Michael A. Stackpole
1
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
2
Tom IV cyklu X-WINGI
WOJNA O BACTĘ
MICHAEL A. STACKPOLE
Przekład
KATARZYNA LASZKIEWICZ
Michael A. Stackpole
3
Tytuł oryginału
X-WING IV. THE BACTA WAR
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIAK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
BARBARA CYWIŃSKA
ELŻBIETA STEGLIŃSKA
Ilustracja na okładce
PAUL YOULL
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 1997 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
All rights reserved.
For the Polish translation
Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-0374-0
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
4
Denisowi Lawsonowi
pierwowzorowi Wedge’a Antillesa
Michael A. Stackpole
5
R O Z D Z I A Ł
1
W środku nocy syk miecza świetlnego wydawał się zwielokrotniony, wypełniając
cały pokój. Srebrzyste światło klingi okryło białym szronem meble, wydobywając nie-
przeniknione cienie, które tańczyły w rytm ruchów miecza, jakby uciekały przed jego
blaskiem.
Jak przestępcy kryjący się przed światłem.
Corran Horn spojrzał na ostrze, którego blade światło nie oślepiało ani nie raziło w
oczy. Bez pośpiechu nakreślił końcem miecza poziomą ósemkę nieskończoności, by
nagłym skrętem nadgarstka zasłonić się gardą, chroniącą jego ciało od czoła po pas. To
wprawdzie relikt dawno minionych czasów, pomyślał, ale nadal przywołuje wspomnie-
nia.
Dwukrotnie wcisnął czarny przycisk na rękojeści, pogrążając pokój w ciemno-
ściach. Miecz świetlny przywołał również w jego umyśle obrazy i uczucia, Corran wąt-
pił jednak, czy podzielają je inni ludzie na Coruscant. Dla wszystkich, nie wyłączając
Corrana, Luke Skywalker był bohaterem i spadkobiercą tradycji Jedi. Jego starania, by
odbudować zakon Jedi, spotkały się z powszechną aprobatą; każdy, z wyjątkiem tych,
którzy obawiali się powrotu prawa i porządku w galaktyce, życzył mu samych sukce-
sów w tej bohaterskiej misji.
I ja mu tego życzę, pomyślał Corran, ale moja decyzja jest nieodwołalna.
Propozycję Luke'a Skywalkera, by opuścić Eskadrę Łotrów i zacząć szkolenie Je-
di, uważał za najwyższy zaszczyt. Skywalker powiedział, że dziadek Corrana, Nejaa
Halcyon, był mistrzem Jedi, który zginął w Wojnach Klonów. Miecz świetlny, który
Corran znalazł w Muzeum Galaktycznym, należał do Nejaa, a wnuk otrzymał go jako
należne mu dziedzictwo. Moim dziedzictwem, pomyślał, jest tradycja rycerzy Jedi.
Ale o tej części swojej spuścizny słyszał tylko od Skywalkera. Nie wątpił, że Jedi
mówi prawdę, ale nie była to cała prawda. A w każdym razie, pomyślał, nie cała praw-
da, w której wyrastałem.
Przez całe dotychczasowe życie Corran Horn był przekonany, że jego dziadkiem
jest Rostek Horn, ceniony wysoki funkcjonariusz Służby Ochrony Korelii. Jego ojciec,
Hal Horn, również służył w KorSeku. Kiedy nadeszła pora, by Corran wybrał swój
przyszły zawód, tak naprawdę żaden inny wybór nie wchodził w grę. Zgodnie z rodzin-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
6
ną tradycją wstąpił do KorSeku. Jego dziadek przyznawał, że znał jednego Jedi, który
zginął podczas Wojen Klonów, ale nie przykładał do tej znajomości większej wagi niż
do przelotnego spotkania byłego imperialnego moffa, Flirry'ego Vorru, czy do odwie-
dzin w Centrum Imperialnym, jak zwano Coruscant za rządów Imperium.
Corran nie był zdziwiony, że Rostek Horn, a także jego syn Hal bagatelizowali
swoje związki z Nejaa Halcyonem. Halcyon zginął w Wojnach Klonów, a Rostek po-
cieszał wdowę po nim tak skutecznie, że w końcu się pobrali. Adoptował również syna
Halcyona - Valina, który dorastał jako Hal Horn. Kiedy Imperator rozpoczął ekstermi-
nację zakonu Jedi, Rostek wykorzystał swoją pozycję w KorSeku, by zniszczyć wszel-
kie ślady po rodzinie Halcyonów; chciał w ten sposób ochronić żonę i adoptowanego
syna przed dochodzeniem władz imperialnych. A ponieważ każdy przejaw zaintereso-
wania rycerzami Jedi, myślał Corran, mógł sprowokować władze do bliższego zaintere-
sowania się ich rodziną, o rycerzach Jedi słyszał pewnie jeszcze mniej niż jego rówie-
śnicy. Gdyby nie różne hologramy, w których rycerze Jedi zawsze grali rolę czarnych
charakterów, i - dużo później - wspomnienia dziadka z czasów Wojen Klonów, Corran
wiedziałby niewiele, albo zgoła nic, o zakonie rycerzy Jedi. Jak większość dzieci, uwa-
żał ich za postacie mgliście romantyczne i złowieszcze, ale odległe i obce, podczas gdy
to, czym zajmowali się jego ojciec i dziadek, było ekscytujące i dotyczyło go bezpo-
średnio.
Uniesioną dłonią dotknął złotego pamiątkowego medalionu Jedi, który nosił na
szyi. Corran odziedziczył go po ojcu i uznał za swoisty talizman, nie zdając sobie spra-
wy, dlaczego Halowi Hornowi był on tak bliski: przedstawiał wizerunek jego prawdzi-
wego ojca, Nejaa Halcyona. Nosząc ten medalion, uświadomił sobie Corran, jego ojciec
czcił pamięć swego ojca i na swój sposób przeciwstawiał się Imperium. Podobnie jak
Corran, który - nieświadom głębszego znaczenia medalionu - nosił go, by oddać cześć
własnemu ojcu.
Rewelacje Skywalkera na temat pokrewieństwa z Nejaa Halcyonem otworzyły
przed Corranem całą gamę nowych możliwości. Wstępując do KorSeku, poświęcił się
misji podobnej posłannictwu Jedi, którzy pragnęli uczynić z galaktyki miejsce bez-
pieczniejsze dla jej mieszkańców. Jak wyjaśnił mu Luke, zostając Jedi, Corran mógłby
robić w istocie to samo, co dotychczas, tyle że na większą skalę. Taka myśl była kuszą-
ca i wszyscy jego towarzysze z eskadry byli przekonani, że Corran skwapliwie skorzy-
sta z okazji.
Corran uśmiechnął się. Myślałem, przypomniał sobie, że kanclerz Borsk Fey'lya
padnie trupem, kiedy odmówiłem. I szkoda, że się tak nie stało.
Pokręcił głową, uznając, że taka myśl jest niegodna jego samego i chybiona w wy-
padku Borska Fey'lyi. Corran był pewien, że w głębi duszy bothański kanclerz był
przekonany, że to on - a nie Corran -miał rację, że to jego działania były niezbędne, by
utrzymać jedność Nowej Republiki. Restytucja zakonu Jedi mogłaby się stać jednoczą-
cą siłą, scalającą Republikę i podkreślającą jej ciągłość ze Starą Republiką. Podobnie
jak umieszczenie w Eskadrze Łotrów przedstawicieli różnych ras i nacji członkowskich
sprzyjało jedności Republiki, wyniesienie Korelianina do rangi nowego Jedi mogłoby
Michael A. Stackpole
7
wpłynąć na koreliańską dyktaturę, by traktowała Nową Republikę w nieco bardziej
przyjazny sposób.
Skywalker zaproponował Corranowi wstąpienie do zakonu Jedi, a Fey'lya od razu
przyjął, że Corran się na to zgodzi. Żaden z nich jednak nie wiedział o jego osobistych
zobowiązaniach, których wpływ na Corrana był znacznie silniejszy niż jakiekolwiek
sprawy wagi galaktycznej. Choć Corran zdawał sobie sprawę, jak wspaniale byłoby
nieść dobro wielu istotom w galaktyce, to zostało mu kilka krótkoterminowych długów,
które zamierzał spłacić, a czas miał w ich przypadku kluczowe znaczenie.
Funkcjonariusze Szczątków Imperium porwali go, poddali torturom i uwięzili w
„Lusankyi", która -jak się później okazało - była w rzeczywistości gwiezdnym super-
niszczycielem ukrytym pod powierzchnią Coruscant. Uciekł stamtąd, co wcześniej nie
udało się nikomu, ale tylko dzięki pomocy, której udzielili mu inni więźniowie. Po-
przysiągł, że powróci, by ich wyzwolić, i zamierzał dotrzymać obietnicy. To, że byli
uwięzieni na pokładzie gwiezdnego superniszczyciela orbitującego teraz wokół Thyfer-
ry, utrudniało mu nieco zadanie, ale małe szanse powodzenia nigdy dotąd nie po-
wstrzymywały go przed działaniem. Jako Korelianin, nie przejmował się rachunkiem
prawdopodobieństwa.
Pragnienie uratowania więźniów wzrosło jeszcze, gdy przez przypadek dokonał
odkrycia, które wprawiło go w spore zakłopotanie. Na „Lusankyi" nieformalnym przy-
wódcą więźniów był starszy mężczyzna, który mówił o sobie po prostu „Jan". Po swo-
jej ucieczce Corran obejrzał kiedyś w HoloNecie film dokumentalny o bohaterach So-
juszu Rebeliantów. Pierwszym i najwybitniejszym z nich był generał, który dowodził
obroną Yavina Cztery i był twórcą planów zniszczenia Gwiazdy Śmierci - Jan Dodon-
na. W filmie powiedziano, że zginął podczas ewakuacji Yavina Cztery, ale Corran nie
miał wątpliwości, że to jego spotkał, będąc więźniem „Lusankyi". Gdybym nie był
przekonany, że zginął, pomyślał, już tam bym go rozpoznał. Ale ze mnie dureń!
Fakt, że Dodonna był tak wybitną postacią niewiele znaczył dla Corrana. Ważne,
że Jan, podobnie jak Urlor Sette i kilku innych, pomogli mu w ucieczce. Ryzykowali
życie, by dać mu szansę wydostania się z więzienia. Pozostawienie tak dzielnych ludzi
w rękach kogoś takiego jak Ysanna Isard oznaczało, że zamiast odwdzięczyć się im za
odwagę, Corran narażał ich na śmierć, a nawet na coś gorszego - przekształcenie w
tajnych szpiegów Isard, w jej marionetki.
- Nie mogłeś spać?
Zaskoczony Corran odwrócił się i uśmiechnął na widok ciemnookiej brunetki sto-
jącej w drzwiach sypialni.
- Nie bardzo, Mirax. Przepraszam, że cię obudziłem.
- Nie obudziłeś mnie. Obudziła mnie twoja nieobecność. - Mirax miała na sobie
ciemnoniebieski szlafrok przepasany żółtą szarfą. Uniosła rękę do ust, by ukryć ziew-
nięcie, i wskazała nią na srebrny cylinder, który trzymał w prawej dłoni. - Żałujesz
swojej decyzji?
- Której? Odmowy wstąpienia do zakonu Jedi - uśmiechnął się -czy związania się
z tobą?
Uniosła brew.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
8
- Myślałam o tej pierwszej. Ale jeśli masz wątpliwości co do mnie, to mogę z po-
wrotem nauczyć się spać samotnie.
Roześmiał się, a Mirax zawtórowała mu po chwili.
- Niczego nie żałuję. Nasi ojcowie mogli być śmiertelnymi wrogami, aleja nie
umiem sobie wyobrazić lepszej przyjaciółki od ciebie.
- Albo kochanki.
- Zwłaszcza kochanki.
Mirax wzruszyła ramionami.
- Typowe dla facetów, którzy dopiero co wyszli z więzienia.
Corran zmarszczył czoło.
- Chyba masz rację, chociaż nie chcę się nawet domyślać, jak się o tym dowiedziałaś.
Mirax zatrzepotała rzęsami z miną niewiniątka.
- Wiesz, ja chyba też nie chcę się tego domyślać.
Corran roześmiał się, podszedł do drzwi i objął ją czule.
- Po mojej ucieczce Tycho złożył mi kondolencje z powodu twojej śmierci. Opo-
wiedział, jak to admirał Zsinj zastawił pułapkę na konwój w systemie Alderaan i znisz-
czył wszystkie nasze statki, w tym „Pulsarowy Ślizg". Czułem, jak wszystko się we
mnie zapada. Świadomość, że cię utraciłem, wysysała ze mnie wszystko jak emocjo-
nalna czarna dziura.
- Teraz wiesz, jak ja się czułam, kiedy sądziłam, że zginąłeś tu, na Coruscant. -
Pocałowała go w ucho i oparła podbródek na jego ramieniu. -Nie uświadamiałam sobie,
do jakiego stopnia wrosłeś w moje życie, dopóki cię nie straciłam. Ta dziurą którą w
powierzchni planety wyrwała „Lusankya" to nic w porównaniu z pustką którą czułam w
sobie. I nawet nie chodzi o to, że nie chciałam żyć; po prostu wiedziałam, że wszystko
we mnie umarło i nie mogłam zrozumieć, jakim cudem jeszcze funkcjonuję.
- Miałem większe szczęście niż ty. Przy pierwszej okazji generał Cracken odcią-
gnął mnie na bok i powiedział mi, że poleciałaś z tajną misją na Borleias, żeby dostar-
czyć tam ryli kor, bactę i Vratiksów -verachenów. Zasadzka Zsinja bardzo pomogła w
ukryciu twojego zniknięcia, dzięki czemu Thyferranie nie zorientowali się, co wyra-
biamy na Borleias z ich bactą.
- Jasne, nie byliby zachwyceni, gdyby się zorientowali, że Alderaaniańskie Zakła-
dy Biotechnologiczne produkują rylce, a w konsekwencji dość bacty, by przełamać ich
monopol. - Mirax wzdrygnęła się. - Wolałabym, żeby nasz pierwotny plan się powiódł.
Nie chciałam być znienawidzona i ścigana jako złodziejka bacty, ale lepsze byłoby to
niż śmierć tych wszystkich ludzi.
- Nie mogłaś na to nic poradzić.
- Ani ty nie mogłeś nic zrobić dla swoich kumpli z „Lusankyi", kiedy Isard zabrała
ich razem ze statkiem i uciekła. - Mirax odsunęła się od Corrana na odległość wycią-
gniętych ramion. - Chyba zdajesz sobie z tego sprawę?
- Zdaję sobie sprawę, i owszem. Ale czy to akceptuję? Nie. Czy zamierzam to tole-
rować? W żadnym wypadku. - Corran zmrużył zielone oczy, ale w kącikach jego ust
błądził cień uśmiechu. - Wiesz chyba, że jeśli nadal będziesz się koło mnie kręcić,
wpakujesz się w poważne kłopoty.
Michael A. Stackpole
9
- Kłopoty? - Mirax zatrzepotała rzęsami. - Jakie kłopoty?
- No cóż, sprowokowałem grupową dymisję członków najsłynniejszej eskadry
myśliwskiej Nowej Republiki i przysiągłem, że wyzwolę Thyferrę z łap Ysanny Isard.
Na razie dysponujemy ludźmi w sile jednej eskadry, moim X-wingiem i, jeśli naprawdę
jesteś z nami, twoim frachtowcem.
Mirax uśmiechnęła się.
- I to wszystko przeciwko trzem imperialnym gwiezdnym niszczycielom i super-
niszczycielowi, nie wspominając o ewentualnych siłach zbrojnych Thyferry, które ra-
czej nie powitają nas z otwartymi ramionami.
- Właśnie - przytaknął Corran. Mirax uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- No dobrze, to teraz przejdź do tych kłopotów.
- Mirax, bądź poważna.
- Ależ jestem! Zapominasz, mój najdroższy, że wystarczył jeden myśliwiec i jeden
frachtowiec, żeby rozprawić się z Gwiazdą Śmierci.
- To nie całkiem to samo.
- Właśnie że tak. - Uniosła dłoń i postukała palcem w jego czoło. - Ty i ja, Wedge
i Tycho, i wszyscy pozostali doskonale wiemy, co jest potrzebne, by pokonać Impe-
rium. To nie kwestia sprzętu, tylko odwagi, by go użyć. Imperium zostało pokonane, bo
dla dobra galaktyki trzeba je było pokonać. Rebelianci nie mieli wyboru i dlatego wła-
śnie ważyli się na ryzyko wyższe niż to, które gotowi byli ponieść Imperialni. Wiemy,
że możemy wygrać... i że musimy wygrać. Ludzie Isard nie mają takiej świadomości.
- To wszystko bardzo pięknie, Mirax, zgadzam się, ale to jednak ogromne przed-
sięwzięcie. Sama ilość sprzętu, który musimy zgromadzić, jest powalająca.
- Zgadza się. Nie twierdzę, że to będzie łatwe, tylko że może się udać.
- Wiem. - Corran potarł oczy dłonią. - Zbyt wiele zmiennych, a za mało dostęp-
nych danych, by zacząć przyporządkowywać im konkretne wartości.
- A trzy godziny przed świtem to nie pora, żeby się zmagać z podobnymi proble-
mami. Mimo całej pańskiej inteligencji, poruczniku Horn, to nie jest moment, kiedy
stać cię na zbyt wiele.
Corran uniósł brew.
- O ile sobie przypominam, wczoraj o tej porze twierdziłaś coś całkiem innego.
- Wczoraj o tej porze nie zajmowałeś się Ysanną Isard, tylko mną.
- Ach, więc na tym polega różnica?
- Z mojego punktu widzenia jak najbardziej. - Wyjęła mu z dłoni miecz świetlny i
odłożyła na szafkę. - I myślę, że jeśli zgodzisz się ze mną popracować, podzielisz mój
punkt widzenia.
Pocałował ją w czubek nosa.
- Będzie to dla mnie najwyższa przyjemność.
- To, poruczniku Horn, oznacza, że zadanie zostanie zrealizowane tylko połowicznie.
- Wybacz. - Idąc za nią w stronę łóżka, przestąpił jedwabną plamę, którą utworzył
na podłodze jej szlafrok. - Sama rozumiesz... dopiero co wyszedłem z więzienia.
