Podloze kryzysu id 365488 Nieznany

background image

JĘDRZEJ GIERTYCH

W OBLICZU ZAMACHU NA KOŚCIÓŁ

(Fragmenty)

Motto:

"Dopuki nie przeminą niebo i ziemia, jedna jota, albo jedna

kreska

nie odmieni się w Zakonie".

Sw. Mateusz, 5, 18.

"Przepowiadaj słowo, nalegaj w czas, nie w czas; karć proś grom

z wszelką cierpliwością i nauką. Będzie bowiem czas gdy zdrowej
nauki nie ścierpią, ale według swoich pożądliwości nagromadzą
sobie nauczycieli, mając świerzbiące uszy, i od prawdy się odwrócą,
a obrócą się ku baśniom."

Sw. Paweł do Tymoteusza, II, 4, 2-4.

"Kościół cierpi przede wszystkim od niepokojącej krytycznej

nieokiełznanej, niszczycielskiej rebelii tak wielu spośród jego
synów, księży, nauczycieli i świeckich, przeciwko jego tradycji, jego
wewnętrznej spoistości, jego powadze."

Papież Paweł VI, kwiecień 1969

("The Tablet", Londyn, 21 marca 1969, str. 626)

LONDON

1969

Nakładem autora

Adres: 16, Belmont Road, Londyn, N.15. Anglia.

/.../

I. PODŁOŻE KRYZYSU

Ferment w Kościele zrodził się na podłożu naturalnym, jakim była sytuacja duchowa i moralna

świata w dwudziestoleciu po drugiej wojnie światowej. W okresie poprzednim, w obu wojnach, w epoce
międzywojennej i także w czasach przed rokiem 1914-tym, ludzkość walczyła o idee, ateizm zmagał się
z wiarą, poszczególne narody niepokoiły się losem i przyszłością swych ojczyzn i walczyły o ich
niepodległość, o ich bezpieczeństwo, o ich takie czy inne prawa, lub o naprawienie doznanych przez nie,
czy też urojonych pokrzywdzeń, partie rewolucyjne dążyły do urzeczywistnienia najczęściej źle pojętego,
ale szczerze wyznawanego ideału naprawy świata. Po drugiej wojnie światowej zapanowało przede
wszystkim dążenie do dobrobytu i do wygodnego urządzenia sobie życia. Nawet pokrzywdzeni - przestali
walczyć o naprawienie swych krzywd, pogodzili się z losem i zaczęli myśleć głównie o swym
mieszkaniu, o kupnie samochodu, o urlopie, o emeryturze. Nie tylko na zachodzie, ale w całym świecie
ideałem stała się , "the affluent society", społeczeństwo opływające w dostatki.

Zapanował w świecie typ człowieka zwróconego twarzą ku doczesności, ku chwili obecnej, ku

używaniu życia, którego oblicze scharakteryzował najdobitniej bohater jednego z polskich filmów: "my,
bezideowe i cyniczne pokolenie". Nawet w filozofii zapanował prąd zwrócony ku chwili obecnej:
egzystencjalizm. Do takiej postawy ogółu przyczyniło się wybitnie rozpowszechnienie się środków
masowego oddziaływania: wynalazek telewizji, wzrost znaczenia i wpływu audycji radiowych, zanik
prasy prowincjonalnej i w ogóle skromniejszego kalibru, dającej wyraz niezależnym poglądom wielu
ludzi i kształtującej samodzielną opinię publiczną, a w związku z tym zostanie na placu tylko
najpotężniejszych, scentralizowanych organów prasowych, kontrolowanych przez wielkie kapitały i przez

background image

rządy i piszących w duchu obowiązującego konformizmu. Istotą myślenia i postępowania ludzi stał się -
owczy pęd. Robimy to co wszyscy robią, dążymy do tego, co dyktuje moda i idący od otoczenia przykład,
myślimy tak, jak nam dyktuje reklama i propaganda i jak nas uczą radio, telewizja, kino, czytana przez
nas gazeta.

Ta atmosfera duchowa powojennego świata, zwróconego ku doczesności i jak najgruntowniej

odwróconego od spraw wiecznych, a zarazem ogarniętego owczym pędem konformizmu, z natury rzeczy
oddziałała na co słabszych ludzi, stojących na świeczniku w życiu katolickim, na co młodszych
katolickich świeckich działaczy, czy publicystów w prasie katolickiej, na niektórych co młodszych księży
i teologów. Pojawił się w ich szeregach prąd dążenia, do zreformowania życia katolickiego, pojęć
katolickich, stosunków w organizacji Kościoła i w ogóle całego Kościoła w duchu wymagań i wyobrażeń
"dzisiejszego świata". Warto przy tym podkreślić jedno: że prąd ten bynajmniej nie był dziełem ludzi
głupich. Intelekt a charakter - to są dwie rzeczy różne. Idą one czasem w parze - ale to bynajmniej nie jest
takie częste. Całkiem często się zdarza, że ludzie błyskotliwi i inteligentni pozbawieni są charakteru,
a ludzie o wielkiej mocy charakteru posiadają braki intelektualne. Prąd o którym mówię był dziełem ludzi
miękkich i słabych. Ale ci słabi ludzie byli nieraz bardzo inteligentni, wygadani, oczytani, umiejący
błyskotliwie argumentować, górujący intelektualnie nieraz o niebo nad rzeszą ludzi o duszach
uformowanych z metalu mocniejszego, dobrze wiedzących czego chcą i chcących tego, co słuszne, ale
nie zawsze umiejących to należycie uzasadnić. Ludzie zdolni i błyskotliwi bardzo często idą z modą i są
karierowiczami: przecież głoszenie nowinek daje tyle pola do efektownej świetności, do zabłyśnięcia
oryginalnością, do wysunięcia się na czoło! Trzeba dużo charakteru, by z efektów zrezygnować i by
dobrowolnie skazać się na przeżuwanie i powtarzanie dawno ustalonych prawd, co także i całkiem
średnie umysły potrafią.

Błyskotliwi głosiciele hasła "postępu" w Kościele wysunęli postulaty, które dadzą się sprowadzić do

dwóch punktów: po pierwsze, że trzeba dostosować wiarę, życie katolickie i organizację Kościoła do
"nowych czasów", do dwudziestego wieku, do epoki całkiem innej od epok poprzednich; po wtóre że
trzeba przede wszystkim zrealizować ewangeliczny ideał miłości bliźniego, a więc skierować całą energię
Kościoła ku ulżeniu doli ludzi pokrzywdzonych.

Oba punkty zawierają w sobie jądro prawdy. Ale ową prawdę rozdmuchano do rozmiarów

karykaturalnych. To często tak bywa, że jakieś jądro prawdy staje się punktem wyjścia poczynań,
wiodących na manowce, albo wręcz do straszliwych katastrof; przecież ziarenko słuszności było
u podstawy także i dążeń Lutra, twórców rewolucji francuskiej, Marksa, Lenina, czy Hitlera - a przecież
wiemy do jakich rezultatów dążenia tych wszystkich ludzi doprowadziły.

"Aggiornamento" - doprowadzenie do stanu, odpowiadającego wymaganiom dzisiejszego dnia, -

termin, którego nie zawahał się użyć także i Ojciec Święty (Jan XXIII), - było rzeczą potrzebną. Kościół
katolicki idzie z życiem, rozwija się i przekształca; niezmienne jest w nim tylko to, co podstawowe, to
natomiast co jest nadbudową organizacyjną życia bieżącego ulega zmianom. To tylko prawosławie jest
skostniałe i chroni się przed przemianami w sposób przesadny. Ale zmiany nie mogą naruszać tego co
jest istotne.

Ewolucja jest konieczna. Np. w miastach nie można dziś przerwać w niedzielę pracy na kolejach, czy

w autobusach, czy w elektrowniach, wodociągach, szpitalach i restauracjach, a więc słuszne było
wprowadzenie mszy wieczornych, pozwalających tym co pracują na uczestnictwo w nabożeństwie.

Takich zmian trzeba było zaprowadzić mnóstwo - i będą one wprowadzane i nadal. Także i w

teologii - trzeba nieraz przystosować język sformułowań do nowych pojęć, oraz odpowiedzieć na nowe
zarzuty. I nie tylko to: Kościół rośnie i rozwija się i tak samo rośnie i rozwija się wiedza teologiczna.
Ludzkość, dojrzewając, uświadamia sobie więcej prawd - i owocem tego jest krystalizowanie się nowych
dogmatów. (Pisał o tym przejmująco kardynał J. H. Newman w swoim dziele "On the Development of
Christian Doctrine", wydanym już w roku 1845). Ale to wszystko - to nie może być burzycielstwo. Zbyt
pochopne reformatorstwo zachwiewa ufnością w nakazy Kościoła i podrywa wiarę. Jeśli potrzebne są
w teologii jakieś nowe sformułowania - powinno się nad nimi pracować w ciszy, a nie na rynku.
I powinno się ogłaszać dopiero rzeczy ostatecznie wykończone. "Modni" teologowie są najczęściej
głęboko szkodliwi: występują oni bardzo często z wnioskami, które Kościół w końcu odrzuci, ale które
głoszone z hałasem i publicznie dyskutowane, podrywają wiarę.

