AKCJA "WISŁA"
Rozwiązanie problemu ukraińskiego w Polsce
W ciągu trzech miesięcy 1947 roku, poczynając od 28 kwietnia, na polecenie
komunistycznych władz Polski, siłami wojska, milicji i służb bezpieczeństwa deportowano
około 150 tysięcy Ukraińców z ich ziem rodzinnych w południowo-wschodniej Polsce, i
osiedlono w rozproszeniu, wydatnie ograniczając swobody obywatelskie, na zachodzie i
północy kraju. Wojskowej Grupie Operacyjnej "Wisła" (od której wzięła potoczną nazwę ta
próba "rozwiązania problemu ukraińskiego w Polsce") rozkazano zlikwidować Ukraińską
Armię Powstańczą i Organizację Nacjonalistów Ukraińskich; deportacje, pozbawiając
podziemie zaplecza, miały być koniecznym środkiem prowadzącym do tego celu.
Znaczną część polskiej opinii publicznej przekonała argumentacja i propaganda (choć były
one podszyte nacjonalizmem i ksenofobią) ówczesnych władz Polski. Ci, którzy do dziś
aprobują wysiedlenia, sądzą, że akcji "Wisła" nie można oceniać w oderwaniu od takich
poprzedzających ją faktów, jak np. sojusz części politycznych elit ukraińskich, w nadziei na
pomoc w uzyskaniu niepodległości, z III Rzeszą, i krwawe czystki etniczne, dokonane na
Polakach i śydach na Wołyniu i w Galicji. Pragmatycznie dowodzi się, że deportacje były
najskuteczniejszą, przy czym najmniej krwawą metodą walki ze zbrojnym podziemiem
ukraińskim, a masowe przesiedlenia były zaakceptowanym przez zachodnich aliantów, zaś
np. w odniesieniu do ludności niemieckiej w Polsce i Czechosłowacji wręcz przez nich
narzuconym, sposobem załatwiania powojennych problemów etnopolitycznych. W latach
1945 - 46, na mocy porozumienia PKWN ze Stalinem, i bez sprzeciwu międzynarodowej
opinii publicznej, przesiedlono 800 tysięcy Polaków z dawnych Kresów Wschodnich na
powojenne terytorium państwowe Polski, zaś z Polski do ZSRR 480 tysięcy Ukraińców.
Ci, którzy kwestionują fakty, przywoływane na usprawiedliwienie akcji "Wisła", wskazują, że
od początku 1947 roku zmalał zbrojny opór UPA, zaś liczba strat na domniemanym terenie jej
działania niewiele odbiegała w tym okresie od właściwej dla powojennych czasów liczby
ofiar rozboju i przemocy w innych regionach kraju. Państwo polskie nie było wówczas z
nikim w stanie wojny, ale do operacji wymierzonej przeciw ludności cywilnej skierowała siły
wojskowe i środki wojenne. Władze zastosowały niehumanitarną zasadę odpowiedzialności
zbiorowej: wysiedleniem objęto tereny, na których nie było wcześniej żadnych przejawów
wpływów UPA, i na których nie prowadzono następnie żadnych działań zbrojnych, oraz
osoby poza podejrzeniem: starców, chorych i dzieci. Mieszano kryterium etniczne i religijne,
wysiedlono np. Cyganów wyznania grekokatolickiego. Bez sądu więziono ludzi w obozie w
Jaworznie. Nie rozpatrywano żadnych indywidualnych odwołań, ani po ustaniu podanych
oficjalnie przyczyn deportacji nikomu nie pozwalano na powrót.
Przeciwnie, dążeniem władz było utrwalenie diaspory Ukraińców (27 lipca 1949 roku na
podstawie dekretu rządowego odebrano im prawo do pozostawionej własności), a nawet ich
wynarodowienie, przez zakaz sprawowania kultu religijnego w Kościele katolickim rytu
wschodniego (i konfiskatę cerkwi), zakaz nauczania języka ojczystego, zakaz zrzeszania i
odebranie swobody poruszania się. Znacznego uszczerbku doznała materialna i kulturalna
spuścizna ukraińska na wysiedlonych terenach, a na części - w Bieszczadach - zupełnego i do
dziś nieodwracalnego unicestwienia.
Po 1957 roku cofnięto część ograniczeń. Przywrócono wolność nauczania i publicznego
posługiwania się językiem ukraińskim, w niewielkim zakresie swobody obywatelskie,
kulturalne i religijne. Około 20 tysiącom wysiedlonych pozwolono na powrót w rodzinne
strony i udzielono częściowej rekompensaty za utracone mienie.
Wszystkie restrykcje natury administracyjnej i politycznej zostały uchylone po 1989 roku.
Odtworzony został ustrój, diecezje i hierarchia Kościoła bizantyjsko-ukraińskiego. 3 sierpnia
1990 roku Senat RP potępił w specjalnej uchwale akcję"Wisła", "w której zastosowano -
właściwą dla systemów totalitarnych - zasadę odpowiedzialności zbiorowej" i obiecał, że
"dążyć będzie, by naprawione zostały - na ile to możliwe - krzywdy powstałe w wyniku tej
akcji".
Organizacje i środowiska polskich Ukraińców wciąż domagają się dokonania rehabilitacji
pokrzywdzonych i prawnego naprawienia skutków akcji "Wisła". W 50. jej rocznicę Kongres
Ukraińców w Polsce ponowił te żądania. Jednocześnie Kongres potępił krzywdy i zbrodnie
zadane Polakom przez Ukraińców i prosił o wybaczenie. Obietnica Senatu z 1990 roku
pozostała nie spełniona. Nie podjęto nawet próby ustalenia, co jest możliwe, i co Polacy
byliby gotowi zaakceptować. A.Ka
Czas robi swoje i nawet Osława, nie jest taka jak dawniej
Cisza
Po wysiedleniach opustoszały cerkwie. Świątynie i krzyże opuszczone, często
dewastowane niszczały. Dopiero w latach sześćdziesiątych śmielej odradzały się
wspólnoty, wielu unitów przylgnęło wówczas do oficjalnie istniejącego prawosławia. W
greckokatolickiej - przed wojną - wsi, po wysiedleniach sytuacja się skomplikowała. Dziś
w szkole w Mokrem uczą religii duchowni prawosławni, uniccy i katoliccy. To też echo
następstw dramatycznego 1947 roku. FOT. ZBIGNIEW LENTOWICZ
ZBIGNIEW LENTOWICZ
Wojny, kataklizmy, kapryśny los nie omijały Mokrego, tych kilkudziesięciu ukraińskich
chałup wciśniętych w przesmyk, przy kolejowym szlaku do łupkowskiej przełęczy
wiodącej na drugą stronę Karpat. Ludzie po każdej pożodze podnosili się jednak,
odbudowywali strzechy, znów zieleniły się zagony na gliniastych stromiznach. Tak było
do siódmego maja czterdziestego siódmego, kiedy na łące wylądował kukuruźnik.