- To nie wystarczy, żebym ja cię uniewinniła - uśmiechnęła się. -Ale dobre spra-
wowanie może złagodzić wyrok.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
10
R O Z D Z I A Ł
2
Wedge Antilles czuł się zdecydowanie nieswojo bez munduru. Tak naprawdę,
pomyślał, to czuję się nieswojo w roli cywila. Podczas tajnej misji na Coruscant nie na
długo rozstał się z mundurem Sojuszu, a parę razy miał nawet na sobie mundur Impe-
rium, ale nie przeszkadzało mu to. Większa część jego dorosłego życia upłynęła w
służbie Sojuszu Rebeliantów, z którego teraz zdecydował się wystąpić.
Nie miał cienia wątpliwości, że jego decyzja była ze wszech miar słuszna. Dosko-
nale rozumiał, dlaczego Nowa Republika nie mogła zaatakować Thyferry i wymierzyć
sprawiedliwości Ysannie Isard. Skoro została wyniesiona na stanowisko szefa państwa
w wyniku wewnętrznej rewolucji, a nie inwazji z zewnątrz, jej władzę legitymowała nie
imperialna agresja, ale wybór Thyferran. Gdyby odrzucono takie myślenie, wiele in-
nych nacji długo by się zastanawiało, zanim przyłączyłoby się do Nowej Republiki, a
niektórzy jej członkowie mogliby nawet zrezygnować z członkostwa.
Wedge zmusił się do uśmiechu i spojrzał w niebieskie oczy ciemnego blondyna,
który siedział przy stole naprzeciw niego.
- Chyba ugryźliśmy więcej, niż możemy przełknąć.
Tycho Celchu wzruszył ramionami.
- Kąsek jest niemały, ale jeśli będziemy mieli więcej zębów, powinno się nam to
udać. Wiesz przecież, że na tym froncie mamy trochę dobrych wiadomości. Na przy-
kład tych piętnaście milionów kredytów, które Ysanna Isard umieściła na kontach na
moje nazwisko, żeby mnie wrobić. Te pieniądze są moje, a więc nasze. Mamy też pięć
Łowców Głów Z-95, dzięki którym wyzwoliliśmy Coruscant.
- Nie mają hipernapędu.
- To prawda, ale nie na tym polega ich wartość. - Tycho zaczął się uśmiechać. - Te
Z-95 tworzyły historię. To rarytasy dla kolekcjonerów. Mam już parę ofert od muzeów
i parków rozrywki, które chcą je kupić. Za każdy dostaniemy co najmniej półtora mi-
liona. Bothańska Akademia Wojskowa tak bardzo chce mieć ten, którym latała Asyr, że
nawet nie próbują tego ukryć.
Wedge spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- To by nam załatwiło budżet na całą wojnę!
- Wystarczy na wiele naszych potrzeb.
Michael A. Stackpole
11
- Pod warunkiem, że znajdziemy dojścia do miejsc, w których będziemy mogli
kupić broń objętą embargiem lub niedozwoloną na większości cywilizowanych świa-
tów.
Tycho przytaknął.
- Mirax i Winter już nad tym pracują. Winter zajmowała się kiedyś wyszukiwa-
niem imperialnych składów broni, które moglibyśmy zaatakować, więc wie, gdzie
można znaleźć różnoraki sprzęt wojskowy, który dałoby się kupić, wypożyczyć albo
ukraść. Mirax natomiast jest przekonana, że zdoła zlokalizować źródła wszelkich in-
nych rzeczy, których będziemy potrzebować. Dostajemy też sporo datków i darowizn.
Wedge uśmiechnął się i rozejrzał po niewielkim biurze, w którym siedzieli z Ty-
chem. Po złożeniu rezygnacji musieli opuścić sztab Eskadry Łotrów. Natychmiast jed-
nak zgłosili się do nich liczni obywatele Coruscant z ofertą udostępnienia eks-Łotrom
swoich mieszkań i biur. Fetowano ich, celebrowano i wychwalano, jakby byli jedynymi
ludźmi w galaktyce, w których pozostał jeszcze ten buntowniczy duch, jaki pokonał
Imperium.
- Myślisz, że Rada Tymczasowa nakazała zejście z orbity wszystkim napowietrz-
nym stacjom tylko po to, żeby napsuć nam krwi?
Tycho pokręcił głową.
- Tak mawiają od czasu, gdy SoroSuub zaofiarowało nam swoją stację, ale wiemy
przecież, że względy bezpieczeństwa naprawdę grają tu sporą rolę. „Lusankya" prak-
tycznie strąciła jedną ze stacji z nieba, a spadające szczątki zrównały z ziemią kilka
kilometrów kwadratowych zabudowań. Osadzenie stacji na powierzchni właśnie tam,
skąd wyrwała się „Lusankya", pozwala zapewnić zakwaterowanie osobom, które prze-
żyły tę katastrofę, a jednocześnie skierować siły powietrzne, które zajmowały się
ochroną stacji, do innych zadań.
- To prawdziwy pech, bo taka stacja orbitalna byłaby dla nas idealna. Ma dość
powierzchni magazynowej, by starczyło dla całego sprzętu, który zdołamy zgromadzić.
Tycho uniósł brew.
- Oj, chyba bardziej chodzi ci o to, że byłaby pojedynczym, łatwym celem dla
Isard, kiedy zacznie nas ścigać, co prędzej czy później na pewno nastąpi. Ograniczyło-
by to straty wśród ludności cywilnej.
- Z wyjątkiem tych, którzy mieszkają pod nami.
- To prawda.
- Podobnie jak twoje domysły. - Wedge zmarszczył czoło. - Faktem jest, że wy-
powiedzieliśmy wojnę Isard, ale nie zamierzamy jej prowadzić na skalę masową. Ona
nie narzuca sobie podobnych ograniczeń. Tak naprawdę żadne miejsce w pobliżu Co-
ruscant nie wchodzi w grę jako lokalizacja naszej bazy. Moglibyśmy natomiast wyko-
rzystać jedną z dawnych baz Rebeliantów.
- Nawet jeśli dałoby się to zrobić, ja nie wracam na Hoth. -Tycho wzdrygnął się. -
Widziałem dość śniegu nie na jedno życie, a na cały tuzin.
- Bo tyle pewnie byłoby trzeba, żeby wygnać hothańskie zimno z naszych starych
gnatów. - Wedge pokręcił głową. - Nie, myślałem raczej o Yavinie Cztery albo Talasei.
Endor byłby dobry, ale Isard zaraz wzięłaby na cel Ewoków.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
12
Od drzwi rozległ się brzęczyk. Wedge uniósł wzrok i powiedział:
- Otwarte.
Drzwi rozsunęły się, ukazując płomiennorudego, bardzo wysokiego mężczyznę,
ubranego w mundur kapitana Sił Zbrojnych Nowej Republiki. Uniósł dłoń do czoła,
zawahał się, by w końcu jednak zasalutować dziarsko i z szacunkiem.
Wedge uśmiechnął się i wstał od stołu. Oddał salut i gestem zachęcił mężczyznę
do wejścia, wskazując mu krzesło.
- Miło cię widzieć, Pash. Widzę, że odzyskałeś dawny stopień. Wracasz do swoje-
go oddziału?
Pash Cracken przytaknął i powitał obu mężczyzn uściskiem dłoni. Dopiero potem
usiadł.
- Też się cieszę, że widzę was obu. - Na chwilę wbił wzrok w podłogę. - Naprawdę
żałuję, że nie mogę być razem z wami. Jedno twoje słowo, Wedge, a przejdę do cywila.
Ból w głosie Pasha odezwał się bolesnym kłuciem w piersi Wedge'a.
- Bardzo bym chciał mieć cię wśród nas, ale niestety to zupełnie niemożliwe. Twój
ojciec jest szefem Sił Bezpieczeństwa Sojuszu. Jeśli polecisz z nami, nikt nie uwierzy,
że działamy na własną rękę. Ja wiem, że byłbyś całkowicie niezależny od ojca, ale inni
postrzegaliby tę sprawę w sposób, jaki mógłby zaszkodzić Nowej Republice.
- Wiem. - Pash wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. - Wracam do
skrzydła pułkownika Yartha. Większa część floty jest wprawdzie daleko, w pościgu za
admirałem Zsinjem, ale nas rozlokowano bliżej Jądra, dla ochrony kilku sektorów, w
których Zsinj kiedyś się pojawiał. To niezła przygoda dla naszych ludzi, bo startujemy
z Folora, tej bazy księżycowej orbitującej wokół Commenora.
- Pamiętam ją dobrze. - Wedge uśmiechnął się. - Niewiele istot potrafi tam wyżyć.
- Folor jest nawet gorsza niż Generis. Tak zacofana, że pewnie nie wiedzą nawet,
że Stara Republika upadła.
Tycho uśmiechnął się.
- I pewnie się dziwią dlaczego nie ma żadnych nowych dostaw z Alderaan.
- Coś w tym stylu. - Pash nachylił się i oparł łokcie na kolanach. - Patrolowany
przez nas obszar obejmuje również Yag'Dhul, rodzimy system Givinów. Jednym z
naszych pierwszych zadań jest zajęcie tamtejszej stacji kosmicznej i załatwienie, żeby
się nie nadawała do zamieszkania, tak by admirał Zsinj nie mógł wykorzystać jej jako
kryjówki.
Wedge zmarszczył czoło.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale Zsinja nie widziano w pobliżu tej stacji od czasu
naszego ataku, kiedy to wykradliśmy mu bactę.
- Na to wygląda. - Pash wzruszył ramionami. - Jednak mój oddział ma za zadanie
zapewnienie, że Zsinj nie zajmie tej stacji. Pomyślałem sobie, że może chcielibyście
zrobić z niej swoją bazę. W ten sposób Zsinj nie miałby do niej dostępu, a wy uzyskali-
byście przyzwoite miejsce stacjonowania. Jest korzystnie położona w stosunku do Co-
ruscant i Thyferry, a także wielu innych planet.
Wedge zmrużył piwne oczy.
Michael A. Stackpole
13
- A ty mógłbyś kręcić się w pobliżu i pomóc nam, gdybyśmy nagle znaleźli się w
tarapatach.
Pash odchylił się na oparcie fotela z udawanym zaskoczeniem.
- Chyba nie myślicie, że to właśnie miałem na myśli? Ależ skąd! To znaczy... moi
ludzie mogą czasem skorzystać ze stacji, jeśli trzeba będzie gdzieś przystanąć, bo na
pewno nie zechcemy lądować na Yag'Dhul. Pogoda jest tam zbyt nieprzewidywalna
byśmy mogli traktować tę planetę jako sensowne miejsce stacjonowania.
- Fakt.
Tycho pokiwał głową.
- Ta stacja byłaby idealną lokalizacją. Jeśli Pash zamelduje, że nie nadaje się do
zamieszkania, Isard może nawet uwierzyć, że to już tylko złom. Nie wątpię, że w któ-
rymś momencie dowie się, skąd startujemy, i przyleci, żeby nas zaatakować, ale jednak
sprawna baza kosmiczna będzie nieco bardziej onieśmielającym celem niż napowietrz-
na platforma czy jakiś magazyn tu, na Coruscant.
- To niewątpliwie najlepszy wybór, jaki mamy - pochwalił Wedge i uśmiechnął się
do Pasha. - Dzięki. Rozwiązałeś jeden z naszych największych problemów. Wiemy już,
gdzie mamy dom.
- Miałem nadzieję, że tak powiesz. - Pash uśmiechnął się szeroko. - Odlatujemy
pod koniec tego tygodnia. Znów będę latał A-wingiem, ale nie przeszkadza mi to. Przy-
trzymamy dla was tę stację do czasu, gdy będziecie mogli przylecieć i objąć ją w posia-
danie; zameldujemy też, że została zniszczona, żeby ludzie mieli się nad czym zasta-
nawiać.
- Doceniam to - powiedział Wedge, ale po chwili zmarszczył czoło. - Pash, kiedy
wstępowałeś do Eskadry Łotrów, powiedziałeś, że robisz to, żeby się przekonać, jak
dobrze potrafisz latać i jak skuteczny jesteś w walce. Chciałeś być członkiem jednostki
najlepszych z najlepszych, żeby sprawdzić, czy jesteś rzeczywiście tak dobry, jak ci
mówiono. I co, przekonałeś się? Nie przeszkadza ci, że wracasz do swojej poprzedniej
jednostki?
Pash rozparł się w fotelu i zmarszczył brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Chyba się przekonałem, Wedge. Fakt, byłem z Łotrami stosunkowo krótko, ale
odbyliśmy razem parę dość paskudnych lotów. Nie sądzę, by jakakolwiek potyczka, w
której uczestniczyłem przed lotem „Łowcą Głów" przez zaciemnione miasto w samym
sercu gigantycznej burzy, czy nawet później, mogła się równać z tym przeżyciem. Ten
lot wymagał maksimum umiejętności, instynktu i szczęścia. Oddawałem takie strzały i
wykonywałem takie manewry, o których nigdy bym nie pomyślał, że w ogóle są moż-
liwe. Po tym wszystkim niemal żałuję, że nie było nad nami jeszcze jednej Gwiazdy
Śmierci, którą miałbym okazję zestrzelić.
- Nie posuwałbym się aż tak daleko, Pash. - Wedge z Tychem wymienili szerokie
uśmiechy. - Jesteś naprawdę dobry, bardzo dobry. Imperialni słusznie mogą się ciebie
obawiać.
- Dzięki, Wedge. Taka pochwała z twoich ust wiele dla mnie znaczy. - Pilot prze-
czesał palcami rude włosy. - A jeśli pytasz, czy nie mam nic przeciwko powrotowi do
mojego dawnego oddziału, to nie mam. Nauczyłem się w Eskadrze Łotrów między
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
14
innymi tego, że aby tworzyć dobry oddział, każdy musi dać z siebie wszystko. Obawia-
łem się, że moi ludzie nie będą samodzielnie myśleć i jeśli popełnię błąd, polecą za mną
na własną zgubę. Nie brałem pod uwagę tego, czego nauczył mnie twój przykład. Ty
dzielisz się z ludźmi odpowiedzialnością i sprawiasz, że muszą na sobie polegać. Gdy-
byśmy po prostu szli za tobą ślepo tu, na Coruscant, ta planeta nadal byłaby w rękach
Imperialnych. Właśnie to muszę zrobić ze swoimi ludźmi. Jeśli powierzę im odpowie-
dzialne zadania, przekonają się, że im ufam. A kiedy uświadomią to sobie, zaczną mieć
zaufanie do samych siebie i nie pójdą bezmyślnie za mną, jeśli zrobię coś głupiego.
Wedge wstał i wyciągnął dłoń do Pasha.
- Będzie nam pana bardzo brakować, kapitanie Cracken, ale to, co my tracimy, zy-
ska inny oddział. Do zobaczenia na stacji Yag'Dhul.
- Dzięki, Wedge, dzięki, Tycho. Do zobaczenia.
Kiedy drzwi zamknęły się za Pashem, Wedge i Tycho wymienili znaczące spoj-
rzenia.
- Cóż, Tycho, wygląda na to, że nasz problem z lokalizacją bazy sam się rozwią-
zał. Teraz potrzebujemy tylko tuzina X-wingów, amunicji, robotów, ekipy technicznej,
prowiantu i innych zapasów, nie mówiąc o sprzęcie niezbędnym do wyremontowania
naszej nowej bazy.
Tycho skrzywił się.
- To dość obszerne zamówienie. Mogę coś powiedzieć?
- Co?
- Szkoda, że nie ma z nami Emtreya. Nikt tak jak on nie pomógłby nam zebrać te-
go wszystkiego.
Wedge uśmiechnął się, myśląc o czarnym robocie 3PO i jego przypominającej
muszlę głowie, wymontowanej z robota kontroli lotów. Działając jako kwatermistrz
eskadry, tak naprawdę miał uważać na Tycha, gdyby ten okazał się szpiegiem Impe-
rium. Mimo swoich szpiegowskich obowiązków był również nieoceniony w termino-
wym organizowaniu zaopatrzenia. Miał wiele zalet, ale był irytująco gadatliwy, więc
Wedge starał się spędzać jak najmniej czasu w jego obecności.
Wedge westchnął i wzruszył ramionami.
- Tak, przyznaję, że i ja za nim tęsknię. Ale pod jego nieobecność musimy sobie
radzić sami, najlepiej jak umiemy.
- Fakt. I miejmy nadzieję, że to wystarczy.
Michael A. Stackpole
15
R O Z D Z I A Ł
3
Od czasu przeprowadzki na Thyferrę Fliry Vorru był stale niezadowolony. Po la-
tach spędzonych na Kessel, z jej rzadką, jałową atmosferą, a potem po krótkim pobycie
na Coruscant - planecie równie suchej, za to znacznie bardziej wielkomiejskiej, co nad-
zwyczaj odpowiadało jego gustom - Thyferra była nie do zniesienia. Dominowała na
niej zieleń, od ciemnych, głębokich tonów tropikalnej dżungli po jaśniejsze odcienie
stosowane w wystroju wnętrz, strojach, a nawet kosmetykach. Po jałowych kopalniach
Kessel i szarych kanionach Coruscant wszechobecna zielona roślinność robiła na Vorru
przytłaczające wrażenie.
Wilgotne powietrze stawiało mu opór, gdy przemierzał korytarze centrali koncer-
nu Xucphra. Tu się nie oddycha powietrzem, pomyślał, tylko sieje pije. Wysoka wil-
gotność wymagała, by tkaniny stosowane na tej planecie były lekkie i przewiewne,
często wręcz przezroczyste, a stroje -jak najkrótsze. Choć miało to pewne plusy - bo
Thyferranki były zazwyczaj wysokie, szczupłe i urodziwe - Vorru miał najczęściej do
czynienia z niskimi, włochatymi, przysadzistymi stworzeniami, które powinny zasła-
niać swoją brzydotę możliwie najmniej przezroczystymi materiałami. Jednak były to
latorośle kilku rodzin, które rządziły koncernem Xucphra, a obecnie także całą planetą,
musiał więc traktować ich uprzejmie, nawet z szacunkiem.
Ta konieczność grzecznego dyskutowania o najgłupszych nawet pomysłach ciąży-
ła mu najbardziej. Pod rządami Imperium koncerny Xucphra i Zaltin otrzymały mono-
pol na produkcję bacty. Sercem tej wytwórczości była Thyferra, bo głównie na jej po-
wierzchni - choć również na kilku skolonizowanych przez Thyferran planetach - upra-
wiano alazhi i syntetyzowano kavam. Mając zapewniony monopol, oba koncerny stały
się opieszałe i chciwe - przy zagwarantowanym zysku nie miały motywacji do ekspan-
sji i dywersyfikacji. W efekcie promowano ludzi na coraz wyższe stanowiska nie we-
dług ich osiągnięć zawodowych, a jedynie stażu pracy.
