lękając się odpowiedzi, Bronwyn zapytała: - Kula jednak uszkodziła kość?

- Non. To nie jest kawałek kości, tylko czegoś innego.

- To mogą być kawałki drewnianego pokładu.

Na twarzy Daphne pojawiło się zaciekawienie.

- Dlatego utyka. Kula armatnia uderzyła w pokład tuż obok niego i...

- Rozumiem. - Daphne wetknęła palec tuż obok kleszczy. - Kiedy Monsieur le Vicomte wyzdrowieje,

będzie mi za to wdzięczny.

Zapewnienie Daphne przekonało Bronwyn mimo faktu, iż powolna tortura przywróciła Adama do

przytomności.

- No proszę. - Daphne podniosła zakrwawiony fragment w górę. - Jeszcze trochę zostało.

Bronwyn zrobiło się niedobrze, odwróciła głowę i spojrzała na nogę, która wyglądała jak zdjęta prosto

z wystawy rzeźnika. Zaczerpnęła głęboko powietrza, ale woń krwi i błota całkiem ją otumaniła.

Zachwiała się, ale jęk od strony łóżka przyciągnął jej uwagę.

Adam był przytomny.

Szalona radość dodała jej energii i mdłości odeszły. Chciała go przytulić, pocałować, rozproszyć jego i

własne obawy dotyczące nogi. Zamiast tego szepnęła: - Adamie, szybko wyzdrowiejesz.

Nie odpowiadał, patrzył tylko uważnie. Patrzył na nią tak uporczywie, aż się zaniepokoiła. Patrzył na

nią, jakby była kimś zupełnie obcym. Był blady jak śmierć. Pierś unosiła mu się nierówno, w

rozpaczliwym poszukiwaniu tlenu.

- Adamie?

- Oprzytomniał? - zapytała Daphne.

- Tak, ale nic nie mówi.

Daphne zostawiła na chwilę nogę i przyjrzała się jego głowie. Przeczesała palcami gęste włosy.

- Nie widać żadnego guza. - Kciukami uniosła powieki i spojrzała mu w oczy. - Wiesz, jak się

background image

nazywasz?

- Tak, i co gorsza wiem, jak ty się nazywasz. Nie stać mnie na prawdziwego lekarza?

Ulga, którą poczuła Bronwyn, znalazła ujście w ataku śmiechu. Daphne nie wydała się rozbawiona.

- Jest pan niewdzięczny, monsieur.

Bronwyn oprzytomniała, przypominając sobie o poświęceniu Daphne. - Daphne ma rację, Adamie.

Nawet najlepszy lekarz nie byłby w stanie tyle dla ciebie zrobić.

- Boli mnie co najmniej tak samo jak za pierwszym razem. - Zawahał się na moment i zapytał: - Czy

tym razem stracę nogę?

- Nie! - krzyknęła Bronwyn, ale on nie zwrócił na nią uwagi.

- Nie - odpowiedziała stanowczo Daphne. - Sądzę nawet, że nie dojdzie do infekcji. Proch zapalił się

tak blisko ciała, że przeszywając udo na wylot jednocześnie oczyścił ranę.

Badał przez chwilę jej oblicze, potem kiwnął głową, usatysfakcjonowany rzetelnym wyjaśnieniem. -

Możesz kontynuować.

Daphne na powrót zajęła się nogą, tymczasem Bronwyn nalała dużą szklankę brandy. Wsunęła ramię

pod jego plecy i podtrzymała, kiedy pił.

Starała się nie zwracać uwagi na Daphne, lecz nie mogła zignorować jęków Adama, kiedy Francuzka

głębiej i głębiej wprowadzała szczypce. Adam szarpał się, zaciskał kurczowo palce na prześcieradle, aż w

końcu wybuchnął: - Kobieto, musisz mnie tak torturować?

Daphne triumfująco podniosła głowę. - Mam!

- Co?

Bronwyn wytarła mu czoło mokrą szmatką, a Daphne wykrzyknęła w uniesieniu: - Znalazłam

odłamek, który sprawiał panu taki ból. Proszę tylko popatrzeć! - Podstawiła mu kleszcze pod nos, a

pomiędzy ich żelaznymi szczękami tkwił kawałek drewna, oblepiony krwią i śluzem. - Nie będzie już pan

utykał!

Adam chwycił Daphne za nadgarstek, chcąc przyjrzeć się z bliska. - Dokonałaś czegoś, co nie udało

się żadnemu lekarzowi. Dziękuję. Bronwyn, zrozum...

Bronwyn westchnęła tylko i osunęła się bezwładnie, zsuwając się z łóżka na podłogę. Daphne wydała

z siebie prychnięcie oznaczające zdegustowanie i ruszyła z miejsca, by jej pomóc, ale Adam ją

powstrzymał. - Nie. Nie chce pewnie przebywać w towarzystwie mężczyzny, którym pogardza cały

Londyn. Ja też wolałbym, żeby jej tu nie było. Zostaw ją. Po prostu ją zostaw.

background image

ROZDZIAŁ 20

Po raz pierwszy od wielu dni Adam siedział na łóżku. Powróciły mu rumieńce i poruszał się z łat-

wością, która zdumiewała Bronwyn.

I stał się całkowicie obcy.

Szczerze powiedziawszy, niezupełnie obcy. Pamiętała go takiego, kiedy pierwszy raz spotkali się w

Boudasea Manor. Usta wykrzywione w nieszczerym uśmiechu. Zachowanie pełne wrogości.

Z niewiadomych powodów ponownie stał się kimś, kim był dawno, dawno temu. Na nowo przybrał

dawną maskę, zimną i sztywną, a ona nie rozumiała dlaczego. Wiedziała tylko, że łatwo mu to przyszło.

Lata praktyki i maska leżała jak ulał.

Krawędzią dłoni pogładziła aksamitną poręcz fotela. Światło odbijało się od niej, tworząc tęczowe

refleksy. Podziwiała to zjawisko i próbowała zachować zimną krew. Cały czas unikała jego wzroku. -

Wszystko już zaplanowane. Jutro przewieziemy cię do Boudasea Manor.

- Dobrze.

Nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco, ale czuła, że musi spróbować. Chciała z nim rozmawiać, chciała z

nim być i to na takich samych zasadach jak wcześniej. - Madame Rachelle trzyma Judsona w spiżami.

Uniósł wytwornie jedną brew i wycedził: - W spiżami?

- Najlepszy rygiel w całym domu. - Uśmiechnęła się lekko. - Rachelle odwiedza go codziennie rano,

sprawdzając czy mu wygodnie i czy dobrze go karmią.

- Sądziłem raczej, że wolałaby zobaczyć go w więzieniu, gdzie byłoby mu niewygodnie i gdzie by go

trzymali o chlebie i wodzie.

- Ależ skąd. - Przeczesała zielony aksamit na ciemniejszą stronę. - Mówi, że strażników łatwo

przekupić. Nie tylko łatwo dostać przyzwoitą celę i jedzenie, przy odpowiedniej ilości pieniędzy można

nawet zorganizować sobie ucieczkę.

- Rozumiem. - Ręce, które dotychczas spoczywały na kołdrze, podniosły się i dotknęły podbródka. -

Ale dlaczego madame nie dręczy go tak samo, jak on dręczył... innych?

Nie mogła się powstrzymać od pytania. - Masz na myśli mnie? - Jego usta zacisnęły się i straciła

odwagę. - Chce, żeby w dobrym zdrowiu doczekał kary, którą dla niego zaplanowała.

- Jaka to kara?

- Nie wiem. Powiedziała, że musi się jeszcze zastanowić.

- Ciekawe. - Oczy zwęziły mu się w szparki.

- Twoja matka chciała przyjechać do Londynu, ale zdecydowała w końcu, że będzie to zbyt

wyczerpujące.

- Mój Boże, tak. - Wspomnienie matki przywróciło błysk w oku. - Nie powinna ryzykować swojego

zdrowia. Jest wszystkim, co mam.

Potrafiła rozpoznać tnące ostrze noża, kiedy podstawiał jej go pod sam nos. Tym razem celowo ją

ranił. - Masz znacznie więcej.

- Chodzi ci o moje zaręczyny?

Stwierdziła, że to krok we właściwym kierunku. - No właśnie.

Na jego ustach pojawił się uśmieszek. - Nie powinniśmy narażać Olivii na szkodliwe londyńskie

powietrze.

background image

Wbiła paznokcie w poręcz fotela, niszcząc wzór, którym się tak pracowicie zajmowała.

- Ach, Olivia nie chciała przyjechać. Nawet kiedy się dowiedziała, że jesteś ranny, a przecież uwielbia

opiekować się chorymi. Ja tego nie cierpię. Robi mi się od razu niedobrze. Nie, choroby to zupełnie nie

moja specjalność.

- Naprawdę? A przecież bez słowa skargi zniosłaś te wszystkie straszne przeżycia. Porwano cię,

związano, zakneblowano, użyto jako narzędzie okropnego szantażu.

Brzmiało to jak zarzut, ale ona nie miała zamiaru czuć się winna dlatego, że siniaki nie zostawiły

trwałych blizn.

- Byłaś przy tym, kiedy walczyliśmy z Judsonem na śmierć i życie.

- Tak. - Musi spróbować mu wytłumaczyć, że chętnie oddałaby za niego życie. - Widziałam, jak zabrał

cię tłum. Zmusiłam jakiegoś robotnika, żeby przeniósł mnie do przodu, kopałam go, chciałam, by coś

zrobił. Robiłam, co mogłam, by cię uratować - głos jej zadrżał, bo na jego twarzy pojawiła się posępna

mina - ale nie potrafiłam powstrzymać motłochu.

Zbył jej żarliwą przemowę lekkim wzruszeniem ramion.

- Nie spodziewałem się, że taka drobna kobieta mogłaby powstrzymać pałający żądzą linczu tłum.

Martwię się tylko o ciebie. - Zabrzmiało to poważnie, niemal troskliwie. - Dobrze się czujesz?

Bojąc się, że głos ją zdradzi, pokiwała tylko głową.

- Skrzywdził cię?

- Judson? - Słowa nie chciały jej przejść przez gardło. - Próbował.

- Zgwałcił cię?

Aha, więc o to chodziło. Dżentelmen ustąpił miejsca marynarzowi i Adam zapytał wprost, nie owijając

w bawełnę. Ona też odpowie wprost.

- Nie. Próbował, ale... - Starała się być twarda, ale na wspomnienie szamotaniny w powozie zabrakło

jej powietrza. Potrzebowała pociechy. Chciała rzucić mu się w ramiona i wypłakać na jego piersi, ale w

zimnych oczach siedzącego na łóżku mężczyzny nie było nawet cienia współczucia. Ogarnęła ją fala

mdłości, więc zwiesiła głowę, oddychając głęboko. - Próbował, ale nie był w stanie - dokończyła.

Nie mrugnął nawet okiem, nie poruszył się. Jej emocje nic dla niego nie znaczyły.

- I dlatego tak późno przyjechał do domu Walpole’a?

- Tak sądzę. - To wszystko, co miał do powiedzenia? Czuł do niej odrazę, bo Judson próbował ją

zgwałcić? Czy w jego oczach jest teraz zbrukana? Wstała, trzymając się oparcia krzesła, gdyż nadal

kręciło jej się w głowie. - Muszę już iść. Czekają mnie obowiązki.

Adam patrzył, jak chwytając się po drodze komody podeszła do drzwi, złapała za klamkę, przekręciła i

znikła z oczu. Ogarnęły go wyrzuty sumienia, lecz postanowił trzymać się twardo wcześniejszego

postanowienia. Nie wolno mu angażować Bronwyn we własną ucieczkę od świata, lecz oszukiwanie jej

przychodziło mu tak ciężko. Znała go lepiej niż ktokolwiek inny. Znała go zbyt dobrze. Stała się tym

wszystkim, czego kiedyś życzyła mu matka.

Maska, która kiedyś była jego nieodłączną częścią, nie pasowała już dłużej. Pod pełnym wyrzutu

spojrzeniem Bronwyn pojawiły się w niej pęknięcia i rysy. Rysy, które mogły w każdej chwili

powiększyć się i odsłonić prawdziwą twarz, ale do tego nie mógł dopuścić.

background image

Który mężczyzna naraziłby ukochaną na dezaprobatę całego społeczeństwa? Na pewno nie on. Zawsze

uważał, że niewinność nie jest żadną wymówką, ale dopiero londyński motłoch musiał wbić mu to

jeszcze raz do głowy. Nawet teraz robiło mu się niedobrze na wspomnienie podestu, na którym stał z

pętlą wokół szyi, widząc Bronwyn na plecach jakiegoś portowego rzezimieszka. Wiedział, że nie przyszła

tam, by napawać się jego hańbą, ale była tam przecież jako mimowolny świadek. Widziała pogardę tłumu

- zarówno dżentelmenów, jak ulicznic.

Sądziła, że go pragnie. Bez cienia pychy wiedział, że to prawda. Pod tym względem byli idealnie

dopasowani. Powiedział kiedyś matce, że chce być pewien, że będzie ojcem pierwszego dziecka.

Powiedział Bronwyn, że użył każdego środka, łącznie z namiętnością, by utrzymać ją przy sobie.

Wmówił sobie, że uwiódł ją tylko dlatego, by nagiąć ją do swej woli. Nie szkodzi, że próbował okłamać

matkę, a nawet Bronwyn. Najgorsze było to, że sam ze sobą nie był szczery.

Pragnął jej. Chciał być przy niej, obok niej, za dnia i w świetle księżyca. Chciał czuć ciężar jej głowy

na swoim ramieniu, ciepło jej oddechu na twarzy.

Ale teraz, kiedy dręczyły go demony, wolał raczej sprawić jej ból niż dopuścić, by ona sama odwróciła

się od niego z obrzydzeniem, zdając sobie w końcu sprawę, jak bardzo wszyscy nim pogardzają. Czuł, że

zdrowie szybko wraca i kiedy tylko będzie w stanie, ucieknie od niej jak tchórz i nie zobaczy jej więcej.

Życie ciężko go doświadczało i przez to stał się silny. Zrobi, co do niego należy, mimo że tak ciężko

jest gasić najjaśniejszą gwiazdę na niebie.

*

Scena w holu Boudasea Manor mogłaby śmiało rywalizować z najgorszymi amatorskimi

przedstawieniami, jakie Adamowi zdarzyło się oglądać. Mab szlochała w jego ramionach, a lady Nora

ocierała niewidoczne łzy z kunsztownie uróżowanych policzków. Gaynor klepał go po plecach,

wykrzykując:

- Jak dobrze cię widzieć, mój chłopcze! - a Olivia objęła Bronwyn w desperackim uścisku.

Bronwyn głaskała siostrę po plecach, nadzorując jednocześnie bagaż, który służący wnosili na górę.

- Chodź natychmiast do salonu. Musisz odpocząć. Poza tym czeka tu na ciebie twoja najlepsza brandy.

- Hrabia mrugnął okiem. - Trochę nas z żoną przestraszyła ta twoja niedyspozycja.

- Domyślam się. - Adam przyglądał się z sardoniczną miną, jak hrabia prowadzi do salonu, usadza

wszystkich na miejsca, rozlewa drinki, cały czas grając rolę gospodarza w jego własnym domu. Mab, jak

zauważył Adam, pozwala mu na to. Dziwne. Jakąż to grę prowadzi teraz jego matka?

- Co za ulga, że już tu jesteś. - Gaynor uśmiechnął się czule do żony. - Obawialiśmy się, że goście

weselni przybędą przed tobą.

Adam patrzył na szklankę, na drobne fale, które utworzyły się na powierzchni brandy. Zauważył, że

drży mu ręka. Odstawił drinka na stół i odwrócił twarz do hrabiego, czując, jak dłoń matki zaciska się na

jego palcach. - Jacy goście?

- Powinieneś dać mu trochę odpocząć, a nie od razu opowiadać o naszej niespodziance - zganiła lady

Nora. Zapominając o własnych słowach, dodała jeszcze: - Zaplanowaliśmy z mężem wszystko,

ustaliliśmy datę, zamówiliśmy suknię. Jeszcze tylko tydzień i staniesz na ślubnym kobiercu z naszą

kochaną Olivią. Czy to nie cudowne?

- Właśnie to samo słowo przyszło mi do głowy. - To musi być żart. Wyjątkowo niesmaczny, ale mimo

background image

wszystko żart. - Mab?

Mab odpowiedziała wyrzutem na wyrzut. - Kiedy usłyszałam, że jesteś ranny, rozchorowałam się, a

kiedy wyzdrowiałam, okazało się, że wszystko już zaplanowane co do najdrobniejszych szczegółów.

Nie mieściło mu się w głowie, że Mab go tak zdradziła. - Ależ Mab...

- Edanowie mają rację. Powody do zawarcia tego małżeństwa nadal istnieją, tak samo jak wtedy, kiedy

Bronwyn pojawiła się w tym domu jako twoja narzeczona. - Mab uśmiechnęła się z rezygnacją jak osoba,

która poddała się smutnym wyrokom losu. - Chciałeś wziąć za żonę kobietę o nieskazitelnych manierach,

która poprawi twoją pozycję społeczną. Edanowie chcą pieniędzy.

- Mab, przecież rozmawialiśmy już o tym i zdecydowaliśmy, że Bronwyn jest dla mnie właściwą

kobietą.

Cóż za złośliwy demon kazał jego matce zmienić zdanie? Szukając wsparcia, rozejrzał się za

Bronwyn, lecz zobaczył jedynie Olivię. Nigdy dotąd ta najpiękniejsza z sióstr Edana nie wyglądała tak

niezdarnie. Jej postawa pozbawiona była gracji; wyglądała jak wystraszony ptak, który nie może

poderwać się do lotu. Zamachała rękami, zagryzła usta i podobnie jak to miała w zwyczaju jej siostra,

targała chusteczkę.

- Olivio! - Ostry ton matki postawił dziewczynę na baczność. - Powiedz narzeczonemu, z jaką radością

oczekujesz ceremonii ślubnej.

Olivia próbowała przemówić, usta poruszyły się, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Lady Nora zastąpiła ją: - Jest bardzo przejęta.

Ogarnęło go współczucie. - Wątpię, czy będę za tydzień na tyle zdrowy, by odpowiednio wypełniać

obowiązki męża.

- Ach, macie na to całe życie - odpowiedziała lady Nora skromnie.

- Poza tym jesień jest już w pełni - dodał Gaynor. - Zbliża się październik i chcielibyśmy, by nasza

córeczka ustatkowała się, zanim wyjedziemy do Londynu. Więc kiedy żona zaproponowała, żebyśmy

tym ślubem rozpoczęli sezon, naturalnie się zgodziłem.

