PS- 44 TOMASZ OLSZAKOWSKI
PAN SAMOCHODZIK
I...
CZARNY KSIĄśĘ
3
WSTĘP
Polska, ok. 3600 roku p.n.e.
Księżyc w pełni wzeszedł nad lasem. Stary wódz wyszedł z namiotu. Na twarzy miał
maskę wykonaną z miękkiej, dobrze przylegającej jeleniej skóry. Jego poddani padli na
twarz i oddali mu pokłon. Bali się go. A jednak czuł się niepewnie. Jego brat został kilka
lat wcześniej zamordowany przez podległych mu ludzi. Przez sześćset lat, od chwili
kolonizacji tych ziem, kilka razy zdarzały się próby buntu...
Władca poprawił skórzany pas. Wsparł się na sękatym konarze. Nogi nie chciały go
już słuchać... Pewnie niebawem spocznie w kurhanie obok swego ojca i dziada. Idzie
jesień, zimę spędzą w starej osadzie na północy. Ale najpierw musi dopełnić obrzędu...
Noc była chłodna, ale pocił się obficie, czując lęk, jak zawsze przed rozmową z bogami.
Szaman podał mu miseczkę z wywarem. Dotknął wiszącego na szyi miedzianego amule-
tu. Podwójny topór; od co najmniej trzech tysięcy lat ludzie noszący ten znak czcili
Wielką Matkę i oddawali cześć Księżycowi. On też się bał... Nie lubił spotykać obcych
bogów.
- Już czas - powiedział.
Razem ruszyli słabo widoczną ścieżką prowadzącą przez rozległą polanę. Za dnia to
miejsce tętniło życiem. W dziesiątkach szybów uwijali się ludzie. Z wapiennej skały
wyrywali ciężkie buły pasiastego krzemienia. We wiosce, jeśli można tak nazwać
skupisko szałasów, obrabiano je następnie, tworząc groty włóczni, noże, kamienne
siekiery. Pracownie obróbki były otoczone przez hałdy odpadów, ostrych odłamków
nieprzydatnych do niczego. Nieco na uboczu pola górniczego ziały czeluście kilku
nieużywanych już szybów. Do nich właśnie skierowała się milcząca para.
Jeden z mężczyzn podał im płonące łuczywo. Drewniana belka z nacięciami posłużyła
jako drabina. Szyb był naprawdę głęboki. Miał co najmniej dziesięć metrów od krawędzi
do dna. Zeszli ostrożnie. Szaman, o połowę młodszy od wodza, ubezpieczał. Tu nie było
już widać blasku księżyca. Smolna szczapka płonąca w dłoni dawała niewiele światła.
Zagłębili się w niski chodnik. Najpierw musieli się schylić, po chwili opaść na czworaka.
Poruszanie się było bardzo uciążliwe. Wreszcie dotarli do celu. Niewielka salka miała
może sto osiemdziesiąt centymetrów wysokości i około półtora metra średnicy. Jej
ś
ciany starannie wygładzono. Na występie stał posążek bóstwa wykuty z niedużej bryły
malachitu. Rozłożyli dwie maty plecione z trzciny. Skała była lekko wilgotna.
Wódz przytknął naczyńko do ust. Wywar z trujących grzybów był bardzo gorzki, ale
tylko on mógł zapewnić wielogodzinny trans, bezpośrednie spotkanie z przodkami,
duchami i bóstwami. Niekiedy sprowadzał też obłęd, a nawet śmierć w męczarniach.
Resztę napoju wypił jego towarzysz. Położył na kolanach płaski bębenek z koźlęcej
skóry naciągniętej na drewnianą obręcz. Magiczne symbole, wymalowane czerwonym
sokiem z przeżutej kory olchowej, w słabym świetle wydawały się zupełnie czarne. To
była miejscowa magia. Symbole nawiązywały do tych dawnych, malowanych ochrą na
ś
cianach jaskiń Altamiry i Lascaux. Ostatnie wspomnienie dawnego świata łowców
jeleni. Amulet wodza zapowiadał nowe czasy. Świt epoki metali.
Kamienna figurka siedząca na półce patrzyła na nich obojętnie. Mijało sześćset lat od
chwili, gdy przywieziono ją z południa. Zaznaczone rysikiem oczy posążka widziały w
tym czasie wiele wydarzeń i niejedno jeszcze miały zobaczyć. Wódz patrzył na rzeźbę z
rozrzewnieniem. Wspominał swoją młodość, wykute w podziemiach świątynie, nauki
starego mistrza, pierwsze udane operacje chirurgiczne... Zapalił bryłkę ziół zmieszanych
4
z żywicą. Powietrze wypełnił silny duszący dym. W zamkniętej przestrzeni jego woń
była szczególnie mocna.
Szaman bił w bęben lekkimi, szybkimi ruchami dłoni. Dźwięki wibrowały w
ciemności. Obaj mężczyźni zaczęli zapadać w trans. Tu i ówdzie pojawiły się w
powietrzu fosforyzujące smugi - pierwsze wizje... Dopalające się łuczywo i żarzące się
kadzidło rzucały krwawy poblask na czarną skórę starego wodza.
5
ROZDZIAŁ PIERWSZY
NOWA PRZYGODA * BADAM MAPĘ * STUDENCI ARCHEOLOGII * OBOZOWISKO
* DOKTOR HRECZKOWSKI * LEŚNE WYKOPALISKA
Brzęczyk interkomu oderwał mnie od pracy. Włączyłem mikrofon.
- Zamelduj się u mnie - usłyszałem głos Pana Samochodzika.
Dwadzieścia sekund później wchodziłem do jego gabinetu. Uśmiechnął się na mój
widok. Poczułem lekkie ukłucie w dołku. Znalem ten uśmiech. Coś się szykowało.
Czyżby nowa wspaniała przygoda?
- Jestem do dyspozycji - wyprężyłem się z uśmiechem.
- Spocznijcie, Daniec - zażartował szef. Opadłem na krzesło.
- Co wiesz na temat archeologii? - zapytał świdrując mnie wzrokiem.
- Archeolodzy to tacy, którzy grzebią w ziemi - powiedziałem - i znajdują tam
różności... Czasem potłuczone garnki, czasem złote skarby...
- Raczej to pierwsze - sprowadził mnie na ziemię.
- Skorupy też mają swoją wartość - zauważyłem. - Dla nauki przypalony gar może być
bezcenny.
- Znakomicie. Co powiesz na to, żeby się do nich na miesiąc przyłączyć? Poganiasz
sobie z łopatą po lesie, dotlenisz się. Odzyskasz kondycję po zimowym bezruchu.
- Zima i wiosna były pracowite - przypomniałem.
- Fakt - nie zamierzał się kłócić - ale leśne powietrze lepsze niż warszawskie.
Popatrzyłem na niego uważnie. Silił się na beztroskę, ale coś go gryzło.
- Coś się stało? - zgadłem.
- Tak - spoważniał. - Jeden z moich przyjaciół prowadzi badania w lesie koło
Ozorkowa. Badania są absolutnie przełomowe dla naszej nauki - tak przynajmniej
twierdzi. I niestety, wszystko wskazuje na to, że komuś bardzo zależy, żeby nie były
prowadzone. Do tej pory nieznani sprawcy zdemolowali mu samochód zaparkowany
opodal miejsca wykopalisk. Wcześniej, jeszcze zimą, ktoś napisał kilka paszkwili do
generalnego konserwatora zabytków... Podrzucono mu też kilka złotych rzymskich
monet do biurka w instytucie, a potem napisano donos...
- Fiu! - gwizdnąłem przez zęby.
- W donosie insynuowano, że ukradł je podczas wykopalisk. Zebrała się nawet komisja
dyscyplinarna, ale na szczęście ekspertyza wykazała, że monety zostały podrobione.
Prowokacja szyta grubymi nićmi, gdyby je faktycznie ukradł, nie trzymałby ich przecież
w pracy...
- Ma jakichś wrogów?
- Twierdzi, że nie. Obawia się jednak sabotażu na wykopaliskach... Dlatego prosił nas
o pomoc. Pojedziesz tam oficjalnie jako archeolog. Pokopiesz miesiąc w ziemi,
popatrzysz uczestnikom na ręce. Postarasz się rozwikłać zagadkę. Zresztą, co to za
zagadka, jeden student pewnie został przez kogoś przekupiony i rozrabia. Zapewnisz
bezpieczeństwo kierownikowi... W lesie podobno jest cała masa grzybów - kusił. -
Podjesz sobie, ususzysz na zimę, a może i dla mnie z pół kilograma przywieziesz, a ja się
jakoś odwdzięczę.
- Z przyjemnością. Ale potrzebuję jeszcze kilku danych. Co to za wykopaliska?
Dlaczego komuś mogłoby zależeć na ich sabotowaniu? Przecież w polskich lasach nie
odkrywa się Atlantydy...
- Z tego co powiedział, bada stanowisko kultury pucharów lejkowatych. W lesie jest
6
kilka kurhanów, a opodal nich udało mu się trafić na osadę tego ludu. Ponoć to bardzo
ciekawe, bo nieczęsto się trafia i cmentarzysko, i pradziejowa wioska. W zeszłym roku
robił sondaż, w tym postanowił iść na całość. Chce zbadać co najmniej jeden kurhan i
połowę terenu, na którym stały domostwa.
- Brzmi ambitnie - pokręciłem głową. - Kiedy miałbym wyruszać?
- Za cztery dni. Jeszcze jedno - wyjął z szuflady szarą kopertę, a z niej mapę
sztabówkę. - Obejrzyj sobie okolicę. Miejsce obozowiska jest zaznaczone czerwonym
kółkiem.
Podziękowałem i poszedłem do siebie. Rozłożyłem sztabówkę, prawie cała
powierzchnia była intensywnie zielona. Mieszany las, okolica lekko pagórkowata. W
lewym dolnym rogu, czyli na południowy wschód od obozowiska, było widać trochę pól
i kilka domów. Wioska Ozorkowo. Szosa, kościół, przystanek PKS- u, poczta...
Do obozowiska wiodła droga gruntowa. Las przecinała rzeczka. W jej zakolu
narysowano czerwone kółko, a sto metrów dalej dwa czerwone trójkąciki i nieregularną
plamę. Na drodze, w miejscu, gdzie przecinała rzekę, zaznaczono kładkę. śadnych
rewelacji. Na północ od trójkącików było bagienko, las przecinała droga żużlówka
biegnąca niemal dokładnie ze wschodu na zachód. Dalej znowu były lasy.
Zamyśliłem się patrząc na papier. Tajemniczy wróg, jeśli zechce, może podkraść się do
obozowiska lub na teren wykopalisk dosłownie z każdej strony... Oglądałem mapę z
coraz większym frasunkiem. Potem na kartce sporządziłem spis niezbędnego
wyposażenia. Na zakończenie wywołałem katalog ministerialnej biblioteki i złożyłem
zamówienie na kilka książek. Skoro miałem udawać archeologa, trzeba było trochę
doczytać na temat kultury, której stanowisko miałem pomagać badać...
***
Wysiadłem z pociągu na dworcu we Włocławku. Solidny plecak ciążył przyjemnie. W
myśl instrukcji szefa powinienem znaleźć dworzec PKS- u, a na samym dworcu
rozejrzeć się za innymi uczestnikami badań. Autobus do Ozorkowa odchodził za
godzinę... Odszukałem przystanek, kupiłem bilet. Stanąłem koło kasy i zacząłem z
uwagą przyglądać się ludziom. Jak rozpoznać studenta pierwszego roku archeologii? Nie
jest to szczególnie trudne. Ci najmłodsi adepci trudnej sztuki grzebania w ziemi
wychowali się na specyficznym gatunku filmów, które kręcili ludzie nie mający o
archeologii zielonego pojęcia.
Skutkiem tego każdy niemal student pierwszego roku nosi skórzaną torbę przerzuconą
przez ramię, bawełnianą lub płócienną koszulę z zawiniętymi rękawami i kowbojski
kapelusz. Dopiero po pierwszym sezonie prac wykopaliskowych studenci przekonują się,
ż
e strój Harry’ego „Indiany" Jonesa nie bardzo pasuje do naszego klimatu i rodzaju
prowadzonych badań...
Na dworcu autobusowym siedziało czterech młodzieńców. Wszyscy byli ubrani
dokładnie jednakowo, tyko nieco różniły ich nakrycia głowy. Jeden miał skórzany
kowbojski kapelusz. Spływały mu spod niego strużki potu, nic dziwnego, lipcowe
słoneczko przygrzewało ostro... Obok niego siedział drugi typek, wyglądał niemal
identycznie, choć kapelusz miał filcowy; trzeci nosił dumnie korkowy kask, kupiony
chyba w sklepie ze sprzętem z demobilu. Czwarty ubrał się najsensowniej. Jego głowę
zdobił kapelusz uszyty z grubego płótna. Ale to właśnie ten ostatni zaopatrzył się w torbę
niemal identyczną jak te z filmu. Tylko gruby różaniec na szyi nie pasował do reszty
stroju. Ponadto każdy z nich posiadał wypchany plecak stojący koło ławki. śaden
7
natomiast nie miał przy pasie zwiniętego bata... Może nie udało im się kupić
odpowiedniego?
Uśmiechnąłem się i ruszyłem im na spotkanie.
- Magister Paweł Daniec - przedstawiłem się. Nawet nie musiałem kłamać, faktycznie
byłem magistrem, tyle tylko, że innej nieco nauki... - Panowie na wykopaliska do
Ozorkowa?
Wymienili zdziwione spojrzenia. - A skąd pan wie? - zdumiał się jeden.
Uśmiechnąłem się tylko w odpowiedzi. Przedstawili się. Piotrek, Artur, Sebastian i
Marek... Przesunęli się robiąc mi miejsce na ławce.
- Był pan już w Ozorkowie? - zapytał Sebastian, wachlując się skórzanym kapeluszem.
- Nie - pokręciłem głową - ale z tego co wiem, mamy tam przekopać kawał lasu...
- To jak trafimy? To ponoć sześć kilometrów od wsi - zafrasował się Marek.
Nie przyznałem się, że widziałem mapę. Czy któryś z nich mógł być nasłanym
sabotażystą? Chyba nie. Dopiero tam jechali, a samochód zniszczono kilka dni temu.
Wolałem jednak nie odkrywać swoich atutów.
- Jakoś trafimy - uspokoiłem go. - We wsi zapytamy. Zresztą do Ozorkowa dociera
tylko jeden pekaes dziennie. Niewykluczone, że ktoś wyjdzie nam naprzeciw.
Kiwnęli głowami.
- Pierwszy raz na wykopaliskach? - podtrzymywałem rozmowę.
- Pierwszy - odparł Piotrek w imieniu ich wszystkich. - W instytucie powiedzieli mam,
ż
e mamy okazję zakosztować dziewiętnastowiecznych prac wykopaliskowych. Teraz się
już tak prawie nie kopie...
- Czyżby nasz kierownik stosował dziewiętnastowieczne metody badawcze? -
zdziwiłem się. - Słyszałem, że to jeden z lepszych fachowców. Prace naukowe pisał o
mikroszlifach ceramiki...
- Nie, chodziło o to, że mamy mieszkać w lesie w namiotach - wyjaśnił milczący dotąd
Artur. - śe się tak wyrażę, na łonie natury. Nawet nie w barakowozach.
- Jak w pionierskich latach... - dodał Marek.
Kiwnąłem głową. Skoro miałem udawać archeologa, nie mogłem się zdradzać ze
swoją niewiedzą. Zanotowałem w pamięci, że archeolodzy na wykopaliskach żyją w
barakach. Kto by pomyślał.
- Zobaczymy, co ciekawego uda nam się znaleźć - zmieniłem temat.
- Ciekawe - przyznał Piotrek. - Ponoć jest tam do przekopania osada... Będzie masa
skorupek, narzędzia, jamy zasobowe...
Uczone rozważania przerwał nam przyjazd autobusu. Wtłoczyliśmy się do środka.
Pojazd zarzęził konającym silnikiem i ruszył po wyboistej drodze. Usadowiłem się
wygodnie i udałem, że przysypiam. Uważnie jednak lustrowałem wzrokiem wnętrze
autobusu. Czy ktoś z podróżnych mógł jechać tam gdzie my? Nikt nie wyglądał
podejrzanie. Jakieś babiny wracające z bazaru w mieście, stary chłopina drzemiący z
niezapalonym papierosem w zębach, parka w dresach zatopiona w miłosnym uścisku...
Nikogo podejrzanego.
Godzinę później byliśmy na miejscu. Wysiedliśmy na piaszczyste pobocze. Wioska
była niewielka, liczyła może piętnaście domów. Sklep - baraczek zbudowany z dykty,
płyt gipsowo- kartonowych i eternitu - przechylił się mocno na jedną stronę. Jedynym
solidnym elementem były kraty w oknach. Poprzekrzywiane płoty, kundle drzemiące w
upale przy budach. Pola, kilka drzewek owocowych... Po szosie biegały kury. Pekaes
8
sapnął i odjechał w tumanach kurzu i spalin. Piotrek zakaszlał. Zostaliśmy sami.
Do lasu prowadziła tylko jedna dróżka, zaczynająca się koło przystanku. Piaszczysta,
niegdyś posypana żużlem, poznaczona koleinami. Zwykła wiejska droga, może tylko
nieco bardziej zarośnięta trawą... Chyba nieczęsto jej używano.
- Sądzę, że tędy - wskazałem ją dłonią.
Przypatrzyli się jej z powątpiewaniem, ale wreszcie zgodzili się ze mną. Ruszyliśmy
przez pola. W zbożu rosła masa chwastów, trudno było ocenić, czy to jeszcze uprawa,
czy też pszenica odrasta z samosiejek. Spod naszych nóg wyrwał zając. Wyjąłem z
kieszeni telefon komórkowy. Byłem na granicy zasięgu. Nim doszliśmy do lasu, już nie
było pola.
- No, to jesteśmy odcięci od cywilizacji - oznajmiłem wyłączając telefon.
Studenci popatrzyli na swoje telefony. Wyłączali je jeden po drugim...
- Tak oto cofamy się w czasie do średniowiecza - powiedział w zadumie Marek. -
Wkraczamy do lasu, w gąszcz, gdzie nie sposób dojechać samochodem... Gdzie nie
działają telefony, gdzie nie ma dróg, prądu ani ciepłej wody...
- Będziemy myli się w zimnej - uspokoiłem go. - A co do telefonów, gdyby było trzeba
zadzwonić, wystarczy cofnąć się tutaj... Zresztą na miejscu może będzie zasięg, jeśli
stacja przekaźnikowa jest od drugiej strony lasu.
Droga skończyła się na krawędzi puszczy. Pierwotnie, sądząc po resztkach żużla,
biegła dalej, ale obecnie zarosła trawą. Pozostała tylko ścieżka. Na jednym z drzew ktoś
zawiesi) na sznurku tabliczkę z dykty, ze strzałką i napisem: „Do obozu
archeologicznego".
- Jak widzicie, jesteśmy na dobrym tropie - uśmiechnąłem się. - Naprzód. Mamy do
przejścia trzy kilometry... Za pół godziny będziemy na miejscu.
Dociągnęliśmy paski plecaków i ruszyliśmy, stopniowo przyspieszając marsz. Ścieżka
wiła się, chwilami ginęła w trawie, ale dawna droga biegła przecinką, nie groziło nam
więc, że zboczymy ze szlaku. Niebawem dalszą drogę przegrodził nam strumień. Ciek
wodny zarósł trzciną, nad jego korytem był przerzucony mostek zbity byle jak z
okrąglaków. Drewno dawno spróchniało, widać od lat nie używano go ani nie remon-
towano. Nie pamiętałem tej przeszkody z mapy - widocznie nie zaznaczono jej...
Przeszliśmy pojedynczo po trzęsącej się konstrukcji.
- Obóz archeologiczny leży nad rzeką - powiedziałem. - To może być jakieś
starorzecze, które z czasem całkiem zarosło. Chyba jesteśmy już niedaleko...
Kiwnęli głowami, ale byli chyba zbyt znużeni marszem, aby odpowiedzieć.
Ruszyliśmy naprzód. Teren nieznacznie wznosił się, nieoczekiwanie drzewa liściaste
zostały z tyłu, a my znaleźliśmy się wśród sosen. W upale puszczały olejki eteryczne, w
powietrzu unosiła się intensywna woń żywicy i terpentyny.
Poszycie prawie zniknęło, tylko gdzieniegdzie wśród drzew rosły krzaki.
Maszerowaliśmy coraz wolniej. Wreszcie zarządziłem dziesięciominutowy postój.
Powietrze drgało od upału. Ocieraliśmy pot z czół. „Archeologiczne" kapelusze dawno
już zostały przytroczone do plecaków. Wypiliśmy po kilka łyków wody mineralnej i
powlekliśmy się naprzód. Nieoczekiwanie daleko przed nami pojawił się poruszający się
punkt. Zbliżał się szybko. Człowiek na rowerze. A jednak kierownik wysłał nam kogoś
naprzeciw. Po chwili przed nami zatrzymała się dziewczyna. Była wysoka, raczej
szczupła, włosy spięła z tyłu w niewielki kucyk. Na nosie miała okulary w cienkiej
oprawie. Na oko sądząc, też była jeszcze studentką, ale chyba o dwa, trzy lata starszą niż
9
moi towarzysze.
- Magda Skórzewska - przedstawiła się. - Jestem zastępcą doktora Hreczkowskiego.
Jesteście nareszcie...
Wymieniliśmy nasze imiona.
- Obozowisko jest już niedaleko - wyjaśniła. - Jakiś kilometr stąd.
Wszyscy wydali zgodny jęk.
- No, co wy? - popatrzyła z naganą. - Jeśli do tego stopnia brakuje wam kondycji, to
jak zniesiecie machanie łopatami po osiem godzin dziennie?
W odpowiedzi wydali kolejny jęk.
- Poczekam na was na miejscu - powiedziała z dezaprobatą w glosie i odjechała.
- Osiem godzin z łopatą w garści - mruknął Artur. - A może uciekniemy?
- E, może żartowała - pocieszył go Piotrek.
- Nie, poznałem po jej oczach - desperował. - Wykończą nas w tym lesie - biadolił z
udawaną rozpaczą. - A na koniec zakopią w kurhanie dla przyszłych archeologów...
- Po pierwsze, o tej porze nie ma już autobusu, a po drugie, obawiam się, że do szosy
jest dalej niż do obozowiska - zgasiłem go. - Zresztą, jako pomocnik kierownika, chyba
mam was pilnować, żebyście nie zwiali...
Artur popatrzył na mnie z udawaną nienawiścią. Wszyscy roześmieliśmy się.
Powlekliśmy się dalej. Niebawem znowu weszliśmy w las mieszany. Teren opadł. Tu
było chłodniej, a drzewa rzucały przyjemny cień. Powiał wiatr. Robiło się trochę
przyjemniej
- Pracował pan już u tego Hreczkowskiego? - zapytał Marek.
- Niestety, nigdy go nie spotkałem.
- Podobno to straszliwy sadysta - odezwał się Piotrek. - Tak o nim w każdym razie
gadają...
- Nie ma sensu uprzedzać się od razu - mruknąłem. - Jak dotrzemy na miejsce, to się
przekonamy. Może nie jest taki zły... Czasem człowieka obgadają, a potem się zła opinia
ciągnie za nim jak smród przypalonej gumy.
Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że pan Tomasz mógłby przyjaźnić się z takim
człowiekiem. Szef starannie dobierał sobie znajomych...
Wreszcie wyszliśmy na brzeg rzeki. Miała może dwa metry szerokości, brzegi były
porośnięte trzciną. Po drugiej stronie było widać ładną, piaszczystą łachę, otoczoną
kilkunastoma dębami rosnącymi w półokręgu. Za nimi znowu ciągnął się sosnowy las.
Drzewa rzucały cień. Ktoś zbił z brzozowych belek pomost, który nad trzcinowiskiem
prowadził do wody. Na skraju obozu stała błękitna budka - przenośna latryna. W cieniu
pomiędzy drzewami stały trzy duże wojskowe namioty z grubego brezentu. Wokoło
kilkanaście mniejszych - turystycznych. Spojrzałem na zegarek. Była piętnasta,
widocznie większość uczestników znajdowała się jeszcze na terenie wykopalisk...
- Drutów kolczastych jakoś nie widać - zażartowałem.
Most przerzucony przez rzeczkę był właściwie tylko kładką. Od biedy można było
przejechać po nim na rowerze. Na jego drugim końcu do drewnianego słupka przybita
była tabliczka: „Teren badań archeologicznych. Niezatrudnionym wstęp surowo
wzbroniony. Zostaliście ostrzeżeni".
Zignorowaliśmy ją. Przecież przyjechaliśmy tu do pracy...
***
Magda już na nas czekała.
10
- Dobra, znajdźcie sobie miejsce na namioty - zadysponowała. - Szef będzie za
dwadzieścia minut. Myć się można w rzece, ubikacja jest tam - wskazała budkę. - Śmieci
wrzucać do śmietnika - klepnęła dłonią plastykowy kontener. - Praca od ósmej rano do
szesnastej, z półgodzinną przerwą... Resztę wyjaśni kierownik.
Trzeba przyznać, że umiała narzucić posłuch. Rozstawiłem swój namiot niedaleko
drzewa. W cieniu było przyjemnie chłodno. Wbiłem śledzie głęboko w piasek. Nad
rzeką leżało kilka kamieni, przydźwigałem osiem i przygniotłem nimi końcówki linek.
Podłoże nie było zbyt spoiste. Spryskałem wejście aerozolem, żeby mi do środka nie
właziły robaczki. Nadmuchałem sobie materac, zasłałem go kocem i rzuciłem na to
ś
piwór. Zadomowiłem się. Plecak położyłem obok. Upał powoli zelżał. Wypełzłem z
namiotu, zrobiłem kilka pompek. Rozleniwienie upałem powoli przechodziło. Poszedłem
na pomost i ochlapałem się wodą.
Powoli wracali studenci, którzy dotąd siedzieli w lesie. Składali szpadle, łopaty i inny
sprzęt do jednego z namiotów, zapewne będącego magazynem. Przyglądałem się im.
Wszyscy zmęczeni, zakurzeni, w ciężkich butach... Kilku znowu miało kowbojskie
kapelusze. Uśmiechnąłem się w duchu. Jeszcze parę dni takiej roboty i filmowe
stereotypy wywietrzeją im z głów. Obserwowałem ich, żaden nie wyglądał podejrzanie...
Wreszcie z lasu wyszedł nasz kierownik.
- O rany, co za cudak - mruknąłem sam do siebie.
Doktor Hreczkowski był raczej niewysoki. Nosił brodę i wąsy, przycięte tak, że
nadawały jego twarzy nieco kozacki wygląd. Na głowie miał krótko przystrzyżone włosy
nieokreślonej barwy starej słomianej strzechy. Na spoconym nosie siedziały okulary.
Przyciemniane szkła były osadzone w cienkiej, odrapanej, metalowej oprawce.
Zlustrował obozowisko. Przybycie uzupełnień nie uszło jego uwagi. Natychmiast też
wyłowił wzrokiem mnie. Ruszył w moją stronę.
- Tomasz Hreczkowski - uścisnął mi dłoń.
- Paweł Daniec - potwierdziłem jego domysły.
- Świetnie - mruknął. - Zjemy obiad i zapraszam na mały obchód terenu.
Kiwnąłem głową na znak zgody. Jak się okazało, za jednym z namiotów urządzono
kuchnię polową. W wielkim kotle ustawionym na maszynce gazowej gotowała się
chińska zupa z kawałkami kiełbasy.
- Wegetarianizm jest religią, podobnie jak marksizm - powiedział Hreczkowski błędnie
interpretując moje zaskoczenie.
- Nie jestem wegetarianinem - uśmiechnąłem się. - I słusznie.
Ładna brunetka dyżurująca przy kotle nalała nam po misce zupy. Przeszliśmy do
jednego z dużych namiotów.
- Tu mam pracownię i podręczny magazyn znalezisk - wyjaśnił. - Na razie niewiele
tego, ale liczę, że niebawem będzie dużo więcej. To bardzo bogate stanowisko.
Napełnimy wszystkie pudła...
Usiedliśmy przy stole. Jedząc rozglądałem się wokoło. Stosy pustych kartonowych
pudełek, stół kreślarski, drugi stół, na którym stało kilka skrzynek z piaskiem.
- Czy Pan Samochodzik wspominał, po co jest mi pan tu potrzebny? - zapytał
kierownik.
- Tak. Ponoć ktoś chce utrudnić prace...
- Tego właśnie się obawiam... - mruknął. - Sądzę też, że któryś ze studentów może być
w to zamieszany. Samochód mi rozwalili w drobny mak...
11
- Czy pańskie podejrzenia opierają się na jakichś faktach, czy to tylko przeczucie? -
indagowałem.
Przez chwilę jadł w milczeniu.
- To tylko poszlaki - odparł wreszcie. - Ktoś zniszczył samochód. Cóż, to jest
popegeerowska wieś, to mógł być przypadek. Ale z drugiej strony... Wziąłem z
magazynu w instytucie niwelator, sprawdziłem jak działa, wszystko było w porządku.
Przywiozłem go tutaj i daje błąd pomiaru rzędu dwudziestu centymetrów. To też może
być przypadek, mogłem tego nie zauważyć w Warszawie, ale coś mi mówi...
- Dlaczego ktoś miałby sabotować te badania? - zaatakowałem wprost.
- Mam pewną koncepcję. Liczę na to, że te wykopaliska ją potwierdzą. Na sesji
archeologicznej w Wyknie jesienią zeszłego roku wygłosiłem wstępny referat... Przyjęto
go ze skrajnym niedowierzaniem, ale sądzę, że co najmniej kilku członków naszego
ś
rodowiska gotowych jest zrobić wszystko, byle nie potwierdziła się moja teoria.
- A konkretnie? - zapytałem.
Uciekł spojrzeniem w bok i długo milczał.
- Na razie wolałbym o tym nie mówić - powiedział wreszcie. - Wydawałoby się, że nie
ma to większego znaczenia, ale są pewne niepopularne teorie. Na przykład mówi się o
tym, że mieszkańcy Biskupina byli Prasłowianami i biada temu, kto będzie twierdził, że
od nich pochodzą ludy germańskie. Moja koncepcja jest w sumie odrobinę podobna.
Może zdrowo namieszać... Jeśli się potwierdzi.
- Czyli z grubsza chodzi o pochodzenie mieszkańców tej ziemi? - W pewnym sensie -
znowu uchylił się od odpowiedzi. - Niby minęło pięć tysięcy lat, ale...
Stropił się.
- Widzi pan - powiedział wreszcie - w nauce jest niestety tak, że liczy się, kto pierwszy
coś odkryje i opublikuje. Jeśli dajmy na to kilka zespołów bada jakieś zagadnienie, ten,
który pierwszy przedstawi wyniki światu zgarnia całą śmietanę, jak się mówiło u mnie
na wsi...
- Tak jak odkrywcy radia Popow i Marconi... - domyśliłem się.
- Właśnie. W tym wypadku jest podobnie.
- Ale przecież tylko pan kopie w Ozorkowie? - nie bardzo go rozumiałem. - Więc jak
ktoś mógłby pierwszy udowodnić pańską teorię? - Jej potwierdzenia można szukać co
najmniej w kilku miejscach... Nie dokończył.
- Na czym może polegać ewentualny sabotaż? - zapytałem.
Zastanawiał się dłuższą chwilę.
- Nie udało im się zablokować moich badań. Nie odważyli się zaatakować wprost,
więc mogę się tylko domyślać, kim są. Skoro przyjechałem tu i kopię, ryzyko wiąże się
ze zniszczeniem stanowiska lub pozyskanych zabytków. Przepraszam, że nie mówię
wszystkiego.
- Nie rozumiem, ale postaram się pomóc - westchnąłem. - Ile osób wie o tych
badaniach?
- Dużo - odparł - Rekrutację studentów musiałem prowadzić zupełnie jawnie. Jednak
dopiero na tydzień przed wyjazdem ujawniłem miejsce, w którym będę kopał. To
pozwoliło mi uniknąć zniszczenia stanowiska wiosną... Wiem, to wszystko brzmi jak
brednie szaleńca.
- Skąd przypuszczenie, że ktoś z zatrudnionych studentów mógłby...
- Dobra, powiem tak. W kurhanach spodziewam się trafić na komory grobowe.
12
Kurhany są bardzo duże, przeciwnik poczeka zapewne, aż przebadamy większą część. W
chwili gdy zaczniemy eksplorować groby, może dojść do próby zniszczenia
pozyskanych zabytków.
- Czyli obecnie ryzyko nie jest specjalnie duże?
- Nie jestem pewien. Ci, którzy są przeciw nam, to zaślepieni fanatycy. Mogą być
gotowi na wszystko... Albo zwolennicy mojej teorii, którzy chcą dla odmiany
potwierdzić ją i ukraść całą sławę...
- To chyba nie tak łatwo...
- Widzi pan, co mi z tego, że będę wspominany jako pomysłodawca, jeśli zapiszą jako
odkrywcę kogoś innego? Dajmy na to, że ktoś będzie twierdził, że Bursztynowa
Komnata spoczywa w jakimś miejscu. A Pan Samochodzik ją w tym miejscu wykopie...
O kim będzie się mówiło?
- Rozumiem.
- Nawet jeśli pan Tomasz powiedziałby wyraźnie, kto naprowadził go na trop, to i tak
ludzie będą pamiętali tylko, kto odkrył, kto potwierdził, kto zbadał, kto znalazł...
Postanowiłem nie naciskać dalej. Gdy dojdzie do wniosku, że może mi zaufać, sam
wszystko powie...
Skończyliśmy jeść i odnieśliśmy miski do kuchni. Dwie studentki, które widocznie
miały dyżur, zabrały je do mycia.
- No, to do lasu - zaprosił mnie.
Poszliśmy ścieżką przez sosnowy zagajnik. Po przebyciu może pięćdziesięciu metrów
wyszliśmy na rozległą polanę. Archeolodzy musieli tu buszować już jakiś czas. Na
powierzchni pięciu arów zdarli darń i wykarczowali krzaki. Obszar badawczy był
podzielony na działki o wymiarach pięć na pięć metrów. Pomiędzy nimi zostawiono
półmetrowe ścieżki. Wszędzie czerwieniały wbite w ziemię drewniane słupki,
naciągnięte sznurki wyznaczały granice przyszłych wykopów. Obok, na dużej
plastykowej płachcie, leżała hałda ziemi.
- Tak to wygląda - rozejrzał się z dumą. - Proszę zobaczyć tutaj.
Podszedłem bliżej. Pod zerwaną trawą żółcił się polodowcowy piasek. Tu i ówdzie
znaczyły go rozległe ciemne plamy. Większe i mniejsze układały się w skomplikowaną
mozaikę.
- Te małe to zasypane jamy - wyjaśnił. - Cześć mogła być zasobowa, inne
ś
mietniskowe... Dowiemy się, jak przekopiemy je do calca...
- Czyli warstwy nienaruszonej działalnością człowieka pochwaliłem się wiedzą nabytą
z książek.
- Właśnie - uśmiechnął się. - Te duże to resztki ziemianek lub półziemianek. Spora
osada, co najmniej kilkadziesiąt rodzin.
Pokiwałem w zadumie głową...
- W tym roku chcę zbadać jedną czwartą powierzchni - wyjaśnił. - O ile oczywiście
starczy czasu. Ważniejsze są kurhany...
Ruszyliśmy słabo widoczną ścieżką głębiej w las.
- Oto i one - wskazał dłonią.
Staliśmy przed dziwnym pagórkiem. Wynurzał się z leśnego poszycia na mniej więcej
trzy metry. Wspięliśmy się na jego szczyt. Tu także powbijano paliki, ale prace jeszcze
się nie zaczęły. Z góry nieco lepiej można było ogarnąć go wzrokiem. Wprawdzie i na
nim wyrosło kilka drzew, ale z grubsza było widać kształt. Pagórek usypano na planie
13
bardzo wydłużonego trójkąta. Jego krótszy bok miał około siedmiu metrów długości.
Dłuższe biegły w las...
- Przeszło czterdzieści metrów długości - odezwał się Hreczkowski - to jeszcze nie są
te największe, najdłuższe miały około stu trzydziestu metrów...
- Czyli kubatura każdego...
- Nawet parę tysięcy ton ziemi - powiedział poważnie. - Przynoszonej w wiklinowych
koszach... Robota dla całej ludności osady na wiele miesięcy... Tam jest drugi - wskazał
gestem kolejny nasyp majaczący w odległości kilkunastu metrów. Jeśli czasu starczy,
dobierzemy się i do niego...
- Jeśli po upływie pięciu tysięcy lat w naszym klimacie nadal tak wyraźnie je widać, to
kiedyś...
- Oczywiście - zrozumiał natychmiast moją myśl. - Pierwotnie były jeszcze wyższe i
miały bardziej strome ściany.
Obszedłem drugi kurhan wokoło.
- Jeśli ktoś zechce się do niego dobrać którejś nocy, mamy małe szanse - mruknąłem -
można podejść z każdej strony... Czy w lesie są jakieś drogi, którymi można by
podjechać?
- Najbliższa przecinka kilometr stąd - wskazał ręką na północ. - Ale na piechotę bez
problemu...
Zastanawiałem się intensywnie.
- W którym miejscu powinna być komora grobowa?
- Najczęściej lokowano je nie dalej niż dwadzieścia metrów od czoła nasypu - odparł.
- Dobrze, zawieszę na drzewie czujnik na podczerwień - zadecydowałem - sprzężony z
nadajnikiem. Jeśli ktoś zechce wejść w szkodę, alarm nas o tym powiadomi.
- Sprytne - mruknął. - Jak to działa?
- Na akumulator. Na którymś drzewie zawieszę panel baterii słonecznych. Z dołu nie
będzie go widać. W dzień będzie ładować czujnik, prądu wystarczy na całonocną pracę...
- Ale rano, jak przyjdziemy kopać, zawyje - zafrasował się.
- Nie, ustawię zegar tak, żeby pracował od dwudziestej do szóstej rano. Jeśli sobie pan
ż
yczy, mogę to zrobić jeszcze dzisiaj.
- To bardzo dobry pomysł - pochwalił. - Tak, lepiej jeszcze dzisiaj, przynajmniej będę
mógł spać spokojnie...
Zawróciliśmy do obozowiska. Studenci odpoczywali po całym dniu pracy. Część
siedziała na pomoście, kilku czytało coś w cieniu. Cztery dziewczyny rozciągnęły
między drzewami kawałek sznurka i grały w coś w rodzaju siatkówki... Sielanka.
Zlustrowałem ich uważnym spojrzeniem. Nikt nie wyglądał na fanatyka dewastującego
komory grobowe. Może jednak kierownik się mylił? Jeśli mnie nawet nie powiedział, na
czym polega sensacyjność jego prac, to któż z nich mógł o tym wiedzieć?
Z drugiej strony wygłosił referat na sesji naukowej. Nie można było wykluczyć, że
ktoś zazdroszczący sławy odesłał na te wykopaliska jakiegoś zaufanego studenta z tajną
misją... Teorie rodzące się w mojej głowie były nieco idiotyczne... Ale czy mogłem je
wykluczyć?
Z plecaka wyciągnąłem sprzęt i znowu podreptałem do lasu. Na drzewie rosnącym tuż
obok kurhanu należało zawiesić czujnik. Założyłem na buty specjalne zaczepy, jakich
kiedyś używali elektromonterzy do wspinania się na drewniane słupy wysokiego
napięcia. Z pewnym trudem wlazłem na wysokość jakichś piętnastu metrów. Płaskie
14
pudełko przymocowałem plastrem do gałęzi. Zaczepiłem kabelek. Motek drutu miał
czterdzieści metrów. Zlazłem na dół i odszedłem w stronę gęstwiny sosen. Kolejna
wspinaczka, tym razem z kruchą taflą baterii słonecznych na plecach. Wlazłem wysoko,
na samą koronę sosny.
Panel miał specjalne zaczepy. Nachyliłem go lekko ku zachodowi, żeby jak najdłużej
oświetlało go słońce. Przykręciłem solidnie do gałęzi, była to dość droga zabawka -
wolałem uniknąć kosztów, w razie gdyby spadł na ziemię strącony mocnym
podmuchem... Zaczepiłem kabel do bieguna. Zlazłem ostrożnie na ziemię i poparzyłem
do góry. Cienki drucik był zupełnie niewidoczny. Czujnik w brązowej obudowie zlewał
się z barwą kory, aby go wypatrzyć, trzeba było wiedzieć, gdzie jest. Panel był całko-
wicie niewidoczny - zasłaniały go najeżone igłami gałęzie.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Pozostawał test sprawności urządzenia. Włączyłem
odbiornik i podszedłem do kurhanu. Urządzenie zapikało mi w kieszeni. Wszedłem po
nasypie, zszedłem z drugiej strony. W odległości około pięciu metrów pikanie ucichło...
A zatem cały obszar mogący budzić zainteresowanie tajemniczego dywersanta był
dobrze zabezpieczony. Zadowolony wróciłem do obozu.
- I jak? - zagadnął mnie kierownik.
- Nawet mysz się nie prześlizgnie.
- To niedobrze - powiedział. - Bo myszy tu pod dostatkiem. Będzie wyło co chwila.
- To tylko przenośnia - uspokoiłem go. - Czujnik reaguje na obiekty o masie około
dwudziestu pięciu kilogramów... I większe.
15
ROZDZIAŁ DRUGI
KOSZMARNE SKLEPIKI * ZŁOTOZĘBY * WIECZORNE OGNISKO * DRASTYCZNA
ANEGDOTKA * POCZĄTEK PRAC PRZY KURHANIE
Zatrzymałem rower przed niewielkim wiejskim sklepikiem. Przypiąłem starannie ramę
do latarni - jedynej w wiosce. Sklep został wzniesiony według technologii, która święciła
triumfy przed dwudziestu laty. Metalowy szkielet obity warstwą płyty pilśniowej
pomalowanej farbą olejną. Nieotwierane okna - stalowe obramowanie wypełnione
szybami z kiepskiego szkła - częściowo zamalowane... Podłoga - betonowa wylewka
pokryta początkowo płytkami PCV, teraz straszyła gołym cementem.
Poczułem, jakbym się cofnął w czasie. Nieliczne towary, przeważnie w szarych
opakowaniach, kilkanaście butelek taniego wina, jakieś lizaki, ocet. Lada zbita byle jak z
dech i zwalista, rozczochrana kobieta za kontuarem, która rozwiązywała krzyżówkę, to
znaczy kreśliła jakieś skomplikowane linie na stronie z krzyżówką kolorowego
tygodnika.
- Czego? - warknęła.
- Chciałem kupić chleb - wyjaśniłem.
- Nie ma.
Spojrzałem nieco zaskoczony na kilkanaście bochenków zdobiących regał za nią.
- A tamten?
- Na zapisy - odburknęła. - Niesprzedany, do zwrotu.
Poskrobałem się po głowie.
- Znaczy ktoś zamówił, ale nie kupił? - upewniłem się.
- Przecież mówię! - teraz była już naprawdę zdenerwowana.
Spojrzałem na zegarek. Jeśli wywieszka na drzwiach głosiła prawdę, to za dziesięć
minut sklep miał być zamknięty.
- Jak oni nie kupili, to może ja kupię? - przeszedłem do ataku.
- Toż mówię, że nie ma! - ryknęła.
Zamyśliłem się głęboko. Trudno, zjem mielonkę z sucharkami.
- A można się zapisać na jutro? - zapytałem.
- Gdzie tam - machnęła ręką.
- Dlaczego nie? - zdumiałem się.
- Za dużo roboty jeden dodatkowy zamawiać - powiedziała. - Zresztą i tak się nie
sprzedaje tyle, ile zamówiłam. Tylko wy inteligenci to się na handlu nie znacie... Ten od
dinozaurów też był taki niekumaty jak ty. Wy to pewnie z jednych wykopalisk? -
spojrzała na mnie z wyższością. - Jak się szuka w ziemi głupot, to nic dziwnego, że się
potem życia zwykłych ludzi nie rozumie - popatrzyła na budzik stojący na ladzie. -
Poszedł mi stąd! - warknęła. - Zamykać trza!
Wyszedłem ze sklepu kompletnie skołowany. Dwaj pijaczkowie siedzący na
schodkach zarechotali. Odpinając rower usłyszałem ich dialog.
- Ty, popatrz na tego archeologa. Do sklepu wszedł i nic nie kupił...
- Bo wie pan, panie Zenku, takim to od naszego winka gęby wykręca. Obaj ryknęli
gromkim, serdecznym śmiechem. Gdzie ja się znalazłem?!
Kiedyś takie kobiety spotykało się w każdym sklepie. Potem zaczęły na szczęście
znikać, aż wyginęły prawie bez śladu. A tu jedna się uchowała...
Pojechałem przez wieś, usiłując odtworzyć jej obraz widziany wczoraj podczas jazdy
autobusem. Przecież był tu jeszcze murowany sklepik. Za zakrętem? Tak... Zatrzymałem
16
się przed kolejną świątynią handlu. Sklep spożywczo- przemysłowy mieścił się w małym
baraczku. Elewacja z bloczków gazobetonowych była brudna, szyby także pokrywały
rozbryzgi błota. Z szyldu obłaziła farba... Ale najbardziej zafascynowała mnie
wywieszka na drzwiach. Namalowano ją zużytym, czarnym markerem na kartce w
kratkę i przyklejono do szyby. Głosiła: „Psom i archeologom wstęp wzbroniony".
Odruchowo przetarłem oczy. Wraży napis nie znikał. Widziałem w życiu wiele
dziwnych rzeczy. Wykute w skałach etiopskie klasztory, indiańską bimbrownię w
Brazylii, stosy hitlerowskich sztab złota w pociągu pod górą Sobiesz, ba, widziałem
nawet prawie prawdziwą Arkę Noego... Ale nic nie zdumiało mnie tak, jak ta kartka
papieru.
Zdecydowanym krokiem wszedłem do sklepu. Za ladą siedział zwalisty mężczyzna w
dresie. Na stołku po drugiej stronie przysiadł typek w skórzanej kurtce. Najwyraźniej
ubijali jakiś interes. Na mój widok przerwali rozmowę.
- A ty co, kartki nie czytał? - warknął ten w dresie. W półmroku jego złote zęby
zalśniły zniewalająco.
- Nie jestem archeologiem, tylko historykiem sztuki - wyjaśniłem z godnością.
Typek w skórzanej kurtce zarechotał ubawiony moją wypowiedzią. Właściciel wskazał
gestem kolejną kartkę przyszpiloną do regału. Ta z kolei obwieszczała: „Klientela
ograniczona. Sprzedawca może odmówić obsłużenia".
- Poszedł mi stąd!!! - ryknął.
Nawet trzonowe zęby miał odlane w złocie. Dłoń ozdobiona masywną, złotą bransoletą
wskazała mi drzwi. Wyszedłem nieco zdenerwowany. Zaskoczony wywieszką na szybie
zapomniałem przypiąć rower, na szczęście jeszcze stał...
Wyjąłem sztabówkę okolicy i popatrzyłem. Jakieś trzy kilometry dalej była kolejna
wioska, Mętna Woda. Może tam znajdę wreszcie prawdziwy sklep? Ruszyłem wąską,
dziurawą szosą. Miasteczko sprawiało sympatyczniejsze wrażenie. Domy były jakby
bardziej zadbane. Znalazłem też sklepik. Nieduży, pamiętający jeszcze poprzedni ustrój,
ale dzięki wykończeniu ściany frontowej sidingiem sprawiał nieco lepsze wrażenie. Na
drzwiach miał nalepki informujące, że w środku można zapłacić kartami kredytowymi.
Przypiąłem rower i wszedłem do środka.
Kobieta za ladą wyglądała jak klon tej pierwszej ze sklepu w Ozorkowie. Spojrzała na
mnie jakby mniej wrogo. Kupiłem bochenek chleba, dwie puszki mielonki, pęto
kiełbasy, o które prosił doktor. Kobieta wybiła należność na archaicznej kasie,
pamiętającej chyba czasy przedwojenne. Dwadzieścia siedem złotych. Wyjąłem z
kieszeni portfel i wyłuskałem stuzłotowy banknot.
Kobieta spojrzała na niego z frasunkiem.
- Nie będę miała wydać - syknęła ze złością. - Wy, archeologi, to sobie myślicie, że w
Warszawie jesteście? Co i raz któryś tu wpada z grubą gotówką... A skąd ja mam brać,
ż
eby wydawać?
- W takim razie zapłacę kartą - powiedziałem pojednawczo wyciągając z portfela
prostokącik...
- O, jeszcze jeden nienormalny - zwróciła się do jakiejś sąsiadki, która właśnie weszła
do sklepu. - Znowu tym draństwem do telefonu chcą płacić...
- Nie honorujecie kart Visa? - zdumiałem się.
- Tu nie Warszawa - warknęła.
- Ale przecież na drzwiach ma pani nalepki z rysunkami kart - wyjaśniłem cierpliwie. -
17
A to znaczy, że można tu nimi płacić...
- Hę hę hę - zaśmiała się ta, która weszła. Brakowało jej z przodu trzech zębów.