Nominacja Vorru na stanowisko ministra handlu umożliwiła mu nadzór nad pro-
dukcją i sprzedażą bacty. Już wstępna analiza procesów produkcji i dystrybucji ujawni-
ła setki przypadków ignorowania możliwości zwiększenia zysków. Bactę wyproduko-
waną w fabrykach orbitalnych transportowano na przykład na Thyferrę, by dopiero
stamtąd przewieźć ją na światy odległe o lata świetlne od zakładu, w którym została
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
16
wyprodukowana. Jedynym powodem takiego systemu była chęć zapewnienia firmie
przewozowej wchodzącej w skład koncernu Xucphra zysków, które i tak lądowały w
kieszeni właścicieli koncernu -tyle że pomniejszone o koszty utrzymania statków, zało-
gi, księgowych i innego personelu.
Vorru nie był tym zaskoczony, znając sposób, w jaki funkcjonowały oba koncer-
ny. Ich kadrę zarządzającą tworzyło dziesięć tysięcy zatrudnionych tam ludzi, nadzoru-
jących pracę blisko dwóch milionów ośmiuset tysięcy rdzennych mieszkańców Thyfer-
ry - wyłącznie Vratiksów. Vratiksowie byli niezwykle wydajni, praktycznie nie wyma-
gali nadzoru, a zatem cała działalność, choć prowadzona na skalę galaktyczną, nie wy-
magała aż tyle personelu administracyjnego. Żaden z koncernów nie zachęcał swoich
pracowników do kontaktów z przedstawicielami konkurenta, doprowadzając do izolacji
i ostrej rywalizacji. Co prawda izolacja ta pod względem genetycznym nie doprowadzi-
ła jeszcze do deformacji - choć zdaniem Vorru perspektywa ta była odległa o nie więcej
jak jedno lub dwa pokolenia - niewątpliwie jednak istniała w mentalności właścicieli
koncernu, dlatego tworzono synekury dla niekompetentnych członków ich rodzin.
Przypuszczam, pomyślał Vorru, że moje ostatnie rozkazy mające wyeliminować te
feudalne zależności są powodem, dla którego Isard chce mnie widzieć. Koncern Xuc-
phra zastąpił ludzi Zaltina podczas niedawnego zamachu stanu, ustanawiając Ysannę
Isard przywódczynią całej planety. Większość rodu Zaltin uciekła lub została wymor-
dowana, dzięki czemu członkowie rodu Xucphra stali się jedynymi panami planety,
którą do tej pory musieli dzielić z tamtymi. Jako władcy zaś nie mieli ochoty słuchać
ani wykonywać rozkazów cudzoziemca w rodzaju Vorru. Tak bardzo jednak przywykli
do przestrzegania hierarchii społecznej, że skargi przeciw niemu zanosili do Isard, która
przecież również nie pochodziła z ich planety. Dla Vorru nie miało to najmniejszego
sensu, był jednak zadowolony, że nie podziela ich sposobu myślenia. Dzień, w którym
zacznę myśleć jak moi podwładni, pomyślał, będzie dniem, w którym wybiorę śmierć.
Vorru wyszedł zza węgła i minął biurko sekretarki Isard, nie pozwalając, by jej
skąpy ubiór go zdekoncentrował. Te przyjemności, pomyślał, rezerwuję sobie jako
pocieszenie na czas, gdy Isard ze mną skończy. Sekretarka, której długie, czarne włosy
skrywały więcej niż jej ubranie, uśmiechnęła się, nie próbując go zatrzymać czy choćby
zapowiedzieć.
Imperialna straż królewska trzymająca wartę po bokach drzwi gabinetu Isard rów-
nież nie zareagowała, co zwiększyło jeszcze litość, jaką czuł dla nich Vorru. W przeci-
wieństwie do wszystkich innych mieszkańców planety, nadal nosili mundury dostar-
czone z Centrum Imperialnego. Grube szkarłatne płaszcze okrywały czerwone zbroje, i
choć u stóp strażników nie utworzyły się jeszcze kałuże, Vorru wiedział, że muszą się
pod nimi strasznie pocić. Jeszcze trudniej im chyba było pogodzić się z rozkazem, by
odpuścić sobie i nie traktować każdego gościa jak potencjalnego zabójcy. Thyferranom
nie spodobały się rygorystyczne zasady bezpieczeństwa wprowadzone początkowo
przez królewską straż Isard, myślał Vorru, więc nakazała swoim ochroniarzom, by
spuścili nieco z tonu - ale chyba tylko terapia genowa mogłaby ich skłonić, by zaakcep-
towali tę sytuację.
Michael A. Stackpole
17
Wchodząc do gabinetu Isard, Vorru od razu poczuł się swobodniej. Jedyne wi-
doczne ślady zieleni dostrzegł na zewnątrz budynku, odseparowane bezpiecznie za
dużym, amorficznym iluminatorem z grubej transpastali. Pokój był obity jasną, drew-
nianą boazerią, przywodzącą na myśl pustynne piaski Tatooine. Isard postarała się, by
wnętrze było puste i niezagracone, podobnie jak jej biuro na Coruscant. Wstawianie
mebli, pomyślał Vorru, miałoby sens, gdyby ktoś chciał się tu zadomowić, ale w jej
przypadku to mało prawdopodobne, nawet gdyby stała się rdzenną Thyferranką.
Na Coruscant ta czarnowłosa kobieta z pojedynczym siwym kosmykiem nosiła
mundur podobny w kroju do uniformu imperialnych wielkich admirałów, tyle że krwi-
stoczerwony, nie biały. Tutaj zdecydowała się na strój bardziej luźny i powiewny. Tka-
nina nadal pozostała krwistoczerwona - podobnie jak mundury imperialnej straży kró-
lewskiej - ale Isard unikała przezroczystych materiałów, tak chętnie noszonych przez
innych. Szkoda, pomyślał Vorru, bo przy jej figurze wyglądałaby olśniewająco. Już
dawno temu do jego uszu docierały plotki, że była jedną z kochanek Palpatine'a; nie
mógł zaprzeczyć, że była atrakcyjna.
To pewnie jej oczy i wszystko, co się za nimi kryło, pociągało w niej Palpatine'a,
pomyślał. Lodowato błękitna niczym Hoth tęczówka prawego oka ostro kontrastowała
z płonącą czerwienią lewego. Były jak okna ukazujące dwoistość jej natury. Potrafiła
być w najwyższym stopniu zimna i wyrachowana, zdarzały się jej jednak wybuchy
płomiennego gniewu. Vorru zdołał, jak dotąd, ustrzec się przed spaleniem w ich ogniu,
choć raz czy dwa nie obyło się bez oparzeń.
Skłonił przed nią siwowłosą głowę.
- Posyłała pani po mnie?
- Otrzymałam informacje z Centrum Imperialnego, które mogą cię zainteresować -
odezwała się lekkim tonem, niepozbawionym jednak twardości. - Zastanawiałeś się, co
się stało z Kilianem Loorem, prawda?
Vorru przytaknął. Loor, agent wywiadu i przywódca Frontu Kontr-rebelii Palpat-
ine'a, zniknął na kilka godzin przed tym, jak Isard uciekła z Coruscant, zabierając ze
sobą Vorru.
- Zakładam, że schwytali go i złamali podczas przesłuchania. Tylko to by tłuma-
czyło, dlaczego tak wielu naszych agentów pozostawionych na Coruscant zgarnięto po
naszym odlocie - powiedział.
- Na pewno on odpowiada za tę łapankę, choć myślę raczej, że podał im te infor-
macje z własnej woli. - Isard zmrużyła oczy. - Próbował zorganizować własną operację,
żeby przejąć konwój bacty lecący na Coruscant przez system Alderaan.
- Ten, który zaatakował admirał Zsinj? - Vorru pokiwał głową z zastanowieniem. -
Loor powiedział mi, że ma eskadrę X-wingów przemalowanych na maszyny Eskadry
Łotrów. Chciał użyć ich do zbombardowania bazy eskadry, ale go powstrzymałem. A
zatem te Łotry, które zniszczył Zsinj, tak naprawdę należały do Loora. Zdumiewające!
- W rzeczy samej. - Oczy Isard błysnęły bezlitośnie. - Loor zrozumiał po tej kata-
strofie, że to ja byłam źródłem przecieku, dzięki któremu Zsinj mógł zaatakować kon-
wój. Miałam nadzieję, że chęć zemsty na Eskadrze Łotrów skłoni go, by ich zaatakował
i zniszczył. I tak by się zresztą stało, gdyby prawdziwa eskadra się nie spóźniła. Loor
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
18
najwyraźniej domyślił się, że odkryłam jego oszukańcze plany, bo przesłał mi raport na
temat konwoju zbyt późno, bym mogła zareagować. Postanowił uciec do Rebeliantów i
szukać u nich schronienia.
Vorru skinął głową.
- Są sposoby, żeby się z nim rozprawić. Nie mam wątpliwości, że Boba Fett zdo-
łałby go odnaleźć i zabić.
- Jego umiejętności nie będą potrzebne. - Isard uśmiechnęła się z okrutną uciechą.
- Dowiedziałam się od innego z moich agentów o tajemniczym świadku, który miał
zeznawać w procesie Celchu. Myślałam, że będzie to generał Evir Derricote, i zastawi-
łam kilka pułapek, by nie dotarł do gmachu sądu. Przypominasz sobie chyba, że kaza-
łam ci rozmieścić dwunastoosobowe grupy ludzi w różnych miejscach Centrum Impe-
rialnego.
- Tak - powiedział Vorru. Aleja wysłałem w każde z tych miejsc tylko po trzech,
dodał w myśli, bo pozostałych potrzebowałem do ewakuacji magazynu bacty. - Żaden z
nich nie znalazł Derricote'a.
- Bo pewnie Derricote'a w ogóle tam nie było. To Loor był ich świadkiem. Myśla-
łam, że Derricote uciekł z „Lusankyi", ale wygląda na to, że zginął z ręki Corrana Hor-
na podczas jego ucieczki. Horn zabił też kilku twoich ludzi w Muzeum Galaktycznym.
- Isard złączyła dłonie czubkami palców. - Agent, którego posłałam, żeby powstrzymać
Derricote'a, zamiast tego postrzelił i zabił Loora, a jego z kolei zamordowała własna
żona. Eskortowała Loora... znała go z Korelii.
- Iella Wessiri. - Vorru poczuł, że współczuje Ielli. Była wpływową i inteligentną
uczestniczką spisku, który zdołał pozbawić Coruscant planetarnych tarcz, umożliwiając
tym samym inwazję Rebelii. Ze względu na umiejętności, jakie zdobyła podczas pracy
w Służbie Ochrony Korelii, uważał ją za wroga, ale podziwiał jej zdolności i zaanga-
żowanie. Zastrzelenie męża musiało być dla niej tragedią. Nie zasługiwała na taki ból.
Isard uśmiechnęła się.
- Uważam to za wspaniałe, że musiała zabić Dirica. Był przydatny, ale tak na-
prawdę niewiele znaczył. Jego miłość do żony była dość silna, by zmienić moje rozka-
zy, ale w ostatecznym rozrachunku należał do mnie, nie do niej. Mam nadzieję, że to
właśnie boli ją bardziej niż fakt, że go zabiła.
Vorru zmarszczył brwi.
- Jeśli Loor zginął, jakim cudem kontrwywiad Sojuszu zdołał wyłapać pani agen-
tów?
- Loor podobno dysponował zaszyfrowaną datakartą, która miała zagwarantować,
że go oszczędzą. Wygląda na to, że szyfr, który podobno znał tylko on, był również
znany Corranowi Hornowi.
- Aha, a Loor uważał, że Horn nie żyje. - Vorru uśmiechnął się pod nosem. - Ironia
tego faktu byłaby dla Loora prawdziwą męką.
- Tak, ale mnie teraz męczy świadomość jego głupoty. Informacje, które docierają
do mnie z Centrum Imperialnego, są bardzo okrojone. Więcej się dowiaduję z oficjal-
nych serwisów informacyjnych niż od moich szpiegów. Ten Horn musi mi za to zapła-
cić.
Michael A. Stackpole
19
- Uprzedziłbym panią, że będą z nim kłopoty, ale nawet ja wierzyłem, że go pani
zabiła. Ojciec, a także dziadek Horna byli ludźmi o ogromnej determinacji. Ma pani
zresztą niezbite dowody determinacji samego Horna, a teraz jej obiektem jesteśmy my.
Czerwone oko Isard na chwilę rozbłysło.
- Masz na myśli masową rezygnację pilotów eskadry i ich przysięgę, że wyzwolą
Thyferrę? - Jej śmiech, choć wydawał się niewymuszony, niewiele zawierał przyjem-
nych tonów zwykle z tym kojarzonych.
- Rozumiem, że czuje pani pogardę wobec ich wysiłków, ale nie należy ich bagate-
lizować. Wiem, wiem... mamy do obrony trzy niszczyciele, dwa klasy Imperial i jeden
klasy Victory, i gwiezdny super-niszczyciel, ale pani wiara w ich siłę jest równie nie-
słuszna jak niedocenianie Sojuszu Rebeliantów przez Imperatora.
Twarz Isard zamieniła się w zimną maskę.
- Ach, tak myślisz? Uważasz, że powtarzam błędy Imperatora?
Vorru wytrzymał jej wzrok.
- Pani zapewne inaczej na to patrzy, ale moją rolą jest przypomnieć pani o błędach
popełnionych przez innych właśnie po to, żeby ustrzec panią przez ich powielaniem.
Ma pani rację... Horn, Antilles i reszta nie mają teraz nic, mogłoby się też wydawać, że
Nowa Republika ich nie popiera, ale to się może zmienić. To prawda, kontrolujemy
całą produkcję bacty w galaktyce, ale musimy być ostrożni. Jeśli wywindujemy cenę
zbyt wysoko, różne siły mogą się sprzymierzyć przeciwko nam, a byłe Łotry mogą to
wykorzystać jak nikt inny.
Isard przyglądała mu się przez chwilę, po czym gwałtownie odwróciła wzrok.
- Wezmę pod uwagę twoje ostrzeżenie.
- Chciałbym również dodać, że nadal mamy problem z Ashernami. Wśród Vratik-
sów stanowią wprawdzie mniejszość, ale w przeszłości atakowali najważniejsze zakła-
dy produkcji bacty. W ciągu ostatniego roku ich ataki stały się bardziej precyzyjne i
skuteczne. Myślę, że ta tendencja może się nasilić; słyszałem pogłoski, że dołączyła do
nich część personelu koncernu Zaltin.
- To prawda, Czarne Szpony sprawiają nam kłopoty, ale właśnie dlatego rozloko-
wałam szturmowców, by bronili naszych zakładów.
Vorru uśmiechnął się.
- To był dobry ruch, bo zmusił ich do defensywy. Równie błyskotliwe było powo-
łanie Narodowego Korpusu Obrony Thyferry, w którym xucpkrańscy ochotnicy mogą
sami walczyć z Ashernami.
- Dziękuję. Ludzie z koncernu Xucphra szybko sprzymierzą się z moimi sztur-
mowcami. Kiedy Korpus Obrony dostanie po głowie, a moi ludzie wyciągną ich z tara-
patów, tutejsi zobaczą w szturmowcach jedyną linię obrony, która stoi między nimi a
śmiercią. Ci, którzy w nas wątpią, szybko się do nas przekonają. - Isard rozłożyła ręce.
- Erisi Dlarit dowodzi pułkiem myśliwców, który przydzieliłam Korpusowi Obrony.
Wśród Thyferran uchodzi za bohaterkę, a wyniesienie jej na tak wysokie stanowisko
uzmysłowi Thyferranom, że mam świadomość ich przewagi.
Vorru pokiwał głową w zamyśleniu. Nie można zaprzeczyć, pomyślał, że Isard
jest mistrzynią w analizowaniu i wykorzystywaniu słabości ludzi przeciwko nim sa-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
20
mym. Kiedy jednak trafi na kogoś, kogo nie udaje jej się złamać, jak Horn albo Antil-
les, nie potrafi się przed nimi bronić.
Uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.
- A co pani sądzi o rylca, tej substancji, która według Mon Mothmy jest cudow-
nym lekiem na wirusa Krytos?
- To propaganda obliczona na uspokojenie tłumów. W rzeczywistości istnienie i
skuteczność tej substancji są wątpliwe. Gdyby Derricote'owi udało się stworzyć takiego
wirusa, o jakiego go prosiłam, albo gdyby Loor zdołał opóźnić podbój Centrum Impe-
rialnego, Nowa Republika otrzymałaby cios, po którym już by się nie podniosła. Nawet
teraz trudno im sprostać żądaniom ludności. Ograniczając dostawy bacty do Nowej
Republiki, doprowadzimy do izolacji tworzących ją światów.
- Czyli będziemy prowadzić tę samą grę, co z Centrum Imperialnym, tylko na
większą skalę?
- Właśnie. - Isard uniosła wzrok, patrząc wysoko ponad jego głową. - Moim celem
zawsze było zniszczenie Rebelii, a dopiero potem odbudowanie Imperium. W rzeczy-
wistości, pozwalając im zająć Centrum Imperialne, zniszczyliśmy Rebeliantów. Już nie
są nieuchwytną siłą, która atakuje, co zechce. Teraz muszą brać odpowiedzialność za
realizację obietnic, które złożyli. Jeśli im się to nie uda, ludzie zaczną tęsknić za stabili-
zacją, którą mieli zapewnioną wcześniej. Jeśli mądrze rozegramy sprawy, nie będziemy
musieli odbijać Centrum Imperialnego. Zostaniemy tam zaproszeni, by ponownie zająć
należne nam miejsce na czele Imperium.
- Ciekawa analiza... i trafna, poza jednym punktem.
- To znaczy?
Vorru zmrużył ciemne oczy w wąskie szparki.
- Antilles, Horn i reszta. Oni mają swobodę, którą kiedyś dysponowała Rebelia.
Stanowią problem, którym musimy się zająć, i to szybko.
- Albo?
- Miałem okazję obserwować, jak pozbawiają Centrum Imperialne wszelkich moż-
liwości obrony - powiedział Vorru twardo. - Jeśli się nimi nie zajmiemy, obawiam się,
że wkrótce mogą stać się problemem nie do rozwiązania.
