Władysław Stanisław Reymont
Krzyk
O mio Napoli, o santa citta,
Tu sei sempre ii paradiso...
Śpiewała cicho kobieta wsparta o kamienną balustradę
tarasu zawieszonego nad morzem i rwała białe róże, co
girlandami otaczały kamienie i zwieszały się niby zielone
warkocze poprzeplatane kwiatami; rzucała je w morze i
spoglądała na miasto, co wielkim amfiteatrem utkanym z
białych plam ulic spiętrzonych, gajów pomarańczowych,
szarych zboczów skał - tonęło zwolna w fioletowym zmroku,
pohaftowanym złotymi płomykami świateł.
Pieśń rozlewała się wolno w cichym, przesyconym
woniami kwitnących pomarańcz powietrzu, róże niby białe
płomyki padały w morze, a fale mocnego lazuru, przesiane
pyłami purpury zachodu, przychodziły do skalistych
brzegów, połykały kwiaty, biły zwolna, wżerały się we
wszystkie szczeliny skał, bełkotały gniewnie i opadały z
jękiem w głębię, po to, aby po chwili powrócić z
rozstrzępionymi grzywami pian na grzbietach, bić w brzegi z
szumem groźnym i bryzgać pianą na skały, pokryte długimi
cielskami kaktusów, co niby rojowisko polipów o srebrnej,
kolczatej łusce pełzały po złomach lub czaiły się w
rozpadlinach, jakby czyhając na fale, które się o nie darły w
strzępy i spadały ciężko w otchłań.
O mio Napoli, o santa citta,
Tu sei sempre ii paradiso...
Rozbrzmiał znowu cudny głos i płynął w przestrzeń
głębokimi akcentami smutku; odpowiedziały mu z barki,
sunącej cicho, mandoliny złotawymi dźwiękami i jakieś
oddalone echa zgiełków miejskich, i głosy jakieś nieznane,
co leciały od winnic i od willi w nich ukrytych.
Henryk leżał na samym brzegu i patrzył na fale, co
seledynowymi koliskami przychodziły mu do nóg, lizały żółty
żwir i niby zielone węże czołgały się i wiły, i na dźwięk
1
śpiewu przebudził się z kontemplacji bezmiaru i tej
wiosennej, przedwieczornej ciszy, jaka rozlewała się nad
ziemią i morzem. Podniósł do góry oczy i spotkał się z
oczami śpiewaczki stojącej na tarasie.
Wstrząsnął się nerwowo, te ogromne, błękitne oczy
przenikały ostrym, zimnym światłem na wskroś i pociągały w
jakąś zawrotną przepaść.
Pies jego, który dotychczas spokojnie leżał i sennymi,
żółtawymi oczami patrzył w morze, zawarczał głucho,
poruszył się niespokojnie, strzygł uszami, pobiegł ścieżką aż
pod taras - i zawył.
- Zagraj, do nogi! - krzyknął Henryk i zaczął iść tą samą
ścieżką z oczami wciąż utkwionymi w tamtych oczach - był
jakby zahipnotyzowany.
- Ona! Ona! - snuło mu się po mózgu i czuł, że go ogarnia
jakieś bolesne drżenie, że krew uderza mu do głowy, że
tętna zaczynają mu huczeć, że w nim rozlega się pieśń
ogromu miłości i szczęścia. Otwierał bezwiednie ramiona
jakby do ujęcia tej białej postaci, miał jakieś słowa na ustach,
jakiś wielki krzyk w sercu wezbranym, a gdy doszedł do
balustrady tarasu, przystanął, nie miał sił i odwagi posunąć
się; tylko wsparty o kamienie, aby nie upaść, patrzył i
zatapiał się w tamtych oczach, ginął.
Ona drgnęła i odwróciła się szybko, czarna sylwetka
mężczyzny zjawiła się za nią. Zwiesiła mu się u ramienia i
zniknęli w głębi ogrodu, i zaraz od kolumn portyku,
świecącego dziwną białością, poprzez magnolie pokryte
różowym kwiatem i jasnozielone liście laurów zadźwięczały
te same słowa piosenki:
O mio Napoli, o santa citta,
Tu sei sempre ii paradiso...