Przybycie samolotu zapamiętał czteroletni wówczas Orest Kochanowski: z maszyny
wysiadł polski oficer i powiedział do spędzonej gromady, że Ukraińcy powinni się
zbierać. I nagle, w ciągu paru godzin, kilku kolejnych dni, świat, który zapamiętała
Maria Kirylejza i kilkunastoletni wtedy Józef śurat zapadł się, potem zaś wszystko było
już inne niż dotąd.
We władzy ślepego przypadku
Energiczna Maria Kirylejza w jasnobłękitnej bluzce sztywnieje, kiedy pada pytanie i w ślad
za nim wracają wycierane z pamięci obrazy, strzępy niechcianych wspomnień. - Po
wysiedleniu połowy Mokrego, z pozostawionymi w chałupach pozostał strach. - Człowiek
cienia swojego się bał - pamiętają.
Wydarzyć się przecież mogło wszystko, o ludzkim losie decydował głupi przypadek. - Ja w
Mokrem zostałam, bo wojskowi zawahali się przy polsko brzmiącym nazwisku, a matce,
Kochanowskiej z domu, wpisano jakoś wcześniej w paszporcie, że Polka - dziwi się Maria o
włosach przyprószonych siwizną, długo patrzy przed siebie nieruchomo, tylko dłonie ani na
chwilę nie spoczną spokojnie na stole.
- Inni zostawali, bo potrzebni byli robotnicy w lesie, robotnicy kolejowi na strategicznym
szlaku i ci zwłaszcza, którzy "robili na tutejszej kopalni nafty wiertaczem".
W sądnej godzinie, jak kto mógł chronił głowę. Czy można się dziwić ludziom?
Kiedy wojskowi zaczęli plądrować chałupę Kochanowskich, babcia siedziała akurat na łóżku.
Wojskowy już od progu uniósł karabin, wymierzył. - Mama rzuciła się rozpaczliwie, zdążyła
tylko złapać za ręce sięgające do spustu.
Jana Kirylejzę na ziemie północne wywieźli z sąsiedniej osady, wcześniej jednak na własnej
skórze doznał mocy przypadku. Kiedy raz wojsko wpadło do wsi, schował się w ciasnej
piwniczce. Przy maszynie do szycia w izbie została siostra, młoda, piękna dziewczyna, kaleka
bez nóg, po kolejowym wypadku. - Czego płaczesz durna, zainteresował się jeden z
wojskowych. - Brat się schował przed wami w piwnicy, pewnie go zabijecie. I wtedy żołnierz
rzekł do towarzysza, przestań tam szukać, idziemy.
Innym razem Jan stał w zagajniku, gdy Zawadkę Morochowską pacyfikował polski oddział.
Jeszcze słyszy te strzały, krzyk ludzi, trzask palonych chałup, jakieś wrzaski, ryk domowej
zwierzyny. - śe koń, co go poszedłem zabrać z pastwiska, który wtedy stał ze mną w
krzakach, nie zarżał, cud prawdziwy!
- Czasem przecież, człowieku, śmierci przypadkiem na głowę nadepniesz, a masz szczęście -
nie stanie się nic - Jan o tym zawsze może zaświadczyć. Wie też, że z pamięci, z serca nie da
się już wydrzeć koszmarów. - Z Polakami człowiek jadł z jednej miski, potem ramię przy
ramieniu, w skwarze, kosili na polach czy łące, a jakiś żal przecież utkwił głęboko, jak zadra.
Komu bowiem zawinił dziadek, którego od Gierata z podwórza wypatrzyli wojskowi, jak
szedł miedzą, serią dostał, nie dane mu było dożyć swego.
Zwalistemu Orestowi Kochanowskiemu staje przed oczami wizerunek ojca, weterana
czwartego białoruskiego frontu, który po ranach odniesionych pod Bielskiem, wrócił wreszcie
do rodzinnej chałupy. Wojennego, kombatanta przecież, nie ochronił nawet mundur.
ś
ołnierzom spodobał się trofiejny, stary, angielski zegarek: odpinaj, kurwa twoja mać
banderowska - usłyszał i nie zdecydował się ponad miarę przeciągać struny. Frontowe
inwalidztwo nie uchroniło przed wywózką Tkaczy, bracia ledwie wrócili z wojny, już kazano
im w godzinę spakować się i wyjeżdżać na północ.
- O idzie mały banderowiec, chodźcie no tu hajdamaki - Orest pamięta dobrze tamte słowa,
klimaty. Widzi też, Polaków, bogatych chłopów dochodzących do kopalnianej roboty z
Kulasznego, jak oddawali ojcu swoje śniadanie. - Ty masz jeszcze dwóch bajtli do
wykarmienia, weź, nie przelewa ci się przecież.
"Ni cerkwi, ni dwora"
Mokre już przed wojną było ukraińską wsią, liczącą ponad sto dymów, z własną
kooperatywą, stacją kolejową, wodnym tartakiem, "ridną szkołą", z kopalnią nafty, w której
dobywano ropę z kilkudziesięciu odwiertów. O beskidzkiej osadzie, wciśniętej między
wzgórza, odciętej od wielkiego świata na bojkowsko-łemkowskiem pograniczu mówiono też,
zwłaszcza w sąsiednim zawistnym Morochowie: "ni cerkwi, ni dwora". Polaków było tu
niewielu, żyli najczęściej w małżeństwach mieszanych. Pięcioma żydowskimi rodzinami
zajęli się w okupację hitlerowcy. - Potem, kto miał tu broń, stanowił prawo - pamięta
sześćdziesięcioletni dziś Józef śurat, kiedyś, "jeszcze w Prusach" nauczyciel ukraińskiego.
ś
urat siada na chwilę w swym nowym, jasnym domu, pod wizerunkami narodowych
bohaterów i włącza w telewizji kijowski program. Gdy w 32 roku ojciec, Michał, gospodarz
na 11 morgach budował na wysokim brzegu Osławy chałupę, na dachu kładł już czerwoną,
tarnowską dachówkę - odcinała się wyraźnie od tutejszych strzech.