- Inteligent za dychę - parsknęła sprzedawczyni. - Człowiek z siebie żyły wypruwa,
ż
eby sklep ładnie wyglądał i ludziom przyjemnie było kupować, człowiek dba o wystrój,
ozdobniki na drzwiach klei, a potem przylezie taki jeden z drugim i godność poniża... Da
ten banknot - wyjęła mi setkę z dłoni i obejrzała pod światło.
Wysunęła szufladę i długo grzebała wyciągając pojedyncze banknoty.
- Uch, całe drobne mi zabrał - rzuciła z nienawiścią.
Druga kobieta znowu wybuchła koszmarnym rechotem. W tej okolicy ludzie mieli
nieco spaczone poczucie humoru...
Zabrałem zakupy i zmyłem się pospiesznie. Popędziłem w stronę Ozorkowa jakby
mnie diabli gonili.
- Co to za miejsce? - mruczałem sam do siebie. - Dlaczego w Etiopii, na końcu świata,
można było smacznie zjeść i zapłacić dowolną walutą, a we własnym kraju...
Zwolniłem nieco. Szosą sunęło coś dziwnego. Po chwili zorientowałem się, że to
karoseria łady samary oparta na starym wozie. Do wozu nie zaprzężono konia, zamiast
tego pchało go trzech mężczyzn. W jednym rozpoznałem Skórzastego ze sklepu.
Przyspieszyłem, aby ich wyminąć.
- Te, archeolog, weź się do uczciwej pracy - rzucił za mną.
I wszyscy trzej zarechotali wesoło. Zakręciłem na drogę do lasu, niebawem znalazłem
się pośród drzew. Powoli uspokajałem się. Zanim dojechałem do obozu, byłem już w
stanie spojrzeć na swoje przygody z pewnym rozbawieniem...
***
Siedziałem w namiocie studiując dwie opasłe księgi na temat kultur pradziejowych.
Nie wszystko zdążyłem przeczytać w ministerstwie. Bałem się dekonspiracji. Oglądałem
kolejne ilustracje usiłując wbić sobie do głowy podstawowe wiadomości o
najważniejszych zabytkach przełomu neolitu i epoki brązu. Dotąd nie miałem z tym do
czynienia, na historii sztuki archeologię wykładano po łebkach... Teraz ze zdumieniem
oglądałem dziesiątki glinianych garnków różnych kształtów... Jak to wszystko
zapamiętać?
Zupełną zagadką były dla mnie krzemienne narzędzia. Autor zilustrował dzieło
setkami rysunków. Przypisał je do kilku różnych kultur pradziejowych, potem wyróżnił
jeszcze grupy i podgrupy - widać różne plemiona tego samego ludu obrabiały te kamulce
w różny sposób. Musiałem uwierzyć mu na słowo. Ja nie dostrzegałem żadnych różnic.
Ktoś zastukał w płótno namiotu. Pospiesznie wepchnąłem książkę pod plecak.
- Tak? - zagadnąłem.
- Panie Daniec, zapraszamy na ognisko - powiedziała Magda.
Wygrzebałem się ze swojej kryjówki. Studenci faktycznie przygotowali ładne
palenisko na brzegu rzeki. Obłożyli je kamieniami, ogień zaplanowali niewielki,
ostatecznie las był blisko, a po całodziennym upale ściółka mogła być bardzo
wysuszona. Obok, na wszelki wypadek, naszykowali dwa wiadra wody. Wokoło ognia,
na kilkunastu pieńkach, oparto deski mające służyć jako ławki. Dla kierownictwa, to
znaczy dla mnie i Hreczkowskiego, przewidziano ławkę z szerszą deską. Rozsiedliśmy
się wygodnie. Powoli schodzili się studenci. Udawałem zamyślenie, ale obserwowałem
ich spod półprzymkniętych powiek. Cztery dziewczyny, nie - pięć, jeszcze Magda.
Kilkunastu chłopa... Czterech już znałem. Teraz obserwowałem pozostałych. Jeden
18
wyróżniał się wyraźnie. Miał silnie zarysowane wały nadoczodołowe i jakby cofniętą
brodę. Szeroki w barach, ale niewysoki, potężna szczęka.
Odtworzyłem w pamięci obrazek z przeczytanej książki. Koleś wyglądał wypisz
wymaluj jak neandertalczyk. Tylko okulary na jego nosie psuły efekt. Obok, po
przeciwnej stronie leniwie pełgającego ognia, siedział jeszcze jeden dziwny student.
Miał lekko wystające kości policzkowe, dość śniadą cerę i ciemne włosy. Jego oczy były
bardzo ciemne i lekko skośne. Indianin? Nie, przecież widywałem Indian, zarówno w
Polsce, jak i podczas pobytu w USA. On był nieco inny. Nie umiałem powiedzieć, na
czym to polegało...
Reszta nie wyróżniała się niczym szczególnym. Skoncentrowałem się na
dziewczynach. Dwie brunetki i dwie ciemne blondynki. Sprawiały dość sympatyczne
wrażenie... Kierownik pojawił się jako ostatni. Przekroczył deskę i usiadł obok mnie.
- Pan Samochodzik wspominał, że nie pijesz alkoholu? - zagadnął.
- W każdym razie bardzo niewiele.
- No to mam coś dla ciebie - uśmiechnął się wyciągając z torby plastykową butelkę.
- Kwas chlebowy? - mile się zdziwiłem.
- Wspaniały napój. Alkoholu nie zawiera, ale jak się za dużo wypije, to rano ma się
kaca...
Odchrząknął. Wszyscy umilkli. Powstał.
- Dzisiejsze ognisko ma charakter po części integracyjny - powiedział poważnie. -
Miło nam powitać wśród nas magistra Pawła Dańca - wstałem i ukłoniłem się. - Będzie
prowadził wykop na kurhanach. Macie go słuchać tak jakbyście słuchali mnie, za
najmniejszą niesubordynację ma prawo wywalić was z praktyk bez zaliczenia... Nowo
przybyłych informuję, że zostają chwilowo przydzieleni do pana Dańca, w razie gdyby
sobie nie dawali rady, przerzucimy ich na łatwiejszy front robót, do prac nie
wymagających pomyślunku, to znaczy będą wywozili ziemię taczkami. Kierowniczką
drugiego wykopu jest Magda... - dziewczyna wstała, żeby się pokazać. - Magda jest na
piątym roku i ma duże doświadczenie w pracach terenowych. Gdybyście zapomnieli na
przykład, co to jest szpachelka, możecie ją zapytać... Dobra, tyle tytułem wstępu,
pointegrujcie się teraz trochę - usiadł wygodnie.
Z torby wyciągnął butelkę piwa i odkapslował ją zręcznie o kant ławki. Studenci też
wyciągali butelki. Magda przyniosła naręcze patyków do pieczenia kiełbasek. Zaraz też
znalazły się kiełbaski i chleb. Zmrok zapadał powoli. Tłuszcz skwierczał nad ogniem.
Studenci gadali między sobą...
- Tak więc, panie kolego - zagadnął Hreczkowski - jutro zabieramy się do roboty...
- Poczytałem trochę, powinienem dać sobie radę - odparłem półgłosem.
Kiwnął w zadumie głową. On też obserwował studentów.
- Środek lasu - westchnął - wszystko trzeba było przynieść na własnych plecach, bo nie
ma czym dojechać... Chyba że motocyklem lub rowerem... Każdy gram bagażu niesie się
spod wsi sześć kilometrów, ale o alkoholu nie zapomnieli...
- Może skończą na jednym piwie - zauważyłem.
- Może. Ci z Warszawy mają fatalną opinię, jeśli chodzi o picie... Tak czy inaczej,
jeżeli któryś rano nie będzie trzeźwy, wywalamy z praktyk.
Kiwnąłem głową na znak aprobaty.
- Jeszcze jedno. śadnego palenia papierosów na wykopie. Musisz tego pilnować.
Odrobina popiołu wystarczy, żeby zanieczyścić próbki, a będziemy brali węgle drzewne
19
do testów na C14.
- Datowanie metodą radiowęglową - domyśliłem się.
- Dokładnie tak. Nie jest ona najlepsza, ale lepsza kiepska niż żadna...
- Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? Milczał przez dłuższą chwilę.
- Chyba nie... Aha, jeszcze jedno, w zasadzie wszyscy studenci są po pierwszym roku.
To ich pierwsze wykopaliska w życiu. Chodziło mi głównie o to, żeby nie mieli
nieformalnych kontaktów z ewentualnym przeciwnikiem...
- Nie rozumiem?
- To proste. O sabotowanie tych badań podejrzewam trzech pracowników naukowych
naszego instytutu... Studenci wyższych lat uczęszczający do nich na seminaria
magisterskie... - zamilkł na chwilę.
Ja też milczałem obserwując krąg uczestników wykopalisk.
- Co do Magdy, jest po piątym roku i specjalizuje się w antropologii - powiedział cicho
- ale jej możemy zaufać. Jest z Akademii Teologii Katolickiej czy też z Uniwersytetu
Stefana Wyszyńskiego, bo tak się teraz ta uczelnia nazywa...
- O, to tam mają wydział archeologii?
- No cóż, nigdy nie narzekałem na studentów, których mi podsyłali... Wprawdzie
trzeba im było sporo tłumaczyć, ale byli dość pojętni i zdyscyplinowani...
Po drugiej stronie wynikła jakaś dyskusja, wreszcie z ławki podniósł się ten
neandertalczykowaty. Podszedł do nas.
- Panie doktorze - zwrócił się do Hreczkowskiego - mamy taką kolektywną prośbę...
- Tak? - brwi kierownika uniosły się nieco do góry. - Chcielibyśmy, aby opowiedział
pan jakąś anegdotkę... Z pewnością bywał pan wiele razy na wykopaliskach, pewnie
zdarzały się w ich trakcie jakieś zabawne...
Hreczkowski uśmiechnął się pod wąsem.
- Wasza prośba zostanie spełniona - powiedział.
W jego głosie usłyszałem rozbawienie. Powstał. Wszyscy umilkli.
- Opowiem wam historyjkę z wykopalisk w Egipcie. Jest odrobinę drastyczna; kobiety,
dzieci i osoby wrażliwe nie powinny jej słuchać.
Pomruk aplauzu dał mu do zrozumienia, że wszyscy chętnie posłuchają drastycznej
opowieści.
- Tylko proszę nie wymiotować do ogniska i jak się komuś w nocy przyśni, to niech
nie ma pretensji - dodał.
Wszyscy usiedli wygodnie.
- Zapewne tego nie wiecie, ale Niemcy są narodem, który bardzo chętnie je miód.
Nawiasem mówiąc, spora część naszego miodu idzie na eksport właśnie do tego kraju...
Zdarzyło się to kilkanaście lat temu w Egipcie. Niemieccy archeolodzy buszowali w
delcie Nilu, niedaleko Aleksandrii. Rozkopywali stanowisko z okresu ptolomejskiego.
Trafili na pozostałości niedużego miasteczka i eksplorowali dom po domu, niewiele w
sumie znajdując... Pewnego dnia, można powiedzieć, uśmiechnęło się do nich szczęście.
W piwniczce jednej z lepianek znaleźli wielkie naczynie zasobowe, taką beczkę
wypaloną z gliny. Gar był zapieczętowany glinianą pokrywą, nieco lepki po wierzchu i
tak ciężki, że z trudem ruszyli go z miejsca. To oznaczało, że jego pierwotna zawartość
ciągle jest w środku. Załadowali znalezisko na samochód, zawieźli do bazy,
odpieczętowali. Pod glinianą pokrywą była warstwa wosku, wydłubali go i zobaczyli
miód. Po upływie ponad dwu i pół tysiąca lat był zupełnie scukrzony, twardy jak toffi,
20
bardzo ciemny, ale jak stwierdzili, zapach prawie się nie zmienił. Postanowili
spróbować... Jak zapewne wiecie, miód zawiera bardzo dużo jadu pszczelego, który
działa antybakteryjnie, więc jest bardzo odporny na zepsucie. W szczelnie
zapieczętowanym garnku zachował się w doskonałym stanie. Wzięli łyżki i zaczęli
skrobać... Spróbowali i okazało się, że w smaku też jest znakomity. Zjedli po odrobinie,
zasmakowało, skrobnęli głębiej i wtedy... - zawiesił głos i potoczył wzrokiem po
uczestnikach. - Kobiety zostają na własną odpowiedzialność - powiedział poważnie.
Wszystkie dziewczyny pozostały na swoich miejscach.
- Pod warstwą miodu zobaczyli włosy - podjął opowieść.
- Jak to: włosy? - ktoś jęknął. - Co to było?
- Martwe dziecko. Zanurzone w miodzie. Tak przygotowywano je do mumifikacji...
Niemcy rzygali jak koty - dokończył z zadowoleniem w głosie.
Studenci wyglądali na mocno wstrząśniętych.
- Niestety - westchnął. - W naszym zawodzie przyjdzie wam zetknąć się z podobnymi
przypadkami... Nie jest to mile i trudno przyzwyczaić się do obcowania ze śmiercią...
Nawet jeśli odkopany przez nas szkielet liczy sobie tysiące lat...
Zamyślił się. Przez chwilę panowało milczenie, a potem studenci zaczęli rozmawiać
między sobą. Nikt nie chciał jakoś słuchać kolejnych drastycznych anegdotek...
- Mocna opowieść... - odezwałem się. Uśmiechnął się lekko.
- Archeologia to zawód dla twardych ludzi - powiedział poważnie.
- Grobowce kujawskie, takie jak ten, który rozkopiemy, czasem kryją ślady
paskudnych obrzędów...
Jakieś pół godziny później studenci zaśpiewali kilka szant, ale około dwudziestej
drugiej zmęczenie całodzienną harówką przeważyło. Pojedynczo zaczęli się wymykać i
udawać na spoczynek. Zastanawiałem się, czy tej nocy ktoś będzie usiłował dobrać się
do kurhanu, ale alarm milczał. O dwudziestej trzeciej ja też zasnąłem.
***
Pobudka o siódmej rano... Wstałem, ochlapałem się wodą, wykonałem kilka pompek.
Dawno już nie spałem w namiocie. Nocne powietrze dobrze mi zrobiło. Umysł miałem
czysty i jasny... Jeszcze kilka przysiadów, by przyspieszyć pracę serca. Byłem gotów.
Zjadłem pospiesznie śniadanie. Z namiotu magazynowego pobrałem pięć łopat, pięć
szpadli, graczki i taczkę. Do tego plastykową kuwetę na wypadek jakichś znalezisk i
motek sznurka. „Moi" studenci zaraz się pojawili. Piotrek, Artur, Sebastian i Marek.
Zapamiętałem ich imiona...
- No to co? - zagadnąłem. - Gotowi do wielkich czynów?
Pomruk entuzjazmu był jedyną odpowiedzią. Nadszedł kierownik.
- Dam ci jeszcze dwóch - powiedział obrzuciwszy wzrokiem szczupły zastęp. - Siedzą
tu od trzech dni, czegoś już się nauczyli. Pokażą kolegom, jak się plantuje stanowisko...
Dołączą za chwilę.
- Dobra - popatrzyłem na zegarek. - Zaczynamy punkt ósma, więc mamy dziesięć
minut, aby dotrzeć na miejsce. Naprzód marsz.
Część narzędzi wzięli na ramiona, resztę powiozłem na taczce. Dotarliśmy do kurhanu
trzy minuty przed czasem. Alarm w mojej kieszeni zawibrował delikatnie. Czujnik nas
wykrył. Widać rozregulował się trochę. Przecież był tak nastawiony, żeby wyłączać się
automatycznie o 6.00!
- Jak widzicie, mamy tu piękny kurhan, należący do tak zwanych grobowców
21
kujawskich - poinformowałem studentów. - Usypano go ponad trzy tysiące lat przed
naszą erą, jest więc starszy niż cywilizacja starożytnego Egiptu...
- O kurczę - wyrwało się Markowi.
- Dokładną datę jego powstania będzie można ustalić właśnie dzięki naszym pracom -
dodałem z dumą.
- Hmm - mruknął Marek. - Wypadałoby się pomodlić za tych, którym zburzymy
wieczny spoczynek...
- Jeśli masz obiekcje religijne, to mogę cię przerzucić do badań osady - rozległ się za
nami głos Magdy.
Nawet nie zauważyłem, jak się zjawiła.
- Nie - pokręcił głową. - Pomódlmy się i kopiemy. To i tak poganie - dodał tonem
usprawiedliwienia.
Przeżegnaliśmy się. Dziewczyna przyprowadziła mi dwóch studentów, którzy mieli
pracować na moim wykopie. Jak się okazało, byli to neandertalczyk i ten podobny do
Indianina.
- Nazywam się Fryderyk - przedstawił się małpowaty. Imię zupełnie do niego nie
pasowało...
- A ja jestem Niels Rolv - powiedział jego towarzysz. W jego głosie było słychać
wyraźny obcy akcent.
- Szwed? - zdziwiłem się.
- Saam - zaprotestował z godnością.
- Czyli Lapończyk - wyjaśniłem pozostałym.
- Wolę naszą nazwę - obdarzył mnie szerokim, ale ostrzegawczym uśmiechem.
- W porządku - skinąłem głową. - No, chłopaki, dwie po ósmej, mamy już
opóźnienie... Do roboty...
Najpierw wycięliśmy darń spomiędzy palików. Potem dwaj nowi przybysze ujęli
łopaty i pokazali, jak się zdejmuje cienką warstwę ziemi. Wedle instrukcji, które
poprzedniego dnia dał mi Hreczkowski, oczyściliśmy wierzch kurhanu i ścięliśmy go,
aby był zupełnie płaski. Następnie mieliśmy zdejmować glebę, warstwa po warstwie, aż
dojdziemy do powierzchni ziemi. Pod cienkim nalotem próchnicy, która nagromadziła
się tu przez sześć tysięcy lat, pojawił się żółty polodowcowy piach...
Na każdego z nas przypadł pas ziemi szerokości jednego metra i długi na mniej więcej
pięć - tyle było miejsca na szczycie nasypu. Urobek sypaliśmy do taczek, które następnie
trzeba było sprowadzić w dół. Na polance na południe od grobowca rozłożyliśmy
plastykową płachtę i tam wysypywaliśmy ziemię. Robota szła dość wolno, co chwila
łopaty zaczepiały o resztki korzeni albo nieduże otoczaki. Korzenie wycinaliśmy se-
katorem, kamienie chwilowo kazałem zostawić w miejscach znalezienia - należało
sprawdzić, czy nie tworzą jakiegoś logicznego układu...
Hreczkowski przyszedł po mniej więcej godzinie.
- Nieźle - mruknął. - Doczyśćcie to ładnie, załóżcie siatkę i zróbcie fotografię. Potem
niwelacja, rysunek i kopiecie kolejną warstwę. Zerwijcie tak z dziesięć centymetrów, nie
ma się co pieścić...
Poczułem się odrobinę niepewnie.
- Dobra - powiedziałem. - Ja założę siatkę, kto na ochotnika zrobi niwelację i rysunek?
- Ja mogę niwelować - zgłosił się Fryderyk.
- To ja narysuję - zaofiarował się Lapończyk.
22
- No, to po sprzęt - zadysponowałem.
Założenie siatki było bardzo proste. Chodziło o to, żeby naciągnąć sznurki na wbite w
paliki gwoździe tak, aby nasz wykop pokryć jakby kratką o boku jednego metra. W
wojsku używałem teodolitu, natomiast nigdy nie miałem do czynienia z niwelatorem... A
jak przypuszczałem, każdy archeolog musiał się na tym znać. Popatrzyłem krytycznie na
rozciągnięte sznurki. Pamiętałem z książek, jak wyglądają fotografie stanowisk
archeologicznych, więc położyłem pośrodku czarną tabliczkę z nazwą stanowiska i
numerem. Następnie wlazłem na drzewo i sfotografowałem wszystko z góry.
Wiedziałem, że zdjęcie wyjdzie nieco łaciate - sosny nie zasłaniały światła, ale ich cienie
kładły się w poprzek stanowiska, nic na to nie mogłem poradzić... Obaj wysłani po
sprzęt wrócili. Jeden przydźwigał niwelator na stojaku oraz łatę - specjalną tyczkę z
podziałką.
- Reper jest na tamtym kamieniu - wskazał głaz z namalowaną na nim gwiazdą. -
Wysokość - zajrzał do trzymanej w garści kartki - 98,75 metra nad poziomem morza.
Kto mi potrzyma łatę?
Rozstawił niwelator i manipulował długo pokrętłami.
- Szefie - zwrócił się do mnie - wystarczy takie wypoziomowanie? Podszedłem do
urządzenia. Z boku miało okrągłą szybkę. Wyglądała jak poziomica, banieczka
powietrza pływała w cieczy, na szkle narysowano czarne kółko. Pokręciłem ostrożnie i
ustawiłem pęcherzyk dokładnie w kółku.
- Tak będzie chyba dokładniej - mruknąłem.
Kiwnął głową. Piotrek stanął przy kamieniu z tyczką w ręce.
- Oprzyj koniec na gwiazdce - zawołał Fryderyk. - Wysokość niwelatora 99,26 -
zameldował.
- Zapisz - powiedziałem z kamienną twarzą.
Niels tymczasem na papierze milimetrowym naniósł plan wykopu. Zaznaczył
krzyżykami wszystkie punkty przecięcia się sznurków.
- Niwelujemy co metr? - zapytał.
Skąd mogłem wiedzieć?! Postanowiłem wykręcić się sprytnie.
- Nie wiem, jak robi doktor Hreczkowski. Dostosujmy się do jego sposobów
dokumentacji.
- Tak jest - kiwnął głową.
- Piotrze, gibaj na kurhan - wesoło zawołał Fryderyk.
Chłopak stanął z łatana odczyszczonym kawałku. Ustawiał tyczkę na kolejnych
punktach przecięcia siatki, Fryderyk patrząc przez lunetkę niwelatora wykrzykiwał
kolejne liczby, a Niels zapisywał je na planie. Obserwowałem ich z udanym znudzeniem,
usiłując odgadnąć sens ich działań i wreszcie zrozumiałem. Niwelator służył do
określenia wysokości nad poziomem morza wszystkich punktów. Jeśli znajdziemy
komorę grobową, będziemy wiedzieli, jak głęboko pod powierzchnią kurhanu się znaj-
dowała i jak wysoko nad jego spodem...
Lapończyk skończył nanosić pomiary na plan. Zabrałem mu kartkę i przez chwilę
studiowałem wyniki.
- Trochę krzywo zeszliśmy - oceniłem. - Od zachodu jest sześć centymetrów wyżej...
Chyba warto by wyrównać...
Schowaliśmy plan do teczki i zabraliśmy się do roboty. Kolejna warstwa zdjęta...
Osiem taczek piachu pojechało na hałdę. Wywoziliśmy ziemię na zmianę. Także i tu nie
23
było widać nic podejrzanego. Piach był zupełnie czysty, bez śladu przebarwień. Jak
dotąd nie znaleźliśmy też żadnej skorupki, żadnego krzemiennego narzędzia... Drobne
otoczaki leżały zupełnie chaotycznie, prawdopodobnie przyniesione tu razem z piaskiem
przez ludzi, którzy sześćdziesiąt wieków temu sypali kurhan dla swego wodza...
Lekko zakręciło mi się w głowie. I jednocześnie poczułem pewien żal, że rozkopujemy
tak szacowny zabytek. Wiedziałem, że po zakończeniu prac mamy obowiązek usypać go
na nowo, ale to już nie będzie ten sam, tylko rekonstrukcja... Zasępiłem się...
O jedenastej wpadła Magda.
- Pół godziny przerwy - zarządziła. - Jak wam idzie?
- Nieźle - pokazałem wykop.
Akurat założyliśmy trzecią tego dnia siatkę i skończyliśmy fotografować. Rzuciła
okiem.
- Sam piach? - raczej stwierdziła niż zapytała.
- No cóż - wzruszyłem ramionami. - Nie od razu znajduje się skarby...
- A my mamy dwie jamy śmietniskowe i kupę kawałków ceramiki - pochwaliła się. -
Jeśli chcecie zobaczyć...
Poskładaliśmy narzędzia na równą kupkę i poszliśmy za nią. W plastykowych
kuwetach leżało sporo drobnych odłamków przepalonych glinianych naczyniek. Ponadto
znaleźli ładny grot włóczni zrobiony z krzemienia. Na brzegu wykopu leżał przypięty do
deski ich plan. Obejrzałem go uważnie. Odnalezione jamy zaznaczyli czarnymi plamami.
Niwelacje zrobili podobnie jak my. Dno ich wykopu nie było równe, różnice dochodziły
do piętnastu centymetrów, ale widać nie było to takie ważne...
Westchnąłem cicho. Nigdy nie lubiłem brać się do rzeczy, na których zupełnie się nie
znałem. Teraz też obawiałem się popełnić jakiś błąd. Nadszedł kierownik.
- Uczymy się? - zagadnął cicho.
- Tak - przyznałem. - W sumie jestem równie zielony jak ci studenci, którymi mam
kierować. A nawet jeszcze bardziej, bo ostatecznie oni mają za sobą rok studiów....
- Poradzisz sobie - klepnął mnie po ramieniu. - Masz łeb na karku, obserwuj i wyciągaj
wnioski. śaden nie zachowuje się podejrzanie?
- śaden - pokręciłem głową. - Jeden jest katolickim fundamentalistą, ale reszta nie
odbiega od normy.
- Archeologia może być przykra dla głęboko wierzących - powiedział poważnie. -
Niestety, naruszamy często spokój zmarłych. Ale trudno, jego wybór.
Resztę przerwy spędziłem przeglądając dokumentację. Wiele można było się z niej
domyślić. Każdą jamę opisywano szczegółowo na oddzielnej karcie. Obejrzałem także
odkrytą podłogę szałasu i palenisko. Na rysunkach warstwę węgli drzewnych
zaznaczono małymi krzyżykami. Zapamiętałem to na wypadek, gdyby i u mnie w
wykopie pojawiło się coś takiego. Przerwa minęła, należało wracać do pracy.
24
ROZDZIAŁ TRZECI
KLEIMY SKORUPKI * NOCNA ULEWA * TAJEMNICZY WARKOT * ŚLAD BOSEJ
STOPY * UCZTA KANIBALI * KOSZYK MUCHOMORÓW
O szesnastej zakończyliśmy pracę. Całodzienne machanie łopatą w upale dobrze dało
nam się we znaki. Złożyliśmy narzędzia i zalegliśmy na łące na wodą. Byłem tak
zmęczony, że nawet nie chciało mi się jeść. W powietrzu panowała potworna duchota.
- Chyba będzie burza - powiedziałem do przechodzącego obok mnie Fryderyka.
- To niedobrze - mruknął - deszcz mógłby zaszkodzić wykopom.
O tym nie pomyślałem... Jeszcze jeden drobiazg, na który nie zwróciłem uwagi.
Rozglądałem się po obozowisku. Jeden ze studentów, wołali go chyba Andrzej,
wyciągnął z namiotu gitarę i brzdąkał na niej, co jakiś czas wyczarowując spod palców
kawałki melodii. śe też mu się chciało... We mnie upał zabił wszelką aktywność.
Zjedliśmy obiad. Jak zaobserwowałem, mało komu dopisywał apetyt.
Godzinę później zerwał się wiatr. Dźwignąłem się z trawy i poszedłem szukać
Hreczkowskiego. Siedział w namiocie- pracowni i sklejał z niewielkich skorupek
naczynie. Przyglądałem się jego pracy. Dopasowywał, smarował klejem i łączył coraz to
nowe okruchy. Zrekonstruowany czerep niedużego garnka umieścił w kuwecie z
wilgotnym piaskiem. Sporo nasypał też do środka. Zauważył moje spojrzenie.
- Mokry piasek pozwala utrzymać kawałki naczynia w odpowiedniej pozycji, zanim
klej dobrze zwiąże - wyjaśnił widząc moje zainteresowanie.
- Niektórych fragmentów brakuje - zauważyłem. - Może uda sieje znaleźć w sąsiednich
jamach - powiedział. - A jeśli nie, to dziury wypełni się gipsem i wypoleruje na gładko.
- Widziałem takie w muzeum - przypomniałem sobie.
Kiwnął głową.
- Ot tak sklejam, żeby czas zabić...
- Idzie burza. Czy nie należałoby jakoś zabezpieczyć wykopów? - zapytałem. - Na
przykład nakryć folią?
- Nie - pokręcił głową - niech złapią trochę wilgoci. To prawie czysty piach, jak będzie
mokry, lepiej się będzie doczyszczać, silniejsze będą kontrasty pomiędzy warstwami i,
co najważniejsze, nie będzie się tak okropnie kurzyć... Nie będzie to ulewa na tyle silna,
by, na przykład, spowodować osunięcia profili...
Niebawem zaczęło kropić. Nakryłem swój namiocik folią, a sam usiadłem z
kierownikiem w pracowni. Pomagałem mu sklejać wykopane już naczynia. Czasem z
odłamków można było złożyć z powrotem cały garnek, czasem tylko kawałek.
- Zobacz ten - pokazał mi jeden - rzucono nim o drzewo... I to ze znaczną siłą.
- Skąd to przypuszczenie?
- Jedna ścianka rozprysła się niemal na okruchy. Druga pękła na kilka dużych
fragmentów... - zademonstrował przypuszczalny kierunek uderzenia.
- Pada deszcz - powiedziałem. - Trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte.
- Sądzisz, że... - spojrzał na mnie badawczo.
- Jeśli faktycznie ktoś tu w obozowisku będzie chciał napsuć nam krwi, to w tej chwili
jest najlepsza okazja. Wszyscy siedzą w namiotach. Ten, kto wymknie się na deszcz,
może mieć prawie pewność, że w lesie nikogo nie spotka i nikt nie zauważy jego
nieobecności...
- Może trzeba zrobić obchód namiotów i zobaczyć, czy kogoś nie brakuje?
- Spłoszymy go... Chyba żeby wymyślić jakiś dobry pretekst...
25
- Nie spłoszymy, jeśli go nie ma - uśmiechnął się. - A popytać możemy na przykład o
to, czy ktoś nie ma baterii Kodaka do aparatu fotograficznego.
Zaraz jednak zrezygnował z pomysłu. Zabrał się do klejenia kolejnego naczynia.
- Czy twój czujnik zaalarmuje nas, jeśli ktoś pojawi się na kurhanie? Zamyśliłem się.
- Obawiam się, że w takim deszczu nie będzie działał prawidłowo.
- Dlaczego?
- Krople wody będą silnie pochłaniać promieniowanie podczerwone - wyjaśniłem. -
Zadziała jak ekran.
Milczał bawiąc się skorupami.
- Jesteśmy za wysoko - zawyrokował wreszcie. - Do komory grobowej jeszcze co
najmniej półtora metra. Nie zaatakuje teraz. Nie będzie w stanie jej znaleźć...
- A jeśli namierzy ją wykrywaczem metali? - zapytałem. - Ramowe pozwalają sięgnąć
do dwóch metrów w głąb ziemi...
- To jeszcze nie ta epoka - powiedział z naganą w głosie. - Kultura pucharów
lejkowatych znała wprawdzie miedź i złoto, a nawet jakieś pierwsze stopy, ale metale
były wówczas ogromną rzadkością... A kilka paciorków z miedzi nie zasygnalizuje przez
taką warstwę ziemi.
Zagrzmiało i piorun uderzył gdzieś daleko. Deszcz szumiał, ale usłyszałem dziwny
dźwięk przebijający się przez szmer kropli na brezencie. Dziwny warkot...
- Co to jest, u diabła? - Hreczkowski też to usłyszał. - Silnik?
- Nie - pokręciłem głową - chyba, że bardzo uszkodzony.
Powiał wiatr i przez dłuższą chwilę nic nie słyszeliśmy. Potem znowu dobiegło nas
tajemnicze dudnienie. Dźwięki rodziły się nie wiadomo gdzie, poczułem narastające
przerażenie. Hreczkowski podkręcił knot w lampie.
- Dziwne - powiedział - nie znam tego, ale... - pstryknął palcami.
- Może dlatego nas to niepokoi - zauważyłem. - Nie umiemy, zidentyfikować źródła
tego dźwięku...
Deszcz odrobinę ustał i odgłos dał się słyszeć wyraźniej.
- Wiem, co to jest - mruknął. - Brzmi jak bęben, więc pewnie po prostu gdzieś w lesie
leży kawał blachy, stara beczka albo duży plastykowy kanister, a spadające na to krople
dają wrażenie werbla...
- Sam nie wiem - pokręciłem głową. - Musiałyby spadać z wysoka, dźwięk wydaje się
cichy, ale mam wrażenie, że dobiega z daleka...
Znowu zagrzmiało, a deszcz uderzył z większą siłą. Gdy fala przeszła, zapadła cisza.
Tajemniczy dźwięk nagle zniknął. Poczułem niepokój.
- A zatem nie było to naturalne zjawisko - stwierdziłem. Wzruszył ramionami.
- Nie demonizujmy. Może to coś we wsi?
- Fakt, raptem cztery kilometry - uspokoiłem się. - Młockarnia?
- Młockarnia raczej nie, jeszcze nie było żniw, ale może sieczkarnia.
Deszcz usypiał mnie. Zostawiłem kierownika zajętego lepieniem kolejnych skorup i
pobiegłem do namiotu. Kilkanaście metrów wystarczyło, żebym przemókł prawie na
wylot. Z ulgą zanurkowałem pod folię. Buty zostawiłem na zewnątrz pod plastykiem,
kurtkę z hydroteksu strzepnąłem parę razy i powiesiłem u wejścia. Materac kusił...
Wyciągnąłem się jak długi i wyjąłem spod poduszki książkę. Nagle drgnąłem. Leżała
okładką do góry, a przecież położyłem ją odwrotnie. Czyżby ktoś zakradł się tu pod
moją nieobecność?
26
Zajrzałem do plecaka. Nic nie zginęło, wszystko było na swoim miejscu. A może to
tylko wyobraźnia spłatała mi figla? Zagrzebałem się w ciepłym śpiworze. Spojrzałem
jeszcze na czujnik. Nikt nie zakłócał spokoju leżącego opodal kurhanu. Chyba że deszcz
faktycznie wystarczył, by zmylić elektronikę... W zasadzie powinienem zrobić jeszcze
mały obchód, ale nie miałem siły. Nagłe załamanie pogody sprawiło, że poczułem się
bardzo znużony. Parę minut później zapadłem w głęboki sen.
***
Paskudny wilgotny poranek. Siedzisz w namiocie myśląc tylko o jednym, jakie
cudowne ciepło panuje wewnątrz śpiwora i jak obrzydliwie zimno jest poza nim. Piąta
rano. Słońce niedawno wzeszło. Chciałem jeszcze pospać. Przyłożyć głowę do poduszki
i zapaść w sen...
Potrząsnąłem głową. Nie po to tu przyjechałem, żeby spać. Wygrzebałem się z
niechęcią z legowiska. Zrobiłem kilka pompek i senność ustąpiła. Wypluskałem się w
lodowatej wodzie, która po deszczu nieco przybrała i była mętna. Obóz jeszcze spał.
Ruszyłem w stronę lasu. Ścieżka była poznaczona kałużami. Pochyliłem się nad
najbardziej piaszczystym kawałkiem. Ślady. Nie mogły się odbić wczorajszego
popołudnia, bo na piasku nie byłyby widoczne. Stało się to możliwe dopiero, gdy deszcz
uplastycznił podłoże. Potem ten sam deszcz nieco je zatarł. Ktoś przeszedł tędy nocą lub
późnym wieczorem. Kawałek dalej, pod rozłożystym świerkiem, ślady sporych bosych
stóp zachowały się wyraźniej. Mężczyzna albo wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna.
Przyszła mi na myśl Magda. Czego mogła szukać nocą w lesie? Pełen niedobrych
przeczuć ruszyłem w stronę stanowisk. Niestety, trop niebawem przestał być widoczny.
Może należałoby sprowadzić psa tropiącego? Zaraz porzuciłem ten niedorzeczny
pomysł. Wykopy założone w miejscu pradziejowej osady były nietknięte. Ruszyłem
dalej w stronę kurhanu. Czujnik zapikał, gdy wszedłem w zasięg alarmu. Czy w nocy
ktoś mógł zakraść się tu niepostrzeżenie pod osłoną ulewy? Na ziemi nie było widać
ż
adnego śladu. Gdzie zatem poszedł tajemniczy bosonogi człowiek?
Wspiąłem się na drugi kurhan i rozejrzałem uważnie po okolicy. Za nasypem
znajdowała się nieduża polanka. Wysoka trawa była pokryta ciągle kropelkami deszczu.
Ktoś przeszedł tędy przygniatając trawy. Szlak jego wędrówki był bardzo wyraźny.
Człowiek bez butów? Chyba nie... Więc kto?
Zbiegłem na dół. Po kierunku, w którym przydeptano źdźbła, domyśliłem się, że szedł
na północny wschód. Namacałem pistolet gazowy w kieszeni i ruszyłem tym tropem.
Nie zaszedłem daleko. W sosnowym lesie zgubiłem ślad. Zawróciłem w stronę
obozowiska. Targały mną sprzeczne myśli. Czy doktor Hreczkowski miał rację, czy nie?
Ktoś z naszego obozu poszedł nocą do lasu i to na bosaka... tylko po co? Gdyby chciał,
powiedzmy, zadzwonić z telefonu komórkowego do swoich tajemniczych mocodawców,
szedłby w stronę wsi, tam gdzie na polach był jeszcze zasięg... Może po prostu ktoś z
naszej ekipy zostawił coś na wykopie i pobiegł odszukać zagubiony przedmiot. Tylko
dlaczego poszedł w nocy, nie bacząc na ulewny deszcz, a w dodatku na bosaka?! Nie, to
niemożliwe. Zaczekałby do rana. Ślad na trawie został wydeptany już po deszczu... A
zatem tajemniczy bosonogi nie był tym, który przeciął polankę. Bo w to, żeby chciało
mu się kilka godzin moknąć w ciemnościach, jakoś nie chciało mi się wierzyć...
Z drugiej strony, włóczenie się boso po lesie w czasie burzy nie było zakazane... Na
stanowiskach archeologicznych nikt nie przesunął nawet jednego kamyczka. Gubiłem się
w domysłach.
27
O siódmej rano kierownik poderwał obóz na nogi. Studenci wypełzali z namiotów.
Wyglądali nieszczególnie, zaspani, rozmamłani. Pogoda pod zdechłym Azorkiem
rozleniwiła ich do reszty. Pokręciłem się przez chwilę po głównym placyku. Chciałem
zobaczyć, czy ktoś nie będzie miał przypadkiem zabłoconych nogawek - może po tym
mógłbym rozpoznać nocnego wędrowca... Niestety, moje oczekiwania spełzły na
niczym.
Zaprowadziłem swoją grupę na stanowisko.
- Dziś ściągniemy kolejną warstwę - zakomenderowałem. - Chwilowo nie widać nic
podejrzanego, ale musicie zachować ostrożność. Jeszcze pół metra i możemy trafić na
któregoś z właścicieli tego grobowca.
Słuchali mnie apatycznie, oparci o łopaty. Wyglądali, jakby bez tych podpórek mieli
się zaraz przewrócić. Tylko Niels był wyprostowany. Wyglądał na wypoczętego, a nawet
w pewien sposób odprężonego. Pomyślałem, że z całą pewnością spał w nocy jak zabity,
ukołysany do sny szumem deszczu, jak jego pobratymcy, ciągle jeszcze przemierzający
północ Szwecji wraz ze stadami reniferów. Skąd wziął się w Polsce? Pomyślałem, że
później go zapytam.
Zabraliśmy się do plantowania. Wilgotny piach był dość ciężki, ale faktycznie
pracowało się przyjemniej niż wczoraj. Chłód też nie przeszkadzał, szybko rozgrzaliśmy
się przy robocie i przestaliśmy zwracać na to uwagę. Jakąś godzinę później, gdy
robiliśmy pierwszą tego dnia niwelację (poczułem się na tyle pewnie, że nawet
chodziłem trzymając łatę), nadszedł kierownik.
- Pawle, pozwól na moment - zawołał.
Porzuciłem swoją grupę i zbiegłem do niego po stoku kurhanu. Stanęliśmy nieco poza
zasięgiem głosu, aby nie mogli podsłuchać, o czym rozmawiamy.
- Zostałeś rozszyfrowany - powiedział bez wstępów i podał mi kartkę.
- Uważam za swój obywatelski obowiązek donieść, że przebywający w naszym obozie
magister Paweł Daniec nie jest archeologiem. Jako dowód niech posłuży fakt, że ma on
w swoim namiocie książkę profesora Witolda Hensla „Polska starożytna". śyczliwy -
odczytałem.
- To napisał jakiś idiota po pierwszym roku - mruknął Hreczkowski. - Oni muszą
bardzo dokładnie poznać tę pracę pod kątem przyszłych egzaminów... Wydało mu się
niejako oczywiste, że każdy archeolog będzie znał tę pozycję na pamięć. Tymczasem
gdybyś studiował archeologię, to po trzecim roku robiłbyś specjalizację, na przykład w
archeologii Egiptu... W takim wypadku byłbyś magistrem bardzo niedouczonym z pra-
dziejów... Niemniej jednak zwróciłeś jakoś na siebie uwagę.
- Sądzę, że ten, kto napisał donos, zdaje sobie sprawę, iż kto inny chce dokonać
jakiegoś sabotażu. Ja obserwuję dyskretnie studentów. On też. Wydałem mu się
podejrzany, więc ostrzegł pana. Gra po naszej stronie. I jak ładnie napisał, wyszukanym
stylem...
- A jeśli zorientował się, że ściągnąłem cię tu jako detektywa i chce cię
wyeliminować? - zadumał się kierownik.
- Wtedy nie pisałby do pana, tylko raczej poinformował innych.
- Słusznie - kiwnął głową. - Co robimy z tym papierem?
- W folię i do magazynu. W razie czego będzie można zrobić test na odciski palców. I
chyba trzeba czekać na rozwój wypadków.
Pożegnaliśmy się. Wspiąłem się na szczyt kurhanu.
28
- No, do roboty - ponagliłem studentów.
Korzystając z mojej rozmowy z kierownikiem zrobili sobie przerwę... Zeszliśmy
znowu o dziesięć centymetrów. Ciągle nie pojawiało się nic, co byłoby warte
zadokumentowania. Piach, resztki korzeni, drobne kamienie...
W czasie przerwy śniadaniowej pożyczyłem od Magdy rower i podjechałem drogą w
stronę wsi. Na pagórku wyjąłem telefon komórkowy i sprawdziłem, czy mam pole.
Byłem na krawędzi zasięgu, ale po chwili miałem łączność. Zadzwoniłem do Pana
Samochodzika.
- No i co tam słychać, mój drogi? - zapytał. Zreferowałem mu bieżące wypadki.
- Wydaje mi się, że doktor Hreczkowski jest po prostu przewrażliwiony - zakończyłem
- ale trzymam rękę na pulsie.
- Faktycznie, na razie nie wygląda to groźnie - powiedział. - Ale sam wiesz, jak to
bywa. Długo nic się nie dzieje, a potem nagle wali się na głowę cały świat... Wpadnę do
was w odwiedziny za tydzień.
Pożegnałem się i rozłączyłem. Wróciłem akurat na sam koniec przerwy. Zdjęliśmy
kolejną warstwę grubą na dziesięć centymetrów. Łącznie zeskrobaliśmy już z kurhanu
sześćdziesiąt centymetrów, nie znajdując absolutnie nic. Tym razem los się do nas
uśmiechnął. Najpierw pod łopatą Piotrka, a po chwili także pod moją, pojawiły się
drobne, czarne plamki. Węgiel drzewny. Pogrzebałem w tym przez chwilę szpachelką.
- Wezwijcie kierownika - poleciłem.
Niels pobiegł do sąsiedniego wykopu. Wrócił po chwili z doktorem. Ten pochylił się
nad warstwą i przez dłuższą chwilę przyglądał się jej zafrasowany. Wziął grackę i
poskrobał piach w kilku miejscach. Węgle pojawiły się w większej ilości.
- Nie ruszajcie tego - polecił - Resztę plantem dwa, trzy centymetry. Chyba mamy coś
ciekawego...
Nareszcie! Oczyściliśmy cały wierzchołek, odsłaniając prostokątną, ciemną plamę o
wymiarach mniej więcej dwa metry na półtora. Sam się domyśliłem, że należy ją
sfotografować. Założyliśmy siatkę, tym razem rysował Piotrek. Zdjęliśmy niwelatorem
kilka punktów, aby określić, na jakiej wysokości znajduje się odsłonięta warstwa.
Kierownik przez cały czas stał obok i uważnie patrzył nam na ręce.
- Wyjmiemy to stratygraficznie - polecił. - to znaczy wygrzebiemy całą czarną masę aż
do bieluchnego piaseczku - uzupełnił zwracając się do studentów, ale wiedziałem, że
mówi to, abym ja też zorientował się w naszym zadaniu. - Jeśli to to, co myślę, nie
będzie gruba. Kości i kamienie zostawiajcie w miejscu, gdzie leżą, całą ziemię
odsypywać na folię, potem przepłuczemy wodą na sicie i zobaczymy, czy nie
znajdziemy czegoś ciekawego!
Przyleciała Magda, przyniosła nam pocięte kawałki karimaty, żebyśmy nie musieli
klęczeć na ziemi. Dostarczyła też szpachelki i została z nami. Obserwowałem jej ruchy i
jak najlepiej starałem się naśladować. Szybko trafiliśmy na kilka dużych, granitowych
kamieni. Po wierzchu rozsypywały się na drobny żwirek.
- Przepalone - wyjaśniła. - Rozsypują się od wysokiej temperatury. Pomiędzy
kamieniami pojawiły się tkwiące wśród węgli pojedyncze kości i ich odłamki.
- Urządzili sobie stypę po zmarłym wodzu - zachichotałem. - Usypali kurhan, usiedli,
podjedli sobie, a potem usypali do końca...
- Właśnie - mruknęła odczyszczając kość. - Nażarli się mięska. Nawet szpik wydłubali.
Ponoć pieczony jest bardzo smaczny - w jej glosie zabrzmiał sarkazm.
29
Poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Rozłupana kość spoczywająca
pomiędzy kamieniami była ludzka.
Stałem u stóp kurhanu oparty o pień sosny i wymiotowałem. Kolejne fale torsji
szarpały moje wnętrzności. Nie mogłem się opanować. Wiele w życiu widziałem. Kości,
mumie, nieboszczyków... Na poligonie opatrywałem nieostrożnemu saperowi prawie
oderwaną rękę... W Brazylii widziałem czaszki nadziane na pale - pozostałość uczty
kanibali. Ktoś położył mi na ramieniu dłoń.
- Spokojnie - usłyszałem głos kierownika. - Zdarza się... Łyknij wody - podał mi butlę
mineralnej.
Wypiłem kilka głębokich haustów, ale znowu chwyciły mnie torsje.
- Minęło pięć tysięcy lat - powiedział łagodnie. - Tych ludzi już nie wskrzesimy...
Oddychaj głęboko. Komandosi muszą być twardzi. A i byłym komandosom się przyda.
Zastosowałem się do jego rady. Powoli zdołałem się uspokoić.
- Pomogło? - zapytał. - No, to wracaj do roboty.
Gestem wskazał kurhan. Nie żartował. Ruszyłem jak automat pod górę. Fryderyk
siedział oparty o pień drzewa, jakieś dwa metry od wykopu. Był nieco zielony na twarzy.
Reszta bez przekonania odsłaniała makabryczną zawartość paleniska. Nie mogłem
opanować drżenia dłoni. Kierownik spojrzał na mnie z politowaniem, a potem z torby
wyciągnął piersiówkę.
- Łyk rumu postawi cię na nogi.
Wychyliłem podany kieliszek. Przełyk zapiekł mnie żywym ogniem, a w oczach
stanęły łzy. Ten jego rum był bardzo mocny. Odebrało mi oddech, ale po chwili
poczułem ulgę. Nadludzkim wysiłkiem woli zmusiłem się, by ująć w dłoń porzuconą
szpachelkę i przystąpiłem do pracy. Kogoś brakowało. Rozejrzałem się wokoło. Marek
stał pod drzewem z różańcem w dłoni i modlił się półgłosem. Nie przeszkadzaliśmy mu.
Każdy ruch odsłaniał coraz więcej ponurych szczegółów tragedii sprzed tysiącleci. Kość
ramienia była złamana.
- Pęknięcie zastawne - wyjaśniła półgłosem dziewczyna. - Zasłonił się przedramieniem
przed ciosem, ale pałka lub siekiera spadła z taką siłą, że zgruchotała mu kość.
Zabity musiał bronić się wyjątkowo rozpaczliwie. W żuchwie tkwiły jeszcze połamane
zęby...
- To pozwala nam docenić komfort życia w XXI wieku - mruknął Fryderyk.
Wrócił do pracy, choć ciągle wyglądał na wstrząśniętego. Kości leżały bez ładu i
składu. Ofiarę poporcjowano i upieczono, następnie odpadki wrzucono w dogasający
popiół...
- Koszmarne obyczaje - wzdrygnąłem się.
- Kanibalizm był obecny w różnych ludzkich kulturach - powiedział spokojnie doktor.