Michael A. Stackpole
21
R O Z D Z I A Ł
4
Corran Horn nie zdziwił się, znalazłszy Iellę Wessiri w Sanktuarium Koreliań-
skim, ale jej widok ścisnął mu serce. Ciemnoblond włosy splecione z tyłu w jeden war-
kocz, zgarbione ramiona. Siedziała na ławce w niewielkiej komnacie, pochylona do
przodu w pozycji tak niepewnej, jakby lada chwila miała spaść. Smutek ściągnął jej
twarz i opuścił kąciki ust, jakby siła grawitacji dosłownie wbijała ją w ziemię.
Corran zawahał się na progu niewielkiego, sklepionego kopułą budynku. Ze
względu na wrogie stosunki pomiędzy Nową Republiką a Koreliańskim Dyktatem nie-
możliwe stało się przewożenie ciał zmarłych Korelian na planetę ich urodzenia. Sank-
tuarium stworzyli przebywający na wygnaniu Kordianie jako miejsce pochówku swo-
ich rodaków. W przeciwieństwie do Alderaanian, którzy często zamykali swoich nie-
boszczyków w kapsułach umieszczanych na orbicie w pasie Cmentarzyska, pozwalając
im unosić się wśród szczątków tam, gdzie kiedyś krążyła ich planeta, Kordianie kre-
mowali zmarłych na wygnaniu ziomków, a następnie przy użyciu generatorów grawita-
cji o wysokiej mocy dokonywali kompresji popiołów, przekształcając je w surowe dia-
menty. Dzięki temu po śmierci ich zmarli stawali się poniekąd nieśmiertelni. Diamenty
te przenoszono następnie do Sanktuarium i wprawiano w sklepienie, odwzorowując
gwiazdozbiory widoczne na niebie Korelii.
Liczba diamentów połyskujących na sklepieniu przyprawiła Corrana o dreszcz.
Wielu oddaliśmy Rebelii, pomyślał, choć inne światy były pod tym względem hojniej-
sze. Przepiękny widok, ale i straszny. Imperialni, którzy chcieli przerobić galaktykę na
swoje własne podobieństwo, stworzyli tutaj małą galaktykę poświęconą wyłącznie
żałobie.
Corran podszedł do ławki i usiadł obok Ielli. Nie spojrzała na niego, ale zwiotczała
mu w ramionach, gdy przytulił ją do piersi.
- Wszystko będzie dobrze, Iella, naprawdę.
- On nigdy nikogo nie skrzywdził, Corran. Nigdy.
- Wyobrażam sobie, że Kirtan Loor nie zgodziłby się z tobą, ale zasadniczo masz
rację.
Poczuł, że jej pierś unosi się w pojedynczym spazmie, ale po chwili spojrzała na
niego zaczerwienionymi piwnymi oczami.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
22
- Pewnie, że mam. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Diric podziwiał twoją determi-
nację, ale tak naprawdę cenił cię za poczucie humoru. Mówił, że w tym tkwi twoja
odporność na porażki. Uważał, że dopóki potrafisz się śmiać, zwłaszcza z siebie, pod-
niesiesz się po każdym, choćby najbardziej traumatycznym przeżyciu.
- Był mądrym człowiekiem. - Uścisnął ją mocniej. - Wiesz chyba, że nie chciałby
cię widzieć w takim stanie, wiedząc, że to on jest przyczyną tak wielkiego bólu.
- Wiem. Ale tym bardziej mi ciężko. - Otarła łzy chusteczką. -Nie mogę przestać
myśleć, że gdybym dostrzegła wtedy jakieś oznaki niebezpieczeństwa, mogłabym za-
pobiec temu, co się stało. Nie zostałabym zdrajczynią.
- Hej, Iella, chwileczkę! To nie była twoja wina! Nie mogłaś nic, absolutnie nic
zauważyć ani w żaden sposób pomóc. - Corran wzdrygnął się i poczuł, że ma gęsią
skórkę. - Wiem, co Isard robiła z ludźmi, których chciała zamienić w swoje marionetki.
Ja się jej oparłem, chociaż nie wiem jakim cudem. Może to kwestia osobowości albo
genów, albo szkolenia, albo jeszcze czegoś innego. Tycho i ja okazaliśmy się zupełnie
dla niej nieprzydatni, podobnie jak paru innych, ale myślę, że nie musiała się specjalnie
wysilać, żeby złamać Dirica.
- Co takiego? - wyrwało się Ielli. Corran poznał po głosie, że czuje się zdradzona.
Spróbowała się wyrwać, ale przytrzymał ją mocno.
- To nie miał być zarzut wobec Dirica, naprawdę. Diric był ofiarą. Musisz wie-
dzieć, że opierał się Isard z wielką siłą, bo nawet po jego porwaniu przez Wywiad Im-
perium nikt nie dotarł do ciebie. Myślę, że stworzył sobie jakiś rodzaj mentalnej bloka-
dy, by cię chronić, i dla tego celu gotów był poświęcić wszystko. Nawet zmienił rozka-
zy Isard, by ciebie chronić. Uznał na pewno, że poświęcenie własnej osoby nie było
ceną zbyt wygórowaną.
Po chwili zastanowienia dodał:
- Myślę, że jedną z charakterystycznych cech Dirica była ciekawość. Obydwoje to
zauważyliśmy, kiedy pytał o prowadzone przez nas sprawy i zachęcał do szukania al-
ternatywnych wyjaśnień. Był rozważny i dokładny, idealna kombinacja w przypadku
szpiega. Sama powiedziałaś, że Isard początkowo umieściła go w laboratorium Derrico-
te'a, żeby szpiegował generała. Pewnie zasugerowała mu, że od jego wywiązania się z
tego zadania zależy to, czy pozwoli ci żyć. Niewątpliwie powtarzała mu to przy wszel-
kich działaniach, jakie podejmował już po powrocie do ciebie.
Oburzenie Ielli przerodziło się w rozpacz.
- Cudownie. Więc twierdzisz, że nie znalazłby się w tej sytuacji, gdyby nie ja.
- Nie! Ty nie masz z tym nic wspólnego, to wyłącznie wina Isard. - Corran wes-
tchnął. - Słuchaj, przypomnij sobie, co dobrego zrobił Diric. Arii Nunb mówiła, że był
jedyną osobą w laboratorium Derricote'a, która okazała jej serce i pomogła wyzdro-
wieć, kiedy zaraziła się wirusem Krytos. Po powrocie był wielką podporą dla Tycha
podczas jego procesu. Nakłonił cię, żebyś szukała dowodów, że to Isard go wrobiła. I
czy ci się to podoba, czy nie, to on zabił Loora, a ja nie mogę mieć o to do niego pre-
tensji.
- Myślał, że strzela do Derricote'a, ale zorientował się, że to nie on. Był jednak za-
dowolony, że trafił Loora.
Michael A. Stackpole
23
- No cóż, to ja zabiłem Derricote'a, chociaż wolałbym, żeby to był Loor. - Corran
starł palcem łzę z jej policzka. - Diric nie był szczęśliwy, żyjąc tak, jak musiał żyć, ale
potrafił przeciwstawić się Isard, w rozmaity sposób sabotując jej plany. Często narze-
kał, że jego życie nie ma sensu...
- Ale miało.
- Zgadza się, a w tym ostatnim momencie zrozumiał, jak wiele znaczyło. Ocalił
ciebie, ocalił Arii, ocalił Tycha. Spoczywa w spokoju i na pewno chciałby, żebyś ty
pogodziła się z jego śmiercią.
- Wiem, Corran, ale to nie będzie takie łatwe. Byłam tam, trzymałam go w ramio-
nach, gdy umierał od ran, które sama mu zadałam. -Iella pociągnęła nosem i z trudem
przełknęła ślinę. - Twój ojciec też zmarł na twoich rękach. Jak sobie z tym poradziłeś?
Corran poczuł, że coś ściska go za gardło.
- Nie będę cię oszukiwał, to nie było łatwe. Nadal nie jest. Spodziewasz się róż-
nych rzeczy, na przykład że znowu go zobaczysz następnego ranka albo wieczoru, albo
będziesz mogła zadzwonić, żeby mu opowiedzieć, co się zdarzyło tego dnia, albo zapy-
tać o coś, a tymczasem jego nie ma. Czujesz pustkę, ale nawet sobie nie uświadamiasz,
jak wielka jest ta pustka, dopóki takie drobiazgi nie pozwolą ci określić, gdzie przebie-
gają jej granice. Pokiwała głową w zamyśleniu.
- Zdarza mi się, że widzę albo słyszę coś i myślę sobie: to by się Diricowi spodo-
bało, tamto by go zaciekawiło... i wtedy uświadamiam sobie, że on nie żyje. Mam wra-
żenie, że to się nigdy nie skończy.
- Nie skończy się. Tak będzie już zawsze. Przebiegł ją dreszcz.
- A to mnie pocieszyłeś.
- Chodzi o to, Iella, że zmienia się sposób, w jaki reagujesz. Teraz czujesz smutek
i tęsknotę, i do pewnego stopnia zawsze tak będzie. Ale po pewnym czasie górę weź-
mie radość, że znałaś kogoś takiego jak Diric. Kiedy słyszę tę pijacką przyśpiewkę o
lomińskim piwie albo kiedy jem stek z ryshkota, przypomina mi się ojciec. Przypomina
mi się jego tubalny śmiech albo uśmieszek zadowolenia, kiedy sprawy układały się po
jego myśli. Ten uśmieszek rozpływał się po całej jego twarzy, sięgając oczu, które jed-
nak w ułamku sekundy potrafiły zmienić wyraz na tak twardy, że najbardziej zatwar-
działy bandyta z Czarnego Słońca zaczynał dygotać podczas przesłuchania.
Iella westchnęła.
- Potrafię widzieć w ten. sposób twego ojca, ale nie Dirica.
- Na razie.
- Jasne, na razie.
- Ale to się zmieni. - Corran pocałował ją w czoło. - Nie będzie łatwo, ale powiem
ci, że mnie udało się to tylko dlatego, że miałem ciebie, Gila i innych przyjaciół.
- Nie miałeś żadnych innych przyjaciół.
- No dobra, ja może nie, ale ty masz. Mirax, Wedge, Winter i my wszyscy chcemy
ci pomóc. Nie jesteś sama. Nie odczuwamy bólu tak mocno jak ty, ale możemy pomóc
ci go znieść.
Iella pokiwała głową.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
24
- Doceniam to, naprawdę. - Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad czymś. -
Uznałam, że nie mogę zostać tu, na Coruscant. Tu wszystko mi go przypomina. Muszę
stąd odlecieć, nawet jeśli oznaczałoby to opuszczenie wszystkich przyjaciół.
- Rozumiem cię. Po śmierci ojca ja też chciałem uciekać. - Corran uśmiechnął się.
- Na szczęście w twoim wypadku ucieczka nie oznacza konieczności rozstania się z
przyjaciółmi.
Iella spojrzała na niego trochę przytomniej.
- Jak to?
Corran rozejrzał się po Sanktuarium i zniżył głos do szeptu.
- Odlatujemy z Coruscant i chcemy, żebyś poleciała z nami. Jesteś częścią naszej
rodziny, częścią eskadry. Ruszamy w pościg za tym potworem, który zmusił Dirica do
zdrady. Doprowadzimy do tego, że nikomu nie będzie już w stanie zrobić tego, co Diri-
cowi. Potrzebujemy cię, żebyś pomogła nam ją dostać.
Iella usiadła prosto.
- Szanse powodzenia są minimalne, chyba wiesz.
- Mniej więcej takie same, jak szanse odebrania Coruscant Imperialnym.
Iella skinęła głową i dodała chłodno:
- Szanse obliczają ci, którzy chcą zminimalizować ryzyko, na jakie się narażają. Ja
chcę zmaksymalizować ryzyko, na jakie narazi się Isard. Możecie na mnie liczyć.
Michael A. Stackpole
25
R O Z D Z I A Ł
5
Wedge odgarnął brązową grzywę, która spadała mu na oczy, popatrzył na ludzi
siedzących w małej, amfiteatralnej sali i uśmiechnął się.
- Chciałbym podziękować wam wszystkim, że przyszliście na to spotkanie. To na-
sze pierwsze zebranie organizacyjne, ale pewne decyzje już zostały podjęte. Pozostaną
w mocy, jeśli nie spotkają się z gwałtownymi protestami. Nikt nie powinien się wahać,
jeśli chciałby zadać pytanie albo zgłosić uwagę. Mamy tu nieco więcej demokracji niż
w eskadrze, przede wszystkim dlatego, że sami będziemy układać nasze plany i formu-
łować rozkazy, a nie otrzymywać je z góry, jak do tej pory.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami, słysząc te uwagi, więc Wedge mówił dalej:
- Całą sprawę zainicjował Corran Horn, który pierwszy złożył dymisję z Eskadry
Łotrów. Corran zgodził się jednak, abym to ja dowodził naszą grupą. Na mojego za-
stępcę wyznaczyłem Tycha Celchu. Lady Winter jest naszym oficerem wywiadu,
obejmie też część obowiązków kwatermistrzowskich, których drugą częścią zajmie się
Minut Terrik. Tycho zapozna was ze stanem naszych zasobów.
Tycho odwrócił się w swoim krześle.
- Mamy spore zasoby gotówki... jakieś siedemnaście milionów kredytów do wy-
dania.
Gavin roześmiał się.
- Siedemnaście milionów! Chętnie się tym zajmę!
- Wielu innych też chętnie je przyjmie. - Tycho zmarszczył czoło. - Plotki o tym,
co stało się na przyjęciu, mimo wysiłków Ministerstwa Informacji Nowej Republiki
rozeszły się szybko. Mamy poparcie wielu osób, ale ci, którzy dysponują sprzętem,
jakiego będziemy potrzebować do realizacji naszej misji, wiedzą, w jakiej jesteśmy
rozpaczliwej sytuacji. W tej chwili mamy jednego X-winga - maszynę Corrana - i „Pul-
sarowy Ślizg" Mirax. Inne statki będą kosztowne. Wyobrażam sobie, że aby zdobyć
potrzebne nam myśliwce, będziemy pewnie musieli wynająć najemników z własnym
sprzętem. Nie powinno to nikogo dziwić, ale ceny mogą być szokujące. Wszyscy zbun-
towani eksadmirałowie Imperium szukają myśliwców, więc ceny na rynku dyktują
dostawcy.
Wedge przytaknął.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
26
- Wybiegamy trochę naprzód, ale warto pamiętać o tych kwestiach. Mamy pewne
podstawowe dane, które dotyczą naszych celów. Musimy przeanalizować je w pierw-
szej kolejności. Winter je zebrała. - Wskazał ręką holoprojektor stojący obok. - Winter,
twoja kolej.
Winter wstała i przeszła na przód sali z powagą i gracją. Wedge, widząc ją, nie
dziwił się specjalnie, że ludzie na Alderaanie często brali ją za księżniczkę Leię Orga-
nę. Winter miała długie białe włosy, dziś splecione w gruby warkocz, dumną, arysto-
kratyczną postawę, która doskonale pasowała do szlachetnych rysów jej twarzy. Szczu-
pła i piękna, wydawała się niezbyt pasować do niebezpiecznych misji, które wypełniała
jako tajna agentka Rebelii.
I właśnie dlatego nikt jej nie podejrzewał, pomyślał Wedge.
Winter uniosła notes komputerowy podłączony do holoprojektora. Wcisnęła kla-
wisz, przygaszając panele jarzeniowe w sali i wywołując holograficzny obraz planety.
- Oto nasz cel: Thyferra. Dość typowa planeta typu ziemskiego, z nadającą się do
oddychania atmosferą, okrążana przez dwa księżyce, oba pozbawione atmosfery i nie-
zamieszkane. Thyferra jest pokryta dżunglą, a jej dzień trwa dwadzieścia jeden i trzy
dziesiąte standardowej godziny. Nachylenia osi nikt nie reguluje, więc w zasadzie nie
ma tam pór roku. Ze względu na bliskość słońca systemu, żółtej gwiazdy, i nieco pod-
wyższony poziom dwutlenku węgla w atmosferze klimat tropikalny utrzymuje się przez
cały rok. Pamiętacie, jak czuliście się na Coruscant po burzy, która doprowadziła do
awarii sieci energetycznej? Na Thyferrze takie warunki panują przez cały czas.
Wedge zmarszczył czoło. Żeby wyeliminować sieć energetyczną i tarcze obronne
Coruscant, Eskadra Łotrów musiała doprowadzić do wyparowania do atmosfery
ogromnej ilości wody, co wywołało potężną burzę. Jeszcze przez półtora tygodnia po-
wietrze było ciężkie i wilgotne. Nic dziwnego, pomyślał, że rośliny, z których produku-
je się bactę, doskonale tam rosną.
- Thyferra ma trzy gwiezdne kosmoporty - ciągnęła Winter. - Jeden z nich nosi te-
raz nazwę Xucphra City. Pozostałe dwa leżą na dwóch różnych kontynentach i są wy-
korzystywane głównie do załadunku bacty. Statki przylatujące do systemu lądują naj-
pierw w Xucphra City, gdzie są odprawiane przez służby celne i imigracyjne, a następ-
nie odsyłane do pozostałych kosmoportów, gdzie załatwiają swoje interesy. Stamtąd też
odlatują, kierując się prosto do portu przeznaczenia.
Nawara Ven podniósł rękę.
- Zakładam, że nazwa metropolii została zmieniona po przejęciu władzy przez
koncern Xucphra. Jak nazywała się przedtem?
- Zalxuc City, czyli niewiele lepiej. - Winter zmieniła ogniskową projektora, wy-
świetlając widok z lotu ptaka na miasto. - Jak widzicie, nie jest to żadna metropolia.
Ludzka populacja Thyferry sięgała zaledwie dziesięciu tysięcy przed przejęciem plane-
ty przez Isard. Wiele rodzin związanych z koncernem Zaltin uciekło, a ich kwatery
mieszkalne zajęli oficerowie imperialnej armii i marynarki oraz załogi ich statków
przebywające na urlopie. Sama „Lusankya" ma załogę dwadzieścia pięć razy liczniej-
szą niż ludzka populacja planety, nie ma więc żadnych wątpliwości, że byliby zdolni
zająć i okupować Thyferrę, gdyby Isard wydała taki rozkaz. Na razie powstrzymywała
Michael A. Stackpole
27
się od tego, a swój imperialny personel i sprzęt wykorzystuje do szkolenia Narodowego
Korpusu Obrony Thyferry.