Zmrok już zapadł. Wiatr się zrywał z morza ostry i
świszczący, trząsł rzędami rdzawo-białych eukaliptusów,
szumiał w czarnych cyprysach, przedzierał się do winnic, co
niby sieci zielone szły od drzewa do drzewa.
Miasto, niebo i morze zapadło w nocy; cisza pełna łkań i
głosów fal roztoczyła się nad światem.
2
Świeca drgnęła po raz ostatni i zgasła, a przez wielkie
okna zaczęły się wsączać srebmopłowe blaski księżyca i
zatapiać pokój w świetle. Wszystkie kształty rozsypały się w
drgający bezkształt, z którego dopiero po chwili wynurzyły
się zarysy wielkiego psa zwiniętego w kłębek na dywanie i
szkieletu ludzkiego, który z wyciągniętą ręką, z czaszką
przekrzywioną majaczył w jednym rogu pokoju. Złocone
ramy obrazów i metalowo drobnostki na stołach świeciły w
blaskach miesięcznych złotymi pyłami.
Henryk nie spał; zalewały go niejasne marzenia, takie, co
to nie mają ani form, ani wyrazu i przesuwają się jakby
ponad świadomością widmami obrazów, promieniowantami
myśli i rzeczy - nie wiadomo czy z przyszłości, czy z
przeszłości oderwanymi.
Patrzył w okno, w świat, nie widząc morza, co się skrzyło
miliardami drobnych fal, przychodziło konać pod sam dom,
na żółtych żwirach wybrzeża i rozlewało się szeroko aż do
tam portowych, na których majaczyły latarnie strażnicze niby
złote glorie bóstw kołyszące się sennie na falach.
Las masztów sinawych z obwisłymi żaglami stał cicho i
sennie jak stado bocianów, które czeka rychło się ozwie
klekot przewodnicy, by się poderwać, rozwinąć skrzydła i
ulecieć w srebmawą przestrzeń.
Cisza była odurzająca. Mgły szkliste a porozciągane w
pasy niby przędzą babiego lata snuły się nad zatoką,
przysłaniały wody i wzgórza pokryte winnicami - morze
przebłyskiwało chwilami taflą osrebrzonego szmaragdu i
zapadało w mgłach, jakby w śnie, szemrząc coraz senniej i
coraz wolniej bijąc w brzegi - a nad tym uśpieniem
powszechnym wisiał księżyc ogromny i promienny.
Henryk leżał bez ruchu i bez myśli.
Rozkwitłe kasztany dyszały wonią, która przedzierała się
przez szyby i razem z bełkotem fal obwijała mu serce i mózg
w słodką ociężałość. Wydało mu się, że leży na jakimś
srebrzystym obłoku, jakby na tych rozwichrzonych,
mieniących się śniegiem i perłami, grzbietach fal, co się
snują po zatoce i płyną nieskończonością świetlanej topieli, i
piją spokój i szczęśliwość życia wegetacyjnego; rozkosz
roztapiania się w blaskach łagodnych, w mrokach
rozdrganych echami życia, w morzu i w ciszy - i rozkosz
zjednaczania się ze wszystkim.
3
Uśmiechał się uśmiechem duszy, bo ten cichy szept
nieskończoności, ten wiekuisty przepływ fal bytów, te
drganią ciążących ku sobie atomów i światów - poczuł w
sobie. Nie wiedział, gdzie jest i płynie dokąd? Tak dobrze nic
nie wiedzieć, nic nie pamiętać, niczego nie pragnąć, bo tak
rozkosznie czuć zamieranie swoje, a zmartwychwstawanie
w bezmiarze!
- Ratunku! Ratunku!