- Stosowało go wiele ludów pierwotnych. Przeważnie był traktowany rytualnie: zjadając
wroga starano się przejąć jego cechy charakteru, siłę, odwagę. Chyba tylko w kulturze
łużyckiej zjadanie pobratymców służyło wzbogaceniu ubogiej diety.
Głębiej nie dało się już kopać. Musieliśmy sfotografować kości i narysować je bardzo
dokładnie. Magda pokazywała chłopcom jak, żeby potem sami umieli. Wreszcie
przyniosła z obozowiska tekturowe pudło i przełożyła do niego to, co leżało na wierzchu.
Znowu wkopaliśmy się między kamienie. Czaszka nosząca ślad uderzenia czymś ostrym,
może kamiennym grotem włóczni? Z boku ziała większa dziura wyłupana siekierką,
ludożercy wyjedli pieczony mózg.
30
Tym razem nie wytrzymali Piotrek i Sebastian. Wymiotowali jak koty. Kości
skończyły się. Odetchnąłem z ogromną ulgą.
- Koniec horroru - zawołałem.
Roztrzęsieni wrócili do pracy. Doktor zaproponował im po łyku alkoholu, ale
odmówili z godnością. Marek nadal przebierał paciorki różańca. Niels przez cały czas
spokojnie wybierał ziemię.
„Albo taki twardy, albo brakuje mu wyobraźni" - oceniłem w myślach.
Nieoczekiwanie coś błysnęło mi pod szpachelką. Z ciemnej, węglistej ziemi
wygrzebałem małą okrągłą złotą tarczkę. W pierwszej chwili pomyślałem, że to moneta,
ale oczywiście pomyliłem się. Pierwsze złote monety wybił lidyjski król Krezus dopiero
w VII wieku przed naszą erą. W tym czasie kurhan, który rozkopywaliśmy, liczył sobie
już może trzy tysiące lat.
Uniosłem znalezisko do oczu. Blacha była cieniutka. Jeden brzeg stopił się pod
wpływem dawnego żaru, ale ciągle było widać na niej wytłoczony kształt jakby litery
„T". Magda zręcznie wyłowiła blaszkę z mojej dłoni.
- Tarczka do naszycia na czapkę lub ubranie - powiedziała obracając złoto w palcach. -
Ma trzy dziurki do przewleczenia nici... Gratuluję, to bardzo rzadkie znaleziska.
Zwłaszcza że to stanowisko neolityczne. Metale, które znali, pochodziły najczęściej z
przekuwania samorodków złota lub miedzi...
Poszedłem do kierownika. Zapakował mój lup do plastykowej torebki, dołączył
karteczkę z numerem warstwy i zaniósł do obozu, by umieścić w metalowej kasecie
przewidzianej na szczególnie ciekawe i cenne znaleziska. Złoto błysnęło raz jeszcze i
zamknął blaszaną skrzynkę. Kto był kiedyś właścicielem blaszki? Nieszczęśnik złożony
w ofierze podczas stypy wyprawianej na pamiątkę zmarłego wodza czy wręcz
przeciwnie, jeden z jego pobratymców, ludożerca? Nigdy się tego nie dowiemy...
Oczyściliśmy całe palenisko i starannie narysowaliśmy położenie każdego kamienia.
Usiłowałem wyobrazić sobie tragedię, która się tu rozegrała, ale szybko zrezygnowałem.
Zabraliśmy się do wybierania ziemi otaczającej miejsce uczty. Znaleźliśmy kilka skorup
po niedużych naczyńkach. Zostały zgniecione, ale przeważnie były kompletne -
wszystkie odłamki leżały w jednym miejscu.
- Mogły zawierać jakiś narkotyczny wywar - wyjaśniła Magda uprzedzając pytanie,
które cisnęło nam się na usta. - Wypili go podczas stypy, zagryźli kumplem, potem po
prostu wyrzucili...
- Wygląda, jakby je rozdeptali - zauważyłem.
- Zupełnie słuszne rozumowanie - przyznała mi rację. - Zapewne tak właśnie było.
- Ciekawe po co? - zamyślił się Marek.
- Z tych samych powodów, dla których dzisiejsi pijaczkowie tłuką butelki - wzruszyła
ramionami.
- No tak - mruknąłem. - W tamtych czasach napoje sprzedawano w naczyniach
bezzwrotnych...
Roześmieliśmy się i ten wybuch wesołości pozwolił trochę rozładować ponury
nastrój...
***
Koniec pracy przyszedł nieoczekiwanie. Donośny głos doktora gdzieś na sąsiednim
stanowisku obwieścił nadejście szesnastej. Magda zamknęła pudło z wydobytymi
kośćmi i zaniosła je do magazynu. Pozbieraliśmy narzędzia i ruszyliśmy w ślad za nią.
31
Obozowisko zaroiło się od zmęczonych studentów. Część od razu poleciała nad rzekę
popływać, część uwaliła się na trawie lub w namiotach.
Doktor Hreczkowski stanął za moimi plecami.
- Zauważyłeś coś nowego? Przyglądasz się studentom jak owczarek pilnujący stada.
- Nie - pokręciłem głową. - śaden z nich nie wygląda podejrzanie... Możliwe są dwa
warianty sabotażu. Atak któregoś z nich albo od zewnątrz...
- Rozumiem - mruknął.
- Może gdybym wiedział, o co chodzi z tym odkryciem, łatwiej byłoby mi coś
wydedukować.
Nie spojrzał w moją stronę.
- Dlaczego te badania miałyby być przełomowe? - zapytałem wprost.
- Kurhanów tego typu, zwanych grobowcami kujawskimi, rozkopano kilkanaście.
Także osady kultury pucharów lejkowatych były już badane...
Odwrócił się w moją stronę.
- Teoria, którą zaprezentowałem w Wyknie opiera się na kruchych podstawach -
powiedział. - Dla laika, proszę się nie krzywić, dla laika jest całkowicie obca,
niezrozumiała,
frustrująca, rodząca
niedowierzanie... Dla
fachowców, dotąd
ignorujących fakty lub bardzo istotne poszlaki, jest obrazoburcza do tego stopnia, że
może wywołać agresję, a nawet ślepą furię... Jeśli moje przypuszczenia się potwierdzą...
- milczał przez dłuższą chwilę - kilka karier naukowych zostanie roztrzaskanych. Jeśli
uda im się udowodnić, że nie miałem racji albo pozbawią mnie dowodów potwier-
dzających tę teorię, to ja zostanę wyrzucony na margines... l to ja przejdę do historii jako
archeolog fantasta, któremu odbiło i którego, dla dobra nauki, trzeba było pozbawić
prawa wykonywania zawodu...
- Dlaczego ta osada jest taka ciekawa? - zadałem kolejne pytanie. - Bo przecież wybrał
ją pan nieprzypadkowo.
- To była... stolica. Oczywiście jak na tamte czasy. Osad tej kultury rozpoznano
kilkadziesiąt, kilkanaście zostało dokładnie zbadanych. Zaludnienie po prostu śmiechu
warte. Duża wioska to cztery, czasem sześć budynków. Tu mamy ich może
osiemdziesiąt. W tym miejscu nie było lasu. Wszędzie wokoło w glebie, w warstwach
geologicznych mamy bardzo wysoką zawartość pyłków zbóż. Duża osada, rozległe
tereny rolnicze. W promieniu dwóch kilometrów mamy ślady uprawy pszenicy
płaskurki. Siedzieli tu jak u Pana Boga za piecem. Osada w zakolu rzeki, która wcześniej
płynęła tamtędy - wskazał rząd dębów wyznaczających granice obozowiska. - otoczona
od północy bagnami, a od południa polami. Nikt nie podjedzie niezauważony. W
bagnach się utopi, na polach go widać... Hodowali zwierzęta, ciągle trafiamy na kawałki
kości.
- Stolica - podchwyciłem.
- Największa wieś tego ludu, jaką kiedykolwiek odkryto. Tu mieszkali wodzowie.
Najważniejsi wodzowie, nie tacy jak w innych osadach. Wiem - uniósł ostrzegawczo
rękę - znajdowano już większe kurhany. Ale ja liczę, że to w tych spoczęli ci, których
szukam.
Powstrzymałem kolejne pytanie cisnące mi się na usta. Doktor oddalił się w stronę
kuchni. Usiadłem na mchu w cieniu drzewa. Całodzienny pot wsiąkał w moją koszulę.
Pachniała nieciekawie, ale teraz gdy wyschła w podmuchach wiatru, jej woń przestała
być dokuczliwa. Nieoczekiwanie dostrzegłem dziwną scenę. Niels siedział na pomoście,
32
patrząc w zadumie na baraszkujących w płytkiej i mulistej wodzie kolegów. Na pomost
weszły dwie dziewczyny, blondynki. Wyczuł ich obecność i odwrócił się. Byłem za
daleko, by usłyszeć, o czym rozmawiają. Wyższa zapytała go o coś. Wyglądała na
zniecierpliwioną. Odpowiedział coś krótko i ponownie odwrócił się do nich plecami.
Niższa też coś mówiła, jeśli dobrze rozumiałem jej postawę, prosiła go o coś. Ponownie
odwrócił głowę i wygłosił dłuższą tyradę, najwyraźniej odmowną. Obie odwróciły się i
odeszły. Jedna najwyraźniej wściekła, druga głęboko zawiedziona.
- Ciekawe - mruknąłem sam do siebie.
Obiad. Dziś dyżur miały obie brunetki, których imion nie znałem. Gruba kasza, tak
zwany pęczak, z aromatycznym sosem i gulaszem. Trzeba im przyznać, że gotowały
bardzo smacznie. Jadłem z prawdziwą przyjemnością. Jednocześnie z udaną
obojętnością obserwowałem uczestników ekspedycji. Moi siedzieli razem i gadali o
czymś, może o dzisiejszych znaleziskach? Kilku innych studentów przysłuchiwało im się
z zaciekawieniem. Blondynki zostawiły miski i naradzały się. Usiadły daleko na skraju
polany. Także reszta siedziała, tworząc niewielkie skupiska. Policzyłem, nikogo nie
brakowało.
Ktoś usiadł obok mnie z miską w ręce. Magda.
- Co tak siedzimy samotnie i w melancholii? - zapytała.
- Och, po prostu rozmyślam - wyjaśniłem. - Czasem przeglądam swoje wspomnienia...
Spojrzała na moje przedramiona. Na opalonej skórze wyraźnie odcinały się delikatne,
jasne smugi blizn. Także na łydkach miałem kilka pamiątek z pracy. Niestety profesja
detektywa nie dodaje urody. Kolczaste druty, noże, pistolety, zardzewiała blacha...
Stykałem się z tak wieloma ostrymi przedmiotami...
- To nie wygląda na urazy podczas wykopalisk - uniosła brwi. Sprawdzała mnie? A
może to ona napisała donos, który znalazł kierownik.
- Nie zawsze byłem archeologiem - odparłem. - Odsłużyłem wojsko w jednostkach
desantowych.
- To ślad po nożu - popatrzyła na moją dłoń.
- Owszem. Czasem trafiałem na niedobrych ludzi... Podciągnęła spodnie pokazując
paskudną bliznę nad kostką.
- Miałaś na nogach buty bez cholewki, pewnie trampki - zmrużyłem oczy. - Tamto
stanowisko miało twardą, kamienistą glebę. Wzięłaś do ręki szpadel, oparłaś o ziemię i
uderzyłaś nogą z całej siły. Byłaś pewnie po pierwszym roku. Brakowało ci
doświadczenia. Nie trafiłaś w krawędź. Ostry kant rozharatał ci but i nogę...
Spojrzała na mnie zaskoczona. Jej oczy były jasnobrązowe, dopiero teraz to
zauważyłem.
- Skąd pan wie?
- Dobry archeolog powinien umieć patrzeć i wyciągać wnioski - powiedziałem
łagodnie.
Jadła w milczeniu. O czym rozmyślała?
- Jak się nazywają te dwie jasnowłose dziewczyny? - zagadnąłem.
- Ewa i Krystyna - odpowiedziała bez wahania. - Ewa to ta szczupła...
- Ta z koralikami na szyi? - upewniłem się. - Trochę to niepraktyczne na
wykopaliskach.
- Obraziłaby się, gdyby pana usłyszała. To nie koraliki, tylko kamienie jej znaku
zodiaku ładujące ją pozytywną energią - uśmiechnęła się pogardliwie. - Ma hopla na
33
punkcie horoskopów. Śpi na miedzianej siatce, żeby ograniczyć promieniowanie cieków
wodnych.
- To nieszkodliwe.
- Na razie tak, ale co będzie, jeśli ukończy studia i zacznie pisać nawiedzone artykuły
do gazet? I na przykład opisze obrzędy magiczne kultury łużyckiej albo symbole, które
ryli na garnkach...
- No cóż, nadal będzie to nieszkodliwe, a rozmaici wariaci, wierzący w magiczną moc
kamieni, lizną dzięki temu trochę prawdziwej wiedzy...
Spojrzała na mnie zaskoczona.
- O tym nie pomyślałam - przyznała.
- A jej koleżanka?
- Też niezła. Dobrały się jak w korcu maku. Ta ma dla odmiany hopla na punkcie
wahadełek i różdżek. A jej wujek jest kręgarzem.
Nic mi to nie mówiło.
- No, takim, który leczy ludzi za pomocą masaży.
Kiwnąłem głową w zadumie. Jeden ze studentów, chyba ten Andrzej, wyciągnął z
namiotu gitarę i leniwie brzdąkał w struny.
- A ja... wrogów zabijam na setki - zanucił.
Doktor wyszedł spomiędzy drzew. Płynnym ruchem zabrał studentowi gitarę,
przerzucił pas przez ramię i z wielką werwą zagrał bardzo ludowy kawałek i zaśpiewał
niskim, dudniącym głosem:
My starzy, my starzy
Nam z bimbrem nie do twarzy
My młodzi, my młodzi
Nam bimber nie zaszkodzi.
Wszyscy, którzy słyszeli ten popis wokalny, roześmieli się. Doktor skłonił się przed
publicznością i oddał gitarę zbaraniałemu chłopakowi.
- Fajna przyśpiewka - oceniła moja towarzyszka. - Kierownik w dobrym humorze...
- Skąd on zna takie teksty? - zdumiałem się.
- Może od siebie ze wsi? - zastanowiła się. - Słyszałam, że przyjechał do miasta
dopiero robić maturę.
Czterej młodzi ludzie wylizali miski, po czym siedli sobie w kółku na kawałkach
karimaty i wyciągnęli karty.
„Pokerzyści" - pomyślałem. „Potencjalne słabe ogniwo. Uzależnieni od hazardu jak od
narkotyku, tonący w długach... Tacy bez wahania za parę groszy podejmą się zniszczenia
stanowiska".
- Pas - któryś odezwał się głośniej.
Teoria upadła. Grali w brydża, a nie w pokera. Należało wymyślić coś nowego.
Zacząłem obserwować nogi studentów. Tajemniczy nocny wędrowiec poszedł do lasu
boso... Może lubił? Obie „czarownice" były na bosaka, ale ich stopy były raczej
niewielkie. Kilku studentów także po powrocie z pracy zdjęło buty i teraz świecili
gołymi piętami. Siedząca obok mnie Magda miała bose stopy, a nawet jak się
przekonałem, ku swojemu zdumieniu, także ja miałem gołe nogi.
- I tak mijają dni, miesiące i lata - zażartowałem. - Osiem godzin pracy, osiem godzin
snu, osiem godzin odpoczynku, jak to pisali w XIX wieku robotnicy na transparentach.
- Mało konstruktywny ten odpoczynek - powiedziała. - Trzeba by trochę ludzi
34
rozruszać.
Poszła do swojego namiotu i po chwili pojawiła się z piłką do siatkówki.
Studenci dość szybko podzielili się na drużyny. W poprzek placu przeciągnęli linkę i
zaczęli odbijać piłkę. Dziewczyna jednak wróciła i usiadła obok mnie. Rozglądałem się,
kto nie bierze udziału w zabawie. Brydżyści pozostali na swoim miejscu, także Niels,
samotnie siedzący na końcu pomostu, nie poddał się nastrojowi wesołości. Można by
przyjąć, że łowi ryby, gdyby nie to, że nie miał wędki.
Patrzyłem w zadumie na jego plecy. Nie szukał towarzystwa, wydawał się zatopiony w
niewesołych rozważaniach. Może słabo mówił po polsku? Nie, odzywał się wprawdzie
rzadko, ale przecież nasza mowa nie była mu obcą...
- Skąd wytrzasnęliście tego Lapończyka? - zapytałem siedzącą ciągle obok mnie
Magdę. - W tej części Europy to raczej...
- Przybłąkał się - zażartowała. - On nie jest od nas z instytutu. Przyjechał rok temu z
uniwersytetu w Tromso na roczne stypendium, aby studiować etnografię. Wykład z
archeologii pradziejowej jest ogólnouniwersytecki, więc jakoś tak się z nami
zaprzyjaźnił... Wspominał, że jesienią wraca do swoich...
- Intryguje mnie - mruknąłem. - Dobrze mówi po naszemu.
- Owszem. Kiedyś śmiał się, że przestawał z gastarbeiterami różnych narodowości...
Czy tajemniczy przybysz mógł być nasłanym sabotażystą? Mało prawdopodobne. Co
mogła go obchodzić rozgrywka pomiędzy kilkoma żądnymi sławy archeologami? Z lasu
wyszedł Marek. Dźwigał kurtkę z zawiązanymi na supły rękawami.
- Coś tam znalazł? - zagadnąłem.
- Polazłem na wysoczyznę za bagnem i trafiłem na grzyby - powiedział z
zadowoleniem. - Zrobię sobie na kolację.
Usiadł koło kuchni polowej i zaczął je z wielką wprawą obierać. Doktor wyrósł przy
nim jak cień.
- Wybacz, młody człowieku, ale jeśli się otrujesz, stracę pracownika - powiedział. -
Dlatego chciałbym rzucić okiem, co też nazbierałeś...
- Proszę - Marek rozpiął kurtkę ukazując jej zawartość. Archeolog szybko i sprawnie
podzielił grzyby na dwie kupki.
- To możesz zjeść, a to zakop sto metrów od obozu i nakryj ołowianą płytą.
Student podziękował mu wylewnie za ekspertyzę, ale gdy tylko kierownik zniknął w
namiocie, zaczął z werwą obierać i wrzucać do gara grzybki z obu stosów.
Godzinę później grzyby pięknie się dusiły. Góral chodził z garnkiem i miską w ręce i
proponował, abyśmy skosztowali. Jak się okazało, jego machinacje widziała większość
studentów. Nikt nie chciał ryzykować otrucia.
- Sam będę jadł przez trzy dni - westchnął i poszedł na pomost. Siadł obok Nielsa i
przez chwilę rozmawiali. A potem spokojnie nabrali grzybów na miski i zaczęli
pałaszować.
- No to będą dwa trupy, a nie jeden - zauważyłem leniwie.
- Do diabła! A jak naprawdę się potrują? - zdenerwowała się dziewczyna. - Może
trzeba zawiadomić kierownika...
- Marek jest góralem - uspokoiłem ją. - Przypuszczam, że na grzybach zna się dużo
lepiej niż pan doktor... Trzeba ich będzie poobserwować przez najbliższe dwie godziny.
A propos, znam zabawną historyjkę odnośnie grzybów...
- Proszę zatem opowiedzieć - uśmiechnęła się.
35
- Pewien człowiek cierpiał na grzybicę. Zamiast do dermatologa, poszedł do znachora,
który polecił mu nacierać chore miejsca wywarem z suszonych muchomorów
sromotnikowych. Facet pojechał na kemping, nazbierał w lesie muchomorów, pokroił i
rozwiesił na werandzie, żeby wyschły. Rano wychodzi i co widzi? Ktoś mu w nocy
ukradł cały sznur. Zaalarmował wszystkich wczasowiczów, wyjaśnił, że te grzyby są
trujące; inżynier z sąsiedniego domku pomagał mu nawet szukać złodziei... Niestety nie
znaleźli, ale nasz bohater pocieszał się myślą, że po ogłoszeniu, iż to muchomory,
pechowy złodziej po prostu cisnął łup w krzaki... Minęło pół roku i nadeszło Boże
Narodzenie. Przed Nowym Rokiem facet poszedł w odwiedziny do poznanego na
wczasach inżyniera. Mieszkanie było zamknięte i zapieczętowane, a od sąsiadów
dowiedział się, że w Wigilię cała rodzina, osiem osób, padła trupem otruta grzybami...
- Makabra - powiedziała, ale po jej minie poznałem, że anegdotka jej się spodobała.
Marek i Saam zjedli drugą dokładkę. Niels wstał i z zadowoleniem klepiąc się po
brzuchu powiedział coś. Pożegnali się; przybysz z Norwegii zniknął w lesie. Poszedłem
do namiotu i zabrałem się do dalszego studiowania książki. Odszukałem kawałek o
grobowcach kujawskich, ale niewiele z niego wynikało. Mogliśmy spodziewać się
komory grobowej z niewielką ilością wyposażenia, obudowy z głazów polodowcowych,
szczątków ludzkich i zwierzęcych... Zatrzasnąłem tomisko ze złością i wypełzłem z
namiotu. Andrzej brzdąkał na gitarze, obie brunetki siedziały obok niego.
- Ma niezły haremik - mruknąłem sam do siebie.
Niels wrócił po półgodzinie z koszykiem pełnym... czerwonych muchomorów. Ustawił
go przed swoim namiotem, a sam zaczął szukać czegoś w środku. Czyżby nie znał
naszych polskich grzybów? Nie, to mało prawdopodobnie... Kierownik czuwał. Wyrósł
jak spod ziemi, ochrzanił studenta, zabrał grzyby i wywalił je do kontenera na śmieci.
Niels rzucił mu kose spojrzenie, ale nic nie powiedział.
Zamyśliłem się i wyciągnąwszy notatnik sporządziłem sobie listę podejrzanych.
Wykreśliłem doktora Hreczkowskiego i siebie. Wprawdzie archeolog mógł
zorganizować sabotaż i zniszczyć wykopane przedmioty, a potem głosić gromko, że
dokonał odkrycia, ale uznałem to za mało prawdopodobne... Magda. Była sympatyczna,
ale jednocześnie dostrzegłem w niej pewną niepokojącą twardość. Wyglądało na to, że
domyśla się, iż nie jestem archeologiem.
Niels - mało prawdopodobne. Marek? Jego nie mogłem wykluczyć. Chłopcy z mojego
wykopu, Piotrek, Sebastian, Artur, nie wyróżniali się niczym szczególnym. Czterej
brydżyści? Nie znałem ich imion. Wyglądali dość poczciwie, ale trzymali się razem.
Tajne komando nasłane dla dewastacji stanowisk? E, głupi pomysł... Dziewczyny?
Blondynki Ewa i Krystyna, brunetki, których imion nie znałem.
ś
adna nie wyglądała podejrzanie, ale nie mogłem ich wykluczyć... I chłopak z gitarą,
jak też on się nazywał? Aha, Andrzej. Brodaty, rozczochrany, wyglądał niegroźnie... Ale
może to właśnie on? Policzyłem, siedemnaście osób. Wszyscy uczestnicy... Doktor
mówił wprawdzie o dwudziestu, ale zdaje się pozostała trójka miała dotrzeć dopiero za
tydzień...
Obie „czarownice" podeszły do Nielsa i wyraźnie usiłowały go przekonać. Pokręcił
przecząco głową. Nie zgadzał się na coś. Wymiana zdań była coraz ostrzejsza, wreszcie
odwrócił się na pięcie i poszedł w las. Pobiegły za nim. Oganiał się jak od much.
„Lapończyk ma coś, na czym musi im bardzo zależeć" - pomyślałem. „Tylko co to
może być?"
36
Kierownik stanął w drzwiach namiotu laboratoryjnego.
- Isauro - zawołał - można cię prosić?
Drgnąłem zaskoczony. Brunetka poderwała się sprzed swojego namiotu i ruszyła w
jego stronę.
Przypomniałem sobie film „Niewolnica Isaura". Kiedy go wyświetlano? Chyba w 1985
roku... Po jego emisji imię to na kilka tygodni stało się popularne, wedle spisów nosiło je
co najmniej osiemnaście dziewczynek, które miały pecha urodzić się w tym czasie...
Obliczyłem szybko. Gdyby urodziła się w 1985 roku, miałaby dopiero 17 lat... Była
drobna, ale wyglądała na więcej.
Doktor i dziewczyna rozstawiali sprzęt fotograficzny. Aparat na statywie, stolik, kilka
brył plasteliny, parę niedużych reflektorków na baterie.
- O - zdziwił się na mój widok. - Dobrze, że jesteś, będziesz odczytywał wskazania
ś
wiatłomierza...
Isaura zręcznie manipulowała skorupą, aż wreszcie ustawiła ją odpowiednio. W tle za
nią umieściła kartkę szarego brystolu, a obok dwie śnieżnobiałego. Przesunęła dwa
reflektorki. Biały papier silnie odbijał światło. Patrzyłem uważnie na jej ruchy.
Naprawdę się na tym znała. Rozproszony blask wydobywał fakturę garnka, likwidował
cienie, ale jednocześnie sprawiał, że ślady rysunku wykonanego zaostrzonym
patyczkiem, stały się wyraźnie widoczne.
- Jakie naświetlenie? - zapytała.
Wziąłem ze stołu światłomierz i sprawdziłem. Podałem jej wynik. Ustawiła
odpowiednio przesłonę na aparacie i wkręciła wężyk w gniazdo. Pstryknęła.
- Nie lepiej z fleszem? - odezwałem się.
- Nie, kontrasty wyjdą za ostre - odpowiedziała natychmiast.
Umilkłem. Znowu wykazałem się ignorancją... Z drugiej strony, czy każdy archeolog
musi znać się na fotografii?
Dwie godzinki wolnego... Postanowiłem skoczyć do wsi. O dziwo, doktor też miał na
to ochotę.
37
ROZDZIAŁ CZWARTY
PODSŁUCHANA ROZMOWA * NOCNE PODCHODY * POTYCZKA NA KURHANIE *
LUNATYK? * ISAURA * CMENTARNA HIENA * BÓJKA W KNAJPIE * PIERWOTNE
RELIGIE
Pot lał się z nas strumieniami. Pedałowanie w dusznym upale odbierało siły. Powietrze
było gęste jak zupa. Hreczkowski dogonił mnie.
- W Ozorkowie jest ogródek piwny - wysapał. - Jedźmy tam...
- Piwo w taki upał? - jęknąłem. - Zabije mnie!
- Mineralnej się napijemy - sprecyzował. - Mają z lodówki. Weźmiemy litr na spółkę...
Jak się nawodnimy, to jakoś dociągniemy do obozu.
- A, to dobry pomysł - przyznałem.
Wjechaliśmy między domy wioski. Po chwili zakręciliśmy w bok. Ze starej stodoły
ktoś wymontował ściany. Pod dachem faktycznie urządzono knajpę. Siadłem przy
kulawym stoliku, na kulawym krześle, a doktor poszedł po mineralną. Sąsiednie stoliki
były puste, tylko w kącie przy piwie siedziało trzech mężczyzn. Obrzuciłem ich
spojrzeniem. Złotozęby właściciel sklepiku, jego kompan w skórzanej kurtce oraz trzeci,
chyba Zenek - jeden z tych, których niedawno spotkałem przy sklepie. Ten w skórze -
nazwałem go w myślach Skórzastym - cały zlał się potem, ale nie zdjął swojego
przyodziewku.
- Pan, panie prezesie, to przynajmniej ma ten sklepik - mówił Zenek - i połowę wiochy
w kieszeni...
- To jest gówno, a nie interes - Złotozęby upił łyk piwa. - I co mi po tym sklepiku? Z
was, dziady, wyżyć trudno - powiedział w przypływie pijackiej szczerości. - Za dwa lata
może wygryzę Marylkę i będę panem wiochy. Jej sklep się nie utrzyma. Tylko co mi po
tym... Ja mam większe ambicje. Wiecie, że moim marzeniem jest dyskoteka w Mętnej
Wodzie.
- Jaka dyskoteka? - nie zrozumiał Zenek. - Tam nie ma żadnej dyskoteki.
- I o to chodzi, bałwanie. Jest - zamyślił się na chwilę szukając w pamięci
odpowiedniego wyrazu - nisza rynkowa.
- Nie rozumiem - poskarżył się Skórzasty.
- Rozchodzi się o to, że nikt tam jeszcze nie założył dyskoteki - cierpliwie wyjaśniał
mu prezes. - Jeśli będę pierwszy, to potem wystarczy pilnować, żeby nikt pod bokiem
nie urządził drugiej. W sobotę, jak na tańce zjedzie z okolicy ze dwieście małolatów, to
od każdego po dychu za wstęp, do tego piwo po piątalu, może się i z kim pogada, żeby
marihuana i ta no - pstryknął palcami, aby sobie przypomnieć - amfetamina, to ja zrobię,
ż
eby miał u mnie monopol, a on mi będzie płacił procent od utargu...
- Brzmi niegłupio - mruknął Skórzasty. - Ze trzy tysiączki miesięcznie można wydusić.
- Nie miesięcznie, a tygodniowo - złote zęby zalśniły w uśmiechu.
- Taka kapusta... - zdumiał się Zenek. - W życiu tyle nie widziałem. Tylko pewnie
trzeba wyłożyć z góry sporo.
- Trzeba... Blaszaną halę ze trzysta metrów postawić, wyciszyć, żeby ludzie się nie
czepiali i nie zrobili donosu do skarbówki...
- Styropianem najlepiej - podsunął ten w kurtce.
- Na przykład. Do tego sprzęt do nagłośnienia, kolorowe światła i tak dalej. Ze
dwadzieścia tysięcy pójdzie na start...
- Dużo - mruknął Zenek. - Bardzo dużo...
38
- No więc mam pewien pomysł - ich towarzysz zniżył głos. - Ale to zły czas i
miejsce... Pogadamy o tym później.
- Dziki? - zapytał Skórzasty.
- Gdzie tam. To tylko drobna partaninka. Mam na myśli prawdziwą forsę.
Dopili piwo i poszli. Zamyśliłem się. Coś się szykowało. Ci trzej planowali jakieś
grubsze przestępstwo... I co z tym fantem zrobić? Zawiadomić policję? I co powiedzieć?
Na podstawie samych planów nie można nikogo zamknąć...
Wrócił doktor z dwoma kuflami do piwa pełnymi gazowanej wody mineralnej. Była
cudownie zimna, prosto z lodówki...
- Na zdrowie - żartobliwie stuknęliśmy się szklanicami. Obrzydliwa suchość w ustach
rozpuszczała się z każdym łykiem. Znowu można było myśleć. Siły wyczerpane upałem
powoli powracały.
- Kojarzy pan tego tubylca ze złotymi zębami? - zapytałem.
- A, tego co ma sklepik, do którego nie wpuszcza archeologów? - roześmiał się ponuro.
– A jakże. Był tu dawniej sołtysem, ale go pogonili... Gadają, że zębów się dorobił na
przemycie czegoś kilka lat temu. Sklepu też. Nieciekawy typ...
- Dlaczego nas nie lubi?
- Czort go wie... Ale tę jego wywieszkę to sobie sfotografujemy i wyślemy do
Teleekspresu, niech ludzie też mają trochę rozrywki...
Dopiliśmy wodę i ruszyliśmy do obozowiska. Nadchodził wieczór, trochę powiewał
wiatr, ale nadal ciężko było oddychać...
- Tak, ludność tubylcza często nas tępi - westchnął doktor. - Pamiętam, jak na
powierzchniówkach spuścili na moich studentów byka... Mogło być nieszczęście, ale
spłoszył się, kiedy wystrzeliłem w powietrze. Raz mnie tubylcy pogonili z widłami, bo
sądzili, że przyjechałem dobrać się do skarbów jakiegoś miejscowego dziedzica... Ale
bywali i przyjaźnie nastawieni. Kiedyś, jak szukałem dymarek, to mnie zaprowadzili nad
rzeczkę, gdzie leżały kloce żużlu... Mojemu znajomemu przytrafiła się jeszcze lepsza
przygoda. Kopał we wsi ze studentami, wpadł jakiś dziennikarz i napisał artykuł o tych
badaniach do lokalnej prasy. Następnego dnia przyjechał sołtys sąsiedniej osady z
prośbą, żeby i u nich coś pokopać, bo trzeba wieś rozsławiać... Tak więc nie ma reguły.
Poza tym, niestety, ciągle kuleje uświadomienie ludzi... Większość, jak podczas budowy
odkryje coś ciekawego, to niszczy, żeby tylko nikt się nie dowiedział. Inni przeciwnie,
ś
ciągają archeologów do każdego starego garnka, ale czasem dzięki temu udaje się
odkryć rzeczy naprawdę ciekawe. Nasza ziemia kryje przedziwne cuda. Teraz przy
okazji badań na trasie gazociągu znaleziono świątynię celtycką. Palenisko ofiarne, a
wokoło kilkanaście pogrzebanych psów złożonych w ofierze. W sumie wystarczyło
dokładnie zbadać pas ziemi długości kilkudziesięciu kilometrów i szeroki zaledwie na
rzut kamieniem i kilkaset ciekawych stanowisk odkryto... A ile jeszcze na nas czeka?
***
Tego wieczora nie było ogniska. Zanurkowałem do namiotu. Udawałem, że śpię, ale w
rzeczywistości czytałem książkę, aż wewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno. Czy
tajemniczy nocny wędrowiec i dziś pójdzie na spacer? Postanowiłem to sprawdzić. Nikt
chyba nie zauważył, że mój namiot nieco różnił się od tych, które można kupić w
sklepie. Jego tylna ścianka dawała się odczepić. Dzięki temu mogłem wyśliznąć się
niezauważony, w razie gdyby ktoś mnie obserwował. Założyłem czarny kombinezon i
cicho wyczołgałem się do lasu. Starałem się iść bardzo ostrożnie. Dotarłem do kępy
39
jałowców rosnących obok ścieżki i ułożyłem się w nich na płask. Czekałem. Minęło
dwadzieścia minut, godzina...
Zrobiło się zupełnie ciemno. Nieoczekiwanie od strony obozowiska usłyszałem lekkie
kroki. Ktoś szedł ścieżką. Wyobraźnia podsunęła mi na myśl zwinnie poruszającego się
bosonogiego studenta. Ciemna sylwetka przemknęła koło mnie i pognała w mrok.
Tajemnicza zjawa poruszała się bez latarki... Włączyłem noktowizor i już miałem ruszyć
jego śladem, gdy usłyszałem chrzęst błota pod czyimiś nogami.
- Do diabła, gdzie on się podział? - usłyszałem głos dziewczyny.
- Noktopia, koci wzrok... - parsknęła druga. - I co, nawet jak go podejdziemy, to
latarkę zauważy na pół kilometra... Spróbujmy jutro raz jeszcze z muchomorami...
Zapaliły latarki i zawróciły do obozowiska. Leżałem na swoim miejscu czekając, co
jeszcze się wydarzy. Jeśli dobrze rozpoznałem, rozmawiały Ewa i Krystyna. Czy zatem
bosonogim wędrowcem był Niels? Czego mogły od niego chcieć? Czego on po nocy
bosy szukał w lesie? I o co chodziło z tymi grzybami? Widziałem, jak Hreczkowski
skonfiskował mu koszyk muchomorów. Czyżby chciał kogoś otruć? Mało
prawdopodobne, nazbierałby grzybów po cichu, sporządził z nich wywar... Może
faktycznie nie znał się na grzybach? Tylko po co muchomory mogły być potrzebne dwu
„czarownicom"?!
Wypełzłem z krzaków. Zapaliłem latarkę i zbadałem błotniste miejsce drogi.
Faktycznie, znalazłem odcisk bosych stóp. Zgasiłem ją i włączyłem noktowizor.
Tajemniczy osobnik nie mógł być daleko. Zielona widmowa poświata, ciemnozielone
sylwetki drzew... Urządzenie miało niestety spory bezwład obrazu, mysz biegnąca w
poprzek drogi znaczyła swoją trasę wyświetlając jasną smugę utrzymującą się przez
kilka sekund. Szedłem ścieżką rozglądając się ostrożnie na boki. Nieoczekiwanie gdzieś
z daleka dobiegł mnie ten sam dziwny dźwięk, który słyszałem poprzedniej nocy siedząc
z doktorem w namiocie - pracowni. Coś jakby dudnienie wyładowanego wozu na
piaszczystej wiejskiej drodze. Zatrzymałem się usiłując namierzyć, z jakiego kierunku
dobiega. Nic z tego nie wychodziło. Ruszyłem na przełaj przez las. Na chwilę
zatrzymałem się koło polany, na której znajdowały się wykopy. Ani żywej duszy. Coś
jasnego mignęło w dali pomiędzy drzewami, ale gdy ruszyłem w tamtą stronę okazało
się, że to sarna. Odbiegła spłoszona moimi krokami. Dotarłem do kurhanu. Alarm
zawibrował w mojej kieszeni. A zatem czujnik działał bezbłędnie.
Naraz poczułem bezsens tego nocnego włóczenia się po lesie. Od rosy przemokły mi
nogawki spodni. Robiło się zimno... Dokąd poszedł Niels, o ile to on był bosonogim
wędrowcem? Minąłem kurhan i poszedłem dalej. Ta część lasu była lekko podmokła,
niebawem zachlupotało mi pod nogami. Zawróciłem. W dali ponuro huczała sowa.
Spojrzałem na zegarek. Północ. Już przeszło dwie godziny łaziłem bez celu pośród
drzew. Znowu dobiegło mnie tajemnicze dudnienie. Było blisko, dużo bliżej niż wtedy,
gdy słyszałem je pierwszy raz tej nocy. Rozglądałem się uważnie, wypatrując jaśniejszej
plamy. Nic. Ominąłem bagienko i wdrapałem się na kolejne strome wzgórze. Dźwięki
niesione wiatrem były dziwne, nigdy nie słyszałem czegoś takiego.
Nieoczekiwanie czujnik w mojej kieszeni zawibrował. Ktoś wszedł na kurhan!
Rozejrzałem się uważnie. Zgubiłem w ciemności drogę, ale pamiętałem ogólnie
kierunek. Pobiegłem. Gałązki od czasu do czasu trzaskały mi pod nogami, ale nie
zważałem na to. Zbliżałem się... Przede mną pojawiło się przejaśnienie. Nieoczekiwanie
wybiegłem na brzeg rzeki koło mostku. Pomyliłem kierunki, ale wiedziałem już, gdzie
40
jestem. Zły sam na siebie przebiegłem szybko przez obozowisko i pognałem ścieżką w
stronę kurhanu. Czujnik nadal wibrował mi w kieszeni. Zgubiłem ścieżkę, ale nie
pomyliłem kierunku. Pędziłem przez las, robiąc tyle hałasu, co stado jeleni, jednak nie
spłoszyłem intruza. Ciągłe łaził po chronionym przez urządzenie obszarze. Dobiegłem
do hałdy ziemi. Trawa tłumiła moje kroki. Rozejrzałem się uważnie. Pusto. W kieszeni
ciągłe mi wibrowało.
„Czujnik się zepsuł" - pomyślałem. „Chyba że intruz jest po drugiej stronie."
Wbiegłem na kurhan. Coś zwaliło mi się nieoczekiwanie na plecy. Przed oczyma
błysnęło mi wyładowanie ręcznego paralizatora, ale przeciwnik nie trafił. Wybiłem mu
obezwładniacz z ręki. Noktowizor spadł mi w czasie szamotaniny. Staliśmy naprzeciw
siebie w odległości półtora metra. Widziałem go niewyraźnie jako ciemną sylwetkę na
tle nieco jaśniejszej polany. Zaatakował pierwszy. Jego ciosy były szybkie i precyzyjne.
Odbiłem pierwsze dwa, zablokowałem trzeci i przeszedłem do kontrataku. Waliłem go
serią szybkich prawych i lewych sierpów. Odbijał je zręcznie, parę razy, gdy usiłowałem
atakować, trafiłem na gardę chroniącą twarz. Trzymaliśmy się na dystans, nie dążąc do
zwarcia.
Nieoczekiwanie kopnął mnie pod kolano. Nie przewidziałem tego, mój umysł nastawił
się na boks, a w tym stylu walki nie kopie się przeciwnika. Zatoczyłem się i wtedy spadł
na mnie huragan bardzo silnych i precyzyjnie wymierzanych uderzeń.
„Skoro tak..." ~ pomyślałem.
Usiłowałem przewidywać jego ciosy. Nieoczekiwanie chwyciłem go za nadgarstek i
szarpnąłem potężnie. Poleciał do przodu, a ja doskoczyłem z tyłu i założyłem mu
nelsona. Nadepnął mi na stopę, a ułamek sekundy później wyswobodził się z mojego
chwytu. Nie dałem jednak za wygraną. Znowu wymieniliśmy kilka prostych i sierpów.
Skoro on kopał, postanowiłem kopnąć i ja. Z półobrotu trafiłem go stopą w splot
słoneczny. To nieprzepisowe uderzenie odebrało mu oddech na dłuższą chwilę.
Wyrwałem z kieszeni pistolet gazowy i odbezpieczyłem z trzaskiem. Siedział na ziemi
zwinięty wpół. Wreszcie złapał oddech. Nie podnosił się. Wyłączyłem go z walki czy
tylko udawał? Wyjąłem z kieszeni latarkę i poświeciłem, ciągle celując do niego z
pistoletu. Smuga światła wydobyła z mroku rewolwer o sporym kalibrze. Wyjął broń w
chwili, gdy go znokautowałem. Jego bezpiecznik musiał być cichy... Trzymaliśmy się
obaj na muszce. W ułamku sekundy poznałem go. Doktor Hreczkowski.
Gapiliśmy się na siebie zdumieni i wolno opuściliśmy broń...
Pomogłem mu wstać.
- Niezły jesteś - powiedział masując sobie mostek.
- Pan też - przyznałem.
Dopiero teraz poczułem ból ramienia. Któryś z jego ciosów dosięgnął celu...
Odszukałem sponiewierany noktowizor i wyłączyłem go.
- Polazłem do lasu - wyjaśnił. - To dudnienie nie dawało mi spokoju...
- A mnie czujnik zaalarmował, że ktoś łazi po kurhanie.
- Tak. Usłyszałem z daleka, że ktoś przedziera się przez las, więc myśląc, że to dzik,
wlazłem na drzewo...
„To dlatego nie mogłem go wypatrzyć noktowizorem!" - pomyślałem.
- A jak zobaczyłem, że to nie dzik, skoczyłem i prawie się udało... - dokończył.
Zgasiliśmy latarki i wsłuchaliśmy się w ciszę. Dudnienie skończyło się.
- Jakby żaba skakała po pudle gitary - mruknął.
41
- Umysł stara się jakoś dopasować nieznany dźwięk do tego, co ma zanotowane -
zauważyłem.
Uruchomiłem noktowizor i omiotłem las spojrzeniem.
- Pusto i cicho - zameldowałem. - Kimkolwiek był, poszedł spać... - Albo się przyczaił.
Ale cóż, na nas pora, jutro czeka nas cały dzień machania łopatą...
Wróciliśmy do obozowiska. Doktor zanurkował do swojego namiotu, a mnie zaświtał
szatański pomysł. Ponownie uruchomiłem noktowizor. Przez cienki ortalion mogłem
zobaczyć, kto śpi, a kogo nie ma w namiocie. Przenosiłem wzrok z jednego na drugi.
„Czarownice" spały, brydżyści też. Moja ekipa także była na swoich miejscach. Namiot
Andrzeja był ciemny, pusty. Podobnie jak namiot Isaury i jej koleżanki. Jeszcze jeden
ciemny, no tak, ten był mój... I jeszcze jeden. Ten, w którym mieszkał Niels.
A zatem brakowało aż czterech osób. Kto włóczył się po lesie? Wyłączyłem
urządzenie, szkoda było baterii, mogły się jeszcze przydać. Na folii zebrało się dużo
rosy, strzepnąłem ją trochę. Właśnie mocowałem ją ponownie do ziemi, gdy z lasu
wyszedł Niels. Księżyc akurat wyłonił się zza chmury, więc było go dobrze widać. Był
nagi, no prawie, miał spodenki gimnastyczne. Na szyi zawiesił cienki łańcuszek z jakimś
amuletem. Przy pasku miał pochwę z szerokim, masywnym lapońskim nożem. Był bosy.
Nadszedł ścieżką zupełnie się nie kryjąc. Na mój widok zwolnił kroku i sięgnął
błyskawicznie po nóż... Ruszył przyczajony gotów do ataku, zaraz jednak schował broń.
- Ach, to pan - szepnął. - Myślałem, że ktoś się zakradł...
- A tak, poprawiam folię - wyjaśniłem półgłosem. - A ty czemu nie
- Lunatykuję - odparł. - Wyszedłem we śnie do lasu i ocknąłem się dopiero daleko
stąd, między drzewami...
- Dobrej nocy - szepnąłem.
Wczołgałem się do siebie i zawinąłem w śpiwór...
***
Studenci cierpliwie skrobali grackami powierzchnię kurhanu. Zostawiłem ich pod
nadzorem Fryderyka, a sam powędrowałem na polanę. Kierownik wyszedł ze starcia ze
mną prawie bez szwanku, tylko jedno ucho miał lekko zaczerwienione, a na nodze
ś
wieże zadrapanie.
Zreferowałem mu nocne obserwacje.
- Powiadasz, że wrócił z lasu - mruknął w zadumie. - Hmm, nie jestem psychiatrą, ale
mój dziadek też był lunatykiem. I jeden kuzyn.... Tyle że oni łazili we śnie po domu...
No cóż, jedna zagadka wyjaśniona.
- Nie - pokręciłem głową. - Wrócił nagi i bosy, faktycznie jakby wstał z łóżka, ale
sądzi pan, że śpi z nożem? - To znaczy...
- Miał na biodrach pleciony pasek z pochwą na nóż. Gdyby faktycznie we śnie poszedł
do lasu, raczej nie zabierałby jej z sobą.
Kiwnął głową przyznając mi rację.
- Co pan wie o tym Andrzeju?
- Student po pierwszym roku, początkujący dziennikarz - wyjaśnił. - Wymógł na mnie
obietnicę, że będzie mógł napisać relację z naszych badań... Oczywiście o wynikach
napisze dopiero, gdy ja opublikuję je w prasie specjalistycznej, takie są u nas zwyczaje...
- Nie było go w namiocie... Ciekawe, dokąd poszedł?
- Ciekawe - zgodził się.
- Nie było też Isaury i Magdy.
42
- Za nie gotów jestem ręczyć - mruknął zaskoczony.
- Co pan o nich wie?
- Isaura jest kuzynką Anny - dowiedziałem się, jak ma na imię druga brunetka. - Ma
dopiero szesnaście lat...
- Wygląda na więcej.
- Poważna jak na swój wiek... Anna prosiła, żebym włączył Isaurę do naszej ekipy, a
ponieważ nie miałem fotografa, zgodziłem się... Ja nie mam cierpliwości do ustawiania
godzinami ekranów, reflektorów, zabytków... A Isaura jest w tym niezła.
- Skąd czerpie te zdolności?
- Wygrała konkurs fotograficzny, jak miała bodaj trzynaście lat. Jej fotografie parę
razy pojawiały się w magazynach, ale pod jakimś pseudonimem. Z takim imieniem, nie
dziwię się... Jak to brzmi: Isaura Malinowska.
- Faktycznie, idiotycznie... - przyznałem.
Wróciłem na swój wykop.
- No i jak tam? - zagadnąłem. - Jest trochę złota?
- Jeszcze nie, ale mamy chyba wkop - poinformował mnie Sebastian.
Przyjrzałem się uważnie powierzchni wykopu. Faktycznie, od krawędzi ku środkowi
biegła nieregularna plama odrobinę ciemniejszego piasku.
- Cie choroba - powiedziałem. - Ktoś nam się tu wrył pewnie tysiące lat temu...
- I wygrzebał skarby? - zgadł rozczarowany Piotrek.
- Niekoniecznie - powiedziałem. - Narysowaliście to?
- Oczywiście, nawet niwelacje zdjęliśmy. Zdejmujemy dalej warstwami czy
stratygraficznie? - zapytał Sebastian.
Aha, pytał, czy wgryźć się w plamę, czy nie.
- Zapytam szefa - mruknąłem.
Doktor przyszedł po trzech minutach. Obejrzał ciemny ślad i trochę poskrobał ziemię
szpachelką.
- Dziwne - powiedział. - Wygląda na ukośną sztolnię drążoną w płaszczu kurhanu w
kierunku środka...
- O czym to świadczy? - spytałem go. - Ktoś zrobił wkop rabunkowy?
- Na to wygląda. Pytanie teraz, czy trafił na komorę grobową, czy nie... Zdejmujcie
warstwami, przekonamy się za kilka dni. Dziwne, powinien kopać pionowo z góry na
dół... Takie drążenie ukosem było niebezpieczne, mogło mu się zawalić na głowę...
Zabraliśmy się do roboty. Koło południa z lasu nieoczekiwanie wyszły trzy babiny z
koszami pełnymi grzybów. Obrzuciły nas uważnym spojrzeniem.
- Pomnik musi partyzantom budować będą - powiedziała jedna. - O, jak górkę skosili
na płasko...