- Naturalnie. Sądzę jednak, że nie zdają sobie państwo do końca sprawy z tego, jak powszechna otacza

mnie pogarda. - Adam uśmiechnął się w ogromnym napięciu. Porzucił próbę taktownego rozwiązania

sprawy. - Nikt na ten ślub nie przyjedzie.

Lady Nora wciągnęła policzki w pełnej wyższości minie. - Oczywiście, że przyjadą. Nie doceniasz

wpływu, jaki mój mąż, moje córki, i ja sama mamy w towarzystwie. Poza tym - podniosła rękę, by

powstrzymać jego protest - jeśli wszyscy naprawdę tobą pogardzają, będą też ciekawi. Przyjadą, z tego

czy innego powodu. - Rozejrzała się dookoła. - A gdzie jest Bronwyn? Nawet się z nią nie przywitałam.

Bronwyn nie było nigdzie widać. - Poszła na górę - wyjąkała Olivia. - Pewnie jest zmęczona podróżą.

- Prędzej jest zmęczona własną rodziną - powiedziała Mab. - Biedactwo, do czego jej przyszło wrócić.

*

- Nie możesz się wiecznie przede mną ukrywać. - Olivia stała przed Bronwyn, wykręcając w rękach

chustkę. - Jestem twoją siostrą. Kocham cię.

Bronwyn oparła się plecami o kamienne oparcie ławki ustawionej pod rozłożystym cisem. Ogród w

kolorach jesieni cieszył jej oczy, jednocześnie przypominając o zbliżającej się długiej, ponurej zimie.

Chłód kamienia przyprawił ją o dreszcz. - Wiem o tym.

background image

Olivia grzebała butem w żwirze alejki.

- Nie mogę już znieść tego chłodu między nami. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Jedyną osobą,

która mnie rozumie.

Bronwyn zaśmiała się gorzko. - Nie rozumiem cię. Sądziłam, że tak, ale to nieprawda.

Olivia opuściła bezradnie wyciągniętą rękę. - O czym ty mówisz?

Promienie słońca przebijały przez poszycie liści, oświetlając twarz Olivii, jak gdyby sama przyroda

chciała złożyć jej hołd. Z chwilą kiedy Bronwyn wróciła z Londynu i dowiedziała się o ślubie, wszystko

przyprawiało ją o wściekłość. - Mówiłaś, że nie chcesz wychodzić za mąż. Jeszcze nie teraz - rzuciła

oskarżycielsko. - Mówiłaś, że nie chcesz wychodzić za Adama. A mimo to jutro to zrobisz.

- Jesteś zła, bo kochasz go, ale nie możesz go mieć! - krzyknęła Olivia.

- Faktycznie, to bardzo niemądry powód.

- A więc przyznajesz? - Olivia rzuciła się na nią jak kot na tłustą mysz. - Kochasz go?

Bronwyn, przyparta do muru, nadąsała się. - Tak. Tak mi się wydaje.

- Mówiłam ci. Mówiłam ci, że go kochasz. - Olivia klasnęła w dłonie. - Cóż, to twoja wina, że ja za

niego wychodzę.

- Moja wina? - Bronwyn przybrała niedowierzający ton, ale nie zabrzmiało to zbyt przekonująco.

Wiedziała, co siostra zaraz powie.

- Tak, to twoja wina. Przez twoją ucieczkę znalazłam się w takiej sytuacji. Przecież wiedziałaś, że

mama i tatko uprą się, bym zajęła twoje miejsce.

- Wcale nie. - Siostra prychnęła pogardliwie, więc Bronwyn przyznała: - Przypuszczałam, że tak się

stanie.

- Teraz wszystko leży w twoich rękach. Musisz odkręcić ten cały ślub. - Olivia starała się przybrać

rozkazujący ton, ale udało jej się tylko wyrazić powątpiewanie.

- Jak według ciebie miałabym to zrobić?

- Po prostu powiedz wicehrabiemu, że go kochasz. - To zabrzmiało już o wiele pewniej. - On zajmie

się resztą.

Gestem wystudiowanej beztroski Bronwyn strzepnęła z kolan liść. - A dlaczego zakładasz, że jego to

choć trochę obchodzi?

Olivia wybuchła śmiechem, radosnym i dźwięcznym, niczym dzwony w kaplicy. - Sądzę, że nie tylko

zrobiłby wszystko, by się ze mną nie żenić. Sądzę, że zrobiłby jeszcze więcej, by się ożenić z tobą.

Rozważyła w myśli te słowa. - Pomyśl, jaki to będzie skandal. Najpierw ja, potem ty, a potem znowu

ja.

- Tak mówi mama. - Olivia usiadła obok siostry i złapała ją za ręce. - Zawsze byłaś tą odważną.

Pamiętasz, jak w Irlandii skakałaś z klifów?

Bronwyn uśmiechnęła się. - A ty zawsze czekałaś na dole z bandażami.

- Schowałaś się w tym wielkim, ciemnym grobowcu.

- A ty pobiegłaś po pomoc, kiedy się zaklinowałam.

- To był twój pomysł, by ratować Henriettę.

Bronwyn spoważniała. - Ale to ty dałaś jej pocieszenie w ostatnich chwilach.

- Chciałaś żyć jak uczony i uciekłaś do tego salonu. - Olivia aż zaczerwieniła się z podniecenia. - Jeśli

background image

go kochasz, możesz powstrzymać ten ślub.

- Olivio, to już jutro.

- Tym bardziej.

- Naprawdę chcesz takiego skandalu? Czy Adam źle cię traktuje?

- Och, nie! - Olivia potrząsnęła splecionymi dłońmi. - Jeśli miałabym za kogoś wychodzić, to on

nadałby się lepiej niż większość. Nie obchodzę go nic a nic.

- Więc dlaczego...

- Nie chcę w ogóle wychodzić za mąż.

- Nie bądź niemądra - powiedziała Bronwyn. - Każda kobieta musi kiedyś wyjść za mąż.

Olivia wyprostowała się jak struna. - Nie każda.

- Chcesz zostać starą panną?

- Nie. - Olivia zaczerpnęła głęboko powietrza. - Chcę zostać zakonnicą.

- Zakonnicą? - Bronwyn chciała krzyknąć, ale słowa uwięzły jej w gardle i wydostały się w postaci

udręczonego szeptu: - Katolicką zakonnicą?

Olivia pokiwała głową, a jej ogromne oczy błagały o zrozumienie.

- Olivio - Bronwyn zaczerpnęła tchu. - Olivio, posłuchaj mnie...

- Wiem, co chcesz mi powiedzieć.

- Cieszę się - wymamrotała Bronwyn.

- Chcesz mi powiedzieć, że jesteśmy protestantami.

Bronwyn starała się, by w jej głosie nie było sarkazmu, naprawdę się starała. - No właśnie.

- Ale ja tak doskonale pamiętam klasztor - wytłumaczyła cierpliwie Olivia. - Pamiętam wszystkie

nauki, modlitwy. Kochałam ten klasztor, kaplicę, obowiązki. Kochałam Irlandię i czułam, że Bóg

mieszka w zasnutych mgłą urwiskach.

Bronwyn, aż zachrypnięta z przejęcia, zaproponowała: - Przecież możemy tam jeszcze pojechać.

- Nie chodzi tylko o Irlandię. W każdym kościele czuję się jak u siebie w domu. Myślałam o tym przez

lata, a te ostatnie miesiące... - Olivia oparła głowę o ramiona Bronwyn i uśmiechnęła się. - To też twoja

wina, jeśli chcesz wiedzieć.

Bronwyn aż podskoczyła. - O, co to, to nie. Nie próbuj na mnie tego zrzucić. To ty kroczysz w

przepaść, nie patrząc, czy masz grunt pod nogami.

- Kiedy uciekłaś, byłam pewna, że do klasztoru.

Bronwyn odwróciła się gwałtownie. - Do klasztoru? Cóż to za pomysł?

- Mówiłaś, że chcesz być gdzieś, gdzie będziesz mogła robić, na co masz ochotę, mówić, co ci się

podoba, i gdzie nie będziesz musiała wychodzić za mąż. - Olivia zawahała się pod niedowierzającym

spojrzeniem siostry.

Wreszcie Bronwyn zrozumiała. - Sądziłaś, że jestem w klasztorze, bo to ty chciałaś tam być.

- Och, tak - Olivia westchnęła z ulgą. - Wiedziałam, że zrozumiesz.

- Zrozumiem? Nic nie rozumiem. Nic a nic - powiedziała Bronwyn ze zgrozą. - A nawet gdybym

rozumiała, wiesz, jakie piekło by się rozpętało, gdybyś została papistką? Nawet nie zakonnicą,

wystarczyłoby, żebyś zmieniła wiarę. Cała rodzina okryłaby się hańbą. Pastorzy grzmieliby na nas z

ambon. Tatko byłby całkowicie usprawiedliwiony, gdyby trzymał cię pod kluczem, o chlebie i wodzie.

background image

- Mogłabyś się za mną wstawić - powiedziała Olivia szybko.

- Wstawić się za tobą? Jutro wychodzisz za Adama!

- Nie będę musiała, jeśli ty sobie go weźmiesz. A potem delikatnie powiemy rodzicom o mnie.

- Chwileczkę. - Bronwyn zwróciła się do siostry. - Chcesz, żebym zrobiła skandal na całą Anglię tylko

dlatego, żeby to odwróciło uwagę od ciebie? Sama nie kiwniesz nawet palcem? Nie zdobędziesz się na

odwagę, by powiedzieć rodzicom? Ja będę to musiała zrobić za ciebie?

- Zrobisz to, prawda, Bronwyn?

Olivia nigdy nie wyglądała bardziej uroczo. Promienie słońca padały na jej porcelanową cerę, różowe

usta wygięły się prosząco w podkówkę, niebieskie oczy pełne były łez. - Jeśli nie powstrzymam tego

ślubu - Bronwyn jeszcze raz naświetliła sytuację - nie zostaniesz zakonnicą, bo będziesz żoną Adama.

Olivia pokiwała głową.

- Co oszczędziłoby nam dwóch skandali, mnie ogromnego upokorzenia, a tobie życiowej pomyłki.

- To nie tak...

Bronwyn podniosła się. - Dziękuję ci, Olivio. Pomogłaś mi podjąć właściwą decyzję.

Olivia padła na kolana przed siostrą i chwyciła ją za rękę. - Proszę cię, Bronwyn. Proszę cię, pomóż

mi.

- Właśnie to robię. - Bronwyn wyrwała rękę i ruszyła w kierunku domu. - Jeśli nie potrafisz nawet

odwołać jutrzejszego ślubu, to oznacza, że aż tak bardzo nie pali ci się do zakonu.

- Nieprawda.

Bronwyn usłyszała za sobą szloch Olivii i odwróciła się raz jeszcze. - W twoich żyłach, tak samo jak

w moich, płynie irlandzka krew. Jeśli czegoś pragniesz, musisz tylko wyciągnąć po to rękę. Po prostu -

Bronwyn wykonała dłonią gest - wyciągnąć po to rękę.

background image

ROZDZIAŁ 21

- A cóż to za różnica? - Adam wytarł spoconą dłoń o obicie stojącego przy biurku fotela. - Kiedy już

będzie po wszystkim, Olivia nigdy się nie będzie musiała wstydzić. Mnie przypadną w udziale korzyści,

jakie przynosi żona z rodziny Edana. Olivia będzie taką żoną, jakiej zawsze sobie życzyłem.

Northrup milczał. Wpatrywał się tylko w Adama oskarżycielskim wzrokiem, wydymając usta.

Adam zdenerwował się. - Mab tak na mnie patrzy, ale Northrup, przypominam ci, ona jest moją

matką. Ma prawo do krytyki, ty nie.

- Oczywiście, proszę pana. - Northrup przeniósł wzrok na kolumny cyfr, które właśnie dodawał. - Ale

to nie ja zacząłem ten temat.

To prawda. Adam nie przestawał mówić o jutrzejszym ślubie. Teraz znów powrócił do tematu,

rozważając wszystko na nowo, usprawiedliwiając się przed sobą, przekonując się, że postępuje słusznie,

kiedy wiedział, że tak nie jest. - Piękna, nie za bystra, dobry materiał na matkę i gospodynię. Wszystko,

czego mógłbym sobie życzyć. Wszystko, czego sobie zawsze życzyłem.

- Naprawdę, milordzie? - Northrup bazgrał coś na kartce papieru.

To było wszystko, czego Adam sobie kiedyś życzył. Teraz to nie była już prawda. Teraz pragnął

kobiety, z którą mógłby rozmawiać, śmiać się, którą mógłby kochać. Pragnął Bronwyn. Bronwyn, która

snuła się po kątach i symulowała ból głowy, by go unikać.

A więc nie jest w ciąży. Miał nadzieję, że przyjdzie do niego, położy rękę na pęczniejącym brzuchu i

powie: - Spodziewam się dziecka. Zrób coś.

Leżąc samotnie w łóżku, godzinami snuł plany, jak odwoła ślub z Olivią, uspokoi wzburzonych

rodziców i weźmie za żonę Bronwyn. Wyobrażał sobie, jak stoją razem przed ołtarzem, wyobrażał sobie,

jak podrzuca do góry synka, którego matką jest Bronwyn. Chociaż, znając upór Bronwyn, to pewnie

byłaby dziewczynka.

Mój Boże, sama myśl o Bronwyn przyprawiała go o ból głowy. - Szkoda, że nikt nie przyjedzie na to

wesele.

Northrup nie nadążał za zmianą tematu. - Co pan powiedział, milordzie?

Adam pokuśtykał nerwowo w stronę okna. cięż wszyscy mną pogardzają.

- Wydaje mi się, że pan trochę przesadza. Chciałbym panu przypomnieć, że cały dom jest pełen gości,

oczekujących z niecierpliwością jutrzejszego ślubu.

- Czekających na to, żebym zrobił z siebie głupca.

- Moim zdaniem już pan to zrobił, sir.

Adam odwrócił się gwałtownie, ale Northrup siedział pochylony nad cyframi. Po powrocie na dawne

stanowisko młody człowiek sprawiał same kłopoty. Zupełnie już go nie szanował. A raczej szanował go,

ale już się nie bał. Pewnie sądził, że rana, którą odniósł, upoważnia go do wygłaszania komentarzy na

temat ślubu, na temat tchórzostwa Adama, rozpaczy Bronwyn.

- Boli pana noga?

Adam pocierał nieświadomie nogę. Natychmiast oderwał rękę. - Trzeba zawołać służbę, żeby

przyniosła świece. Zepsujesz sobie wzrok czytaniem po ciemku.

Northrup spojrzał wymownie, nie mówiąc ani słowa.

Adam potarł ponownie ranę i przyznał: - Swędzi jak diabli. Wygląda okropnie. A twoja?

background image

- Zamierzam spalić te bandaże, jak tylko mi je zdejmą - poskarżył się Northrup.

Od drzwi dobiegł głos Bronwyn: - Ale mimo wszystko Daphne doskonale się spisała.

Adam obrócił się na pięcie. W prostej sukni szafirowego koloru Bronwyn prezentowała się wspaniale.

Srebrzyste włosy opadały na ramiona, pieściły dekolt, tym razem nie zasłonięty żadną chusteczką. W jej

oczach odbijał się kolor sukni, skóra wydawała się mieć złociste tony, na policzkach widać było lekki

rumieniec. Czerwień ust i kolor policzków wydały mu się podejrzane. Zagryzała pewnie wargi, zupełnie

nieświadomie i szczypała policzki, tym razem umyślnie. Widział kiedyś, jak to robi, chcąc zrobić na kimś

wrażenie.

Udało się. Był pod wrażeniem.

Chciał podbiec do niej, chwycić ją za ręce, przytulić, zaprowadzić do swojego pokoju...

Northrup wyprostował się powoli, prezentując bandaże niczym bohater wojenny, który chce

zaimponować dziewczynie. - Lady Bronwyn, wygląda pani przepięknie, jak wiosenny kwiat.

Podziw w głosie Northrupa wprawił Adama w złość. A może to własne emocje nie dawały mu

spokoju. Nieważne, jaki był powód, postanowił zachować zimną krew. Za żadne skarby nie da jej poznać,

co teraz czuje. - Northrup, nie masz czegoś do roboty gdzie indziej?

Mówił do ściany, bo sekretarz zdążył już wymknąć się z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

Podszedł do barku zastawionego rozmaitymi trunkami i nalał sobie brandy. Ze szklanką w dłoni

wykonał gest, jakby wznosił toast. - Daphne spisała się znakomicie jak na kobietę.

Z policzków Bronwyn zniknął rumieniec, a w oczach pojawiły się złowrogie błyski. Zacisnęła pięści i

podeszła bliżej. - Żaden mężczyzna nie poradziłby sobie lepiej. Żaden doktor nie szukał dotąd odłamków,

które sprawiały ci taki ból.

Podniósł w górę szklankę i przełknął. Alkohol palił w gardło i Adam poczuł przypływ niezwykłej

energii. To z pewnością zasługa brandy, pomyślał. Przecież nie obecności pewnej rozzłoszczonej

kobietki.

- Wiesz, co z tobą jest nie tak? - zapytała.

- Nie - wycedził - ale jestem przekonany, że zaraz mi powiesz.

Pomaszerowała w stronę barku, podniosła z tacy czystą szklankę i odstawiła z powrotem z taką

energią, że niemal roztrzaskała ją na kawałki. - Jesteś niegrzeczny i nieuprzejmy.

Aromat pomarańczy drażnił jego nos, ożywiał zmysły, przypominał mu o tym, jak bardzo jej pragnie.

Stała zbyt blisko. Jak tu zachowywać się chłodno, kiedy ona jest tak blisko? - No cóż, to rodzinna skaza -

powiedział.

Nalała sobie brandy.

- Nie za mocne to dla damy?

Zmierzyła wzrokiem ilość w jego szklance, po czym podniosła karafkę i dolała sobie.

- Co za dziecinada.

Podniosła szklankę, złocisty napój zawirował. - Sądzisz, że to wszystko usprawiedliwia, prawda?

Zdumiał się. - Usprawiedliwia co?

- Uważasz, że skoro twojego ojca powieszono za fałszerstwo, to nieważne, co będziesz robić, i tak nie

zyskasz przychylności towarzystwa. Wydaje ci się, że możesz sobie kupić narzeczoną, a kiedy okaże się

za brzydka, wymienić ją na inną.

background image

Chciał, aby jego odpowiedź zabrzmiała dostojnie i łagodnie. Nie udało mu się i z ust wydobyło się

huknięcie: - Chwileczkę! Wcale cię nie wymieniłem na inną, to ty ode mnie uciekłaś.