Ewolucja jest konieczna - ale nie może ona wieść ku obaleniu tego co jest treścią wiary i obyczaju.

Jeśli np. są dziś "postępowi" teologowie, których mierzi kult Matki Boskiej, którzy chcieliby skasować

background image

różaniec, nabożeństwo majowe, pielgrzymki do Częstochowy, do Fatimy i Lourdes bo to wszystko
rzekomo stawia Matkę Boską a nie Pana Boga w centrum wiary - głoszone przez nich poglądy i postulaty
nie są żadnym przejawem "aggiornamento", ale są po prostu odchodzeniem od katolicyzmu.

Nie należy zwracać się ku "nowym czasom" w sposób przesadny. Każde pokolenie ludzkości

przeżywa jakieś swoje "nowe czasy", ku którym mogłoby się frontem obrócić.

"Nowe czasy", z którymi stykali się pierwsi chrześcijanie, to była cywilizacja - w istocie bogata,

twórcza i mająca nie małe zalety - Rzymu u szczytu jego potęgi i rozkwitu. Owi pierwsi chrześcijanie nie
stanęli frontem ku "światu" i ku "nowym czasom,", ale zdecydowanie im się przeciwstawili. Stali się
w antycznym świecie uciskaną mniejszością, uważaną za wrogów panującego porządku, otoczoną
nienawiścią i pogardą i poddaną bezprzykładnie krwawym prześladowaniom. Ale postawa ich była
całkowicie słuszna. Nie mamy dziś co do tego wątpliwości, że ze światem Nerona, Domicjana czy
Trajana w żaden kompromis nie mogli wchodzić. A czy chrześcijanie japońscy w XVII wieku, którzy
stali się ofiarami prześladowań równych rzymskim, powinni byli stanąć frontem ku "nowym czasom"
Szoguna Hideyoshi? Albo, nie sięgając w dawne wieki, czy mieli chrześcijanie dokonać
"aggiornamento", dostosowując swój światopogląd, swoją moralność, swój ustrój organizacyjny do
wymagań epoki Lenina i Dzierżyńskiego w Rosji, epoki Maotsetunga w Chinach, epoki Hitlera
w Niemczech? Nie zapominajmy, że panujący duch dzisiejszej epoki, mimo (w krajach zachodu)
pozornej tolerancji jest w istocie duchem niechrześcijańskim. Jest to duch hedonizmu, używania życia,
stawiania korzyści doczesnych na pierwszym miejscu. Zarazem duch "permisywności", przyzwalania na
wszystko, a więc także i na wielkie grzechy. A wreszcie duch niewiary, sceptycyzmu, praktycznej
filozofii nie uznającej niczego poza materią, życiem ekonomicznym i ludzkim szczęściem fizycznym. Do
tego świata dostosowywać się nie można. Trzeba się od niego odwracać równie energicznie, jak święty
Piotr i Paweł odwracali się od świata, w którym panował fizycznie, oraz nadawał ton pod względem
kulturalnym i moralnym imperator Nero. Można dostosowywać się do "nowych czasów" w drobiazgach,
ułatwiając sobie życie w sprawach powszedniego dnia w taki sposób, by nic nie uronić z zasad. Ale nie
można wchodzić z dzisiejszą epoka w kompromis podstawowy. Kompromis ten nie jest możliwy. Na
dalszą metę, albo chrześcijanie świat dzisiejszy przerobią, na nowo przepajając go duchem
chrześcijańskim, albo będą musieli (tak jak to już zresztą w wielu krajach w bieżącym stuleciu uczynili)
zejść na nowo do katakumb. Musimy, my, chrześcijanie, my katolicy, iść dziś wbrew światu, na przekór
światu, do walki ze światem. A nie na spotkanie ze światem, na "dialog", wiodący do kompromisu, do
stopniowego wyzbywania się tego, co jest istotą naszego światopoglądu i naszej postawy - i do ugięcia
się. Tylko ludzie słabi mogą tego nie rozumieć. Ideologia przesadnego wychodzenia na spotkanie światu,
przesadnego "dialogu" i przesadnego "aggiornamento", wypełniająca swymi frazesami tyle wygadanych
mędrkowań - to jest ideologia ludzi słabych i na pół już załamanych. Drugie hasło, z którym się
w propagandzie pseudo-postępowych katolików tak szeroko spotykamy, to jest hasło skierowania
głównego wysiłku katolików ku miłosierdziu, ku okazaniu pomocy uciśnionym i cierpiącym bliźnim.

Na pozór, jest to hasło ewangeliczne. Ale jest to tylko pozór.
Po pierwsze, nakaz miłości bliźniego nie jest pierwszym i najważniejszym naszym obowiązkiem.

Przykazanie Chrystusowe brzmi: "Będziesz miłował Pana Boga twego z całego serca twego, z całej duszy
swojej i ze wszystkich myśli swoich. To jest największe i pierwsze przykazanie. A wtóre podobne jest
temu; będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego" (Ewangelia św. Mateusza 22, 37-40). A więc
mamy przede wszystkim obowiązek miłowania Boga, a nasz obowiązek miłości bliźniego dopiero z tej
pierwszej i najważniejszej naszej miłości wynika. A więc religia zwraca się przede wszystkim ku Bogu,
a dopiero na drugim, miejscu ku bliźniemu.

A po wtóre miłość bliźniego - to nie jest tylko troszczenie się o jego potrzeby materialne, ale to jest

także - a nawet przede wszystkim - troszczenie się o jego duszę. I dlatego postawa zwracania się frontem
wyłącznie ku sprawie zaspokojenia potrzeb ludzkich tu na tej ziemi nie jest ani postawą ewangeliczną,
ani chrześcijańską. Jest to raczej postawa socjalistyczna.

Oczywiście chrześcijanin ma obowiązek troszczyć się o potrzeby materialne bliźniego. Miłosierdzie

w rozumieniu doczesnym jest ważnym obowiązkiem chrześcijanina i zawsze było ważną dziedziną
działalności Kościoła i jego wyznawców. Święty Marcin oddał żebrakowi połowę swojego płaszcza.
Każdy chrześcijanin i katolik obowiązany jest do dawania jałmużny - bądź to żebrakowi pod kościołem,
bądź też głodnym dzieciom w Indiach czy w Biafrze. Kościół wkładał wiele wysiłku, miłości i także
i pieniędzy w szpitale, sierocińce, domy starców, schroniska dla trędowatych. Siostry-szarytki, to jeden

background image

z najcharakterystyczniejszych przejawów ducha miłosierdzia, kwitnącego w Kościele. To dopiero
Reformacja spowodowała niejakie zmniejszenie w świecie chrześcijańskim poczucia obowiązku
troszczenia się o ubogich. Skonfiskowała ona dobra kościelne, które były podstawą bytu nieprzeliczonych
dzieł miłosierdzia. W krajach protestanckich wyrzuciła ona ubogich i cierpiących na bruk, a także
i w reszcie świata chrześcijańskiego wytworzyła nieokreślone poczucie, że jest coś nieprawidłowego
w posiadaniu przez Kościół dóbr ("martwej ręki"), które możnaby użyć bardziej produkcyjnie, oddając je
w gospodarniejsze ręce. A co więcej, spowodowała rozpowszechnienie się kalwińskiego poglądu, że Pan
Bóg tu na ziemi wynagradza porządnych ludzi dobrobytem, a każe grzeszników ubóstwem, a więc
ubodzy zasłużyli widać na swoje poniżenie, nie należy więc przesadzać w litowaniu się nad nimi
i w okazywaniu im pomocy. Owe pojęcia, że ludzie "godni szacunku" to są ludzie bogaci, a natomiast że
ludzie biedni to są typy podejrzane, to nie są pojęcia katolickie, ale protestanckie.