Winter skinęła głową w stronę sześciorękiego, insektoidalnego obcego stojącego
w głębi sali.
- Rdzennymi mieszkańcami Thyferry są Vratiksowie. Produkcja bacty, czyli wa-
rzenia substancji określanych jako alazhi i kavam, wydaje się sprawiać Vratiksom nie-
mal mistyczną radość. Obecny tu Qlaern Hirf jest verachenem - mistrzem warzenia,
który kieruje podwładnymi podczas produkcji bacty. Verachen to mniej więcej odpo-
wiednik głównego gorzelnika w dowolnym browarze lomińskiego piwa, ale ze stano-
wiskiem tym wiążą się również określone prawa i obowiązki w społeczeństwie Vratik-
sów. Chciałabym również zwrócić uwagę na fakt, że Vratiksowie nie są ani osobnikami
męskimi, ani żeńskimi. Na różnych etapach życia odgrywają te role na przemian, tak
więc mówienie o Qlaernie „on" czy „ona" byłoby błędem. Co więcej, ze względu na to,
że Vratiksów łączy umysłowa więź, lepiej się czują, gdy określa się ich zaimkiem w
liczbie mnogiej, wystarczy więc, jeśli będziemy mówić „oni".
Stojący z tyłu Vratiks kłapnął szczękoczułkami.
- Pani przemowa jest dla nas zaszczytem, lady Winter.
- Dziękuję. Ze względu na przemożną potrzebę produkowania bacty Vratiksowie z
otwartymi ramionami przyjęli napływających na planetę ludzi, którzy zakładali i pro-
wadzili przedsiębiorstwa, zwiększając popyt na tę substancję. Pozwalali Vratiksom
robić to, co sprawia im największą radość, a nawet zachęcali ich do tego. Jakkolwiek
niektórzy Vratiksowie znajdują się w gronie właścicieli zarówno koncernu Zaltin, jak i
Xucphry, imperialne prawo pozbawiło ich możliwości aktywnego uczestnictwa we
władzach i podejmowania decyzji w sprawach tych spółek. Koncerny Zaltin i Xucphra
otrzymały od Imperium monopol na produkcję bacty, przypuszczalnie w zamian za
łapówki wręczone lokalnemu moffowi i samemu Imperatorowi. Uczyniło to z Thyferry
bardzo bogatą planetę, a mieszkający na niej ludzie są bardzo zamożni. Natomiast Wa-
tiksowie żyją niezwykle skromnie w grupach plemiennych, zamieszkujących wioski
położone w dżungli.
Wpisała do komputera komendę, przełączając projekcję miasta na wizerunki
trzech osób.
- Ysanna Isard objęła stanowisko dyrektora generalnego i szefa thyferrańskiego
państwa w wyniku zamachu stanu przeprowadzonego mniej więcej dwa tygodnie temu.
Przygotowania do niego trwały niewątpliwie już od pewnego czasu, bo rewolucja za-
kończyła się, zanim jej gwiezdny superniszczyciel „Lusankya" pojawił się na orbicie.
Niewiele jest pewnych wiadomości na temat Isard. Krążą na przykład plotki, że była
jedną z kochanek Imperatora, ale to niepotwierdzone pogłoski. Wiemy, że jej ojciec był
przed nią dyrektorem Imperialnego Wywiadu, ale Isard przedstawiła Imperatorowi
dowody, że zamierzał przyłączyć się do Rebelii. Doprowadziła w ten sposób do jego
upadku i sama zajęła jego stanowisko.
Nawara Ven uniósł rękę, by zapytać:
- Czyjej ojciec rzeczywiście zamierzał przejść na stronę Rebelii?
Winter wzruszyła ramionami.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
28
- Nawet jeśli tak było, to nic mi o tym nie wiadomo. Nie ma wątpliwości, że jego
córka była dostatecznie ambitna, żeby spreparować dowody przeciwko niemu, co do-
wodzi, jak bardzo jest niebezpieczna. Obalenie jej będzie trudne i najprawdopodobniej
nie obejdzie się bez ataku sił lądowych. O ile wiemy, nie jest pilotką, więc prawdopo-
dobieństwo, że komuś z was uda się ją zestrzelić w bezpośredniej walce w przestrzeni,
jest zerowe.
Winter wskazała na kolejne zdjęcie.
- Fliry Vorru natomiast mógłby walczyć z wami jako pilot. Jest byłym imperial-
nym moffem z Korelii, uwolnionym przez waszą eskadrę z Kessel. Vorru uciekł razem
z Isard na Thyferrę i jest obecnie ministrem handlu. Nie jest jasne, kiedy nawiązał
współpracę z Isard, ale nie możemy wykluczyć, że dobił z nią targu na samym począt-
ku, gdy znalazł się na Coruscant. Przypisujemy winę za częściowe niepowodzenie na-
szych operacji na Coruscant faktowi, że w naszych szeregach znaleźli się Zekka Thyne
i inni imperialni szpiedzy, jest jednak całkiem możliwe, że Vorru już wtedy pracował
bezpośrednio dla Isard. Niewątpliwie był na jej usługach w momencie, gdy został mia-
nowany pułkownikiem coruscańskiej policji.
Wskazała na ostatnią postać - wysoką, szczupłą kobietę o krótko przyciętych czar-
nych włosach.
- Erisi Dlarit znamy wszyscy. Pochodzi z rodu Xucphra i była imperialną wtyczką
w Eskadrze Łotrów. Jej realna przydatność dla Imperium była minimalna. W najlep-
szym razie odpowiada za ujęcie Corrana, śmierć Brora Jace'a i wydanie konwoju z
bactą w systemie Alderaan admirałowi Zsinjowi. Przekazywała informacje na temat
naszej coruscańskiej misji Imperialnym, jednak dzięki temu, że Wedge nie dopuszczał
jakichkolwiek kontaktów z osobami z zewnątrz przed ostateczną próbą zniszczenia
planetarnych tarcz, nie zdołała zawiadomić Isard o naszych planach. Z wyjątkiem sta-
ranowania swym Z-95 robota budowlanego, którego wykorzystaliśmy, niewiele mogła
zrobić, by pokrzyżować nam szyki. Na pewno jednak dostarczyła Isard kody, które
pozwoliły jej przejąć kontrolę nad myśliwcem Corrana i doprowadzić do jego upadku.
Podczas gdy Winter beznamiętnie omawiała kontakty Erisi z Imperium, Wedge
obserwował twarze swoich ludzi. Erisi była jedną z nich, walczyła wraz z nimi w nie-
zliczonych potyczkach. Musiała się katapultować ze swojego X-winga, a Tycho zary-
zykował życie, by ją uratować. I chociaż pomoc, jakiej udzieliła Imperium, była, jak
twierdzi Winter, zupełnie nieistotna, to wystarczyło, by zginęło kilku ludzi, którzy na to
nie zasługiwali.
Sam Wedge czuł gniew i rozgoryczenie, ale także pewien podziw. Erisi Dlarit z
powodzeniem odegrała swoją rolę mimo kilku trudnych sytuacji, które groziły zdema-
skowaniem. Do momentu jej ucieczki z Coruscant Wedge nie miał pojęcia, że była
szpiegiem. Były pewne wskazówki, pomyślał, ale niewystarczające.
Wedge poczuł na sobie wzrok Corrana i uśmiechnął się lekko.
- Dobrze to rozegrała.
- To prawda, ale będzie musiała bardziej się postarać, kiedy wpadniemy z wizytą. -
Jedyną oznaką uczuć targających Corranem był ślad napięcia w głosie i wymuszony
Michael A. Stackpole
29
uśmiech. - Jako szpieg była dobra, ale następna gra będzie konkursem pilotażu, i w tej
rozgrywce przegra.
Winter znów zmieniła holograficzny obraz.
- Jeśli przegra, to nie dlatego, że nie dysponuje sprzętem niezbędnym do zwycię-
stwa. Do obrony Thyferra ma cztery imperialne okręty wojenne: gwiezdny supernisz-
czyciel, dwa imperialne gwiezdne niszczyciele i jeden gwiezdny niszczyciel klasy
Victory. Są to „Lusankya", „Skąpiec", „Zjadliwy" i „Deprawator". „Lusankya" to okręt,
który wyrwał się spod powierzchni Coruscant. Wcześniej nie figurował w rejestrach, co
zmusiło nas do zwiększenia szacunków co do liczby okrętów produkowanych przez
Zakłady Stoczniowe Kuat i Stocznie Fondoru. Co najdziwniejsze, obie stocznie przypi-
sują sobie wyprodukowanie flagowego okrętu Vadera, „Egzekutora". Wygląda na to, że
zbudowano dwa statki pod tą samą nazwą, ale jeden z nich przemianowano następnie
na „Lusankyę" i ukryto pod powierzchnią Coruscant, najprawdopodobniej dla Impera-
tora na wypadek ewakuacji. Drugi „Egzekutor", wyprodukowany przez Fondor, został
zniszczony w bitwie o Endor.
Zatoczyła palcem kółko wokół trzech mniejszych statków widocznych na holo-
gramie.
- „Skąpiec", „Zjadliwy" i „Deprawator" nie mają na swoim koncie błyskotliwych
sukcesów, ale ich załogi są kompetentne. Zbieram teraz informacje na temat ich do-
wódców. Wiem, że najgroźniejszy z nich, kapitan Ait Convarion, dowodzi najmniej-
szym z okrętów. „Deprawator" doskonale sobie radził na Odległych Rubieżach, polując
na pirackie grupy, które my też przypominamy.
Wedge wstał, gdy Winter wyłączyła holoprojektor.
- Jak widzicie, mamy przeciw sobie groźnego i dobrze uzbrojonego przeciwnika.
Musimy sobie coś uświadomić: istnieje możliwość, że nie zdołamy zrealizować celów
naszej operacji. Obalenie Isard może okazać się nieosiągalne.
Siedzący za Gavinem Corran wyciągnął rękę i poklepał go po głowie.
- Gavin, w tym momencie powinieneś powiedzieć, że obalenie Isard to pestka w
porównaniu z numerami, jakie wycinałeś na Tatooine.
Gavin zbladł.
- Nie słyszałem, żeby ktoś tu wspominał o nurkowaniu śmigaczem w kanionach
albo polowaniu na szczury pustynne. Podbój planety przekracza moje możliwości.
Wedge uśmiechnął się.
- Podobnie jak większości z nas. Rozesłałem wiadomości do pewnych osób, które
mogłyby nam pomóc. Problemów jest wiele. Najpierw musimy uporać się z okrętami, a
potem zająć planetę. Kluczem do wyeliminowania z gry okrętów będzie ich rozprosze-
nie, tak by nie mogły wzajemnie się wspomagać. Możemy tego dokonać, zmuszając
Isard, by przydzieliła je do ochrony konwojów bacty, ale żeby pokonać te okręty, bę-
dziemy potrzebować broni. Bardzo dużo broni.
Riv Shiel, shistavaneński wilkoczłek, odsłonił kły w groźnym uśmiechu.
- Wygląda na to, że przydałaby się nam flota katańska.
- I owszem. - Legendarna widmowa flotylla okrętów wojennych skakała podobno
z jednego miejsca galaktyki w drugie, czekając, aż ktoś ją odnajdzie i obejmie dowódz-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
30
two. Wedge zmarszczył brwi. -Moglibyśmy również liczyć na to, że projekt „Poza ga-
laktykę" przyniesie w końcu efekty i spoza granic galaktyki przyleci grupa rycerzy Jedi
obcych ras, żeby nam pomóc, ale to raczej mało prawdopodobne.
Gavin uniósł dłoń, by zapytać:
- A co z tym statkiem, na który Alderaan załadował całą swoją broń po decyzji o
demilitaryzacji? Nie pamiętam nazwy, ale wydawało mi się, że miał latać w przestrzeni,
dopóki nie okaże się, że powinien wrócić. Może księżniczka Leia zna sposób, żeby go
przywołać?
Winter pokręciła głową.
- Myślisz pewnie o „Drugiej Szansie". To nie jest taka legenda, jak historia o flo-
cie katańskiej czy intergalaktycznej misji Jorusa Cbaotha, bo ten statek rzeczywiście
istniał, ale nie rozwiązałoby to naszych problemów. Sympatycy Rebelii odnaleźli
„Drugą Szansę" przed porażkami Derry Cztery i Hoth. Odzyskana broń pochodziła z
czasów Wojen Klonów i stanowiła kolekcję muzealnych już dziś egzemplarzy uzbroje-
nia dla piechoty. Jej sprzedaż pozwoliła nam jednak zrekompensować utratę konwoju z
Derry Cztery.
Gavin był wyraźnie rozczarowany.
- O rany, nie wiedziałem.
- I nie powinieneś, Gavin - uśmiechnęła się Winter. - Oprócz osób, które znalazły
statek, kilku przemytników, którzy pomogli nam w transporcie i sprzedaży, oraz kilku
najwyżej postawionych osób w dowództwie Rebelii, nikt inny o tym nie wiedział. Im-
perium przez cały czas starało się odnaleźć i przejąć statek, dzięki czemu przynajmniej
część ich sił miała co innego do roboty niż tropienie nas.
- Nie ma co łudzić się nadzieją na jakieś cudowne znalezisko - wtrącił Wedge. -
Ale Winter zajęła się już zlokalizowaniem starych imperialnych składów części za-
miennych. Większość z nich została już dawno rozszabrowana, jednak nie wszystkiego
można się doliczyć. Zamierzamy sprawdzić niektóre z tych miejsc i zobaczyć, czy cze-
goś nie znajdziemy. Pierwszą z tych misji zaczynamy już jutro. Mirax zabierze Corrana
i ciebie, Gavin, na Tatooine. Jeden z magazynów, które znaleźliśmy tam parę lat temu
został splądrowany przez ojca Biggsa Darklightera.
Gavin uniósł brew.
- Wujka Huffa?
- Właśnie. Powiedział wtedy, że część sprzętu poszła na uzbrojenie jego ochrony,
a resztę sprzedał. Ale ja w to nie wierzę. Nie byłby w stanie pozbyć się wszystkiego. -
Wedge uśmiechnął się. - Gavin, lecisz do domu i próbujesz namówić wuja, żeby po-
dzielił się z nami swoim łupem.
- Nie wiem, czy mnie posłucha.
- Dlatego wysyłamy z tobą Corrana. Twój wuj ma pewnie sporo do ukrycia i spo-
dziewam się, że Corran potrafi znaleźć na niego haka. To powinno pomóc w negocja-
cjach.
Gavin zesztywniał, ale po chwili zaczął się uśmiechać.
- Wchodzę w to. Zasłużył sobie na to. Zawsze sadzał mnie przy dziecinnym stoli-
ku na rodzinnych spotkaniach.
Michael A. Stackpole
31
- Gavin, wuj robił tak, bo byłeś wtedy dzieciakiem. Dużym, ale jednak dziecia-
kiem. - Corran potargał jasne włosy Gavina i spojrzał na Wedge'a. - A co będzie robić
reszta podczas naszej wyprawy na świat opuszczony przez wodę?
- Przenosimy się do nowej siedziby. - Wedge rozłożył ręce, żeby uciszyć gwar
rozmów. - Nasza przeprowadzka jest operacją ściśle tajną, więc zabezpieczamy się na
wiele sposobów przed wykryciem. Choć nie uda się na zawsze utrzymać naszej lokali-
zacji w tajemnicy przed wrogiem, chcemy, żeby nastąpiło to jak najpóźniej. Pakujcie
się i szykujcie do przeprowadzki. Zaczynamy wojnę o bactę.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
32
R O Z D Z I A Ł
6
Corran kichnął, wzbijając nad stolikiem chmurę pyłu, która po chwili dotarła do
Mirax.
- Jak ktokolwiek może żyć na tej piekielnej planecie? Tu nawet kurz jest zakurzo-
ny.
Mirax przeciągnęła się leniwie.
- Tu naprawdę nie jest najgorzej, Corran. Na Talasei jedzenie pleśnieje, zanim
zdążysz je donieść do ust.
- Tak, ale tam do pieczenia służą piekarniki, a nie cała planeta. -Corran otarł czoło
i strzepnął z dłoni kropelki potu, które opryskały dwóch zakapturzonych Jawów, cuch-
nących jak ronty. - Nienawidzę tego miejsca.
Spojrzała na niego znad szklanki koreliańskiej whisky.
- Przyznaję, że upał tu straszny, ale przynajmniej jest sucho.
- Podobnie jak w piecu hutniczym, ale skwar nie jest przez to ani trochę mniej do-
kuczliwy. - Corran uniósł brew i postukał palcem w za-plamiony i byle jak pospawany
blat stołu. - Po co my tu w ogóle siedzimy? Ten stolik był świadkiem większej liczby
walk niż nasze X-wingi. Tutejsze towarzystwo sprawia wrażenie, jakbyśmy się znaleźli
w najlepiej strzeżonej części więzienia na Akriftar.
- Po co siedzimy? Dla zachowania pozorów, mój kochany. - Mirax przesunęła się
w lewo, co pozwoliło jej widzieć cały bar, tonący w kłębach dymu fbac. - Kantyna
Chalmuna słynie z tego, że zbierają się w niej najlepsi piloci w galaktyce. Oboje zali-
czamy się do tej kategorii. Ja wprawdzie na razie nie szukam pracy, ale za to niektórzy
z tych ludzi mogą szukać transportu dla dokładnie takiego towaru, jaki nas interesuje.
Nie zaszkodzi, jak spędzimy tu trochę czasu. Zresztą Gavin zaproponował, żebyśmy tu
właśnie się spotkali.
- Właśnie. Bo nigdy wcześniej tu nie był, a sam nie chciał wchodzić bez obstawy.
- Corran nie ukrywał niesmaku, ale po chwili się rozpogodził. - Gdybym dostał rozkaz
ataku na to miejsce, mój plan zaczynałby się od zdania: „Zakończywszy naloty dywa-
nowe..."
Michael A. Stackpole
33
Mirax spojrzała na niego przesadnie zszokowana. Corran od razu wiedział, że nie
wzięła jego słów poważnie.
- Może to niezupełnie śmietanka towarzyska galaktyki, ale nie są aż tacy źli. Oj-
ciec zawsze mnie tu zabierał ze sobą, kiedy byłam mała. Niektórzy z tych twardzieli
mogą być nieco szorstcy w obejściu, ale mnie zawsze traktowali bardzo dobrze. Na
przykład barman Wuher... zawsze syntetyzował mi taki słodki, gazowany napój, a nie-
jeden z tych gości przywoził mi drobne błyskotki z planet, na które latał.