Wojna przyniosła do Mokrego spustoszenie. - Tu władza, państwowy urzędnik się nie
zapuszczał, o zmierzchu i w biały dzień przychodził i rabował kto chciał, mundury nie
mówiły niczego, każdy mógł podać się za kogo tylko mu przyszła ochota. śurat: - Wobec
grabieży i bezkrólestwa, jedynym oparciem stała się wkrótce UPA. Przed wywózką na roboty
do Rzeszy, przed mobilizacją do Czerwonej Armii, przed bandyckim zagrożeniem, polskim
podziemiem i szykanami milicji młodzi z Mokrego i okolicznych wsi uchodzili do lasu. śurat
nie pamięta, by banderowcy siłą rekrutowali. - Była u nich surowa dyscyplina - tak słyszał.
O wspieraniu "naszych partyzantów" niewiele się dziś w Mokrem chce pamiętać. Przychodził
czas, ludzie dawali kontyngent, nie daj Boże, gdy się wydało, że ktoś garść ziarna czy słoninę
zataił w jakimś schowku - kręci głową śurat.
Legenda UPA
Anna Babiak, cudem ocalona z Zawadki Morochowskiej - spalonej wpierw przez Niemców,
którzy szukali tam tropów radzieckich skoczków, potem trzykrotnie jeszcze pacyfikowana
przez polskie wojsko - w styczniu, marcu i kwietniu 46 - nie może się nadziwić nieszczęściu -
w Zawadce przecież ludzie tak strasznie byli grzeczni! Sędziwa Anna, wsparta ciężko na
lasce, przyniesie fotografię brata, rocznik 1925: - Iwan, to znaczy Jan, który zginął, dziś jego
nazwisko brzmiałoby po polsku Dobrzański, tak był do każdej roboty składny, taki dobry, że
dziś jeszcze Babiakowej z wielkiego żalu, łzy się w oczach zakręcą.
W styczniowy, śnieżny dzień, w Zawadce wojsko zabiło ponad sto osób, nie oszczędzano
kobiet i dzieci. Babiakowa opowie, jak to uciekinierzy pod wieczór wrócili na pogorzelisko i
pod ciałem zabitej matki odnaleźli żywe jeszcze na wpół zamarznięte, półroczne dziecko.
Kiedy wojsko przyszło potem zza góry do Mokrego i matce kazali zrobić jajecznicę - białe,
maskujące kombinezony żołnierzy pełne były krwawych śladów - pamięta jak dziś Maria
Kirylejza. - Zawadka, to był cichy zakątek, schowany wśród lasów i banderowcy mogli tam
szukać schronienia - Maria zastanawia się głośno z wyraźnym wahaniem.
Czy oddział UPA stacjonował w samym Mokrem, nie potrafi powiedzieć Józef śurat: Wiem
tylko, że jeśli sotnia zjawiała się w okolicy, ustawały zaraz napady, grabieże. To pod
wpływem UPA, tak niewielu Ukraińców z Mokrego wyjechało na Ukrainę w czterdziestym
piątym, w ramach pierwszych przesiedleń i wielkiej wymiany ludności. - UPA atakowała
wówczas transporty, płonęły mosty. Najskuteczniej podziałało jednak na ludzi słowo
pewnego kapitana, idącego z IV Frontem Ukraińskim czerwonoarmisty, który w domu
ś
uratów powtarzał, Michał, rób co tylko chcesz, tylko nie jedź na Wschód.
Dziś młodszy śurat, Ukrainiec i polski obywatel spokojnie tłumaczy cele UPA, woli jednak
mówić bezosobowo: liczono na trzecią wojnę światową i oczekiwano, że da się zorganizować
ten niezależny kraj na ukraińskich ziemiach etnicznych. O akcji "Wisła": "tamta władza w
tamtym ustroju zdecydowała się nami zatkać puste poniemieckie ziemie, by zamknąć usta
propagandzie zachodniej". - Przyjeżdżaliśmy - mówi śurat - do wyszabrowanych kompletnie
domostw, a ci, którzy osiedlili się tam wcześniej z lękiem wypatrywali krwawych Ukraińców,
strasznych jakichś hajdamaków, bandytów z nożami. I nie mogli się potem nadziwić, że
spotykali wreszcie podobnych do nich, normalnych ludzi, a najczęściej nieszczęśników
wyzutych z majątku, którym z litości trzeba było czasem podać kubek wody.
Zwycięzcy i zwyciężeni
Po latach dopiero, gdy młodzi zaczęli już uciekać na zachód, do Ameryki, Kanady, turyści
przyjeżdżali na Mazury i gadali: jeśli wy stąd wyjedziecie, to Niemcy przyjdą. - Niektórzy
nasi - ma dziś żal śurat - poszli na łatwiznę, udawali, że są Polakami, myśleli, że w ten
sposób będzie im lepiej, ale przecież nikt nie ufa dwulicowym, prędzej się człowiekowi
wierzy takiemu, jaki on jest. Przeszliśmy swoje, taki był ustrój, zwykli ludzie nie liczyli się
wtedy - zamyśla się śurat. I dodaje z westchnieniem: tyle, że myśmy z tego wszystkiego się
nacierpieli najwięcej.
Czas odmierzany w Mokrem, w którym znów pada oblepiający śnieg, a błotnisty nurt Osławy
niesie roztopową falę, dziwnie zaciera cienie i szarości, wyostrza krzywdy niczym jedyne
widoczne i jaskrawe kontury. Po półwieczu nakazanego milczenia, instynktownego
kamuflażu, ludzie jeszcze odreagowują.
- Zadry utkwiły głęboko, zwłaszcza wśród pokolenia, które bezpośrednio naznaczyła historia
- próbuje zrozumieć Danuta Łagódka, dyrektor tutejszej szkoły, unikalnej w kraju, bowiem
nieprzerwanie od 1957 roku dzieci uczą się tu również ukraińskiego. Zderzenie z
rzeczywistością wschodniego pogranicza było szokujące dla Łagódki. Jeszcze do niedawna w
pobliskim Zagórzu czy Sanoku, choć wszyscy się domyślali, kto jest kim, pochodzenie
ukraińskie było tematem tabu. Łagódka: tu w Mokrem odkąd pamiętam, było inaczej, tu
Ukraińcy zawsze stanowili większość, mówiło się więc po ukraińsku na przystanku i w
sklepie.