Ale postawa katolika ma dwie strony. Troszczy się on o życie wieczne i zwraca się ku Bogu, a więc

żyje w większym, lub mniejszym stopniu życiem mistycznym. Oraz dąży do poprawienia tego świata,
a więc uprawia miłosierdzie i przeprowadza reformy. Mogą być jednostki - zakonnicy w niektórych
klasztorach - które się poświęciły wyłącznie modlitwie i życiu kontemplacyjnemu. Ale żaden katolik nie
może poświęcić swego serca i umysłu wyłącznie miłosierdziu i reformom. Oba pierwiastki muszą być
w życiu każdego katolika poza zakonnikiem-mistykiem równocześnie obecne. Reformatorzy, którzy
myślą zbyt jednostronnie o poprawie losu materialnego bliźnich, zapominając o trosce o zbawienie
wieczne tychże bliźnich, oraz o miłości Boga, to są ludzie zwróceni frontem ku doczesności i odwróceni
od życia wiecznego i od Boga. Sekty protestanckie, tak usposobione, oraz niektórzy tak usposobieni
działacze katoliccy chcą zrobić z Kościoła stowarzyszenie dobroczynne, lub wręcz związek zawodowy.

Także i w trosce o bliźniego i w reformatorstwie musi być obecna myśl o zbawieniu duszy. Reformy

nie mogą dążyć tylko do nakarmienia głodnych lub dania dobrobytu ubogim, ale także do dopomożenia
bliźnim do zbawienia, a więc do zwycięstwa tu na tym świecie dobrego nad złem. Tak więc, reformy te
muszą bronić rodziny i narodu, muszą troszczyć się o ustawodawstwo zgodne z moralnością
chrześcijańską i o dobry kierunek w wychowaniu i w szkolnictwie. Oczywiście, reformy dotyczące
dziedziny materialnej i związanej z nią społecznej, są niezmiernie potrzebne, ale podejście do nich takie,
że mają one stworzyć raj na ziemi, w którym wszyscy będą materialnie szczęśliwi, jest głęboko
niechrześcijańskie. Wywodzi się ono nie z Ewangelii, lecz z Marksa. Jego ideałem jest urzeczywistnienie
doczesnej utopii - która nigdy urzeczywistniona nie będzie, bo jesteśmy dotknięci grzechem
pierworodnym i ułomni i nic doskonałego na tym świecie zbudować nie jesteśmy w stanie. Możemy
wiele tu na ziemi poprawić, musimy toczyć nieustającą walkę ze złem, o to, by nie tylko było trochę
lepiej, ale także by nie było dużo gorzej, ale doczesnego, pełnego szczęścia dla ludzkości nie stworzymy
nigdy.

Działacze katoliccy, którzy sobie taką reformę, która da ludzkości doczesne szczęście, stawiają za

cel, to są także ludzie słabi i, na pół od katolicyzmu oderwani. Zwróceni są oni frontem ku doczesności
i dzisiejszemu światu, odwróceni są od wieczności. Poszli oni wraz z przeważającym, prądem pojęć
i dążeń dzisiejszego świata i ulegli panoszącym się w tym dzisiejszym świecie niechrześcijańskim
doktrynom, to znaczy fałszywym bogom. Głównie - doktrynom, wywodzącym się z Marksa. Rzecz
ciekawa - że nawet w drobiazgach skłonni są oni ulegać wpływom propagandy kół "postępowych"
niechrześcijańskich, lub antychrześcijańskich i tylko rzadko zdobywają się na samodzielną ocenę
sytuacji, istniejącej w świecie doczesnym. Katoliccy (często należący do duchowieństwa) uczestnicy
manifestacji ulicznych, organizowanych (np. w Ameryce) w imię hasła obrony uciśnionych, idą z reguły
pod komendą organizatorów-komunistów, trockistów, anarchistów i innych - i nie zadają sobie pytania,
czy uciśnieni, w których obronie stają, są jedynymi uciśnionymi, a nawet tylko najbardziej uciśnionymi
w świecie i czy nie ma gdzie innych jakichś spraw jeszcze bardziej zasługujących na ujęcie się za nimi.
Działacze katolickich związków zawodowych i organizacji młodzieżowych w niektórych krajach
kontynentu europejskiego idą pod sztandarem obrony interesów warstwy robotników fabrycznych jako
rzekomo warstwy uciśnionej, zapominając o tym, że warstwa ta ma się dzisiaj bardzo dobrze i że
rzeczywista niedola jest dziś udziałem całkiem innych ludzi, niż członków "proletariatu fabrycznego" (np.
samotnych starców, emerytów o zdewaluowanych emeryturach, niektórych chorych itd).

W owej trosce o "miłość bliźniego" przejawia się nieraz dążenie nie tylko do zaspokojenia

rzeczywistych potrzeb tego bliźniego, na przykład do usunięcia jego niedostatku, ale także do
przesadnego litowania się nad jego słabością i do pójścia na rękę jego wygodzie. Wynika stąd

background image

pobłażliwość wobec takich grzechów jak rozwody, czy jak stosowanie niedozwolonych metod
antykoncepcyjnych.

Z tych dwóch źródeł: z chęci przesadnego "aggiornamento", dopasowania Kościoła do pojęć

i wyobrażeń "dzisiejszego świata", oraz z chęci wysunięcia sprawy "miłości bliźniego" rozumianej jako
troska o doczesne potrzeby i pragnienia ludzkości na pierwsze miejsce w obowiązkach chrześcijańskich,
zrodziło się psychologiczne podłoże wśród licznych rzesz katolików w obecnej epoce, sprzyjające
narodzeniu się skłonności do buntu przeciwko temu wszystkiemu, co się składa na tradycyjny
światopogląd katolicki i na tradycyjny porządek życia katolickiego. Ale to naturalne podłoże buntu
i samorzutna do niego skłonność nie jest jedyną, przyczyną, z której ten bunt się narodził.

/.../

VI. OTWARTY BUNT

Po ataku propagandowym na Kościół, jaki rozpętany został przez antykatolickie środki masowego

oddziaływania z okazji Soboru, oraz po rewolucji liturgicznej, jaką było skasowanie, lub znaczne
zredukowanie - w znacznym stopniu w wyniku występującej z takim, żądaniem propagandy - roli łaciny,
nastąpił w historii powojennych wstrząśnień w życiu Kościoła trzeci etap, którym był już otwarty bunt
całkiem sporego zastępu formalnych wyznawców Kościoła katolickiego przeciwko dogmatom
i przeciwko obowiązującym w Kościele zasadom moralnym.

Śmiało można powiedzieć, że był to głównie bunt teologów. Teologów i księży. A także i całej

swoistej klasy katolickich działaczy świeckich: redaktorów prasy katolickiej, publicystów, sekretarzy
i prezesów różnych katolickich stowarzyszeń i organizacji.

Możnaby się dziwić dlaczego właśnie teologowie, księża i działacze ogarnięci zostali falą tego buntu,

choć szerokie masy wiernych zachowały naogół spokój. Ale w istocie nie ma w tym nic dziwnego. Po
pierwsze, teologowie, a tak samo i że tak powiem "zawodowi" działacze katoliccy (np. redaktorzy prasy
katolickiej) zajmują się sprawami religijnymi na codzień, a więc więcej od innych stykają się
z propagandą antykatolicką, z krytyką dogmatów, z wszystkimi rodzącymi się lub szerzonymi
wątpliwościami. Zwyczajni katoliccy wierni tego wszystkiego nie słyszą i o tym nie wiedzą, a oni słyszą
to i czytają od rana do wieczora. Są mocno pod obstrzałem - a że są ułomnymi ludźmi, potrafią się
czasem załamywać. Po wtóre, to ich akcja Antykościoła stara się przede wszystkim rozkruszyć, lub
zdobyć. Czasami trudno się oprzeć podejrzeniu, że w szeregi działaczy katolickich, a także i w szeregi
kleru, wtargnęły "wilki w owczej skórze", że np. być może gazety katolickie w różnych krajach, drogą
operacji finansowych czy kredytowych, przeszły w ręce czynników zależnych od wrogów Kościoła
i w rezultacie w składach poszczególnych redakcji podokonywano przesunięć w kierunku oddania
decydującego głosu jeżeli nie ludziom wyraźnie złej woli, to co najmniej ludziom nadwątlonym, silnie
poddanym wpływom pseudo-postępowej agitacji.[1]

Rozmiary buntu jakiego byliśmy i dotąd jesteśmy świadkami są najlepiej okazane przez skalę

odszczepieństw duchowieństwa.