- Oj, coś ty - ofuknęła ją druga. - Sołtys mówił, że to archeologi, znaczy w ziemi
grzebio i dinozaurów szukajo... Jak w tym parku jurasickim...
Trzecia tylko splunęła i przeżegnała się. Zaraz też podreptały dalej. Doktor słyszał ich
rozmowę, bo zaraz nadbiegł.
- Ależ drogie panie – zawołał - zaraz wyjaśnię, czego tu po lesie szukamy...
Wróciliśmy do pracy, ale pomiędzy drzewami niósł się jego głos.
- Te ciemne plamy na piachu to ślady takich zasypanych piwniczek, w których nasi
przodkowie trzymali różności...
Uśmiechnąłem się lekko do swoich myśli. Ciemna plama stała się bardziej regularna.
43
Skrobnąłem szpachelką i nieoczekiwanie pod narzędziem błysnęła biała kość. Czaszka.
- No, to mamy hienę cmentarną zasypaną w podkopie - mruknął Marek, a potem
swoim zwyczajem wyjął z kieszeni różaniec i odszedłszy kilka kroków zaczął się
bezgłośnie modlić... Ja też się przeżegnałem. Przyleciała Magda i pomogła nam
odczyszczać znalezisko.
- Faktycznie, piach go zadusił - oceniła odsłaniając makabryczne znalezisko - barki mu
wgniotło prawie między kolana...
Sfotografowaliśmy szkielet, wyjęliśmy czaszkę i odłożyliśmy do pudełka. Obojczyki,
ż
ebra, kości rąk... Fotografie, rysunki... Dojechaliśmy do poziomu miednicy.
- O psiakrew! - syknęła.
Spojrzałem jej przez ramię. W miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się kieszeń spodni,
spoczywała garść zaśniedziałych aluminiowych monet. Pochyliłem się i podniosłem
jedną. Pięciozłotówka z rybakiem z 1974 roku, z czytelnym jeszcze napisem: „Polska
Rzeczpospolita Ludowa".
***
Kierownik pochylił się nad szkieletem. Kontemplował przez chwilę garść monet.
- Trzeba wezwać policję - powiedział. - Takie są przepisy. Magda, weź rower i telefon
komórkowy, koło wsi będzie zasięg. Na razie wstrzymujemy prace na kurhanie, a
ż
ebyście się, robaczki, nie nudzili, przyjdziecie na polanę poodwalać hałdę...
Przez następne dwie godziny pracowaliśmy ciężko ładując wydobytą z wykopów
ziemię na taczki i wywożąc ją nieco dalej, tak aby nie osypywała się do wykopów.
- Nie tak wyobrażałem sobie pracę archeologa... - mruknął Artur, gdy zrobiliśmy sobie
kilka minut przerwy. - Myślałem, że to się delikatnie odsłania pędzelkiem, a tu
tymczasem posługujemy się głównie łopatą...
- Wiele rzeczy w rzeczywistości wygląda inaczej... - westchnąłem. - Spokojnie,
przyjdzie czas i na pędzelek...
Isaura wraz ze swoją kuzynką odsłaniały pracowicie palenisko. Stało pośrodku
rozległej plamy, najwidoczniej w tym miejscu znajdowało się neolityczne domostwo...
Ciemniejsze ślady wskazywały miejsca, w których stały słupy. Paleniska były dwa; być
może kiedyś były tu dwa pomieszczenia rozdzielone ścianą? Przy ogniu poniewierały się
zwierzęce kości wdeptane byle jak w ziemię.
- Straszne niechluje były z tych naszych przodków - zauważył w zadumie Piotrek.
Patrzył widać na to samo co ja. - Ogryźli mięcho, a odpadki wdeptywali w podłogę...
- Takie czasy - wzruszyłem ramionami - nie mieli zsypów ani kubłów na śmieci.
Dziewczyny odkładały wygrzebane fragmenty do kuwety. Zajrzałem do niej ciekawie.
- Kości są świńskie - poinformowałem chłopaków - ale brakuje tych odpowiedzialnych
za schab, szynkę i polędwicę...
- Tak, tu mieszkali ci mniej ważni - kierownik swoim zwyczajem podkradł się do nas
od tyłu. - Kości łbów, kości racic, czasem żebra, te lepsze kąski zjadał kto inny.
Znajdziemy go, a w każdym razie poszukamy.
Sąsiedni wykop zaczepił tylko o kawałek domu, podłoga chaty pojawiła się na jego
skraju, jej większą część kryła ziemia.
Przeszedłem za hałdę, gdzie Krystyna i Ewa pracowały przy sicie. Przesiewały ziemię
wyciągniętą z wykopów wiadro po wiadrze. One też dostały plastykową miskę, ale
niewiele w niej było: kilka odłamków naczyń, kilka fragmentów kości, łuska
karabinowa...
44
Policjanci przyjechali na dwóch motocyklach - lekkich pościgowych hondach. Było
ich dwóch, towarzyszył im technik. Dochodziła piętnasta. W towarzystwie kierownika
dokładnie obejrzeli resztki szkieletu tkwiące w dziurze.
- Kowalski - mruknął jeden z nich.
- Jak widzę, denat nie jest wam obcy? - zdziwiłem się.
- Jak się dowiedzieliśmy, że macie współczesny szkielet, zajrzeliśmy do
dokumentacji... Zaginął w 1976 roku. Drobny wiejski złodziejaszek, który widać
postanowił się dobrać do starożytnych skarbów... I siadł mu na głowę podkop -
powiedział wyższy policjant.
Technik delikatnie odsłonił resztę kości. Z całego ubioru zachowały się resztki butów.
W ziemi znaleźliśmy także bardzo zardzewiały scyzoryk. Hreczkowski przyniósł sito i
by niczego nie zaniedbać, przesialiśmy ziemię wydobytą wcześniej z zawalonego
podkopu. Nic nie znaleźliśmy. Policjanci zabrali kości oraz rolkę z filmem, który
zrobiliśmy podczas odsłaniania szkieletu. Pokręcili się przez chwilę podziwiając
wykopy, a potem wsiedli na motory i pojechali.
- Dobra - zatarłem ręce. - To zdejmujemy znowu plantem...
Kierownik pokazał mi zegarek. Szesnasta. Koniec pracy.
- Często znajduje się takie...? - zapytał Sebastian.
- Czasami - wyjaśnił. - Częściej zdarza się natrafić na niewypały. Kiedyś rozkopując
grodzisko znaleźliśmy wbitą w ziemię półtoratonową bombę lotniczą...
Studenci leniwie podążali w stronę obozowiska. Powlokłem się i ja. Celowo jednak
zostałem z tyłu. Gdy wszyscy zniknęli, zawróciłem w stronę lasu. Wdrapałem się na
szczyt pagórka; to chyba był ten, który odwiedziłem w nocy. Wyciągnąłem z kieszeni
telefon komórkowy. Zasięg bardzo słaby, ale był. Uruchomiłem telefon i zadzwoniłem
do szefa.
- I jak tam? - glos Pana Samochodzika był słaby, jakby dochodził z Księżyca.
- Miał pan rację, tu się dzieją dziwne rzeczy - powiedziałem, a potem zreferowałem, co
zaszło. Zastanawiał się długo. - Chyba do was wpadnę za kilka dni - obiecał.
Zadowolony powędrowałem do obozu. Trafiłem prosto na dziką awanturę.
Hreczkowski biegał jak nakręcony, wywrzaskując złorzeczenia i przekleństwa.
- Co się stało? - zapytałem Annę, która stojąc między drzewami obserwowała zajście.
- Znalazł koszyk muchomorów ukryty pod liśćmi łopianu - westchnęła. - Teraz
wydziera się, że ktoś tu chce go otruć...
- Koszyk muchomorów? - zdziwiłem się.
Właściciel koszyka oczywiście nie przyznał się. Hreczkowski oskarżył Nielsa, ale ten
miał akurat alibi. Podczas gdy rozmawiałem przez telefon, razem z Markiem zbierali
jadalne grzyby. Przy wlekli ich cztery siatki.
Postanowiłem wyskoczyć do wsi...
***
W zasadzie można by nazwać to działaniami operacyjnymi. Napuszona nazwa kryje
zupełnie banalne czynności. Leżałem w chwastach opodal wiejskiej piwiarni. Duże liście
łopianu i dzikiego chrzanu zasłaniały mnie przed wzrokiem bywalców tego przybytku
uciech, w razie czego mogłem udawać kogoś, kto godzinę wcześniej zalał się w pestkę...
Na uszach miałem słuchawki, a czuły mikrofon kierunkowy wycelowałem w stronę sto-
lika, przy którym siedzieli Złotozęby - właściciel sklepiku, do którego psom i
archeologom wstęp był wzbroniony, oraz jego przyjaciel w wyszmelcowanej skórzanej
45
kurtce. Ta para dziwnie mnie intrygowała.
- Wszyscy gadają o złocie - mówił lekko bełkotliwym głosem Złotozęby - że tu
zakopane, że gdzie indziej...
- No, pałac dziedzica można by przeszukać - stwierdził Skórzasty, któremu też język
się już plątał. - Jak to dziś mówili w dzienniku, jakiś archeolog to jak kopał w
podziemiach pałacu, posąg z XIX wieku jakiegoś znanego rzeźbiarza odnalazł...
- E, pałac to nasi przeryli już na wszystkie strony - prychnął jego towarzysz. - Bez
przerwy ktoś ryje w gruzach, choć już od dawna nic nie znaleźli. Wcześniej to wyciągali
kafle z pieca, kable miedziane i inne takie. A teraz... - machnął ręką.
- Archeolodzy w lesie kopią - zauważył menel. - Ci to pewnie złoto znajdą...
- A, to możliwe - przytaknął sklepikarz. - Nawyciągają różności. W Egipcie jak byłem,
to tam jest taki grobowiec, gdzie stało kiedyś krzesło całe obite złotą blachą...
- U nas też coś takiego może być? - zainteresował się żywo ten w skórach.
- A czort wie.
W tym momencie wszystko zagłuszył brzęk tłukących się butelek. Ktoś zawył dziko.
Uniosłem głowę, żeby się przyjrzeć i zamarłem ze zdziwienia. W najdalszym kącie
piwiarni siedziały cztery nasze dziewczyny. To tam wybuchła awantura. Jakiś młody
byczek uciekał na czworaka. Za nim sadziła Isaura, usiłując zatłuc go metalowym
krzesłem.
- Chyba wyraźnie powiedziałam, że nie potrzebuję twojego towarzystwa! - sapała ze
złością.
- Co też porobił z kobietami ten feminizm - mruknąłem z uznaniem i znowu zapadłem
w łopiany.
Złotozęby i Skórzasty też widzieli scenkę.
- Ostre dziewuszydło - zachichotał sklepikarz. - Jak go kopnęła w jaja, to się nogami
nakrył...
- Panie prezesie - podjął jego towarzysz - jak pan sądzi, mamy jakieś szansę wyciąć ten
numer?
- W zasadzie trudne to nie jest, ale urobimy się przy tym. Droga do własnej dyskoteki
nie jest łatwa - dodał filozoficznie.
- Nie rozumiem pieniędzy - westchnął Skórzasty. - Ile razy je mam, to zaraz znikają.
- Fenicjanie wynaleźli forsę, tylko od razu wynaleźli jakby za mało - zażartował
Złotozęby.
- A kto to byli ci Fenicjanie?
- Pewnie tacy jak śydzi, tylko wymarli... - sklepikarz błysnął elokwencją. - Widzisz,
forsa trzy ma się ludzi twardych i inteligentnych. Trzeba mieć tu, na strychu - puknął się
w czoło. - Jeszcze dwa piwa - rzucił do barmanki. - Popatrz na tych archeologów. Jacy to
są durnie. Kopani docenci od szpadla. Ryje taki w ziemi jak robol, a forsę dostaje gorszą,
niż by na budowie wziął... Poza tym to, co znajdzie i tak daje do muzeum. Nawet to
krzesło ze złota durnie oddali...
- Cholera... - zdziwił się Skórzasty.
- Dlatego ja myślę...
Nie dowiedziałem się, o czym myśli. Byczek wrócił w towarzystwie czterech
koleżków.
- No, mała - powiedział zaczepnie. - Teraz sobie pogadamy...
Wstałem i cicho wszedłem do lokalu, ustawiając się za plecami prowokatora.
46
- Co za odwaga - prychnęła Isaura. - Będziesz się potem mógł chwalić, że poszedłeś
zaczepiać licealistkę i miałeś tylko czterech kolegów obstawy... Byłam tak
niebezpieczna, że właściwie powinno być was pięćdziesięciu...
- Nie pyskuj mała, bo... - zaczął. Wstała i spojrzała na niego z pogardą.
- Wiesz, co teraz zrobię? - zapytała. - Połamię ci te liszajowate łapy, a twoi kumple nie
zdołają mi w tym przeszkodzić.
Kopnęła go zupełnie niespodziewanie. Uderzyła nisko, jak doświadczony karateka.
Trafiła go stopą z boku w kolano. Coś chrupnęło i byczek padł na wznak.
- Łapcie ją!!! - wycharczał.
Trzej kumple sprężyli się w sobie. Uznałem, że najwyższa pora przerwać tę wysoce
niesmaczną scenę. Wyciągnąłem pistolet i przeładowałem z trzaskiem. Odwrócili się
zaskoczeni; nie zauważyli wcześniej, że ktoś ich zaszedł od tyłu. Mój widok musiał ich
lekko zaskoczyć. Ja też spostrzegłem, że od leżenia na ziemi paskudnie pobrudziłem
ubranie. Na koszuli wisiały mi trawki i słomki, a nawet kilka rzepów z łopianu.
- Jestem bardzo spokojnym człowiekiem - oświadczyłem z uśmiechem półgłówka. -
Od kiedy mnie wyleczyli dwa lata temu, nikogo nie zabiłem. Ale jak wychodziłem z
psychiatryka, lekarz mi zalecał, żebym codziennie brał tabletki i za wszelką cenę unikał
stresów.
Najwyższy, blondynek, właściwie ocenił sytuację.
- No, to my już sobie może pójdziemy... - powiedział pojednawczo.
Dźwignęli kumpla, który jęcząc masował sobie przetrącone kolano.
- Może przestrzelę mu drugie, tak dla symetrii - zaproponowałem patrząc na nich z
nienaturalnym spokojem.
- Nie trzeba, poradzimy sobie sami - wybąkał półgębkiem drugi, po czym pospiesznie
zniknęli między opłotkami.
- Niezła rzeźnia - mruknąłem siadając koło dziewczyn. - Cóż porabiają damy w tak
plugawym towarzystwie?
- Czepił się, to dostał kopa - wydęła wargi licealistka.
- Może się lepiej zmywajmy? - zaproponowała Ewa.
- Z psychologicznego punktu widzenia byłaby to błędna decyzja - odparła Krystyna. -
Posiedźmy tu jeszcze pól godzinki, żeby pokazać, że mamy ich gdzieś i nie boimy się
ich... Obejrzałem się. Skórzasty i Złotozęby ulotnili się. Rozparłem się wygodniej i
zamówiłem colę z lodem, tak jak dziewczyny.
- Wsi spokojna, wsi wesoła - zacytowałem
Parsknęły śmiechem. W piwiarni pojawiło się jeszcze trochę miejscowych, ale nie
zaczepiali nas. Bawili się we własnym gronie. Barman puścił muzyczkę discopolo.
- Nad naszą wsią przeleciał meteoryt! - zawodził piosenkarz.
Robiło się późno, więc ruszyliśmy do obozowiska.
- Gdzie się tego nauczyłaś? - zapytałem Isaurę.
- Mój ojciec jest instruktorem karate - wyjaśniła. - Uznał, że powinnam umieć sobie w
ż
yciu radzić.
Niebawem przeszliśmy mostek. Nasze obozowisko było już niedaleko. Stałem przez
chwilę na brzegu rzeki patrząc na namioty. Wszystko tchnęło dziwnym spokojem. Wiatr
ucichł.
- Ciekawe, czy archeolodzy układają wiersze o tym, jak fajnie jest na wykopaliskach? -
spytałem.
47
- Nie wiem - odparła Ewa - jesteśmy dopiero po pierwszym roku studiów...
***
Zaszyłem się w namiocie i do wieczora czytałem. Kierownik uspokoił się z wolna.
Rozmyślałem. Właścicielkami śmiercionośnego znaleziska były zapewne Ewa i
Krystyna. Niels też mógł być w to pośrednio zamieszany. To on pierwszy przyniósł
koszyk trujących grzybów, a one miały do Lapończyka jakąś sprawę... Magda zastukała
w tropik namiotu.
- Zapraszamy na ognisko - powiedziała.
Poszedłem. Siedzieliśmy przy buzującym płomieniu i piekliśmy kiełbaski.
Hreczkowski, nieco już udobruchany, siedział na swoim pieńku i wpatrywał się w ogień.
- Może pan coś opowie? - poprosiła go Magda. - Coś archeologicznego...
- Coś wam mogę opowiedzieć - uśmiechnął się. - Może będzie to opowieść mniej
drastyczna niż poprzednia, ale w pewien sposób pouczająca... Jak zapewne wiecie, na
początku lat sześćdziesiątych zainicjowano zakrojony na ogromną skalę program badań
początków państwa polskiego. W jego ramach prowadzono prace we wszystkich
wczesnopiastowskich ośrodkach i znaleziono sporo ciekawych rzeczy. Niestety, przy
okazji bardzo wiele stanowisk uległo dewastacji, bo aby odsłonić słowiańskie korzenie
Wrocławia, spychano buldożerami warstwy z okresów, gdy miasto to stało się
niemieckie... Władza czyniła przygotowania do jubileuszu. Wydano wiele publikacji,
nawet albumów. Ówczesnych komunistycznych decydentów gryzło jedno. Tysiąclecie
państwa polskiego niestety było jednocześnie tysiącleciem chrztu Polski. Dlatego też
postanowiono jakoś osłabić chrześcijańską wymowę święta...
Zapatrzył się w ogień.
- Potrzebne było sensacyjne odkrycie archeologiczne, niezwiązane z obecnością
Kościoła na naszych ziemiach. Decydenci wezwali pewnego archeologa, nazwisko
zmilczę, bo dziś jest on uznanym autorytetem - splunął ze złością do ognia. - O czym to
ja? Aha. Powiedzieli mu krótko: rób, co uważasz, ma być sensacyjne odkrycie. Tenże
archeolog był już wówczas członkiem partii i, zdaje się, kandydatem do komitetu
centralnego, więc postanowił się postarać. Oświadczył im, że sprawdzi trop, który podaje
w swojej kronice Jan Długosz... Jak zapewne wiecie, źródła ze schyłkowych okresów
Cesarstwa Rzymskiego podają, że gdzieś na północ od Dunaju miało się znajdować
miejsce o nazwie Calisia. Nasz kronikarz sugerował, że może chodzić o Kalisz. A nasz
archeolog doszedł do wniosku, iż udowodnienie tego faktu będzie idealnie pasowało...
Znowu się zamyślił.
- I co było dalej? - zagadnęła któraś z dziewcząt.
- No cóż, wziął paru zaufanych studentów, nie powiem, niektórzy z nich są dziś
uznanymi fachowcami... Pojechali do Kalisza i ogrodzili sobie kawałek parku miejskiego
na potrzeby badań... I naraz sensacja, odkryli rzymską faktorię handlową! Zwalili się
dziennikarze, zjechali oczywiście archeolodzy z całego kraju. Znalezisko faktycznie
wyglądało imponująco. Rozległy, głęboki wykop, w nim warstwy węgli drzewnych
układające się w zarys prostokątnego budynku o konstrukcji palowej. Hala, jakie znamy
z tego okresu z Wysp Brytyjskich i cała masa wydzielonych zabytków. Rzymskie
monety, grot włóczni, naczyńka gliniane odciskane z formy, tak zwane terra sigilata,
szklane paciorki... A wzdłuż ściany rozciągnięta taśma miernicza, żeby każdy
niedowiarek mógł sobie przeliczyć na rzymskie łokcie. Całość oczywiście odgrodzona
liną... Zebrali się archeolodzy, stali, z szacunkiem patrzyli, komentowali, wysuwali
48
teorie... Fakty wydawały się niepodważalne. Pech chciał, że na miejsce razem z
uczonymi przyjechał pewien niedouczony student, dziś znany popularyzator naszej
nauki. Nie przejmując się niczym, zanurkował pod liną, zeskoczył do wykopu i podniósł
jedno naczyńko, żeby je dokładniej obejrzeć. Prowadzący badania na ten widok wpadł w
szał, ale zanim dopadł studenta, ten podał już miseczkę uczonym... Krążyła z rąk do rąk i
co najmniej połowa zauważyła, że na jej dnie znajdują się namalowane tuszem numery
ewidencyjne jednego z polskich muzeów...
- I co się stało? - zapytał Marek zdumiony.
- O rzymskiej faktorii handlowej natychmiast zapomniano, a partia ukarała archeologa.
Nie na długo. Gdy sprawa przyschła, znowu zaczął piąć się do góry, zarówno po drabinie
partyjnej, jak i zawodowej... Nie ma na tym świecie sprawiedliwości - zakończył
Hreczkowski ze złością.
- Terra sigilata - podchwyciła Magda. - Jak byłam na drugim roku, mieliśmy badania
powierzchniowe na Pomorzu. Łaziliśmy po polu przez cały dzień i nie znaleźliśmy nic.
Po południu zaszliśmy do sołtysa na obiad, były kartofle i zsiadłe mleko i... wyobraźcie
sobie, że to zsiadłe mleko podał na stół właśnie w rzymskiej misce z II wieku naszej ery!
Wygrzebał ją na polu, myślał, że to poniemiecka, więc umył i używał na co dzień...
Wszyscy się roześmieli.
- Pamiętam, jak byłem jeszcze studentem - podjął opowieść Hreczkowski -
przyjechaliśmy do wsi na badania terenowe i podpytaliśmy chłopów, czy któryś nie
wykopał czegoś ciekawego. Wtedy jeden zaprowadził nas do swojej szopy i pokazał
urnę twarzową kultury pomorskiej. Znalazł ją kiedyś podczas orki, wysypał ze środka
popiół, a w naczyniu trzymał śrubki... Tak, moi drodzy, pomysłowość ludzka nie zna
granic...
Ogień powoli dogasał. Pora udać się na spoczynek. Studenci układali się w namiotach,
a ja szykowałem się do nocnej pracy. Z noktowizorem zaczaiłem się na skraju
obozowiska. Pierwszy wymknął się Niels. Na pewno nie był lunatykiem. Lunatycy
kroczą powoli jak duchy, on zaś skradał się ostrożnie i szybko zniknął w lesie. Znowu
miał na sobie tylko spodenki. Już miałem iść za nim, gdy nieoczekiwanie ze swojego
namiotu wyszedł Andrzej. Przyświecając sobie latarką skierował się w stronę mostku.
Szedł do wsi? Ruszyłem za nim ostrożnie. Faktycznie, przebył rzekę i powędrował
drogą. Podążałem za nim w odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów. Szybko
dotarł na skraj pól. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Widocznie chciał gdzieś
zadzwonić, a nie wiedział, że na pagórkach w lesie można złapać pole... Wystukał numer
i przyłożył słuchawkę do ucha.
- Witaj, kochanie - usłyszałem jego głos. - Co słychać? A, z gazety dzwonili? Przecież
jestem na urlopie... Nigdzie nie będę jeździł... Kochanie, muszę odwalić te praktyki, bo
mi nie zaliczą roku...
Wycofałem się jak niepyszny. Zawróciłem do obozu. Popatrzyłem po namiotach. Ewa
i Krystyna wsiąkły. Hreczkowskiego też nie było.
Ruszyłem zatem do lasu. Dziewczyny znalazłem dość szybko, świecąc latarkami
naradzały się w krzakach kawałek na północ od kurhanu.
- Tak go nie znajdziemy - mówiła Ewa. - Widzi w ciemności jak kot, nie potrzebuje
latarki... I chyba odchodzi daleko od obozu.
- To co, odpuszczamy?
- Zgłupiałaś? Druga taka okazja może się nie trafić! Ilu może być takich fachowców?
49
Trzech, czterech na świecie?
Jak na złość trzasnęła mi pod nogą jakaś gałązka. Umilkły i zaczęły się rozglądać
ś
wiecąc na wszystkie strony. Musiałem się ostrożnie wycofać. O czym rozmawiały? Nie
miałem pojęcia. A może... – zatrzymałem się zaskoczony. - Niels był Lapończykiem.
Może odprawiał w tym lesie co noc jakieś obrzędy, które dziewczyny chciały poznać?
Tego nie mogłem wykluczyć. Kilka minut później prawie wpadłem na kierownika.
- Ach, to ty - mruknął. - Wdziałeś, jak ten Laponiec polazł do lasu?
- Owszem - potwierdziłem. - Goły i na bosaka, jak to u nich przyjęte. W dodatku
opodal te dwie nawiedzone zastanawiają się, co by tu zrobić, żeby wtajemniczył je w
obrzędy, które odprawia...
- Sądzisz, że on coś majstruje? - zamyślił się, a potem palnął w głowę, aż zadudniło. -
Muchomory... Wszystko jasne.
- Ja nie rozumiem - poskarżyłem się.
- Koszyk muchomorów sobie nazbierał, pierwszy mu wywaliłem, to drugi schował pod
łopianem... Syberyjscy szamani potrafią robić z nich napój, który wprowadza ich w
trans...
- To chyba niebezpieczne - zauważyłem.
- Fakt, trzeba bardzo dokładnie dobrać proporcje i wiedzieć, jak zażywać, bo można
zasnąć i już się nie obudzić... To niezwykle silna trucizna. Pewnie leży teraz gdzieś
oszołomiony... Ćpun na wykopaliskach, do czego to doszło.
- No, niezupełnie ćpun - zaprotestowałem. - Dla niego to religia...
- Dla tych, którzy palą marihuanę, to też coś w rodzaju religii - mruknął z niechęcią. -
Szukamy go?
Tajemnicze dudnienie rozległo się gdzieś niedaleko. Omiotłem las noktowizorem.
- Szukamy - podjąłem decyzję. - Sprawę trzeba wyjaśnić do końca.
Przeszliśmy wzgórze kierując się w stronę, z której dobiegały tajemnicze dźwięki.
- Może to on gra na jakimś instrumencie - zauważyłem.
- Tak właśnie pomyślałem - kiwnął głową doktor. - Ciekawe, jakie instrumenty mają w
jego religii.
Natknęliśmy się na niego zupełnie przypadkiem. Niels zbudował sobie niewielką
lapońską chatkę. Grube kije, odpowiednio powyginane i splecione w kształt
przypominający eskimoskie igloo. Całość pokryta była darnią. Zajrzeliśmy do środka.
Nie widział nas. Siedział po turecku na macie plecionej ze sznurka i delikatnie uderzał
dłońmi w niewielki, płaski bębenek. Napięta skóra była pokryta czerwonymi znakami.
Przerywał bębnienie, jakby nasłuchiwał odpowiedzi i ponownie zaczynał. Dźwięk był
bardzo nieprzyjemny dla ucha.
Chwilami Niels nadawał uderzeniom pewien rytm, potem znowu gubiły się w
nieznośnej kakofonii. Szałas oświetlała jedna gruba świeca. W jej blasku ciemne oczy
chłopaka wydawały się zupełnie czarne. Patrzył prosto na nas, ale nie dostrzegał naszej
obecności.
- En svart furste - szepnął.
Jego dłonie zaczęły szybciej uderzać w skórę. Nieoczekiwanie drgnął i upuściwszy
bęben, upadł na bok.
- Gotów - mruknął kierownik.
Wycofaliśmy cię.
- Co on powiedział? - zastanawiałem się. - Brzmiało jak szwedzki...
50
- Czarny książę - wyjaśnił z niechęcią Hreczkowski. - Ciekawe...
- Satanista? - zdziwiłem się, ale on tylko pokręcił głową.
- Nie ma nic złego w tych pierwotnych religiach - powiedział. - Ja tam nie będę go
zwalczał. I lepiej nie mówmy o tym nikomu. Bo nasz drogi góral z różańcem jeszcze
gotów go spalić na stosie... Z drugiej strony myślałem, że coś ciekawszego robi. Tańce z
nagimi dziewczętami przy ogniskach na wzgórzach albo coś w tym guście - dowcipko-
wał.
- Zdaje się są takie dwie, które by chciały sobie z nim potańczyć - mruknąłem. - Ewa i
Krystyna meczą go o to non stop...
- Załóżmy własną sektę - zażartował. - Ja będę psychopatycznym guru, a ty
arcykapłanem... Tańce z nagimi...
- E - machnąłem ręką - jeszcze by nas komary pogryzły... Zachichotaliśmy.
Wróciliśmy do obozowiska. Wszyscy byli w swoich namiotach. Pokazałem
kierownikowi, jak można to sprawdzić noktowizorem.
- Jakie to proste i skuteczne - roześmiał się. Poszedłem spać.
51
ROZDZIAŁ PIĄTY
TAJEMNICE NIELSA * KOMORA GROBOWA * NOCNA STRZELANINA *
ZGNIECIONA CZASZKA * KŁUSOWNICY * PAN SAMOCHODZIK W
KRZEMIONKACH * TEORIA DOKTORA
Rankiem zeszliśmy jeszcze pół metra. Byliśmy już tylko półtora nad powierzchnią
gruntu. Kierownik dotarł do nas i długo w zadumie spoglądał na jasny piasek. Nic nie
mówił.
- Pewnie niedługo się dokopiemy - zauważyłem. Pokręcił głową.
- Nie wygląda mi to najlepiej - westchnął wreszcie - to może być cenotaf.
- Co takiego? - zdumiałem się.
- Grobowiec symboliczny - wyjaśnił. - Gdy na przykład wódz utonął w bagnie albo
jego ciało wpadło w ręce wrogów, mogli urządzić pogrzeb i usypać kurhan niejako na
pamiątkę... Zobaczymy, jak głębiej... Poziom ziemi mógł się nieco podnieść, może
jeszcze metr i trafimy. A wtedy trzeba będzie bardzo uważać - dodał poważnie.
- Może jednak podzieli się pan swoją teorią?
- Nie chcę wam niczego sugerować - powiedział. - Poza tym, jeśli się nie potwierdzi,
wyjdę na kompletnego idiotę - dodał jakby sam do siebie i poszedł na sąsiednie
stanowisko.
- A zatem, drodzy robotnicy, kopiemy dalej, aż natrafimy na komorę grobową pełną
złotych skarbów... - pogoniłem studentów.
- Jeśli to neolit, to nie będzie tu złota - mruknął Piotrek.
- Nie zapominaj o blaszce znalezionej przy tym zjedzonym - uśmiechnąłem się. - Co z
tego, że neolit. Metale już znali... nie bardzo umieli je obrabiać i stanowiły rzadkość, ale
w grobowcu wodza mogą się pojawić...
W czasie przerwy złapałem Nielsa.
- Musimy chwilę porozmawiać - powiedziałem poważnie. - Najlepiej na osobności...
Kiwnął głową i poszliśmy do lasu.
- Te dwie nawiedzone znowu cię szukały po lesie - przeszedłem na angielski. -
Obawiam się, że nie odpuszczą.
Na twarzy nie drgnął mu żaden mięsień.
- Jak mnie odnalazłeś?
- Odnaleźliśmy. Ja i kierownik. Poszliśmy zobaczyć, czy nikt nam nie buszuje przy
kurhanie. Najpierw wpadliśmy na te panny, potem usłyszeliśmy bęben.
- To nie jest zwykły instrument - wyjaśnił. - To narzędzie... Tu w lesie są seide. Święte
miejsca - dodał tytułem wyjaśnienia. - Czuję je, gdy uderzam w bęben. Tu wprost roi się
od duchów... Rozmawiam z nimi za pomocą dłoni.
„Za dużo wywaru z muchomorów" - pomyślałem.
- Dlatego się do was przyłączyłem. My, Saamowie, jesteśmy najstarszą kulturą
Europy. Kiedyś żyliśmy tu wszędzie. Od Hiszpanii po Rosję. Kolejne ludy spychały nas
na coraz bardziej niegościnne tereny... Jeśli spojrzysz na ściany Lascaux i Altamiry,
zobaczysz nasze symbole, takie same, jakie wyryto na głazach wyznaczających miejsca
naszych seide, takie same, jakie sokiem z olchowej kory maluję na skórze bębna...
- Sądzisz, że ci tutaj - wskazałem kurhan - to jacyś przodkowie twojego ludu?
- Magistrze - powiedział poważnie - nie umie pan dobrze udawać archeologa... -
zagryzłem wargę, ale on niezrażony ciągnął dalej. - Jaskinie Francji i Hiszpanii ozdobiła
kultura, którą wy nazywacie magdaleńską. Łowcy reniferów. śyli około dwunastu
52
tysięcy lat przed narodzinami Chrystusa... Ci tutaj przyszli osiem tysięcy lat później...
Pan tego nie wie... Pan nie ma zielonego pojęcia o tym, jak się kopie, jak się posługiwać
niwelatorem, jak trzymać w dłoni szpachelkę... Sprytnie się pan maskuje, ale gdy ktoś
nauczy się patrzeć do głębi, to nie uda się go oszukać...
- I jak sądzisz, po co ja to robię?
- Kierownik boi się. Boi się własnego cienia. Lata po lesie z rewolwerem wypatrując
wroga... A pan jest żołnierzem. Ściągnął pana, bo czuje się zagrożony.
- Czy są po temu realnie podstawy? Czy coś mu grozi?
- Ze strony umarłych nic. Duchy nie gryzą, a przynajmniej nie wszystkie. Ale tu jest
coś złego. Ktoś ma czarne myśli i niecne zamiary... Musicie się mieć na baczności. Nie
powiem nikomu, kim pan jest.
- A ja nie będę opowiadał o tym, co widziałem w nocy.
Podziękował mi skinieniem głowy i odszedł. A zatem mogłem go skreślić z listy
podejrzanych. Poszedłem na kurhan i przez dłuższą chwilę oglądałem przekopaną część.
Byliśmy w połowie wysokości pagórka. Powierzchnia wykopu miała teraz sześć na
siedem metrów. Ująłem w dłoń łopatę i zabrałem się do roboty. Po chwili dołączyli do
mnie moi studenci. Skrobaliśmy ziemię zdejmując warstwę około dziesięciu
centymetrów. Nieoczekiwanie łopata zgrzytnęła o coś.
„Pewnie mały kamień" - pomyślałem.
Zaraz jednak zgrzytnęła ponownie i jeszcze raz... U nich też coś chrobotało.
Sięgnęliśmy po gracki. W poprzek wykopu ciągnął się rząd kamieni, odsłoniliśmy
pospiesznie ich czubki.
- Wygląda nieźle - mruknąłem.
Zdarliśmy resztę dziesięciocentymetrowej warstwy i odsłoniliśmy kolejne. Układały
się w zarys gigantycznej kamiennej skrzyni o wymiarach mniej więcej dwa na trzy
metry.
- Czy to...? - zapytał Fryderyk.
- Tak, to mi wygląda na komorę grobową - odparłem.
Zawołaliśmy kierownika. Obejrzał znalezisko.
- Gratuluję - powiedział. - Zdjęcie, rysunek, niwelacja i na dzisiaj koniec.
- Jak to? - zdumiałem się.
Pokazał zegarek. Było już pięć po szesnastej. Podnieceni odkryciem nie zauważyliśmy,
jak szybko minął czas. Zakrzątnęliśmy się przy dokumentacji. Sąsiedni wykop
opustoszał. Gdy skończyliśmy, dochodziła siedemnasta. Do obozowiska dotarliśmy
akurat na obiad. Doktor odciągnął mnie na bok.
- Jeśli coś się stanie, to dzisiaj w nocy - szepnął. - Musimy mieć oczy i uszy szeroko
otwarte.
- Czujnik nas ostrzeże - uspokoiłem go. Myliłem się.
***
Tej nocy postanowiłem nie kłaść się spać. Leżałem czuwając i słuchałem walkmana.
Minęła dwudziesta trzecia, potem nadeszła północ. Las milczał, czujnik też nic nie
sygnalizował. Czyżby doktor się mylił? Może w rzeczywistości nic nam nie groziło?
Rozmyślałem o dotychczasowych wypadkach. Zagadka Nielsa została rozwiązana...
Huk wystrzału poderwał mnie na równe nogi. Nie czekając wyskoczyłem z namiotu
przez tylną klapę. Drugi wystrzał zabrzmiał gdzieś głęboko w lesie. Po chwili
usłyszałem trzeci.
53
Czwartego nie było. Biegłem prawie na oślep przyświecając sobie latarką. Za mną
rozległy się nawoływania. Strzały obudziły cały obóz. Wypadłem na polanę. Omiotłem
ją latarką, jednocześnie celując z pistoletu
gazowego. Nikogo, ani żywej duszy. Rzuciłem się kłusem w stronę kurhanu. Prawie
potknąłem się o leżące na ziemi ciało. Doktor Hreczkowski spoczywał na wznak. Czoło
miał rozorane paskudną raną, ktoś uderzył go kantem łopaty. Jego oczy błysnęły. W
dłoni trzymał swój rewolwer, ale nie miał siły skierować go w moją stronę. Był
półprzytomny.
- To ja - pochyliłem się nad nim. - Kto pana tak załatwił?
- Czarny książę - wyszeptał. - Udowodnij to... Kop... - głos mu się załamał. - Kop w
drugim kurhanie.
W lesie zamigotało kilka latarek.
- Do mnie! - krzyknąłem.
Zbiegli się wszyscy. Ułożyłem nieprzytomnego kierownika na boku i zacząłem
wspinać się na sosnę. Złapałem pole na wysokości około dwudziestu metrów.
Wezwałem pogotowie i policję. Posłałem Magdę na rowerze do szosy, aby wskazała im
drogę. Pierwsi dotarli policjanci. Zaraz też udzielili pierwszej pomocy rannemu. Cios był
bardzo silny, obawiali się wstrząsu mózgu, ale na szczęście nie uszkodził czaszki.
Doktor miał czerep twardy jak słoń... Studenci zbiegli się wszyscy. Mniej lub bardziej
kompletnie ubrani otaczali nas kręgiem. I niestety, w tej nocnej gonitwie zadeptali
wszystkie ślady... Łopatę, którą zdzielono doktora w głowę znaleziono po chwili. Leżała
w krzakach. Policjanci zawinęli jaw folię, by zebrać odciski palców. Zaraz też pojawili
się lekarze, załadowali rannego na nosze i ponieśli do wsi. Wysłałem za nimi czterech
„brydżystów". Kilka kilometrów to nie przelewki... Policjanci spisali personalia, po
czym przesłuchali wszystkich pobieżnie, pytając, gdzie byli w chwili, gdy padły strzały.
Tylko Niels przyznał się, że siedział u siebie w szałasie. Funkcjonariusze zapowiedzieli,
ż
e jeszcze wpadną i pojechali.
Zwołałem naradę. Usiedliśmy wokoło wygasłego ognia, postawiłem tylko pośrodku
lampę naftową, aby mieć choć trochę światła.
- Nie wiem, kto z was to zrobił - powiedziałem - ale się dowiem - przetoczyłem po ich
twarzach spojrzeniem.
- A skąd to przypuszczenie, że to ktoś z nas? - parsknęła Magda. - Bo my wiemy, że
jest wśród nas bardzo podejrzany osobnik, który tylko udaje archeologa.
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem archeologiem - wycedziłem. - Jestem historykiem
sztuki i detektywem Ministerstwa Kultury i Sztuki. Doktor Hreczkowski poprosił mnie o
pomoc podczas badań. Obawiał się, że ktoś z was, moi drodzy, chce sabotować
wykopaliska.
Przez krąg przeleciał szmer gorączkowych szeptów.
- Trzeba ustalić, co robimy dalej - powiedziałem ostro. - Lekarze powiedzieli, że rana
jest ciężka, ale nie zagraża życiu. Może za tydzień lub dwa kierownik wróci... Proponuję
zatem, aby kontynuować prace aż do jego powrotu. Przy okazji wszyscy pozostaniecie
na miejscu, co umożliwi poszukiwanie sprawcy.
- A kto poprowadzi prace? - zapytał z sarkazmem w głosie Andrzej. - Pan detektyw,
mający cztery dni doświadczenia, czy może ktoś z nas, bo niektórzy są tu od tygodnia?
Kto zadba o, że tak się wyrażę, naukową stronę zagadnienia?
- Proponuję Magdę - odparłem. - Z tego co wiem, jest po czwartym roku studiów, brała
54
więc udział w co najmniej czterech wykopaliskach.
- Nie mam uprawnień - zaprotestowała. - śeby kierować pracami wykopaliskowymi
trzeba odbyć co najmniej czterdzieści osiem miesięcy praktyk.
- Kierownikiem pozostaje doktor Hreczkowski - uciąłem. - Zastąpisz go po prostu na
kilka dni.
Kiwnęła głową.
- Dobrze. Czy ktoś jest przeciw? - zapytałem. Spojrzeli po sobie. Nikt się nie odezwał.
- A zatem kontynuujemy badania. A na razie chyba pójdziemy spać -
zakomenderowałem.
Rozchodzili się wolno. Godzinę później rozejrzałem się przy pomocy noktowizora po
obozowisku. Wszyscy spali. Kląłem w duchu. Gdybym usłyszawszy strzały założył
noktowizor i rozejrzał się po namiotach, wiedziałbym, kogo brakowało. Może doktor
widział sprawcę i będzie potrafił go wskazać?
***
Rankiem poszedłem do lasu. Studenci dopiero wygrzebywali się ze śpiworów.
Chciałem rzucić okiem na miejsce zdarzenia. Mój alarm nie działał. Szybko odkryłem
przyczynę. Czujnik zawilgł od rosy i nastąpiło krótkie spięcie...
Wspiąłem się na kurhan i zrozumiałem, co stało się nocą. Pomiędzy kamieniami, w
miejscu przypuszczalnej komory grobowej, ział spory lej. Sabotażysta wkopał się w
ziemię na półtora metra. Na samym dnie było widać nieco kamieni, komora została
widocznie wybrukowana. Spod piachu wystawały resztki szkieletu - kości ramion, górne
ż
ebra, kręgi szyjne. Wandal rozdeptał lub roztrzaskał czaszkę kamieniem. Musiał
uderzyć wiele razy, pozostała z niej bowiem tylko kupka białych kościanych drzazg i
kilka pożółkłych zębów. Poszedłem po Magdę. Zajrzała do jamy.
- No, to klops - powiedziała.
- Wiesz coś o tej sesji w Wyknie? - zapytałem. - Doktor nic mi nie powiedział.
Dlaczego niby jego teoria tak bardzo się nie spodobała?
- Nie wiem - wzruszyła bezradnie ramionami. - Dziwne wydało mi się tylko to, że
bardzo zależało mu na mojej obecności. Potrzebował antropologa. Powiedział coś w
rodzaju, że jednemu nie uwierzą...
- Cechy rasowe odczytuje się z czaszek? - zapytałem.
- Tak, kształt niektórych kości, kąty nachylenia czoła, uwypuklenie kości
policzkowych... Bardzo wiele da się wydedukować po wykonaniu dokładnych
pomiarów.
- A gdyby wódz był, na przykład... neandertalczykiem?
- Nie w tym okresie. Ostatnie ich ślady pochodzą sprzed mniej więcej trzydziestu
sześciu tysięcy lat...
- Ale przyjmijmy, że kilku by się uchowało. Wtedy można by ich rozpoznać?
- Oczywiście. Nie trzeba byłoby nawet czaszek, oni mieli nieco inną budową kostną.
- A zatem neandertalczyków możemy wykluczyć - rozmyślałem głośno. - A na
przykład paleoeuropeidzi? Gdyby wódz był przodkiem Nielsa...
- To można by łatwo wychwycić mierząc czaszkę i, dużo trudniej, z pozostałych kości.
Nawet bym się nie podjęła...
- Czy na przykład przodkowie współczesnych Niemców różnili się antropologicznie od
Słowian?
- W zasadzie nie. To jeden typ. Poza tym jacyś Pragermanie może pojawiają się na
55
początku naszej ery... Tysiące lat po usypaniu tych kurhanów...
- Wydaje mi się, że musimy poznać motywy działania tego człowieka albo tych ludzi,
ż
eby móc ich zidentyfikować.
- Myślałem, że jako detektyw...
- Bez punktu zaczepienia nie mam szans. Czy tę czaszkę da się posklejać i określić jej
typ?
Spojrzała z powątpiewaniem na garść odłamków.
- Spróbuję, ale to będzie diabelnie trudne.
Poszedłem na sąsiednie wzgórze. Połączyłem się ze szpitalem. Jak się dowiedziałem,
stan doktora nie był ciężki, miał wstrząs mózgu i zdecydowano się nie budzić go, lecz
utrzymać przez kilka dni w stanie leczniczej śpiączki dożywiając kroplówkami. Było mi
to nie na rękę. Zadzwoniłem też do Pana Samochodzika. Wysłuchał mojej relacji w
skupieniu.
- Teoria Hreczkowskiego pozwoli nam chyba zrozumieć motywy - powiedział w
końcu. - Spróbuję zdobyć materiały z tej konferencji i dowiem się, kto był na tym
referacie. Może będzie jakieś resume, z którego dowiemy się, co też takiego zasugerował
w swoim wystąpieniu... Pracuj na razie na miejscu. Jak coś zdobędę, dam znać.
Nadciągnęli Marek, Piotrek, Sebastian i Artur. Po chwili przydreptał też Niels.
- Zobaczcie, jaką niespodziankę zostawił nam nocny gość - pokazałem im wykop.
Na ich twarzach odmalowała się skrajna furia.
- Jak go dorwiemy... - wściekł się Piotrek. - Tyle pracy na marne...
- Trzeba zbadać i zadokumentować to, co zostało.
Do południa odkopaliśmy całą komorę grobową i przesialiśmy starannie wypełniający
ją piach. W wypełnisku nie znaleźliśmy nic. Zajęliśmy się dla odmiany szkieletem. W
pobliżu uszkodzonych kości szyi znaleźliśmy niewielką blaszkę z miedzi, chyba odkutą
na zimno, w kształcie litery „T". Nieboszczyk miał ręce wyciągnięte wzdłuż boków. Na
jednej dłoni pierwotnie nosił bransoletę z kłów jakiegoś dziwnego zwierzęcia. Sznurki
oczywiście zniknęły bez śladu, ale straszliwie zębiska zachowały się w stanie idealnym.
- Kły dzika - mruknął Sebastian oglądając jeden.
- Nie - zaprotestował Marek. - Kły dzika to ja znam. To zęby czegoś dużo większego...
- Potrzebujemy fachowca od archeozoologii - zauważył Artur. - Trzeba wysłać to do
Warszawy...
- Poszukam raczej miejscowego weterynarza - powiedziałem łagodnie. - On określi,
czy to była krowa, czy może koń...
Ostatnie fotografie i kości właściciela grobu wylądowały w kartonie. Nieco stresował
mnie taki brak szacunku dla ludzkich zwłok, ale cóż, takie metody działania wyrobili
sobie przedstawiciele archeologii. Zrobienie fotografii, zadokumentowanie stanowiska
oraz reszta prac porządkowych zajęły nam czas do końca dnia. Mimo braku kierownika
wykonaliśmy je wzorowo.
***
Gdzieś daleko w lesie huknął strzał, po chwili drugi. Wyszedłem z namiotu i zacząłem
nasłuchiwać. Obok mnie coś zamajaczyło w ciemności. Niels.
- To strzał karabinowy - powiedziałem poważnie.
- Z kałasznikowa? - zapytał.
- Możliwe. Nie podoba mi się to.
- Sądzisz, że to jakieś porachunki między gangami? Słyszałem, że to u was w Polsce
56
popularne.
- Dwa strzały w dość dużym odstępie czasu, nie... - pokręciłem głową. - To raczej
kłusownicy. Postrzelił jakieś zwierzę, a potem dobił... Albo jego wspólnik strzelił do
drugiego...
- To brzmiało jakby za bagienkiem - mruknął. - Może warto się rozejrzeć?
- Ryzykowne... - zastanawiałem się. - Ale za godzinę będzie już jasno, przejdziemy
się...
Faktycznie, po mniej więcej czterdziestu minutach niebo na południowym wschodzie
stało się szare. Niebawem wzejdzie słońce. Pomaszerowaliśmy przez las. Oglądałem
uważnie sztabówkę.
- Jeśli za bagienkiem, to gdzieś w tej okolicy - pokazałem Lapończykowi.
- Dlaczego tutaj?
- Mam zaznaczoną drogę gruntową. Nie sądzę, żeby kłusownikom chciało się nieść
upolowaną zwierzynę przez las. Musieli podjechać samochodem.
Kiwnął głową przyznając mi rację. Faktycznie wyszliśmy na leśny dukt. Kiedyś
wysypano go żużlem, obecnie zarastał. Znalazłem świeże ślady opon odbite w
wilgotnym od rosy piasku. Kilkanaście metrów dalej pod drzewem walały się
wnętrzności. Wokoło rozlewała się kałuża krwi.
- Dzik - oceniłem.
Wyjąłem telefon komórkowy, zasięg był bardzo słaby, ale był. Wywołałem
nadleśnictwo. Złożyłem zawiadomienie. Dwadzieścia minut później drogą nadjechał
czerwony maluch. Wysiadł z niego młody mężczyzna z wąsikiem.