Dystans przybysza z zewnątrz, spoza tego zaklętego kręgu emocji okazał się jednak na
dyrektorskiej posadzie rzeczą bezcenną: - Bez tego chyba nie da się tu działać skutecznie -
sądzi dyrektorka. W szkole lekcje religii prowadzi trzech księży: prawosławny, unicki i
katolicki. - Zajęcia celowo zorganizowaliśmy jednocześnie, w tym samym czasie, każdy
duszpasterz zgarnia po dzwonku swoją trzódkę i nikt nie ma czasu na pokazywanie palcem
"innego".
Podskórne konflikty, które przecież pulsują w Mokrem i co jakiś czas znajdują swe ujście, jak
ten ostatni spór dotyczący udostępniania katolikom nowo wybudowanej cerkwi unickiej,
szczęśliwie, jakby nie dotyczyły dzieci. - Wśród uczniów pęknięcia nie ma, nie ma napięć na
tle burzliwej przeszłości. To, czego młodzi sami nie doświadczyli, a o czym jedynie
opowiadają rodzice, pozostaje opowieścią, czymś w rodzaju mrocznej legendy. - Z ostatniej
wojny wszyscy wyszliśmy okaleczeni i zwycięzcy, i zwyciężeni - myśli pani dyrektor po tych
kilkunastu latach doświadczeń na południowo-wschodnich kresach Rzeczypospolitej. Wojna i
ją samą, kiedyś przecież musnęła: ojciec Łagódki trafił do kacetu, lecz rodzina ocalała, dzięki
pomocy znajomej Niemki.
Podsumować i zamknąć
Na korytarzach piętrowej, szarościennej, szkoły w Mokrem, harmider - dzieciarnia daje upust
energii. Ukraińskiego w dokazującej gromadzie jednak nie słychać.
Mirosław Onyszkanycz, nauczyciel ojczystego języka, twierdzi, że umiejętność posługiwania
się ukraińskim dzieci w Mokrem wynoszą z domu, a pierwsze podręczniki wydane w kraju
(wśród ilustracji orzeł w koronie obok włodzimierzowego tryzuba) wypierają importowane ze
wschodu, w których treść jak pięść do nosa przystawała do polskiej rzeczywistości.
Onyszkanycz, który prowadzi również uczniowski zespół "Osławiany" (Osławianie),
ubolewa, że słabnie entuzjazm młodych artystów odkąd obecność ukraińskiej pieśni i
obyczaju spowszedniała nie tylko w okolicy. "Osławian" proszą już wszędzie, bez wyjątku.
na festiwale ukraińskiej kultury i państwowe uroczystości w Sanoku albo Zagórzu.
- Szczypta konspiracji, sięgania do narodowych piosenek jak po zakazany owoc, dodawała
młodzieży zapału, dziś górę bierze normalność, a to już zupełnie nie mobilizuje - narzeka
nauczyciel.
Pytam, czy próbowali zapraszać polskie dzieci do wspólnego śpiewania, w Mokrem niewiele
jest przecież możliwości interesującego spędzania czasu po lekcjach. - Nie. Pewnie sam
język, to znaczy słowa piosenek, mogłyby być trudną do pokonania barierą - nie ukrywa
zakłopotania Onyszkanycz.
Stanisław Biłas, z czarnym sumiastym wąsem i mocnymi dłońmi, miał cztery lata, gdy z
ojcem wracali do Mokrego na swoje. Dziś akademicko-prasowymi dyskusjami wokół
ukraińskiej przeszłości jest już trochę znużony. Dla człowieka, który urodził się na ziemiach
odzyskanych i tam się dorabiał, tam urządził sobie życie, tak jak potrafił najlepiej, nie ma już
tutaj, w górach szczególnego magnesu. - Wziąć hektar zagonu i kartofelki sadzić?
Co tu będzie robił przyjezdny, kiedy wokół pracy brakuje, a we wsi już i tak stoi kilka chałup
opustoszałych po tych, którzy prysnęli przy pierwszej okazji do wymarzonej Kanady.
Tak to już jest. Jeśli wśród obrazów pielęgnowanych z dzieciństwa nie zobaczysz wiosennej
Osławy, to zastanawiać się trzeba, co właściwie znaczy dla ciebie słowo - ojczyzna. Ona już
dla wielu jest tam, gdzie się urodziłeś, dorosłeś. - Ojca i innych z jego pokolenia w góry gnała
tęsknota, za każdym drzewem, kamieniem. A nam, młodszym? Biłas, który kiedyś pracował
w kombinacie drzewnym w Rzepedzi, a dziś siedzi na zasiłku, ma swoje zdanie: Prawdę o
akcji "Wisła" trzeba spokojnie, solidnie zapisać i wreszcie sprawę zamknąć. To się należy
wszystkim - zamiast tego ciągłego szrajbowania w gazetach, jątrzenia, wymysłów.
Odejście dawnego świata
Ludzie w Mokrym z losem pogodzeni: w majowe, odpustowe święto sunie tylko procesja na
cmentarz. Te parę krzyży zamarłych w ciszy za ogrodzeniem to jedyny ślad po Zawadce
Morochowskiej. W miejscu, gdzie stały niegdyś chałupy przyjezdny z trudem znajdzie ślady
po piecowiskach. Jeszcze tylko tu i ówdzie wiosną, pośród lasu zakwitną śliwy, o pniach i
konarach skręconych wiekiem i niepogodą jak dłonie starca.
Nawet Maria Kirylejza, która przecież w Mokrem trwa przez te wszystkie lata, widzi jak
niepowstrzymany czas zaciera ślady. Pod lasem najszybciej. Młode drzewa pną się w
górę, tam gdzie stały kiedyś domy pod strzechą, budowane z bali na zrąb, malowane w pasy
ż
ółtawą glinką.
Maria: - Człowiekowi nawet skrawek ojcowizny, dawno nie widziany, dziś pewnie wydałby
się obcy.
Jednak Kirylejzowie, jak wielu tutejszych, dzielą życie na dwie epoki, ta piękna liczy się do
wojny czy raczej do wysiedlenia: cudowny świat, kiedy się go ogląda oczami młodości.