W samych tylko Stanach Zjednoczonych w czasie od 1 stycznia 1966 roku do 12 września 1968

roku, a więc w ciągu niewiele więcej niż dwóch i pół lat, zrzuciło suknię kapłańską 1183 księży, z czego
240 w roku 1966, 480 w roku 1967 i 463 w pierwszych niespełna ośmiu i pół miesiącach roku 1968. Z tej
ostatniej liczby, 146 się ożeniło, 232 nie ożeniło się, a więc opuściło stan kapłański z innych przyczyn niż
bunt przeciwko celibatowi (o 85 brak jest informacji). Wśród owych 463 tegorocznych odstępców jest 17
profesorów seminariów duchownych i 19 urzędników kurii biskupich.[2]

To tylko w samych Stanach Zjednoczonych. W innych krajach nie brak jest zjawisk podobnych. Np.

czołowy teolog angielski ks. Charles Davies, nie tylko wystąpił z Kościoła katolickiegoi ożenił się
(z rozwódką), ale napisał książkę, w której z właściwą sobie inteligencją i umiejętnością zmieszał Kościół
katolicki i teologię katolicką z błotem. (Kościół anglikański przyjął go z otwartymi ramionami i obdarzył
go katedrą uniwersytecką jako uczonego teologa).[3]

Kto wie, czy nie jeszcze tragiczniejszym zjawiskiem, są katolicy zbuntowani, którzy Kościoła nie

opuszczają. Głoszą oni swoje nieortodoksyjne poglądy prywatnie lub nawet publicznie, ale zarazem
oświadczają, że zgoła nie zamierzają z Kościołem zrywać, że chcą o swoje dążenia walczyć wewnątrz
Kościoła, a nie poza jego obrębem. Przybierają oni postawę wyzywającą, czekają aż zostaną z Kościoła

background image

wydaleni, lub jako księża zasuspendowani, ale zarazem tak się ostrożnie zachowują, by do takich represji
nie dać dostatecznie wyraźnych, formalnych powodów. Jest między nimi zapewne sporo ludzi słabych
i wewnętrznie rozdartych, którzy rzeczywiście nie chcą zerwać z Kościołem, bo są do niego przywiązani
i bo w podstawowe prawdy wiary chcą nadal wierzyć, choć się w tej wierze chwieją i ulegają poduchom
podrywającej ich wiarę propagandy. Ale napewno są między nimi i "wilki w owczej skórze", ludzie złej
woli, rozmyślnie do Kościoła przez jego wrogów nasłani, lub w szeregach Kościoła przez nich świadomie
zwerbowani. Drwią sobie oni z posłuszeństwa, lojalności i katolickiej ortodoksji i umyślnie po to
w Kościele pozostają, by ten Kościół od wewnątrz rozsadzać. Cała spora grupa wybitnych, światowej
sławy teologów katolickich kilku narodowości należy do tej kategorii ludzi, co właściwie już dawno
powinniby odejść, ale co jednak w Kościele pozostają. Czy są to tylko ludzie słabi i w swych poglądach
wykolejeni? Czy też są to wilki w owczej skórze? - Bóg to wie; nie nam o tym sądzić.

Amerykański popularny tygodnik "Time" podaje, że na 35 milionów praktykujących amerykańskich

katolików 34 miliony to są ludzie wierni, a jeden milion to są katolicy zbuntowani, ale wśród tego
miliona są nieprzeliczone zastępy inteligencji katolickiej i działaczy. (To prawda, że mocny w swej
ortodoksji jest amerykański episkopat).

Podobnie, ale dużo gorzej jest w Holandii. Lud jest wierny. Ale źle jest nie tylko z holenderskimi

działaczami katolickimi, z częścią niższego duchowieństwa i ze sporym, odłamem uczonych teologów,
lecz także i z episkopatem. Również i we Francji, a bodaj także i w Belgii, wpływy buntu sięgają
w Kościele wysoko.

Ale czy jest w tym coś dziwnego? Wszystkie bunty, wszystkie odstępstwa w Kościele były dziełem

teologów, a niektóre były także dziełem biskupów. Luter, Kalwin, Hus, Wilcliff, Knox, Wielki Mistrz
Albert, Łaski, Socyn, Focjusz Ceirulariusz Ariusz to byli wszystko księża, biskupi, patriarchowie,
teologowie. W czasach herezji ariańskiej większość biskupów świata stanęła po stronie herezji.
W czasach Reformacji poparła rozłam większość biskupów, niektórych krajów. Człowiek świecki, który
odchodzi od kościoła i wiary, po prostu gubi się w tłumie. Ale odchodzący od Kościoła teolog głosi
buntownicze doktryny i skłonny jest zakładać nową sektę. Zwłaszcza, że odzywa się w nim pycha.
A przecież w czasach kryzysu teologowie są równie jak świeccy (a przez to, że więcej od świeckich
o rozmiarach kryzysu wiedzą, nawet więcej niż świeccy) narażeni na załamywanie się w obliczu
atakującej ich propagandy i szerzących się wątpliwości. Są tak samo ludźmi jak my. Załamują się tak
samo jak niektórzy z nas i pociągają potem innych za sobą.

Istotą kryzysu było załamywanie się zaufania. Propaganda wrogów Kościoła głosiła, że podane są

w wątpliwość niemal wszystkie dogmaty Kościoła i zasady moralności katolickiej. I pod wpływem tej
propagandy zaczęły o tym pisać katolickie gazety, a potem zaczęli to powtarzać księża, najpierw
w prywatnych rozmowach, potem w artykułach i listach w gazetach, a w końcu na kazaniach
i w konfesjonale. Byli oni drobną mniejszością, ale było ich dostatecznie wielu, by zasiać nieufność
i niepokój. A wrogie Kościołowi środki masowego oddziaływania, a przede wszystkim światowa prasa
korzystały z każdego, najdrobniejszego faktu, świadczącego o istnieniu kryzysu w Kościele by
wiadomość o tym jak najbardziej rozdmuchać i by uczucie że jest kryzys tymbardziej powiększyć.

Jakie to wszystko robiło wrażenie, świadczy najlepiej wypowiedź pewnego kanadyjskiego

konwertyty: "zostałem katolikiem, bo szukałem Kościoła mocnego jak opoka. A tymczasem to nie jest
opoka, to jest galareta".

Oczywiście, konwertyta ten kompletnie się mylił. Kościół to jest opoka; to nie jest żadna galareta.

Kościół się nie trzęsie; to tylko niektórzy ludzie w Kościele i w zasięgu jego wpływu się trzęsą. Nie ma
żadnego kryzysu w Kościele jako instytucji nadprzyrodzonej; bramy piekieł go nie przemogą. Kryzys jest
tylko w niektórych czysto ziemskich, historycznie uwarunkowanych przejawach życia i instytucjach
Kościoła. Właściwie, nawet i to nie jest istotny kryzys; jest to tylko atak na Kościół, zamach przeciwko
Kościołowi, przedsięwzięty przez wrogów Kościoła z zewnątrz, wsparty chwilową, ale na razie i głośną
i groźną dywersją wewnętrzną. To nie prądy reformatorskie, czy nowatorskie wstrząsają dziś posadami
Kościoła; to siły antychrześcijańskie uwiły sobie gniazdka w instytucjach i środowiskach katolickich. To
nie jest zachwianie poglądów i pojęć, a więc rzeczywisty kryzys w samym Kościele; ów pozorny prąd
liberalny czy postępowy wśród katolików - to jest tylko echo propagandy, mającej swoje sztaby i centrale
poza Kościołem. Walka nie toczy się na froncie różnic zdań wśród rzeczywistych wyznawców Kościoła,
nawet nie na froncie walki z penetracją intelektualną i duchową protestancką, ale na froncie walki
z ateizmem.

background image

Trzeba także pamiętać o roli ludzi słabych, żyjemy w czasach, gdy ton nadają w świecie ludzie słabi.