- Łukasz - przedstawił się. - Jestem tu podleśniczym...
- A fe - mruknąłem. - Co za paskudna nazwa stanowiska...
- Właśnie - westchnął. - Dawniej mówiło się gajowy... Obejrzał nasze znalezisko.
- To oni - stwierdził smętnie.
- Jacy „oni"? - zagadnąłem.
- Mamy tu problem z kłusownikami. Grasuje cały gang. To już piąty dzik w tym roku.
Wyjął z bagażnika gipsowy odlew i porównał ze śladem opony.
- Znowu ten sam samochód - warknął. - Podjechali, załadowali mięso i chodu...
- Macie jakieś podejrzenia? - zapytałem.
- W zasadzie wiemy kto, ale to bardzo trudno udowodnić. Dwa razy robiliśmy rewizję i
dwa razy miał mięso z dzika w lodówce. Ale za każdym razem twierdził, że kupił je w
Warszawie, tam można nabyć dziczyznę w specjalistycznych sklepach...
- Słyszałem, jak Złotozęby, co ma sklep w Ozorkowie, wspominał w knajpie coś o
dzikach.
- Z uwagi na dobro śledztwa nie potwierdzę - odparł, ale po jego smutnym uśmiechu
zorientowałem się, że trafiłem w sedno.
- Przecież można z tego pobrać próbki - Niels wskazał wnętrzności. - Potem, jeśli
podczas rewizji znajdziecie mięso, wystarczy zrobić badania genetyczne i będzie
wiadomo, czy to z tego dzika czy nie...
- Można. Tylko że jedna analiza kosztuje półtora tysiąca złotych - westchnął. - A na to
nie mamy funduszy... Wytypowaliśmy kilka samochodów, ale żaden nie był właściwy.
Bieżnik opon nie pasuje. A panowie archeolodzy? - zmienił temat.
- Tak, tu opodal niszczymy las, aby dobrać się do śladów przeszłości - wyjaśniłem.
- I jak, dużo złota? - uśmiechnął się.
57
- Na razie nic ciekawego, ale proszę kiedyś do nas wpaść, to oprowadzimy po
wykopaliskach.
- Z przyjemnością
Zrobił kilka zdjęć, zakopał wnętrzności i pojechał z powrotem do swego nadleśnictwa.
A my ruszyliśmy do obozu.
***
Pan Samochodzik wyruszył z Warszawy o trzeciej nad ranem. W nocy na pustych
szosach prowadziło się znacznie lepiej niż w dzień. Nie było tłoku ani dusznego upału.
Pędził przez uśpiony kraj, pogwizdując sobie pod nosem. Jednak jego myśli były ciemne
i ponure. Raporty składane telefonicznie przez Pawła nie nastrajały optymistycznie. Do
tej pory gotów był traktować Hreczkowskiego jak paranoika. Teraz okazało się, że ktoś
faktycznie dybie na wyniki jego badań, a być może także na jego życie.
Daniec podejrzewał, że nie ugryzie zagadki napaści na archeologa bez poznania jego
teorii zaprezentowanej podczas sesji archeologicznej w Wyknie. Pan Tomasz spędził
kilka godzin w „Jaje", jak złośliwi studenci nazywali IAE - Instytut Archeologii i
Etnologii Kulturowej. Niestety, wakacje dla uczonych tej branży są okresem wytężonej
pracy w terenie. W budynku poza sprzątaczką i bibliotekarką nie zastał nikogo...
Dobry detektyw nie zraża się takimi trudnościami. Przeszedł się po piętrach, czytając
tabliczki. Sprawdził, kto z zatrudnionych tam pracowników naukowych zajmuje się
neolitem. Potem pojechał do Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. W tej
instytucji także zastał tylko portiera, ale za to na ścianie wisiały listy studentów
przydzielonych na różne wykopaliska. Tylko dwójka pojechała z magistrem Jerzym
Kawką do Krzemionek Opatowskich.
Potem wystarczyło wziąć atlas samochodowy Polski i zlokalizować leżącą opodal
Radomia miejscowość... Spać poszedł bardzo wcześnie, by świtem następnego dnia
ruszyć w drogę. Mimo to na miejscu był nieco przed jedenastą.
Niewielki parking, estetyczny pawilonik... Wysiadł i poszedł do budynku. Przez chwilę
kontemplował tabliczkę z napisem: „Prehistoryczna Kopalnia Krzemienia Pasiastego", a
potem wszedł do środka.
- Gdzie mogę znaleźć magistra Jerzego Kawkę? - zapytał kobietę, która sprzedawała
bilety.
- A polazł w szyby - wyjaśniła. - Gdzieś tam odgruzowują... A pan w jakiej sprawie?
- Mam parę pytań dotyczących okresu, który bada - położył przed nią delegację
służbową.
Kobieta nawet nie spojrzała na dokument.
- Ależ po co te formalności - uśmiechnęła się. - Niech pan pójdzie wzdłuż siatki do
czerwonej taśmy. Przejdzie pan pod taśmą. Potem będzie tabliczka: „Wstęp
wzbroniony". Tam zaczyna się ścieżka. Trzeba iść nią dalej, około kilometra... Jak pan
zobaczy stos kamieni, stos świeżo wydobytych kamieni - poprawiła się - to tam tuż obok
jest wejście do szybu... Zaraz dam panu jeszcze kombinezon ochronny, bo tam w środku
trochę brudno...
Poleciała na zaplecze i po chwili wróciła z cienkim kombinezonem z bawełnianej
włókniny.
Podziękował i wyszedłszy z budynku ruszył naprzód. Kopalnia krzemienia pasiastego
w Krzemionkach Opatowskich została odkryta jeszcze w latach trzydziestych.
Wydobycie cennego surowca trwało tu przez blisko półtora tysiąca lat - od około 4800
58
do mniej więcej 2000 roku przed naszą erą. Podczas badań archeologicznych zdołano
ustalić, że eksploatację prowadzili górnicy, należący do kultur pucharów lejkowatych i
amfor kulistych, oraz prawdopodobnie także wcześniejsi i późniejsi mieszkańcy tej
ziemi... Na obszarze kilku kilometrów kwadratowych wyrąbali blisko dwa tysiące
szybów. Najmniejsze miały metr głębokości. Najpiękniejsze, te które udostępnia się
turystom, a wejście do nich prowadzi z pawilonu, dochodziły do piętnastu metrów
głębokości i posiadały chodniki ciągnące się nawet trzydzieści metrów w bok. W
pradziejowej kopalni istniały skomplikowane systemy wentylacyjne, wyeksploatowane
chodniki wypełniano gruzem, aby zmniejszyć ryzyko zawałów. Tunele były niskie,
rzadko przekraczały wysokość dziewięćdziesięciu centymetrów. Nasi przodkowie cenny
surowiec odkuwali ze ścian poruszając się na czworakach. Jeśli dodamy do tego, że
twardą, wapienną skałę kuli posługując się kamiennymi siekierkami osadzonymi w
trzonkach z rogu jelenia, możemy sobie wyobrazić ogrom ich pracy...
Pan Samochodzik szedł ścieżką po hałdach zerodowanego wapienia, porośniętych
lichą roślinnością. Krajobraz był iście księżycowy. Szybko zostawił za sobą część
udostępnianą turystom. Kilka metalowych klap, osadzonych w betonowych kołnierzach i
zamkniętych na potężne kłódki, wskazywało miejsca, w których uczeni utorowali sobie
drogę do podziemnego labiryntu. Wreszcie dotarł na miejsce. W ziemi ziała czeluść
szybu. Miał około półtora metra średnicy i co najmniej cztery metry głębokości.
Rozwinął kombinezon znajdując przy okazji latarkę, którą dała mu bileterka. Założył
kombinezon i zszedł po wąskich szczeblach aluminiowej drabinki na samo dno. Z szybu
wybiegały cztery chodniki w cztery strony świata. Popatrzył uważnie na ziemię i
dostrzegłszy świeże ślady ubłoconych stóp, zagłębił się w najwyższy. Szybko okazało
się, że poruszać się do przodu można wyłącznie na czworakach... Nie zraziło go to,
zwłaszcza że z daleka usłyszał odgłosy szurania. Gdzieś tam byli ludzie.
Korytarz doprowadził go do dużej, choć niskiej, komory wydobywczej. Jej strop
badacze zabezpieczyli kilkoma stalowym wspornikami. Stąd znowu wybiegało kilka
niskich i ciasnych korytarzy. Wybrał ten po lewej stronie. Powietrze stopniowo stawało
się coraz bardziej duszne, ale z zadowoleniem stwierdził, że i tak jest znacznie lepsze niż
na Dworcu Centralnym w Warszawie. Korytarz rozwidlał się. Zgasił na moment latarkę.
Z jednego z tuneli padał słaby poblask. Włączył reflektorek i ruszył w tamtą stronę...
Niebawem doszedł do sporej, choć niskiej, komory wydobywczej. Wybiegał z niej
krótki korytarzyk do kolejnego pomieszczenia. Miało dwa metry średnicy i mniej więcej
tyleż wysokości. Ściany, starannie zagładzone, zwężały się upodabniając je do
gigantycznej butelki.
Tu właśnie, na kawałku karimaty, siedział młody wąsaty archeolog.
- O rany - mruknął na widok posuwającego się na czworakach pana Tomasza. - Twarz
pańska wydaje mi się znajoma - potarł czoło usiłując sobie przypomnieć.
- Pan Jerzy Kawka? - zapytał przybysz.
- Tak - archeolog nadal usiłował zmusić swoją pamięć do pracy.
- Nazywam się...
- Już wiem. Pan Samochodzik - ucieszył się archeolog. - Miło mi powitać pana w
naszych skromnych progach.
Usiedli w wysokim pomieszczeniu na karimacie.
- Co to za miejsce? - zapytał gość rozglądając się wokoło.
Na ścianie było widać jeszcze resztki jakichś znaków narysowanych łuczywem.
59
Naprzeciw wejścia widniał symbol w kształcie litery „T", po lewej stronie gmatwanina
jakichś kresek. Poniżej zostawiono dziwne występy przywodzące na myśl półeczki.
- To była podziemna świątynia kultury pucharów lejkowatych - wyjaśnił archeolog. -
Jedna z kilku na terenie tej kopalni...
- To bardzo interesujące - powiedział poważnie pan Tomasz. - A więc tutaj...
- Same hipotezy - westchnął gospodarz. - Jest tu dość ciasno, ale czy to znaczy, że
odprawiano obrzędy w pojedynkę? Czy wstęp był zarezerwowany tylko dla kapłanów,
czy może po prostu zwykli górnicy kolejno tu wchodzili? Mamy tu takie występy -
musnął dłonią kamienną półkę. - Wykonano je bardzo starannie. Wyobraźnia
podpowiada, że coś na nich ustawiano, może posążki bóstw...
- A ta litera? Wygląda zupełnie jak nasza...
- To nie litera - pokręcił głową. - To symbol podwójnego topora, labrys. Występuje we
wszystkich kulturach neolitycznych od Iranu po Skandynawię.
- Podwójny topór - zadumał się pan Tomasz.
- Wiązany jest z kultem Księżyca i kultem wielkiej bogini, pramatki rodzaju ludzkiego,
opiekującej się także wegetacją...
- Ta, która w greckiej mitologii występuje jako Persefona, a w etruskiej Phersipai... -
pan Tomasz zmarszczył czoło.
- W tamtych czasach była najważniejsza. Potem w panteonach zajęła niższe pozycje.
Oświetlił latarką znak po lewej stronie. Gmatwanina kresek, jakieś kółka.
- To też ona - powiedział. - Mamy tu bóstwo płci żeńskiej siedzące na tronie...
- Hmm - pan Tomasz w plątaninie czarnych linii usiłował dopatrzyć się tego, o czym
mówił uczony.
- Tu mamy kolejny symbol częsty u neolitycznych rolników - oświetlił dość starannie
narysowany znak.
- Głowa byka?
- Właśnie. Kult męskości, zwierzęcej siły, płodności.... Jeszcze kultura minojska na
Krecie i Therze oddawała cześć tym zwierzętom około 1800 roku przed naszą erą. W
Egipcie święty byk Apis był czczony aż do schyłku okresu rzymskiego...
- A święte krowy w Indiach?
- Nie, one dla odmiany są personifikacją bóstw żeńskich... Natomiast na tej ścianie
mamy spiralę... i to namalowaną czymś brązowym, może krwią, może sokiem...
- W każdym razie czymś trwałym, skoro przetrwało... no właśnie, jak długo?
- Około sześciu tysięcy lat...
- Co oznacza spirala?
- To obcy ślad. Symbolika ludów rolniczych jest dla nas jasna. Czcili boginię, składali
ofiary wodom stojącym i bagnom... Czcili głowę byka. Potem przybyli do nich
misjonarze niosący nową religię. Ale gadam i gadam, a pan pewnie przybył do mnie z
konkretnymi pytaniami...
- Owszem. Podczas sesji archeologicznej w Wyknie doktor Hreczkowski wygłosił
referat na temat swojej teorii. Jest pan jednym ze specjalistów badających tę samą epokę.
Doktorowi Hreczkowskiemu ktoś rozbił głowę, leży w szpitalu. Mój współpracownik
usiłuje odnaleźć sprawcę. Wydaje nam się, że w myśl łacińskiej zasady „Winny jest ten,
kto odnosi korzyść" powinniśmy najpierw dowiedzieć się, na czym polega teoria
Hreczkowskiego, potem określić krąg podejrzanych. Zakładam, że był pan na referacie...
- Teoria Hreczkowskiego - uśmiechnął się Kawka. - No, ładnie. Tak to teraz
60
nazywają... To nie jest jego teoria.
- Jak to? - zdumiał się pan Tomasz.
- To moja teoria. Ukradł ją.
Ś
wieczka paliła się jasnym płomieniem. Ruchome cienie kładły się na ścianach.
Pełgający blask to wydobywał pradawne symbole, to pogrążał je w mroku... Pan Tomasz
czuł dziwne rozdwojenie, jakby czas przestał istnieć. Wydawało się, że starożytni
kapłani wyszli ze świątyni kilka minut temu...
- Rolnicy przyszli na nasze ziemie od południa - mówił Kawka. - Kolejne kultury i
ludy, które wypierały łowców oraz myśliwych i zaczynały uprawiać ziemię. Należeli do
nieco innego typu antropologicznego... Osiedli, zaczęli się rozwijać. Uprawa ziemi
oznaczała kontrolę nad ilością posiadanego pożywienia. Zrezygnowali z koczowniczego
trybu życia, osiedli w jednym miejscu, czasem tylko wędrowali z letnich siedzib do
zimowych. śyli tu spokojnie, aż przyszli do nich „misjonarze".
- Misjonarze? - podchwycił Pan Samochodzik.
- Zna pan z pewnością megality zachodniej Europy?
- Tak, Garnąc w Bretanii, Stonehenge w Walii... Są ich dziesiątki. Kawka milczał
przez chwilę wpatrując się w płomień świecy.
- Przyszli z południa - powiedział wreszcie. - Cztery tysiące pięćset lat przed naszą erą,
może wcześniej. Zamieszkiwali tereny dzisiejszego Beninu. Przebyli Saharę i dotarli na
Półwysep Apeniński. Tam zbudowali pierwsze osady, niezwykle rozwinięte jak na tamte
czasy, z kanalizacją, doprowadzeniem wody... Eksploatowali złoża okruchowe miedzi i
złota...
- Przecież to była epoka kamienia...
- Owszem. Oni pierwsi zdecydowali się wydrzeć przyrodzie metal. Nie umieli jeszcze
wytapiać go z rudy, ale potrafili kuć i formować samorodki. W Hiszpanii było im za
ciasno. W ciągu kilkuset lat opanowali ogromne tereny. Dotarli na Wyspy Brytyjskie, do
Francji, główny ośrodek kultu mieli na Malcie. Wykuli tam wspaniałe podziemne
ś
wiątynie. Przybyli do Danii i dalej na wschód. Do Polski... Wszędzie schemat organiza-
cyjny był ten sam. Niewielka grupka przybyszów bez problemu podporządkowywała
sobie miejscowe ludy. Zmuszała je do wznoszenia budowli z wielkich głazów -
megalitów. Stanowili intelektualną awangardę ówczesnego świata. Dokonywali
skomplikowanych obserwacji astronomicznych, umieli przeprowadzać zabiegi
medyczne. Z tych stanowisk mamy ślady wyleczonych złamań kości, dokonywali nawet
trepanacji czaszek...
I wszędzie znajdujemy ślady nowej religii. Jak się wydaje, wyznawali ją sami, nie
walczyli z miejscowymi kultami, nikogo nie nawracali...
- Powiedział pan, że przybyli z północnej Afryki, czy to znaczy...?
- Tak. Oni byli czarni.
61
ROZDZIAŁ SZÓSTY
NIEMRAWE ŚLEDZTWO * LAPOŃSKA MAGIA * MAGISTER JERZY KAWKA *
ODWIEDZINY GAJOWEGO * NA STANOWISKU
Milczeli długo patrząc w pełgający płomień świecy.
- Czy to pewna informacja? - zapytał wreszcie Pan Samochodzik. Archeolog skrzywił
się.
- Prawie - powiedział wreszcie. - Z grobowców kujawskich mieliśmy dotąd trzy
czaszki. Znaleziono je w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Odnotowano tylko
tyle, że zdradzały anomalie antropologiczne, czyli mówiąc po ludzku, archeolog, który je
wykopał stwierdził, że czymś się różnią od pozostałych. W tej chwili z Zachodu mamy
informacje o dokładnych badaniach ich znalezisk z tego okresu pod megalitami... Mają
w tej chwili co najmniej kilkudziesięciu Murzynów z terenów Francji i Hiszpanii.
Oczywiście natychmiast postanowiono zbadać te spoczywające w naszych magazynach.
- I co się okazało?
- Niestety, były normalne, należące do białych ludzi. Hreczkowski twierdzi jednak że
zostały przez kogoś podmienione. Odrobinę różnią się kolorem od pozostałych kości z
tych grobów.
- Kto mógł dokonać podmiany i przede wszystkim po co?
- Jest kilku uczonych, którzy mają dostęp do magazynu Instytutu Osteologii, gdzie
były przechowywane. Wliczając w to studentów, którzy odwiedzają magazyn każdego
roku, możemy mówić o setkach gości... Tam są tysiące pudeł, ale wystarczyło, że
sprawca pamięta, do którego schował...
- Pora na mnie - powiedział wreszcie Pan Samochodzik. - Dziękuję za pomoc.
- Drobiazg. Odprowadzę.
***
Siedziałem przeglądając dziennik badań i dziennik wpisów. Szukałem w notatkach
Hreczkowskiego czegoś, co mogłoby naprowadzić mnie na właściwy trop. Daremnie.
- Czarny książę - powtarzałem. - Dlaczego czarny?
Przymknąłem oczy. Odtwarzałem siebie nocne wypadki. Robiłem rekonstrukcję
zdarzeń. Hreczkowski mógł kogoś śledzić albo poszedł na miejsce, bo miał przeczucie...
Gdyby obawiał się o los znaleziska, czy nie przyszedłby do mnie? Chyba tak. A zatem
widzi kogoś, kto idzie do lasu z łopatą. Rusza za nim. Boi się go zgubić, więc nie zabiera
mnie ze sobą, żal mu każdej sekundy. Przy kurhanie zaskakuje tajemniczego złoczyńcę.
Wywiązuje się walka, doktor usiłuje zastrzelić wroga albo - co bardziej prawdopodobne
- tylko postrzelić, aby obezwładnić. Ten zadaje mu cios szpadlem w głowę... I bardzo
szybko ucieka, bo nie zabiera nawet broni uczonego.
Niezła hipoteza, ale miała jeden mankament. Wróg, aby odnaleźć czaszkę, wykopał
około dwóch metrów sześciennych ziemi. Robota na co najmniej godzinę... A zatem
było ich dwóch. Jeden poszedł wcześniej i pracował. Drugi opuścił obozowisko i doktor
pobiegł za nim. We dwóch dali sobie radę z doktorem...
Zaszedłem do namiotu laboratoryjnego. Magda usiłowała posklejać czaszkę z
powrotem.
- Nie wygląda to dobrze - stwierdziłem.
- Nie jest źle - zaprotestowała. - Posklejałam część zębów, mam parę dużych
kawałków...
Faktycznie, w kuwecie z piaskiem suszyły się zrekonstruowane fragmenty. Czy były
62
duże? Dwa na cztery centymetry, mniej więcej.
- Trzeba się zastanowić, co dalej - powiedziałem. - W drugim kurhanie może być
jeszcze jedna komora.
- A nawet kilka. Oni sobie lubili czasem zaoszczędzić pracy. Kolejne pochówki
wkopywali w już istniejące nasypy.
- Faktycznie - kiwnąłem głową. - Czytałem o tym.
- Dopóki nie zaczniemy tam prac, możemy spać spokojnie. Nasz przeciwnik nie lubi
się zanadto męczyć. Poczeka, aż odwalimy za niego większą część roboty....
- On nie jest taki leniwy - odparłem. - Może było jeszcze inaczej... Poszedł do kurhanu
wieczorem. Odkopał komorę, zniszczył czaszkę. Potem wrócił do obozowiska i wywabił
doktora. Zaczaił się na niego i rozbił mu głowę łopatą. Tylko pytanie, czy walił tak, żeby
zabić?
- I mógł liczyć na to, że w razie niedyspozycji kierownika badania zostaną
wstrzymane, a on będzie mógł przyjechać tu za tydzień i spokojnie dobrać się do
drugiego kurhanu - mruknęła. - Zwłaszcza że teraz wie, gdzie on jest.
- Nie rozumiem - spojrzałem na nią zdezorientowany.
- Nie mógł dobrać się wcześniej, bo znał tylko nazwę miejscowości - wyjaśniała
cierpliwie. - Gdyby przyjechał tu miesiąc temu, musiałby przeczesać cały las, aby
odnaleźć nasz obiekt.
- Rozumiem...
- Zatem nasz przeciwnik musi być członkiem ekspedycji... - dodała poważnie. - Jeśli
planował wyeliminować doktora, to „obejmując dowodzenie" pokrzyżowaliśmy mu
plany.
- I musimy uważać, bo może teraz kolej na nas... Podejrzewałem kogoś ze wsi. Ten
Złotozęby sklepikarz coś knuje... I mają tu zdaje się szajkę kłosowników...
- Kłusownicy mogliby chcieć się nas stąd pozbyć - powiedziała poważnie. - I
faktycznie mogliby napaść na doktora i porachować mu kości, ale nie niszczyliby
dowodu potwierdzającego jego teorię.
Miała rację.
Przed namiotem zaterkotał silnik motocykla. Wyszedłem przed wejście. Policjant na
motorze.
- Pan tu jest kierownikiem? - obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. - Tylko
pomocnikiem - wywołałem Magdę ze środka.
- Nie mam dla was dobrych wieści - powiedział poważnie. - Laboratorium zbadało
waszą łopatę i porównało odciski palców. Niestety, ten kto rozwalił głowę waszemu
archeologowi, nie figuruje w kartotece, co więcej nie jest to nikt z uczestników waszych
badań...
- Łopata wygląda na naszą - mruknęła Magda.
- Nie piszecie na nich, na przykład, numerów ewidencyjnych? - zapytał policjant.
Pokręciła głową.
- Nie. Co gorsza, nie wiem, ile powinno ich być - westchnęła. - Przywieźliśmy około
dwudziestu, może dwudziestu pięciu sztuk. Zawsze bierze się kilka na zapas, żeby nie
było problemu, jak któraś się złamie. Mogło się zdarzyć tak, że po prostu to odciski
palców jakiegoś studenta, który kopał nią w zeszłym roku... Potem zdał ją do magazynu,
a ten, kto rozbił głowę doktorowi, używał rękawic...
- To brzmi niegłupio - powiedział policjant - ale w takim wypadku musielibyśmy
63
założyć, że nikt nie dotykał jej gołymi rękami od zeszłego roku. Czy to możliwe?
Zamyśliła się i pokręciła głową.
- Nie. Furgonetka ze sprzętem przyjechała na skraj lasu. Przeładowaliśmy narzędzia na
taczki i przywieźliśmy tutaj. Wprawdzie kierowca pomagał nam ładować, ale tu, przy
zdejmowaniu z taczek i układaniu w magazynie, z pewnością ktoś złapałby ją gołą ręką.
Chyba że... - potarła czoło dłonią - przy wyładunku ktoś założył rękawice...
- Czy, powiedzmy, zeszłoroczne odciski nie starłyby się podczas kopania, gdyby ten
ktoś używał rękawic? - zapytałem.
- Niekoniecznie. Powinny, ale na drewnie odbijają się bardzo wyraźnie. Zwłaszcza na
nielakierowanym. Cały trzonek jest nimi pokryty, pewnie ten gość niósł ją przez dłuższy
czas, co chwila zmieniając chwyt, potem poprawiał... Nie wiemy nawet, w jaki sposób
trzymał łopatę, gdy zadał cios...
Jeszcze chwilę porozmawialiśmy i policjant zaczął się zbierać. Zmierzchało się, więc
poprosiłem, żeby podrzucił mnie do wsi. Stamtąd wykonałem dwa telefony. Pierwszy do
szpitala. Doktor szczęśliwie odzyskał przytomność i nawet mógł rozmawiać.
- Co tam u was? - usłyszałem jego zbolały głos.
- Kopiemy bez pana. Magda jest chwilowo kierowniczką - wyjaśniłem.
- Aha - milczał przez chwilę. - Nikomu o tym nie mówcie - poprosił. - Jakby się
dowiedział o tym wojewódzki konserwator zabytków, to by oszalał...
- W porządku. Usiłuję ustalić sprawcę napadu. Widział go pan?
- Nie, w każdym razie nie z bliska. Zobaczyłem migotanie latarki w lesie. Pobiegłem,
ale po chwili zniknęła mi z oczu: może ten ktoś ją po prostu wyłączył. Poszedłem na
kurhan skontrolować, czy wszystko w porządku. Zobaczyłem wkop rabunkowy i
rozwaloną czaszkę. Wyciągnąłem spluwę i wtedy ten ktoś wyskoczył z boku i walnął
mnie łopatą. Traciłem przytomność, ale zdołałem wyciągnąć i odbezpieczyć broń...
- Strzelał pan do niego?
- Nie, strzelałem, żeby sprowadzić kogoś na pomoc. On natychmiast uciekł. Gdy tylko
zobaczył, że po takim ciosie ciągle stoję na nogach... Lekarze mówią, że potrzymają
mnie co najmniej tydzień...
- Obiecuję, że dołożymy wszelkich starań, aby łobuza przyskrzynić...
- Pilnujcie drugiego kurhanu - powiedział z powagą. - Jeśli rozwali kolejną czaszkę,
stracimy wszystkie dowody na poparcie mojej teorii.
- Dlaczego nazwał pan spoczywającego w komorze grobowej czarnym księciem? -
zapytałem.
W tym momencie rozmowę przerwał lekarz.
- Przepraszam najmocniej, pan Hreczkowski musi odpocząć. Jest jeszcze bardzo
słaby...
Cóż było robić? Wybrałem numer Pana Samochodzika, jednak okazało się, że jego
telefon komórkowy był tradycyjnie wyłączony... Rad nie rad ruszyłem przez las do
obozowiska.
***
Pan Samochodzik i towarzyszący mu archeolog szli przez usiane dziurami pole
górnicze. Znany muzealnik układał sobie w myśli ostatnie pytanie. Niezbyt miał odwagę
je zadać.
- Jak pan sądzi - zapytał wreszcie - kto z uczestników sesji archeologicznej w Wyknie
jest do tego stopnia szalony, by w obronie dotychczasowych teorii rozbić
64
Hreczkowskiemu głowę?
- Nikt - magister Kawka pokręcił głową. - My, archeolodzy, jesteśmy spokojnymi
ludźmi. Owszem, w XIX wieku zdarzały się różne numery, raz nawet doszło do
pojedynku między dwoma uczonymi. Ale czasy się zmieniły.
- Czyli nikogo nie możemy podejrzewać - zafrasował się pan Tomasz.
- Jest tylko jeden człowiek, który życzy temu wariatowi wszystkiego najgorszego. I
który publicznie zapowiedział niedawno, że wybije mu zęby.
- Kto to jest? - zainteresował się żywo pan Tomasz.
- To ja.
***
Dochodziła dwudziesta pierwsza. Zapadał szary letni zmrok. Szedłem ścieżką. Las
milczał wokoło. Nieoczekiwanie poczułem się niepewnie. Było już późno, a ja
włóczyłem się sam. A jeśli ktoś zaczaił się na mnie? Tym razem cios łopatą może być
ś
miertelny. Przystanąłem i wyciągnąłem z kieszeni pistolet gazowy. Odbezpieczyłem go.
Ruszyłem dalej. Starałem się stąpać tak, by robić jak najmniej hałasu. Dostrzegłem
wroga z daleka. Siedział ukryty częściowo za krzakiem. Zauważył mnie czy nie? Zanur-
kowałem w las i ostrożnie zaszedłem go od tyłu. Znienacka przystawiłem mu lufę do
pleców.
- Mam cię - huknąłem. Nawet nie drgnął.
- To ja - powiedział spokojnie. Poznałem go po dziwnym akcencie. Niels.
- Bałem się, że ktoś może spróbować na pana zapolować, więc wyszedłem naprzeciw...
Opuściłem broń.
Poszliśmy przez las, ale za kładką Niels odbił w bok.
- Wdepniemy do mojego szałasu - powiedział. - Jeśli nie da się rozgryźć zagadki
normalnie, spróbujemy metod alternatywnych.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Uśmiechnął się lekko. Po kilkunastu minutach
byliśmy na miejscu. Raz już widziałem jego kryjówkę od zewnątrz. Teraz zaprosił mnie
do środka. Grube gałęzie, połączone w kilku zaledwie miejscach sznurkami, tworzyły
szkielet. Nakrył je folią malarską i obłożył płatami darni. Z odległości kilku metrów
budowla wyglądała jak niewielki pagórek...
Nad lasem zerwał się wiatr. Chyba zanosiło się na kolejną ulewę. Niels zapalił grubą
ś
wiecę, sądząc po zapachu odlaną z czystego wosku.
Spod powały odczepił swój bęben. Po raz pierwszy widziałem go z bliska. Był
owalnego kształtu. Mierzył około 70 na 40 centymetrów. Rama z wygiętego drewna
miała może dziesięć centymetrów wysokości, obciągnięto ją mokrą skórą, która
wysychając bardzo mocno się napięła. .. Na powierzchni namalowano czerwoną farbą
liczne znaki.
- Przeżuta kora olchy - wyjaśnił. - Bardzo dobry barwnik. Wytrzymuje nawet tysiąc
lat...
- Będziesz bębnił, aż wprawisz się w trans? - domyśliłem się.
Pokręcił głową.
- Nie. Tego nie można robić często. To tak jak z narkotykami. Społeczeństwa
pierwotne znały je i używały ich kilka razy do roku pod kontrolą szamanów, tylko w
celach rytualnych. Biali ludzie biorą je dla rozrywki, popadają w nałóg, następuje
degradacja osobowości, wreszcie śmierć... Transy wywołane bębnieniem dają jeszcze
silniejsze doznania. Dlatego muszę zachować kontrolę.
65
- Bębnisz którąś noc z rzędu.
- Tak, ale tylko dwa razy wchodziłem w mgłę, jak my to nazywamy. Częściej po
prostu staram się rozmawiać z duchami... Tu jest pełno duchów. .. Zresztą, wybacz, ale
nie zrozumiesz. Dla ciebie to tylko szamańskie gusła. Dla tych wariatek z obozu to
rozrywka, nie wiedzą, o co proszą. Trzeba mieć bardzo mocną psychikę, aby znieść to,
co się widzi na ścieżkach ducha. To otwarcie się na inny świat. A tam często czai się zło.
Wasi księża powiedzieliby, że to zapraszanie diabła i faktycznie istnieje ryzyko opętania.
Aby zostać szamanem, trzeba najpierw zahartować swoją wolę. Pościć tygodniami,
wędrować na mrozie, spać na gołej ziemi. Trzeba uzyskać odpowiednią twardość,
odporność... i odwagę.
Rozebrał się do slipów i zawiesił na szyi naszyjnik z pazurów niedźwiedzia. Na skórę
bębna rzucił pierścień z mosiądzu. Ujął w dłoń dziwne widełki zrobione najwyraźniej z
rogu i zaczął delikatnie stukać nimi w skórę... Wibrujący dźwięk wypełnił szałas.
Milczałem siedząc po turecku na kawałku karimaty. Rytm zmieniał się. Wyczułem w
nim pytanie.
Pod wpływem drgań pierścień przesunął się powoli po skórze, aż dotknął znaku ptaka
namalowanego na krawędzi.
Niels zmienił rytm. Bębnił to szybciej, to wolniej, sprawiało to wrażenie rozmowy.
Pierścień sunął to w prawo, to w lewo. Dotknął figurki dużego człowieka, potem małego.
Rytm zmieniał się. Przyspieszał. Poczułem się dziwnie. Przymknąłem oczy i nagle
zobaczyłem obraz. Niewyraźny, zamglony.
Zimowy las, na śniegu leży zakrwawiona, częściowo rozszarpana sarna. Rozrywa ją
kilka dużych wilków. To wilki skandynawskie, większe od naszych, europejskich. Silne
zwierzęta pokryte grubym futrem, o mocnych łapach i równie silnych szczękach.
Niebezpieczne, szybkie, zwinne, nie boją się człowieka ani niedźwiedzia. Niels, o kilka
lat młodszy, zeskakuje z drzewa prosto w środek stada. Przyklęka i opada na czworaka.
Największy wilk, samiec, przywódca stada odwraca się w jego stronę płynnym ruchem.
Za chwilę rzuci się na niego i rozerwie mu gardło. Nic z tego. Brązowe oczy chłopaka
lekko rozbłysły. Jego wzrok uwięził spojrzenie wilka. Trwali nieruchomo patrząc sobie
w oczy. Wreszcie zwierzę opadło brzuchem na ziemię i zamachało ogonem jak zwykły
domowy kundel. Niels nachylił się nad truchłem sarny i wyrwał zębami kawałek mięsa.
Po chwili dołączyły do niego wilki.
Lekkie potrząśnięcie za ramię. Znowu byłem tu, w Polsce. Patrzyłem zdumiony na
siedzącego przede mną studenta.
- Co to było? - zapytałem.
- Nazwij to jak chcesz - powiedział obojętnie. - Jednej cechy nie mogę się pozbyć...
Próżności.
- Ty to zrobiłeś naprawdę? To z wilkami?
Kiwnął głową. Obojętnie.
- Przygotowywałem się do tego dwa lata. To jeden ze stopni wtajemniczenia.
Widziałeś, co pokazał bęben? Jakich figur dotknął pierścień?
- Tak. Ptak, olbrzym i karzeł...
- Ptaka można odczytać dosłownie - zastanawiał się. - Na bębnie są namalowane trzy.
Zazwyczaj rysowano tylko jednego, aleja lubię wiedzieć pewne rzeczy dokładnie... To
ptak średniej wielkości.
- Nie rozumiem.
66
- Zbliża się ptak - mruknął. - Zrozumiemy pewnie po fakcie. Często tak jest z
przepowiedniami. Można je rożnie interpretować, ale dopiero gdy coś się wydarzy,
stwierdzamy, że bęben powiedział prawdę. Tyle że pozostała zakryta... Olbrzym to znak
człowieka silnego. Silnego duchem - dodał widząc moją zaskoczoną minę. - To ktoś
mądry, a przy tym sprawiedliwy. Ktoś inny niż wszyscy ludzie.
- A karzeł?
- To nasz przeciwnik. Ubogi duchem i parszywy czynem...
- Możesz dowiedzieć się czegoś dokładniej?
- Nie... Ale ci trzej spotkają się niebawem... Dojdzie do konfrontacji.
Zatoczył widełkami okrąg po skórze bębna. W samym środku znajdowała się mała
swastyka.
- Czy to oznacza jakiegoś rasistę, nazistę, Niemca? - zapytałem.
- To znak ognia i słońca - powiedział patrząc mi w oczy. - Symbol, który pojawia się
na naczyniach na początku epoki brązu... Piękny, szlachetny znak przynoszący szczęście,
splugawiony niestety przez Hitlera i jego partię...
- Trudno jest wytrzymać wzrok wilka? - nie mogłem się powstrzymać przed zadaniem
tego pytania.
- Bardzo. Idź kiedyś do zoo i spróbuj... Tam niejako od razu jesteś górą. Wilk jest
uwięziony, jesteś jego panem. Ale w lesie, nad upolowaną zwierzyną, to on jest na
swojej ziemi, a ty to przybłęda...
- Jak rozumiem, to było jedno z ćwiczeń przed...
- Na ścieżkach ducha spotyka się istoty wielekroć groźniejsze od wilków. Magia
Saamów to bardzo niebezpieczna dziedzina. Z pokolenia na pokolenie przechodzą
legendy o dawnych szamanach. Złośliwych, opętanych, żywiących się ludzkim mięsem,
mordujących kogo popadło, gromadzących złoto... Niektórzy zsyłali na swój lud
choroby, obłęd i śmierć... śyli w trudnych czasach, życie hartowało ich znacznie mocniej
niż obecnie, a przecież i oni byli za słabi...
Ruszyliśmy do obozowiska. Magda jeszcze nie spała.
- Długo pana nie było - powiedziała. - Niepokoiłam się.
- Musiałem zadzwonić, a potem gadałem trochę z Nielsem - wyjaśniłem.
Kiwnęła głową. Nie dopytywała się o, czym rozmawialiśmy. Poszedłem do namiotu.
Zasypiając miałem ciągle przed oczyma ten sam obraz.
Zimowy las i stado głodnych wilków. Niepozorny student dokonał rzeczy, na jaką
nigdy bym się nie odważył...
***
Obudził mnie warkot motoru. Leżałem wsłuchując się w odgłos silnika. To nie był
motocykl policjantów. Oni mieli lekkie pojazdy, sportowe hondy przystosowane do
pościgów za samochodami. To zaś była ciężka maszyna. Wygrzebałem się ze śpiwora i
wypełzłem z namiotu.
Na polankę wjechał młody, szczupły mężczyzna. Siedział na starym motorze produkcji
PZL Świdnik, tak zwanej emzetce. Zaparkował go z wdziękiem i zdjął z głowy kask.
Obrzucił obozowisko spokojnym spojrzeniem brązowych oczu. Przygładził krótko
przycięte jasne włosy, a potem nacisnął klakson.
Wszyscy wyleźli z namiotów i patrzyli zaskoczeni na gościa. Osadził ich wzrokiem.
- Nazywam się Jerzy Kawka - przedstawił się. - Jestem magistrem archeologii i
przybyłem, aby pokierować tymi wykopaliskami pod nieobecność doktora
67
Hreczkowskiego.
Popatrzyłem zaskoczony na Magdę. Odpowiedziała mi równie zdumionym
spojrzeniem.
- Znasz tego typa? - zapytałem.
- Oczywiście, jest wykładowcą w instytucie...
Facet zaparkował motor i popatrzył na zegarek.
- Jest siódma - powiedział. - Od jutra będziemy o tej godzinie rozpoczynali prace..
- Sekundkę - przerwałem mu. - Zanim obejmie pan nad nami kierownictwo, radzi
byśmy zobaczyć pańskie pełnomocnictwa... Jak rozumiem, jest pan przyjacielem doktora
Hreczkowskiego?
Facet na motorze uśmiechnął się promiennie.
- Wręcz przeciwnie - odparł. - Jestem jego najgorszym wrogiem.
***
Staliśmy koło rozkopanego częściowo kurhanu. Magister Kawka lustrował spokojnym
wzrokiem wykop. Najwyraźniej nad czymś się zastanawiał.
- Dobra robota - ocenił wreszcie. - Jak na studentów wykazaliście się naprawdę dużą
intuicją... Zdejmijcie plantem resztę ziemi do poziomu gruntu. Potem przekopiemy teren
wokoło.
Uśmiechnął się do nas i poszedł nadzorować badanie osady. Zabraliśmy się raźno do
roboty.
- Dziwne - odezwał się Marek. - Facet przyjeżdża i otwarcie mówi, że nienawidzi
swojego poprzednika...
- W dodatku, zdaje się, nielegalnie zajął jego miejsce pracy - dodałem w zadumie. -
Doktorowi się to chyba nie spodoba... Kto wie, czy znowu szpadle nie zawirują nad
czyjąś głową?
- Tak się zastanawiam... - powiedział Piotrek. - Skoro tak się nie lubią, to może ten
Kawka zakradł się tu nocą i rozwalił kierownikowi czerep?
- Na razie nie mamy żadnego punktu zaczepienia - westchnąłem - żadnej wskazówki
mogącej sugerować, kto jest sprawcą.
Niels kopał w milczeniu. Marek także się nie odzywał. Do południa zeszliśmy plantem
około pół metra w dół. W nasypie wokół komory nie było absolutnie nic. Tylko lekkie
przebarwienie ziemi mogło wskazywać, zdaniem magistra, że pierwotnie komora była
połączona z nasypem drewnianym korytarzem, umożliwiającym w razie czego dostęp do
grobu. Zdarliśmy jeszcze pół metra ziemi. Byliśmy już zdrowo wykończeni, sam wy-
wiozłem tego dnia kilkadziesiąt taczek „urobku". Wreszcie pojawiła się nowa warstwa.
Ciemna, bardzo cienka, musieliśmy uważać, żeby przy odczyszczaniu nie przebić się na
druga stronę.
- Poziom humusu pierwotnego - ocenił fachowo nasz nowy kierownik.
- Co to znaczy? - zainteresowałem się.
Przez chwilę milczał, jakby w myślach przerabiał definicję tak, aby zrozumieli ją
studenci.
- Gdy grzebano wodza, w tym miejscu była łąka albo pole uprawne. Roślinność
rozłożyła się pod piachem tworząc tę ciemniejszą smugę. Pobierzemy próbki do analizy
na obecność makroszczątków i pyłków roślin, może uda się to ustalić. Komorę
zbudowano na ziemi. Potem wykonano obudowę kurhanu, a następnie zaczęto go
usypywać. Trawa i leżąca pod nią cienka warstwa próchnicy zostały przywalone tonami
68
piasku.
- Czyli głębiej nie znajdziemy już nic? - upewniłem się.
- Prawdopodobnie nie, ale trzeba to będzie sprawdzić. Natomiast tutaj - przekroczył
kamienną ścianę - mogą znajdować się pochówki towarzyszące. Groby ludzi, których
pogrzebano tu po śmierci wodza, aby i na tamtym świecie miał pod ręką niewolników i
służbę. Ale tym zajmiemy się jutro - popatrzył na zegarek.
Jeszcze kilka godzin harówki...
Machałem łopatą popatrując na zegarek. Koniec pracy zbliżał się rozpaczliwie powoli.
- Archeologia - mruczałem pod nosem. - Na filmach tak ładnie to wygląda... Siedzą
sobie panowie naukowcy, pędzelkami odkurzają znaleziska...
- A tu proza życia - westchnął Fryderyk. - Łopata i szpadel na zmianę... W horrorze
„Mumia", który niedawno leciał w kinach, przynajmniej coś znajdowali...
- Mnie się bardziej podobała druga część, tam gdzie latają te zmumifikowane
krasnoludki z nożami - zachichotałem. - Choć tego akurat mi w tym lesie nie brakuje...
- A pamiętacie, jak Indiana Jones... - zaczął Piotrek, ale nie słuchałem go.
U podnóża naszej górki stał podleśniczy Łukasz, którego poznałem kilka dni temu.
- Witam, witam! - zawołałem. - Zapraszamy!
Wdrapał się na nasyp i w zadumie popatrzył na piach, który skrobaliśmy łopatami.
Przedstawiłem go studentom.
- Jakoś niezbyt bogate w zabytki stanowisko? - zauważył pogodnie.
- Tu to prawdziwe odkrycia dopiero przed nami - powiedziałem - ale na polanie mają
ciekawsze znaleziska. Zaraz oprowadzę.
Przykazałem studentom, aby pilnie kopali dalej, a sam poprowadziłem gajowego w
miejsce prehistorycznej osady. Wyszedł nam na spotkanie magister Kawka.
Przedstawiłem naszego gościa.
- Postanowiłem zobaczyć, co też dzieje się w podległej mi części lasu - tłumaczył się
przybysz. - Widzę, że prowadzicie tu poważne prace.
- Owszem - kiwnął głową magister. - Pan pozwoli, zaraz wszystko pokażę.
Zatrzymaliśmy się przy pierwszym rozległym wykopie. Blisko krawędzi na dnie biegł
półkoliście rząd ciemniejszych śladów, dalej było widać nieregularną plamę szarego
koloru i kilka kupek kamieni.
- To sam skraj osady - wyjaśnił Kawka. - Te ciemne to ślad palisady albo zasieki
wykonanej w ten sposób, że pomiędzy wkopane w ziemię słupy powrzucano ścięte
odpowiednio krzaki i drzewka... Proszę za mną... - Zeszliśmy na dno leżące pół metra
pod powierzchnią gruntu. - Tu znajdowała się spora chata - pokazywał archeolog. - To
szare to resztki polepy wykonanej z gliny...
- Skąd ten ciemny kolor? - zainteresował się leśnik.
- Brud, drobinki sadzy z ognisk. To resztki palenisk - wskazał kupki przepalonych
kamieni. - Kości wdeptywali często po prostu w polepę.
Stanęliśmy na krawędzi sąsiedniego wykopu. Tu rysowała się kolejna podłoga chaty.
Była długa na co najmniej osiem metrów i szeroka na cztery.
- To był budynek o konstrukcji palowej - ciągnął magister. - Prawdopodobnie
wewnątrz pomieszczenie podzielono lekkimi ściankami działowymi na kilka
mniejszych... Każde użytkowała jedna rodzina, co łatwo można poznać po ilości
palenisk... Zimą zapewne pod dachem trzymano też niektóre zwierzęta mniej odporne na
mrozy.
69
Isaura ze swoją kuzynką oczyszczały niedużą ciemną plamę obok domostwa.
- Tu dla odmiany była jama śmietnikowa - powiedział uczony. - Brudasy to były
wyjątkowe, ale czasem nachodziła ich ochota, żeby trochę uprzątnąć. No to zbierali
odpadki i wrzucali do dołu...
Podeszliśmy do dziewcząt. Znalezione w jamie szczątki powkładały do sporej
plastykowej kuwety. Kawka wyjął kawałek kości.
- Tu mamy świńską szczękę - podał fragment gościowi. Leśnik obejrzał ją z
zainteresowaniem.
- Potężna - pokiwał głową - prawie jak u dzika.
- Trzoda była trzymana często po prostu w lasach, w stanie półdzikim - wyjaśnił. -
Mogła krzyżować się z dzikami... Potomstwo jest najczęściej płodne... Zresztą świnie
jeszcze w XVII wieku były mocno włochate i miały potężne zębiska... Przez czterysta lat
hodowli selektywnej uzyskaliśmy ogromny postęp, jeśli chodzi o mięsność i wygląd...
- Cztery stulecia to dla świnek dwieście pokoleń - uniosłem brwi.
- Sporo...
- A tu mamy piękny zabytek ceramiczny - archeolog podał nam kawałek naczynia. -
Ucho ulepiono na kształt jakiegoś zwierzaka. Prawdopodobnie wołu albo barana -
powiedział. - Częsty wówczas motyw zdobniczy.
- Jaki to okres? - leśnik obracał skorupę w dłoni.
- Środkowy neolit, mniej więcej 3600 - 3400 rok przed naszą erą, dokładne datowanie
jest bardzo trudne...
- To do epoki brązu jeszcze kawałek - mruknął gość.
- Zaczyna się na naszych ziemiach około 1900 roku przed naszą erą - wyjaśniłem. -
Ale oczywiście metale znali już znacznie wcześniej...
Przeszliśmy dalej, gdzie trudzili się czterej brydżyści.
- Tu mamy bardzo ładny fragment - magister wyjął z pudełka kawał dna garnka.
- Coś jakby odciśnięte? - zdziwił się gajowy. - Wzorek?
- Przypuszczam, że świeżo wylepione naczynie postawiono dla obeschnięcia na
plecionej z trawy macie. Trzeba to będzie dokładniej obejrzeć po doczyszczeniu...
- Bardzo to ciekawe - rozejrzał się po sąsiednich wykopach, gdzie trudzili się inni
studenci. - Widzę, że są prowadzone z rozmachem.
- W tym roku na pewno nie skończymy - wyjaśnił naukowiec. - To piękne, bogate i
dobrze zachowane stanowisko... Będziemy kopać przez kilka sezonów - zatarł radośnie
ręce. - Tak duże osady nie trafiają się często... Sądzę, że uda nam się znacząco
wzbogacić naszą wiedzę...
- I potem to wszystko zasypiecie? - zainteresował się leśnik.
- Owszem... Postaramy się zostawić polanę z grubsza w takim stanie, w jakim była...
- Może trochę szkoda - powiedział.
Pożegnał się i poszedł. Sympatyczny gość... Trzeba było wracać do roboty.