Corran pokręcił głową.
- Chciałbym zobaczyć te formularze imigracyjne: „Cel podróży na naszą planetę? -
Morderstwo, burdy, przemyt błyszczostymu i zakup upominku odpowiedniego dla ma-
łej dziewczynki z Korelii".
Mirax roześmiała się.
- Tak, pewnie kilka takich tkwi jeszcze w jakichś starych bankach danych.
Jej śmiech przebił się ponad stłumiony gwar rozmów w kantynie. Corran wypro-
stował się, widząc, że dwóch osobników odwraca się od baru i patrzy w ich stronę.
Jeden był Rodianinem, drugi Devaronianinem, ale obaj mieli to samo złe, wygłodniałe
spojrzenie, które wzbudziło jego czujność. Ruszyli w stronę stolika, zostawiając na
ladzie baru -jak zauważył Corran - niemal nienapoczęte drinki. Dzięki temu mieli wol-
ne ręce.
Devaronianin złożył oszczędny ukłon.
- Siedzicie przy naszym stoliku - oznajmił.
Siedzący plecami do ściany Corran nie obawiał się ataku od tyłu, a jednocześnie
mógł zaprezentować dwóm awanturnikom swój Master. Nie ma szans, ocenił, żebym
zdołał go dobyć i wystrzelić, zanim mnie dostaną. Wyglądało na to, że najlepszym
sposobem wybrnięcia z sytuacji było z wdziękiem odstąpić im stolik i zaproponować
kolejkę.
- Nie wiedzieliśmy o tym... - bąknął.
- Ale i tak byśmy się nie przejęli. - Mirax uniosła dumnie głowę i dźgnęła Rodia-
nina palcem w pierś. - Jeśli takim żwirojadom jak wy wydaje się w żałosnym przypły-
wie pustynnego zamroczenia, że się ruszymy tylko dlatego, że pomyliliście nas ze zbie-
raczami rosy z Jundlandii, to może zastanówcie się nad zmianą zawodu. Najlepiej od
razu zróbcie w tył zwrot i sami pomaszerujcie prosto w paszczę Sarlaaca. Corranowi
opadła szczęka.
- Mirax? - zapytał z niedowierzaniem. Devaronianin stuknął się kciukiem w pierś.
- Masz w ogóle pojęcie, kim jestem?
- Masz w ogóle pojęcie, jak mało mnie to obchodzi? – Mirax wskazała głową w
lewo. - Powiedz to Jawom, żeby nie pomylili nazwiska, kiedy będą cię pakować do
torby.
Rodianin zaczął perorować w swoim niezrozumiałym języku, ale nagły stukot ma-
czugi o blat baru natychmiast go uciszył. Barman wycelował palec w ich stronę.
- Hej, wy!
Devaronianin błysnął rogami i machnął ręką.
- Tak, wiem. Żadnych blasterów.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
34
Wuher skrzywił się kwaśno.
- Nie o to chodzi, piaskowy móżdżku. Wiesz, z kim rozmawiasz? To Mirax, Mirax
Terrik.
Szarawa skóra Devaronianina wyraźnie przybladła, Rodianin natomiast zzieleniał.
- Terrik? Jak Booster Terrik?
Mirax uśmiechnęła się tylko.
Barman przytaknął, zabierając ich drinki z baru.
- No, widzę, że zaczynacie myśleć. To jego córka. A teraz przeproście ją albo Ja-
wowie zaczną zdejmować miarę na wasze ostatnie ubranie. - Spojrzał w stronę zawzię-
cie szwargocącej grupki Jawów. - Za Rodianina jest nagroda.
Devaronianin skłonił się głęboko przed Mirax.
- Ja... eee... bardzo przepraszam, że zakłóciłem pani spokój. Jestem... eee... to
pewnie nieważne, ale jestem na pani usługi, gdybym mógł się na coś przydać. - Rodia-
nin zaczął mówić równocześnie z nim, a Corran uznał, że jego wypowiedź jest symul-
tanicznym tłumaczeniem słów Devaronianina.
Mirax uniosła podbródek i zmroziła ich lodowatym, imperialnym spojrzeniem.
- Zasłaniasz nam światło.
Wycofali się, kłaniając nisko raz po raz. W kantynie wybuchły śmiechy - głośne w
jednych miejscach, przytłumione w innych. Incydent na chwilę zjednoczył wszystkich
gości.
Corran oblizał wargi i uświadomił sobie, że ma zupełnie sucho w gardle.
- Mirax, co cię opętało, żeby się tak zachować?
- Już ci mówiłam: konieczność zachowania pozorów. - Uśmiechnęła się szeroko. -
Tak naprawdę znasz mnie na razie tylko od jednej, tej miłej strony.
- Wydaje mi się, że pamiętam, jak zestrzeliłaś szturmowca z motoru pościgowego
na Coruscant.
- A tak, chyba było coś takiego.
- I owszem, ale nadal nie widzę powodu, żeby prowokować bójkę. Wzruszyła ra-
mionami.
- Nie było się czego bać. Poradziłbyś sobie z nimi. Poradziłbym sobie? - pomyślał
Corran, gapiąc się na nią.
- Dzięki za zaufanie, ale...
Mirax wyciągnęła rękę i lekko uścisnęła jego dłoń.
- Wiedziałam, że Wuher zareaguje. To stara gra, w którą czasem się zabawiamy. -
Wyciągnęła spod stołu niewidoczną dotychczas prawą dłoń i położyła na stole miniatu-
rowy blaster. - Nie byłam bezbronna, ale kiedy Wuher wspomniał, kim jestem, wiedzia-
łam, że nie będzie dalszych kłopotów.
Corran zmarszczył brwi.
- Czyżby każdy oprócz mnie miał tutaj krewnych? Lądujemy w doku 86, bo nale-
ży do kuzyna Gavina, który odlatuje, żeby nas umówić ze swoim wujem Huffem. Na-
zwisko twojego ojca wprawia dwóch bandziorów, którzy wyssaliby oczy zdechłego
bantha, w taki popłoch, że zaczynają uciekać jak roboty ścigane przez Jawów.
Mirax wzruszyła ramionami.
Michael A. Stackpole
35
- Tatooine to mała społeczność. Darklighterowie są tu dobrze znaną i wpływową
rodziną. Ta posiadłość, nad którą lecieliśmy, należy do Huffa. A jeśli chodzi o mojego
ojca... No cóż, wyrobił sobie niezłą markę, zanim twój ojciec zesłał go do kopalni na
Kessel, a fakt, że stamtąd wyszedł, tylko mu pomógł. Jestem pewna, że w jakimś kor-
sekowskim barze na Korelii twoje nazwisko zrobiłoby nie mniejsze wrażenie.
- Może i tak, ale nie sprawdzajmy, jakie mam wpływy tutaj, dobra?
- Gdybyś wpadł tu na jakiegoś swojego dawnego wroga, myślę, że nawet nazwi-
sko mojego ojca by cię nie uratowało.
- A na pewno zgubiłoby mnie, gdybym wpadł na niego samego. - Corran spojrzał
z ukosa na Mirax. - Czy wie już, że czujesz miętę do syna faceta, który sprowadził na
niego zgubę?
- Czuję miętę? - Mirax podrzuciła swój blaster. - Wydawało mi się, że jesteśmy
dobrych parę etapów dalej.
- To prawda, ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Zmarszczyła brwi.
- Nie, nie powiedziałam mu. Po twojej „śmierci" nie było sensu o tym wspominać.
Byłam wtedy w takiej rozpaczy, że nie miałam ochoty się z nim kłócić. A od czasu,
kiedy wróciłeś zza grobu, byłam bardzo zajęta; zresztą odkąd przeszedł na emeryturę,
tak naprawdę nigdy nie wiem, gdzie akurat jest.
- Większość ludzi po przejściu na emeryturę osiada w jednym miejscu i odpoczy-
wa.
- Mój ojciec nie jest większością ludzi. - Mirax uśmiechnęła się lekko. - Dla Bo-
ostera emerytura oznacza, że nadal prowadzi interesy, ale robi to dla przyjaciół, a nie
dla zysku. Działa jako negocjator, uzgadnia warunki transakcji i tak dalej. Dzięki temu
robi to, co najbardziej lubił w biznesie, bez żadnego ryzyka. Jest szczęśliwy, a to dużo
lepsza alternatywa.
I dlatego mu o nas nie powiedziałaś, pomyślał Corran. Rozumiał ją. Jego ojcu też
trudno byłoby zaakceptować ich związek, więc fakt, że nie musiał mu tego wyjaśniać,
wydał mu się bodaj pierwszym pozytywnym aspektem jego śmierci.
Gavin wszedł do kantyny, zatrzymując się w przedsionku obok detektora broni.
Okręcił się w prawo i w lewo, strząsając chmurę drobnego tatooińskiego pyłu z beżo-
wego płaszcza. Pod nim miał białą niegdyś koszulę, czarną kamizelkę, ciemnobrązowe
spodnie i wysokie do kolan buty. Do pasa miał przypięty blaster, a dolny koniec kabury
przymocowany był taśmą wokół prawego uda.
- Istny pirat z tego naszego przyjaciela. - Mirax uniosła rękę. - Gavin, tu jesteśmy.
Corran zgodził się z opinią Mirax, chociaż niedbały i dobrotliwy uśmiech na twa-
rzy Gavina przeczył wizerunkowi pirata.
- Wszystko gotowe?
Gavin przytaknął.
- Na zewnątrz czeka śmigacz. To niewiele, ale tylko tyle udało mi się załatwić.
Chciałem pożyczyć jeden od wujka Huffa, ale powiedział, że kiedy poprzednim razem
pożyczył śmigacz komuś z Eskadry Łotrów, zwrócono mu go w nie najlepszym stanie.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
36
- W takim razie możemy iść. - Mirax wstała, przypinając blaster do paska. Idąc w
stronę baru, sięgnęła do sakiewki po parę kredytów.
- Ile?
Wuher potrząsnął głową.
- Wasi przyjaciele zapłacili. - Spojrzał na Rodianina i Devaronianina.
Uśmiechnęła się.
- O napiwek też się zatroszczyli?
- Byli w hojnym nastroju.
- Świetnie.
Mirax wyszła z kantyny za Gavinem, z Corranem zabezpieczającym tyły. Corran
włożył przez głowę pustynny kaftan i poprawił go na ramionach. Rozcięte boki pozwa-
lały łatwo sięgnąć po blaster albo miecz świetlny, miał jednak nadzieję, że nie będzie
musiał z nich korzystać.
Czuł się nieswojo, nosząc u boku miecz świetlny. Dotychczas uważał taki miecz
za wyrafinowaną broń o bardzo ograniczonym zastosowaniu. W jego branży karabin
rozpryskowy Stokhli i blaster uważane były za całkowicie wystarczające uzbrojenie w
każdej niemal sytuacji. Miecze świetlne były niemal nieznane w czasach Imperium,
które uważało je za znak rozpoznawczy Jedi, teraz jednak, gdy Luke Skywalker został
bohaterem, wielu ludzi zapałało entuzjazmem do tego rodzaju broni. Wygodnie było
nosić miecz świetlny tam, gdzie niezręcznie byłoby wejść z blasterem.
Z tego właśnie powodu Corran czuł się trochę głupio z mieczem u pasa, chociaż z
drugiej strony był dumny, że jest dziedzicem takiej tradycji. Czuł, że w jakimś sensie
ma prawo do noszenia miecza. Początkowo wydawało mu się, że byłoby to oznaką
braku szacunku dla dziadka, potem jednak uświadomił sobie, że Rostek Horn zaryzy-
kował własną karierę i życie, by uchronić żonę i syna Nejaa Halcyona przed Imperial-
nymi siepaczami. Nie tylko cenił ich za to, kim byli, ale również przez pamięć przyja-
ciela. Myślę, że byłby zadowolony, że noszę ten miecz, pomyślał Corran, a to wystar-
czający powód, by go nosić.
Osłonił oczy ręką, wychodząc w oślepiający blask bliźniaczych słońc. Gavin
przywołał go gestem do śmigacza. Maszyna wyglądała jak stary model SoroSuub XP-
38, ale zwarty zazwyczaj, przypominający strzałę kadłub poddano daleko idącym prze-
róbkom. Kabinę pasażerską przesunięto do przodu, dodając dodatkowe siedzenia i
miejsce na bagaże pomiędzy nią a silnikiem. Jeszcze bardziej niż zmianą sylwetki śmi-
gacza Corran poczuł się zaniepokojony tym, że pod pustynnym pyłem dostrzegł plamy
wściekle różowej i fioletowej farby.
Otoczył ramieniem Gavina.
- Wiesz, szczury pustynne, które zechcesz zaatakować tym śmigaczem, mogą nie
odróżniać kolorów i pewnie nie obchodzi ich, jak wygląda to cacko, ale popatrz tylko
na to!
Gavin uśmiechnął się drwiąco i wykręcił spod ręki Corrana.
- Lepsze to niż iść na piechotę, a biorąc pod uwagę budżet naszej operacji, właśnie
taką mieliśmy alternatywę. Wsiadaj. Ten wrak nadal wyciąga trzysta kilometrów na
Michael A. Stackpole
37
godzinę, mimo tych przeróbek, a kraytońskie smoki nie jadają różowego. Będziemy na
miejscu w mgnieniu oka.
Tak naprawdę podróż zajęła im pół standardowej godziny, czyli nieco dłużej niż
mgnienie oka, a pędząc przez monotonne bezdroża pustyni, mieli wrażenie, że trwa to
całą wieczność. Gdyby nie chmura pyłu ciągnąca się za śmigaczem, Corran mógłby
przysiąc, że w ogóle nie ruszyli z miejsca. Okalające pustynię Jundlandii góry były
zaledwie drżącą w gorącym powietrzu plamą na horyzoncie, a bliżej od nich żaden
obiekt nie naruszał monotonii krajobrazu.
Mimo braku drogowskazów czy jakichkolwiek punktów orientacyjnych Gavin tra-
fił do posiadłości wuja bez kłopotów. Przelotny rzut oka na posiadłość z pokładu „Pul-
sarowego Ślizgu" nie przygotował Corrana na to, co zobaczył przed sobą. Z góry do-
mostwo wyglądało typowo - ogrodzony obszar obejmujący kilka budynków, w tym
wysoką wieżę. Teraz jednak przekonał się, że oprócz wejść i samej wieży budynki zo-
stały zbudowane poniżej poziomu gruntu. Gavin zatrzymał śmigacz przy wjeździe,
gdzie już zaparkowano kilka innych pojazdów, po czym sprowadził Corrana i Mirax w
dół na główny dziedziniec posiadłości. Gładkie białe ściany potęgowały słoneczny
blask, ale też - co szybko uświadomił sobie Corran - absorbowały znacznie mniej ener-
gii słonecznej, której i tak według niego było na Tatooine zdecydowanie za dużo.
W łukowato sklepionych drzwiach ukazała się szczupła, siwowłosa, uśmiechnięta
kobieta.
- Gavin Darklighter! Ależ wyrosłeś! - Zza jej pleców wypadła gromadka dzieci, od
zupełnie małych po wyrośnięte nastolatki.
- Ciocia Lanal! - Gavin zamknął kobietę w niedźwiedzim uścisku, by uwolnić japo
chwili i dokonać prezentacji, którą objął oprócz ciotki Lanal również jakieś pół tuzina
ciotecznego rodzeństwa. Corran uścisnął rękę każdemu, ale szybko pogubił się w imio-
nach.
Lanal wyjaśniła, że jest trzecią żoną Huffa Darklightera i matką wszystkich tych
dzieci.
- Śmierć Biggsa wstrząsnęła Huffem. Uznał, że potrzebuje więcej następców. Jego
druga żona nie chciała mieć więcej dzieci. Odeszła, a Huff poślubił mnie.
- Matka Biggsa zmarła, zanim się urodziłem. Ciocia Lanal jest siostrą mojej matki,
a więc moją ciotką z obu stron. - Gavin pocałował ciotkę w czoło. - Jest wujek Huff?
Lanal przytaknęła.
- Poprosił, żebym was zaprowadziła do biblioteki. Ma w tej chwili spotkanie z
kimś innym, ale niedługo powinien być wolny.
- Świetnie.
Posiadłość Darklighterów zrobiła na Corranie wrażenie kosztownego kompromisu
pomiędzy praktycznymi względami narzuconymi przez klimat Tatooine a elegancją w
rozumieniu bardziej przyjaznych światów galaktyki. Fontanny i baseny byłyby tutaj
niemądrą ekstrawagancją, ale Huff zdołał wprowadzić wodę do domu, zamykając ją
pomiędzy szybami transpastali. Podczas gdy w innych domach dekoracyjną kolumnę
pomalowano by pewnie jaskrawą farbą, Huff wypełnił ją wodą, przepuszczając przez
nią bąbelki powietrza. Wzory i kolory glazury na ścianach tworzyły optyczną iluzję,
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
38
która miała równoważyć przyciężkie proporcje domu. Hojne wykorzystanie transpastali
pozwoliło stworzyć wrażenie przestronności, której w innym wypadku wnętrze byłoby
pozbawione; za to w innych częściach domu, widząc tradycyjne wzory i dekoracje,
Corran poczuł się, jakby nigdy nie opuszczał Coruscant.
Biblioteka, do której zaprowadziła ich Lanal, była jednym z takich pokoi. Półki od
podłogi do sufitu zajmowały wszystkie ściany z wyjątkiem drzwi. Weszli od strony
południowej, drugie drzwi, podwójne i zamknięte, umieszczono na ścianie wschodniej.
Półki i drzwi były zapewne z duraplastu, ale Corran nie mógł wykluczyć, że wykonano
je z prawdziwego drewna. A jeśli tak, pomyślał, to musiano je sprowadzić z miejsc
odległych o całe lata świetlne, a kosztowały pewnie tyle co eskadra X-wingów.
Wchodząc do biblioteki, Corran poczuł dreszcz. Pełne datakart pudła jedno za
drugim wypełniały półki, gdzieniegdzie tylko rozdzielały je ozdoby. Przyczyną niepo-
kój u Corrana był fakt, że pomieszczenie bardzo przypominało bibliotekę w budynku
przylegającym do „Lusankyi", przez który uciekł ze statku Isard. Nie znaleziono po tym
budynku śladu, kiedy „Lusankya" wystartowała spod powierzchni planety, ale rozkład
biblioteki był tam niemal identyczny jak w imperialnej bibliotece na prywatnym piętrze
pałacu Palpatine'a. A przynajmniej takie wrażenie odniósł Corran, kiedy oglądał w
HoloNecie reportaż z pałacu.