Przewagę ma dziś miasto nad wsią, a w mieście ludzie są słabsi niż na wsi. Nie ma w mieście tej siły
opinii publicznej, jaka panuje na wsi, nie ma tego przywiązania do tradycji, ani tego podlegania młodych
władzy rodzicielskiej i życia wszystkich na oczach wszystkich. Ludzie w mieście gubią się w tłumie,
łatwiej im grzeszyć mniej są przez starsze pokolenie wychowywani, więcej ulegają pokusom. W dodatku,
i w mieście i na wsi, zmniejszyła się liczba ludzi niezależnych. Przeważają wszędzie ludzie na posadzie.
A człowiek na posadzie mniej ma poczucia odpowiedzialności. Chłop, ziemianin, rzemieślnik, kupiec
sam musi o wszystkim decydować - a samodzielność w pobieraniu decyzji uczy samodzielności
w myśleniu i wyrabia charakter. W społeczeństwie w którym jest wielu ludzi samodzielnie myślących
i obdarzonych charakterem inne są kryteria pojęć i wymagań, niż w społeczeństwie w którym niemal
wszyscy czekają na dzień tygodniowej lub miesięcznej wypłaty i płaszczą się przed szefem, żyjemy
w epoce ludzi słabych i miękkich. W epoce ludzi ani zimnych, ani gorących, ale - letnich. A przyczyniły
się do tego nie tylko przemiany ekonomiczne i społeczne, lecz i zmęczenie wysiłkiem, jakiego wymagały
od całej ludzkości dwie wojny światowe i wstrząśnienia jakie im towarzyszyły. Ludzie są - zmęczeni.
I w młodym pokoleniu nastąpiła reakcja przeciwko wielkim wymaganiom, przeciwko obowiązkom,
przeciwko służbie. Ludzie chcą myśleć o sobie, a nie o wielkich sprawach, chcą urządzić sobie życie
wygodnie, chcą używać tych przyjemności jakie życie dać może, troszczą się o kupno samochodu,
o telewizor, o lodówkę czy pralkę, o dobre mieszkanie i ładne meble, o przyjemne wakacje, o dobry
obiad. Irytują ich wszelkie wymagania, nakazy moralne, hasła ideowe. Nie chcą oni myśleć o wielkich
sprawach, nie chcą w ogóle myśleć. Czytają popularne gazety, łatwe książki, powtarzają bezkrytycznie to
co usłyszeli w radiu, stanowią masę konformistyczną i bezmyślną. A krańcowa specjalizacja
wykształcenia sprawiła, że do masy tej należą często też i ludzie nominalnie zaliczający się do
intelektualnej elity. Angielski chemik, prawnik czy lekarz, posiadacz kilku doktoratów, zaproszony na
propagandową wycieczkę do Chin, potrafi potem opowiadać o tych Chinach rzeczy tak bezprzykładnie
naiwne, jakich w jego sytuacji mógłby się powstydzić nawet prosty, ale obdarzony zdrowym rozsądkiem
chłop; ten człowiek może być wielkim autorytetem w swojej wąskiej specjalności, ale w pojęciach
ogólnych jest pozbawiony wiedzy, umiejętności myślenia i zmysłu obserwacji, - wręcz głupi. Znam
pewną Polkę o wykształceniu uniwersyteckim (technicznym) która nie słyszała o "potopie" szwedzkim;
gdzież tu od niej wymagać orientowania się w historii Kościoła i w związku z tym trafnej oceny tego co
się dziś w Kościele dzieje? O tym, co się stało w historii polskiego narodu w roku 1914 czy 1918 wielu
Polaków myśli kategoriami zupełnie dziecinnymi.

To z myślą o licznej rzeszy tych ludzi letnich, słabych i bezmyślnych Kościół ustanawia dziś

wymagania minimalne, np: redukuje nakazane posty; nie chce tych ludzi zrazić i stracić. To w tę rzeszę
(do której zalicza się także i niejeden "działacz" na wygodnej redaktorskiej posadzie, a nawet i niejeden
ksiądz) atak wrogów Kościoła uderzył najsilniej i najskuteczniej. Masa ta właśnie przez to że jest letnia
i słaba, była na ten atak podatna. A przez to, że jest bezmyślna, że bezkrytycznie wierzy temu, co czyta
w gazetach, słyszy w radiu i widzi na telewizji i w kinie, podatna była na propagandę. Każde szeroko
roztrąbione głupstwo o tym, co rzekomo powiedział jakiemuś dziennikarzowi któryś niewymieniony
z nazwiska prałat w kuluarach Watykanu, albo o tym, co wymędrkował jakiś stojący już u przedsionka
odstępstwa, rozreklamowany, rzekomo "znakomity" katolicki profesor teologii, o ile jest wydrukowane
pod tłustymi nagłówkami w popularnej, redagowanej przez wrogów Kościoła gazecie codziennej, albo
ogłoszone przez radio, znajdzie u tych ludzi łatwy posłuch. Trzeba przyznać, że atak na Kościół, atak tak
przedsięwzięty, że nie wygląda pozornie na zamach zewnętrzny, ale na załamanie wewnętrzne,
zorganizowany został w chwili psychologicznie szczególnie sprzyjającej. To właśnie w piętnaście lat po
wojnie dojrzały w świecie nastroje pogrążenia się w osiągniętym dobrobycie i zmaterializowaniu,
zapatrzenia się w wygodę i używanie życia, zapomnienia o wymaganiach ideowych i nakazach
moralnych. To w tej atmosferze psychicznej zjawiła się koniunktura na to, by nie tyle zaatakować Kościół
frontalnym atakiem, metodą bolszewicką i ateistyczną, co zaproponować rzekome zreformowanie
Kościoła, sprowadzenie go ku światu, ku przyziemnemu życiu, odebranie mu jego cech surowych
i groźnych, wynikających ze zwrócenia oczu ku zaświatom, zamienienie go na coś w rodzaju wygodnego
klubu, który niczego niezwykłego od swoich członków nie wymaga.

Trzeba także pamiętać, że akcja wrogów Kościoła nie ogranicza się tylko do siania fermentów w jego

szeregach. Atak na Kościół - to tylko jeden aspekt ofensywy szatańskiej, jakiej nasze pokolenie jest
świadkiem. Zastanowiwszy się nad tym, co się dzisiaj w świecie dzieje, człowiek mimo woli sobie mówi,

background image

że to Szatan dziś nad ludzkością panuje. W stwierdzeniu tym nie ma nic nieortodoksyjnego; byłoby
manichejstwem przypisywać Szatanowi nadmierną potęgę w zaświatach, ale tu na ziemi potęga mocy
szatańskich jest faktem rzeczywistym i w niejednym momencie i niejednej chwili zdobywa sobie
przewagę. Nie było jeszcze chwili w historii ludzkości, a przynajmniej w historii po narodzeniu
Chrystusa, w której panowanie Szatana tu na ziemi byłoby tak głęboko sięgające i tak szeroko
rozciągnięte jak dzisiaj. Wszyscy wiemy, że połowa świata jest pod władzą dyktatur komunistycznych,
które same nazywają się ateistycznymi, ale które w istocie powinnyby się nazywać antyteistycznymi,
gdyż bynajmniej nie odnoszą, się do Boga i religii obojętnie i neutralnie, ale przeciwnie, odnoszą się
wrogo, z nienawiścią, zabarwioną szatańsko. Ale czy w drugiej połowie świata panuje Kościół i wiara?
Spójrzmy, jak systematycznie szerzona jest w świecie t.zw. zachodnim propaganda grzechu!
Rozpanoszenie się seksu, wyuzdanie i brak wszelkich skrępowań moralnych jakie zarówno dostrzegamy
w prasie, kinie i na telewizji, jak możemy zaobserwować i w życiu, to nie jest tylko samorzutne obniżenie
się pojęć i wymagań moralnych, ale to jest w sposób oczywisty rezultat akcji deprawatorskiej, mającej
gdzieś swoje centrale i prowadzonej systematycznie, a choć kierowanej przez zwyczajnych ludzi,
napewno ożywionej natchnieniem szatańskim. Przecież człowiek ma czasem uczucie, że czasy dzisiejsze
są moralnie gorsze od epoki starożytnego Rzymu, że raczej przypominają czasy Sodomy i Gomory
i dojrzały do jakiegoś straszliwego kataklizmu, do jakiejś przerażającej kary Bożej, która oszczędziłaby
tylko nielicznych. A przecież na karę taką zasłużyły sobie nie dwa tylko miasteczka, ale cały świat.

A jakież dziwne prądy społeczno-polityczne nurtują dziś świat i jak dalekie są one od odbywania się

pod znakiem wiary!. Jeszcze niedawno, kilkanaście, nawet kilka lat temu, młode pokolenie w całym
świecie garnęło się pod sztandary katolicyzmu, w krajach protestanckich, trochę także i w pogańskich,
a nawet i mahometańskich masowym zjawiskiem było przechodzenie na katolicyzm, a ten prąd
konwertycki ogarniał przede wszystkim młodych. Dzisiaj, dosłownie od kilku ostatnich lat, prąd ten
wszędzie wygasł zupełnie. A przeciwnie, widzimy wszędzie masowe zjawisko garnięcia się młodzieży do
szeregów ruchu, jawnie odnoszącego się do Boga z nienawiścią.

Widzieliśmy w roku bieżącym dosłownie w całym świecie rozruchy studenckie, uderzająco jednolite

swoim obliczem, które odbywały się pod czarnymi sztandarami anarchizmu i pod czerwonymi
komunizmu odmiany skrajniejszej niż moskiewska, oraz pod niesionymi na podobieństwo sztandarów
portretami Trockiego, człowieka o rysach zaiste noszących w sobie piętno sataniczne, - rozruchy, którym
patronował ideowo profesor Herbert Marcuse z Kalifornii (ongiś trockistowski emigrant rewolucyjny
z hitlerowskich Niemiec, a jeszcze wcześniej towarzysz Liebknechta i Róży Luksemburg z epoki
powstania spartakistów w r 1918), ideolog i filozof, w którego pojęciu nawet Karol Marks jest zbyt
związany z europejską kulturalną i duchową tradycją. Rozruchy te były wyrazem prądu, który narastał od
dobrych kilku lat i był - niezależnie od niejakiego naturalnego i samorzutnego podłoża - systematycznie
i na światową skalę organizowany.