Otworzyła szeroko oczy, wydęła pogardliwie usta i powiedziała: - Akurat.

Rozwścieczyło go to. Złapał jej obnażone ramię, chcąc nią potrząsnąć i nagle zdał sobie sprawę, że

dotyka rozgrzanego ciała. Chwycił za rozżarzony do czerwoności pogrzebacz i puścił, wiedząc, że pali go

ręka.

Ona też o tym wiedziała. Trzymała niedbale szklankę w dłoni. - A co mi po mężczyźnie, który jest tak

skupiony na naprawianiu przeszłości, że nie docenia tego, co jest teraz ani nie widzi możliwości, jakie

niesie przyszłość.

- To bardzo ładny sposób na powiedzenie mi, że nigdy nie uda mi się odkupić zbrodni ojca.

Jednym haustem przełknęła resztę brandy. - A co mnie obchodzi, kim był twój ojciec?

Złapał ją za rękę i przytrzymał, napełniając jej szklankę. Nalał też i sobie. - Miałaś zostać moją żoną.

Chcesz, by twoje dzieci zawsze nosiły na sobie takie piętno?

- Mój irlandzki pradziadek został powieszony za morderstwo. Przodkowie mojej matki pochodzą aż od

Wilhelma Zdobywcy i znalazłoby się wśród nich paru pospolitych złodziei. Chciałeś, by twoje dzieci

nosiły na sobie takie piętno?

Stroiła sobie żarty? Niemożliwe, by nie zdawała sobie sprawy, jak postępek ojca naznaczył jego życie.

- To co innego! - wrzasnął.

- Jak to co innego? - odpowiedziała tym samym tonem.

Zacisnął zęby tak, że ledwo mógł mówić. - Rozmawialiśmy o tym wcześniej. Jego zbrodnia rzuciła

również cień na mnie.

Niemal krztusząc się mocną brandy, odpowiedziała znacząco: - Jakoś nie mogę tego przełknąć.

- Jak możesz sobie jeszcze żartować? - zapytał z niedowierzaniem.

Zamachała rękami, nie bacząc na szklankę wciąż zaciśniętą w dłoni. Alkohol rozlał się na podłogę. -

Żartować sobie z czego?

- Ledwo co uniknąłem szubienicy za fałszowanie akcji Kompanii.

- Judson bardzo sprytnie cię w to wplątał.

Powtórzył wszystko jeszcze raz, zmieniając słowa, mając nadzieję, że tym razem zrozumie. - Judson

wplątał mnie w to dlatego, że mój ojciec był oszustem. Gdzie się zwróci każdy, komu będzie potrzebny

kozioł ofiarny? Oczywiście, że do mnie.

- To prawda - zgodziła się. - I nic nie możesz na to poradzić. Więc po co marnować całe życie,

udowadniając wszystkim, że jesteś uczciwy?

W jego głosie zadźwięczała nuta goryczy. - Judson po raz kolejny rzucił cień na mój charakter.

Zapytała cierpliwie:

- Fałszowałeś te akcje?

- Nie.

- Dopuściłbyś się kiedykolwiek podobnego oszustwa?

- Nie.

Podniosła szklankę do góry. - Więc dobrze, możesz liczyć na moje wsparcie. Twoje słowo w

zupełności mi wystarczy.

background image

Ogarnęła go furia. Rzucił szklanką w stronę kominka; szkło rozprysło się na tysiące kawałków, brandy

rozlała się po marmurze. Mocny zapach rozniósł się po pokoju. Poczuł satysfakcję.

- Jesteś głupia. Nie powinnaś wierzyć każdemu, kto ci coś powie.

Rzuciła swoją szklanką w kominek. Brzęk tłuczonego szkła był jednakowo zadowalający. - Nie wierzę

każdemu, wierzę tobie. Wiesz dlaczego nie jesteś lubiany? Dlatego że jesteś do przesady uczciwy, nie

bierzesz łapówek, nie uczestniczysz w gierkach towarzyskich. Czasem, jak bardzo się postarasz, potrafisz

być miły, rozmawiać o pogodzie, udawać, że jesteś taki sam jak ci eleganccy dumie. Ale nie jesteś w

stanie tego długo ciągnąć. Męczy cię to. Wolisz być Adamem Keane, marynarzem, kupcem, maklerem.

Masz charakter jak ze stali i dlatego jeśli mówisz, że nie fałszowałeś, to ci wierzę. Nawet gdybyś nie

powiedział ani słowa na ten temat, i tak bym w ciebie wierzyła. Nigdy mnie nie okłamałeś.

Gwałtowność w jej ruchach zaszokowała go. Żywiołowy ton głosu ostatecznie go przekonał. Rzucił jej

spojrzenie o mocy, która w pełni odpowiadała opisowi jego temperamentu. - Nie wierzysz, że jestem

oszustem?

- Za kogo ty mnie uważasz?

- A jeśli ci powiem, że cały Londyn w to wierzy?

- To znaczy, że to głupcy. - Westchnęła. - Tak samo jak ktoś, kogo mogłabym tu wymienić. Ale

mylisz się, sądząc, że wszyscy uważają cię za oszusta. Jeśli cię nie znają, może i w to wierzą. Jeśli są

dalekimi znajomymi, mogą dla własnych korzyści udawać, że wierzą. Ale twoi przyjaciele w to nie

wierzą. Robert Walpole, na przykład. Ani Northrup, ani Rachelle.

- Tego nie możesz wiedzieć - odpowiedział automatycznie.

- Oczywiście, że mogę. Zapytaj kogokolwiek z nich.

Uderzyło go to jak obuchem. Całe życie udowadniał wszystkim swoją wartość, swoją uczciwość,

będąc jednocześnie przekonany, że na nic się to nie zda. A teraz ta drobna kobietka próbowała mu

wmówić, że... - Northrup mi wierzy, tego jestem pewien.

- Oczywiście.

- I skoro mówisz, że madame Rachelle też, to cóż... Pochlebia mi to.

- To dobrze.

- Robert jest tutaj. - Potarł palcami podbródek. - Mógłbym go zapytać.

- Powinieneś.

- Wierzysz mi?

- Wierzę w ciebie - odpowiedziała stanowczo.

- Nigdy we mnie nie wątpiłaś?

- Nigdy.

Przycisnął palce do skroni, czując, że zachodzi w nim zmiana. Jeśli Robert również w niego wierzy,

tak samo jak Northrup i Rachelle, to dlaczego tak trudno mu to przyjąć do wiadomości? Nawet fakt, iż

matka zawsze go wspierała, nie zdołał go przekonać. Ale czy to takie ważne?

Ostrożnie opuścił ręce i spojrzał na nią. Na Bronwyn, która choć niecierpliwa i w gorącej wodzie

kąpana, była wystarczająco inteligentna, by przyciągnąć ku sobie najtęższe umysły Londynu. To jej

zapewnień potrzebował. To jej słowa ostatecznie go przekonały. - W takim razie to, co zrobił mój ojciec,

nie ma znaczenia.

background image

Zgodziła się ochoczo. - Zgadza się.

Ujął ją za ręce i ścisnął. - Naprawdę, mogę w końcu o tym zapomnieć. O wszystkich przykrościach,

zaniedbaniach, niedbałych czułostkach, którymi nas zarzucał nawet wtedy, gdy nas niszczył.

Coś w jego twarzy powiedziało jej o przemianach w jego duszy. Wciąż trzymając jego rękę,

poprowadziła go do biurka, przy którym stały dwa fotele. Pchnęła go lekko w stronę jednego, a sama

usiadła na drugim. - Kochałeś go?

Odruchowo odpowiedział: - Nie!

- Aha. Myślałam, że może tak. Ja kocham swojego ojca mimo jego wad. - Rozbawienie wkradło jej się

na usta. - Dla jego wad.

Oparł się plecami o poduszki i po raz pierwszy od lat pomyślał obiektywnie o ojcu. - Czy go

kochałem? Nie wiem. Może. Tak, pewnie tak. Czasem zastanawiam się, czy nie wiedział, że już jest za

późno. Kupił mój patent oficerski za sfałszowane pieniądze i wsadził mnie na statek, zanim zdążyłem się

pożegnać z matką. Po latach dowiedziałem się, że aresztowano go w niecały tydzień i stracono miesiąc

później.

- Pozwolono ci zachować patent?

- Zanim wiadomość dotarła do kapitana, dwukrotnie opłynęliśmy całą kulę ziemską i byłem jego

prawą ręką. - Uśmiechnął się krzywo. - Angielskie statki unikają rodzimych portów jak diabeł święconej

wody. Rekruci skaczą z burt.

Chciała usłyszeć więcej. - Jak myślisz, wiedział, że to może tyle trwać?

- Bez wątpienia.

- W takim razie pewnie cię kochał - zauważyła delikatnie.

Czemu się do tego nie przyznać? Słowa Bronwyn miały uzdrowicielską moc, lecząc nawet stare rany.

- Pewnie tak. Tyle, na ile go było stać. - Ujął jej twarz w dłonie i wyszeptał: - Cały świat zjeździłem, żeby

cię odnaleźć.

Natychmiast odparowała: - Nie przejmuj się. Nie jesteś na mnie skazany. Popłaczę sobie trochę, ale ty

będziesz się mógł ożenić z Olivią. Mogę być nawet druhną. Czemu nie? Byłam druhną każdej z moich

sióstr.

Olivia. - Mój Boże, zapomniałem o Olivii.

- Tak jak wszyscy. - Wyrwała rękę, uciekając przed jego pieszczotą. - Właśnie z tego powodu

przyszłam. Znajdź trochę czasu i dodaj jej otuchy, bo jest strasznie nieszczęśliwa.

- Olivia - powtórzył.

- Tak, Olivia. Przecież wiesz, ta ładniejsza siostra. Ta, z którą się jutro ożenisz.

Zabrzmiało to tak nonszalancko. Sądziła, że on jej nie chce - dlatego że nie jest równie olśniewająca

jak siostry. Jak śmie sobie kpić, kiedy to właśnie ona jest uparta jak osioł! Postanowił podejść ją jak

myśliwy zwierzynę. - Mówiłaś, że nigdy cię nie okłamałem.

- To prawda.

- Jesteś piękna.

Wydała z siebie pogardliwe prychnięcie.

- Mówiłam również, że potrafisz być miły, kiedy zechcesz.

Nie słuchał jej. - Jesteś jedyną kobietą, której pragnę. Cały Londyn o tym wie.

background image

Odwróciła głowę, grzebiąc w stosie papierów, którymi zasypane było biurko. Tak cicho, jak tylko było

można, mruknęła: - Więc dlaczego mnie zostawiłeś?

Pewien bliskiego zwycięstwa, odpowiedział: - Od jakiegoś czasu zachowujesz się dziwnie.

- Dziwnie? - podniosła głos. - I kto to mówi. To ty żenisz się z moją siostrą.

- Nie sądziłem, że mogę mieć ciebie. Olivia nie jest w połowie tak inteligentna jak ty. Myślałem, że

kwestia mojej uczciwości nie będzie miała dla niej żadnego znaczenia. - Palcem wskazującym dotknął jej

policzka, aż w końcu odwróciła do niego twarz. - Mówiłem ci. Sądziłem, że patrzysz na mnie przez

pryzmat mojego ojca.

- Przecież to śmieszne.

Oparł plecy o poduszki, założył nogę na nogę i uśmiechnął się. - Tak samo śmieszne jak to, że

wiecznie porównujesz się do sióstr.

Podniosła przycisk z biurka, wykonując gest, jakby miała zaraz nim rzucić. - To co innego!

- A czemuż to?

- Twój ojciec nie żyje. Okrutni ludzie wciąż rozdmuchują tę historię tylko dlatego, że cię to rani -

upierała się. - Moje siostry są na miejscu, piękne, ponętne...

- Próżne, puste i nudne - dokończył za nią. - Owszem, są może zwiewnymi motylami wyższych sfer,

ale co z tego? Nigdy się nie rozwiną. Nie mają najmniejszych ambicji, by stać się czymś więcej, niż już

są - wziął ją w ramiona. - Nigdy nie dorosną ci nawet do pięt.

Brzmiało to tak szczerze, tak prawdziwie. Jej najpotężniejsza broń, oburzenie, została jej wytrącona z

ręki. Poczuła, że w miejsce gniewu wkrada się rozpacz. - Dlaczego jesteś dla mnie taki miły? - szepnęła.

Delikatnie postukał ją w czoło, tak jakby chciał jej wbić te słowa do głowy. - Bo cię kocham -

powiedział po prostu.

Wyznanie zadźwięczało w powietrzu, ale Bronwyn milczała. Adam, zniecierpliwiony jej

powściągliwością, nalegał: - Powiedziałem, że cię kocham. Nie usłyszę nic w zamian?

Zaczęła coś mówić, ale nie dała rady. Wymówiła jego imię i to było wszystko. Jego ukochana,

kobieta, która żyła swoimi tłumaczeniami, która z taką precyzją używała słów, zapomniała języka w

gębie. Uśmiechnął się. Milczenie oczarowało go znacznie bardziej niż jakakolwiek elokwentna

deklaracja, więc nachylił się, by dodać jej zachęty pocałunkami.

Głośne pukanie do drzwi sprawiło, że oboje zerwali się na równe nogi i odskoczyli od siebie.

- Proszę - powiedział Adam gburowato.

Drzwi otworzyły się na oścież i do pokoju weszła pokojówka, niosąca dwa zapalone kandelabry. -

Przyniosłam świece, panie.

- Widzę.

Stała w miejscu, czekając na polecenia.

- Cóż, postaw jeden na moim biurku, a drugi... gdziekolwiek. - Machnął niedbale ręką.

- Tak, panie. Coraz wcześniej robi się ciemno, prawda?

- Prawda. - Dopiero teraz, przy świetle, zauważył rumieniec oblewający policzki Bronwyn. Ledwo

mieściło mu się to w głowie, ale wydawała się przez to jeszcze piękniejsza. Nie spuszczając z niej

wzroku, zaczął grzebać w szufladzie biurka, aż w końcu znalazł monetę. Rzucił ją służącej. - Zamknij za

sobą drzwi.

background image

Dziewczyna spojrzała na nich, stojących sztywno naprzeciwko siebie i stłumiła śmiech. - Dobrze,

panie. - Dygnęła, obracając w palcach monetę. - Dziękuję, panie.

Kiedy tylko drzwi zamknęły się za nią, Adam i Bronwyn rzucili się ku sobie. I kiedy objęła go rękami

za szyję i uniosła w górę twarz, by oddać mu pocałunek, wiedział, że już jest w domu. Ich usta stopiły się

jak wosk i nic nie mogło ich rozdzielić.

- Bronwyn?

Zza drzwi gabinetu słychać było kobiecy głos, ale do niego nic nie docierało. Wydawało mu się, że

otacza go zasłona ognia, rozgrzewająca zmysły.

- Bronwyn?

Bronwyn zaczęła się wyrywać z jego objęć,

- Nie - jęknął.

- To moja matka. - Rozległo się pukanie i Bronwyn chwyciła go za włosy, odciągając od siebie jego

twarz. - Puść mnie. To moja matka.

W końcu do niego dotarło. Niechętnie rozluźnił uścisk i osunął się na fotel. Bronwyn ruszyła w

kierunku drzwi i wtedy dopiero zdał sobie sprawę z sytuacji. Był z Bronwyn sam w gabinecie, był

podniecony i zdecydowanie nie życzył sobie, by jej matka to zauważyła. Wsunął fotel pod biurko i

założył ręce, próbując wyglądać oficjalnie i chłodno.

Bronwyn otworzyła drzwi na oścież. - Mamo! Jak miło cię widzieć!

Lady Nora zmarszczyła czoło.

- To znaczy, widzieć cię tutaj. - Bronwyn uśmiechnęła się promiennie. - W gabinecie Adama.

- No cóż, rozumiem. - Lady Nora przyglądała się córce, która właśnie oblizywała usta. - Pomyślałam,

że powinniśmy wziąć ostateczne przymiarki do twojej sukienki na jutro. Musisz się przecież właściwie

prezentować. Na weselu będzie wielu odpowiednich kawalerów.

Adam zacisnął pięści tak mocno, aż słychać było, jak strzelają kostki.

- Przecież krawcowa wzięła dziś ostateczne przymiarki - powiedziała Bronwyn.

- Chciałam się upewnić. Nie wiem, czy można na niej polegać. Przecież wiesz, że źle zmierzyła talię

za pierwszym razem, kiedy...

- Och, mamo, oczywiście masz rację - przerwała jej Bronwyn. - Będę u siebie w pokoju, jak tylko

zakończymy z Adamem dyskusję na temat krachu na giełdzie i jego wpływie na skarb państwa.

Adam przejął pałeczkę. - A może ma pani ochotę zostać i uczestniczyć w naszej rozmowie?

- Nie. - Lady Nora nieświadomie wykonała krok w tył. - Bronwyn, masz być za chwilę na górze.

- Tak, mamo.

Bronwyn poczekała, aż matka się oddali i ponownie zatrzasnęła drzwi.

- Chodź tutaj. - Adam odsunął fotel od biurka i wskazał na swoje spodnie.

Podbiegła do niego lekko jak baletnica i przyłożyła dłoń do bryczesów. - Ach, cóż to się stało? -

drażniła się. - Czyżby jakaś opuchlizna? Może będę ją mogła wyleczyć.

Ciepło przenikało przez tkaninę, rozgrzewając go jeszcze bardziej. - Sądzę, że możesz, więc z przyje-

mnością proponuję...

Kolejny łomot do drzwi i ponownie odskoczyli od siebie. Po chwili hałas się powtórzył, i jeszcze raz, i

jeszcze raz.

background image

- Do diabła! - powiedział Adam.

Zza drzwi słychać było Walpole’a. - Adamie, wiem, że tam jesteś. Wychodź, człowieku,

przygotowaliśmy ci miłe pożegnanie.

- Pożegnanie? - wyszeptała zdumiona Bronwyn.

- Chodzi mu o to...

- No, chodźże Adam! Zanim zasilisz szeregi statecznych mężów, musisz przecież właściwie pożegnać

stan kawalerski. Wszyscy twoi przyjaciele czekają w niebieskim salonie z drinkami w dłoni. - Głos

Walpole’a zniżył się do porozumiewawczego szeptu: - Mamy tu też damy, gotowe zaoferować

najwymyślniejsze rozrywki.

Oczy Adama i Bronwyn się spotkały. Zrozumieli się bez słów. Cichutko wstał, narzucił na siebie

pelerynę. Podał jej rękę, ona ją przyjęła i na paluszkach ruszyli w stronę okna.

- Adamie, jeśli nie zechcesz wyjść z własnej woli, nasię na ciebie całą naszą gromadę.