Tamta wieś z żydowską karczmą pod górką tętniła życiem. W czerwcowe wieczory
dziewczyny zbierały się razem, szło się pośpiewać u kogoś na zachacie. W niedziele albo
przy święcie nikogo do zabawy nie trzeba było specjalnie zachęcać, więc sklecona z desek
podłoga aż dudniła od tańców. To wtedy nawet las był człowiekowi przyjazny, Maria zawsze
najwcześniej była w grzybowisku, do domu znosiła pełne kosze. - Aż któregoś lata matka za
wielki jutowy worek suszonych prawdziwków, sprzedanych na sanockim targu, zrobiła
wielkie zakupy. Prezenty dostali wszyscy - ja - jak dziś pamięta pani Maria - dostałam piękne
buciki.
A ryby, jakie wtedy były w Osławie, kto pamięta? Matka Marii miała na nie sposób:
przygotowane wcześniej układała do blachy wyściełanej słomą i suszyła w chlebowym piecu.
Smakowały wspaniale, zwłaszcza gdy wcześniej polatało się za krowami po górkach.
I nagle któregoś majowego dnia skończyło się chodzenie po kądzieli i darcie pierza z
przyjaciółkami w jesienne wieczorki. Martwa cisza zapadła tam, gdzie kiedyś żyło Kamienne,
Przybyszów, Karlików, Płonne, Ratnawica.
- Nigdy już potem, po wojnie nie zaśpiewałam, nie było z kim i nie było ochoty. To w roku
wysiedlenia i potem w naszą wigilię kolację jedliśmy tak wcześnie, w biały dzień, przed
zachodem słońca - wspomina Orest Kochanowski. Maria Kirylejza także widzi, jak matka
owija chustą lampę nad świątecznym stołem, by światło nie zdradzało ukraińskiego wyznania.
Cerkiew wtedy milczała zamknięta na głucho, po kilku latach dopiero wprowadzili się pod jej
łatany dach prawosławni. W opuszczonych chałupach zamieszkali osadnicy, niewielu ich w
Mokrem zagościło dłużej - nawet tacy porządni jak na przykład Rajchlowie czuli się
widocznie nieszczególnie na cudzym.
Po pięćdziesiątym szóstym zaczęły się pierwsze powroty. śuratów o tym, że opuszcza ich
zagrodę, zawiadomił listem polski gospodarz. - Z Zagórza w kwietniu 57. musieliśmy
zawrócić raz jeszcze do śabinki pod Węgorzewem. Czekając na przyzwolenie władzy raz
ostatni "w Prusach" przesiedzieli lato. We wrześniu udało się wreszcie; byli znów na
ojcowiźnie, jednak Józefa, mimo że odsłużył wojsko i budował Nową Hutę, przez dwa lata
jeszcze odsyłano z kwitkiem z biura meldunkowego. śurat zapamiętał, że kiedy wrócili, wieś
wydawała się skurczona jakaś, opustoszała, dziwnie było, pługi wykroiły nowe miedze, a
między podwórkami zniknęły płoty. - Ludzi pamiętam zastraszonych, posępnych, nikt nie
dowierzał nikomu. Coś z tej atmosfery nieufności zostało do dzisiaj - podziały na tych, którzy
zostali i tych, którzy wrócili z wygnania, odzywają się czasem z głębi zza drugiego dna.
Zaledwie kilka lat wcześniej nową cerkiew z Zawadki rozebrano i złożono z niej pegeerowską
owczarnię w Wysoczanach. Wieść niesie, że któregoś dnia wezbrane wody zmyły obejście, a
fala porwała i uniosła szczątki razem ze zwierzętami.
Zbigniew Lentowicz
Józef śurat (na zdjęciu) twierdzi, że "w Prusach", na zesłaniu, cywilizacja wyprzedzała
Mokre o pół wieku. I cóż z tego, skoro oni chcieli być u siebie, choćby w ciasnej,
ojcowskiej chałupie. FOT. ZBIGNIEW LENTOWICZ
Zaraza na nas przyszła o świcie 1 lipca
U nas tu, u nas tam
ANDRZEJ KACZYŃSKI
Jeśli ojczyzna to pamięć i groby, to ta tutaj, nowa "mała ojczyzna", jest przepołowiona.
Pamięć wciąż biegnie do Łemkowszczyzny, w Bieszczady, w okolice Sanoka, Przemyśla,
Jarosławia, Lubaczowa. Tamte ukraińskie groby zniszczyli ludzie, pochłonęła ziemia,
porosła trawa. I tu przepadły stare, pojawiły się nowe
FOT. ANDRZEJ KACZYŃSKI
- W ciągu pięćdziesięciu lat historia zatoczyła pełne koło. Wtedy też była Pascha:
Poniedziałek Wielkanocny - rzekł ksiądz Marek Sośnicki. "Wtedy", czyli 28 kwietnia
1947 roku, był pierwszy dzień akcji "Wisła". "Pascha" to dosłownie "przejście" śydów
z niewoli egipskiej do Ziemi Obiecanej. U chrześcijan pamiątka "przejścia", czyli
Zmartwychwstania, Chrystusa. W kontekście 50. rocznicy przymusowego przesiedlenia
Ukraińców z "małej ojczyzny" w południowo-wschodniej Polsce na ziemie odzyskane,
słowo nabiera ironicznego i gorzkiego sensu.
Jest 26 kwietnia, sobota Wielkiego Tygodnia według kalendarza liturgicznego obrządku
wschodniego. Parafia grekokatolicka w Modle w województwie legnickim. Na chwilę
rozmowy ksiądz Marek Sośnicki ma czas po niespiesznym rozejściu się wiernych, z których
prawie każdy ma coś świątecznego do powiedzenia proboszczowi, po sprzątnięciu kościoła,
który wypożycza od parafii rzymskokatolickiej, po rozmontowaniu i wyniesieniu do zakrystii
prowizorycznego ikonostasu. - Musimy po sobie posprzątać, żeby nie został po nas żaden ślad
- mówi z goryczą duszpasterz Ukraińców. - Mam trzy parafie, ale żadnego własnego kościoła.
Nazajutrz, u świętego Jacka w Legnicy, przeciętna wieku parafian księdza Marka dużo niższa,
a głosy znacznie silniejsze; piękne śpiewy liturgiczne brzmią czyściej i donośniej. Ale tu tak
samo po skończonym nabożeństwie ikonostas składany jak parawan wynosi się z
prezbiterium, i w gotyckim, i rzymskokatolickim kościele nie zostaje żaden bizantyjsko-
ukraiński ślad. Wierni wsiadają do samochodów i odjeżdżają. Rezurekcja grekokatolików
wygląda jak msza dla automobilistów. - Parafia personalno-terytorialna - mówi ksiądz
Sośnicki - czyli, można powiedzieć, parafia w drodze. W pokoleniu dzieci i wnuków
przesiedleńców wystąpiła olbrzymia migracja ze wsi do miast, ale także ponadprzeciętna
emigracja. - Dlaczego aż tylu Ukraińców wyjeżdża za granicę, do Kanady lub Stanów
Zjednoczonych? Mój brat też wyemigrował, więc potrafię odpowiedzieć - mówi ksiądz
Marek. - Bo tutaj jest im źle. To większość uważa, że jest w Polsce tolerancja. Mniejszość -
nie.