Drgnął, uniósł nieco głowę, ale opadła mu zaraz
bezwładnie i zapomniał natychmiast o tej gamie ostrych
dźwięków, co uderzyła w niego smugą purpurowego,
bolesnego światła. Kołysał się dalej na falach rozmarzenia,
wszystko, co było bytu jakiegoś świadomością, oderwało się
i spłynęło do chaosu; był tylko barwami kwiatów tajemniczo
wyłaniających się z cieniów, światłem, śpiewem ptaków,
szmerem morza, piorunem, co gdzieś przebiegał w
nieskończoność - wszystkim był, a - niczym.
- Ratunku! Ratunku!
Usłyszał znowu krótki, rozpaczliwy krzyk lecący gdzieś z
niedaleka; usłyszał, ale nie wiedział, czy te dźwięki
pochodzą z zewnątrz, czy też wydobywają z głębin
ciemnych mózgu jego. Skupiał rozproszone myśli, jednoczył
w jeden punkt i naraz zadrżał, bo ten krzyk rozległ się tuż
przed nim i z taką przejmującą siłą, że się odruchowo uniósł
z łóżka i spojrzał - chciał krzyknąć, zerwać się, uciec, ale już
nie zdążył, bo gwałtowny spazm strachu zwarł mu szczęki,
zlodowacił i obezprzytomnił.
Przed nim w brzaskach księżycowych kłębiły się jakieś
zarysy ludzkie, widma w rozpaczliwej walce splątane z sobą.
Mglisty zarys kobiety odpychał od siebie czarny, wielki cień
mężczyzny - przeginał głowę w tył i krzyczał strasznym
głosem bezbrzeżnej rozpaczy:
- Ratunku! Ratunku!
Pies zaczął warczeć głucho, szczekać i drapać dywan
pazurami, wreszcie wskoczył na parapet okna i wył żałośnie,
napełniając pokój niewysłowionym jękiem.
- Ona! Ona! - krzyczało mu w mózgu odzyskującym
świadomość. Nie łudził się: ten krzyk istniał poza nim, ta
walka była przed nim - widział to tragiczne szamotanie się
widm; widział, jak ten cień wielki obejmował kobietę, dusił ją i
4
spychał z tarasu, z tamtego tarasu, gdzie ją widywał, w
morze połyskujące złowrogo, słyszał teraz wyraźnie ten
krzyk, co mu szarpał wnętrzności, i siedział nieruchomy,
martwy, bez sił i bez woli, i jednocześnie nie mógł zdać
sobie sprawy z niczego, czuł tylko, że jeszcze chwila tej
strasznej sceny i tej martwoty; jaka go skrępowała, a
oszaleje - ale widma zaczęły się rozrzedzać, chichotać jak
cienie, przesłaniać mrokiem i jakby oddalać. Odzyskiwał
władzę, podnosił się z łóżka, szedł przez pokój, ciągnięty
wprost tym błękitnym wzrokiem, który kołysał się przed nim i
krzyczał ratunku... Skoczył do ogrodu... jakby szedł tamtym
tarasem, zbiegał ścieżka na wybrzeże... przedzierał się
przez kaktusy, które mu darły ciało... pędził z jakiegoś
wzgórza... i wciąż z oczami w tamtych oczach, w tamtych
ustach rozwartych ^. krzyczących widma - biegł ze
wszystkich sił... dopędzał... jakby bronił... bo czuł, że ten
czarny cień rzuca się na niego... jakby z nim walczył na
śmierć i życie... jakby poczuł jakieś zimno ostrze
przeszywające mu ramię... jakieś żelazne ręce duszą go...
spada... podnosi się... znowu biegnie... i traci grunt pod
nogami, i leci z jakiejś wysokości... a ponad sobą słyszy
krzyk:
- Ratunku! Ratunku!
I wysadzone z orbit, przekrwione, błękitne oczy zakreślają
elipsę i giną w toni.
Słońce podniosło purpurową, zwichrzoną, promienną
głowę nad morzem i pływało w mgłach bladego fioletu, co
osłaniały morze i budzącą się przyrodę.