Zaiste, to pouczająca rzecz, przypatrzeć się temu, co się od szeregu lat w całym świecie, ale

zwłaszcza w zachodniej Europie i północnej Ameryce dzieje wśród młodzieży. Pojawiły się wśród niej
najpierw prądy lekceważenia wszystkiego, co jest dorobkiem kultury, tradycją, porządkiem moralnym
i porządkiem społecznym. Wyrażały się te prądy w opozycji wobec pokolenia starszego i uznawanych
przez nie wartości. Pierwsze objawy były na pozór niewinne: nie dbamy o wygląd zewnętrzny, nie
stroimy się (albo stroimy się dziwacznie), nie golimy się, nie czyścimy sobie i nie reperujemy butów i
ubrań, zapuszczamy sobie długie, nie czesane włosy, oraz brody i wąsy (albo też mizdrzymy się
dziwacznie: będąc mężczyznami, zapuszczamy sobie grzywki ponad same oczy i robimy sobie wymyślne
fryzury w stylu damskim, oraz obwieszamy się wisiorami). Tak samo, nie uznajemy tradycyjnych pojęć
o pięknie, np. wolimy hałaśliwą muzykę o prymitywnej i dzikiej melodii od muzyki klasycznej. Mogły
w tym nawet być pierwiastki zdrowe: dążenie do pewnej spartańskości, abnegacji, prostoty, niedbania
o rzeczy zewnętrzne, naiwności i prymitywu jako reakcja przeciw zmaterializowaniu i nadmiernemu
udoskonaleniu technicznemu naszych czasów. Młody człowiek, który chodzi piechotą zamiast jechać
autem, który potrafi spać pod gołym niebem, który nie wstydzi się zniszczonego ubrania i gotów jest
chodzić boso, który naiwnie sobie wyśpiewuje i brzdąka przy tym na gitarze, budzi we mnie sympatię.
Gotów jestem być od biedy pobłażliwy nawet wobec tych cech, które mnie w nim rażą, na przykład
wobec jego wstrętu do zimnej wody, mydła, grzebienia i brzytwy, a także szczotki, igły i nici.

Ale wkrótce okazało się, że mniej w tym wszystkim było naiwności i prostoty i mniej samorzutnej

reakcji młodych przeciwko zmaterializowaniu i wygodnictwu starych, niż umiejętnej i zgoła nie przez

background image

ludzi młodych uprawianej reżyserii. A jeśli nawet samorzutne prądy były - to zostały bardzo szybko
opanowane i skierowane w z góry upatrzone łożysko. Bardzo szybko zaczęły nas dochodzić wieści, że
w organizowaniu "młodych prądów" obecna była ręka interesów handlowych (czy tylko handlowych ?),
że na przykład owe grzywki na czole zostały obmyślone i przedyskutowane przez bardzo kompetentnych,
światowej skali dyktatorów mody, że masowe, histeryczne zbiegowiska młodzieży na pewnych
młodzieżowych koncertach były zręcznie, a dyskretnie zmobilizowane przez reprezentującą wielkie
interesy finansowe reklamę.

A potem - okazało się, że "bunt młodzieży" ma bardzo określone oblicze moralne, oraz polityczne,

oraz jest mocno trzymany w garści przez sprawną i dobrze zorganizowaną elitę kierowniczą, której
patronują ludzie wcale nie młodzi. (Zważmy, że profesor Marcuse, czytany przez elitę rewolucyjnej
młodzieży od Paryża do Tokio i od Los Angeles do Berlina i Czechosłowacji, ma 7O lat.) Masowym
zjawiskiem stały się wśród młodzieży - narkotyki. A obok narkotyków, także obok alkoholu, kompletna
swoboda seksualna. Niektóre "okupacje" gmachów uniwersyteckich w Europie w roku 1968 objawiły się
zamienieniem się tych gmachów w istne domy publiczne, w których wszyscy obcowali ze wszystkimi,
w których rejestrowano liczne poronienia studentek i w których mury zostały całe osmarowane napisami
i rysunkami, świadczącymi o zupełnym zdziczeniu, o zboczonym lubowaniu się w plugastwie,
o zwyrodnieniu wyobraźni seksualnej i ekshibicjonizmie. Oczywiście, młodzież ta (mówię o rzeszy, która
wysunęła się na czoło) nie wierzy w Boga, a nawet więcej, ma wobec religii postawę drwiącą
i nienawistną.

Nic z tej młodzieży dobrego nie wyrośnie. Wielu się otrząśnie i wróci do normy (choć i na duszach

także i tych wyciśnięte zapewne będzie piętno niestarte, trwała skaza). Ale bardzo wielu skończy źle.
Skończy samobójstwem, albo śmiercią przedwczesną od narkotyków, chorób wenerycznych i wyuzdania,
albo skończy w domu wariatów lub w więzieniu, żaden prąd reformy rewolucyjnej czy przewrotu
rewolucyjnego z tej młodzieży nie wyrośnie: to nie jest prąd ideowy, zdolny do rozumnego
i zdyscyplinowanego działania i wiedzący, albo stopniowo uświadamiający sobie czego chce i gotowy
o to celowo i skutecznie walczyć, to jest wykolejony tłum, który zdemoralizowano i poprowadzono na
manowce po to, by zasiał anarchię, w której zdobędą warunki do wysunięcia się na czoło ludzie całkiem
inni. Młodzież tę – poświęcono. Z zimnym wyrachowaniem nauczono ją używania narkotyków
i rozpusty, po to, by uczynić z niej anarchiczny i nihilistyczny motłoch, posłuszny dyrektywom reżyserów
- i by potem, gdy spełni swoje zadanie, odrzucić ją na bok jako niepotrzebne ludzkie śmiecie.

Widzieliśmy najpierw, jak tę młodzież prowadzono w manifestacjach, na początek naiwnie

podszytych sympatią dla tych, co cierpią i są uciskani, albo zagrożeni: przeciwko bombie atomowej,
przeciwko wojnie w Wietnamie, przeciwko nietolerancji wobec Murzynów. Ale potem pojawiły się hasła
konkretniejsze. Pojawiły się czarne i czerwone, anarcho-komunistyczne sztandary, pojawiły się portrety
Trockiego, a także Maotsetunga i Che-Guevary. Ruch zjawił się w wyraźnie zarysowanej postaci:
zwrócony przeciwko porządkowi społecznemu, przeciwko moralności, chrześcijaństwu i wierze w Boga.
Zza pleców tego ruchu wyzierają sylwetki ludzi, którzy chcieliby ustanowić w świecie system dalej
jeszcze posunięty w swoim okrucieństwie i w wyrafinowanej wrogości wobec chrześcijaństwa niż ten,
który z górą pół wieku temu ustanowili w Rosji Lenin i Stalin.

Wyznawcy Trockiego pracowali w ciszy i bez pośpiechu - i zdobyli sobie władzę nad całym

pokoleniem młodej europejskiej i amerykańskiej inteligencji.

Tyle - o młodzieży.
Ale czy w panującym w świecie porządku polityczno-państwowym i kulturalnym jest lepiej ?

Pomijam już nawet fakt, że w połowie świata sprawują władzę następcy Lenina i Stalina, a także
Maotsetung i cały zastęp ludzi o podobnym do nich obliczu. Pomijam także i to, że całkiem niedawno
wstrząsnął całą prawie Europą zrodzony w samym jej środku paroksyzm hitleryzmu, zdławiony dziś na
szczęście do gruntu, ale z pewnością tlący nadal pod powierzchnią w postaci utajonych tęsknot
i podświadomych instynktów. Spójrzmy, jak wygląda zwycięski, demokratyczny, liberalny zachód; jak na
przykład wygląda przewodząca temu zachodowi Ameryka.