Biznesmen w rodzaju Huffa Darklightera, pomyślał Corran, chciał pewnie tak
urządzić to miejsce, żeby imperialni funkcjonariusze czuli się tu jak w domu. Akta
Huffa, które pokazała Corranowi Winter, nie pozostawiały wątpliwości, że wuj Gavina
dogadał się z miejscowymi przedstawicielami Imperium, którzy dali mu wolną rękę na
Tatooine. Dzięki tym samym układom Biggs dostał się do Imperialnej Akademii Woj-
skowej, co w efekcie doprowadziło do jego śmierci. A że stary Darklighter nie jest z
tych, co biorą winę na siebie, myślał dalej Corran, śmierć syna przypisał zapewne przy-
słudze ze strony Imperialnych. Z drugiej strony, ponieważ Biggs został bohaterem Re-
beliantów, Darklighter byłby skłonny dobić targu z Nową Republiką.
Gavin rozejrzał się dookoła po zastawionych półkami ścianach.
- Roboczy gabinet Huffa znajduje się w wieży. Jego biuro do negocjacji jest za
tymi drzwiami. Jak tylko wyprowadzi stamtąd tego, kto tam teraz siedzi, zaprosi tam
nas. Jak się dowie, że jesteście z Korelii, mogę się założyć, że znajdzie trochę whisky z
Rezerwy Whyrena.
Mirax uśmiechnęła się.
- Chętnie się napiję. Może uda mi się ubić jakiś interes na boku i odkupić od Dar-
klightera cały zapas.
- Jasne, tylko pamiętaj o naszym głównym zadaniu - upomniał ją Corran. - Szu-
kamy broni, amunicji i części zamiennych. Wszystko, co zdobędziemy oprócz tego, to
margines.
Mirax i Gavin skinęli głowami i odwrócili się w stronę wschodnich drzwi. Jedno
ich skrzydło się rozsunęło i Huff Darklighter wszedł do biblioteki. To znaczy najpierw
wszedł jego brzuch, a dopiero po sekundzie lub dwóch cała reszta. Na tym jednak koń-
czyło się jego podobieństwo do Hutta. Wianuszek siwych włosów okalał opaloną na
brąz łysinę. Huff miał szerokie bary, co w pewien sposób podkreślały jeszcze gęste,
Michael A. Stackpole
39
zadbane wąsy. Obrzucił ich zimnym, oceniającym spojrzeniem, ale kąciki ust uniósł w
uśmiechu.
- Gavin, tak się cieszę! - Ton głosu Huffa wydał się Corranowi nieco mniej ser-
deczny niż jego szeroki uśmiech, ale starszy z Darklighterów wyściskał bratanka jak
należy, więc Corran uznał, że nie ma między nimi żadnych tarć. Huff podkręcił wąsa.
- Gdybyś przyciemnił włosy i zapuścił wąsy, byłby z ciebie wykapany Biggs.
Mirax spojrzała spod oka na Corrana. Jego zdaniem Gavin ani trochę nie przypo-
minał Biggsa, ale rozumiał, że Huff Darklighter ocenia podobieństwo wedle własnych
kryteriów. Huff uznał Biggsa za bohatera, pomyślał, znacznie wcześniej niż Nowa Re-
publika.
Huff wypuścił z uścisku bratanka i uśmiechnął się w stronę Mirax i Corrana.
- Wpadłem tylko na chwilę, bo chciałem wam powiedzieć, że to jeszcze trochę po-
trwa. Prowadzę trudne negocjacje.
- Rozumiem, proszę pana. - Corran ruszył w jego stronę z ręką wyciągniętą do
powitania, ale Huff nie zareagował. - Jestem Corran...
Huff uniósł ręce.
- Później się sobie przedstawimy. Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale naprawdę...
Corran zmrużył oczy w szmaragdowe szparki.
- Ja również nie chciałbym meldować Nowej Republice, że jeden na dziesięć
frachtowców wywożących stąd produkty Darklightera spala o siedem procent paliwa
więcej niż potrzeba... jeśli w ogóle przewożą towary zadeklarowane w liście przewo-
zowym. Ktoś podejrzliwy mógłby pomyśleć, że siedem procent wagi tych towarów
stanowią dobra przewożone nielegalnie, a kłopoty, jakie miałby pan wówczas z odkrę-
ceniem całej sprawy, powinny pana skłonić do większej uprzejmości wobec nas.
Z twarzy Huffa zniknął nawet cień wcześniejszego uśmiechu.
- Z kim ty się zadajesz, Gavin?
- Corran pracował w KorSeku, wujku.
- Jesteś poza swoją jurysdykcją, Corran.
- To prawda, ale nadal mogę panu narobić kłopotów. - Corran odwrócił się w stro-
nę Mirax. - To jest Mirax Terrik.
- Terrik? - Huff jeszcze raz spróbował się uśmiechnąć. - Krewna Boostera Terrika?
- To mój ojciec.
- Rozumiem.
- Jestem pewien, że pan rozumie. Powinien pan również zrozumieć, że przybyli-
śmy tu, żeby wynegocjować z panem zakup broni, amunicji i części zamiennych, które
zostały panu po splądrowaniu imperialnego składu broni kilka lat temu.
Uśmiech ponownie wypłynął na twarz Huffa.
- Coś podobnego! Mój gość dopytywał mnie dokładnie o to samo. To może być
ciekawe.
Corran zauważył, że oczy Darklightera rozbłysły na myśl o potencjalnym zysku.
- Słuchaj pan, nikt nie zaproponuje panu lepszych warunków niż my. Nikt.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
40
- Doprawdy? To ciekawe. - Huff wrócił do drzwi i oparł lewą dłoń na nadal zasu-
niętym prawym skrzydle. - Mam tu ludzi, którzy chcą kupić to samo co ty - oznajmił. -
Mówią, że ich warunki są lepsze. Fascynujące, co?
Corran usłyszał z drugiego pokoju stłumiony ryk. Huff rozsunął drugie skrzydło,
zza którego wyłonił się wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, walczący o wyswo-
bodzenie zwalistego cielska z uścisków wrzecionowatego krzesła. Szpakowate włosy
miał ostrzyżone na krótkiego jeża. Wzrostem znacznie przewyższał Gavina, nawet
Darklighter wyglądał przy nim na niskiego. Zamiast lewego oka olbrzym miał pło-
miennoczerwoną protezę, choć prawe, brązowe, wyglądało całkiem normalnie.
- Przyjechało się na handelek, co?
Corran spojrzał na niego twardo.
- Słuchaj, facet, zabieraj się stąd, bo czasy twojego handelku się skończyły. -
Przypomniał sobie incydent w kantynie, uśmiechnął się i wskazał palcem na Mirax.
- To jest Mirax Terrik, córka Boostera Terrika. Jeśli wiesz, co dla ciebie dobre,
sam się stąd zwiniesz.
Wielkolud zamarł z rozdziawionymi ustami, a po chwili odrzucił głowę w tył i
ryknął tubalnym śmiechem. Corran odwrócił się i spojrzał na Mirax.
- Jak to możliwe, że ta gadka zadziałała na tamtych facetów w barze, a ten tu tylko
się roześmiał?
- Na tamtych podziałało, bo boją się mojego ojca. - Mirax uśmiechnęła się, wyraź-
nie zmieszana.
- To dlaczego ten pajac się nie boi?
- No cóż, Corran. - Skrzywiła się lekko. - Bo to jest właśnie mój ojciec.
Michael A. Stackpole
41
R O Z D Z I A Ł
7
- Ach, tak... - powiedział Corran, nie tracąc rezonu. - W takim razie urodę odzie-
dziczyłaś po matce.
Na twarzy Mirax zobaczył rozbawienie zmieszane ze zdumieniem, a Gavin
uśmiechnął się szeroko. Corran marzył tylko o tym, by móc nabrać powietrza i wraz z
nim wyssać z uszu pozostałych swoje ostatnie słowa. Czy mogłem powiedzieć coś
jeszcze głupszego? - zastanowił się. Kilka innych możliwości przemknęło mu przez
głowę w mgnieniu oka, w tym parę nawiązujących do pobytu Boostera na Kessel. No
dobra, mogło być gorzej, uznał, ale niewiele gorzej.
Booster Terrik przestał się śmiać.
- Mirax, kto to jest i dlaczego nie miałbym mu pokazać, czemu inni się mnie boją?
Uśmiechnęła się, ale wzrok jej stwardniał.
- To jest Corran Horn.
- Horn? - Booster zniżył głos. - To jest syn Hala Horna? Corran odwrócił się, sta-
jąc oko w oko z ojcem Mirax.
- Tak, to ja.
Booster zwinął dłonie w pięści wielkości głowy Corrana.
- W takim razie nie widzę powodu, dla którego nie miałbym sprawić mu lania,
które należało się już jego ojcu. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, Huff.
Korpulentny gospodarz pokręcił głową.
- Tylko proszę, nie tutaj. Bijcie się na zewnątrz.
Mirax podeszła do Corrana i stanęła u jego boku.
- Aleja widzę powód, ojcze.
Booster wytrzeszczył oczy, ale szybko się opanował.
- Słyszałem już ten ton. Nie chcesz, żebym mu przyłożył, tak? Pewnie chciałabyś,
żebym go polubił, ale w całej galaktyce nie znajdzie się powód, który by mnie do tego
skłonił.
- Owszem, znajdzie się.
- Dlaczego miałbym lubić syna faceta, który zesłał mnie na Kessel?
- Bo ja go lubię.
- Co?
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
42
Mirax wsunęła rękę w dłoń Corrana.
- Słyszałeś, co powiedziałam. Corran ocalił mi życie i bardzo się lubimy. - Ścisnę-
ła Horna za rękę. - Jeśli masz coś do dodania, Corran, to nie krępuj się.
- Ja? Świetnie sobie radzisz.
Po twarzy Boostera przebiegła seria grymasów, którymi próbował wyrazić targa-
jące nim emocje.
- Nie, nie, nie! Nie moja córka. Gdyby twoja matka żyła, to by ją zabiło, wiesz
chyba o tym? - prychnął, przenosząc wzrok na Corrana. - A ty? Twój ojciec umarłby ze
wstydu, a dziadek wyrwałby sobie resztkę włosów z głowy! Horn dotrzymujący towa-
rzystwa mojej córce! To nie do pomyślenia!
Mirax skrzywiła się w grymasie gniewu, który nagle upodobnił ją do ojca.
- To wcale nie jest nie do pomyślenia, a przynajmniej nie dla kogoś, kto myśli
więcej niż jedną komórką. Obudź się, ojcze! Imperator nie żyje! To już jest inna galak-
tyka!
Booster pokręcił głową, a po chwili spojrzał na Huffa.
- Wystarczyło, żeby Imperator zginął, a już odwraca się naturalny porządek. Za-
nim się obejrzysz, na Tatooine zaczną padać deszcze, a ty zajmiesz się organizowaniem
turystom pobytu w nadmorskich kurortach.
Darklighter uśmiechnął się.
- Rzeczywiście kupiłem trochę terenów na taką ewentualność.
- Założę się, że tak. - Booster spojrzał spod oka na córkę. - Horn! Syn Hala Horna!
Nie chciałbym czegoś takiego dla ciebie nawet za cały błyszczostym galaktyki!
- To, czego ty byś chciał dla mnie, a czego ja chcę dla siebie, to od dawna dwie
różne sprawy, ojcze. - Mirax puściła dłoń Corrana, podeszła do ojca, przytuliła się do
niego i pocałowała. - Mimo to cieszę się, że cię widzę.
Booster odwzajemnił uścisk, porwał córkę z podłogi i okręcił ją dookoła. Corran
nie słyszał, co jej przy tym powiedział, ale sądząc po uśmiechniętych twarzach, kiedy
znów zwrócili się w ich stronę, zorientował się, że pomiędzy ojcem a córką znów zapa-
nowała zgoda.
Booster otoczył Mirax ramieniem, a prawą rękę oparł na biodrze.
- Było mi przykro, kiedy dowiedziałem się o śmierci twojego ojca. Podziwiałem
go za jego determinację.
- A mój ojciec podziwiał pana pomysłowość. - Corran uśmiechnął się lekko do
Boostera, który odwzajemnił się podobnym, oszczędnym uśmiechem. Po chwili jednak
Corran uniósł podbródek i spojrzał wyzywająco.
- Huff powiedział, że chcesz wynegocjować od niego pozostałości imperialnego
składu broni. Z tego, co mówiła Mirax, odniosłem wrażenie, że wycofałeś się z branży i
zajmujesz się tylko towarem dla kolekcjonerów.
- Zdziwiłbyś się, po ile dzisiaj chodzą zabytki z czasów imperialnych.
- Tylu ludzi kolekcjonuje broń?
Booster wzruszył ramionami.
- Wy, Rebelianci, tak spopularyzowaliście wojnę przeciwko rządowi, że każdy te-
raz szuka broni.
Michael A. Stackpole
43
- I ty im ją dostarczasz? Booster uśmiechnął się.
- Jestem tylko pośrednikiem. Huff zatarł dłonie.
- A zatem możemy zorganizować aukcję. Podajcie cenę wywoławczą.
Corran pokręcił głową.
- Nie będzie aukcji. Potrzebujemy tego, co masz. Dostaniemy to i kropka.
Booster zamrugał ze zdumienia.
- Potrzebujecie? Ty potrzebujesz? Nie jesteś na Korelii, Hom. Nie masz tu żadnej
władzy. Twoje potrzeby nikogo tu nie obchodzą.
Mirax wywinęła się z uścisku ojca.
- To nie Corran potrzebuje tych rzeczy, tylko Wedge. Starszy Darklighter
uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Świetnie, sprowadźmy tu Antillesa i zaczynajmy aukcję.
- Wedge, tak? - Booster zmarszczył czoło, przyjrzał się córce, a potem przeniósł
wzrok na Huffa. - Daj im tę broń.
- Świetnie, jeśli ty w to nie wchodzisz, to nie mam zastrzeżeń. - Huff przestał się
uśmiechać i zwrócił się do Corrana: - To, co mam, będzie was kosztować dwa miliony
kredytów... jeśli mam w ogóle uwierzyć, że Nowa Republika za nie zapłaci.
Booster klepnął Darklightera po ramieniu.
- Powiedziałem ci, żebyś im to oddał.
- Właśnie to robię.
- Nie, ty negocjujesz warunki sprzedaży, a ja mówiłem o darowiźnie.
Huff zmieszał się; Corran potrafił to zrozumieć.
- Chcesz, żebym im to oddał za darmo?
Booster przytaknął.
- W przeciwnym razie mogłyby wypłynąć na światło dzienne pewne transakcje,
które jeszcze ktoś by uznał za proimperialne.
- To wymuszenie!
- Nie, to wymiana handlowa. Mam coś, czego ty potrzebujesz: moje milczenie, a
ty masz coś, czego ja chcę: broń, która trafi do Wedge'a. Wymieniamy się tym i wszy-
scy są zadowoleni.
Mirax wsunęła się między ojca a Huffa Darklightera.
- Wymuszenie czy wymiana, mniejsza o to. Nie tak to załatwimy, i kropka. Jeśli
zabierzemy coś komuś bez rekompensaty, to nie okażemy się w niczym lepsi od Impe-
rialnych. Za to, jeżeli zgodzimy się zapłacić zawyżone ceny, okażemy się równie głupi
jak oni. Nie o to nam chodzi. Załatwimy to uczciwie.
Wskazała palcem na Huffa.
- Dostaniesz pełną listę sprzętu, jakiego szukamy i pozwolisz nam obejrzeć towar,
z możliwością dokładnej inspekcji losowo wybranych egzemplarzy. Mój ojciec przygo-
tuje cennik na te towary po cenach rynkowych. Zapłacimy ci nieco mniej, bo każdy
wie, że ojciec Biggsa Darklightera nie będzie próbował zarobić na towarzyszach swo-
jego syna. I tak będziesz miał z tego korzyści, bo upłynnisz aktywa, z których na Tatoo-
ine nie masz większego pożytku. Połowę zapłacimy teraz, a połowę po zrealizowaniu
dostawy.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
44
Huff zacisnął szczęki i pokręcił głową.
- Zapłacicie piętnaście procent powyżej aktualnych...
Mirax przerwała mu, unosząc dłoń.
- Dosyć. Powiedziałam, że załatwimy to uczciwie; nie mówiłam, że będziemy ne-
gocjować ceny. Jeśli chcesz negocjować, zacznijmy od propozycji mojego ojca. W
dodatku zapłacisz koszty frachtu towarów, które ci odbierzemy.
Huff Darklighter popatrzył na Mirax z szeroko otwartymi ustami.
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, o co prosisz? Mirax uśmiechnęła się słodko.
- Tylko o to, żebyśmy załatwili tę sprawę uczciwie. Gavin roześmiał się.
- Przyznaj, wujku, że zgodzisz się na jej warunki, bo nic lepszego nie dostaniesz.
- To prawda, zgadzam się. - Huff powoli pokręcił głową. - Słuchaj, młoda damo,
jeśli kiedykolwiek będziesz szukała stałej pracy, zgłoś się do mnie. Masz zdolności,
które potrafię wykorzystać.
Huff Darklighter zaproponował im, by byli jego gośćmi przez resztę czasu, jaki
mieli spędzić na Tatooine. Zgodzili się -nie tylko dlatego, że warunki mieszkania u
Huffa były znacznie przyjemniejsze niż kwatera, którą wynajęli w Mos Eisley, ale i
dlatego, że rodzina Gavina przyjechała ze swojej odległej farmy, by się z nim zobaczyć.
Przy obecności Boostera i całego klanu Darklighterów wizyta przerodziła się w wielki
zjazd rodzinny.
Corran był zadowolony, że Gavin mógł się spotkać z rodzicami. Ojciec Gavina,
Jula, z twarzy był podobny do Huffa Darklightera, ale brak wąsów uniemożliwiał po-
mylenie go z bratem. Dzięki ciężkiej pracy na farmie wilgoci był też mniej korpulentny
niż jego opływający w dostatki brat. Bracia byli sobie chyba bliscy, chociaż Huff cały
czas próbował pokazać, kto tu jest ważniejszy, napomykając co chwila o tym, jak kosz-
towny był ten czy inny przedmiot i udając zdziwienie, gdy Jula odpowiadał, że obywa
się bez podobnych udogodnień.