Ksiądz Marek Sośnicki, rocznik 1963, urodził się już na wygnaniu. Rodzina pochodzi z
Ulucza koło Sanoka. W Uluczu - mówi z dumą - jest najstarsza w Polsce cerkiew z 1510
roku. Po sąsiedzku - mówi ze smutkiem - leżała wieś Borownica, gdzie zamordowano 38
bezbronnych Ukraińców. Ta śmierć przyszła z zewnątrz. Naokoło były same wioski
ukraińskie, a więc nie było w tej okolicy żadnych konfliktów etnicznych czy waśni
sąsiedzkich, ani wojny domowej. Ksiądz zresztą nie zaprzecza, że gdzie indziej taka wojna się
toczyła, nie pierwszy raz zresztą w dziejach Polski: przypomnijmy sobie choćby rabację
Jakuba Szeli, przeczytajmy na nowo "Rozdzióbią nas kruki, wrony...". Konflikt jest
nieodłączny od społeczeństwa. Tego jednak nie chciano rozwiązywać, a tylko unicestwić
jedną z jego stron. - Została popełniona zbrodnia na narodzie ukraińskim - mówi ksiądz
Marek Sośnicki o akcji "Wisła".
Moja wieś
Moja wieś to Nowa Wieś - mówi Piotr Hojniak ze zrośniętej z Modłą wsi Patoka. - Nowa
Wieś w byłym powiecie nowosądeckim. 12 kilometrów od Krynicy, 22 od Nowego Sącza.
Rozciągała się na sześć kilometrów wzdłuż Kamienicy. Dużo lasów, mało ziemi ornej. Każdy
sam sobie gospodarzem, kto potrzebował pieniędzy - wycechował drzewo, ściął, ale tak, żeby
nie niszczyć lasu, głównego naszego bogactwa. We wsi były cztery tartaki, to świadczy, że
było co ciąć. W pobliżu miał też las hrabia Stadnicki. Dobrze płacił, drzewo z lasów hrabiego
nasi ludzie wozili konnymi furmankami do jego tartaku w Nawojowej. Tak sobie dorabiali i
było jako tako.
W Nowej Wsi mieszkali sami Łemkowie. Tylko dróżnik, zapomniałem jak się nazywał, i
dwaj gajowi, Słabek i Szatkowski, to byli Polacy. Była u nas szkoła czteroklasowa; siedem
klas ukończyłem już tutaj. I była u nas parafia grekokatolicka z filią w Łosiu, ale obsługiwał
ją jeden ksiądz. Ja skończyłem kurs dla diaków we Florynce, przy klasztorze ojców studytów.
Diak to tyle co organista w kościele łacińskim. Trzy lata posługiwałem w naszej cerkwi -
mówi pan Piotr, co chwila zerkając na zegarek, żeby nie przegapić pory nabożeństwa. W
Modle, jak pięćdziesiąt lat temu w Nowej Wsi, pełni obowiązki diaka. Trzeba za każdym
razem baczyć, co to znaczy "u nas". Raz "u nas" odnosi się do Nowej Wsi, ale kiedy indziej
"u nas" to znaczy w Patoce. U nas tu, u nas tam.
Zaświadczenie: "6 IV 1945. Grekokatolicki urząd parafialny w Nowej Wsi poświadcza, że
Piotr Hojniak jest diakiem w tutejszej cerkwi". Podpisał proboszcz, ks. Stefan Dziubina
(obecnie mitrat, czyli infułat w łacińskiej terminologii; zanim można było odtworzyć
hierarchię i diecezje obrządku wschodniego, ksiądz mitrat Stefan Dziubina był wikariuszem
generalnym prymasa Wyszyńskiego dla wiernych rytu grekokatolickiego).
- W 1945 roku trochę ludzi z zachodniej Łemkowszczyzny skusiło się na wyjazd do ZSRR.
W 1947 roku najpierw tylko słuchy chodziły, że będą nas wysiedlać. Szeptanka z ust do ust,
nieoficjalna. Z początku wszyscy sobie lekceważyli: a może do nas to nie dojdzie? Złe szło od
strony Gorlic. Było coraz bliżej. Po trochu trzeba było się przygotowywać. Zaczęliśmy zbijać
paki. Jak to zobaczył pewien porucznik z wojska, obrugał nas, że ulegamy panice. Ale nasz
ksiądz ostrzegał, że trzeba się przygotowywać. Rodzice proboszcza mieszkali w Gładyszowie,
w Gorlickiem. Otrzymał wiadomość, że ich deportują. Odprawił ostatnią mszę, ludzie się
popłakali. Powiedział: pójdę albo z nimi pojadę, albo się przynajmniej pożegnam. Poszedł
szukać na stacji w Gorlicach. Zauważyli go wojacy, że nie jest z tego transportu. Spytali, kim
jest. Księdzem. Jakim księdzem? Grekokatolickim. - To nam wystarczy - orzekli. Tak
proboszcz znalazł się w obozie w Jaworznie. Za "sprzyjanie UPA". A do nas UPA w ogóle
nie dotarło. W naszych stronach był spokój. Bandytyzm? Zetknąłem się z takim jednym
przypadkiem. Nocą przyszli zamaskowani ludzie, kazali położyć się twarzami do ziemi - i do
szabru. Brali buty, ubrania, sprzęty, kury, świnie. Mój brat był sklepowym: dawaj. To była
hołota z sąsiednich wiosek.
- No i zaraza przyszła na nas pierwszego lipca. Bez uprzedzenia. O świcie wojsko obstawiło
kordonem całą wieś, żeby nikt nie mógł uciec. Do każdej zagrody przyszło po dwóch
ż
ołnierzy. "Na podstawie zarządzenia takiego, a takiego...". Dali dwie godziny na spakowanie
rzeczy. Nie powiedzieli, dokąd nas zabierają. Co można było wziąć? Przede wszystkim
ż
ywność. Chleb na drogę. Kobiety posuszyły już przedtem trochę sucharów. Narobiły
konserw mięsnych. Oprócz tego pościel, ubrania, statki kuchenne. Sprzęt. Początek lipca, na
polu zboże dojrzewa, siano nie zwiezione. Musieliśmy zostawić. Miało później wojsko
sprzątnąć. Załadowaliśmy się na wóz. Kto nie miał, tak jak my, konia, przyprzęgał krowę.