Co tu obwijać w bawełnę! To przecież Ameryka była istotną autorką porządku jałtańskiego, który

oddał katolicką Polskę i cały zastęp innych krajów katolickich i chrześcijańskich pod władzę komunizmu;
to prawda, że nie można było w roku 1945 uniknąć wzmocnienia pozycji mocarstwowej zwycięskiego
Związku Sowieckiego i rozszerzenia jego wpływów, ale jeśli osiągnięcia sowieckie osiągnęły takie
rozmiary jakie osiągnęły, jest to tylko i wyłącznie wynikiem polityki amerykańskiej. To przecież także

background image

Ameryka, rękoma generała Marshalla, rozstrzygnęła o tym, że w chińskiej wojnie domowej zwyciężył
komunizm i że zniszczona została zarówno tradycja starych Chin, jak i chińska tolerancja, w której
rozkwitał chiński katolicyzm, z milionami wiernych, z tysiącami tubylczych księży, zakonników
i zakonnic, z własnymi biskupami, arcybiskupami i kardynałami. (Ale Wielka Brytania też nie pozostaje
w tyle: opuszczając Afrykę, tak ją zorganizowała, że silnie ogarnięty katolicyzmem Południowy Sudan
oddany został pod władzę nieprzejednanych muzułmanów z Khartumu i w praktyce wydany na masową
rzeź, a w znacznym stopniu katolicka Biafra podporządkowana została zwierzchnictwu muzułmanów
z nigeryjskiej północy, pragnących w podobny sposób Biafrańczyków wyrżnąć jak to zrobili ze swoimi
niemuzułmańskimi poddanymi Arabowie sudańscy). Przecież to Ameryka - bez żadnej potrzeby
strategicznej - zburzyła odwieczne centrum katolicyzmu i kultury chrześcijańskiej, jedno z ich
najważniejszych gniazd, stary klasztor benedyktynów na Monte Cassino.[4] Przecież to Ameryka zadała
straszliwy cios katolicytzmowi japońskiemu, rzucając bombę atomową na Urakami (przedmieście
Nagasaki), nie tylko katolicką stolicę biskupią, ale miejscowość katolicką od XVI wieku, która z
niebywałą wytrwałością, heroizmem i wiernością przechowała wiarę katolicką w katakumbach przez 250
lat prześladowań. (Szeroko się mówi o bombie atomowej nad Hiroszimą, tak jakby zrzucono na Japonię
tylko jedną bombę atomową, a nie dwie. O tej drugiej się uporczywie milczy. A tymczasem od bomby
nad Urakami zginęły dziesiątki tysięcy japońskich katolików). Przecież to Ameryka, wbrew swoim
własnym interesom politycznym, wymordowała całą prawie rodzinę szlachetnego i mądrego katolickiego
dyktatora Wietnamu, mandaryna Diema, z rodziny katolickiej od pokoleń i mającego oparcie w kilku
milionach katolickiej ludności, oraz w innych milionach darzących go zaufaniem pogan. (Sam Diem
i jeden z jego braci zostali aresztowani przez wietnamski oddział samochodów pancernych, dowodzony
przez oficerów amerykańskich i zostali zastrzeleni wewnątrz samochodu). Jednemu z moich przyjaciół,
mieszkającemu w Ameryce, powiedział w czasie wyborów prezydenta Kennedy' ego jego znajomy mason
amerykański: katolik nie zostanie na prezydenta obrany; a jeśli zostanie obrany, to wyboru nie przyjmie;
a jeśli przyjmie, to zostanie zastrzelony. Jak wiemy, prezydent Kennedy został zastrzelony; został
również, w kilka lat później, zastrzelony jego brat Robert, w chwili, gdy okazało się, że ma nadzwyczaj
duże szansę zwyciężenia w wyborach prezydenckich.[5]

A jak wygląda panująca dziś w świecie kultura? Czy można zaliczyć do kultury chrześcijańskiej, do

tej samej kultury, która wydała Dantego, Cervantesa, Michała Anioła, Racine'a, Wyspiańskiego, Bacha,
a choćby tylko Mickiewicza, Sienkiewicza, Tołstoja czy Dickensa obecnych głośnych w świecie malarzy,
poetów, powieściopisarzy, czy inscenizatorów teatru i kina?

I to do tego świata obecni entuzjaści reformy i postępu w Kościele katolickim chcieliby się zwrócić

frontem, chcieliby wyjść mu na przeciw, chcieliby przyjaźnie doń wyciągnąć rękę, a nawet rzucić mu się
w objęcia! Właściwie, Kościół nigdy nie może zwracać się zbyt mocno w stronę świata; ma świat
nawracać, ale istotą jego postawy jest, że obrócony on jest przeciwko światu i jego sprawom. Ładnieby
Kościół wyglądał, gdyby się był zwrócił frontem do istniejącego świata w chwili, gdy panował w Europie
Hitler i gdy mówiło się w Niemczech, że ustanowiony przez Hitlera porządek potrwa tysiąc lat! Takie
"zwrócenie się frontem ku światu" oznaczałoby kompromis z czymś, co jest nie tylko złe, ale co jest także
i nietrwałe. Ale czy były w ogóle kiedykolwiek takie czasy w dziejach, kiedy Kościół mógłby śmiało
i bez sprzeniewierzenia się swoim zadaniom zwracać się "frontem ku światu"? Dzisiaj jeszcze mniej jest
dla takiej postawy Kościoła warunków niż w przeszłości.[6]

Obracanie się frontem ku światu utrwala chwilę dzisiejszą. A chwila ta jest zawsze przemijająca.
Otóż trudno się dziwić, że w epoce która tak wygląda jak opisałem i w świecie takim jak ten,

w którym żyjemy, przyszła godzina, w której Kościół został jawnie zaatakowany i w której wilki
w owczej skórze, oraz ludzie słabi w łonie samego Kościoła zaczęli głosić program kapitulacji przed
nieprzyjacielem, lub wprost do nieprzyjaciela przychodzić. Można powiedzieć, że od szeregu pokoleń
Kościół nigdy nie był w położeniu tak niebezpiecznym i tak zagrożonym i wrogowie Kościoła nigdy nie
mieli tyle powodów do radości, co gdzieś około roku 1967 czy początków 1968.

Ale chwila największego zagrożenia jest zwykle także i chwilą reakcji. Tak często bywa, że wielkie

zwycięstwa odnosi się w chwili, gdy się na pozór stoi u progu klęski. Tak było w Polsce, w bitwie, która
się przesiliła w dzień Wniebowzięcia Matki Boskiej, 15 sierpnia 1920 roku. Tak było z obroną
Częstochowy w roku 1655. Tak było w istocie w 1410 roku pod Grunwaldem.

Nadszedł czas wielkiego nawrotu. Nie tylko w Kościele. Ale przede wszystkim w Kościele.
Świat ma już dość rozprzężenia, demoralizacji, chaosu. Czuje się w całym chrześcijańskim

background image

i cywilizowanym świecie jakby przebiegającą iskrę prądu elektrycznego: dosyć tego, trzeba się poderwać
i wszystkiemu temu się przeciwstawić.

I także i ogół społeczności katolickiej ma poczucie - że dość tego. Trzeba teraz skupić szeregi.

Bronić tego, co najważniejsze. Odbudować zwartość i powagę Kościoła, przywrócić prestiż Stolicy
Apostolskiej, dogmatów, zasad moralnych, odziedziczonego systemu pojęć, całej katolickiej tradycji.

Już od dłuższego czasu czuło się w Kościele - że jesteśmy u przedświtu, że lada, lada moment

błyśnie pierwszy przebłysk rodzącego się nowego dnia. Że ruszy - kontrofensywa. Czuliśmy się jak
wędrowcy w nocy, czekający na odezwanie się pierwszych głosów ptaków i na zarysowanie się przed
naszymi oczyma, ślepymi w nieprzeniknionych ciemnościach, pierwszych linii, oddzielających mrok od
szarości świtu, granicy między ziemią i niebem, konkurów listków na drzewach. Czekaliśmy z zapartym
oddechem - i z drżeniem.

/.../

----------

[1] Pewnego rodzaju kluczem, który być może pozwoli nam lepiej zrozumieć co się stało, będzie fakt

następujący.

Jak wiadomo, głównym organem prasowym katolików we Francji jest w dwudziestym wieku paryski dziennik

"La Croix".

Otóż niemal dokładnie pół wieku temu, w roku 1908, w masońskim periodyku "L'Acacia" (numer marcowy,

na str. 235), ukazała się następująca notatka:

"Wobec tego, że La Croix ma bezsprzeczny monopol kierowania (francuską) katolicką opinią publiczną,

dlaczego nie mielibyśmy my, w łączności z Żydami, protestantami i rządem, postarać się o przejęcie tego pisma
przez wykupienie jego akcji?

Byłoby wtedy celem wykonalnym oczyścić redakcję tego pisma z jego klerykalnych redaktorów i zastąpić ich

zręcznymi wolnomyślicielami, którzy najpierw utrzymaliby ton dotychczasowy, ale potem zmieniliby go kroczek
po kroczku. Takie stopniowe przekształcenie pisma w ten sposób, by czytelnicy tego nie podejrzewali (w taki sam
sposób, w jaki fabrykant czekolady zmienia w niej gatunek kakao), byłoby dziecinną zabawką".