Adam rozwiązał wstążkę podtrzymującą turniurę, pomógł Bronwyn przedostać się przez okno i

delikatnie postawił ją na ziemi. Następnie sam ruszył jej śladem tak szybko, jak tylko pozwalała mu noga.

Wskazał palcem na stajnię, a Bronwyn skinęła głową. Razem pobiegli i wślizgnęli się do ciemnego

budynku.

Walpole patrzył za nimi z okna gabinetu, spojrzał też na porzuconą turniurę. - Niech mnie diabli!

*

Rachelle uśmiechnęła się, schodząc po schodach do kuchni i pobrzękując kluczami.

Trudno jej było uwierzyć, że tak niemiły dźwięk mógł być muzyką dla jej uszu.

Nigdy dotąd nie czuła takiej satysfakcji. Judson wciąż był w jej rękach; co więcej, był zdruzgotany.

Tyle się o nim dowiedziała od chwili, kiedy uwięziła go swojej spiżami. Znała jego lęki, jego historię;

wiedziała, czego nienawidzi. Opowiedział jej wszystko w nadziei, że wzbudzi w niej litość. Nic z tego.

Sam tylko wydał na siebie wyrok.

Praca fizyczna tak go wyczerpywała? Gdziekolwiek się znajdzie, Rachelle już dopilnuje, by musiał

pracować. Bał się pokazywać bez peruki i bez makijażu? Cóż, zanim wyjedzie, Rachelle zademonstruje

całemu Londynowi jego zdeformowaną twarz. Nienawidził Adama Keane, pogardzał jego wcześniejszym

ubóstwem? Wkrótce się dowie, jak wygląda takie życie.

Przez otwory wentylacyjne w drzwiach słychać było brzęk łańcucha. To dobrze. To oznacza, że

niespokojnie oczekuje jej wieczornej wizyty. Klucz szczęknął w zamku. Powoli, bardzo powoli

otworzyła drzwi, wpuszczając do środka światło i świeże powietrze. - Monsieur Judson, przyszłam zabrać

naczynia po obiedzie.

Z ciemnego wnętrza nie dobiegał żaden dźwięk.

- Nie smakował panu obiad?

Wciąż żadnej odpowiedzi. Weszła do środka. - Mam dla pana wiadomości. Jutro rano przyjedzie po

pana pewien dżentelmen. Wie pan może, kto to? - Dopiero teraz cisza odebrała jej odwagę. Judson

siedział tak spokojnie, tak cicho, że przysunęła się bliżej, by sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest.

Był tam. Jego oczy błyszczały w ciemnościach, patrząc na nią nienawistnie. Przeszył ją dreszcz, kiedy

pomyślała, w jakich cierpieniach zginęła jej córka. Złapała łańcuch, który przytrzymywał mu nogę.

Podniosła go do góry i noga również się podniosła, Wciąż był w kajdanach, tak jak trzeba. Jej zadowole-

background image

nie powróciło. - Proszę się nie dąsać - powiedziała. - Pańskie uwięzienie dobiega końca. Ten dżentelmen

to kapitan statku. Przyprowadzi ze sobą paru mężczyzn, a oni już pana przygarną. Nauczą uczciwej

pracy. Czyż to nie przyjemna myśl?

Łańcuch zabrzęczał w ciemnościach, a ona upuściła go z hałasem.

Judson z przerażenia nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Przymusowy pobór do marynarki? -

wybełkotał w końcu.

- Widzę, że pan rozumie. - Uśmiechnęła się, dotykając pęku kluczy. - Obraz eleganckiego Carrolla

Judsona na pokładzie jednego z najlepszych statków Brytanii, pracującego jako najpospolitszy marynarz,

daje mi poczucie takiego spełnienia, jakiego nie czułam od śmierci mojej córki.

- Ty szmato! - Głos trząsł mu się z przejęcia. - Po wszystkim, co ci powiedziałem...

- Fascynujące rozmowy - zgodziła się.

Rzucił się na nią, ale ona była przygotowana.. Odskoczyła do tyłu i łańcuch okazał się za krótki.

Rozciągnął się jak długi u jej stóp - blisko, ale nie wystarczająco blisko. - Proszę się tak nie awanturować.

Tak będzie do końca życia. - Za plecami usłyszała szelest, odwróciła się i w tej chwili na jej głowie

wylądowała drewniana pałka.

- Proszę! I co pani na to, madame Przemądrzała? - Gianni napawał się widokiem jej znieruchomiałego

ciała na podłodze.

- Dawaj klucze, dawaj klucze - niecierpliwił się Judson. - Uwolnij mnie.

Gianni sięgnął do talii Rachelle i wyszarpnął pęk kluczy zza jej paska. Pomachał nimi w powietrzu. -

Teraz, mój panie, jesteś uratowany. - Klęknął u stóp więźnia, zdjął kajdany i potoczył się na bok, bo

Judson właśnie wymierzył mu kopniaka. Judson wstał, rozprostowując kości.

- Wreszcie. Dużo czasu potrzebowałeś, głupcze.

- Musiałem poczekać, aż te inne damy gdzieś sobie pójdą. - Gianni wstał na nogi. - Mnie też chcą

dostać w swoje ręce.

- No tak - wycedził Judson. - Masz ze sobą pieniądze, które mi się udało ocalić z tego pogromu?

Gianni poklepał się po brzuchu i zabrzęczały monety. - Mam je przy sobie. Powinno nam starczyć na

kilka miesięcy, prawda?

- Prawda. - Judson wycelował but w bok Rachelle. Jęknęła, kiedy kopnął w żebra. - Nie zabiłeś jej -

zachichotał.

- Wie pan, że nie mam nerwów do takich rzeczy. - Gianni podniósł torbę i zamachał nią przed oczami

swojego pana. - Proszę spojrzeć, co przyniosłem. - Zanurzył w niej rękę i powoli wyciągał zawartość. -

Kosmetyki. Puder. I co najważniejsze, peruka. - Judson wydał z siebie okrzyk zachwytu, a Gianni aż

pokraśniał ze szczęścia. - Proszę mi pozwolić.

Judson osunął się na materac. - Gianni, prawdziwy z ciebie skarb.

- Postaram się pośpieszyć - zapewnił Gianni. - Zrobię tyle tylko, by damy odwracały się za panem na

ulicy.

- Tak - syknął Judson. - Żeby błagały mnie na kolanach, bym zaspokoił je na siedzeniu powozu.

- To nie będzie żaden problem, mój panie. - Gianni nałożył warstwę pudru na twarz, wypełnił dzioby

po ospie i wprawnie narysował brwi. Nałożył perukę na błyszczącą, łysą czaszkę i zrobił dwa kroki do

tyłu, podziwiając swoje dzieło. - Ach panie, wszystkie kobiety muszą zazdrościć panu urody.

background image

Ręka Judsona wystrzeliła do przodu i wylądowała z głośnym piaskiem na twarzy służącego. - Ty

głupcze.

- Panie? - Gianni przyglądał się z obawą, jak Judson wstaje na nogi i przemierza tam i z powrotem

ciasne pomieszczenie.

Potknął się o ramię Rachelle i zaklął. Uśmiechnął się w sposób, który nie wróżył niedawnej

strażniczce nic dobrego. - Zapomniałem, że ona tu jest. - Podniósł jej nogę i wykręcił z całej siły. Wciąż

była nieprzytomna, ale z jej ust dobył się jęk.

Gianni odwrócił wzrok. - Wyjeżdżamy z Anglii? Wracamy do Włoch?

- Może. - Przyglądając się Rachelle, Judson w końcu podjął decyzję. Skinął głową. - Podaj mi nóż.

- Ależ, panie. - Zza paska Gianni wyciągnął nóż o błyszczącym ostrzu, który tak przeraził Bronwyn. -

Nie mamy czasu.

Judson wziął nóż z jego ręki. - Na dobrą zabawę zawsze znajdzie się czas.

- A przecież mówił pan, że kiedy są nieprzytomne, to nie ma dobrej zabawy. - Gianni pociągnął

swojego pana za rękaw. - Nie wiem, kiedy wracają te inne damy. Chodźmy już.

- Ty pojedziesz do Dover. Weź pieniądze. Kup bilety na statek do Francji i poczekaj tam na mnie. -

Judson rzucił się na swoją ofiarę i z policzka Rachelle strumieniem popłynęła krew.

Gianni wydał z siebie okrzyk wzburzenia. - Ależ panie, nigdzie się bez pana nie ruszę.

Judson przyglądał się twarzy i szyi Rachelle. - Zrobisz, jak ci każę. Cokolwiek by się działo, nie włócz

się po wybrzeżu. Pieniądze mają być bezpieczne. Zanim wyjedziemy, ja muszę jeszcze coś załatwić.

- A więc proszę ją zabić, tylko szybko. - Gianni załamał ręce.

- Zabić ją? Skąd wiesz - Judson spojrzał w dół na Rachelle. - Aha, ją. No tak, oczywiście, że ją zabiję,

ale nie o niej mówiłem. Jest jeszcze inna, której krew będzie jak najdoskonalszy nektar.

Gianni złapał swego pana za ramię. - Chodźmy już. Nie chciałem panu wcześniej mówić, ale Walpole

rozgłosił, że sfałszowane akcje to pana sprawka. Cały Londyn jest żądny pańskiej krwi i jeśli ktoś się

dowie, że pan tu jest...

- Tak, tak, Rachelle mi mówiła. Używała tego argumentu, by mnie tu więzić. Twierdziła, że ratuje

mnie przed pewną śmiercią. - Delikatnie jak pielęgniarka Judson powiódł czubkiem noża po jej czole. -

Ależ będzie fontanna. Ktokolwiek ją znajdzie, poczuje obrzydzenie.

Gianni chwycił się za brzuch i zrobił krok w tył, gdyż czerwona kałuża zbliżała się do jego butów. -

Panie, proszę - szepnął. - Chodźmy już.

Judson spojrzał na białą jak papier twarz służącego i wzruszył ramionami. - No cóż, dobrze. - Jak

olbrzymi nietoperz nachylił się na leżącą kobietą.

- Panie - szepnął Gianni.

- Zamknij się - zażądał Judson. - Podniósł nóż w górę i pchnął. Metal napotkał kość, podniósł więc nóż

jeszcze raz, lecz służący złapał go za nadgarstek.

- Panie, usłyszałem coś.

Judson zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.

- Chodźmy, kobiety wróciły do domu. - Gianni pociągnął Judsona za ubranie. - Musimy iść. Teraz.

Rzuciwszy ostatnie tęskne spojrzenie w stronę Rachelle, Judson poszedł za służącym. Przekroczył

drzwi swego więzienia z pewnością, że na zewnątrz czeka na niego jeszcze słodsza zemsta.

background image

ROZDZIAŁ 22

Stajnia pachniała końmi i sianem, woskiem i skórą. Gdzieś na końcu paliło się słabe światełko latami i

wiekowy stajenny oporządzał ogiera.

Zwrócony twarzą do Bronwyn, Adam przytknął palec do ust i popchnął ją lekko w kierunku drabiny

prowadzącej na strych. Znalazłszy się przy niej, Bronwyn zdjęła buty i zebrała suknię w obie dłonie,

zadowolona, że nie musi się już męczyć z turniurą. Postawiła stopę na pierwszym szczeblu. Adam

podtrzymywał ją za łokieć, pomagając wejść, a następnie ruszył w ślad za nią. Promieniejąc pożądaniem,

poczuciem ulgi i nowo odkrytą pewnością siebie, Bronwyn podniosła wyżej suknię. Szczebel po szczeblu

podnosiła ją wyżej, aż Adam wydał z siebie cichy jęk: - Zlituj się, Bronwyn.

Rzuciła mu przez ramię wymowne spojrzenie i od razu oprzytomniała. W jego pełnych wyrazu oczach

widać było udrękę - namiętność, którą już zbyt długo powstrzymywał. Potknęła się, złapał ją za udo i

podtrzymał.

Jego dotyk był jak kojący balsam, leczący wszystkie smutki. Nabrała ochoty na więcej. Ostrożnie

wdrapała się na samą górę. Chwyciła za belkę, by podciągnąć się na strych i poczuła jego dłoń na swych

nagich pośladkach. Gdy niespodziewanie podsadził ją do góry, wydała z siebie stłumiony pisk. - Ktoś tu

jest? - zawołał stajenny.

Potoczyła się po sianie i zwinęła w kłębek. Adam wciąż stał na drabinie, nieruchomo i cicho.

Stajenny nie powiedział już nic więcej, słychać tylko było, jak rytmicznie przerzuca siano. Adam

zeskoczył z drabiny i usiadł koło Bronwyn w ciemnościach. Westchnęła z ulgą. Złapał ją za rękę i ścisnął.

Przysunęła się bliżej i położyła głowę na jego ramieniu, zastanawiając się czy istotnie był to dobry

pomysł. Faktycznie, udało im się uciec od wrzawy, którą robili weselni goście, ale jakie spełnienie czeka

ich tutaj, z podstarzałym służącym oddalonym o zaledwie parę kroków?

Wkrótce uzyskała odpowiedź na swoje pytanie. Stajenny odezwał się, jak sądziła, do konia:

- Cóż, staruszku, już czas na mnie. Zobaczymy się rano. - Drzwi zaskrzypiały w zawiasach. - A teraz

dobranoc.

Bronwyn poczekała, aż zamkną się za nim drzwi, a potem wdrapała się na Adama, nie mogąc

powstrzymać ataku śmiechu. - Co za dziwak - powiedziała.

Jedynie inny mężczyzna potrafiłby docenić pochwałę w słowach Adama.

- Stary Kenneth ma więcej końskiego rozumu niż dwudziestu innych stajennych złożonych do kupy.

- Końskiego rozumu? - Bronwyn znów zaczęła chichotać. - Dlatego każesz mu się zajmować swoim

koniem?

- Niestety nie. - W głosie Adama słychać było rozbawienie zmieszane z rezygnacją. - Mój koń został

skradziony przez małego, ale bardzo zdolnego złodziejaszka w Londynie.

- Skradziony? - zdziwiła się, nie dowierzając.

Nie odpowiedział, nie dopytywała więcej. Zapanowała cisza, tylko od strony domu dochodziły

stłumione śmiechy i dźwięki muzyki. W powietrzu czuć było pierwszy chłód jesieni, ale ją rozgrzewało

ciepło jego ciała. Przysunęła usta do jego podbródka i okryła go pocałunkami. - Porozmawiaj ze swoim

kamerdynerem. Powinieneś się ogolić.

- Ogolę się jutro, przed...

Nie dokończył. Przed ślubem. To właśnie miał na myśli.

background image

Ostatni raz. To był ich ostatni raz. Ta myśl kołatała jej się po głowie, ale Bronwyn odsunęła ją od

siebie. Rano może nadejść koniec świata. Jutra może wcale nie być. Lepiej zignorować tę myśl i

odwrócić uwagę Adama, zanim jemu się przypomni.

- Mmm. - Westchnęła, przytulając policzek do jego policzka. - Jesteś po prostu leniwy. Nigdy nie

wkładasz peruki. Wszędzie chodzisz z laską. W ogóle się nie uśmiechasz. - Rozciągnęła mu twarz w

sztucznym uśmiechu. - O proszę. Powinieneś poćwiczyć.

- Zgadzam się. - Pod jej palcami pojawił się prawdziwy uśmiech. - Ściągaj sukienkę, to poćwiczę.

- Ściągnąć sukienkę? Dlaczego? - zapytała z miną niewiniątka. - Przecież tu jest ciemno.

- Doskonale widzę w ciemnościach.

Podskoczyła, kiedy jej to udowodnił, kładąc dłoń dokładnie na jej piersi. - Ja też dobrze widzę w

ciemnościach - pochwaliła się, chociaż właściwie nic nie widziała. Wyciągnęła rękę, zaczęła go pieścić,

zmarszczyła czoło.

- To mój nóż - powiedział. - Ostry jak brzytwa, wykonany z hartowanej stali. Nie stopi się nawet w

twoim ogniu. - Chcąc czy nie chcąc, zaśmiała się, a on zaczął się z nią mocować. - Uważaj - ostrzegł,

kiedy uwolniła się z jego uścisku - To jest strych na siano. Z pewnością są tu myszy.

Myszy. Nie bała się myszy, ale jeśli on chce się w to bawić, to ona zna reguły gry. - Myszy?

Słysząc drżenie w jej głosie, postanowił drążyć dalej, zupełnie jak niegrzeczny chłopiec. - I szczury.

- Och. I koty?

- Może - zastanowił się. - Tak, jeśli są ta myszy i szczury, muszą też być i koty.

- A kocięta?

Nie podobało mu się to. - I kocięta - zgodził się niechętnie.

- A może szczeniaczki?

Natychmiast odbił piłeczkę. - I węże.

- Wystarczy. - Rzuciła się na niego, przewróciła go na plecy, próbując przytrzymać jego wędrujące

ręce. - Już po tobie.

- Mogą tu być węże. - Jego zwinne palce wślizgnęły się pod halkę, połaskotały ją pod kolanem. -

Zimne, śliskie węże, które będą ci pełzać po nodze.

- A co zrobisz, jeśli znajdziemy węże?

Bez chwili zastanowienia odpowiedział: - To, co zrobiłby każdy normalny mężczyzna. Będę uciekać.

Złapała go za szyję, próbując nim potrząsnąć. Jednak leżące pod nią umięśnione ciało nawet nie

drgnęło. - Tchórz.

- Ależ skąd. Mędrzec.

Nie do końca przekonana, zachichotała.

- Zachowujemy się jak dzieci - oznajmił tonem, jakby dopiero w tej chwili to odkrył.

- Jesteśmy dziećmi - przewróciła go na bok. - Jesteśmy, jesteśmy, jesteśmy. - Przewróciła go jeszcze

raz, i jeszcze raz, aż dobili do snopka słomy. - Jesteśmy dziećmi - powtórzyła łamiącym się głosem.

Dzieci wierzą, że jeśli nie będą zauważały problemu, sam zniknie. Dzieci nie myślą o jutrze. Dzieci

dokazują, stojąc twarzą w twarz z nieuchronną katastrofą. Och tak, byli dziećmi.

Adam złapał ją wpół i przewrócił. Zatonęła w sianie, on rzucił się za nią, przygniatając jej żebra i

odbierając oddech. Słoma trzeszczała pod nimi, oddając zapach nagromadzony podczas długich, letnich

background image

dni. Kłuła ją w miejsca, których nie zakrywała suknia, lecz zupełnie jej to nie przeszkadzało. Był to po

prostu nieodłączny element wspólnie przeżywanej bliskości.

- To najlepsza chwila w całym moim życiu - wymruczał Adam.