Kto nie miał furmanki, ładował się na nieduże ciężarówki wojskowe, ale już nie mógł zabrać
bydła. Z cerkwi nic nie wzięliśmy. Ustawili nas wszystkich w kolumnę. Pognali najpierw do
siedziby gminy w Łabowej. Tam dali papiery przesiedleńcze.
"Państwowy Urząd Repatriacyjny, Nowy Sącz. Karta przesiedlenia nr 27. Nowa Wieś, 1 VII
1947 r. Hojniak Wasyl, ur. 1890; Tekla, lat 56, matka; Piotr, lat 23, syn; Julian, lat 21, syn;
Olga, lat 15, córka. Zostawia: 5 ha, w tym użytków rolnych 4, dom kryty blachą 1, stodoła 1,
szopa 1. Zabiera ze sobą krów 3, jeden wóz kompletny". - Naprawdę rodzinne gospodarstwo
było dwa razy większe - objaśnia Piotr Hojniak - ale starszy brat, choć mieszkał razem z
nami, założył już swoją rodzinę, nie było wiadomo, czy nas nie rozłączą, więc ojciec podzielił
ziemię na dwie części. Adnotacje: "Przyjazd 7 VII 1947, godz. 7.00, Chojnów, woj.
wrocławskie. Osiedlono: Pawlinki, gmina Krzyżowa, powiat złotoryjski. Zapomoga 23 IX
1000 zł, 21 XI 500 zł".
- Z Łabowej skierowali całą gromadę na stację kolejową w Nowym Sączu. Tam przepołowili
wieś. Jedni pojechali, jak się później dowiedzieliśmy, do Stobna w Pilskiem. Wozy
załadowano na osobne wagony. Do oddzielnych wagonów zapędzili po dwie rodziny i
należący do nich inwentarz żywy. W składzie było pięć wagonów krytych i siedem węglarek.
My trafiliśmy do węglarki. Nie było daszku czy choćby plandeki. Tylko niebo i gwiazdy nad
głowami. Na jeden koniec wagonu daliśmy bydło. Na drugi paczki i ludzi. Ruszyliśmy, dalej
nie wiedząc, dokąd nas wiozą. Na postojach do wagonów z dobytkiem wskakiwali złodzieje,
bez przeszkód brali, co im się podobało. Dopiero po jakimś czasie postawili na straży
uzbrojonego konwojenta. Na stacjach ludzie lżyli nas: "banderowcy", "bandyci". Obrzucali
kamieniami. Jechaliśmy siedem dni. Nie było dożywiania. Trudno było o wodę. Zabrakło
pokarmu dla bydła.
- Stanęliśmy na stacji w Chojnowie. Kazali się wyładować. Od Chojnowa wojsko nas
opuściło, komendę przejęli ormowcy. Kilka rodzin skierowano do Jaroszówki, a reszta
powlokła się dalej w kierunku kolonii Zamienice (wtenczas jeszcze nazywała się Samice).
Dotarliśmy zmęczeni, kto gdzie mógł, tam stanął. Rozpaliliśmy ognisko. Czekaliśmy noc i
dzień. W końcu cztery rodziny z wozami plus dwóch ormowców wyruszyło do dzisiejszej
Patoki, która wtedy nosiła nazwę Pawlinek. Poszedłem z nimi. Szosą do Rokitek, a potem
jeszcze 7 kilometrów lasem. Ludzie padali, krowy ustały. Jeden ormowiec został z nimi, ja z
drugim poszedłem do sołtysa prosić o pomoc. Wołami pomagali dociągnąć dobytek.
Kategoria "U"
- W Pawlinkach na nasz widok jakaś kobieta wybiegła z chaty z krzykiem. - "To myśmy
ledwie spod noża uszli, a tu już znowu banderowcy!". Później wyszło na jaw, że była
Ukrainką. Słyszę, jeden mówi do drugiego: "Wiesz, przyjechali Ukraińcy, jacy brudni, jacy
czarni". Byliśmy po tygodniu jazdy węglarką, bez dostępu do wody. Dowiedzieliśmy się
potem od sąsiadów, że nie spali cztery noce przed naszym przyjazdem. Ze strachu. Ale
później zostaliśmy dobrymi sąsiadami.
- Sołtys przydzielił domy i gospodarki. Wróciłem po rodzinę i resztę ludzi. Tak osiedliliśmy
się w Patoce. Budynki zrujnowane, bez okien, wyrwane podłogi, piece rozwalone. Ziemia
niskiej klasy, podmokła albo piasek. Już w sąsiedniej wsi Stary Łom grunt urodzajny, tu
nienadzwyczajna. Tak się trafiło. Osadnictwo rozpoczęło się tu dwa lata wcześniej. Mieszkało
już bodaj siedemnaście rodzin. Nas przybyło szesnaście rodzin łemkowskich. Teraz na 37
numerów w Patoce osiem jest polskich, reszta to Łemki. Ja założyłem rodzinę już tutaj,
pobraliśmy się 22 października 1949 roku; ponieważ byłem jego organistą, ksiądz Dziubina
przyjechał dać nam ślub. (Pani Maria, z domu Hryceniak, pochodzi ze Szczawnika, z
sąsiadującej z Nową Wsią gminy Muszyna, i tak samo została przesiedlona w ramach akcji w
te strony). W Modle są ludzie z Beresta. W Gromadce część pochodzi z Krzywej, część z
gorlickiego, i są ludzie od Jarosławia.
- Nie było między sąsiadami jakichś drastycznych konfliktów typu Polak - Ukrainiec. Sołtys
Mroczek był dobry człowiek, sam nie ukrzywdził i nie dał krzywdzić. Ale byliśmy
obywatelami drugiej kategorii. Z początku nie było nam wolno poruszać się poza gminą.
Rozmawiać po ukraińsku można było tylko w domu. Nauka w szkole była tylko po polsku.