(Cytuję za miesięcznikiem "Approaches", Weybridge pod Londynem, wrzesień 1967, str. 76). W tym samym

numerze tegoż pisma na str. 77 ciekawa anegdota: "Jeden z naszych czytelników, katolicki proboszcz, pisze do nas,
że gdy odwiedził go redaktor znanego katolickiego pisma, on mu oświadczył: Mam w tej parafii kilka tysięcy
wiernych Bogu ludzi, którzy zachowują mocną wiarę i moralność, dzięki dwom okolicznościom: (1) z góry wiedzą,
że prasa świecka pisze głupstwa; — (2) prasy katolickiej nie czytają").

Plan opanowania "La Croix" przez wpływy masońskie widocznie się pół wieku temu nie udał. Ale czy plan

ten nie był potem w ciągu pół wieku systematycznym programem masońskim w odniesieniu do całej prasy
katolickiej w świecie i czy ostatecznie nie przyniósł w czasach dzisiejszych owoców? Coraz to czytamy dziwne
wiadomości, że to czasopismo katolickie, albo tamta księgarnia nakładowa katolicka przeszły w inne ręce, zostały
przez kogoś wykupione. I coraz to widzimy, że zmienia się kierunek pism katolickich, że przybierają one ton coraz
bardziej nieortodoksyjny. Zmieniają się też osoby redaktorów. Tu i ówdzie pisma te stają już jawnie w konflikcie
z Kościołem. Np. w dniu 11 października 1968 roku biskup C. H. Helmsing w Kansas City w Ameryce potępił
znane w całych Stanach Zjednoczonych czasopismo "National Catholic Reporter" za jego systematyczne
kwestionowanie katolickich dogmatów, zwalczanie prawd zawartych w Credo Pawła VI, oraz opowiadanie się za
nieposłuszeństwem wobec Stolicy Apostolskiej i zażądał od tego pisma skreślenia słowa "Catholic" ze swego
tytułu i zaprzestania występowania w roli wydawnictwa katolickiego. Wydawcy tego pisma oświadczyli
w odpowiedzi, że tytułu nie zmienią. Warto zauważyć, że w skład zarządu spółki wydawniczej, wydającej to
pismo, która powzięła powyższą decyzję o niepoddaniu się zarządzeniu biskupa, wchodzi jeden ksiądz-jezuita,
jeden pastor protestancki, oraz siedmiu wybitnych katolickich działaczy świeckich, ósmy świecki członek spółki,
a zarazem prezes zarządu nie zgadzając się z tą decyzją, ustąpił ze spółki. (Patrz: The Wanderer, St. Paul,
Minnesota, Stany Zjednoczone, Nr. z dn. 24 października 1968 r., str. 1, 4 i 10).

[2] Dane National Association for Pastorał Renewal.

[3] Angielskie pismo "The Tablet" z dnia 30 marca 1969 podaje za Instytutem Studiów Społecznych w Hadze,

że w roku 1965 około 30 księży holenderskich opuściło stan duchowny, 60 w roku 1966 i 115 w roku 1967. To
prawda, że ta ostatnia liczba stanowi tylko 1.28% ogółu holenderskich księży, których jest razem 8900. Tak więc to
tylko drobna cząstka holenderskiego duchowieństwa się buntuje. Nawet w Holandii sytuacja nie jest tak zła, jak
czasem myślimy.

background image

[4] Klasztor ten, ze swoją biblioteka i bezcennymi skarbami sztuki i archiwami i zbiorami został do gruntu

zniszczony i spalony przez nalot amerykański dnia 15 lutego 1944 roku. Nie było w klasztorze ani jednego
Niemca, bo Niemcy, licząc się z włoskimi wrażliwościami, klasztoru nie obsadzili; bardzo liczne ofiary nalotu, to
była tylko włoska ludność cywilna, która się w klasztorze schroniła. Dopiero ten nalot dał Niemcom pretekst do
obsadzenia klasztoru, co ułatwiło Niemcom zbudowanie tam linii obronnej, szturmowanej potem bezskutecznie
przez szereg ofensyw alianckich i przełamanej ostatecznie przez bitwę, w dniu 15-18 maja 1944 r., w której
czołową rolę odegrał polski II korpus. (Wkroczenie Polaków do klasztoru 19 maja).

[5] Nie jest moim zamiarem wdawać się w dyskusje na temat szczegółów polityki obu Kennedych i ich

przeciwników; można mieć o konkretnych kwestiach politycznych różne zdanie. Jest jednak faktem, że katolikowi
prezydentem Stanów Zjednoczonych być nie pozwolono.

Zabójcy prezydenta Kennedy'ego nie wykryto. Oswald, któremu się to zabójstwo przypisuje, w sposób

oczywisty tym zabójcą nie był, choć być może coś wiedział i w czymś maczał palce. Był to tylko kozioł ofiarny.
(Jest to oczywiste dla każdego, kto uważniej przeczytał ogłoszone raporty. Warto zauważyć, że został on - w dwa
dni po zabiciu prezydenta - zastrzelony w budynku urzędu policyjnego w chwili gdy był trzymany za ramiona
przez dwu policjantów. Przeciwko tym policjantom, ani w ogóle przeciwko policji, nie wszczęto śledztwa.
Przeciwko Oswaldowi nie wytoczono aktu oskarżenia, a nawet, w trakcie dochodzenia policyjnego, w ogóle nie
postawiono mu pytania, czy był zabójcą prezydenta).

Przypuszczalny zabójca Roberta Kennedy'-ego, Arab Sirhan, jest członkiem bardzo amerykańskiej sekty

Badaczy Pisma Świętego, oraz studiował "mistykę różokrzyżowców", czyli masońską, a więc nie jest Arabem
typowym. Prasa egipska ogłosiła, że rodzony brat Sirhana aresztowany został w Iraku pod zarzutem szpiegostwa na
rzecz Izraela. Nie zauważyłem nigdzie w prasie zaprzeczenia tej wiadomości.

[6] Możnaby w związku z tym postawić pytanie, czy termin na zwołanie II Soboru Watykańskiego został

obrany szczęśliwie. To nie jest sprawa nieomylności, to jest sprawa historycznej oceny. Oczywiście, każdy musi
przyznać, że dorobek Soboru jest olbrzymi. Prawomocne uchwały Soboru są nieomylne. Ale zarazem Sobór był
w dziejach Kościoła wielkim wstrząsem i kryzysem. Dopiero historia oceni, czy był to kryzys w sumie dodatni czy
ujemny. Owoce są dodatnie i ujemne, rzecz w tym, które przeważają.

Oczywiście, Sobór nie spowodował kryzysu. W formie utajonej kryzys już był. Sobór stał się tylko okazją do

jego ujawnienia się. Zwołanie Soboru otworzyło wrota krytyce i fermentowi, które podważają podstawy Kościoła,
a nawet wiary: stało się ono pretekstem do rozpętania propagandy, głoszącej, że wszystko w Kościele jest poddane
dyskusji, a więc jest podane w wątpliwość.

Oczywiście, wrogowie Kościoła byliby sobie w braku tego znaleźli w końcu jaki inny pretekst. Ale wolno jest,

z perspektywy historycznej, postawić pytanie, czy może nie było lepiej nie zwoływać Soboru właśnie w tej chwili
- i odłożyć to do nieco bardziej sprzyjających czasów.

Ale co się stało, to się stało. II Sobór Watykański należy już do historii Kościoła, a jego dorobek wzbogacił

skarbnicę sformułowanych prawd wiary.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Darfur analiza kryzysu id 13186 Nieznany
Negocjacje kryzysowe id 316354 Nieznany
Ekonomia kryzysu id 155724 Nieznany
7 Interwencja w kryzysie id 44 Nieznany
Darfur analiza kryzysu id 13186 Nieznany
kryzysy praca dypl id 251771 Nieznany
MF Kryzys grecki id 297495 Nieznany
EZNiOS Log 12 13 w8 kryzys id 1 Nieznany
Abolicja podatkowa id 50334 Nieznany (2)
4 LIDER MENEDZER id 37733 Nieznany (2)
katechezy MB id 233498 Nieznany
metro sciaga id 296943 Nieznany
perf id 354744 Nieznany
interbase id 92028 Nieznany
Mbaku id 289860 Nieznany
Probiotyki antybiotyki id 66316 Nieznany
miedziowanie cz 2 id 113259 Nieznany
LTC1729 id 273494 Nieznany
D11B7AOver0400 id 130434 Nieznany

więcej podobnych podstron