Świat śmiał się rzeźwością poranku, rosami, złotem
anemonów, zielenią, słońcem i gwarami budzącego się
życia.
Swistawki parowców darły powietrze wrzaskliwymi
tonami, skrzyp wind, świsty pociągów i fale śpiewów leciały
od portu.
Mewy ze swoim długim, jękliwym krzykiem kołowały nad
zatoką. Rybackie łodzie odrywały się od wybrzeży i ze
wzdętymi, czerwonymi żaglami pruły morze, co miało teraz
po brzaskach porankowych odcień srebra roztopionego w
szafirze. W willach i domkach poukrywanych w gąszczach
różowych magnolii, fioletowych kasztanów, jasnozielonych
laurów i szarosrebmych oliwek dźwięczały głosy, po drogach
5
snuli się ludzie, dwukołowe wozy ciągnęły białe woły i
porykiwały przeciągle, osły ryczały ciągnąc beczki wody
słodkiej, ptaki śpiewały.
Nad ziemią i nad morzem drżało życie czynne, leciały
głosy, pachniały kwiaty.
Henryk spał kamiennym snem nie czując zimna, jakie
wiało od morza, ani słysząc psa, który podnosił oczy na
drzwi, bił ogonem w podłogę i warczał radośnie na
wchodzącą posługaczkę, starą, żółtą i straszliwie brzydką
Włoszkę.
Weszła cicho i na palcach podeszła do śpiącego.
Spojrzał na nią nieprzytomnie.
- Kazał się pan obudzić na piątą, bo za godzinę statek
odchodzi do Liwomo - szeptała bezzębnymi szczękami,
jakby na usprawiedliwienie, przysunęła do łóżka stolik,
postawiła zwykłą ważko z kawą.
- Wie pan! - zaczęła z poufałością starych kobiet i
Włoszek i twarz się jej oblała surowością i zgrozą. Zbrodnię
popełniono na naszym wybrzeżu dzisiaj w nocy!
Dopiero teraz przebudził się zupełnie i spojrzał na nią
pytająco.
- Jakiś cudzoziemiec! O! a któż to okno otworzył, pan tak
spał? - zawołała spostrzegając otwarte okno. - Otóż jakiś
zabił tę Angielkę z tarasu, znał ją pan dobrze, prawda? -
mówiła znacząco - i wrzucił do morza. Rano przypływ
przyniósł ją pod sam taras jej mieszkania. O, San Gennaro!
taka zbrodnia, zabił i wrzucił ją do morza.
O, San Gennaro! - wyrzekła żałośnie - któż to tyle wody
porozlewał - wołała zdziwiona spostrzegając cały dywan
zalany wodą. - Co to jest, krew? krew? - szepnęła
przerażona spostrzegając krwawe piętna na dywanie.
- Dzisiaj w nocy... zabito i wrzucono w morze, przypłynęła
pod taras! - mówił prawie do siebie i z trudem coś sobie
przypominał.
- Tak, tę Angielkę, co to pan tak za nią chodził. San
Gennaro! a to łóżko i pan cały pokrwawiony! o! o!
6
- W nocy ją zabito? - zapytał głucho, ale takim głosem, że
Włoszka zadrżała i bezwiednie odsunęła się od niego
patrząc z przerażeniem.
- W nocy? Angielka! Ona! ona! ona! zabita!... a!... a!... - i
teraz fala uświadomienia zupełnego zalała mu mózg na
chwilę i przepłynęła ustępując miejsca skłębionemu
chaosowi przypomnień, żalów, miłości i szaleństwa.
Zerwał się z łóżka gwałtownie, twarz mu skamieniała w
zgrozie, ręce wyciągnął przed siebie, głowę przechylił w tył
tym samym ruchem widma i zaczął krzyczeć oszalałym,
nieludzkim rykiem:
- Ratunku!... Ratunku!...
Pies przypadł do ziemi i z oczami utkwionymi w miejscu,
gdzie te widma się zjawiły, zaczął wyć z ponurą, straszną
żałością.
7