Żonie Halinie
str.176-77
Padał deszczyk dni i noce.
Bił o szyby, bił o dach
Jakby zła wyzwalał moce.
Budził lęk i budził strach.
Wić - co robić gdy dzień mżysty?
Plucha, zimno, mokro, źle.
Cóż że papier ja mam czysty.
Farby, pędzle i td.
Brak natchnienia, brak jest chęci.
Szlak po prostu trafia mnie.
Nic się nie chce, nic nie nęci.
Płakać w taki dzień się chce.
Patrzę w okno a tam z kropel.
Strugi łez po szybach mkną.
Przy tym zmartwień mam już kupę.
Które chętnie do mnie lgną.
Wzdycham ciężko… Słońca! Słońca!
Chciałbym krzyczeć już na głos…
Niebem płyną tak bez końca.
Chmury ciężkie. Ach – psi los.
Aż jednego dnia nareszcie.
Na odmianę zapiał kur.
(Chcecie – wierzcie lub nie wierzcie.)
Wyszło słońce z poza chmur.
Wieść jak błyskawicy lotem.
Przyszła. Słońc grzeje nam.
Iść malować w tę spiekotę.
Czyż usmażyć ja się mam?
Chmara much już mnie obsiadła.
Gryzą w nogi, w plecy, w nos.
Jakby tu zaraza padła.
Ach i och, krzyczałem w głos.
Więc – malować już nie będę.
Brak ochoty, chęci brak.
Ale w cieniu sobie siędę.
I pomyślę: tak, tak, tak.
Wniosek z tego tylko jeden.
Str.-177
I nauka z tego ta:
Pierwsze: życie to nie Eden,
Druga: - leniuch jestem ja.