Powiedział to tak nieśmiało, z takim ociąganiem, że Bronwyn nie mogła się powstrzymać, by go nie

pociągnąć za język: - Co powiedziałeś?

- Powiedziałem...

Zatrzęsła się ze śmiechu, a on podniósł się na łokciach.

- Ty mała czarownico, drażnisz się ze mną.

- Ależ skąd. Chciałam tylko...

Położył rękę na jej dekolcie.

- Naprawdę, nie dosłyszałam. - Pisnęła, bo połaskotał ją w miejsca, które tak dobrze poznał podczas

nocy w domu Rachelle. Próbowała, choć bez rezultatu, wyrwać się z jego objęć, aż w końcu zabrakło jej

tchu. - Mam dla ciebie ogromny respekt. Nigdy bym się z tobą nie drażniła.

- Jesteś jedyną osobą, której starcza na to odwagi. - Oddech rozgrzewał jej szyję, a usta pieściły ucho.

- Nie boję się ciebie - powiedziała.

- A powinnaś. Wezmę cię tak, że będziesz mnie jeszcze błagać o litość.

Zamarła, przypominając sobie, jak Judson wypowiadał podobne groźby, chociaż zupełnie innym

tonem.

- Kochanie? - Głos Adama, ciepły i niski, przywrócił ją do teraźniejszości. - Bronwyn? Co się stało?

- Nic - przytuliła się mocno. - Stare zjawy.

- Przeklęty Judson. - Te słowa były wystarczającym dowodem, jak bardzo go to poruszyło.

- Nie przeklinaj go - zaczerpnęła głęboko powietrza. - I tak jest już w piekle.

- Mam taką nadzieję. Chociaż wolałbym, żeby znalazł się tam dzięki mnie.

- Rachelle uważała, że jej pierwszej się należy - powiedziała cicho.

- Próbował cię zabić.

- Zrobiłby to, ale zgubiła go własna próżność. Najpierw chciał zabić nie tylko Walpole’a, ale także

ciebie, żeby mi to później opisać. - Adam przytulił jej głowę do piersi. Słuchając regularnego bicia serca,

uspokoiła się i powiedziała: - Więc tak naprawdę mnie się pierwszej należy, a nie tobie czy Rachelle.

- Cóż, niech Rachelle już się tym zajmie.

Słowa te zadźwięczały w jej uchu. - Racja. Rachelle się tym zajmie.

Jak świetnie się rozumieli. Przez lata porozumienie umacniałoby się i kiedyś, w przyszłości,

rozmawialiby bez słów.

Lecz to się nigdy nie zdarzy, bo to ich ostatni raz. Przez okno nad jej głową widać było kawałeczek

nieba. Gwiazdy, jak iskierki światła prześwitujące przez wzburzoną płachtę materiału, litowały się nad

nią. Po chwili znikły, zasłonięte barkami Adama.

Delikatnie rozwiązał wstążki jej sukni. Może, pomyślał, ona wciąż się go boi, chociaż trzyma się go

tak kurczowo, tak desperacko. A może czuł się odpowiedzialny za jej lęk. Albo coś chciał jej przez to

powiedzieć. Wiedział jedno: pragnie ogrzać ją swoim dotykiem, zaopiekować się nią, zachęcić do

wzajemności. Co więcej, to nie miała być tylko zachęta, ale wędrówka drogą wspólnych wspomnień.

Wspomnień, których nie mieli czasu stworzyć.

background image

Zamierzał być delikatny, lecz nie było to łatwe. Kiedy tylko zdjął z niej ubranie, jej namiętność

rozkwitła jak kwiat, któremu wcześniej brakowało wody. Jego ubrania podążyły bezładnie śladem jej

sukni, niecierpliwie zdjęte jego lub jej rękami, w zależności od tego, czyje pożądanie wzięło górę.

Koszula, bryczesy, pończochy i buty, nóż i chustka wylądowały na sianie i kochankowie użyli ich jako

prześcieradła, chroniącego przed kłującymi źdźbłami. Spoczęli na brokatach, płóciennych koszulach, bez

najmniejszego względu na jutro.

Dotknęła bandaża na jego nodze. - Ciągle cię boli?

Czułość w jej głosie była najlepszym lekarstwem na ból. - Raczej nie.

Dotknął jej piersi. - Boisz się?

- Nie. Ale są bardzo wrażliwe.

Martwiło go jej milczenie. Był tylko mężczyzną; skąd mógł wiedzieć, jakie blizny zostawia po sobie

nie tylko fizyczna, lecz też psychiczna przemoc? Dotykał jej delikatnie, gładził jej piersi, brzuch i nogi. -

Powiedz mi, jak lubisz - zachęcił.

- Tak lubię.

Drżała i to go martwiło. I te westchnienia. W słabym świetle gwiazd widział jej błyszczące oczy,

przypatrujące mu się uważnie, i to go też martwiło. Przytulił się do niej mocno, zakołysał całym ciałem,

dotknął każdym skrawkiem własnej skóry. Dawał jej ukojenie, chociaż tak naprawdę tym, czego chciał,

za czym tęsknił, była jej namiętność.

Ocierała się o niego jak kociak, szepcząc jego imię.

Obsypał pocałunkami każdy kawałek jej szyi, twarzy i obojczyków.

Jej paznokcie wbiły mu się w ramię i zarysowały cienką linię wzdłuż pleców. Końcówki nerwów aż

zaśpiewały. Zachichotała, kontynuując powolną, niespieszną pieszczotę, wodząc dłońmi po całym jego

ciele. Drżał z niecierpliwości, z pożądania zmieszanego z udręką. Zganił się w duchu za swoje

rozgorączkowanie. Przecież ona nie mogła wiedzieć, do jakiego chaosu doprowadza jego zmysły.

- Zawsze myślę o tobie - przerwała i po chwili spróbowała jeszcze raz. - Myślę o tobie, kiedy słyszę

francuski. Mów do mnie po francusku.

Ten gardłowy rozkaz zasmucił go, zachęcił, doprowadził na krawędź szaleństwa. Niemal na krawędź

szaleństwa. Tak blisko... - Tu es magnifique.

- Ty też.

Wszedł w nią. - To kochanie jest jak pierwszy pocałunek. - Nie był pewien, czy w ogóle jest w stanie

znaleźć odpowiednie słowo, a co dopiero francuskie. - Unbaiser. Pocałunek.

- To? - Językiem obrysowała kontur jego ust.

- Mon Dieu. - Zanurzył się głębiej, zupełnie bez udziału woli. Nabrał powietrza i szepnął: - Jak

spokojnie.

- Zbyt spokojnie. - Zachęciła go lekkimi ruchami bioder.

Z wysiłkiem się powstrzymując, oparł się na łokciach. - I słodko, jak cukierki.... Bonbons.

Pogładziła go po pośladkach i stracił poczucie czasu. Dotknęła językiem jego ucha i stracił kontrolę.

Zatonął w oceanie rozkoszy, nieświadom otaczającej go rzeczywistości, słysząc jedynie jęki i

westchnienia, wydobywające się z jej ust. Jej biodra podchwyciły ten sam szalony rytm, nogi oplotły go,

a jej krzyki, nieskładne i gardłowe, opowiadały historię rozkoszy.

background image

Jego pierś unosiła się z wysiłku. Tarcie ich ciał stopiło wszelkie lody; sprawiło, że cały chłód topniał

jak góra lodowa w ciepłym oceanie. Dodało ognia jego namiętności, rozpętało sztorm, który porwał go ze

sobą i w końcu zabrał na szczyt.

Ona jeszcze nie skończyła. Wyszedł naprzeciw, dając jej swe usta, dłonie, swoje ciało. Nie przestawał,

przyjmując okrzyki rozkoszy jako daninę. Czuł, jak wokół niego zaciskają się jej ramiona, jak ciało aż

ślizga się od potu; czuł jej spełnienie.

W końcu zwolnił, niechętnie zabierając ją z ogrodu rozkoszy, gdyż oboje byli skrajnie wyczerpani.

Opierając się o nią, słuchał, jak wydaje z siebie jedno westchnienie po drugim, jak drży i szepcze: - Och,

Adamie.

Na jej twarzy widać było spełnienie. Widział wszelkie oznaki - to, że ledwie była w stanie mówić,

poruszać się, oddychać. Pogratulował sobie nieskromnie. Przepędził widmo, które tak ją prześladowało.

Potarł policzkiem o jej policzek i zamarł. Łzy płynęły jej z oczu, ginąc w srebrzystych splotach. -

Przestraszyłem cię? - zapytał. Nie odpowiadała, zaniepokoił się i podniósł głowę.

- Nie - westchnęła w końcu. - Przypomniałam sobie tylko...

Ostatni raz. Słowa te, choć niewypowiedziane, padły między nimi.

- Przypomniałam sobie tylko, jakim cudownym jesteś kochankiem - dokończyła pośpiesznie. Był

pewien, że skłamała. Gdyby to był prawdziwy powód, nie chwytałaby go tak kurczowo, nie dygotałaby.

Zapytał delikatnie: - Udało mi się przepędzić ducha Judsona z twoich myśli?

- Kogo? Judsona? - Gładziła jego plecy, robiąc na nich kółka. - Nie przejmuj się Judsonem. Myśli o

tobie i Judsonie nigdy nie pojawiłyby się jednocześnie w mojej głowie.

Z ręką na bijącym mocno sercu przyjął to do wiadomości. Niepotrzebnie zawracał sobie tym głowę.

Niepotrzebnie się tak kontrolował. To on, a nie Bronwyn, potrzebował teraz zapewnień, gdyż to był

ostatni raz. Przytulając się do niej raz jeszcze, wyszeptał jej prosto do ucha: - Udowodnij mi to.

*

- Kiedy byłam małą dziewczynką, wyobrażałam sobie, jaką stanę się kobietą. Będę urocza i pełna

gracji. Opalenizna mi zblednie, włosy zmienią kolor i zawszę będę wiedziała, co i w którym momencie

powiedzieć. Mężczyźni będą padać mi do stóp. Aż pewnego dnia - miałam chyba wtedy trzynaście lat -

zdałam sobie sprawę, że nie czeka mnie żadna bajkowa przemiana. Pozostanę taka sama. To samo za

małe ciało, za bardzo opalona skóra, zbyt jasne włosy. Jedynym efektem długiego, bolesnego procesu

zwanego dojrzewaniem będą może drobne, stopniowe zmiany na lepsze, które nie odmienia wyraźnie

mojego wyglądu. Dałam sobie więc spokój z dziecinnym fantazjowaniem na temat urody i gracji i stałam

się tym, kim mogłam się stać: gruntownie zreformowanym umysłem w całkowicie ignorowanym ciele.

Ochłonąwszy nieco z przeżytej namiętności, Bronwyn i Adam leżeli na wznak, dotykając się jedynie

czubkami palców. Księżyc w pełni oświetlał strych, niemal całkowicie rozjaśniając mrok. Bronwyn nie

mogła się nadziwić, jak łatwo przychodzi jej wypowiadanie ledwo co sformułowanych myśli, ale nie

miała zamiaru przestawać.

- Pewnego dnia przebudziłam się i spojrzałam na siebie: piękną, pełną gracji i dynamizmu.

Zobaczyłam taki obraz tylko dlatego, że spojrzałam twoimi oczyma. Może wzrok cię myli, ale ja już

skończyłam z przekonywaniem cię o tym. Jeśli patrząc na mnie widzisz piękną, wdzięczną kobietę, to ja,

patrząc w lustro, widzę tę samą postać.

background image

Dłoń Adama zacisnęła się na dłoni Bronwyn. Uniósł ją do swoich ust i ze śmiechem zapytał: -

Kochanie, skąd przyszło ci do głowy, że wzrok mnie może mylić?

*

Bronwyn obudziła się, słysząc, jak za oknem pobrzękują dzwonki na końskiej uprzęży. - Jakiś

wczesny gość? - zapytała głośno.

Adam wydał z siebie jęk. Słońce dopiero wstało, a już przepadła magia nocy. Nadeszło jutro, kiedy to

będzie musiał poślubić inną kobietę. Kiedy weźmie za żonę siostrę Bronwyn. Ostatni raz dobiegł właśnie

końca. Nie mogą być już dłużej dziećmi. - Nie mogę tego odwołać - powiedział gwałtownie. - Nie bez

ogromnej hańby dla Olivii.

Bronwyn przybrała obronną pozę, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta. - Wcale cię o to nie prosiłam.

- Racja. - Ostrożnie odsunął na bok okrywający ich płaszcz. - O nic mnie nie prosiłaś.

Rzeczywistość dotarta do niej nagle, razem z chłodnym podmuchem powietrza. - Proszenie cię o to,

byś skompromitował moją siostrę, i to z moich egoistycznych powodów byłoby... egoistyczne.

Wstał z wymoszczonego w sianie gniazdka i przeciągnął się, jakby był całkowicie odporny na chłód.

Strzepnął z piersi źdźbła słomy. Słońce podniosło się już nad drzewami, oświetlając złociście snopki za

jego plecami. Zadrżała, widząc go w tak wspaniałej scenerii, podkreślającej światłem i barwą piękno jego

ciała. Linia kręgosłupa wygięła się płynnie, gdy strzepywał słomę ze swoich nóg, ukazując pięknie

zbudowane mięśnie.

Tylko biały bandaż zakłócał ten idealny obraz. W jaki sposób delikatnie go o to wypytać? Jak

taktownie dać mu znać, że troszczy się o jego zdrowie? Najwidoczniej namiętność ostatniej nocy już

przybladła i objęła ją całkowita niepamięć. - Nie bolała cię wczoraj noga? - wyrwało jej się.

Odpowiedział jej pełnym goryczy spojrzeniem. - Nie pamiętam.

Wyszarpnął spod niej ubrania, zrzucając ją na połamaną słomę, która drapała i drażniła jej skórę. On

też ją drażnił.

Wytrzepał swoje, a potem jej ubrania i rozłożył je. - A co o mnie mówi Olivia?

Celowa uwaga, pomyślała. Dobrze, jeśli potrafi być twardy, to ona też potrafi. Usiadła i zaczęła

przeczesywać palcami włosy. - Trzyma się dzielnie i milczy.

Naciągając na ramiona koszulę, zauważył: - Brzmi to złowieszczo.

Chwyciła płócienną koszulkę i przeciągnęła ją przez głowę, słysząc coś dziwnego, jakiś stłumiony

dźwięk. - Co to?

Przechylił głowę na bok i zaczął nasłuchiwać. - Nie mam pojęcia.

- Słyszysz? Jakby coś trzaskało.

- Pewnie stajenny robi coś na dole. - Wciągnął na siebie bryczesy i wsunął buty na gołe stopy. - Mów

ciszej.

- Jest jeszcze wcześnie.

- Mamy wielu gości, z wieloma końmi. - Wzruszył ramionami i nałożył surdut. - Radzę ci się

pospieszyć, zanim wstaną i zobaczą, jak razem wracamy ze stajni.

Aż podskoczyła ze złości, złapała za halki i zaczęła się pośpiesznie ubierać. - Wiem, że trzeba trzymać

język za zębami i zachować wszystko w tajemnicy. Wiem o tym pewnie znacznie lepiej niż ty. Ty się

żenisz. Ja tracę wszystko.

background image

- Na własne życzenie. - Jego odpowiedź była lodowata niczym zimowy wiatr.

Otworzyła szeroko usta. Cóż to za słowa! Cóż to za myśl! Jak gdyby to ona mogła powstrzymać ten

ślub. Ciekawe, co takiego miałaby zrobić? Dać Olivii po głowie, ukraść jej ślubną suknię i stanąć zamiast

niej w kościele? Zasznurowała luźno suknię, złoszcząc się i rozmyślając tylko o zemście na tym głupim,

zarozumiałym mężczyźnie. - Olivia bardzo dużo się modli.

- Modli się? - zapytał ze wzburzeniem. - Taki jestem straszny?

Zagryzła usta ze śmiechu. - Jest bardzo religijna.

- Sprytny unik. Ty uciekłaś. Olivia się modli. Przerażający pan młody tylko czeka, by oddać się

konsumpcji. - Zamilkł, pociągając kilka razy nosem. - Wiatr musiał tu przywiać dym od kuchni.

Ona też poczuła. W chłodnym powietrzu unosił się zapach dymu. - Może to wieśniacy palą śmieci.

- Z pewnością masz rację. - Zaczął szukać czegoś w sianie. - Widziałaś gdzieś moją wstążkę do

włosów? Moją chusteczkę?

- Nie możesz się ruszyć bez swojej wstążki, tak?

Spojrzał na nią surowo. - Razem z nią był nóż, a bez niego nie mogę się ruszyć.

- Pomogę ci szukać. - Przerzucała szybko słomę, mrucząc pod nosem: - Ach, ci mężczyźni, nigdy nic

nie mogą znaleźć. Jak dzieci. Skoro każesz mi szukać - poirytowana, podniosła głowę na nieruchomego i

milczącego Adama - przynajmniej mógłbyś udawać, że patrzysz.

- Ciii.

Wyprostowała się i oparła ręce na biodrach. - Co?

- Słuchaj.

Posłuchała. Trzeszczące odgłosy wydawały się głośniejsze, bliższe. Dym dostał jej się do nosa i

rozejrzała się po strychu, wypchanym słomą na całą zimę. - Ogień - szepnęła. Potem powtórzyła głośniej:

- Ogień!

Jakby w odpowiedzi na jej wołanie na dole zarżał koń. Po chwili rżały wszystkie, a ich podkowy

uderzały o ściany stajni.

- Zostań tu - polecił Adam i kiedy już miała zaprotestować, powtórzył: - Zostań. Muszę otworzyć

wrota. Niektóre konie dopiero co ujeżdżono, mogłyby cię stratować. - Wskazał palcem na okno. -

Postaraj się otworzyć te drzwi i wyjść tędy.

Zszedł szybko po drabinie, zanim zdążyła wyjąkać:

- Co takiego?

Otworzyć te drzwi? Przecież to okno. Adam nigdy wcześniej nie wykazał się głupotą, poszła więc

sprawdzić. Faktycznie, szyba osadzona była w drzwiach. Podwójnych, zaryglowanych drzwiach,

służących do ładowania siana. Wyglądały jak część ściany, poza drewnianym skoblem przybitym

żelaznymi hakami. Biorąc głęboki oddech, podniosła go do góry i przekręciła na bok. Pchnęła drzwi i

odskoczyła w tył, gdyż podmuch wiatru wzbił w górę źdźbła słomy. Ich zapach, zmieszany z dymem,

budził w niej lęk. Ogień. O mój Boże, ogień w stajniach! Słoma, wysuszone drewno, konie - co mogło

być jeszcze gorszego?