70
ROZDZIAŁ SIÓDMY
TAJNA NARADA * U GRZYBIARZY * CMENTARZ NA STRYCHU * LUD POLSKI W
WALCE Z „BAŁWANAMI"
Kończyłem wylizywać miskę po zupie, gdy jak spod ziemi wyrósł nasz nowy szef.
- Panie Daniec - powiedział - chciałbym prosić pana o kilka minut poufnej rozmowy...
Poszliśmy na mostek. Jak się okazało, na miejscu czekała już Magda. Usiedliśmy na
chwiejnej konstrukcji i zwiesiliśmy nogi, aby obmywał je chłodny nurt. Po całodniowej
pracy było nam to potrzebne...
- Czym mogę służyć? - zapytałem.
- No cóż, trafił pan tu dla ochrony mojego poprzednika... I chronił go pan, aż biedny
doktor wylądował w szpitalu z rozbitą głową... Wierzę, że zrobił pan wszystko, co było
w pańskiej mocy, by do tego nie dopuścić...
- Skąd pan wie, że byłem tu dla ochrony?! - zdziwiłem się.
- Spotkałem niejakiego Pana Samochodzika - uśmiechnął się do swoich wspomnień.
No i wszystko jasne.
- Owszem, taka była moja rola - potwierdziłem.
- Nie poszło panu najlepiej - spojrzał w zadumie na krzaki. - Czy podejrzewa pan
kogoś?
Zamyśliłem się.
- W tej chwili nie. To znaczy raczej prawie wszystkich - poprawiłem się. -
Wykluczyłem pannę Magdę oraz Nielsa.
- Tego Lapończyka... A czy ktoś z pozostałych uczestników wydaje się szczególnie
podejrzany?
- Szczególnie nie, ale większość jest dziwna. Taki na przykład Marek, bez przerwy się
modli...
- No cóż, nie ma w tym nic złego, a nawet wręcz przeciwnie. Jeśli poza modlitwą stara
się realizować nauki Kościoła...
Opowiedziałem mu o wynikach analizy daktyloskopijnej.
- Obce odciski palców - zamyślił się. - To może oznaczać, że na naszych
wykopaliskach jest jeszcze ktoś.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Wyobraźcie sobie taką sytuację: tajemniczy zamachowiec przyjeżdża, przekrada się
w nocy, lokuje w namiocie kumpla, nie wychodzi w dzień...
- Nie, policzyłem kiedyś wszystkich noktowizorem - wyjaśniłem.
- Faktycznie - machnął ręką - na dłuższą metę to niemożliwe do ukrycia. Ale ten trop
ma swoje dobre strony. Ktoś może ukrywać się w lesie, postawił sobie namiot, na
przykład kilometr albo półtora stąd.
- Musiałby być w kontakcie z kimś od nas - zastanawiałem się głośno. - Tu nie ma
zasięgu dla telefonów komórkowych, to znaczy jest, ale tylko na najwyższych
wzniesieniach. Mogliby organizować seanse łączności raz dziennie...
- Trzeba by przyuważyć, kto chodzi po lasach. Szczególnie wieczorem - powiedział
poważnie. - Rozważmy teraz, czy coś nam grozi.
- Panu przypuszczalnie nie, druga napaść na kierownika ściągnęłaby tu policję oraz
zwróciła uwagę na te badania.
- Wy dwoje wykazaliście się bezwzględnością, no może raczej stanowczością, oraz
konsekwencją, natychmiast przejmując władzę nad wykopaliskami - zauważył. - Może
71
uznać was za groźnych przeciwników.
- Co oznacza, że raczej nie wystąpi wprost... - dodała nasza towarzyszka. - Zaatakuje
podstępem, zza węgła.
Zapadło milczenie.
- Dobrze - powiedział Kawka wstając - na dzisiaj koniec narady. Jutro sobota, dzień
wolny. Trzeba się będzie dobrze rozejrzeć, co robią studenci... i ze dwa, trzy razy rzucić
okiem na nasze wykopy, tak na wszelki wypadek - zamyślił się głęboko. - Na wszelki
wypadek - powtórzył.
Poszedł sobie.
- Hmm - mruknęła Magda - wygląda na człowieka konkretnego i jest dobrym
fachowcem... Jakoś nie mogę sobie go wyobrazić ze szpadlem w dłoni, rozbijającego
głowę naszemu kierownikowi...
- Może mieć wspólników - odparłem. - Na razie nie będę go wykreślał z listy
podejrzanych. Wleźmy na któreś wzgórze, muszę zadzwonić do szefa...
Po kilku minutach byliśmy na szczycie górki opodal kurhanu. Zasięg był, ale bardzo
słaby. Zdecydowałem się wysłać wiadomość tekstową - SMS. Czekałem ponad pięć
minut, ale nie przyszło potwierdzenie. Widocznie pan Tomasz znowu wyłączył telefon
albo, podobnie jak ja przed chwilą, znajdował się poza zasięgiem...
- Nic z tego - powiedziałem ze złością. - Jesteśmy skazani na własne siły.
Trąciła mnie w ramię.
- Czujesz? - zapytała.
Wciągnąłem powietrze i przez dłuższą chwilę smakowałem jego woń. Coś przebijało.
- Dym - stwierdziłem. - Dym z ogniska...
- Może nasi zaczęli już wieczorną integrację?
- Nie, wiatr idzie z północnego zachodu - wyjaśniłem. Wspiąłem się na wysoką sosnę i
rozejrzałem po okolicy. Nie myliłem się. Daleko, może w odległości trzech kilometrów,
w niebo wzbijała się cienka strużka dymu.
- Tam siedzą - wyjaśniłem, gdy stanąłem na dole.
- Podejdziemy ich? - zapytała Magda. Kiwnąłem głową.
- Może to nie są nasi wrogowie - powiedziałem - ale sprawdzić trzeba.
- A kto inny obozowałby w lesie? - wzruszyła ramionami. - Nigdzie tu nie ma innych
archeologów... Chyba że jakaś grupa drwali...
- Albo Cyganie - zauważyłem. - Wielu z nich rusza latem na włóczęgę szlakami ojców
i dziadów... Chociaż oni raczej jeżdżą przyczepami kempingowymi niż wozami.
Ustawiłem na kompasie azymut i zlazłem na ziemię. Odbezpieczyłem pistolet gazowy
i sprawdziłem położenie kabury. Nie bałem się, w lesie łatwo podejść przeciwnika...
Rozłożyłem wyjętą z kieszeni mapę. Zaznaczyłem swoje położenie i porównałem z
kompasem. Tajemnicze ognisko płonęło niemal dokładnie na północny zachód.
- Las - westchnąłem. - Nie ma tam żadnych ludzkich siedzib, zaznaczona jest tylko
droga.
- Spójrzmy, jak to wyglądało dawniej - wyjęła ksero przedwojennej sztabówki. - Który
kwadrat?
Podałem jej numer. Porównała.
- Tam była kiedyś śródleśna osada - mruknęła. - Cztery lub pięć gospodarstw.
- Widać ludzie dawno ją opuścili i zarosła lasem.
- Albo ich wysiedlono - zamyśliła się. - Osady śródleśne, jako element zakłócający
72
równowagę ekologiczną, likwiduje się od lat pięćdziesiątych...
- Czyżby pozostały tam jakieś domy?
- Niewykluczone. To może być baza naszych przeciwników. Choć, z drugiej strony,
daleko do naszych wykopalisk.
- Co najmniej sześć, może siedem kilometrów... Gdyby chcieli nas w nocy podejść,
musieliby zrobić w sumie dwanaście kilometrów. I to po ciemku.
- Jeśli mają noktowizory...
- Używałem noktowizora, to nie jest kamera termowizyjna. Drzewo ominiesz, ale jeśli
na drodze jest kałuża czy błoto albo leży kawałek konaru, to potkniesz się... Tak czy
inaczej, trzeba to sprawdzić.
Ruszyliśmy ostrym marszem. Teren wznosił się, las przeszedł w sosnowy. Potem
znowu opadał. Ominąłem niewielkie bagienko. Wiatr wiał w moją stronę niosąc zapach
dymu. Wreszcie po kilkunastu minutach dotarliśmy do krawędzi lasu. Kiedyś mieszkali
tu ludzie. Obecnie tylko liczne zdziczałe drzewka owocowe wskazywały miejsce
dawnych sadów. Czy rzeczywiście zdziczałe? Przyjrzałem się koronom jabłonek.
- Te drzewa wyglądają za dobrze - powiedziałem do Magdy. Przyjrzała się koronom.
- Ktoś musiał je prześwietlić, może wiosną, może na jesieni zeszłego roku - zauważyła.
- Albo i kilka razy. I nawozu chyba podsypał, bo duże te jabłka...
Wisiało ich całkiem sporo. Ruszyliśmy przez sad. Między pniami snuł się dym. Było
go coraz więcej i więcej. W niektórych miejscach wyrosły brzozy, ale krzewy poszycia
wykarczowano starannie. Zacząłem się skradać.
Pomiędzy drzewami stał duży namiot. Płótno tropiku było mocno wyblakłe, musiał
mieć swoje lata. Nieco wyżej zawieszono plandekę z brezentu chroniącą go przed
deszczem. Za namiotem wykopano w ziemi dwa doły. Jeden był nakryty rusztem z
leżących blisko siebie leszczynowych kijów. Spomiędzy nich bił w niebo gęsty dym.
Druga dziura, może metr dalej, nie była niczym zabezpieczona. Opodal, pomiędzy
drzewami, nawleczone na żyłkę suszyły się grzyby. Patrzyłem zdumiony. Takiej ilości
grzybów na raz nigdy nie widziałem. Obok stało kilka plecionych koszy, także pełnych
prawdziwków.
Nieoczekiwanie z nie nakrytej dziury wychynął mężczyzna. Twarz miał odrobinę
zakopconą, a rozczochrane włosy sterczały na wszystkie strony. Na nasz widok wyraźnie
się zdziwił.
- Kim jesteście? - zapytał.
Akcent wskazywał na człowieka z miasta.
- Paweł Daniec - wyjaśniłem.
- I Magda Skórzewska. Z obozu archeologicznego - dodała tytułem wyjaśnienia.
- A, od tych, co w ziemi grzebią - mruknął. - Antoni - przedstawił się - bezrobotny
filozof.
Wyszedł cały z jamy. Był szczupły, ale szeroki w barach i wyższy ode mnie o głowę.
Zaskoczony zajrzałem do dziury, która miała ponad trzy metry głębokości. O ścianę była
oparta drabina, najwyraźniej samodzielnie zrobiona...
- Nieźle się pan tu urządził.
- Owoce suszę - wyjaśnił.
Faktycznie, na leszczynowych żerdkach leżała gruba warstwa przepołowionych śliwek
węgierek oraz ćwiartek jabłek. W ścianie głębszego dołu było wykopane palenisko.
Ziemia pomiędzy dziurami została przekopana. Leniwie płonący ogień, podsycany
73
gałązkami jałowca i kostkami torfu, dawał dużo dymu. Ciepły powiew wędził powoli
owoce.
- Ciekawe zajęcie - powiedziałem. - Suszenie owoców „na lasach", jak się mówiło w
moich stronach.
Kiwnął głową.
- Niewielu dziś umie to robić - westchnął. - Trzeba bardzo umiejętnie podtrzymywać
ogień, wiedzieć, jakie spalać drewno, żeby owoce nie przeszły goryczą z dymu. Torfu
też trzeba umieć nakopać i ususzyć, no i nie można go dużo dawać... Zapominają ludzie
o tym, nie chcą kultywować wiedzy przodków. Dla mnie to i lepiej... Takie śliwki nie
mają w smaku równych, więc i dobrym restauracjom, do pieczeni, czasem sprzedam...
Albo zagraniczniakom.
Poruszył owoce specjalnymi grabkami, a potem usiadł przy koszu i z ogromną wprawą
zaczął obierać i ciąć grzyby.
- Z czegoś trzeba żyć - ciągnął. - Jak synowie kończą szkołę, to biorę żonkę, idziemy w
lasy na dwa miesiące. Kilka lat temu odkryłem to miejsce. Dobry sad, trzeba go było
tylko odnowić... A i wiosną wpadam oprysk zrobić, żeby robak nie jadł owocu...
Siedzimy tu do września. Owoce zbieramy, grzyby... Zimą sprzedajemy do znajomych
sklepów i do wiosny pieniążków starcza... A czasem się i jaką robotę w mieście na jesień
złapie... Pracy nie ma, ale jak kto chce, to może żyć na własny rachunek... A za suszone
grzybki, chwalić Boga, płacą nieźle. Nachodzić po lesie się trzeba, ale co pięć par oczu,
to nie jedna. A i powietrze leśne zdrowe, spać pod gołym niebem dobrze i hartuje się
człowiek. Wszyscy leżą na grypę, a my i dzieciaki zdrowi. Lekko nie ma, latem i po
szesnaście godzin się łazi, ale zimą wy poczniemy.
- No cóż, nie będziemy przeszkadzać - powiedziała moja towarzyszka.
- śadne tam przeszkadzanie - mężczyzna uśmiechnął się. - Jakbyście chcieli suszonych
owoców albo grzybków kupić, to zachodźcie...
- Dobrze pan zna te lasy? - zapytałem.
- Tak w promieniu dwunastu kilometrów to jak własną kieszeń. Pod Ozorków też się
czasem zapędzę po większych deszczach. Ludzie lam leniwi i nie chce im się grzybów
zbierać, choć ze dwa razy to suszone próbowali kraść... Ale nauczyłem ich, że nie wolno
- potarł owłosiony kułak.
Ręce miał jak u goryla, złodziejaszkowie na pewno na długo popamiętali nauczkę...
- Rozkopujemy dwa kurhany - odezwała się Magda - ale możliwe, że tu w lesie jest ich
więcej. Nie widział pan takich nasypów? Na jakieś dwa metry wysokie, na kilkanaście
długie...
Zamyślił się na dłuższą chwilę.
- Takich nie - odparł. - Jest grodzisko, ale to z piętnaście kilometrów na północ -
machnął ręką. - Jeszcze dziś widać dwa rzędy wałów... I karabin zardzewiały kiedyś
znalazłem, ale was, archeologów, to starsze rzeczy ciekawią...
- To prawda - przyznała.
- Synom powiem, jakby coś wypatrzyli, to wpadną i dadzą znać, ale nie, tu w lasach
chyba nic takiego nie ma. Tylko tam, gdzie wy siedzicie... Za to kłusownicy w lasach są
- powiedział poważnie. - I trzeba na nich uważać... Tam, gdzie siedzicie, raczej się nie
pojawią, bo człowiek w lesie zwierza trochę płoszy...
Odłożył kozik i zszedł po drabinie dorzucić do ognia nową porcję drewek.
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem do obozu.
74
- Sympatyczny człowiek - powiedziałem. Kiwnęła głową.
- Najważniejsze, że coś chce robić, a nie siedzi z założonymi rękami czekając na
pomoc państwa - rzekła z uznaniem. - Swoją drogą to muszą sporo zebrać tych grzybów,
ż
eby na całą zimę starczyło... Za suszone prawdziwki biorą w sklepie po kilkadziesiąt
złotych za kilogram, on ma pewnie z tego najwyżej połowę... Powiedzmy, że dziennie
musi sprzedać kilka kilogramów, żeby starczyło na utrzymanie rodziny... A ususzyć ki-
logram grzybów nie jest łatwo...
- Miał trzy duże kosze - zauważyłem. - Z piętnaście kilogramów, może więcej... Ale po
wysuszeniu niewiele z tego zostanie.
- Może jedna piąta. A ile się trzeba nachodzić, żeby tyle zebrać...
Wróciliśmy do obozowiska bardzo zmęczeni. Wytaplałem się w strumyku i zaraz
uciąłem sobie drzemkę.
***
Pan Samochodzik szedł Krakowskim Przedmieściem. Dawniej Warszawa w lecie była
przyjemnie opustoszała, jednak wraz z rozwojem turystyki coraz więcej osób odwiedzało
naszą stolicę latem. Minął sklep firmowy Muzeum Wojska Polskiego. Popatrzył w
zadumie na repliki zabytkowych szabli i mieczy wykonane w muzealnej pracowni i
uśmiechnął się do swoich myśli.
Minął księgarnię Wydawnictwa Bellona, a po chwili księgarnię im. Bolesława Prusa.
Urządzono ją w miejscu, w którym, wedle opisów z „Lalki", miał znajdować się sklep
Stanisława Wokulskiego... Tuż obok pałacyk Czapskich, mieszczący Akademię Sztuk
Pięknych. Tu kiedyś mieszkał Fryderyk Chopin. Na piętrze w zrekonstruowanym
wnętrzu mieści się ekspozycja upamiętniająca tamte czasy. Przylegającą do ulicy oficynę
wynajęto domowi aukcyjnemu „Rempex". W trzech kolejnych pomieszczeniach
eksponowano zabytkowe bibeloty i obrazy, które miały niebawem trafić na aukcje.
Sprzedawca poprawiający firankę rozpoznał przechodzącego ulicą muzealnika i
pozdrowił go serdecznie. Pan Tomasz z uśmiechem uchylił kapelusza. Wreszcie cel jego
wędrówki. śółty budynek mieszczący Wydział Stosunków Międzynarodowych. Ciężkie
drewniane drzwi były otwarte. Wszedł do przestronnego holu i zaczął wspinać się na
samą górę. Patrząc od zewnątrz można by pomyśleć, że budynek tego wydziału ma
zaledwie trzy, za to wysokie kondygnacje. Parter i dwa pięta. No i oczywiście piwnicę,
w której mieści się szatnia i studencki antykwariat. Pan Tomasz był jednak lepiej
zorientowany. Wszedł spokojnie na drugie piętro i zagłębił się w korytarz prowadzący
do sal wykładowych. Po prawej stronie korytarza znajduje się przejście i bardzo wąskie,
strome schody prowadzące w ciemność... Wiedział, że są gdzieś tutaj, ale mimo to w
pierwszej chwili je przegapił. Przejście było naprawdę wąskie... Wspiął się na górę i
namacał kontakt. Korytarz zalało światło.
Nad budynkiem dobudowano jeszcze jedną kondygnację. Szeroki gzyms utrudnia jej
dostrzeżenie od strony ulicy. Po prawej stronie były drzwi punktu ksero i wylot windy
technicznej, której szyb prowadził aż do magazynów w piwnicach budynku. Punkt ksero
był oczywiście zamknięty na głucho, jedyni klienci - studenci - wyjechali na wakacje...
Wąski i niski korytarz wyłożony płytą gipsowo- kartonową kończył się masywnymi,
dwuskrzydłowymi drzwiami obitymi dermą. Przegradzała je solidna, stalowa sztaba.
- Magazyn - mruknął sam do siebie.
Po prawej stronie, na lichych drzwiach wpuszczonych w gipsowo- kartonową ścianę,
wisiała wywieszka Instytut Osteologii. Także te drzwi zabezpieczała solidna sztaba, ale
75
w tej chwili zdjęto ją. Zapukał i usłyszawszy ze środka zachęcające mamrotanie wszedł.
Korytarz był dość ciemny, ale tu przez okna umieszczone w połaci dachowej wpadało
trochę światła.
Rozczochrana kobieta siedziała nad sporą plastykową misą i płukała w wodzie
utlenionej kości. Przybysz natychmiast zorientował się, że są to kości ludzkie...
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie.
- Czym mogę służyć? - zapytała ściągając z trzaskiem jednorazowe gumowe
rękawiczki.
Przedstawił się i okazał legitymację służbową.
- Chciałbym rzucić okiem na pudełka z kośćmi, które oglądał ostatnio doktor
Hreczkowski - wyjaśnił.
Kobieta pokręciła głową.
- Nie ewidencjonujemy, kto co oglądał.
- To były kości pozyskane z kurhanów typu kujawskiego - podpowiedział.
- Jeśli nie zna pan nazwy stanowiska, to nic nam to nie da - rozłożyła bezradnie ręce.
- Łagiewka - przypomniał sobie jedną miejscowość.
Pogrzebała przez chwilę w katalogu, a potem zapisała numerek na karcie.
- Proszę do magazynu.
Jak się okazało, z pracowni było drugie wejście do pomieszczenia zabezpieczonego
sztabą. Pan Tomasz, wchodząc do sali, spostrzegł jedną ciekawostkę. Zamek na
drzwiach był umieszczony tak, że rygle znajdowały się od strony pracowni. Idiotyczna
myśl przeszła mu przez głowę. Czyżby obawiano się, że ktoś będzie usiłował wydostać
się ze środka?
Stanął w dużym, niskim pomieszczeniu. Pośrodku umieszczono kilkanaście stolików i
krzeseł oraz tablicę. Nieco światła wpadało przez nieduże okienko. Kobieta wróciła do
swojej pracy i został sam w półmroku. Przekręcił kontakt zapalając światło.
Sala była znacznie większa, niż mu się wydawało. To, co początkowo brał za ściany,
było w rzeczywistości stelażami gęsto zastawionymi tekturowymi pudłami. Blask
ś
wietlówek wyłowił z ciemności dwie szafy typu bibliotecznego. Tyle tylko, że za
szybami na półkach stały nie książki, ale ludzkie czaszki. Spojrzał na numerki na kratce,
a potem przeniósł wzrok na pudła. Domyślał się ich zawartości. Ruszył na poszukiwanie
właściwego. Za pierwszym rzędem regałów znajdował się drugi, a głębiej jeszcze trzeci.
Kartonów było dużo. Naprawdę dużo. Grubo ponad tysiąc sztuk. Znalazł właściwy i
wydobywszy go z regału postawił na stoliku. Zdjął pokrywę. Spodziewał się widoku
kości, ale i tak wstrząsnął nim nieprzyjemny dreszcz. Założył rękawiczki, podniósł
czaszkę leżącą na wierzchu, a potem kość udową i porównał ich kolor. Faktycznie trochę
się różniły. Przyszła kobieta.
- Widzi pani? - zwrócił jej uwagę. Kiwnęła głowa.
- Czasem się zdarza - powiedziała - Bywa i tak, że każda część szkieletu jest nieco
innej barwy, ale rzadko. Doktor Hreczkowski zrobił ogromną aferę, że ktoś podmienił
czaszki. No i faktycznie trochę nie pasuje... ale to może być zwyczajne bałaganiarstwo.
Odbywają się tu ćwiczenia z antropologii, pewnie kiedyś omawiano budowę ludzkiej
głowy. Wyciągnęli czaszki z pudełek, źle zapamiętali, która była z którego i wsadzili z
powrotem na chybił trafił... Nasi pracownicy naukowi też czasem popełniają takie
błędy...
Włożył kości na miejsce i zamknął pudełko. Rozejrzał się raz jeszcze.
76
- Ilu tu jest...? - zaczął i głos mu się lekko załamał.
- Nieboszczyków? Ze trzy tysiące - wyjaśniła. - Taki sobie mały cmentarzyk - dodała z
upiornym uśmiechem.
Stłumił pragnienie natychmiastowej ucieczki z ponurego strychu. Umieścił karton na
miejscu i pożegnawszy się wyszedł. Dopiero na ulicy, chłonąc ciepłe, pełne słońca
powietrze, otrząsnął się do reszty.
- Archeologia - mruknął. - Cóż za koszmarna nauka...
***
Magda obudziła mnie o dwudziestej. Ognisko. Studenci usiedli przy ciepłych
płomieniach, ktoś zadbał o kolejną porcję kiełbasy do upieczenia. Ja przyszedłem nieco
spóźniony. Nowy kierownik wzorem swojego poprzednika opowiadał archeologiczne
anegdotki...
- Ilekroć mówimy o wprowadzeniu na ziemiach Polski chrześcijaństwa, przed oczyma
stają nam obrazy odmalowane w dziesiątkach książek historyczno- przygodowych.
Przybywają misjonarze, obalają posągi dawnych bogów, a na ich miejscu ustawiają
krzyże. Pogańskie bałwany są topione w mokradłach lub palone na stosach. Ruiny
dawnych świątyń porasta trawa lub w miejscach tych zostają wzniesione kaplice... -
mówił nieco zadumany Kawka. - Jest to obraz po części prawdziwy. Pogaństwo jednak
trzymało się nieźle i jeszcze w XIII wieku notowano ślady dawnych kultów...
- To bardzo długo - zauważyłem.
Kiwnął głową.
- Od wielu lat archeolodzy specjalizujący się w badaniu wczesnego średniowiecza
poszukują wszelkich możliwych śladów dawnych kultów. Wyniki tych badań nie są
oszałamiające. Zaledwie kilka grodzisk wczesnosłowiańskich mogło, jak się
przypuszcza, pełnić funkcje sakralne. Świadczą o tym jamy wypełnione dużą ilością
popiołu, przepalonych szczątków ludzkich i zwierzęcych. Jeszcze mniej znaleziono
posągów dawnych bogów.
- W Krakowie jest rzeźba Światowida wydobyta z rzeki Zbrucz - wtrącił któryś ze
studentów siedzących po drugiej stronie ogniska.
- Tak, to najbardziej znane znalezisko - potwierdził archeolog. - Prawie trzymetrowej
wysokości kamienny słup, pokryty z czterech stron rzeźbami, zwieńczony głową, która
czterema twarzami patrzy w cztery strony świata. Znaleziono go w 1848 roku niedaleko
Liskowa podczas prac nad regulacją rzeki. Miejscowy właściciel ziemski przekazał go
Krakowskiej Akademii Umiejętności.
- Czyli gdzieś tam była świątynia, w której oddawano cześć bóstwu? -
zainteresowałem się. - Nie udało się jej odszukać?
- Archeolodzy wiążą posąg ze znajdującym się około trzy kilometry od tego miejsca
grodem, który zapewne pełnił funkcje sakralne. Posąg obalony i wrzucony do rzeki z
biegiem stuleci przesunął się nieco po jej dnie, by wreszcie utknąć na dobre w pobliżu
brzegu. Nie jest też wykluczona inna interpretacja. Gdy do grodu doszły wieści o tym,
jak władcy Rusi wprowadzają chrześcijaństwo, grupa kapłanów postanowiła ratować
swego boga przed świętokradcami. Wynieśli go potajemnie z grodu i zagrzebali gdzieś
na brzegu rzeki w oczekiwaniu na renesans pogaństwa, który już nie nastąpił. Potem
zostali wymordowani i tak informacja o tym, gdzie spoczywa posąg, przepadła w mroku
dziejów...
- Czyli wiemy przynajmniej, jak wyglądało główne bóstwo Słowian - mruknąłem.
77
- I tak, i nie. Sądzi się, że rzeźba została mylnie nazwana Światowidem. Być może
posąg przedstawia Swarożyca. Jednak myliłby się ten, kto by sądził, że dziś pogan już
nie ma. W muzeum archeologicznym od czasu do czasu znajduje się przeszmuglowane
przez zwiedzających bukiety kwiatów składane u stóp figury.
- Na skwerku u podnóża Wawelu w latach sześćdziesiątych ustawiono replikę tego
posągu - dodałem. - Jeśli kiedyś odwiedzicie Kraków i zajdziecie w to miejsce,
zobaczycie naokoło w trawie całą masę wypalonych zniczy.
- Poganie trzymają się mocno - mruknął Kawka.
Marek wyjął z kieszeni różaniec i teraz bezgłośnie modlił się przekładając paciorki
pomiędzy palcami. Magister podjął swoją opowieść.
- Światowid jest najlepiej zachowaną słowiańską rzeźbą kultową z terenów Polski.
Przejdźmy teraz do tych gorzej zachowanych. Z Jankowa koło Mogilna pochodzi
drewniana głowa wysokości około dwudziestu centymetrów. Znaleziono ją podczas
oczyszczania kanału oddzielającego brzeg jeziora od leżącej na nim wyspy. Głowa
posiada w szyi otwór, w którym zapewne tkwił pierwotnie czop, mocujący ją do tułowia.
Na wyspie archeolodzy odnaleźli pozostałości wczesnośredniowiecznego grodu. Być
może to z niego pochodzi ta smutna pozostałość dawnych wierzeń.
- Czy ten gród został zbadany? - zaciekawiłem się.
- Owszem, niestety parę razy zmyła go fala powodziowa. Natrafiono na nim na grubą
warstwę węgli drzewnych. Widocznie płonęły tam stosy ofiarne... We wsi Dąbrówka
koło Radomska znaleziono głowę wraz z fragmentem tułowia. Znalezisko znajdowało
się w stanie bardzo daleko posuniętego rozkładu i niestety uległo całkowitemu
zniszczeniu podczas prób konserwacji. W 1956 roku w Łeźnie pod Kartuzami podczas
robót ziemnych natrafiono na głaz narzutowy ozdobiony mocno zatartym wizerunkiem
człowieka siedzącego na koniu. Przed nim stoi drugi człowiek trzymający w ręce róg.
Postać jest niewielka, liczy około osiemdziesięciu centymetrów wysokości. A jednak są
uczeni, którzy sądzą, że to scena kultowa. Róg obfitości to bardzo stary symbol
występujący w wielu kulturach, poczynając od neolitu do współczesności. Z Biskupina,
grodziska kultury łużyckiej, a więc z VII wieku przed naszą erą, jest kilka takich
znalezisk: nieduże gliniane rogi, służące być może do picia jakichś wywarów, a może
tylko mleka lub miodu? Trudno powiedzieć. Zresztą i nasze rycerstwo pijało miód
najchętniej z rogu...
- A dziś jeszcze dzieci w Niemczech i na Śląsku, gdy po raz pierwszy idą do szkoły,
dostają tekturowe tutki wypełnione słodyczami - uzupełnił Piotrek. - To też może być
jakieś echo...
- Podświadomość zbiorowa - uśmiechnął się archeolog, a potem podjął opowieść. -
Bardzo podobny głaz ozdobiony postacią włócznika jest wmurowany w podwaliny
kościoła pod wezwaniem świętego Piotra w Słupsku. Dwa inne wizerunki wykute w
głazach pochodzą ze wsi Powierenie. Jedna z wyobrażonych na nich postaci trzyma w
ręce kołacz lub naczynie. Wreszcie, najciekawszym obiektem tego typu jest znajdująca
się w Łyścu figura klęczącego mężczyzny, zwana Pielgrzymem lub świętym
Emerykiem.
- Widziałem ją kiedyś - pochwaliłem się. - Taki niekształtny posąg o szczegółach
mocno zatartych przez czas. Nakryty daszkiem, żeby deszcz nie padał. Przewodnik
mówił, że to figura celtycka...
- Jedno nie wyklucza drugiego - mruknął Kawka. - Celtowie prawdopodobnie
78
przebywali w Polsce w okresie kultury przeworskiej, a więc w czasach wpływów
rzymskich na początku naszej ery. Słowianie, którzy przyszli tu około VII - VIII wieku
naszej ery, mogli przejąć stary posąg i używać go do swoich celów kultowych... Słynny
kamienny Niedźwiedź ze Ślęży też jest uważany za posąg celtycki, choć dowodów na to
nie ma żadnych... Warto wreszcie wspomnieć o posągach, które nie dotrwały do naszych
czasów. Maciej Miechowita w 1521 roku opisał trzy kamienne posągi, które potrzaskane
na kawałki leżały przed wejściem do kościoła Świętej Trójcy w Krakowie. Może
podczas prac wykopaliskowych lub innych robót ziemnych uda się je odnaleźć. W 1686
roku na Łysej Górze, w pobliżu kościoła, znaleziono wydrążoną w skale skrytkę, a z niej
wydobyto „pogańskiego bałwana starego wielce" oraz znaczną ilość węgli drzewnych.
Nie wiemy jednak, co się z nim stało.
- Czyli i posąg ze Zbrucza mógł zostać celowo ukryty - powiedział Artur. - A może i
inne, których jeszcze nie odnaleziono...
- Może ktoś z was będzie miał tyle szczęścia, że znajdzie coś takiego - uśmiechnął się
magister. - Niewykluczone. Niedaleko zamku w Chęcinach jeszcze w XIX wieku
znajdowały się dwa posągi, zwane Dziadem i Babą. Też zniknęły bez śladu. Mogły
zostać zniszczone, może leżą jako część fundamentów którejś z okolicznych chat...
Najbardziej monumentalnym posągiem bóstwa odkrytym na ziemiach polskich było
zaskakujące znalezisko z Łopusznej koło Rohatynia. Odkryli je historycy sztuki - skłonił
się w moją stronę. - Z posągu, liczącego pierwotnie grubo ponad trzy metry wysokości,
zachowały się masywne stopy i fragment łydek. Resztę pomysłowi krzewiciele
chrześcijaństwa przekuli na ogromny kamienny krzyż. Ciekawy ten obiekt zaginął
podczas drugiej wojny światowej.
„Może warto kiedyś zbadać sprawę" - pomyślałem. „Może z panem Tomaszem
powinniśmy wybrać się na Ukrainę i poszukać..."
- Lata trzydzieste były wyjątkowo tragicznym okresem dla polskiej archeologii. We
wsi Moliszewo wykopano znacznych rozmiarów posąg drewniany, prawdopodobnie
przedstawiający bóstwo słowiańskie. Nim jednak władze zdążyły zabezpieczyć
znalezisko, „uświadomione religijnie" chłopstwo porąbało „bałwana" na kawałki i
spaliło. W tym samym roku w Witowie koło Nieszawy chłop wyorał z pola posąg
kamienny przedstawiający Światowida. Niestety, rozbił go młotem na kawałki, które na-
stępnie sprzedał na budowę drogi.
- A inne ślady? - zapytał ktoś. - Czy znaleziono coś naprawdę ciekawego, a może
szokującego?
- W Gzinie natrafiono na świątynię z czasów grubo poprzedzających nadejście Słowian
- powiedział magister. - Na grodzisku kultury łużyckiej znaleziono jamę ofiarną o
wymiarach przeszło dwa i pół na dwa i pół metra... W niej płonęło ognisko.
Prawdopodobnie paliło się przez cały czas dozorowane przez kapłanów. Pośrodku była
wykopana studzienka, do której zgarniano popioły. Jej głębokość wynosiła przeszło 4
metry. Na dnie znaleziono nieco ludzkich kości. Co ciekawe, z kolejnych warstw popiołu
wydobywano resztki ofiar składanych miejscowym bóstwom czy może jednemu...
Naczynia, wyroby z brązu, żelaza... Z analizy tego materiału wynika, że świątynia i jej
palenisko funkcjonowały przez około 800 - 1000 lat. Pierwsze ofiary, z najgłębszych
warstw, pochodzą z epoki brązu, te najmłodsze - z epoki żelaza. Założyli ją Łużyczanie,
ale użytkowali także ich następcy. Pomyślcie sami, jaki to szmat czasu, tysiąc lat,
podczas gdy na przykład klasztor na Jasnej Górze ma dopiero nieco ponad sześćset.
79
Milczeliśmy zamyśleni.
- Archeologia jest dlatego fajną nauką, że pozwala nam spojrzeć wstecz, przez
tysiąclecia i dostrzec zwykłych ludzi, podczas gdy historia to dzieje wojen, zaraz i
opowiada tylko o wybitnych jednostkach - dokończył Kawka. - A jutro sobota... Osiem
kilometrów stąd jest nieduże grodzisko kultury łużyckiej. Urządzimy sobie wycieczkę
dydaktyczną. Dla chętnych - dodał. - I tak ktoś musi pozostać na straży obozu.
80
ROZDZIAŁ ÓSMY
WYCIECZKA NA GRODZISKO * ZNOWU KANIBALIZM * PODKOP * ZNISZCZONY
NIWELATOR * NOCNE STARCIE
Wyruszyliśmy o dziewiątej. Poranek był mglisty. Prawie wszyscy zdecydowali się iść
na wycieczkę... W obozowisku pozostali tylko Magda i Piotrek. Cofnęliśmy się w stronę
wsi, potem dłuższy czas wędrowaliśmy starą i pozarastaną przesieką, wreszcie doszliśmy
do drogi gruntowej. Sądząc po odciskach opon, od czasu do czasu jeździły nią traktory.
Cel osiągnęliśmy po dwóch godzinach forsownego marszu. Grodzisko nie wyglądało
okazale i gdyby nie magister Kawka, który mi je wskazał, przeszedłbym obok. Na
pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie kolejnego pagórka. Zeszliśmy z drogi i wspięliśmy
się po wałach. Spodziewałem się czegoś podobnego jak w Biskupinie, wyspy na
jeziorze, resztek pociemniałych belek, tymczasem miałem przed sobą coś, co
przypominało niski nasyp kolejowy o bardzo już łagodnych stokach... Na czubku
okazało się, że wał obejmuje spory majdan. Trudno było określić wielkość obiektu, gęsty
młodnik porastał bowiem znaczną jego część.
- Dobrze - powiedział nasz kierownik. - Przejdziemy tyralierą po dnie. Rozglądajcie się
uważnie, może znajdziemy jakieś skorupki...
Ruszyli. My obeszliśmy zagłębienie po szczycie wału.
- Rozczarowany? - zagadnął.
- Trochę - przyznałem. - To aż tak po mnie widać?
- Owszem - odparł z powagą. - Proszę trzymać fason przed studentami - rozkazał. -
My, kadra kierownicza, musimy świecić przykładem!
Nie wiedziałem, czy żartuje, czy mówi poważnie... Zatrzymaliśmy się na ładnie
zachowanym kawałku obwałowań i z góry obserwowaliśmy studentów przeczesujących
tyralierą dno. Wreszcie wszyscy zebrali się koło nas. Usiedliśmy na trawie, wiał
przyjemny wiaterek.
- No, to pokazujcie łupy - zażądał Kawka.
Nie było tego dużo. Dwie łuski po pociskach karabinowych, przedwojenna buteleczka
po lekarstwach oraz jeden jedyny kawałek szarej skorupy. Kawka obrócił go w dłoniach.
- Mniej więcej XV wiek - ocenił. - Zwróćcie uwagę, że jest dość gruba. Naczynie
wylepiono z glinianych taśm, a potem obtoczono na kole garncarskim i wypalono w
atmosferze redukcyjnej...
Spostrzegł moje pytające spojrzenie.
- Glina zawiera liczne związki żelaza - wyjaśnił. - Można ją wypalić normalnie - wtedy
ż
elazo wchodzi w reakcję z tlenem i nadaje skorupom piękny czerwony kolor. Można też
bez dostępu powietrza, wówczas naczynie staje się siwe, stalowo- szare...
- Rozumiem - kiwnąłem głową.
- To co, opowiemy sobie coś na temat ludu, który usypał ten grodek? - spojrzał po
twarzach studentów.
Nikt jakoś nie kwapił się do odpowiedzi.
- No, to jedziemy - mruknął sam do siebie. - Kultura łużycka pojawia się około 1300
roku przed naszą erą, a więc w epoce brązu. Jej kres nadchodzi około VI wieku przed
Chrystusem, a więc już w epoce żelaza. Drzewa na budowę pierwszych grodów
powalono siekierkami z brązu. Jednak scytyjskie strzały tkwiące w spalonych belkach są
już żelazne... A więc, drodzy studenci, odkryte w latach trzydziestych ubiegłego stulecia
grodzisko w Biskupinie stało się natchnieniem rozmaitych oszołomów. Dzięki ich
81
wytężonej pracy powszechnie panuje opinia, że mieszkańcy Biskupina byli rosłymi,
płowowłosymi Prasłowianami, spokojnym rolniczym ludem żyjącym w pokoju i
dostatku... W dodatku wszyscy byli równi, bo jak zapewne wiecie, w Biskupinie
wszystkie domy mają niemal identyczną powierzchnię.
- Czy było inaczej? - zapytała Ewa. Uśmiechnął się lekko.
- Zupełnie inaczej. W tej chwili zidentyfikowaliśmy kilkaset grodzisk, które pozostawił
po sobie ten lud. I prawie żadnych osad otwartych. To nie były spokojne czasy. Przed
sąsiadami broniono się sypiąc wały nawet sześciometrowej wysokości. Wiele grodów
nosi ślady kilkakrotnego spalenia. Prawdopodobnie najazdy zbrojne były dość częste...
- To może chociaż byli wysocy i płowowłosi? - zagadnął Marek.
- A gdzie tam... Wprawdzie zbadano niewielką liczbę ich kości, wówczas
powszechnym zwyczajem było bowiem palenie zwłok zmarłych, ale z tego co zebrano,
dużo można wydedukować. Byli niscy i przeważnie dość rachityczni. Wzrost mężczyzn
rzadko przekraczał 154 centymetry.
- Pigmeje? - zdumiałem się.
- Ponadto w wielu wypadkach odnotowano ślady krzywicy. Zamiast więc wysokich i
dobrze zbudowanych rolników, wyobraźmy sobie niskich, krzywonogich dzikusów.
- Prasłowianie - mruknąłem rozczarowany.
- Nawet nie. Gdybyście studiowali w Poznaniu u profesora Witolda Hensla,
uczylibyście się, że to ludność prasłowiańska. Tymczasem, ponieważ jesteście z
Warszawy, obowiązuje was inna teoria naukowa. Słowianie przybywają na nasze ziemie
dopiero w VII wieku naszej ery. I zastają kraj praktycznie bezludny. A zatem
mieszkańcy Biskupina czy tego grodu - tupnął nogą - prawie na pewno nie są naszymi
przodkami.
- To kim byli? - zapytała Krystyna
- Przypuszczalnie przodkami Niemców - wyjaśnił spokojnie. - Ślady kultury łużyckiej
ciągną się od Ukrainy i Białorusi po Łabę...
- Więc może byli chociaż rolnikami? - spytał z nadzieją Artur.
- Owszem. Uprawiali ziemię, jednak wyżywić się z niej było trudno. Klimat był
znacznie gorszy niż obecnie. Krótkie, chłodne, deszczowe lata, ciężkie zimy. Oblicza się,
ż
e z każdego wysianego ziarna uzyskiwali najwyżej trzy nowe... A nie zapominajmy, że
jedną trzecią plonów trzeba było odłożyć na siew...
- To czym się żywili? - zdziwił się jeden z czwórki brydżystów.
- No cóż, mieli trochę bydła, które wypasali na łąkach nad jeziorem i w lasach. Jadali
ryby, choć na przykład w Biskupinie nie ma wielu śladów wskazujących na to, że je
łowili. Prawdopodobnie gdzieś nad jeziorem znajdowała się nie odkryta jeszcze osada
rybacka, której mieszkańcy płacili haracz w postaci części połowów... Niemniej jednak
ważną częścią diety było ludzkie mięso.
- Co? - zdumiałem się. - To też byli ludożercy?!
- Owszem. Jak więc widzicie, wszyscy byli teoretycznie równi, ale wśród nich
znajdowali się mniej równi i oni zostawali zjedzeni - uśmiechnął się ponuro.
Poczułem dreszcz na plecach.
- A zatem niscy, krzywonodzy kanibale - mruknąłem.
- To poważne niebezpieczeństwo - powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy. - Nigdy
nie dajcie się zwieść powszechnie panującym stereotypom. Zawsze starajcie się dążyć w
głąb, aż do prawdy...
82
- A jak wyglądało ich życie duchowe? - zainteresowała się Ewa.
- Panteon „łużyczan" wpisuje się w system wierzeń ówczesnej Europy. Jak wszystkie
ludy rolnicze tego okresu, oddawali cześć bogini matce, opiekunce stad. To bardzo stare
kulty, sięgające neolitu. Ślady takich wierzeń znajdujemy w Iranie, na Bałkanach, u nas.
Także rozwinięte cywilizacje Bliskiego Wschodu znały ten kult. Grecka Persefona,
etruska Phersipai, egipska Izyda...
- Skąd wiemy, że czcili taką boginię? - zapytałem. - Znaleziono jakieś posągi?
- Aż tak dobrze nie jest - westchnął. - Ale za to kilkakrotnie znajdowano niewielkie
figurki z brązu lub gliny, przedstawiające kobiety o silnie zaznaczonych cechach
płciowych.
- Nie mieli pisemek ani filmów wideo - zażartował ktoś. Magister też się uśmiechnął.
- Ciekawa interpretacja - powiedział. - Czcili także bóstwo płci męskiej,
prawdopodobnie wiążące się z kultem płodności i kultem solarnym. W ich osadach
znajduje się gliniane fallusy i figurki falliczne, czasem ozdobione znakiem koła. Ich
bóstwa żyły także w źródłach i wartkich strumieniach. Do nich wrzucali ofiary -
potłuczone garnki, wyroby z brązu, a nawet szczątki zwierzęce.
- Kawał gnijącego mięsa w źródle? Czerwonka murowana.
- No cóż, średnia długość życia była niewielka - wyjaśnił. - Dzieciaki marły jak
muchy. Dorosłych gnębiła cała masa chorób, mało kto dożywał czterdziestki... Ale
wróćmy do ich kultów... W osadach archeolodzy niejednokrotnie natrafiali na naczynia
gliniane w formie rogów. Przypuszcza się, że odgrywały one ważną rolę w obrzędach
„dożynkowych". To symboliczne rogi obfitości, które od wieków dzierżyli bogowie.
Były wypełniane mlekiem, miodem, być może kumysem lub halucynogennym wywarem
z muchomorów...
Poszukałem wzrokiem Nielsa. Uśmiechnął się lekko i skinął głową.
- Na ziemiach polskich nie znaleziono dotąd wielu miejsc kultu tego ludu, jednak te, na
które natrafiono, dają dużo do myślenia. Podczas badań Biskupina odkryto zachowaną w
bagnistej glebie drewnianą, czworokątną nieckę zaopatrzoną w uchwyty oraz specjalne
nacięcia pozwalające ją przenosić i mocować do ziemi. Niektórzy badacze, na przykład
Witold Hensel, dopatrują się w niej czegoś w rodzaju przenośnego ołtarzyka.
Wspomniałem już o figurkach symbolizujących bóstwa. Inną kategorią zabytków
mogących mieć znaczenie dla ówczesnych obrzędów są tak zwane wózki kultowe.
Wykonane najczęściej z metalu, przypominają nasze zabawki dziecięce. Dwa kółka,
platforma, do niej przytwierdzone kaczuszki trzymające w dzióbkach kółeczka lub
brzękadełka.
- Dlaczego nie zaliczyć ich po prostu do zabawek? - zapytała Ewa. - Może i zjadali się
nawzajem, ale czy to automatycznie oznacza, że nie lubili dzieci?
- Była to, co prawda, epoka brązu, ale surowiec ten sprowadzano z daleka i był
przypuszczalnie niezwykle kosztowny... Przeznaczenie sakralne mogły posiadać także
naczyńka i grzechotki w kształcie zwierząt lub ozdobione ich figurkami. My,
archeolodzy, jeśli znajdujemy coś, czego nie rozumiemy, zazwyczaj uznajemy, że był to
przedmiot kultu albo zabawka dziecięca - rozłożył ręce. - Was też to czeka...
- A ich obrzędy, pieśni? - zaciekawiła się jej koleżanka. - Można się domyślać czegoś
na ten temat?
- No cóż, nie da się wykluczyć, że maski ze skóry zwierząt, których resztki znaleziono,
miały zastosowanie kultowe. Być może podczas tańców obrzędowych. Używali fletów z
83
cienkich kości, piszczałek, grzechotek... To w zasadzie wszystko, co wiemy o ich
muzyce.
- A inne obyczaje? - zagadnął Fryderyk.
- Równie obrzydliwe. Podczas pogrzebów palili swoich zmarłych na stosach
ż
ywicznego drewna. Popioły zbierali do urn. Mieli, nazwijmy to, grobowce rodzinne, ale
najczęściej mężczyzn i kobiety grzebano w różnych częściach cmentarzy. Na grobach
ustawiali kamienie, a może i drewniane konstrukcje. Pogrzebowi towarzyszyła stypa,
podczas której często zabijano kogoś i pożerano...
- Wolałbym nie mieć ich za sąsiadów - stwierdziłem.
- Tak więc życie pędzili ciężkie, bydlęce, kończyło się ono czasem w żołądkach
współplemieńców, za to rzemiosło rozwinęli bardzo ładnie. Tkali wzorzyste materiały,
obwieszali się biżuterią, ozdabiali swoje naczynia wzorami geometrycznymi. Kuli na
zimno i na gorąco brąz, robiąc z niego ciekawe przedmioty użytkowe. Dobra - mruknął. -
Jesteście wolni.
Studenci rozbili się na kilka grupek i ruszyli przez las w stronę drogi. Jak zauważyłem,
kilka osób wyciągnęło siatki i powędrowało między drzewa - zapewne w poszukiwaniu
grzybów. Niels pozostał na miejscu.
- Nie idziesz? - zapytałem.
Pokręcił głową i wyciągnął z plecaka swój bęben.
- Chcę trochę porozmawiać z tymi tu - wskazał gestem majdan grodziska.
- Sądzisz, że to też święte miejsce?
- Seide? - użył swojego określenia. - Raczej nie. A może? - zamyślił się. - Uważaj na
tych ludożerców - poradziłem, ale on tylko się uśmiechnął.
Pożegnałem go i sam powędrowałem przez las. Grzybów było niewiele, nie zbierałem
ich. I tak nie miałbym w co włożyć. Przyjemnie było iść między drzewami. Z daleka
dobiegł mnie warkot bębna...