Przez dziesięć lat nie mieliśmy żadnego naszego nabożeństwa. Dopiero w 1957 roku ksiądz
Włodzimierz Hajdukiewicz odprawił mszę w grekokatolickim obrządku w kościele (obecnie
katedralnym diecezji rzymskokatolickiej) św. Piotra i Pawła w Legnicy. Straszna masa ludzi
się zeszła. Jak ta pierwsza msza się rozpoczęła, nie było w kościele nikogo, kto by nie płakał.
Służba Boża odprawiała się najpierw raz na miesiąc w Legnicy. Z czasem bywała coraz bliżej
i coraz częściej.
- Jak było? Smutno było. Nam w żaden sposób nie było wolno działać jako Ukraińcom.
Grywałem trochę na skrzypcach, mandolinie, banjo. Założyłem małą kapelę; 35 lat
przygrywaliśmy na weselach, zabawach. W Gromadce było Koło Gospodyń Wiejskich.
Założyły chór, w którym było trochę Polek, trochę imigrantów z Jugosławii, i były też nasze
kobiety. Zaproponowały, żebyśmy im przygrywali. Trudno było zabronić tym z Jugosławii
ś
piewać własne piosenki, to i ukraińskie się przy tym czasem przemyciło. Od 1957 roku
zaczęło się stopniowo poprawiać. Zaczęto w szkołach nauczać języka ukraińskiego. Ale
zwłaszcza odkąd były nasze nabożeństwa. Zdarzały się jeszcze prześladowania. Po tej
pierwszej mszy w Legnicy wzywali ludzi na przesłuchania, straszyli. Innym razem
przyjechaliśmy, a rzymokatolicy zamknęli przed nami kościół. Tu w Modle też proboszcz
potrafił zamknąć nam drzwi.
Nie ma dokąd wracać
- Byliśmy biedniejsi niż przeciętnie Polacy. Im przypadły większe, lepsze gospodarstwa.
Dostawali więcej pomocy od państwa. Chodziliśmy do nich na zarobek. Ale wtedy było nas
dużo młodych. Wzięli się za hodowlę bydła. Mleka było tyle, że wozak nie mógł zabrać
wszystkich konwi na wóz. Ja 45 lat przepracowałem w lesie, na początku jako drwal, potem
jako gajowy. Były w pobliżu trzy odlewnie żeliwa, teraz są pozamykane. Dużo młodych
poszło pracować do miedzi. Dużo mieszka w Lubiniu, w Legnicy. Wyjechali ze wsi.
Z trojga dzieci państwa Hojniaków też żadne nie zostało w domu. Jeden syn najpierw
dojeżdżał na kopalnię do Rudnej: zima, lato, śnieg czy plucha, motorkiem do Gromadki, dalej
autobusem; potem wyemigrował do Ameryki. Drugi syn został księdzem grekokatolickim,
pracuje na parafii w Zielonogórskiem. Córka jest najbliżej, mieszka w Gromadce.
- Powroty? Nie mieliśmy dokąd wracać. Nowa Wieś nie przestała istnieć. Nas wywieźli, ale
majętność została. Osadnicy z przeludnionych wsi koło Nowego Sącza tylko czekali.
"Akt nadania. Powiatowa Komisja Ziemska w Złotoryi, 26 VII 1958 roku. Ziemi 4 ha, dom,
obora, stodoła, szopa, studnia".
- Nasi ludzie długo się opierali, nie chcieli brać nadań, traktowali to jako wyrażenie zgody na
to, co z nami zrobiono, jako zdradę ojcowizny. Ciągle liczyliśmy na to, że będzie można
powrócić do siebie. Władza zresztą, jak widać, nie śpieszyła się specjalnie z aktami
własności. Przez jedenaście lat jakby traktowała nasze osiedlenie równie tymczasowo, jak
my.
Sięgamy z kolei do fotografii. W Nowej Wsi: dom, widać po architekturze, stary, ale stoi
prosty, zadbany, odnowiony, oszalowany drewnem, świeżo pokryty blachą. - Jeździliśmy tam
w ubiegłym roku. Doznaliśmy przyjęcia, jakby powiedzieć najdelikatniej, chłodnego. Ale
przynajmniej pozwolono nam zrobić zdjęcia.
Na następnej fotografii dom rodzinny pani Marii w Szczawniku. Ocalała też piękna,
trójwieżowa cerkiew. Należy do parafii rzymskokatolickiej. Cerkiew w Nowej Wsi spaliła się
doszczętnie. W jakich okolicznościach? Kiedy? Nie otrzymałem odpowiedzi. Uwagę pana
Piotra jakby zaprzątnęło nagle coś innego, zmienił temat, zresztą już najwyższy czas zbierać
się do kościoła.
Patoka, Modła, Gromadka. Największe, zwarte skupisko przesiedleńców z akcji "Wisła" w
województwie legnickim. Widać, że nie przestrzegano tu przepisów "repatriacyjnych" o
rozproszeniu Ukraińców najwyżej po dwie, trzy rodziny w jednej miejscowości. Najwyraźniej
władze zdawały sobie dobrze sprawę, że ci deportowani nie należą do niebezpiecznej
kategorii "A", zwolenników OUN czy stronników zbrojnego podziemia. Z czasem zaś
niereglamentowane już administracyjnie, żywiołowe procesy migracyjne i demograficzne
sprawiły, że populacja ukraińska przewyższyła tu polską, ale te procesy trwają dalej i trudno
przewidzieć, jaki będzie ich wynik.
Budynki prawie wyłącznie poniemieckie. Tych wsi nie ogarnął budowlany boom.
Zabudowania, przynajmniej z zewnątrz, sprawiają wrażenie mocno zaniedbanych, jakby od
czasów niemieckich nigdy nie remontowanych. Za to na cmentarzu wokół kościoła nie ma
prawie wcale niemieckich grobów; jedna zrujnowana kaplica tutejszych posesjonatów.
Jeśli ojczyzna to pamięć i groby, to ta tutaj, nowa "mała ojczyzna", jest przepołowiona.
Pamięć wciąż biegnie do Łemkowszczyzny, w Bieszczady, w okolice Sanoka, Przemyśla,
Jarosławia, Lubaczowa. Tamte ukraińskie groby zniszczyli ludzie, pochłonęła ziemia, porosła
trawa. I tu przepadły stare, pojawiły się nowe, tych z pierwszego pokolenia osadników, ale
nie wiadomo, gdzie wyrosną następne. - Nie dostrzegam - mówi ksiądz Marek Sośnicki -
ż
eby jeszcze ktoś widział sens w byciu sobą, chciał wiedzieć, kim jest i do kogo należy.