Wychylając się w poszukiwaniu ratunku, zobaczyła snopki, które oparte o ścianę stajni, paliły się jak

pochodnie. Ogień głośno żerował, a konie rżały z przerażenia. Ktoś wspinał się szybko po drabinie.

Odwróciła się, oczekując służącego, ale to był Adam.

background image

- Stajnie są zamknięte - powiedział zwięźle. - Ogień powstał od zewnątrz. - Podszedł do drzwi i

wyjrzał.

Złapała go za ramię i potrząsnęła. - Chcesz powiedzieć, że ktoś go podłożył? Ale dlaczego?

Adam wskazał ponuro na swą wspaniałą rezydencję. Nie widać w niej było życia, światła,

najmniejszego ruchu. - By nas obudzić? By zemścić się za zrujnowanie Kompanii Południowej? By...

Iskry wzbiły się w górę i zgasły w zetknięciu z chłodnym powietrzem. Nie na długo, tego Bronwyn

była pewna. Wkrótce któraś z nich ucieknie i niczym insekt przenoszący zarazę zabierze ogień na strych.

- Próżne gdybanie - wyszeptał Adam. - Nie ma drabiny - dodał jeszcze. - Nie ma jak zejść. Postaram

się skoczyć na stóg. Jeśli mi się uda...

- Jeśli ci się uda?

- Jeśli mi się uda, znajdę drabinę. - Sprężył się do skoku, wzrokiem oceniając odległość. - Jeśli nie,

będziesz musiała skoczyć sama.

- Jeśli tobie się nie uda, to jak ma się udać mnie?

Uśmiechnął się lekko. - Masz dwie zdrowe nogi.

- Więc dlaczego to nie ja...

Rozmawiała z wiatrem. Adam zeskoczył i wylądował bezpiecznie, za wszelką cenę próbując się

utrzymać na wyślizgującym się spod nóg sianie. Stóg zatrząsł się i rozsypał i Adam znalazł się na ziemi.

Bronwyn wydała z siebie okrzyk triumfu, który tylko dorzucił ognia do wszechogarniającego chaosu.

Sekundę później ktoś rzucił się na Adama. Z podniesionym w górę nożem jak rozjuszona bestia. Nic

nie przeczuwając, Adam potoczył się w jego kierunku, a mężczyzna przeliczył się w celowaniu i wpadł w

błoto. Peruka zsunęła mu się z głowy, odsłaniając łysą czaszkę.

Judson. Bronwyn aż zatrzęsła się od nienawiści, nienawiści tak gorącej, jak ogień dookoła. Tym razem

nie będzie tylko patrzeć, jak Judson próbuje zabić jej ukochanego. Tym razem sama dopilnuje, by ta

kanalia pożegnała się z życiem. Odwróciła się na pięcie i rzuciła na słomę, która już gdzieniegdzie tliła

się małymi płomykami. Gdzieś pod jej stopami znajdował się nóż, a ona, Bronwyn Edana, miała zamiar

go użyć.

background image

ROZDZIAŁ 23

Musi tu być. Po prostu musi. Bronwyn przeszukiwała gorączkowo stertę słomy, na której spali. Palce

przetrząsały złociste źdźbła, oczy strzelały na wszystkie strony, nawet stopy pomagały w poszukiwaniach

ciemnego etui, które dla Adama oznaczało ratunek.

Nie było go tam.

Musi być.

Zaczerpnęła głęboko powietrza i zakaszlała. Dym palił ją w gardło, niweczył jej wysiłki, ale starała się

opanować. Nóż musi tam być. Znajdzie go, zanim ogień ogarnie całą stajnię, zanim Judson...

Z ponurą determinacją podniosła w górę wiecheć słomy, potrząsnęła nim, odrzuciła na bok. Podniosła

kolejny, potrząsnęła, odrzuciła. I następny.

Biała chusteczka z wyhaftowanymi inicjałami „A.K.” poszybowała do jej stóp i Bronwyn wybuchła

histerycznym śmiechem. Sukces był już blisko.

Podniosła kolejny wiecheć i zanim zdążyła potrząsnąć, nóż spadł z łoskotem na drewnianą podłogę.

Złapała go, nucąc pod nosem „dziękuję, dziękuję, dziękuję”, otworzyła skórzane etui i pośpieszyła w

stronę drzwi. Od razu dostrzegła Adama i Judsona, siłujących się w błocie stajennego podwórza. W dłoni

Judsona połyskiwało błyszczące ostrze, zwiastując morderczy zamiar. Adam starał się oburącz

powstrzymać łajdaka.

Bronwyn nie spuszczała z nich oczu. Wyciągnęła nóż i po raz pierwszy ogarnęły ją wątpliwości.

Adam pokazał jej, jak należy rzucać, ale to przecież nie wystarczy. Trzeba ćwiczyć się w celowaniu.

Rozhuśtała ostrze w palcach. Jak tu trafić w Judsona, kiedy Adam znajduje się tak blisko? Dłoń jej

zadrżała. Mimo całej brawury Adama wiedziała, że nie doszedł jeszcze do siebie po ostatnich

wydarzeniach. Wiedziała, że nadwerężył siły ostatniej nocy, a Bóg jeden wie, jaką szkodę sprawił skok

na stóg siana.

Ogarnięte paniką konie rżały i waliły kopytami w deski boksów. Obudzeni stajenni zaczęli biec w

stronę stajni. Krzyczeli, wymachiwali rękami, ale żaden nie zauważył swojego pana. Pożar pochłaniał nie

tylko stajnie, ale również ich myśli.

Na niej spoczywała cała odpowiedzialność.

Oczy Judsona gorzały chęcią zemsty. - Tym razem dokończę dzieła. Tym razem z tobą skończę.

Adam usłyszał groźbę Judsona, ale nie miał zamiaru marnować cennego oddechu na odpowiedź. Cały

wysiłek skupił na utrzymaniu się na nogach, tymczasem jedna z nich płatała mu figle. Czasem stopa

ześlizgiwała się po błocie, czasem Judson wycelował kopniaka w ranę. Mimo to Adam nie zwalniał

uścisku z nadgarstka przeciwnika.

Ktoś będzie musiał mu pomóc i tym kimś będzie z pewnością Bronwyn. Wierzył w to ślepo i tylko

dlatego jeszcze się nie poddał. Wiedział, że Bronwyn znajdzie jakiś sposób, by mu pomóc.

Padające z góry jasne światło przyciągnęło jego uwagę. Stała tam, opierając się o framugę. Za jej

plecami szalał ogień, pożerając kolejne wiązki słomy, ona jednak wydawała się nieświadoma

nieuchronnej zguby. W dłoni trzymała ostrze. Jedno przelotne spojrzenie i już wiedział o jej wahaniu.

Bała się rzucić i bała się nie rzucić. Przeklął jej brak doświadczenia, błogosławiąc jednocześnie chwilę,

kiedy nauczył ją właściwej techniki.

background image

Nie miał pojęcia, jak ją przekonać, by rzuciła. Patrzył tylko na nią desperacko i Bronwyn zrozumiała

bez słów.

Rzuć. Po prostu dobrze rzuć, a ja już się zajmę resztą.

Zacisnęła usta, przygotowała się do rzutu i rzuciła z siłą, na jaką tylko pozwalały mięśnie ramienia.

Rzuciła prosto w Adama.

Chciała zakryć oczy i nie mogła. On zobaczył, że rozpędzone ostrze leci prosto na niego i wykonał

błyskawiczny półobrót, spychając Judsona na drogę noża. Nóż zatopił się między łopatkami nikczemnika

i Adam nie czekał już na rezultat. Puścił go i ruszył ku Bronwyn, przerażony ogniem trawiącym stajnię,

w której jego ukochana wciąż była.

- Skacz! - krzyknął. - Skacz!

Skoczyła. Adam złapał ją w ramiona i razem potoczyli się na ziemię.

- Nie żyje? - wybełkotała, oplatając ramionami jego szyję.

- Czy to ważne? - Postawił ją na nogi i pociągnął za sobą w stronę domu. Kiedy znaleźli się w

bezpiecznej odległości od stajni, rzucił ją na ziemię i zaczął turlać po trawie, a ona wydzierała się

wniebogłosy.

W końcu pozwolił jej wstać. - Po co to było? - zapytała.

Nie zwracając uwagi na jej oburzenie, przyjrzał jej się od stóp do głów. Włosy i ubranie poddane

zostały szczególnie skrupulatnym oględzinom. - Już po wszystkim - westchnął z ulgą.

- Co znaczy: po wszystkim?

Podsunął jej pod oczy lok. - Tliłaś się.

Widok przypalonych końcówek włosów ostudził trochę jej gniew. - Och...

- To cud, że nie stanęłaś w płomieniach. - Wskazał na płonący budynek.

Wydawało się, że stajnia nabiera czystego powietrza, a wydycha czarny dym. Kenneth wydawał

polecenia służącym, którzy ustawili się rzędem od studni, przekazując sobie wiadra z wodą. Gaszenie

miało nikłe szansę powodzenia, a sami stajenni wydawali się zainteresowani jedynie wyprowadzeniem

zwierząt na wolność. Mokre szmaty zasłaniały oczy koni, które jeden po drugim wyprowadzano ze stajni.

Polewano je wodą z wiader, gasząc przypaloną sierść. Ze ścian stajni sączył się dym, strzecha pokryła się

płomieniami. Wszędzie dookoła tłoczyli się, krzyczeli i biegali ludzie.

Pożoga zwróciła na siebie uwagę gości weselnych. Kobiety w płaszczach kąpielowych, mężczyźni w

szlafrokach, wszyscy wylegli na balkony i ganki Boudasea Manor. Niekompletnie ubrani panowie rzucili

się stronę stajni, troszcząc się o los swoich koni. Na ich czele biegł Northrup, instruując służących, którzy

ruszyli do pomocy.

Oswobodzony koń przegalopował obok, tak głośno tętniąc kopytami, aż trzęsła się ziemia. Adam

wstał i wyciągnął do Bronwyn rękę. - Wstawaj, zanim któryś cię stratuje. - A kiedy się już podniosła,

zakomenderował: - Biegnij do domu.

Bronwyn patrzyła ze zdziwieniem, jak on, kulejąc, maszeruje z powrotem w stronę stajni. Pobiegła za

nim, krzycząc: - Przecież to się zaraz zawali.

Odsunął ją na bok i parł dalej. - Konie! - zawołał, lecz ona rzuciła się na niego, łapiąc go za kolana.

Upadł, a ona siadła mu na plecach. - Konie nie są warte twojego życia.

Nie ruszał się, a ona nie była pewna, czy to dlatego, że go przekonała, czy dlatego, że upadek pozbawił

background image

go tchu. Było jej wszystko jedno. Próbując przybrać stanowczy i rozsądny ton, odezwała się: - Kenneth

ma aż za wiele rąk do pomocy. Zostaniemy tutaj i pozwolimy stajennym wykonać robotę, do której są

przyuczeni.

Wyrwał jej się i zrzucił ją na ziemię. - Nikt do tego nie jest przyuczony.

Wstała i nachyliła się nad nim, wygrażając mu palcem. - Adamie, ostrzegam cię, nawet się nie waż

wstawać.

Wstał. - A co mi zrobisz? - Usta wykrzywiły się w uśmiechu.

- Znów cię przewrócę. - Położyła ręce na jego ramionach i spojrzała mu poważnie w oczy. - Nie

pójdziesz do tej stajni.

Ujął jej twarz w obie dłonie i popatrzył na nią. W uszach jej dzwoniło od wrzasków, nos miała

zatkany, w ustach czuła metaliczny smak strachu, lecz kiedy Adam uśmiechnął się do niej i wyszeptał: -

Mój Boże, jak ja cię uwielbiam - nie miało to już znaczenia. Miłość płynęła jej w żyłach, miłość gorąca i

słodka jak czekolada. Zamknęła oczy i podniosła w górę twarz w oczekiwaniu na pocałunek.

Nigdy nie nastąpił. Kiedy otworzyła oczy, nie czuła jego dotyku, bo on pędził z powrotem do stajni.

Rzuciła się za nim, skacząc przez trawę jak kozica górska, dodając jeszcze swój krzyk do wszechobecnej

kakofonii.

Na swej drodze spotkała całe mnóstwo różnych postaci - stajennych, konie, gości, Adama -

galopującego z powrotem w jej stronę.

- Wali się! Ogień! Ratuj się, kto może! - krzyczeli stajenni.

Zatrzymała się gwałtownie, oddychając z ulgą.

Adam złapał ją za ramię i odepchnął, krzycząc: - Kobieto, wszystkie konie są na wolności. Zawracaj!

Z głośnym trzaskiem załamał się dach stajni. Ściany, niczym szkarłatne chorągwie, rozsypały się na

boki. Płomienie strzelały wysoko, powietrze rozgrzane było od pożogi, a snopki dookoła buchały ogniem.

Jeden ze snopków przyciągnął jej uwagę. Ognista pochodnia odsunęła się od innych i pełzła dalej po

trawie, aż Bronwyn sobie przypomniała.

Na pomarszczonej twarzy Kennetha pojawiło się przerażenie. - Co to takiego?

Chwyciła Adama za głowę, wrzeszcząc: - Judson!

- Niech go diabli! - zaklął Adam. - Czy nawet nie może umrzeć jak normalny człowiek? Czy musi...

Ruszył z powrotem w stronę stajni, a Bronwyn zwróciła się do Kennetha z błaganiem w oczach: - To

on podłożył ogień pod stajnię.

Kenneth zrozumiał bez słów. Stajenni rzucili się na Adama całą gromadą i odciągnęli go w tył.

Nerwowo szarpiąc się za włosy, kłaniając się nieustannie, okazując swój szacunek na wszelkie sposoby,

trzymali go w żelaznym uścisku.

- Jaśnie pan nie może tam iść - odezwał się jeden.

Kenneth dodał: - Jest tak gorąco, że jaśnie pan sam stanąłby w płomieniach. Najlepiej zostawić go w

spokoju. Jeśli jeszcze żyje, to już niedługo.

Ktoś obok Bronwyn zaczął nucić ludową przyśpiewkę o strachu na wróble: „Strach na wróble ogniem

się bawił, aż go ogień po pięty strawił”.

To Northrup stał obok niej i Bronwyn patrzyła na niego z otwartymi ustami. - Wszyscy lekarze świata

nie przywrócą już stracha do życia. - Northrup potarł miejsce, w które ugodziła go kula Judsona. -

background image

Usmażył się na dobre. Niech płonie w ogniu piekielnym tak jak płonął na ziemi.

*

Gianni oparł się o balustradę i oczyma pełnymi łez patrzył na oddalające się brzegi Anglii. Gdzie jest

jego pan? Dlaczego nie pojawił się na statku, tak jak obiecał? Nigdy dotąd jego pan nie miał

najmniejszego problemu z wyplątywaniem się z kłopotów, ale też nigdy nie pozwolił chęci zemsty

decydować o swoim postępowaniu. Gianni miał złe przeczucie, tutaj, w okolicy serca. Kładąc rękę na

wspomnianym organie, Gianni zwiesił głowę.

Kobieta, którą jego pan ugodził nożem, nadal żyła. Ta, która uważała się za lekarza, uratowała ją,

podczas gdy on i jego pan siłowali się z pozostałymi. Przygnębiło go wspomnienie, jak bardzo jego pan

przeklinał. Jeszcze parę chwil i kobieta by nie żyła. Może - rozpromienił się - umrze jeszcze od

zakażenia.

Torby, które zawierały cały dobytek zarówno jego, jak i jego pana, ulokował w maleńkim

pomieszczeniu pod pokładem. Sakwę pełną pieniędzy, które jego pan zarobił ciężką pracą i

przebiegłością, zostawił sobie przy pasku. Nigdy dotąd jego pan nie spuszczał trzosu z oka, nie

pozwalając Gianniemu zajrzeć do środka ani nawet go nosić. Dawał mu tylko pieniądze na wydatki

domowe i na częste podróże, które były nieodłącznym składnikiem ich życia.

A teraz - Gianni uśmiechnął się i poklepał ciężką sakwę - teraz jego pan udowodnił, jak bardzo ufa

swojemu wiernemu służącemu. Gianni rzuci okiem, tylko raz i bardzo pobieżnie, na zawartość. Nie

będzie to pewnie dużo, bo przecież ostatnio nieszczęścia ich prześladowały. Ale za te kilka miedziaków

przygotuje swojemu panu godziwe przyjęcie w Calais. W Calais zamówi gorący posiłek, wyborne wino i

może kobietę, tak jak lubi jego pan. Tak. Gianni pokiwał głową. Wykorzysta pieniądze tylko dla wygody

swojego pana.

Spojrzał za siebie, upewniając się, że nikt za nim nie stoi. Rozpiął pelerynę i podniósł w górę koszulę,

szukając pasa, na którym zawieszona była sakwa. Ostrożnie pociągnął za rzemyki i zajrzał do środka.

Złote monety mieniły się blaskiem w promieniach słońca. Wiele złotych monet, złotych, grubych

monet, o jakich Gianni dotąd jedynie śnił. Gapił się na nie, zanurzył w nich palce i spojrzał jeszcze raz na

wybrzeże Anglii.

- Żegnaj, mój panie - zawołał i pomachał ręką. - Żegnaj.

- Robercie. - Adam położył rękę na ramieniu Walpole’a. - Chciałbym prosić cię o przysługę.

Walpole uśmiechnął się od ucha do ucha. - Dzisiaj twój ślub, mój chłopcze. Pomogłem ci się ubrać. -

Poprawił falbanki na białej, jedwabnej koszuli pana młodego i pomógł mu nałożyć surdut. - Starałem się

poprawić ci humor dobrymi dowcipami i dobrym miodem. Już za późno, by się z tego wykaraskać.

- Właśnie o to chciałem cię prosić.

Uśmiech na twarzy Walpole’a zbladł. - Niech to diabli, mam nadzieję, że żartujesz.

- Nie żartuję. Nie mogę poślubić Olivii. Może jest i piękna, ale...

- Nie możesz też poślubić jej siostry.

Adam podskoczył i rozejrzał się dookoła. - Mój Boże, wszyscy już wiedzą?

- Wszyscy, którzy mają oczy. Ja widziałem, jak szliście wieczorem do stajni. Za to wszyscy widzieli,

jak dziś rano wracaliście do domu. - Walpole wskazał palcem na żarzące się wciąż stajnie. - Ogień

wydobywa czasem na światło dzienne dziwne rzeczy. Poza tym słyszałem, Adamie, że ona na tobie

background image

siedziała.

Adam jęknął. - Nie chciała, bym narażał życie na niebezpieczeństwo.

- Szalenie wzruszające, ale nie trzeba było mędrca, by dostrzec siano we włosach tej dziewczyny.