Znalazłem ścieżkę, chyba wydeptaną przez dzikie zwierzęta. Wyobrażałem sobie
przemykających się wśród chaszczy kanibali. Rany, jak ja się czasem cieszyłem, że
ż
yjemy w XXI wieku... Dość nieoczekiwanie wyszedłem na niewielką polanę. Stał na
niej stary, żelbetowy bunkier, a skrajem lasu ciągnęły się okopy. Czas mocno je zatarł,
były jednak ciągle widoczne. W kilku miejscach było widać dziury pokopane przez
jakiegoś poszukiwacza militariów, który nie zadał sobie trudu, by zasypać ślady swojej
radosnej działalności... Zajrzałem do wnętrza schronu.
Stała w nim zielonkawa woda. Powlokłem się dalej. Ta część lasu została zasadzona
sztucznie - świadczyły o ty m drzewa rosnące pod sznurek. .. Wróciłem na ścieżkę. Jakiś
kilometr dalej znalazłem nieduży betonowy słupek z naniesionymi numerami.
Odszukałem go na sztabówce i zakręciłem bardziej na zachód. Jeszcze cztery kilometry
marszu przecinką i wyszedłem na brzeg bagienka.
Obszedłem bagno i dotarłem od tyłu do drugiego kurhanu. Postanowiłem trochę się
rozruszać. Wbiegnięcie pod stromą górkę było akurat tym, czego potrzebowałem, by
sprawdzić elastyczność swoich ścięgien Achillesa. Rozpędziłem się, ale zdołałem
przebiec tylko kawałek. Nieoczekiwanie ziemia uciekła mi spod nóg i wyrżnąłem o
glebę.
- A niech to... - zakląłem patrząc na to, w co wpadłem.
Ktoś wrył się w prehistoryczny grobowiec. Tunel szedł poziomo, celując
prawdopodobnie w komorę grobową. Dla zamaskowania śladów kopania został nakryty
84
kawałkiem dykty i przyłożony darnią. Szybko uporządkowałem to tak, jak było.
Kimkolwiek był tajemniczy rabuś, nie chciałem, żeby zorientował się, że odkryłem jego
działania.
Wróciłem do obozowiska. Magister Kawka siedział przed namiotem. Wyglądał na
rozwścieczonego.
- Stało się coś? - zapytałem.
- Niwelator - warknął. - Ktoś rozwalił nam niwelator.
- Jak to się stało? Przecież Magda pilnowała obozu...
- Chodź.
Weszliśmy do namiotu magazynowego.
- Widzisz? - pokazał tylną ścianę.
Rozcięcie miało około metra długości. Obejrzałem uważnie krawędzie brezentu.
- Coś ostrego - zastanawiałem się - żyletka albo skalpel. Jedno cięcie... Walizeczka z
niwelatorem leżała otwarta w kącie. Poruszyłem urządzeniem i ze środka wysypała się
szklana sieczka.
- Pistolet typu wiatrówka - oceniłem. - Ktoś po prostu przystawił lufę do obiektywu i
strzelił rozbijając wszystkie trzy soczewki...
Kawka milczał.
- Do diabła - powiedział wreszcie. - Podejrzewałem Hreczkowskiego o paranoję, ale on
naprawdę ma wrogów gotowych zrobić wszystko, żeby utrudniać jego badania... Kto
mógł to zrobić?
- W obozie zostali Magda i Piotrek - przypomniałem mu. - Choć nie dam głowy, czy
wszyscy studenci poszli na grodzisko z nami...
- Ja też nie jestem pewien - rzekł ze złością.
- Magdę wykluczamy. Piotrek...
- Siedzieli razem i obierali kartofle na obiad - pokręcił głową. - Już z nią rozmawiałem.
Twierdzi, że zniknął tylko na jakieś pięć minut, żeby odwiedzić miejsce, gdzie król
chadza piechotą... Namiot przez cały czas był zamknięty.
- Wie pan, co sobie pomyślałem? To mógł być równie dobrze ktoś, kto poszedł na
grodzisko. Po pańskiej prelekcji wszyscy rozeszli się po lesie. Jeśli pobiegł przodem,
mógł zdążyć nabroić, zanim pan wrócił...
- Fakt.
- Poza tym odkryłem jeszcze coś... - opowiedziałem mu o dziurze w kurhanie.
Zrobił się czerwony ze złości.
- Niech ja go dorwę - warknął. - Dlaczego czujnik go nie wykrył?
- Jest ustawiony tak, żeby zasięg pokrywał kurhan, który rozkopujemy.
- Nie możemy go przełożyć - powiedział. - Dopóki nie wyeksplorujemy wszystkich
jam grobowych wokół pierwszego kurhanu... Ale dziś w nocy trzeba się będzie zasadzić.
- Zajmę się tym - odparłem. - Może pan spać spokojnie...
***
Pod wieczór zadzwoniłem do doktora Hreczkowskiego. Czuł się już nieźle. Na wieść,
ż
e Kawka dobrze sobie radzi, tylko zgrzytnął zębami.
- Nic to - westchnął. - Policzę się z nim później...
Zadzwoniłem też do pana Tomasza. Na szczęście tym razem miał włączony telefon
komórkowy.
- No i jak leci? - zapytał.
85
Zreferowałem mu wyniki badań.
- Aha - mruknął. - A ja sprawdziłem sprawę zamiany czaszek w pudłach - opowiedział,
czego dowiedział się w Instytucie Osteologii.
- To może być przypadek - zastanawiałem się - ale po zniszczeniu niwelatora mamy w
zasadzie dowód... Komuś bardzo zależy na tym, żebyśmy zaprzestali badań.
- I właśnie dlatego trzeba je prowadzić dalej. Ile kosztuje niwelator?
- Jakieś sześć tysięcy złotych - westchnąłem. - Kawka twierdzi, że nie zdoła zdobyć
teraz nowego, wszystkie będące na wyposażeniu instytutu znajdują się w użyciu.
- Fatalnie. Nie da się go czymś zastąpić?
- Od biedy chyba teodolitem, jeśli ustawi się lunetkę poziomo, ale teodolit też odpada.
Jest jeszcze droższy.
Zakończyliśmy rozmowę.
Sobotni wieczór nadszedł niespodziewanie. Nagle cienie wydłużyły się, a powietrze
pomiędzy drzewami jakby zgęstniało. Siedziałem w laboratorium. Na stole płonęły dwie
mocne turystyczne lampy. Magda po swojej stronie nadal męczyła się z czaszką,
sklejając i dopasowując drobne ułamki kości. Ja na swojej połowie rozkręciłem
niwelator i teraz, usunąwszy zniszczone soczewki, wmontowałem w ich miejsce szkła z
małej kieszonkowej lornetki. Miały odrobinę mniejszą średnicę, ale używając silikonu
budowlanego zdołałem je osadzić. Był tylko jeden problem. Nie potrafiłem ustawić
odległości między szkiełkami tak, aby uzyskać odpowiednią ostrość... Wreszcie udało
się z grubsza... Na jednej soczewce nakleiłem poziomo nitkę, co miało zastąpić kreskę
pierwotnie wyrytą na szkle.
- Czy to będzie wystarczająco stabilne? - zapytała dziewczyna. - Nie wiem -
powiedziałem. - Układ utrzymujący lunetę w poziomie jest nietknięty... Powinno działać.
Spojrzałem przez urządzenie. Ostrość nie była zachwycająca, w dodatku miałem
problemy z jej wyregulowaniem.
- Dobre i to - mruknęła.
***
Niels wrócił dopiero późnym wieczorem. Wyglądał na zmęczonego.
- I jak poszło? - zagadnąłem.
- Tylko szumy - odparł. - Dużo szumów... To nie działa automatycznie. Częściej się
nie udaje... - machnął ręką.
Tego wieczora znowu było w planach ognisko. Wszyscy rozeszli się po lesie i
niebawem zaczęli znosić chrust. Ja rozszczepiłem kilka konarów siekierą. Chmurzyło
się.
- Chyba w nocy lunie - mruknął Kawka patrząc na niebo. - Taka pogoda może sprzyjać
naszym przeciwnikom.
Kiwnąłem bez przekonania głową. Ogień nie zdążył się rozpalić, gdy nieoczekiwanie
niebo rozdarła błyskawica. Piorun uderzył gdzieś daleko. Chwilę później koronami
drzew wstrząsnęło uderzenie wiatru. Pierwsze grube krople zabębniły na ortalionie
namiotów... Schowałem się do swojego. Wiatr dmuchnął raz jeszcze i przecięty materiał
uderzył mnie w twarz. Ktoś nie tylko splądrował magazyn, ale także dobrał się do
mojego namiotu! Zapaliłem latarkę i pospiesznie sprawdziłem, co zginęło. Plecak leżał
na swoim miejscu, discman także spoczywał pod poduszką. Zniknął natomiast
noktowizor...
Kląłem przez chwilę w bezsilnej złości. Właśnie teraz, gdy jest najbardziej potrzebny...
86
Mimo to zdecydowałem się iść koło północy na kurhan. Nastawiłem budzik i
prowizorycznie zabezpieczywszy rozcięcie, poszedłem spać.
Obudził mnie mój czujnik. Piszczał w kieszeni. Oprzytomniałem momentalnie. Ktoś
pojawił się w zasięgu urządzenia, łaził po pierwszym kurhanie... Narzuciłem na siebie
pałatkę i uzbrojony w solidny kij ruszyłem w las. Deszcz przestał padać, ale ciężkie
krople wody obrywały się nadal z drzew. Szybko przemoczyłem nogawki spodni.
Noc była księżycowa. Blask przesączając się przez chmury nadawał okolicy wygląd
jak z taniego dreszczowca. Drzewa stały czarne na tle sinosrebrzystego nieba...
Wyszedłem na polanę i wtedy go spostrzegłem. Niewysoka postać coś majstrowała w
cieniu hałdy. Nagle spojrzała w moją stronę. W półmroku niewiele mogłem zauważyć,
ale chyba miała na głowie mój noktowizor. Z kijem w ręce rzuciłem się naprzód.
Przeciwnik uciekał w stronę kurhanów. Sadził wielkimi susami, bez trudu odnajdując
drogę w ciemności. Przyspieszyłem kroku i nieoczekiwanie wpadłem całym impetem na
drzewo. Uderzenie było bardzo silnie, zamroczyło mnie na dłuższą chwilę...
Doszedłem od siebie, leżąc na wznak na mokrej ściółce. Krople nadal obrywały się z
gałęzi i padały na moją twarz. Otarłem ją rękawem. Poza silnym stłuczeniem nie
doznałem chyba żadnych obrażeń. Wstałem i otrząsnąłem się. Sięgnąłem do kieszeni.
Dokumenty były na miejscu. Kij leżał tam, gdzie wysunął mi się z dłoni. Odbiornik w
kieszeni nadal pikał. A zatem wróg widząc, że wyłączyłem się z walki, buszował teraz
na kurhanie. Potrząsnąłem parę razy głową i ruszyłem naprzód. Faktycznie, był tam. W
ciemności na tle jasnego piasku wyglądał jak niekształtny stos czegoś. Klęcząc rył
dziurę. Księżyc, jak na złość, zaszedł. Podkradłem się jak najbliżej. Sapanie, szmer
odgrzebywanej ziemi.
- Mam cię - krzyknąłem znienacka. - Łapy na kark, bo rozwalę łeb...
To, co brałem za skulonego człowieka odwróciło się i kwiknęło gniewnie. Miałem
przed sobą potężnego dzika. Zapaliłem latarkę w nadziei, że światło spłoszy zwierzaka.
Stał przede mną wielki, wściekły i na swój sposób piękny. Dzieliły nas nie więcej niż
trzy metry. Nie bał się mnie, patrzył z pogardą i wyraźnie gotował się do ataku. Skrobnął
nogą o ziemię. Zdecydowałem się zejść mu z drogi. Cofnąłem się krok, potem jeszcze
jeden. Z boku pojawiło się grube drzewo. Za pniem mogłem ukryć się przed atakiem
zwierzęcia. Krok w bok i...
Kątem oka dostrzegłem błysk metalu. Sekundę później saperka przydzwoniła mi w
głowę. Runąłem na ziemię jak podcięty. Przez ułamek sekundy widziałem przed oczyma
jakieś cyferki, jakby ktoś wyłączył mojego matrixa. A potem nastała ciemność.
Ocknąłem się niespodziewanie. Latarka świeciła mi w twarz. Magister Kawka. Obok
majaczyła jeszcze jedna postać. Niels. Znowu padało, gdy leżałem miedzy drzewami, bo
ubranie częściowo mi przemokło.
- śyje - mruknął kierownik. - I chwała Bogu.
- Gdzie jest dzik? - zapytałem półprzytomnie.
- Zostały po nim tylko odciski racic - powiedział Lapończyk. - Kto cię tak załatwił?
- Nie wiem, uderzył z tyłu - pomacałem się po głowie. Na potylicy miałem solidnego
gorącego guza.
- Jak Hreczkowskiego - mruknął Kawka. - Ciekawe, czy to ten sam osobnik?
Ostrożnie wstałem opierając się o drzewo. Ciągle kręciło mi się w głowie.
- Do licha - jęknąłem - dałem się podejść jak szczeniak... Rozejrzałem się wokoło. Las
milczał.
87
- Jak cię zaskoczył? - zapytał archeolog.
- Drań miał mój noktowizor - wyjaśniłem. - Kiedy cofałem się przed dzikiem, zaszedł
mnie od tyłu i trach...
Opowiedziałem, jak poszedłem do lasu.
- Coś robił w wykopach na miejscu osady? - zdziwił się Kawka. - Przejdźmy się tam...
Ruszyliśmy na polanę. Moja latarka nie zgasła podczas upadku (dlatego mnie znaleźli -
snop światła był widoczny z daleka), ale bateria mocno się wyładowała... Mimo to
mogliśmy ocenić skalę zniszczeń.
Tajemniczy wróg powyrywał wszystkie słupki powbijane na skrzyżowaniach siatki
metrowej. Poniewierały się teraz to tu, to tam.
- Spokojnie - położyłem dłoń na ramieniu niekryjącego wściekłości archeologa -
zostały dziury. Powtykamy rano z powrotem...
- Ale tego już nie naprawimy - pokazał zarwane w kilku miejscach krawędzie
wykopów. - Co za złośliwe bydlę... Niech no się dowiem, kto to jest. W pięć minut
przestanie być studentem!
Pogroził pięścią milczącym drzewom. Poszliśmy do obozowiska. Niebawem
poszedłem spać. Głowa bolała mnie solidnie, ale do rana ból minął. Tylko guza miałem
jeszcze przez tydzień...
Obudziłem się późno - dopiero o dziewiątej. Wypełzłem z namiotu. Wydarzenia
minionej nocy wydawały mi się w pierwszej chwili chorobliwym sennym majakiem, ale
guz na głowie wskazywał, że jednak nie śniłem. Studenci rozpełzli się. Kilku pomagało
magistrowi wbijać na miejsce wyrwane paliki, jakaś grupka powędrowała do odległego o
dwanaście kilometrów kościoła... Przeszedłem się na miejsce nocnej bijatyki. Długo
spacerowałem wśród drzew pilnie przepatrując ziemię. Liczyłem, że znajdę coś, co
naprowadzi mnie na trop - na próżno. Ślady odbite na piasku zmyła ulewa. Nie byłem
nawet pewien, czy mój czujnik zasygnalizował obecność rzezimieszka, czy zareagował
na tego pięknego dzika... Niels siedział na szczycie drugiego kurhanu. W milczeniu
dłubał coś nożem. Jak się okazało, rzeźbił łyżkę z kawałka korzenia. Przysiadłem obok
niego.
- Obejrzałem ten wkop w drugi kurhan - powiedział. - Jest nakryty dyktą.
- Tak - kiwnąłem głową. - Zauważyłem to wczoraj...
- To nie jest zwykła dykta - ciągnął. - To nasza dykta, rysownica. Deska, na której się
rozkłada papier milimetrowy do robienia rysunków dokumentacyjnych.
- To ciekawe - mruknąłem. - Mamy kilka takich w magazynie...
- Tak, ale to oznacza, że do komory usiłuje dobrać się ktoś, kto ma dostęp do
magazynu... A przecież doktor Hreczkowski zawsze zamykał namiot na kłódeczkę...
- Hmm - zamyśliłem się. - Ja i Magda przestaliśmy to zabezpieczać... W zasadzie przez
kilka dni każdy mógł zwinąć jedną dyktę. Zresztą nawet nie musiał dobierać się do
magazynu. Wystarczyło, jeśli po prostu w czasie dnia rzucił jedną w krzaki... Narzędzia
szły pod klucz, a nie sądzę, żeby ktoś liczył łopaty czy rysownice.
- O tym nie pomyślałem - zasępił się.
Zręcznie pracował krótkim zakrzywionym nożykiem.
- Lapońskie rękodzieło? - zmieniłem temat.
Zapomniałem, że Saamowie nie lubią, gdy nazywa się ich Lapończykami, ale nawet
tego nie zauważył.
- Tak, chcę trochę odzyskać wprawę w palcach - wyjaśnił. - Może zimą wrócę do
88
swoich i będę robił nowy bęben... Ten ma trochę wad, ale to dopiero drugi, jaki w życiu
zrobiłem.
- Jak udało ci się przekazać mi wizję tych wilków w lesie? - zapytałem. - Słyszałem o
telepatii, ale nigdy w to specjalnie nie wierzyłem...
Uśmiechnął się szeroko.
- Tu nie ma żadnej magii - powiedział. - Ja ci to opowiedziałem... normalnie słowami.
Tylko najpierw wszedłeś w trans, więc nie słyszałeś słów, a za to widziałeś obrazy, które
tworzył twój mózg...
- Wyglądało to bardzo realistycznie.
- Bo masz plastyczną wyobraźnię - uśmiechnął się - i jesteś podatny na hipnozę... Na
razie muszę się zastanowić, jak rozwiązać ten problem... - wskazał głową.
Ewa i Krystyna obserwowały nas z pobliskiego pagórka.
- Może pokażesz im to samo? - zasugerowałem.
- Wtedy się w ogóle nie odczepią - westchnął. - Nie mam nic przeciwko kobietom, ale
szamanizm to męskie zajęcie.
- Nie mieliście kobiet, które by się tym zajmowały? - domyśliłem się.
- Mieliśmy. I właśnie dlatego... Szaman posiada władzę nad ludźmi i autorytet. Jeśli
taką mocą obarczymy kogoś o słabej psychice, dzieją się straszne rzeczy... One się nie
nadają - wskazał je gestem. - Są płoche, szukają przygody, nie myślą o
odpowiedzialności... Dlatego nie będę ich uczył. Choć gdyby mnie poprosiła na przykład
Magda, to myślę, że zgodziłbym się.
- Możesz spróbować zapytać duchów, kto tu tak w nocy narozrabiał? - zapytałem.
Kiwnął niechętnie głową.
- Dziś w nocy - powiedział. A potem nagle się uśmiechnął. - Tutaj.
- A one? - spojrzałem na obie „czarownice".
- Niech sobie podglądają.
89
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ZADRAPANIE * PRZEJAśDśKA * WKOPY GROBOWE * DYMARKA *
ŚMIERTELNA PUŁAPKA
Dopiero przy obiedzie zauważyłem ciekawą rzecz. Nasz gitarzysta Andrzej miał na
czole długie i paskudne zadrapanie. Przypudrował je lekko zasypką, dlatego nie
zwróciłem wcześniej uwagi. Odszukałem kierownika.
- Nie sądzi pan, że to zadrapanie mogło powstać w nocy, gdy uciekał przede mną albo
po tym, jak mnie załatwił?
Zamyślił się.
- Bo ja wiem, czy noktowizor nie zasłania tej części czoła?
Przymknąłem oczy przypominając sobie, jak przebiegają paski.
- Nie. Tam jest odstęp - odparłem.
- Widzę tu jeden problem. Jeśli miał noktowizor, to zauważyłby gałąź, która tak go
uśliczniła.
- W moim modelu jest spory bezwład obrazu. Jeśli biegł szybko, mógł nie zauważyć...
- odparowałem jego zastrzeżenie.
- Trzeba mieć go na oku - powiedział poważnie.
***
Po robocie postanowiłem przejechać się do wsi. Wsiadłem na rower i popedałowałem
przez las. Sklepik Złotozębego był zamknięty na cztery spusty. Gdzie w takim razie
podział się właściciel? Tym razem zdecydowałem się pojechać nie w stronę Mętnej
Wody, ale dalej na zachód. Szosa kończyła się. Najpierw zniknął asfalt, ustępując
nawierzchni wykonanej z kiepskiego gatunkowo betonu. Po dalszych kilkuset metrach i
ona znikła. Czarny żużel rozjeżdżony kołami traktorów i samochodów... Pędziłem
mijając zarośnięte pokrzywami pola. Ktoś mnie dogonił. Magda.
- Wycieczka? - zapytała lekko zasapana.
- Tak sobie jeżdżę bez celu - wyjaśniłem.
Przejechałem jeszcze kawałek. Ze wzgórza rozciągał się ponury widok. Przed nami w
dolinie leżały ruiny pałacu. Resztki ścian z czerwonej cegły; spróchniałe pnie znaczyły
miejsca, gdzie kiedyś strzelały ku niebu kasztany. Nawet mur otaczający pierwotnie park
nie ostał się... Gdzieniegdzie w krzakach leżały czerwone stosy gruzu. Na prawo od
drogi ulokowali się niegdyś następcy dziedzica. Walący się płot z betonowych płyt
otaczał zrujnowane hale zbudowane z pustaków. Zardzewiały silos przechylił się
paskudnie grożąc w każdej chwili zawaleniem. Gdzieś między budynkami stał radziecki
buldożer, potężna maszyna podobna do dinozaura, dziś unieruchomiona przez korozję,
martwa...
- Co to było? - zaciekawiła się.
- PGR - wyjaśniłem. - Tu chyba hodowano krowy albo świnie... A w silosie trzymano
ziarno na śrutę dla nich... A jak się przestało opłacać, wszystko porzucono... I tak
niszczeje.
Z dawnego parku ocalała tylko potężna rozłożysta lipa. W jej cieniu stalą kapliczka,
stara jak świat, przekrzywiona. Ktoś dawno temu zabrał ze środka figurę świątka. Może
ukradł, a może wręcz przeciwnie - zabrał do domu, by nie zniszczała tu do reszty...
Zawróciliśmy przygnębieni w stronę obozowiska. Odechciało się nam wycieczki.
***
Było już późno. Mecz siatkówki na placyku dobiegł końca. Studenci powoli
90
rozchodzili się do namiotów. Niels dotknął mojego ramienia.
- Chodźmy - szepnął.
Powędrowaliśmy w ciemny las. Opadła już rosa, ale na szczycie kurhanu trawy było
niewiele. Podłożyliśmy sobie dwie karimaty. Lapończyk zapalił dwie klockowate świece
i wyjął z torby bęben oraz widełki z rogu renifera i zaczął uderzać w skórę lekkimi
szybkimi ruchami. Wreszcie rzucił na nią gruby pierścień z miedzi. Wypolerowane
kółko drgnęło i zaczęło przemieszczać się po powierzchni, kierując się w stronę namalo-
wanych na obrzeżu symboli.
- Destrukcja - powiedział cicho, nie przerywając bębnienia. Znowu karzeł... Olbrzym
jest blisko... Sowa... Przyspieszył ruchy dłoni, ale pierścień nie pokazywał już nic
sensownego.
- Ułożył się tak, że dotykał sowy i olbrzyma - wyjaśnił Niels spokojnie. - Człowiek
mądry i silny duchem zetrze się z karłem... Zniszczenie wisi w powietrzu. Coś niebawem
się wydarzy...
Znowu stukał w skórę. Pierścień poruszał się w koło, jakby szukał drogi. Ale nic
więcej nie pokazał.
- U was też sowa jest symbolem mądrości? - zapytałem, gdy zawijał instrument w
płótno.
- Nie. Ale ty byłeś ze mną i ty pytałeś, więc to wróżba dla ciebie - odparł.
- A czym byłaby sowa, gdybyś ty pytał?
- Symbolem szybkiego i niespodziewanego ataku. Ataku, którego dokona olbrzym...
- Znam człowieka, którego tak nazywają - mruknąłem. - Ale on jest daleko stąd... To
chyba nie o niego chodzi...
- Wróżby najlepiej sprawdzają się po fakcie - uśmiechnął się. - Nie męcz się próbą
zrozumienia. Potem okaże się, że bęben miał rację...
***
Jeszcze jeden dzień ciężkiej pracy... Wstaliśmy jak zwykle o świcie. Dwie kanapki,
szklanka herbaty... Powietrze było chłodne, niebo zaciągnęły lekkie chmury. To dobrze,
nie dokuczy nam tak strasznie upal...
Magister Kawka podszedł do mnie i mojej grupy.
- Dzisiaj trzeba będzie skończyć pierwszy kurhan - powiedział spokojnie.
- Właściwie dojechaliśmy do dna - mruknąłem.
- Magistrze Daniec - huknął - dokopaliście się do calca... Używanie terminologii
naukowej...
Spojrzałem na niego przestraszony i zorientowałem się, że żartuje. Całe szczęście...
Przeciągnąłem się, aż zaskrzypiały mi wszystkie stawy. Powlekliśmy się na stanowisko.
Kurhan wyglądał trochę dziwacznie. Z nasypu wysokiego na cztery metry i długiego na
ponad dwadzieścia ścięliśmy główną część. Pozostał wysoki na cztery metry profil
ukazujący wzajemny układ warstw. Na ziemi leżały głazy tworzące zewnętrzną obudowę
oraz kamienie otaczające wyeksplorowaną komorę grobową... Należało jeszcze zbadać
otoczenie „ziemnej piramidy".
- No, to do roboty - rozkazałem. - Jeśli dobrze zrozumiałem naszego kierownika,
mamy przekopać tu naokoło - wskazałem odsłonięte miejsce obok nieistniejącego już
nasypu.
Majaczyły tu dwie plamy.
- Za dużo nas do tego - zauważył Fryderyk. - Za ciasno będzie kopać...
91
- To może Piotrek, Sebastian... i Artur. Pójdziecie na drugą stronę i tam wytniecie darń
- zaproponowałem - potem zdejmiecie warstwę humusu i zobaczymy, czy nie pokaże się
coś ciekawego...
Powędrowali jak skazańcy wlokąc za sobą łopaty.
- Niezupełnie tak wyobrażałem sobie archeologię - mruknął Fryderyk ujmując w dłoń
grackę.
- No cóż - westchnąłem - nie zawsze bywa tak jak na filmach... Z drugiej strony może i
lepiej?
- Raczej nigdy tak nie bywa - jęknął. - Taki Indiana Jones wykopałby tu w lesie
skrzynię z klejnotami i to w ciągu kilku godzin...
- A potem ganialiby go uzbrojeni po zęby szaleńcy pałający chęcią wydarcia mu łupów
- uzupełniłem. - Z dwojga złego wolę, jak nic się nie dzieje, niż gdy dzieje się za dużo...
Poskrobał ciemniejszą plamę.
- Ciekawe, co to za draństwo? Może ziemianka?
- Koło kurhanu? - zdumiałem się.
- Może być wcześniejsza. Mogli najpierw ją zasypać, a potem wznieść grobowiec dla
swego wodza...
Palnąłem się w głowę, aż zadudniło. Skleroza... Przecież obaj kierownicy o tym
mówili...
- Wkop grobowy - powiedziałem. - Tu pewnie leżą ci wszyscy, którzy mieli
towarzyszyć władcy na tamtym świecie...
Zacząłem zdejmować cienkie warstwy ziemi na lewo od kurhanu.
- Poza kurhanem? - zdumiał się.
- Tak, poprzedni kierownik coś wspominał, że tych ważnych zakopywali pod nasypem,
a tych mniej ważnych wokoło... A zatem do roboty...
Nie myliłem się. Pod kilkunastocentymetrową zaledwie warstwą ziemi zarysowały się
ludzkie kości. Ten osobnik spoczywał na boku zwinięty w kłębek. Niwelacja, rysunek...
Zauważyłem, że jakoś wprzęgliśmy się w rytm pracy, nabraliśmy niezbędnej rutyny.
Nawet Marek który przybiegł odrobinę spóźniony, ograniczył się na widok szkieletu do
jednej modlitwy. Odsłanialiśmy kości.
- U la la - mruknął Fryderyk oczyszczając szpachelką czaszkę. - Tu się działy
paskudne rzeczy...
Istotnie, nieboszczyk miał prawą skroń całkiem zmiażdżoną... Ściągnąłem z
sąsiedniego wykopu Magdę. Pochyliła się nad szkieletem.
- Narzędzie tępokrawędziste - wyjaśniła. - Przypuszczalnie dostał obuchem kamiennej
siekiery... I to bardzo mocno, jeśli wgniotło kości aż tak głęboko...
Niels trafił w sąsiednim grobie na kolejny szkielet... Odsłaniałem nasz. Przyszła Isaura
zrobić zdjęcia.
- Ech - westchnęła - dlaczego nie możemy wykopać wreszcie czegoś bardziej
estetycznego? Ciągle tylko połamane garnki, ogryzione kości, szkielety. I jamy po
ziemiankach. A w takim na przykład Egipcie profesor Karol Myśliwiec bada śliczny
grobowiec z kolorowymi freskami na ścianach...
Ustawiła tabliczkę z numerami, położyła wyciętą z kartonu strzałkę wskazując miejsce
uszkodzenia czaszki, położyła drugą. Ta dla odmiany zaznaczała złamanie kości barku.
- Zdrowo go ktoś sponiewierał - zauważyłem. - Połamane obojczyki, rozbita głowa...
Albo mieli tu najazd wrogów, albo złożyli go w ofierze temu tam - wskazałem gestem
92
komorę grobową.
- To niewykluczone - powiedział Kawka. Jak oni to robili, że człowiek nie zauważał
ich nadejścia, dopóki się nie odezwali? - Czasy były wyjątkowo parszywe. Mogli go
zabić swoi lub wrogowie. Skoro leży tutaj, to raczej byli to jego współplemieńcy.
- Obrzydliwa rzecz takie ofiary z ludzi - wzdrygnąłem się.
- I tak, i nie - westchnął. - Aztekowie chętnie oddawali życie na ołtarzach, bo wierzyli,
ż
e dzięki temu dostaną się do nieba... Z kolei w Etrurii praktykowano składanie ofiar z
ludzi, ale ich warunkiem była dobrowolność... Ofiara do ostatniej chwili mogła się
wycofać. A u nas też przecież... Zobacz, ilu misjonarzy co roku rusza głosić posłanie
miłości do krajów, gdzie wcale nie są mile widziani.
- Ostatnio w Iranie zabili dwóch - powiedział Marek. - I jednego w Afryce. Ale
prosiłbym nie mieszać tych tu i naszych męczenników.
Koło ciała znaleźliśmy kawałki rozbitego naczynia, głębiej leżała jeszcze kość -
szczęka krowy, jak ocenił Fryderyk. Nie bardzo wiedziałem, jak odróżnił, że to akurat z
tego zwierzęcia. Postanowiłem go później zapytać, ale w końcu zapomniałem.
Z polany przyleciał Andrzej, zrobił szybko kilka fotografii, jak wyjaśnił do artykułu.
Po drugiej stronie zarysował się jeden tylko wkop grobowy, tam także spoczywał
szkielet, zwinięty w pozycji, którą archeolodzy określają jako „embrionalną".
- To ciekawe, co można zrobić z człowiekiem po jego śmierci - powiedziałem. - Tu
mamy obrządek szkieletowy, inne kultury paliły zmarłych, jeszcze inne mumifikowały.
- Owszem - kiwnął głową Fryderyk. - Ale to i tak nic. Ludy koczownicze bardzo
często po prostu kładły zwłoki na stepie poza obozowiskiem i czekały, aż wilki i ptaki
załatwią sprawę...
- Mówisz okropne rzeczy - pokręciłem z dezaprobatą głową. - Jakby mało było tej
makabry - wskazałem odsłaniany szkielet.
- Ja tam do swojego grobu każę włożyć kilka dobrze natowotowanych min
przeciwpiechotnych - powiedział Piotrek. - Może i kiedyś mnie jakaś hiena wykopie, ale
popamięta to do końca życia...
Oczyszczałem szkielet. Jak się okazało, ktoś połamał mu także niektóre żebra. Inne
pozrastane pod dziwnymi kątami nosiły ślad wygojonych złamań...
Pod ciałem leżała garść zaśniedziałych miedzianych drucików. Resztki naszyjnika.
Zebraliśmy je ostrożnie i zawinęliśmy w ligninę. Były bardzo cienkie, obawialiśmy się,
ż
e przeżarte korozją mogą się łatwo połamać.
Przerwa. Zalegliśmy na trawie na polanie. Opodal nas Krystyna z pomocą Ewy
opatrywała sobie paskudne rozcięcie skóry na łydce. Chyba przytrafiło się jej to co
Magdzie, nie trafiła w szpadel i rozorała sobie jego krawędzią nogę...
- Dobrze, że was widzę - poderwał nas Kawka. - Za mną, coś musicie zobaczyć...
Sadysta... Podnieśliśmy się z trudem z ziemi.
- Niedługo będziemy skrzypieli stawami jak szkielety z amerykańskiego horroru -
powiedziałem.
- No cóż, nikt wam nie mówił, że archeologia jest nauką lekką, łatwą i przyjemną...
Ale faktem jest, że po pierwszych wykopaliskach zawsze odpada kilkanaście procent
kandydatów na archeologów... I tylko około piętnastu procent wytrzymuje do końca
studiów... Ale lubię tę robotę.
Zatrzymaliśmy się w kącie wykopu. Stała tu bryła żużla. Wokoło rozciągała się
nieregularna czarna plama upstrzona czerwonymi okruchami i kawałkami jakichś
93
skorup.
- Kloc żużla z dymarki - zauważył Fryderyk.
- Właśnie - powiedział z zadowoleniem magister. - I to niebrzydki.
- Zaraz - zmarszczyłem czoło. - Przecież to osada neolityczna. W dymarkach
wytapiano żelazo... A gdzie epoka brązu?
- Oczywiście to ślad zupełnie innej kultury - powiedział. - W setki lat po tym, jak
osadę kultury pucharów lejkowatych pokryła mgła zapomnienia, przybyli tu jacyś inni
ludzie i wytopili sobie trochę żelaza z rud darniowych występujących w korycie
rzeczki...
- Rozumiem... Kim byli? - zaciekawiłem się.
- Tego jeszcze nie wiemy - wyjaśnił cierpliwie - ale podejrzewam kulturę przeworską,
która „grasowała" tu w okresie wpływów rzymskich, a więc mniej więcej w I - III wieku
naszej ery... Jednak może to być także ślad średniowiecznej działalności gospodarczej...
Lub nawet jeszcze późniejszy. Widzicie, dymarki istniały bardzo długo. To niezwykle
wydajna konstrukcja. W latach dwudziestych XX wieku etnografowie natrafili na
działającą dymarkę w miejscowości Tuł na Mazowszu...
- Niesamowite - zdumiałem się. - A jak to działało?
- Bardzo prosto - wyjaśnił Kawka. - Wyrabiano starannie glinę, i lepiono z niej grube
pasy. Widziałeś kiedyś opatrunki gipsowe?
- Oczywiście, kilka razy opatrywano mi złamania.
- Technika była bardzo podobna. Budowano coś w rodzaju glinianej beczki.
Najczęściej wewnętrzna średnica wynosiła kilkadziesiąt centymetrów, wysokość do
około półtora metra, choć zazwyczaj były nieco niższe. Czekano kilka tygodni, aż dobrze
wyschnie, i napełniano ją „wsadem". Sypano warstwę węgla drzewnego, warstwę rudy
darniowej, warstwę węgla i znowu warstwę rudy... Aż do wierzchu.
- Rozumiem - kiwnąłem głową. - A potem podpalano i pompowano do środka
powietrze miechami...
- Nie - pokręcił głową. - Podpalano owszem, natomiast miechy były niepotrzebne. Jeśli
dymarka jest prawidłowo wykonana, to sama zasysa powietrze niezbędne do
podtrzymania ognia...
- I jak długo trwał taki wypał? - zaciekawił się Piotrek.
- Kilkadziesiąt godzin. Po tym czasie przychodzono, za pomocą drągów wywalano
piec, i wygrzebywano spomiędzy popiołów i żużli bryłę żelaza, tak zwaną „łupę"...
Zazwyczaj ważyła kilka kilogramów. Przekuwano ją następnie, żeby usunąć resztki
węgli, i poddawano dalszej obróbce…
- Myślałem, że to tylko w Górach Świętokrzyskich - zauważyłem - a tymczasem...
- Ależ skąd - uśmiechnął się - od kilkunastu lat bada się zagłębie mazowieckie. Miedzy
Pruszkowem, Wyszkowem i Warszawą rozciąga się gigantyczny teren, na którym ta
właśnie kultura przeworska - trącił butem kloc żużla - wytapiała żelazo w dymarkach.
Eksploatowali rudy darniowe, wycięli w pień lasy, by uzyskać dębinę i buczynę do
wypalania węgla drzewnego... Wybierali z pól odłamki wapieni, dodawane potem do
pieca jako topniki...
- Ale chyba nie było tych dymarek tak dużo? - zaciekawiłem się. - Bo też i ile mogli
ich zbudować...
- Około sześciuset tysięcy.
- Niesamowite.
94
- Co więcej, w Pruszkowie jest piękne muzeum poświęcone tym zagadnieniom - dodał.
- Wykopaliska prowadzi się tam co roku... A ekspozycja jest naprawdę ciekawa i dobrze
przygotowana...
- Kto wie, może kiedyś wrócimy do rud darniowych - zauważył Piotrek. - O hematyt
trudno, a darniówki leżą wszędzie. Wprawdzie żelaza jest w nich tylko kilka procent, ale
gdyby opracować odpowiednią technologię, kto wie?
- W Chinach w czasie rewolucji kulturalnej próbowano zrobić coś takiego - powiedział
poważnie Kawka. - Mao wymyślił, że jego naród będzie wytapiał żelazo tą właśnie
techniką. Jeśli każdy z kilkuset milionów Chińczyków wyprodukuje choćby dziesięć
kilogramów żelaza, to wystarczy na czołgi i druty kolczaste... Tyle tylko, że nie
przewidział, ile to wszystko pochłonie opału. Nałożono kontyngenty na wsie, także na
okolice, gdzie rud darniowych nie było... Zimą chłody zebrały straszliwie żniwo śmierci,
bo brakowało opału... A żelazo z dymarek, choć wyprodukowano go naprawdę dużo, nie
przydało się specjalnie. Zawierało zbyt wiele węgla. I tak miliony istnień ludzkich
poświęcono dla realizacji mrzonek... Kończymy przerwę, do roboty - popatrzył na
zegarek. - Macie już osiem minut spóźnienia...
Wróciłem na mój wykop i z niejakim zaskoczeniem zauważyłem świeży ślad buta
odciśnięty na hałdzie. Ktoś tu stał jeszcze parę minut temu. Na nogach miał ciężkie
wojskowe buciory.
- Ktoś nas odwiedził - stwierdziłem.
- Chyba nic nie zginęło - zauważył Fryderyk. Zajrzeliśmy szybko do wszystkich
wykopów.
Faktycznie, tajemniczy intruz przyjrzał się tylko, co robimy, i odszedł. - Niczego nie
ruszał - zauważył Piotrek. - Może to tylko jakiś tubylec.
- Możliwe - powiedziałem - ale sądzę, że na przyszłość trzeba zachować więcej
czujności. Zwłaszcza w chwilach, gdy mamy znaleziska odsłonięte w wy kopach... Tym
razem nam się udało, ale...
Niels długo patrzył na odciśnięte ślady. W jego ciemnych oczach pojawiły się dziwne
błyski. Ale nie podzielił się uwagami. Do wieczora skończyliśmy eksploracje wszystkich
trzech
grobów
towarzyszących
kurhanowi.
Pozbieraliśmy
kości
do
pudeł.
Sfotografowaliśmy i narysowaliśmy wykop. Przesialiśmy ziemię przez dwa sita. Dzięki
temu znaleźliśmy jeszcze kilka ułamków miedzianej blachy, dwa krzemienne groty strzał
i parę przegapionych kawałeczków kości.
- Co robimy z kurhanem? - zapytałem Kawkę. - Zostawiamy tak odsłonięty czy...
- Mam dla was złą wiadomość. Trzeba usypać go z powrotem - powiedział.
Spojrzałem na niego zdumiony.
- Takie są wymogi - wyjaśnił. - Ładnie by wyglądało, gdyby tak po przejściu
archeologów poznikały z map kurhany, grodziska, zamki...
Zakląłem w duchu. Zwożenie ziemi taczką na dół było ciężkie. A teraz czekała nas
odwrotna operacja... Nadwerężone mięśnie i stawy buntowały się na samą myśl o
wysiłku.
- Niestety - powiedział Kawka - to nie siłownia... Nie mamy personelu, musimy
posprzątać sami.
- Jak mus, to mus - mruknąłem.
- Dobrze wypocznijcie przed jutrzejszym dniem - polecił surowo. - Czeka nas
naprawdę ciężka orka...
95
***
Zaraz po obiedzie wskoczyłem na rower, by przejechać się po lesie. Pomknąłem
ś
cieżką do przecinki. Minąłem miejsce, w którym znaleźliśmy wnętrzności dzika.
Pojechałem z grubsza w kierunku grodziska kultury łużyckiej. Droga stała się
ciemniejsza, ziemia podmokła, po bokach pojawiły się kępy bagiennej trawy. Minąłem
od północy bagienko. Na rozmokłym kawałku spostrzegłem ślad opony. Może
przejechał tędy samochód leśniczego, a może kłusowników... Na sporym wzgórzu rosło
kilka samotnych dębów. Przypomniałem sobie stare przygody, wtedy gdy szukałem
skarbów Samsonowa...
Postawiłem rower koło drzewa i ruszyłem w stronę szczytu. Ucztowały tu dziki, ziemia
była zryta odciskami ich racic. Dąb rosnący pośrodku był bardzo stary. Mógł liczyć
pięćset, może siedemset lat. Zbliżałem się oczarowany, mijając pnie leśnego pospólstwa.
Nagle ziemia uniknęła mi spod nóg. Poczułem przeszywający ból i potworne
szarpnięcie.
Doszedłem do siebie po dłuższej chwili. Wisiałem jakieś dwa metry nad ziemią, głową
w dół. Wdepnąłem w kłusowniczy potrzask. Przestępcy przygięli solidnie młodą,
wybujałą brzozę. Do jej czubka przywiązali kawał stalowej linki zaopatrzonej w pętlę.
Poło żył i ją na ziemi. Gdy wsadziłem w nią nogę, wygięta brzoza zadziałała jak
sprężyna...
Pułapka była bardzo solidna - z pewnością służyła do łapania dzików. Pętla została
założona na ścieżce, którą zwierzęta szły z bagna do dąbrowy... Szarpnąłem się, ale tylko
mnie rozhuśtało. W kieszeni miałem nóż, ale nic mi to nie dawało - nie miałem jak
dosięgnąć pętli, poza tym wątpiłem, czy uda mi się przecinać stal... Sięgnąłem po telefon
komórkowy, ale kieszeń była pusta. Prawie wszystko wysypało mi się z kieszeni i teraz
leżało na ścieżce dwa metry niżej.
Wieszanie głową w dół było w starożytności często stosowaną torturą... Skazaniec
męczył się zazwyczaj kilka godzin. Mózg człowieka jest dość delikatnym organem, a
przebiegające przezeń naczynia krwionośne mają cienkie ścianki. Krew napływając w
dużej ilości do głowy wcześniej czy później powoduje rozerwanie któregoś z nich. W
rezultacie powieszony ginie na skutek wylewu krwi do mózgu. Możliwy jest także zawał
serca...
Ile mogłem wisieć? Może trzy minuty, ale już czułem szum i pulsowanie w skroniach.
Musiałem się jakoś wydostać, zanim stracę przytomność... Huśtnąłem się. Zatrzeszczało.
Może jak się odpowiednio szarpnę, drzewo się złamie? Nikłe szansę, bo kłusownicy z
pewnością wybrał i takie, żeby wytrzymało ciężar dorodnego dzika...
- W górę się nie da, może w dół? - zastanowiłem się głośno. Nie, w dół też nie. Nawet
gdybym zsunął jakoś buty z nóg, pętla trzymała mnie nad kostkami. Tak się nie wyrwę.
Pozostawała droga w bok. Krótkimi szarpnięciami okręciłem się. Pień był dość daleko,
jakieś półtora metra ode mnie. Ale była to chyba jedyna szansa... Rozhuśtałem się. Szło
mi to bardzo powoli, ale wreszcie zdołałem uzyskać odpowiednią amplitudę wahnięć.
Pień musnął końce wyciągniętych palców. Raz jeszcze i jeszcze raz. Złapałem go.
Problem w tym, że trzymałem pień ciągle odwrócony głową w dół. Należało się
przekręcić - tylko jak to zrobić, nie łamiąc kręgosłupa?
Spróbowałem i drzewo znowu się rozhuśtało, ale dałem radę, choć z wielkim trudem
utrzymać się. W głowie dudniło mi. Dawno już nie byłem w tak poważnych tarapatach.
Zacząłem z trudem podciągać się po pniu w górę. Wreszcie z ogromnym wysiłkiem
96
dotarłem do rosnącego w bok konaru. Objąłem go i długo odpoczywałem. Powoli
wywindowałem się na niego. Nogi nadal miałem wyżej niż głowę, a w dodatku szarp-
nięcia linki groziły mi zwaleniem się, ale przynajmniej osiągnąłem tyle, że nie groziła mi
powolna i paskudna śmierć w męczarniach. Teraz dopiero zorientowałem się, że siedzę
na zupełnie innej brzozie niż ta, do której przywiązano koniec pętli.
Kawałek wyżej był kolejny konar. Pomalutku dotarłem do niego. Wiedziałem, że do
trzeciego z kolei nie dam rady się wdrapać. Nie miałem już siły. Wyciągnąłem ze spodni
pas i przywiązałem się do zbawczej gałęzi. To co musiałem zrobić, było bez tego
niemożliwe... Ściągnąłem powoli nogi. Druga brzoza wygięła się, ale mocno
sprężynowała. Pokonywałem jej opór centymetr po centymetrze. Wreszcie wbiłem palce
pod linkę.
Kłusownik był prawdziwym fachowcem. Pętla była zabezpieczona tak zwaną małpą -
przesuwała się tylko w jedną stronę. Wyjąłem z kieszeni scyzoryk i zacząłem ostrożnie
odkręcać śrubki. Wreszcie usunąłem jedną. Jeszcze trzy. Teraz gdy wyeliminowałem
jedno zagrożenie, pomyślałem o następnych. Jak często kłusownicy sprawdzają swoje
pułapki? Raz na kilka dni... Kiedy mogą się pojawić? Co zrobią, gdy mnie zobaczą?
Mogą zastrzelić...
Wyszarpnąłem ostatnią śrubkę, uwolniłem linkę, poluzowałem pętlę i zsunąłem ją z
nóg. Puściłem, tylko śmignęła w powietrze, gdy brzoza rozprostowała się na całą
wysokość... Długo masowałem stopy przywracając w nich krążenie. W głowie przestało
mi szumieć, teraz dopiero zauważyłem, że pocięły mnie komary. Wcześniej jakoś nie
zwróciłem uwagi na to skrzydlate stadko krwiopijców...
Powolutku zlazłem z drzewa na ziemię. Pozbierałem swoje rzeczy. Na szczęście
telefon nie doznał uszczerbku przy uderzeniu o ziemię. Zadzwoniłem do nadleśnictwa.
Podszedłem do starego dębu i wypatrując na ziemi kolejnych pułapek, obszedłem go w
około... Dziki zryły ziemię w poszukiwaniu żołędzi. Na brzegu jednej bruzdy czerniała
niewielka skorupka. Czyżby zabytek pogańskich czasów, gdy ktoś składał tu ofiary
samotnym drzewom? Nie, nie była tak stara. Cienkościenna, wytoczona na kole
garncarskim, dobrze wypalona. Mogła mieć dwieście lat. Drzewo też nie było mimo
szacownego wieku wystarczająco stare, by pamiętać nocne tańce i tajemnicze obrzędy
naszych antenatów. Zabrałem skorupkę, żeby potem pokazać kierownikowi.
Nadjechał maluch z nadleśnictwa. Wysiadł z niego gajowy Łukasz.
- Cóż to się stało? - zagadnął.
Pokazałem mu potrzask i opowiedziałem, jak się z niego uwolniłem.
- Ciężka sprawa - powiedział. - Z małpy odcisków palców się nie zdejmie...
- Niestety - pokiwałem głową. - Ale sam pan rozumie, rozkręcić ją musiałem...
Kiwnął głową.
- Mamy inne metody na tych drani - powiedział. - Zastawimy na nich śliczną pułapkę...
Zdjął plandekę. Na dachu leżał dorodny odyniec.
- Wypchany? - zaciekawiłem się.
- Prawdziwy - wyjaśnił - tylko że z chłodni. Pięć dni temu strzelony. Kiedy go zdejmą i
zaczną oprawiać, będzie można złapać ich na gorącym uczynku... Wtedy się nie
wywiną...
Dzik ważył ze 120 kilogramów. Zanieśliśmy go i zawiesiliśmy artystycznie na
drzewie. Gajowy podał mi mały aparat fotograficzny.
- Odprowadzę samochód i wrócę na motocyklu - powiedział. - Raczej się nie pojawią,
97
ale teraz nie możemy sfuszerować... Będę za godzinę, może za półtorej.
- Wystarczy cyknąć parę fotek? - upewniłem się.
- Tak. Potem będzie pan wolny.
Rozstaliśmy się. Wlazłem na wzgórze i dobrze zaszyłem w krzakach. Wrócił
faktycznie po godzinie. Zmierzchało się już. Razem z nim przyjechali dwaj policjanci,
których poznałem już przy okazji śledztwa w sprawie napaści na Hreczkowskiego.
- Może się przydam? - zaproponowałem. Zawahali się.
- W zasadzie to wolimy sami łapać złoczyńców - mruknął ten wyższy. - To nie jest
robota dla cywili...
Wyjaśniłem, w jakiej formacji odsłużyłem wojsko i czym się zajmuję na co dzień.
Wreszcie niechętnie kiwnęli głowami.
- Dobrze - powiedział pierwszy. - Proszę zajść do nas około dwudziestej trzeciej.
Posiedzimy razem na czatach i może uśmiechnie się do nas szczęście...
Wróciłem do obozu.
98
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
NOCNE OGNIE * KIEDY OCHRZCZONO POLSKĘ? * W ZASADZCE * WILK *
SYPIEMY KURHAN * POWRÓT DOKTORA * MINA PANA SAMOCHODZIKA *
CZARNY KSIĄśĘ
Płomienie cicho strzelały w gęstniejącym mroku.
- Może pan coś opowie - poprosiłem magistra. - Coś ciekawego...
Zapatrzył się w płomienie.
- Widzicie, archeologia to nauka, która zupełnie nie ma szczęścia do popularyzatorów -
powiedział. - Wiele odkryć pozostaje znanych tylko wąskiemu gronu prawdziwych
ekspertów. Nawet historycy czy historycy sztuki często nie mają pojęcia o tym, co
odkrywamy...
Patrzył na nas w zadumie.
- Pawle - zwrócił się do mnie - jeśli pozwolisz, wysonduję twoją wiedzę...
- Proszę bardzo - nawet ucieszył mnie taki obrót sprawy.
- Dobrze. Kiedy ochrzczono Polskę?
- Za czasów Mieszka I - powiedziałem. - Przypuszcza się, że około 966 roku. Taką
datę przyjęli historycy.
- Świetnie - mruknął - i jak to wyglądało?
- Władca przyjął chrzest, potem pewnie ochrzcili się jego towarzysze, drużyna,
mieszkańcy książęcego grodu... Chrzest przyjął z Czech, aby uniknąć zależności od
Niemców...
Archeolog patrzył w płomienie. Nie powiedział ani słowa.
- Są historycy, którzy twierdzą, że Mieszko I przyjął chrzest z Niemiec, bo biskupstwo
w Pradze nie miało uprawnień - dodałem. - I nie da się wykluczyć, że miało to miejsce
na ziemi niemieckiej. śe ochrzczono go w Ratyzbonie lub Magdeburgu i do Polski
wrócił jako chrześcijanin...
- Znam te teorie oraz kilka innych - westchnął. - A zanim się ochrzcił, nie było w
Polsce chrześcijan?
- Nie, bo i skąd - wzruszyłem ramionami. - Owszem była taka teoria związana z
ż
ywotem świętego Metodego... ale nie bardzo już pamiętam szczegóły.
- Święty Metody, apostoł Słowian - powiedziała Magda. - Gdy umarł w 885 roku,
spisano jego żywot. Jest tam fragment, który po polsku brzmi z grubsza tak: „Pogański
książę, silny wielce, siedząc na Wiślech urągał chrześcijanom i szkody im wyrządzał.
Posławszy do niego, kazał mu powiedzieć: »Dobrze by było, synu, abyś dał się ochrzcić
dobrowolnie na swojej ziemi, bo inaczej będziesz w niewolę wzięty i zmuszony przyjąć
chrzest na ziemi cudzej. Wspomnisz moje słowo «Tak się też stało".
- No dobra - wzruszyłem ramionami - to może sugerować, że jakiś książę żyjący po
naszej stronie Karpat, jeśli to „Wiślech" oznacza Wisłę albo Wiślicę, najeżdżał Morawy,
aż go schwytali, ochrzcili i pewnie zgnił w lochach...
- Wrócimy to tego - powiedział Kawka. - Ale jest coś jeszcze... Kroniki są tu bardzo
enigmatyczne, ale z zapisków czeskich i niemieckich można dedukować, że wypadki te
miały miejsce około 880 roku. Morawianie prawdopodobnie przebyli Karpaty i zajęli
sporą część Małopolski...
- Są na to jakieś dowody? - zapytałem. - Relacje kronikarzy mogą być błędnie
interpretowane.
- Owszem - kiwnął głową. - Wiele grodów z tamtych czasów ma warstwy
99
spaleniskowe. Ktoś je obiegł, zdobył i zniszczył. Następnie odbudował.
- Przyjmijmy nawet, że Morawianie podbili nasze ziemie, ale przecież gdyby podjęli
próby ich chrystianizacji, zostałyby jakieś ślady.
- Ależ są... - uśmiechnął się.
Cienie rzucane przez ogień wyostrzyły jego profil.
- Jakie - zdumiałem się - i dlaczego nic o tym nie wiem?
- Rotunda A na Wawelu - powiedział.
Przymknąłem oczy.
- Przedromański kościół budowany z okrzesków kamiennych murowanych na
jaskółczy ogon - błysnąłem wiedzą wyniesioną ze studiów. - Zachował się po nim
fundament i resztki ścian... Za to rotunda Świętych Feliksa i Adaukta, później pod
wezwaniem Najświętszej Marii Panny, zachowała się całkiem nieźle wmurowana w
późniejszą zabudowę...
- Nie, pomówmy o rotundzie A - sprowadził mnie na ziemię. - I tylko o niej.
- Nie mam pojęcia - mruknąłem - wiem tylko, odkryto ją jeszcze w 1917 roku...
- Profesor Adolf Szyszko - Bohusz, jej badacz, jako pierwszy wykazał podobieństwa
między nią a budowlami wielkomorawskimi. Obok znajdowały się ruiny kaplicy, w
której pogrzebano dwóch mężczyzn... Oczywiście nie udało się ustalić ich tożsamości.
Ale może jeden z nich to ten ochrzczony pod przymusem książę...
- Sądzi pan zatem, że rotundę zbudowano w IX wieku, po podboju naszych ziem? -
zdziwiłem się.
- Tego nie można wykluczyć. Gród wawelski jest bardzo stary. Niestety niwelacje
pruskie bardzo zniszczyły układ warstw kulturowych, ale na tym terenie znaleziono
nawet ułamki grafitowanej ceramiki celtyckiej...
- Pojedyncza rotunda, zwłaszcza że nie udało się jej precyzyjnie datować, to jeszcze
trochę mało - zauważył Fryderyk.
- Owszem, to za mało. Ale jest jeszcze inny ślad - powiedział poważnie Kawka. -
Baptysterium z Wiślicy.
- Baptysterium to taki basen służący do chrztu? - upewniłem się.
- Owszem. W 1962 roku w Wiślicy koło ulicy Solnej przeprowadzono wykopaliska.
Sądzono, że gdzieś w tej okolicy znajdować się miał kościół pod wezwaniem świętego
Mikołaja. Wspominały o nim bardzo stare dokumenty. I faktycznie udało się go
odnaleźć. Był malutki, niecałe 4 na 5 metrów... Oceniono, że to budowla przedromańska.
Warstwy kulturowe wokół niego datowano na okres panowania Mieszka I. Ale, co
ciekawe, pod fundamentem znaleziono wylepioną z gipsu bardzo dużą misę, do której
prowadziły trzy schodki... Przypominała jako żywo baseny chrzcielne znane choćby z
siedziby Bolesława Chrobrego na Ostrowie Lednickim...
- Jeśli misa tkwiła pod fundamentem... - zaczęła Isaura.
- To znaczy, że w chwili wznoszenia kościoła musiała już tam być. I musiała
znajdować się w kiepskim stanie, skoro uznano, że nie warto dalej jej używać, ale
zasypano gruzem i oparto o nią jeden z murów - uzupełnił.
- Mogło być tak, że najpierw wykopali zbiornik, potem obudowali go drewnianym
kościołem, a po kilku latach zburzono świątynię i zbudowano w tym miejscu murowaną
- zauważyłem. - Czy zdołano ją datować?
- Niedokładnie. Wyglądała, jakby była znacznie starsza od kościoła... To też może być
ś
lad misji wielkomorawskich.
100
- To wszystko tylko poszlaki - trzymałem się tego, co wbito mi do głowy jeszcze w
podstawówce. - Nie ma żadnych niepodważalnych dowodów.
- Są - powiedział cicho Marek. - Tabliczki z Podebłocia. Tego dowodu nie można
zignorować...
- Nigdy o nich nie słyszałem.
- To niedobrze - mruknął Kawka - bo to, historyku sztuki, najstarszy zabytek pisma
pochodzący z naszych ziem... Natrafiono na nie w 1986 roku podczas badań grodziska w
Podebłociu w ówczesnym województwie skierniewickim. Znaleziono je w jamie
ś
mietnikowej i w wypełnisku zawalonej ziemianki. Trzy nieduże ułamki glinianych
tabliczek, które wstrząsnęły archeologią...
- Co w nich było takiego niezwykłego? - zaciekawiłem się.
- Litery IHSI lub IXCH, wykonane alfabetem greckim. To christogramy - skróty
oznaczające imię Jezusa Chrystusa lub skrót napisu Isus Christos Nika - Jezu Chryste
zwyciężaj.
- I jak to znalezisko datowano? - zapytałem zaintrygowany.
- Przełom VII i VIII wieku - wyjaśnił. - Dziesiątki lat przez misją Cyryla i Metodego
na Morawach i około stu siedemdziesięciu lat przed Mieszkiem I. Datowanie nie jest
precyzyjne - zbadano nie same tabliczki, ale zawartość jamy, w której je znaleziono -
można powiedzieć, kontekst archeologiczny, ale rozbieżności nie mogą być większe niż
kilkadziesiąt lat...
- To może być przypadek - zauważyłem. - Może taka tabliczka przywędrowała z
daleka... Ponoć gdzieś nad Łabą mogła istnieć placówka misyjna iroszkockich
mnichów...
- Piszących greką? - uśmiechnęła się Magda.
Ugryzłem się w język.
- W 1996 roku wykonano dokładne badania tych zabytków - odezwał się Kawka. -
Zrobiono bardzo dokładne badania mechanoskopowe. Były podejrzenia, że to
przypadkowy ornament. Złośliwi rozpuszczali plotki, że tabliczki są autentyczne, ale
napisy wyryli na nich dopiero archeolodzy... Analizy zrobiło laboratorium Komendy
Głównej Policji. Stwierdzono, że ślady wyryto ostrokończystym przedmiotem,
prawdopodobnie rysikiem, z całą pewnością przed wypaleniem, a jedna tabliczka została
wykonana z glin występujących w basenie Morza Śródziemnego. Dwie pozostałe są
zrobione z glin miejscowych... Nie wiemy, kim byli ich twórcy. Nie wiemy, ilu ich było.
Ale po wsze czasy w annałach archeologii zapisze się nazwisko profesora Jerzego
Gąssowskiego, który odkrył najstarszy ślad chrześcijaństwa na naszych ziemiach.
- A więc... - zacząłem.
- Nie da się wykluczyć, że książę opisany w „śywocie świętego Metodego" wcale nie
napadał na Morawy, ale prześladował chrześcijan mieszkających pod koniec IX wieku w
Polsce. Morawianie w obronie współwyznawców najechali te tereny i zrzucili go z tronu.
Milczałem zadumany. Ciekawych rzeczy się dowiedziałem. Pan Samochodzik miał
rację sugerując mi, żebym powtórzył częściowo jego drogę zawodową i spędził trochę
czasu na wykopaliskach...
Spojrzałem na zegarek i wygrzebałem się z namiotu. Pora ruszać na nocne polowanie...
Sprawdziłem pistolet gazowy. Czułem, że może być potrzebny. Zasunąłem kurtkę i
podskoczyłem kilka razy. Nic nie brzęczało. Wszedłem pomiędzy drzewa. Jakaś postać
zamajaczyła na lewo ode mnie.
101
- Przyda ci się ktoś dobrze widzący w ciemnościach - usłyszałem głos Nielsa.
- Tam może być bardzo niebezpiecznie - powiedziałam.
- Wiem o tym - powiedział spokojnie. - Nie boję się.
- Nie boisz się wilków, ale ludzie bywają gorsi od najgorszych bestii - zauważyłem.
Nie zniechęcił się. Ruszyliśmy szybkim krokiem w ciemność. Po dwudziestu minutach
dotarłem na wzgórze. Dzik wisiał na miejscu. Policjanci rozstawili dwie ukryte kamery
na podczerwień.
- Pewnie pojawią się między północą a czwartą rano - szepnął gajowy Łukasz.
Zalegliśmy w wysokiej trawie obserwując drogę. Wprawdzie wróg mógł przyjść po
mięso na piechotę, ale podejrzewaliśmy że przyjedzie samochodem.
Milczeliśmy. Czas wlókł się nieprawdopodobnie. Oczy Nielsa były ciemne, prawie nie
słyszałem jego oddechu. Północ, potem pierwsza w nocy. Nieoczekiwanie coś
zachrzęściło na dole i przez drogę wyraźnie widoczną w świetle księżyca przeszło
niewielkie stado dzików. Wędrowały w naszą stronę, chyba miały chrapkę na
zeszłoroczne żołędzie.
Zaczęły ryć pochrząkując. Na drodze pojawił się cień. Zdziczały pies? Nie, wilk! Niels
drgnął. Bestia obchodziła dziki łukiem. Patrzyła na nie, szacowała widać, którą sztukę da
się dopaść... Podchodziła je pod wiatr. Co chwila znikała w cieniu. Oczy Nielsa zabłysły.
Wilk zniknął. Nie wiedziałem, czy nadal jest tam w ciemnościach, czy może już sobie
poszedł... Dziki niebawem odeszły pochrumkując.
- Jedzie - powiedział szeptem Saam. Czekaliśmy w milczeniu.
- Wydaje ci się - mruknął podleśniczy.
Z lasu na drogę wyjechał człowiek na rowerze. Rzucił go obojętnie na pobocze.
Zabrzęczał kiepsko osadzony aluminiowy błotnik. Kłusownik zapalił latarkę i
wdrapywał się na wzgórze. Świecił po drzewach najwyraźniej szukając potrzasku.
Dostrzegł naszą przynętę. Brzoza trochę się pochyliła, upolowane zwierzę wisiało nie
więcej niż metr nad ziemią. Złapał je za nogi i ściągnąwszy uwolnił z pętli. Położył
latarkę tak, aby oświetlała pole pracy i wyjął nóż. Najwyraźniej chciał oprawić dzika.
Nagle zamarł i oświetlił jego bok. Dzik był przecież od dawna wypatroszony, przeleżał
dzień kruszejąc w chłodni. Łukasz wprawdzie zaszył rozcięty kałdun na okrętkę, ale
przestępca musiał to zauważyć...
- Stój, jesteś otoczony - krzyknął jeden z policjantów zapalając reflektor.
Poderwaliśmy się na równe nogi. Kłusownik nie stracił rezonu, wyrwał z kieszeni
pistolet i zaczął strzelać w naszą stronę. Przypadliśmy do ziemi. Obejrzałem się w bok,
ale Nielsa tam nie było. Zniknął jak duch.
- Rzuć broń - powiedział policjant. - Strzelasz do funkcjonariuszy państwowych. Nie
masz szans. Jeśli zaczniemy strzelać, możesz zginąć...
Kłusownik w odpowiedzi strzelił w stronę, z której dobiegał go głos.
- Liczę do trzech - powiedział policjant. - Raz! Strzał ostrzegawczy! - faktycznie
wypalił w powietrze.
Kłusownik rzucił się do ucieczki.
- Za nim - poderwał nas Łukasz.
Zaraz jednak musieliśmy paść na ziemię, bo drań znowu zaczął nas ostrzeliwać.
- Dziabnę go ze sztucera w rękę - zaproponował leśnik, włączając celownik laserowy. -
Tam się czai, za drzewem.
Podniósł się i ostrożnie przyczajony za pniem złożył się do strzału.
102
- Wyłaź, widzimy cię - krzyknął policjant.
Wróg wychylił się celując w naszą stronę. Nieoczekiwanie z krzaków wyskoczyła
wielka szara bestia. Wilk. Szczęki z klapnięciem zatrzasnęły się na dłoni trzymającej
pistolet. Siła uderzenia powaliła kłusownika. Sekundę później zwierz zniknął tak
niespodziewanie, jak się pojawił. Kłusownik siedział i trzymał się za pogryzioną dłoń.
Pistoletu nigdzie nie było widać. Czerwona kropka celownika laserowego pojawiła się
na jego ramieniu.
- Mam go na muszce - powiedział gajowy.
Na dole pojawił się Niels. Podszedł ostrożnie do wroga i zręcznie kopnął jego broń
kawałek dalej. Mogliśmy zejść bezpiecznie. Policjanci szybko i sprawnie skuli bandytę
kajdankami. Lapończyk stanął koło mnie.
- No i po problemie - mruknął. - Sprawa kłusownictwa rozwiązana...
- Nie - pokręciłem głową. - Sądzę, że to dopiero początek. Ten tutaj to płotka. Miał
przyjechać, sprawdzić wnyki, w razie czego oprawić zwierzynę i wezwać kogoś, kto
przyjedzie samochodem i zabierze mięso... Dopiero przesłuchujący go dowiedzą się
może, kto za tym stoi.
- Powie?
- Myślę że tak. W razie czego mogą go pociągnąć z naprawdę paskudnego paragrafu,
bo strzelał do policjantów... A za to grozi nawet dożywocie...
Jeden policjant podszedł o nas.
- Dziękujemy za pomoc - powiedział. - Przyskrzyniliśmy ptaszka... Dawno już go
podejrzewaliśmy, ale nie było dowodów...
- Kto to?
- Tubylec, wołają go Zenek - wyjaśnił gliniarz. - Z pewnością to tylko pionek w szajce
niejakiego prezesa...
- Właściciela sklepu - uzupełniłem. - Takiego ze złotymi zębami.
Wytrzeszczył na mnie oczy.
- A pan skąd wie? - zapytał wyraźnie zdumiony.
- Słyszałem, jak knuli we trzech jakiś interes - powiedziałem - ale tak enigmatycznie,
ż
e uznałem, iż to zbyt mało, by was zawiadamiać...
- Zasadzimy się tu jeszcze do jutra - powiedział policjant. - Może jak ten nie wróci, uda
się jeszcze kogoś złapać... Pistolet też ciekawy, przedwojenny wis... może uda się ich
powiązać z cmentarzem...
- Jakim cmentarzem? - zdziwiłem się.
- Tu niedaleko w lesie jest cmentarz z czasów wojny. Leżą tam Polacy polegli w czasie
walk w tych stronach. Ktoś się tam próbuje podkopywać...
- Czy taki pistolet mógłby wytrzymać tyle lat w grobie? - zamyśliłem się. - Zwłaszcza,
ż
e tu piaski... Szybko rdzewieje...
- Tam jest bardziej mokro - wyjaśnił. - Prawie bagno. Mogło się zakonserwować...
- Ale udowodnić będzie ciężko - zauważyłem.
Skinął głową, a ja poczułem się głupio. Swoją uwagą trochę zatrułem im sukces...
Ruszyliśmy z Nielsem do obozu. Dochodziła druga, należało się wyspać.
- Zaczarowałeś tego wilka? - zapytałem znienacka.
- Skąd to przypuszczenie? - zagadnął.
- No wiesz, szkolisz się na szamana, a ta bestia jakby na zawołanie skoczyła na tego
oprycha...
103
- A nie przyszło ci do głowy, że to ja zamieniłem się w wilka? - zapytał.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Wybacz ale jestem racjonalistą.
- To prawie tak jak ja - powiedział wesoło. - Usiłowałem obejść drania lukiem i zajść
od tyłu, kiedy prawie wpadłem na leżące zwierzę. Wilk wyrwał mi spod nóg i wypadł na
polanę, ten akurat zaczął znowu strzelać... Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego. Zwierzę
widocznie już kiedyś spotkało się z bronią palną i miało uraz... Dlatego ugryzło go w
rękę i zaraz pobiegło dalej...
- Mimo wszystko to dziwne - powiedziałem.
- śycie jest dziwne - oświadczył filozoficznie.
Pół godziny później zasypiałem kamiennym snem.
***
Czy łatwo jest usypać z powrotem rozkopany kurhan? Jest to morderczo obrzydliwa
praca. Trzeba wozić ziemię taczkami i łopatami rzucać ją na powoli rosnący stos...
Ponadto ktoś musi uklepywać ziemię, żeby nasyp był choć trochę stabilny... Po
dwudziestu minutach takiej mordęgi piasek jest wszędzie. We włosach, w oczach, w
butach...
Koniec harówki powitaliśmy z ogromną ulgą. Składałem narzędzia, gdy
nieoczekiwanie spostrzegłem jakąś postać majaczącą na skraju lasu
- A niech mnie! - zawołałem wesoło.
W naszą stronę szedł doktor Hreczkowski. Na czole miał świeży szew, ale wyglądał
nieźle. Kroczył pewnym, twardym krokiem.
- Ha, robaczki! - huknął. - Koniec anarchii...
Magister Kawka nadbiegł od strony polany.
- O, wrócił pan - mruknął.
- Wróciłem - z gardła doktora dobiegło coś w rodzaju warczenia. - I jak widzę, w samą
porę, by usunąć z moich wykopalisk uzurpatora...
- Twoje wykopaliska? - prychnął magister. - Podjęte dla potwierdzenia twojej teorii?
- Tak - oświadczył z godnością.
- To moja teoria!!! - wrzasnął młodszy archeolog. - Ukradłeś ją!!!
- Nieprawda! - huknął. - Ukradłem ją profesorowi Danielssonowi z Kopenhagi! I ty
też...
- Nie, ja ją ukradłem akademikowi Ramirezowi z Petersburga - obraził się Kawka.
Wymieniłem ze studentami pełne zdumienia spojrzenia.
- Dobra, nieważne - Hreczkowski machnął ręką. - Magda powiedziała mi, co się stało z
czaszką pierwszego wodza. Dobraliście się do drugiego kurhanu?
Pokręciłem głową.
- Dopiero zaczęliśmy - wyjaśniłem. Doktor zatarł dłonie.
- Czyli przyjechałem w samą porę. Lekarze chcieli mnie jeszcze parę dni przetrzymać
na obserwacji. Jak się będziemy dzielić? - spytał magistra.
- Dzielić? - ten wyglądał na nieco zaskoczonego.
- No, kawał roboty odwaliłeś, więc dopuszczę cię do udziału w moim odkryciu -
powiedział Hreczkowski.
- Kusząca propozycja - jego wróg uśmiechnął się krzywo. - Jakoś może się dogadamy.
Zwłaszcza, że w Krzemionkach Opatowskich znalazłem coś na potwierdzenie.
- Co takiego? - zainteresował się nasz kierownik
104
- Spiralę malowaną brązową farbą... - wyjaśnił Kawka.
- W którym szybie?
Ale magister pokazał mu tylko figę...
Wiadomość o powrocie poprzedniego kierownika rozeszła się lotem błyskawicy. Gdy
Hreczkowski dumnie wkraczał do obozu, aby ponownie objąć dowodzenie, Isaura
podała mu bukiet leśnych kwiatków.
- Zarządzam ognisko na godzinę dwudziestą - oznajmił doktor z uśmiechem. - Przy
okazji opowiemy sobie trochę o mojej... O naszej - poprawił się patrząc krzywo na
kroczącego obok kolegę - teorii.
Wszedłem między namioty i nagle zatrzymałem się jak wryty. Koło mojego wyrósł
jeszcze jeden. Dziwny namiot, zaskakujący. Gruby, brezentowy dach, bambusowe
tyczki, linki z grubego rzemienia, podłoga z wołowej skóry. Piękny, niezniszczalny
wyrób, chyba jeszcze przedwojenny... Patrzyłem na niego zdumiony, aż ze środka
wygramolił się pan Tomasz. Mrugnął do mnie.
- Zdziwiony? - zapytał.
- Szefie, jak się cieszę, że pana widzę!
Uśmiechnął się zadowolony. Studenci obiegli kuchnię, nikt nie zwracał uwagi na
nieoczekiwanego gościa.
- Jak rozwikłanie zagadki? - zapytał. - Kto jest sabotażystą?
- Nie wiem - pokręciłem głową. - Wszyscy studenci wydają się uczciwi do przesady...
- A zatem pora na maluśki fortel - powiedział. - Dziś wieczorem doktor Hreczkowski
odkryje karty...
Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Czeka nas pracowite popołudnie - podał mi worek z czymś ciężkim. - Weź rower i
jedź niby to do wsi - polecił. - Spotykamy się za dziesięć minut na kurhanie numer dwa.
Pilnuj, żeby nikt cię nie spostrzegł. Sprawa gardłowa - przyłożył sobie palec do szyi dla
podkreślenia wagi słów.
Kwadrans później znalazłem się na kurhanie. Czekali tu już pan Tomasz oraz Magda i
Isaura obwieszone aparatami.
- Plan jest dziecinnie prosty - zaczął. - Doktor o ósmej przy ognisku ogłosi
konieczność przekopania drugiego kurhanu w tempie absolutnie ekspresowym. Jutro
chce zdjąć nasyp i wyeksplorować komorę grobową... Jak się zapewne domyślacie, ci,
którzy dobrali się do pierwszego kurhanu i jego komory, nie będą chcieli czekać.
Dlatego uderzą dziś w nocy. Ale zrobimy im głupi dowcip.
- Zastawimy pułapkę - ucieszyłem się. Kiwnął dostojnie głową.
- Zrobimy coś jeszcze - powiedział. - Musimy zabezpieczyć za wszelką cenę czaszkę
czarnego księcia. Dlatego dobierzemy się do komory teraz...
Spojrzałem na piach pod naszymi stopami.
- Szefie – mruknąłem - to bardzo trudne zadanie. Ona może być gdziekolwiek... We
czwórkę nie przerzucimy w kilka godzin trzydziestu ton ziemi...
- Dlatego musimy zlokalizować komorę i uderzyć w sam środek - uśmiechnął się.
- Nie mamy radaru geologicznego - zaprotestowałem. - Jak pan chce znaleźć
pochówek?
Uśmiechnął się z politowaniem.
- Pawle – jęknął - technika to twoja pięta Achillesowa. Umiesz z niej korzystać, ale
bardzo szybko się do niej przyzwyczajasz. Bez komputera, telefonu komórkowego czy
105
radaru geologicznego nie wyobrażasz sobie badań w terenie.
- To wcale nie tak - broniłem się - technika jest po to, żeby ułatwiać sobie życie... nie
zastępuje pomyślunku.
- Doprawdy? - spojrzał na mnie surowo. - A więc znajdź komorę grobową.
Zamyśliłem się na chwilę.
- W zasadzie nie trzeba zdejmować całego nasypu - zauważyłem - przekopię tu rów
sondażowy w poprzek. Pół metra szerokości, ze cztery długości...
- I dwa głębokości - dokończył za mnie. - Osiem metrów sześciennych, czyli około
dwudziestu ton ziemi... Nie męcz się, zastosujemy metodę, którą poznałem, gdy byłem
nieco młodszy od ciebie i dopiero zaczynałem jeździć na wykopaliska. Młoda damo,
możesz podać szpile? - zwrócił się do licealistki.
Podniosła leżący w krzakach pęczek prętów zbrojeniowych. Były cienkie, wykonane z
dobrej stali, zaostrzone na końcach. Rozdała nam po jednym.
- Zaczynamy - rozstawił nas w tyralierę.
Ruszyliśmy naprzód nakłuwając ziemię. Szpile wchodziły w polodowcowy piasek jak
w masło.
Naraz zachciało mi się gromko śmiać.
- Jakie to proste - powiedziałem - Będziemy tak szukać, aż trafimy na głazy? Tak, jak
się szuka ludzi zasypanych przez śnieżne lawiny...
- Proste - odparł. - A ty chciałeś użyć radaru geologicznego... Ale nie przejmuj się,
wcześniej czy później też byś na to wpadł...
Nie minęło dziesięć minut i trafiliśmy. Komora była zaledwie dwadzieścia
centymetrów pod poziomem, na którym staliśmy. Otaczał ją prostokątny wieniec
głazów. Szybko założyliśmy wykop. Magda, jak się okazało, pod koniec pracy schowała
w krzakach niwelator, statyw i łatę. Szybko wykonaliśmy niwelację i wybraliśmy piach
spomiędzy bloków skalnych. Isaura zrobiła fotografie dokumentacyjne. Nie minęła
kolejna godzina i naszym oczom ukazała się drewniana kłoda...
Trumna, w której spoczęły zwłoki wodza z epoki neolitu, powstała z grubego
dębowego pnia. Leżąc przez sześćdziesiąt stuleci w wilgotnym piachu dębina stała się
prawie czarna. Sfotografowaliśmy i domierzyliśmy ją starannie. Magda wykonała
rysunki dokumentacyjne.
- Co dalej? - zapytałem - Otwieramy i zabieramy czaszkę? Szef pokręcił głową.
- Nie, doktor sądził, że szkielet będzie leżał luzem, znalezienie trumny zmienia
sytuację. Sądzę, że trzeba ją wyciągnąć w całości... Potem się ostrożnie otworzy i zbada.
- Ale gdzie my to schowamy - zafrasowałem się.
- Zakopiemy na polanie w którymś wyeksplorowanym dole - zaproponowała Magda. -
Tylko czy damy radę to wyciągnąć?
Przełożyliśmy pod kłodą swoje paski od spodni i złapaliśmy za końce. Trumna ważyła
naprawdę sporo, ale wspólnymi siłami wyciągnęliśmy ją z dołu i pospiesznie
zanieśliśmy na polanę. Przywaliliśmy ją symboliczną zupełnie ilością ziemi i wróciliśmy
do kurhanu.
- Niespodzianka dla was, robaczki - Pan Samochodzik postawił na dnie komory sporą
drewnianą skrzynkę.
- Co to takiego? - zapytała Isaura.
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła - uśmiechnął się promiennie. - Nic nie
powiem, sama zobaczysz.
106
Zasypaliśmy pudło i zamaskowaliśmy dokładnie ślady kopania. Spojrzałem na
zegarek. Zbliżała się dwudziesta. Pora na wieczorne ognisko. Wracaliśmy do obozu z
różnych stron, aby nikt nie domyślił się, że byliśmy gdzieś razem. Towarzystwo już się
rozsiadło wokół paleniska. Doktor Hreczkowski z wypchanego plecaka wyciągnął
dziesięć butelek kwasu chlebowego.
- Dziś, drodzy studenci, napijemy się wysoce ekologicznego napoju - powiedział.
Wszyscy się ożywili.
- Najpierw jednak - ciągnął doktor - chciałbym powitać między nami naszego
dostojnego gościa z Ministerstwa Kultury i Sztuki, Tomasza N.N., słynnego Pana
Samochodzika!
Szef dostojnie ukłonił się. Przez polanę przeleciał szmer i wszyscy z szacunkiem
powstali.
- Dzisiejsza okazja jest szczególna. Jutro zamierzam rozwikłać pewną wyjątkowo
skomplikowaną zagadkę dotyczącą historii tych ziem. Zbadamy kurhan numer dwa.
Ażebyście wiedzieli, co spodziewamy się znaleźć, magister Jerzy Kawka przybliży
pewną nader interesująca teorię, która nurtuje obecnie archeologów w prawie całej
Europie...
Usiadł, a jego uczony kolega zabrał głos. Słuchałem z niedowierzaniem. To, o czym
mówił nasz tymczasowy kierownik było kompletnie zaskakujące. Murzyni w Polsce?! W
epoce neolitu? A więc dlatego spoczywającego w kurhanie wodza nazwali czarnym
księciem... Zauważyłem, że Andrzej siedzący po drugiej stronie ogniska pilnie notuje.
Widocznie przygotowywał artykuł do swojej gazety.
- Materiał dynamit - zatarł ręce, gdy Kawka skończył. - Ale chciałbym zadać kilka
pytań uściślających.
- Proszę - archeolog skinął głową.
- Jak to możliwe? Przybywają Murzyni, wszędzie podporządkowują sobie miejscowe
ludy, ludzi rasy białej... W jaki sposób, przecież nie dysponują przewagą militarną? Jeśli
stanowili tu tylko kastę wodzów i nie mieszali się z poddanymi, musiało ich być bardzo
niewielu... Jeden na szczep, może jeden na plemię...
- Owszem - kiwnął głową doktor Hreczkowski - umiemy to wyjaśnić, a przynajmniej
tak nam się wydaje... Widzieliście kiedyś spirale wyryte na kamieniach?
- Ja widziałam - odezwała się Krystyna. - W Bretanii na niektórych menhirach.
- A ja na Malcie - dodał Piotrek. - W świątyniach.
- No proszę, mamy studentów zorientowanych w temacie - uśmiechnął się doktor. -
Otóż, moi drodzy, profesor Andrzej Wierciński z Uniwersytetu Warszawskiego wysunął
bardzo interesującą teorię. Mianowicie narkomani, którzy biorą pochodne LSD, często w
swoich wizjach widzą właśnie takie spirale... Spirale te znajdujemy we wszystkich
kulturach megalitycznych, od Danii po Maltę. A teraz, jak się okazało, mój uczony
kolega natrafił na taką w podziemiach kopalni krzemienia pasiastego w Krzemionkach
Opatowskich. To w pewien sposób zamyka krąg. Potwierdza naszą teorię...
- To znaczy... - zacząłem.
- Murzyni przybyli tu jako misjonarze. Przynieśli nową religię... A także umiejętność
sporządzania halucynogennych wywarów. Może mieli gotowe mieszanki ziołowo-
grzybowe ze swojej afrykańskiej ojczyzny, może umieli robić je z miejscowych
surowców? Przypuszczalnie poili tymi truciznami tubylców. Wielogodzinny silny trans,
narkotyczne wizje, to musiało robić wrażenie. Do tego przybysze posiadali znaczne
107
umiejętności medyczne. Potrafili trepanować czaszki, borować chore zęby krzemien-
nymi wiertłami... Być może poza wywarami halucynogennymi byli również w stanie
przyrządzać środki przeciwbólowe na bazie kompotu z makowin...
Milczeliśmy zadumani.
- Malta jest kluczem do tej zagadki - podjął Kawka. - Jej świątynie... Tam było
centrum religijne i naukowe. Tam jeździło się po żony albo wydawać córki za mąż. Tam
przypuszczalnie przyszli władcy pobierali nauki... Uczyli się astronomii, medycyny,
odbywali coś na kształt rekolekcji religijnych... Na ścianach świątyń są wyryte rysunki
statków... A podziemia kopalni w Krzemionkach Opatowskich mogą być jakąś daleką
reminiscencją tamtych...
- To stanowisko, które wspólnie kopiemy, jest szczególne - włączył się doktor. - To
największa osada, jaką kiedykolwiek zbadano. Stolica tego ludu, dziesiątki domostw...
W tych kurhanach spoczywają zapewne najważniejsi członkowie plemienia. Czarni
władcy neolitycznej Europy...
Milczeliśmy trawiąc uzyskane informacje.
- A zatem wiecie już wszystko - powiedział kierownik. - Chyba że nasz drogi
przyjaciel - skłonił się w stronę Nielsa - dowiedział się czegoś więcej, wprawiając się w
trans...
Lapończyk uśmiechnął się zagadkowo.
- Szukałem swoich przodków - odparł. - Przodków mego ludu. Ci tutaj są obcy.
- Ty jesteś poganinem? - zdziwił się Marek.
- Można to tak określić - uśmiechnął się Niels. - Trochę nas przetrwało...
- I urządzacie sobie nocami tańce w towarzystwie nagich dziewcząt? - zagadnął
Andrzej, przewracając stronę w kajecie.
- Nie dopuszczamy do naszych obrzędów kobiet...
Ewa prychnęła.
- A może pobębnisz trochę, żeby się dowiedzieć, co znajdziemy w kurhanie? -
zaproponował doktor.
- To delikatna sztuka - odpowiedział. - Duchy rzadko odpowiadają na pytania
zadawane wprost, ale czemu nie?
Zdziwiłem się. Wstał i zniknął. Po chwili wrócił ze swoim bębnem. Oczy Krystyny
zabłysły, wyciągnęła szyję, żeby lepiej widzieć.
- Wybaczcie - mruknął Marek i oplótłszy różaniec na dłoni, odszedł na stronę.
- To nie będzie obrzęd! - rzucił za nim Niels, ale nasz towarzysz odszedł na kraniec
polany.
- Drewno z mojej ojczyzny, wycinane przy pełni Księżyca na uroczyskach wysoko w
górach - powiedział Saam poważnie. - I skóra z młodego renifera. Sok z olchowej kory,
którą trzeba żuć przez wiele godzin... Oni też mogli takie mieć - wskazał gestem
kurhany. - Czas nie istnieje. Oni ciągle tu są... Obok nas.
Jego palce zaczęły wybijać skomplikowany rytm. Poruszały się tak szybko, że nie
dostrzegałem ich ruchu. Poszczególne uderzenia zlały się w jeden niski pomruk. I naraz
zrozumiałem. Nie zdradzał nam nic. To nie był tamten odgłos, który słyszeliśmy w lesie.
To nie był ten rytm, którego używał podczas wróżenia. To była zwyczajna muzyka.
Dźwięki, które rozbrzmiewały po powrocie z udanego polowania. Pozbawione mocy, nie
niosące z sobą żadnej treści. A jednocześnie stare. Bardzo stare... Archaiczne...
Czy mogły rozbrzmiewać w jaskiniach, gdy łowcy reniferów ozdabiali je rysunkami
108
kreślonymi ochrą? Czy może sięgały tylko czasów, gdy wikingowie zrezygnowali z
podboju północnej Norwegii, cofając się przed dziką determinacją Saamów? Czas zatarł
neolityczne legendy. Imiona wodzów przepadły w pamięci ludzkiej. Co mogło przetrwać
tysiące lat dzielące nas i naszych przodków? Znaki kreślone na skórze, obyczaje, magia
związana z łowami i pierwotne rytmy wybijane na bębnach przez zręczne dłonie
szamanów.
Czas stanął w miejscu. Przez płomienie ogniska widziałem siedzącego naprzeciw mnie
szamana. Szybkie ruchy jego dłoni... Słyszałem dudnienie świętego bębna... Dwanaście
tysięcy lat temu przy takiej samej polanie, pośrodku grupy myśliwych, mógł siedzieć
ktoś taki jak on. Półmrok zacierał szczegóły naszych strojów...
Panowało głębokie milczenie. Ucichł wiatr, tylko polana trzaskały w ogniu. Wszyscy
wsłuchiwaliśmy się w warkot instrumentu. Wreszcie Niels zakończył pokaz.
Zmęczonym gestem odłożył instrument na trawę i położył drżące jeszcze dłonie na
kolanach. Siedzieliśmy jeszcze przez długą chwilę milcząc. Marek wrócił i jak gdyby
nigdy nic usiadł na swoim miejscu.
- To co, może sobie zagramy i zaśpiewamy? - zagadnął Kawka. - Ty chyba masz
gitarę? - zwrócił się do Andrzeja.
W tym momencie lasem wstrząsnęła silna eksplozja.
- Kurhan!!! - wrzasnął Hreczkowski wyciągając spod pachy rewolwer. - Dziesięciu od
strony drogi, reszta za mną!!!
Kawka popędził w kierunku przecinki, my rycząc runęliśmy przez krzaki najkrótszą
drogą. W lesie było już ciemno, ale większość miała latarki. Obiegłem kępę choinek i
przeciąłem polanę. Rzut oka wystarczył, by się upewnić, że nikt nie grzebał w miejscu,
gdzie zakopaliśmy trumnę wodza. Pędziłem długimi susami. W biegu wydobyłem
pistolet gazowy i odbezpieczyłem. Las rozbrzmiewał tupotem, wszędzie błyskały światła
latarek. Doktor dogonił mnie po chwili.
- Za wcześnie - sapnął. - Chciałem za godzinę...
- Kto to jest, wszyscy byli przy ognisku? - wysapałem.
Wypadliśmy na łączkę pomiędzy kurhanami. Nad sporym lejem snuł się ciągle biały
dym. Dwaj ogłuszeni mężczyźni łazili wokoło na czworaka. Na nasz widok jeden
usiłował sięgnąć po leżący opodal karabin. Kopnąłem go z rozmachu. Jęknął i wypluł
kilka zębów. Nadbiegła reszta studentów. Oświetlili jęczących latarkami.
- Starzy znajomi - mruknąłem patrząc na sponiewieranych rabusiów. Złotozęby, a
właściwie po moim kopie bezzębny, właściciel sklepiku, i jego przyjaciel Skórzasty... Po
chwili pojawił się magister Kawka w towarzystwie czterech studentów z mojego
wykopu. Związali leżących szybko i sprawnie.
- No i stadko w komplecie - stwierdziłem.
Wszedłem na szczyt kurhanu i uruchomiłem telefon komórkowy. Zasięg był słabiutki.
zaledwie jedna kreska, ale wystarczyło, by wezwać policję...
- A byłem przekonany, że to ktoś z naszych... - powiedział Hreczkowski.
- Podsłuchiwali nasze rozmowy przy ognisku - domyśliłem się. - Gdy dowiedzieli się,
ż
e będziemy rozkopywali kurhan z komorą grobową, postanowili nas ubiec i dorwać się
do skarbów przed nami... Ta rozmowa, którą usłyszałem w piwiarni wtedy na początku
pobytu... Nie wiem, co spodziewali się znaleźć, ale pewnie by się rozczarowali...
- To co tam jest? - jęknął Złotozęby. - Bo w pierwszym była tylko ta cholerna czacha...
Doktor Hreczkowski ujął w dłoń porzuconą saperkę...
109
- No, robaczki, który mnie pomacał żelastwem po głowie? - zapytał ważąc ją w
dłoniach.
ś
aden się nie przyznał. Po chwili las rozcięło światło dwóch reflektorów. Z trudem
mieszcząc się między drzewami, nadjechały dwa policyjne motory. Policjantów
zwłaszcza zainteresował leżący na ziemi karabin.
- No, niezły wyrok będzie - mruknął jeden z nich.
- Grzesiek, jesteśmy z jednej wsi, nie gub mnie - zaskomlał Skórzasty.
- Bez ciebie w naszej wsi lżej będzie oddychać - policjant był nieczuły na jego jęki. -
Radiowóz czeka przy mostku. Naprzód marsz i nie próbujcie żadnych sztuczek...
Ruszyli przez las. Kawka nachylił się nad lejem. Wciągnął w nozdrza powietrze
przesycone wonią spalenizny.
- Co to było? - zdziwił się.
- Dziecięcy balonik napełniony acetylenem i prosty zapalnik iskrowy wymontowany z
zapalniczki - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Zmajstrowaliśmy to dziś rano z
doktorem Hreczkowskim. Gruchnęło faktycznie nieco głośniej niż puszki z karbidem,
którymi bawiłem się w młodości...
Spojrzałem na szefa zdumiony. On potrafił zrobić taką bombę? Nigdy go o to nie
podejrzewałem.
- A jaki był mechanizm spustowy? - zainteresował się magister. - Bo strzeliło dopiero
wtedy, kiedy podnieśli pokrywę...
- Zwykła pułapka na myszy ze sklepu gieesu - wyjaśnił z dumą mój szef. - Nawiasem
mówiąc, o takiej metodzie konstrukcji zapalników usłyszałem od pewnego miłego
młodzieńca... On zaś poznał ją wśród czeczeńskich powstańców...
Wróciliśmy do ogniska. Wreszcie wszystkie elementy układanki pasowały do siebie.
Złotozęby, Skórzasty i Zenek mieli kłusowniczą spółkę. Gdy w lesie pojawili się
archeolodzy, tubylcom bardzo się to nie spodobało, więc próbowali nas wykurzyć,
niszcząc doktorowi samochód, potem włamując się, by rozwalić niwelator... Złotozęby
wiedział, że interes z polowaniem na dziki idzie kiepsko, a policja już się nim
zainteresowała. Dlatego postanowił uszczknąć nieco skarbów zakopanych w kurhanie.
Gdy dokopaliśmy się do komory grobowej, zapewne nas śledzili. Tej nocy przybyli
wygrzebać łupy. Znaleźli tylko czaszkę, więc roztrzaskali ją ze złości. Na tym zaskoczył
ich doktor, więc rozbili mu głowę...
***
Trumnę wodza otworzyliśmy rankiem. Wieko przyklejono pierwotnie żywicą, ale po
sześciu tysiącach lat pozostały po niej tylko ślady. Szkielet spoczywał na wznak, ręce
ułożono wzdłuż ciała. Niektóre kości odrobinę się przesunęły, gdy wyciągaliśmy trumnę
z kurhanu... Na głowie pierwotnie miał zapewne diadem z miedzianej blachy, jednak w
wilgotnym grobie metal utlenił się bez śladu. Tylko jadowicie zielony zaciek na żółtej
czaszce świadczył o tym, że kiedyś czoło zdobiła metalowa obręcz. Na dnie, w warstwie
drewnianego pyłu, znaleźliśmy jeszcze grube miedziane szydło oraz dwie złote tarczki,
takie same jak odkryta w sąsiednim kurhanie pośród kamieni ogniska.
Kim mógł być ten zjedzony członek plemienia? Czemu nosił ozdobę przynależną
wodzom? Nigdy się tego nie dowiemy. Doktor pochylił się nad trumną. Założył
jednorazowe gumowe rękawiczki i ostrożnie wydobył czaszkę. Kości zachowały się w
stanie niemal idealnym. Podał ją Magdzie. Ta ułożyła na wieku trumny kilka dziwnie
wyglądających narzędzi. Zaczęła mierzyć rozmaite kąty i porównywać z tabelami w
110
jakimś uczonym dziele.
- Nie ma wątpliwości - powiedziała. - Ten wódz był Murzynem.
Ja też wziąłem czaszkę do ręki. Starte zęby odsłaniały swoje wewnętrzne komory. Na
prawej skroni miał częściowo zarośnięty ślad po ciosie zadanym zapewne kamienną
siekierą. Kim był, jakie były koleje jego losu, skąd przybył na tereny naszego kraju?
- Czarny książę - mruknąłem.
- Zagadka rozwiązana, odkrycie naukowe zabezpieczone - oznajmił poważnie Pan
Samochodzik. - Czas na nas.
Zaczęliśmy żegnać się z archeologami.
- Może jeszcze się spotkamy - powiedział doktor Hreczkowski. - Mam pewien
pomysł... Tyle że nieco ryzykowny.
- Jakbym był potrzebny... - podałem mu wizytówkę.
Poszliśmy przez las. W miejscu nocnej bójki Fryderyk i Piotrek przeczesywali ziemię
wykrywaczem metali.
- Czego tu szukacie? - zdumiałem się.
- Złota - wyjaśnił Niels. - Kierownik kazał.
Dopiero teraz go spostrzegłem. Siedział w cieniu pod drzewem.
- Tutaj? - zdumiałem się. - Jako doświadczeni archeolodzy powinniście wiedzieć, że w
waszym przyszłym zawodzie...
- Nawet już trochę znaleźliśmy - twarz Piotrka ozdobił szeroki uśmiech.
Rozwarł dłoń. Leżały na niej trzy złote zęby, które nocą wybiłem właścicielowi
sklepiku.
111
ZAKOŃCZENIE
Przez następne tygodnie zdążyłem zapomnieć o lesie, namiotach i wykopaliskach. Był
ciepły, październikowy ranek, gdy idąc Krakowskim Przedmieściem prawie wpadłem na
Andrzeja - tego studenta, który planował napisać reportaż z naszych wykopalisk.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
- Jak leci? - zapytał.
- Pomalutku - powiedziałem. - Co u ciebie? Jesteś jakiś przygaszony. Nie ukazał się
twój artykuł?
- Wylali mnie za to z roboty - westchnął. - Redaktor naczelny zarzucił mi, że piszę
fantastykę naukową zamiast poważnych tekstów...
- O, do licha.
- Nigdzie indziej też nie chcieli mojego artykułu - pożalił się. - W niektórych
redakcjach mnie wyśmiano...
- Czyli nikt nie dowie się o tym sensacyjnym odkryciu? - zdumiałem się.
- Nie jest tak źle. Hreczkowski i Kawka opublikowali sprawozdanie z badań w
„Kwartalniku Instytutu Archeologii"...
- Nie znam tego pisma...
- Nic dziwnego, to periodyk dla specjalistów - uśmiechnął się smutno - dwieście
egzemplarzy nakładu... Fachowcy się dowiedzą...
- Tylko fachowcy - mruknąłem rozczarowany...
Uścisnął mi dłoń i pożegnawszy się, odszedł powłócząc nogami.
Odkrycie dokonane w kujawskich lasach nie przepadło więc. Pozostanie po nim ślad
dla przyszłych pokoleń... Ale jednocześnie poza wąskim gronem specjalistów nikt nie
będzie wiedział, że był taki czas, gdy na naszych ziemiach rządzili Murzyni...
KONIEC
®Darkman