- Ta dziewczyna ma na imię Bronwyn - powiedział Adam z przyganą w głosie.

- Bronwyn, Olivia, co za różnica. W nocy wszystkie koty są czarne. Podrapiesz we właściwe miejsce,

a będzie mruczeć z zachwytu.

Adam nie zareagował na żartobliwą uwagę przyjaciela. - Może i znasz się na finansach, ale nie masz

pojęcia o kobietach.

Walpole oniemiał, ale kiedy Adam skończył zapinać biały satynowy surdut, powróciła mu mowa:

- Wydaje mi się, że jeśli chodzi o kobiety, to jestem ekspertem.

- Ano właśnie. Mam założyć pierścienie z bursztynu czy kości słoniowej?

- Z kości słoniowej - odpowiedział Walpole z roztargnieniem. - Lepiej pasują do białej satyny. Cały

ten pożar i bójka, w której zabiłeś człowieka, który zrujnował twoją reputację! Wszyscy podziwiają twoją

odwagę.

- Nie zabiłem go.

- Wszyscy tylko o tym plotkują. Co powiedziałeś?

- Nie zabiłem go. - Adam wsunął pierścienie na palce i uśmiechnął się do oniemiałego przyjaciela. -

To Bronwyn go zabiła. Jak, twoim zdaniem, wbiłbym mu nóż w plecy, kiedy się siłowaliśmy?

- Chcesz mi powiedzieć, że ta mała opalona kobietka rzuciła nożem?

- Istotnie.

- Przypomnij mi, że mam być uprzejmy dla lady Bronwyn. - Walpole najeżył się, gdyż Adam parsknął

śmiechem. - Człowieku, to przecież nic nie zmienia. Jeśli wymienisz jedną siostrę na drugą, i to po raz

kolejny, jaki to będzie skandal! - Kładąc rękę na czole, Walpole poskarżył się: - No i popatrz, co zrobiłeś.

Pocę się jak wieprz.

- Jesteś wieprzem, Robercie, ale jesteś też moim przyjacielem. Mówię ci, powstrzymaj ten ślub.

Walpole wyciągnął chusteczkę z przepastnej kieszeni brokatowego surduta i wytarł nią czoło.

- Bronwyn i ja uratowaliśmy ci życie.

- Kobieta uratowała mi życie - jęknął Walpole.

- Odwalałem za ciebie brudną robotę na Change Alley.

- Zapłacę ci za to - odparł błyskawicznie Walpole.

- Właśnie, zapłać mi powstrzymaniem tego ślubu.

- Co ta dziewczyna z tobą zrobiła?

Adam uniósł w górę brew. - Z niecierpliwością czekam na twoją teorię.

- Do niedawna jedyną pasją w twoim życiu były finanse, rodzinny honor i Anglia.

Ani odrobinę nieurażony, Adam odpowiedział: - Ale był ze mnie nudziarz.

- Zgadza się. A teraz stałeś się jakby... - Walpole zamachał rękami, szukając inspiracji - ...człowiekiem

z krwi i kości.

- Okropność!

- Prowadzisz rozmowy na temat ważnych rzeczy, takich jak konie i kochanki. Dziewczęta nie mdleją

już ze strachu, kiedy na nie patrzysz. Zielenieją tylko z zazdrości, kiedy patrzysz na Bronwyn. - Walpole

background image

za późno zdał sobie sprawę, że rozmowa zatoczyła koło. - To nie znaczy, że pomogę ci się z nią ożenić.

*

Robert Walpole przemierzał tam i z powrotem korytarze Boudasea Manor, mrucząc coś pod nosem.

Cóż ta dziewczyna zrobiła z jego przyjacielem? Z człowiekiem, który był dotąd twardy jak żelazo, a teraz

zmiękł i złagodniał. Żelazny charakter pozostał ten sam, pojawiło się tylko ciepło, spokój, zadowolenie.

Wszystkie koty są w nocy czarne, powiedział Adamowi. Wystarczy je podrapać, a zaczną mruczeć.

Podrapał się z roztargnieniem po brzuchu. A może to on przegapił coś ważnego w życiu?

Adam prosił go o powstrzymanie ślubu. Poprosił go o to, mimo że dla niego, Roberta, oznaczało to

wystawienie się na pośmiewisko. Czy warto było z takiego powodu ryzykować karierę polityczną? Kiedy

Kompania Południowa rozpadła się, zostawiając po sobie zgliszcza, to on wkroczył na scenę, podejmując

się utworzenia nowego, stabilnego rządu. Rządu, w którym był najbardziej cenionym przez króla

ministrem.

Nie. Walpole potrząsnął głową. Nie, do diabła, nie zrobi z siebie głupca. Niech Adam się sam ratuje z

tego bagna.

- Robercie.

Łagodny kobiecy głos przerwał te rozmyślania. Zapiął guzik surduta, podniósł koronkową chusteczkę

do ust, odwrócił się - i natychmiast wyprostował tak gwałtownie, aż zachrzęściło mu w kręgosłupie.

- Robercie - Mab, jego osobisty zły duch, skinęła na niego przez otwarte drzwi swojego gabinetu. -

Chodź tutaj.

Podszedł do niej, oczekując nagany za jakieś przewinienie, o którym zdążył już zapomnieć. Ale ona

tylko uśmiechnęła się do niego ciepło, co oznaczało, że znalazł się w prawdziwych tarapatach.

Wszedł do gabinetu, a ona zamknęła za nim drzwi. Znalazł się w pułapce, bez nadziei na prędkie

wyzwolenie. A ona, wciąż się uśmiechając, powiedziała: - Powstrzymasz ten ślub.

background image

ROZDZIAŁ 24

Ostatni raz. Ostatni raz. Te słowa niczym echo wciąż kołatały się Bronwyn po głowie.

Zeszła noc, śmiech i łzy, wspólne marzenia i niespodziewane wyznania - wszystko to było po raz

ostatni. Już nigdy nie schroni się w jego ramionach. Już nigdy nie przeżyją razem rozkoszy tak

doskonałej, by wydawało się, że starczy jej na całe życie. Już nigdy uśmiech nie pojawi się jej na ustach

razem ze świadomością, że rozkosz można jeszcze udoskonalić.

Siedziała na łóżku w pokoju Olivii i gryzła palce słuchając naprzemiennych słów nagany i zachęty

wypowiadanych przez lady Norę. - Olivio, kochanie, już czas. Przestań się trząść i stań spokojnie,

żebyśmy mogły włożyć na ciebie suknię.

Kolejną kobietą w łóżku Adama będzie Olivia. To ona będzie się wić i jęczeć z rozkoszy. Olivia.

Nie. Bronwyn potrząsnęła głową. Olivia nie doceni kunsztu Adama. Będzie czuć tylko obrzydzenie,

wykorzystując czas miłości na usilne modlitwy, zupełnie tak jak teraz. Olivia, jej piękna siostra, nigdy go

nie będzie uwielbiać, tęsknić za nim, ofiarować mu uczucia, którego tak potrzebował.

Słońce przyjaźnie spoglądało z błękitnego nieba. Chryzantemy, wciąż wilgotne od rosy, wypełniały

każdy wazon, zdobiły każdy łuk. Goście, rozmawiając z ożywieniem, tłoczyli się w stronę pobliskiej

kaplicy. Ceremonia ślubna dopięta była na ostatni guzik. Ale nie był to jej ślub. Cóż jej pozostaje?

Przecież nie może zrujnować siostrze wesela, prawda?

Nawet sam pomysł był żałosny. Wystawiłaby na pośmiewisko wszystkich - swoich rodziców, Olivię,

Adama, siebie. Cały Londyn nie przestałby się nigdy śmiać.

Olivia, jak na złość, nie ruszyła się z miejsca. Klęcząc na poduszce, wpatrywała się uparcie w okno.

- To nie jest czas na modlitwę - wybuchła lady Nora. - Wieczorem będzie na to czas.

Odwracając swą czystą, spokojną twarz do matki, Olivia odpowiedziała z przyganą w głosie: - Każdy

czas jest dobry na modlitwę.

- Nie teraz. Nie. - Lady Nora przyłapała się na tym, że podnosi głos. - Wszyscy goście przypięli już

bukieciki kwiatów do surdutów i sukni. Siostry się przebrały i czekają na ciebie. Wszystkie wyglądają tak

pięknie w identycznych jasnozielonych sukniach, ozdobionych perłami i maleńkimi żywymi różami.

Bronwyn już miała zamiar obgryźć paznokieć, ale w porę się powstrzymała. Adam oskarżał ją o to, że

zmusiła go do ślubu z Olivia i pewnie miał rację. On przecież nie może tego odwołać. Gdyby to zrobił,

sprowadziłby na Olivię ogromną hańbę. Jedynie Olivia mogła się nie zgodzić, ale to z kolei byłoby

obelgą dla niego. Adam i Olivia skazani byli na małżeństwo, które uczyni ich oboje nieszczęśliwymi, i

tylko jedna osoba mogła ich od tego uratować. Tylko ona, Bronwyn Edana, jest dla niego odpowiednią

kobietą. Tylko ona, kochanka, tłumaczka, nożowniczka.

- Nawet Bronwyn wygląda oszałamiająco - przekonywała lady Nora. - Zebrało się tu całe eleganckie

towarzystwo. Utytułowani mężczyźni biją się o jej względy. Lord Sawbridge - pomyśl tylko, książę -

twierdzi, że się dobrze znają i aż ślini się na jej widok.

Olivia zmarszczyła czoło i łagodnie, lecz karcąco odpowiedziała: - Jest tak stary, że po prostu się ślini.

Lady Nora załamała ręce. - Jeśli nie Sawbridge, to jakiś inny dżentelmen. Spójrz na nią, Olivio.

Przecież nie odmówisz siostrze szansy na podobnie udany mariaż.

Ona też będzie nieszczęśliwa, tego była pewna. Trzy życia poświęcone na ołtarzu konwencji

społecznych? Czy to nie za wysoka cena? Radziła Olivii, by nie bała się wyciągnąć rękę po coś, czego

background image

pragnie najbardziej na świecie. Czy Adam nie mówił jej tego samego? Bronwyn podjęła decyzję, wstała i

powiedziała rozkazującym tonem: - Olivio, spójrz na mnie.

Olivia wykonała polecenie. To, co zobaczyła w oczach Bronwyn, sprawiło, że natychmiast podniosła

się z klęczek. Porozumiały się bez słów. Olivia wyprostowała się, na jej twarzy pojawiła się radość, a

dłonie splotły się w dziękczynnym geście.

- Zuch dziewczynka - pochwaliła lady Nora, śpiesząc do jej boku. - Pozwól, że zawołam druhny i

razem cię ubierzemy.

- Olivia chce, żebym to tylko ja ją ubierała - wtrąciła się Bronwyn. - Prawda, Olivio?

Ta zawahała się, a potem pokiwała głową. - Zgadza się, mamo. - Przyglądała się matce, a na jej twarzy

malował się spokój. - Dziś tylko Bronwyn.

- Ale to ja jestem twoją matką - poskarżyła się lady Nora.

- I dlatego Olivia chce, żebym to była ja. - Uśmiechając się enigmatycznie, Bronwyn objęła matkę

wpół. - Ty jesteś matką panny młodej i to twoja obecność jest wymagana. - Popchnęła matkę w stronę

drzwi. - Czy nie skorzystasz z tej szansy, by wyprawić wesele w takim stylu, jaki tylko ty jesteś w stanie

stworzyć?

- Cóż, może i masz rację. - Próżność lady Nory została mile połechtana. - W gruncie rzeczy to ja

jestem prawdziwą gospodynią. Mab nie kiwnęła nawet palcem.

- Wiem, mamo.

- To ja wydaję najlepsze przyjęcia.

- To prawda, mamo.

- Ale... och, mój Boże. - Lady Nora spojrzała na Olivię wzrokiem pełnym matczynej miłości i

Bronwyn już myślała, że wszystko stracone. - Jak mogę zostawić moją dziecinkę w takiej chwili?

Olivia powiedziała łagodnie: - Mamo, nalegam.

- Na pewno nie będzie ci mnie brakować?

- Oczywiście, że nie.

W głosie lady Nory słychać było rozczarowanie: - Ani trochę?

- Olivia chciała powiedzieć, że nikomu poza mną by na to nie pozwoliła. - Bronwyn uśmiechnęła się,

trzymając drzwi szeroko otwarte. - Nie ociągaj się.

Lady Nora spojrzała podejrzliwie na uśmiechniętą twarz córki. - Bronwyn...

- Ubiorę pannę młodą w suknię, którą sama wybrałaś, i dopilnuję, by pojawiła się w kaplicy na czas -

zapewniła ją Bronwyn.

Lady Nora nie wydawała się przekonana; przytrzymała ręką drzwi. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz

spłatać żadnego figla.

- Ależ mamo, o czym ty mówisz? - Bronwyn wskazała palcem na siostrę, która stała spokojnie przy

oknie. - Bez zgody Olivii nie mogę nic zrobić, a wiesz przecież, że Olivia nigdy nie godzi się na żadne

harce.

Na twarzy matki pojawiła się ulga, lecz ślad wątpliwości pozostał. - Wystarczy, że godzi się na twoje

harce.

- Przecież nie dam jej po głowie i nie przywiążę do krzesła. - Bronwyn zachichotała, próbując

rozładować napiętą atmosferę.

background image

Pomogło. Lady Nora skinęła głową. - No dobrze. Do zobaczenia w kościele. Pamiętaj, masz iść przed

siostrą, razem z pozostałymi druhnami.

Machając dłonią na pożegnanie, Bronwyn zatrzasnęła pośpiesznie drzwi. - No już - powiedziała

zwracając się do siostry. - Mam ci dać po głowie i przywiązać do krzesła?

W oczach Olivii pojawiły się łzy. Spojrzała na siostrę błagalnym wzrokiem i potrząsnęła przecząco

głową.

- A więc pozwolisz, bym zajęła twoje miejsce?

- Tak - szepnęła Olivia. - To odpowiedź na moje modlitwy.

Bronwyn odwróciła się tyłem do siostry i poleciła: - Rozsznuruj mnie.

- Jesteś taka odważna, Bronwyn. - Olivia oplotła ją ramionami w siostrzanym uścisku. - Twoja

odwaga udziela się i mnie. Bez ciebie sobie nie poradzę. Nie poradzę sobie z rodzicami ani wszystkimi

pastorami, których mi rodzice przyślą, jeśli ty mi nie pomożesz.

Bronwyn odwzajemniła uścisk. - Oczywiście, że ci pomogę. Najgorsze, że nawet ja uważam, iż twoim

przeznaczeniem jest zakonne życie. - To fakt. - Olivia uśmiechnęła się do siostry.

- Tak jak twoim bycie żoną wicehrabiego Rawsonu.

*

Gorset wykonany ze srebrnej koronki opadł w dół pod ciężarem srebrnej, ślubnej broszy. Tradycyjny

wieniec z mirtu, gałązek oliwnych, rozmarynu i biało-różowych pączków, przeznaczony na większą

głowę Olivii, chybotał się niepewnie na włosach Bronwyn. Ciemnozielona suknia wlokła się po ziemi, aż

przyszła panna młoda zebrała ją w dłonie i uniosła nieco do góry. Pośpiech pogarszał tylko sprawę, ale

bała się zatrzymać. Nie chciała, aby ktokolwiek dostrzegł opóźnienie i zaczął się zastanawiać.

To jej się akurat nie udało. Lady Nora stała w progu kaplicy, wyglądając córek, i kiedy Bronwyn

pojawiła się w polu widzenia, wzrok matki mówił znacznie więcej niż jakikolwiek komentarz. Bronwyn

zawahała się, a lady Nora wyprostowała plecy i stukając obcasem o ziemię, powiedziała: - Moje obawy

się sprawdziły. Podejdź tutaj, młoda damo.

Lady Nora rzadko mówiła w ten sposób i Bronwyn, z nietypową dla siebie uległością, posłuchała.

- Cóż ty wyrabiasz, ubrana w suknię Olivii i to w dzień jej ślubu?

- Wychodzę za mąż. - Jedno spojrzenie na groźną twarz matki i Bronwyn dygnęła. - Milady.

- Nie wolno ci - zagrzmiała lady Nora. - Co wszyscy sobie pomyślą?

- Nie obchodzi mnie to - oznajmiła Bronwyn z pasją. - Są ważniejsze sprawy.

- Ważniejsze od naszej reputacji? - Głos i wygląd lady Nory zdradzały zdesperowanie. - Żartujesz,

moje dziecko. Nie ma nic ważniejszego od naszej...

- Mamo, kocham go. - Bronwyn wyciągnęła rękę w błagalnym geście i koronkowa połać sukni

zamiotła ziemię.

- Kochasz go? Kochasz Adama? - Lady Nora kolejno próbowała różnych intonacji, tak jakby pierwszy

raz w życiu zetknęła się z tymi słowami. - Kochasz go?

- Tak.

- Dobrze rozumiem? Kochasz wicehrabiego Rawsonu?

Bronwyn przytaknęła, a jej matka potrząsnęła smętnie głową.

- Kochanie...

background image

- Kocham go tak samo, jak ty kochasz tatę.

Lady Nora zamarła. Oczy zwęziły jej się w szparki. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece, jeśli to

prawda.

Bronwyn miała nadzieję, że wyraziła się jasno. I tak się chyba stało, bo lady Nora wyciągnęła

chusteczkę i wytarła łzy, które zebrały się w kącikach jej wspaniałych oczu. - Co za katastrofa. Wiesz

przecież, ile się przez to nacierpiałyśmy, ja i Holly. Nie mogłaś wynieść czegoś z naszych błędów?

- Nie miałam wyboru. Poza tym wydaje mi się, że ty i Holly więcej miałyście z życia, niż moje

pozostałe siostry razem wzięte.

- Och, nie byłabym taka pewna - mruknęła lady Nora.

Łapiąc ją za rękę, Bronwyn powiedziała: - Powiedz mi, przecież między tobą a tatą nie zawsze było

kiepsko.

- Nie, nie było kiepsko. - Lady Nora popatrzyła na proszącą twarz córki i oczyma wyobraźni spojrzała

we własną przeszłość. - Czasem było nawet cudownie - westchnęła.

- Zrobiłabyś to jeszcze raz?

- Oczywiście, że zrobiłabym to jeszcze raz - przyznała lady Nora. Z szumem, który miał pokryć jej

zaambarasowanie, podniosła w górę spódnicę córki i spojrzała krzywo na metalową konstrukcję. - Ach,

gdybym tylko wiedziała wcześniej. Coś by się jeszcze dało zrobić z tą suknią. A teraz to będziesz po

prostu musiała chwycić ją w dłonie. - Podwijając materiał pod pasek, zauważyła kwaśno: - Coś mi się

wydaje, że ostatnio coraz wyżej zapinasz pasek spódnicy.

Bronwyn nie udało się powstrzymać rumieńca dumy.

Lady Nora przytknęła zadbaną dłoń do czoła i powiedziała: - To prawda, zgadza się? Spodziewasz się

dziecka.

- Tak, mamo.

- Och, przestań się głupio uśmiechać. Przez ciebie będę babcią. - Lady Nora wydała z siebie lekki jęk.

- Nie dość tego skandalu ze ślubem, to jeszcze za wcześnie urodzone dziecko. O ile za wcześnie?

- Nie wiem na pewno, ale wydaje mi się... ze trzy miesiące.

Lady Nora, która po raz pierwszy wyglądała na swoje pięćdziesiąt trzy lata, przytknęła dłoń do

przyszłego potomka. A potem, popychając Bronwyn w stronę wejścia do kaplicy, rozkazała: - Idź już.

Jeśli będziesz się tak dalej guzdrać, zrobią się z tego cztery miesiące.

Gaynor wystawił głowę zza drzwi. - Noro, na litość boską, wszystkie Syreny Irlandii czekają już przed

ołtarzem i za chwile ich uśmiechy będą wyglądać sztucznie. Jeszcze niegotowa? - Oczy rozpromieniły

mu się, kiedy zobaczył Bronwyn. - Gratulacje, moje kochanie. Do twarzy ci w tych eleganckich

fatałaszkach. Z pewnością uda ci się złapać męża...

Zdał sobie sprawę, czyja to suknia i zmarszczył groźnie czoło. - Co robisz w sukni ślubnej siostry?

Bronwyn uśmiechnęła się łagodnie. - Ależ tatku...

- Żadnych mi tam „tatku”. - Irlandzki akcent wzmacniał się z sylaby na sylabę. - Nie oszukasz swojego

staruszka. Co zrobiłaś z Olivią?

- Tato.

Nie potrafił ustać w miejscu. - Nie wiem, skąd się wzięła ta twoja trzpiotowatość.

- Od ciebie? - zasugerowała Bronwyn.

background image

- Wciąż to powtarzasz. - Hrabia zwrócił twarz do córki. - Czemu to powtarzasz? Nie jestem

trzpiotowaty.

- Masz rację, tatku.

- Przestań się uśmiechać i powiedz mi w końcu. - Skrzyżował ręce na piersi, spodziewając się

najgorszego. - Obezwładniłaś ją i przywiązałaś do krzesła?

- Olivia ma się świetnie - zapewniła go Bronwyn.

- Nie wmówisz mi, że na to przystała!

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Dylemat Olivii trzeba odłożyć na później. - Tak naprawdę...

Może coś podejrzewał, bo uciszył ją gestem podniesionej ręki. - Nic nie mów. Tylko odpowiedz mi na

jedno pytanie. Co robisz w jej sukience?

Lady Nora poprawiła kwiatek, który ześlizgnął się na ucho córki. - Czeka, by ojciec poprowadził ją do

ołtarza.

Hrabia otworzył usta ze zdziwienia. - Nie mów, że zgadzasz się na te fanaberie.

Jego żona opowiedziała z naciskiem: - Nie mam innego wyboru, dziadku.

Poruszając bezgłośnie ustami, hrabia przyswoił te nieoczekiwane wieści. Chwycił Bronwyn w ramiona

i zakręcił nią dookoła. - Dzidziuś?

Kiwnęła głową, a lady Nora uderzyła w lament. - Rafferty, postaw ją na ziemię. Burzysz jej fryzurę.

- Dzidziuś. - Zatrzymał się. Postawił Bronwyn na ziemi i skierował się do drzwi. - Wiedziałem, że

powinienem zabić tego łajdaka.

Lady Nora złapała go za łokieć i pociągnęła do siebie. - Jeśli go zabijesz, Bronwyn nie będzie mogła

za niego wyjść.

- Masz rację. - Zaczerpnął głęboko powietrza. - Najpierw ślub. Potem go zabiję.

- Tatku, nie ma powodu, by go zabijać - odezwała się Bronwyn. - Nic nie wie o dziecku. Hrabia nie

mógł wyjść ze zdumienia. - Nic nie wie o dziecku?

- Nic nie wie o dziecku? - powtórzyła jak echo lady Nora. Bronwyn zagryzła wargi. - Jak myślicie,

będzie zły?

Rodzice wymienili długie, znaczące spojrzenia.

- Nie z powodu dziecka, ale dlatego, że mu nie powiedziałaś. Wydaje mi się, że dzisiejszy dzień, tak

obfitujący we wrażenia, uratował nas przed jeszcze większym skandalem, który przyniósłby ślub i

błyskawiczne unieważnienie. Jeśli Adam ożeniłby się z Olivia, a potem dowiedział o dziecku... - Hrabia

westchnął smętnie.

- Moglibyśmy gdzieś Bronwyn odesłać - zasugerowała lady Nora, układając nieokiełznaną czuprynę

Bronwyn, podwijając przypalone końcówki.

Rozważyli ten pomysł. Gaynor potrząsnął głową, chwilę później lady Nora poszła jego śladem. - Nie -

zadecydował hrabia. - Prawda i tak wyszłaby na jaw. Nie jestem tchórzem, moja miła, ale wolałbym nie

spotkać Adama na swej drodze, gdyby tak się stało.

Lady Nora zadrżała. - Masz całkowitą rację.

- Tylko jak mu o tym powiedzieć? - zastanowiła się głośno Bronwyn.

- Dziś wieczorem w łożu - poleciła lady Nora. - W noc poślubną mężczyźni bywają niezwykle

pobłażliwi.

background image

- Racja. - Bronwyn zamilkła na chwilę, a potem zapytała: - Jak jest po francusku „w ciąży”?

- Enceinte - Lady Nora spojrzała na nią szeroko otwartymi oczyma i zapytała: - Po co ci to?

Od drzwi kaplicy słychać było głosy: - Rusz się!

- To ty się rusz!

- Ja pierwsza, bo jestem starsza.

Bronwyn odwróciła się i ujrzała Holly i Linnet identyczne siostry w identycznych jasnozielonych

sukniach, przepychające się w drzwiach. Żadna nie miała zamiaru ustąpić i kiedy w końcu wydostały się

na powietrze, turniury ich sukien połamały się.

- Tatku, wszyscy się niecierpliwią - zaczęła Linnet. - Gdzie jest... O mój Boże, to przecież Bronwyn.

- Mówiłam ci, to Bronwyn jest powodem opóźnienia - Holly zwróciła się do siostry. - Adam nie

wygląda najlepiej, tatku. Ale skoro już mamy tu pannę młodą, zaczynajmy.

- Tak, zaczynajmy od razu - poleciła lady Nora. - Ach, poczekajcie! Poczekajcie, aż usiądę. - Spojrzała

groźnie na Bronwyn, tak jakby to ona winna była roztrzepaniu matki. - Wyprawiłam dotąd pięć wesel,

Bronwyn, i zawsze wszystko było na czas.

Ze stuprocentową pewnością Bronwyn odpowiedziała: - Mamo, to się już nie powtórzy.

Lady Nora prychnęła i weszła do kościoła. Za nią podążyły Holly i Linnet, po raz kolejny

przepychając się w drzwiach. Bronwyn usłyszała tylko pisk, kiedy ojciec wepchnął je siłą do środka.

- No już - poprawił sobie kołnierzyk. - Jak wygląda twój staruszek?

Wspinając się na palce, Bronwyn pocałowała go w policzek. - Oszałamiająco jak zwykle. Nikt nawet

nie spojrzy na Adama, jeśli ty tam będziesz.

- Akurat - podał jej ramię i wprowadził do przedsionka. - Ty to potrafisz kadzić. Pewnie to też masz po

mnie, nieprawdaż?

- Ależ skąd, tatku. - Bronwyn poczuła napięcie na myśl o setkach gapiących się, ciekawskich,

plotkujących gości, usadzonych w kościelnych ławkach.

Nie zwracając uwagi na tremę córki, hrabia zapytał: - Dlaczego mu nie powiedziałaś?

Siostry ruszyły już w stronę ołtarza. Każda z nich próbowała zakasować pozostałe, rzucając płatki

kwiatów dramatycznym gestem długich, alabastrowych rąk. - Nie powiedziałam komu? I czego?

- Nie powiedziałaś Adamowi o dziecku. - Poczekał, aż córki znajdą się przed ołtarzem i ustawią się w

rządku.

A potem, promieniejąc dumą, wprowadził Bronwyn do kaplicy.

Na jej widok rozległy się szepty i trema zamieniła się w przerażenie. Idąc niepewnie do przodu,

słyszała swoje imię na ustach wszystkich.

Ojciec, nawet na chwilę nie myląc statecznego kroku, dał jej lekkiego kuksańca w bok. - Dlaczego mu

nie powiedziałaś? Opanowała się, udzielając odpowiedzi, która, jak jej się wydawało, zadowoli ojca: -

Uważał, że nie jestem dość ładna.

Wystudiowany uśmiech zniknął z twarzy hrabiego. - Co takiego?! Adam? Adam powiedział ci, że nie

jesteś dość ładna?

Spojrzała na wyszczerzone w uśmiechach matrony i zaszczekała zębami. - Nie, tatku, on nigdy tego

nie powiedział. To ja sądziłam...

- Spójrz na niego. I powiedz, że nie wydajesz mu się dość ładna.

background image

Po raz pierwszy Bronwyn zerknęła w stronę ołtarza. Stał tam, w olśniewającym satynowym stroju,

który i tak nie mógł się równać z pięknem jego męskiej, opalonej twarzy i silnych rąk. Rozpuszczone

ciemne włosy spływały na ramiona, a w oczach, skierowanych prosto na nią, palił się namiętny ogień.

Nie spuszczał jej z oka, patrząc z taką dumą i miłością, że jej zdenerwowanie znikło w jednej chwili.

Położył dłoń na sercu, a w jego uśmiechu widać było jednocześnie niedowierzanie, ulgę i

niewypowiedzianą radość.

W jego oczach była piękna. Jak mogła o tym zapomnieć?

Patrzył, jak potyka się o za długą suknię, w staniku tak dużym, że w każdej chwili mógł się zsunąć, i

widział tylko jej twarz. Inteligentną, szczerą, uwielbiającą go, tak jakby był kimś wyjątkowym. W jej

oczach był niezwykły. Jak mógł nawet przez chwilę w nią wątpić?

- Adamie. - Usta same wypowiedziały jego imię, a on zrobił krok do przodu. Ze strony gości słychać

było zbiorowe westchnienie zachwytu, ale on nie mógł oderwać od niej wzroku, by na nich spojrzeć.

Wyciągnął tylko rękę, a ona ją przyjęła.

Anglikański pastor, który zawdzięczał swoją posadę łaskawości wicehrabiego, miał wystarczająco

dużo rozumu, by nie zastanawiać się zbytnio nad niekonwencjonalną zamianą narzeczonych. Zgrabnie

wetknął imię Bronwyn do słów przysięgi, którą ona powtórzyła szeptem, natomiast Adam nieco za

głośno. Pastor zapytał, czy są jakieś przeszkody, uniemożliwiające zawarcie tego małżeństwa i zawiesił

głos, uśmiechając się. Przestał się uśmiechać, kiedy z pierwszej ławki rozległo się chrząknięcie.

Adam miał wrażenie, że tonie. Nie, nie teraz. Los nie mógł być tak okrutny, by powstrzymać ich teraz.

Powoli odwrócił się do zebranych i ujrzał uśmiechniętego od ucha do ucha Roberta Walpole, który z

palcem w górze stał na baczność. - O, nie - szepnął Adam. A potem powiedział głośno: - Robercie. - To

było wszystko, ale samo imię brzmiało jak groźba.

Robert zignorował przyjaciela. - Wydaje mi się, że mam prawo zabrać głos.

Pastor skinął niechętnie głową.

- To hańba, by tak czarująca dama miała poślubić takiego nicponia. Czy lady Bronwyn do końca zdaje

sobie sprawę, w co się pakuje? - Bronwyn skinęła potakująco głową w odpowiedzi, ale Walpole nie

zwrócił na to uwagi. - Znam Adama Keane, wicehrabiego Rawsonu, od wielu lat i mogę wam wszystkim

powiedzieć, że to drętwy, nieprzekupny nudziarz. Nie chce brać ode mnie żadnych łapówek. Upiera się,

by jego wszystkie interesy były kryształowo czyste. Pytam was wszystkich, który człowiek udzieliłby

pomocy osobom zrujnowanym przez Kompanię Południową? - Wskazał oskarżycielko na Adama. -

Tylko nasz wicehrabia.

Adam, niezupełnie zadowolony z wyznań Walpole’a odezwał się: - Robercie, siadaj.

Walpole wskazał tym razem na Bronwyn. - Lady Bronwyn będzie zmuszona znosić te jego

dobroczynne fanaberie przez całe wspólne życie. A jest przecież kobietą młodą, piękną i... mam mówić

dalej?

Dżentelmen siedzący obok, najwidoczniej ośmielony spożytymi dotąd trunkami, zawołał: - Mów

dalej! No dalej!

- I inteligentną! - dokończył, wymachując rękami. - Tak, jest inteligentna, i zamiast przetańczyć całe

noce z jakimś chyżym, zwinnym elegantem, będzie zmuszona wysłuchiwać pomysłów wicehrabiego

dotyczących pomnożenia majątku, tak by ich rodzina była wkrótce najbogatszą w Anglii.

background image

Inny dżentelmen wydał z siebie okrzyk udawanego zdumienia.

- Tak, najbogatszą w Anglii - powtórzył Walpole. - Moi drodzy, wyobraźcie sobie życie lady

Bronwyn, opływające w luksusy, pełne bogactw i uwielbienia męża. Co więcej, będzie zmuszona

przyjmować oferty małżeństwa dla swoich dzieci od najświetniejszych rodzin Wysp Brytyjskich.

- Panie Walpole, niech pan siada - odezwała się Bronwyn.

- I proszę na nich spojrzeć. - Walpole wskazał pulchną dłonią na stojącą u ołtarza parę. - Na dodatek

otwarcie się uwielbiają. Czy my, angielscy arystokraci, powinniśmy dopuścić do tego małżeństwa? Jakież

będą efekty tak ewidentnego pogwałcenia tradycji naszej klasy?

- Usiądź, Robercie - powiedziała Mab.

Robert usiadł z takim impetem, że zatrzęsła się ławka. Zgarbił plecy i utkwił wzrok w suficie,

pogwizdując cicho.

Pastor spojrzał zza okularów na chichoczących wiernych. - Czy ktoś jeszcze pragnie zgłosić swe

obiekcje, tym razem uzasadnione?

Kilku dżentelmenów odchrząknęło, ale żaden nie miał odwagi stawić czoła Adamowi, który wydawał

się jeszcze groźniejszy w swoim milczeniu.

Pastor odezwał się spiesznie: - W ten sposób dwa losy połączyły się w jeden. Niech Bóg was

błogosławi przez wszystkie lata wspólnego życia. - Zaczerpnął tchu. - Pan, wicehrabio, może teraz

pocałować pannę młodą.

Adam gwałtownie przyciągnął Bronwyn do siebie, odsłaniając przy tym zbyt głęboko dekolt. Chciał

tam zajrzeć, patrzyć na jej nogi, na talię, na plecy i co więcej, pragnął wszystkiego dotknąć. Głosem

niskim i głębokim powiedział: - Jestem zaszczycony, że taka inteligentna, czarująca dama zgodziła się

poślubić takiego nicponia jak ja. Były chwile, kiedy szczerze w to wątpiłem.

- Nie jesteś nicponiem. - Delikatnie pogłaskała go no policzku, jakby to była krucha skorupka jajka. -

Jesteś tak dobry i szczodry, mądry i szlachetny, jak to powiedział Walpole.

Całując jej dłoń, wciągnął do płuc aromat pomarańczy i powiedział: - Ani trochę mnie nie obchodzi,

co uważa całe towarzystwo. Obchodzi mnie tylko to, co sądzi moja żona.

Spłoniła się. - Masz szczęście, że się pierwsza opamiętała. Inaczej to ona musiałaby zgłosić swoje

obiekcje w połowie ceremonii.

- Nie doszłoby do tego. - Adam podniósł głowę i spojrzał w kierunku Roberta Walpole. - Głupiec ze

mnie, ale kazałem Robertowi przerwać ślub dokładnie w tym miejscu. Po prostu dałem mu bezwzględne

polecenie, a Robert nic nie kocha bardziej niż dobry żart.

Uśmiechnęła się. - To było zabawne.

- Masz niezwykłe poczucie humoru, cherie. Mais je t’adore.

- Ja też cię uwielbiam. - Wonny wieniec zsunął się nieco z głowy, zatrzymując na uchu. - Nauczysz

mnie francuskiego?

Przyciągnął ją bliżej. - I hiszpańskiego. I włoskiego. I arabskiego.

Walpole zniecierpliwił się w końcu.

- Pocałuj ją!

Objęła go za szyję i obiecała:

- A ja nauczę cię celtyckiego.

background image

Adam uśmiechnął się do niej. Ona oddała uśmiech, a w jej oczach zobaczył odbicie własnego ognia.

- Walpole ma rację. Pocałuj ją! - krzyknęła Mab. Z samego końca kościoła rozległ się dźwięczny głos

Olivii: - Pocałuj ją!

- Gorzko! Gorzko! - rozległo się ze wszystkich stron.

- Będziesz moja? - szepnął Adam.

- Na zawsze - przysięgła.

- Na zawsze - powtórzył i nachylił się do niej.

A kiedy ich usta spotkały się w pierwszym pocałunku małżeńskiego życia, Walpole musiał mieć

ostatnie słowo: - Ech, vive l’amour!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dodd Christina Narzeczona
Dodd Christina Narzeczona
Dodd Christina Zamki na niebie
Dodd Christina Jeden pocalunek
Dodd Christina Oblubienica
Dodd Christina Akademia guwernantek 1 Dumna guwernantka (FR z pdf)
Dodd Christina Lost Prinsesses 01 Uroczy wieczor
Dodd Christina Oblubienica
Dodd Christina Lost Princesses 01 Uroczy wieczór
Dodd Christina Bezwstydna
Dodd Christina Akademia guwernantek 06 Oblubienica
Dodd Christina Akademia Guwernantek 03 Moc przeznaczenia
Dodd Christina Akademia guwernantek 06 Oblubienica
Dodd Christina Wybrańcy Ciemności 01 Zapach ciemności
Dodd Christina Listek figowy
Dodd Christina Bezwstydna

więcej podobnych podstron