Jula za to był niezmiernie powściągliwy i brak manier swojego brata przyjmował
wręcz z rezygnacją. Corran pokręcił głową. Gdybym ja miał brata, pomyślał, który tak
by mnie traktował, moja szwagierka szybko zostałaby wdową. Jula natomiast odpowia-
dał z niezachwianą uprzejmością a jego wyrozumiałość zdawała się zbijać Huffa z pan-
tałyku znacznie mocniej, niż mogłaby to zrobić otwarta konfrontacja.
Matka Gavina, Silya, mogłaby być bliźniaczką Lanal Darklighter. Każde jej pyta-
nie dowodziło, że boi się o Gavina, ale poza jednym czy dwoma przypadkami potrafiła
powstrzymać łzy. W jej spojrzeniu na Gavina Corran rozpoznał wzrok swojej matki,
gdy ukończył Akademię Służby Ochrony Korelii. Duma i strach, pomyślał. Marzenia i
koszmary senne matki walczyły wtedy ze sobą.
Uwaga zgromadzonych szybko skupiła się na Gavinie. Cioteczne rodzeństwo i
młodsi bracia z roziskrzonym wzrokiem słuchali opowieści o tym, co widział i czego
dokonał. Corran zauważył, że Gavin zbagatelizował niebezpieczeństwo śmierci, która
groziła mu na Talasei. Nie zdziwiło go to, choć dostrzegł, że Jula nie przegapił żadnego
z niedopowiedzeń. Widmo nieżyjącego Biggsa wyglądało zza każdego pytania i każdej
uwagi.
Michael A. Stackpole
45
Wszystkie te opowieści, pomyślał Corran, prowadzą do porównań Gavina z Bi-
ggsem. Biggs niewątpliwie był bohaterem i dokonał bohaterskich czynów. Jego śmierć
w bitwie o Yavin umożliwiła Luke'owi Skywalkerowi oddanie strzałów, które znisz-
czyły Gwiazdę Śmierci. Ta śmierć, której można się było spodziewać, dowiodła, jak
bardzo niebezpieczna była ta walka. Ale okazuje się, że Gavin wychodził cało z sytu-
acji równie niebezpiecznych. Corran miał wrażenie, że w oczach rodziców Gavina sta-
wiało to ich syna w pewnym sensie wyżej niż Biggsa, natomiast w Huffie zasiewało
ziarno wątpliwości co do heroizmu syna.
Jako jedyne dziecko rodziców-jedynaków, Corran w rodzinnym zebraniu Darkli-
ghterów zobaczył rodzinę rządzącą się zupełnie odmiennymi prawami. Wśród tylu
dzieci, które dzieliły wszystko ze sobą, relacje pomiędzy rodzeństwem i sama koncep-
cja własności wyglądały całkiem inaczej. Młodsze dzieci traktowały wszystkich doro-
słych jak członków rodziny, bez obaw wspinając się każdemu na kolana, prosząc o
pozwolenie na to czy tamto lub zwracając się o pomoc.
Początkowo Corran czuł się takim ich postępowaniem nieco zagrożony - częścio-
wo ze względu na niebywały chaos, jaki to powodowało, ale także dlatego, że nakłada-
ło to na niego odpowiedzialność. Skoro jednak żaden z dorosłych Darklighterów nie
wydawał się mieć nic przeciwko temu - o ile dzieci go nie męczyły ani nie były nie-
grzeczne - to on musiał tę odpowiedzialność przyjąć i w odpowiedni sposób zadziałać.
Ta otwarta rodzina wciągnęła go w swój krąg i zaakceptowała, Corran nie był jednak
pewien, czy jest gotów na ich akceptację.
Mirax i jej ojciec -jakby dla kontrastu - tworzyli własny, nieco wyizolowany krąg
ważniejszych spraw. Ich przytłumione rozmowy, cichy śmiech i panująca w ich wza-
jemnych stosunkach swoboda boleśnie przypominały Corranowi jego własne stosunki z
ojcem. Hal Horn był jego przyjacielem i powiernikiem, a jednocześnie rodzicem i
współpracownikiem. Corran zawsze uważał, że wobec rodziny może się otworzyć i
poprosić o radę bez obawy krytyki czy wyśmiania. Wspólna krew tworzyła podstawę,
którą żadne nieporozumienie nie mogło wstrząsnąć, pomyślał. Nie zgadzali się z ojcem
w wielu kwestiach, ale to, co ich łączyło, było silniejsze niż wszystko, co mogłoby ich
podzielić.
Mimo starań wszystkich obecnych, by włączyć go w rodzinny rozgardiasz, Corran
zaczął się wycofywać. Melancholijnie pogrążył się we wspomnieniach o zmarłym ojcu.
Tak łatwo byłoby mu wyobrazić sobie ojca wśród tych ludzi, znów usłyszeć jego
śmiech i patrzeć, jak inni zareagują na historie opowiadane przez Hala. Pokochaliby go
tutaj, pomyślał. Jemu też by się tu podobało.
Poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Otwartość tej rodziny była jak wibro-
ostrze wbijające się w brzuch. Jego ojciec, Hal Horn, znał swojego prawdziwego ojca,
mistrza Jedi Nejaa Halcyona, ale nigdy nie powiedział o tym ani słowa Corranowi.
Wiem, myślał Corran, że zrobił to po to, by mnie chronić, ale wiem też, jak dumny
musiał być z Nejaa. Kiedy Corran mówił ojcu o swoich „przeczuciach", a ten zachęcał
go, by szedł za ich głosem, wiedział, że to oznaki ich wspólnego dziedzictwa, dziedzic-
twa Jedi. W ten cichy sposób wyrażał swoją dumę z syna, choć musiał bardzo cierpieć,
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
46
że nie może okazać jej bardziej otwarcie. Może chciał powiedzieć o tym Corranowi
później, kiedy Rebelianci pokonają Imperium, ale nie dożył tej chwili.
Corran odłączył się od reszty gości i po kilku schodkach wyszedł na powierzchnię
planety. Bliźniacze słońca już zaszły, dzienny skwar się ulotnił. Z pustyni zaczęło cią-
gnąć chłodem. Jakoś pasowało to do smutku, który trawił Corrana.
- Przepraszam, poruczniku Horn, nie chciałbym panu przeszkadzać.
Corran odwrócił się i dostrzegł sylwetkę Juli Darklightera, odcinającą się na tle ja-
śniejszej plamy tunelu prowadzącego do podziemnego domostwa.
- Chciałem panu podziękować za opiekę nad moim synem tam, na górze.
Corran uśmiechnął się, ale pokręcił głową.
- Gavin sam się o siebie troszczy... tam na górze.
- Powiedział, że pan w niego wierzy i że powstrzymał pan innego pilota, który się
go czepiał. Oczywiście nie ujął tego w ten sposób, ale nietrudno go rozszyfrować.
Corran roześmiał się lekko.
- Jasne. Pański chłopak, a właściwie młody mężczyzna, ma skłonność do wyraża-
nia swoich emocji otwartym kodem. W sytuacji, o której wspomniał, chodziło o to, że
inny pilot, Bror Jace, miał ze mną trochę na pieńku, a Gavin trafił w sam środek naszej
sprzeczki. Cieszę się, że docenia moją wiarę w niego, bo istotnie mam zaufanie do nie-
go i jego umiejętności, ale Gavin nie potrzebuje mojej opieki. Wychował pan syna, z
którego może być dumny.
Jula uśmiechnął się, pokiwał głową i spojrzał Corranowi prosto w oczy.
- Niewiele brakowało, żeby skończył jak Biggs, prawda?
- Niewiele brakowało, żebyśmy wszyscy skończyli jak Biggs. Imperium może so-
bie być w odwrocie, ale nadal jest wielu, którzy chcą walczyć w jego obronie. - Corran
nieświadomym gestem dotknął medalionu Jedi, który nosił na szyi. - Gavin był ranny i
o mało nie umarł, ale prawda jest taka, że był zbyt twardy, by umrzeć. Jako pilot jest
coraz lepszy i wyeliminował wielu przeciwników, z którymi walczyliśmy. Jest odważ-
ny, ale nie głupi. To jedna z tych osób, które tworzą szkielet Rebelii i dzięki którym
Rebelia odnosi takie sukcesy.
- Pańskie słowa, poruczniku Horn, sprawiają, że naprawdę czuję się ogromnie
dumny. - Jula westchnął. - Dają mi również siłę, by pokonać lęk o jego życie. Pańscy
rodzice są pewnie równie dumni z pana, ale i tak samo się martwią.
Corran zmarszczył brwi.
- Moi rodzice nie żyją proszę pana.
- Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
- Dziękuję.
Jula wskazał kciukiem na tunel, z którego dochodził gwar rodzinnego zebrania.
- Ciężko pewnie panu to znieść.
Corran wzruszył ramionami.
- W porównaniu z imperialnym więzieniem to naprawdę bardzo miłe. Problem po-
lega na tym, że tam miałem na czym skupić swoje negatywne emocje; kierowałem je ku
ludziom, którzy mnie uwięzili. Tutaj nie mam takiej możliwości.
Michael A. Stackpole
47
- Może powinien pan po prostu pozbyć się tych negatywnych myśli. - Jula pokle-
pał go po ramieniu. - Nie ma nic złego w przyznaniu się do smutku i bólu, poruczniku
Horn. Zbrodnią jest tylko uleganie tym emocjom. Proszę wracać do nas, a zrobimy
wszystko, by pana od nich wyzwolić.
Ma rację, pomyślał Corran. Opłakiwanie zmarłych jest słuszne, ale nie tu i nie te-
raz. Uśmiechnął się.
- Dziękuję. Chyba rzeczywiście powinienem się przyłączyć do reszty. Walcząc z
Imperialnymi, tyle razy spotykałem się z niechęcią że wspaniale jest przynajmniej raz
być powitanym tak serdecznie.
- Cieszę się, że tak się pan czuje. - Jula otoczył Corrana ramieniem i skierował z
powrotem w stronę światła. - Darklighterowie traktują przyjaciół jak rodzinę, a rodzinę
jak przyjaciół, i zawsze chętnie przyjmujemy do rodziny nowych członków.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
48
R O Z D Z I A Ł
8
To musi być sen. Koszmarny sen. Wedge otworzył lewe oko, w którym powoli za-
czął ogniskować się obraz. Początkowo nie zauważył w ciemnawym pokoju niczego
nadzwyczajnego, po chwili jednak dostrzegł drobne plamki światła rozbiegające się jak
spadające gwiazdy po niebie. Możliwość, że w jego kwaterze znajduje się ktoś jeszcze,
popchnęła jego na pół pogrążony we śnie mózg ku świadomości, ale dopiero kiedy po
raz drugi usłyszał ten głos, upewnił się, że to nie senny koszmar.
- Dzień dobry, proszę pana. Bardzo się cieszę, że znów pana widzę.
Wedge przekręcił się na bok i otworzył oczy.
- Emtrey?
- Jak to miło, że mnie pan pamięta, komand... to znaczy, panie Wedge. - Czarny
robot typu 3 PO z głową w kształcie muszli stał obok łóżka z rozpostartymi na boki
rękami. - Zdaję sobie sprawę, że zapewne niecałkowicie odpoczął pan po trudach po-
dróży i gdyby to zależało ode mnie, pozwoliłbym panu spać dłużej, ale właśnie na tę
godzinę zamówił pan budzenie.
Wedge jęknął. Wkrótce po odlocie Corrana, Mirax i Gavina na Tatooine, Winter
zlokalizowała magazyn X-wingów i części zamiennych na planecie Rishi. Za część
pieniędzy jednostki Wedge wynajął zmodyfikowany koreliański lekki frachtowiec typu
YT-1300 o nazwie „Jeździec Zaćmienia" i wraz z Oorylem poleciał sprawdzić te donie-
sienia. Podróż z Coruscant przebiegła dobrze, kiedy jednak znaleźli się w systemie
Rishi, zaczęły się kłopoty. W trakcie lądowania nastąpiła awaria obwodów repulsoro-
wych. Podczas gdy Ooryl pracował nad ich wymianą, Wedge zagłębił się w labirynt
religijnego prawa H'kig, które według niego sprowadzało się do zakazywania lub ogra-
niczania wszystkiego, co mogło choć trochę ułatwić życie.
Rzeczywiście znalazł skład części do X-wingów i zdołał kupić cały ich zapas.
Oceniał, że z części zamiennych uda się sklecić ze dwa myśliwce - co zawsze było
jakimś sukcesem -jednak wyposażone znacznie skromniej, niż się początkowo spo-
dziewał. Zakaz stosowania na planecie pojazdów repulsorowych skomplikował harmo-
nogram załadunku, opóźniając ich odlot o pół doby.
Kiedy w końcu wraz z Oorylem przylecieli na Yag'Dhul, Wedge był spóźniony o
cztery dni i kompletnie wykończony. Wprowadziwszy frachtowiec do doku, kazał się
Michael A. Stackpole
49
zaprowadzić do swojej kwatery. Myślałem, że dwanaście godzin snu wystarczy, przy-
pomniał sobie, ale najwyraźniej tak nie jest, skoro mam halucynacje. Widzę robota,
który powinien teraz być na Coruscant.
Przetarł oczy i otworzył je ponownie. Emtrey nadal tam był.
- Co się tu dzieje? Generał Cracken przysłał cię, żebyś miał na nas oko?
- Ponieważ nie posiadam oczu jako takich, jestem zmuszony odpowiedzieć, że nie.
- Robot przechylił głowę na prawo. - Nie przypominam sobie, by mój poprzedni wła-
ściciel wydał mi jakiekolwiek pożegnalne rozkazy.
- Poprzedni właściciel? - Wedge uświadomił sobie, że z każdą chwilą jest bardziej
rozbudzony, ale nic nie staje się przez to jaśniejsze, co poważnie go zaniepokoiło. Ktoś
chyba robi sobie ze mnie jaja, pomyślał.
- Sprowadź mi tu Tycha.
Ktoś odchrząknął. Wedge odwrócił się i zobaczył Tycha opartego o drzwi sypialni.
- Pomyślałem sobie, że będziesz zadowolony, mogąc po przebudzeniu zobaczyć
znajomą twarz, skoro jesteś w nieznanym otoczeniu.
- Jasne. - Wedge zmrużył oczy. - O ile sobie przypominam, nie odpłaciłem ci jesz-
cze za poprzedni numer, który mi wyciąłeś... tę pośmiertną wiadomość od Corrana z
Borleias. Lepiej się pilnuj.
- Bo co? Myślisz, że możesz przysporzyć mi więcej kłopotów niż proces o zdradę
albo pobyt w imperialnym więzieniu? - Tycho wyzywająco wysunął do przodu podbró-
dek, ale złagodził wymowę tego gestu ciepłym uśmiechem. - Próbuj, kiedy tylko ze-
chcesz, Antilles.
Wedge pokręcił głową.
- Jedna beznadziejna bitwa naraz mi wystarczy. Macie tu jakąś kawę?
Tycho kiwnął głową.
- Gorącą i tak mocną, że mogłaby rozpuścić transpastal.
- To świetnie. - Wedge wygrzebał się z pościeli i włożył gruby szlafrok, który po-
dał mu Emtrey. Zawiązując pasek, przeszedł za Tychem do małego saloniku przylega-
jącego do sypialni. Meble stanowiły tu prawdziwą mieszaninę stylów i kolorów, ale
wszystkie były wykonane z pustych metalowych rurek obciągniętych lekką, lecz mocną
tkaniną. Mniejszy ciężar oznacza niższe koszty transportu, pomyślał Wedge, i mniej
energii potrzebnej na utrzymanie ciążenia na stacji.
Usiadł przy niskim stole na krześle naprzeciwko Tycha i otoczył dłońmi parujący
kubek kawy. Para łaskotała mu twarz, ale nie przeszkadzałoby mu, nawet gdyby rozpu-
ściła mu brwi, bo pachniała cudownie. Czuł ciepło rozchodzące się od żołądka, a war-
stwy mgły spowijające mu umysł zaczęły się rozwiewać.
- A więc, Tycho, skąd wziął się tu Emtrey? Tycho uśmiechnął się szeroko.
- Polityka.
Wedge pociągnął łyk kawy.
- No dobra, powiedz coś więcej, bo sam się nie domyśle.
- Historia brzmi cudacznie, ale mnie to nie przeszkadza. - Tycho pochylił się do
przodu. - Zanim Jan Dodonna został pojmały na Yavinie Cztery, zaprojektował my-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
50
śliwce typu A. Sojusz ruszył z produkcją i w późniejszym okresie Rebelii wprowadził
do walki cały pułk A-wingów. Większość z nich była wytwarzana nie w zakładach, a w
prywatnych warsztatach. Wszystkie powstały według tego samego projektu, ale wyko-
nanie było za każdym razem trochę inne. Na przykład ten, którym latałem w bitwie o
Endor, był w środku wyłożony okładziną z drewna Fijisi. Przypuszczam, że zbudowano
go na Cardooine.
- Przypominam sobie, że ich wzmocnienia przeciekały.
- Właśnie. No więc Incom i Koensayer obawiały się, że myśliwce typu X i Y zo-
staną zastąpione modelami typu A i B, więc spróbowały przekonać Radę Tymczasową i
wojsko, żeby ogłosiły przetarg na nowe kontrakty. Incom myślał, że ma przewagę i
wygra kontrakt na nowe X-wingi, i wtedy nagle okazało się, że my wszyscy składamy
rezygnacje. Koensayer zaczął rozpuszczać plotkę, że to dlatego, że X-wingi przestały
nam się podobać. Incom przechodzi więc do kontrataku: ogłaszają, że pracują nad no-
wymi projektami i z radością dostarczą Eskadrze Łotrów najnowocześniejsze myśliw-
ce. Proponują wyprodukowane w swoich zakładach A-wingi, zmodyfikowane w taki
sposób, by działka laserowe mogły się obracać, pokrywając tylny łuk. Wedge pokiwał
głową.
- Korzystna adaptacja, ale to nie wyjaśnia, skąd się u nas wziął Emtrey.
- Zaraz do tego dojdę i zobaczysz, że ci się to spodoba. - Tycho złączył dłonie. -
Ktoś w siłach zbrojnych... pewnie generał Cracken, a może nawet generał Ackbar...
uznał za właściwe przyjąć dar od Incomu, w związku z czym cały sprzęt Eskadry Ło-
trów został zinwentaryzowany, wykazany jako wybrakowany i przeznaczony do likwi-
dacji. Winter dowiedziała się o tym wcześniej niż ktokolwiek inny, więc zgarnęliśmy
wszystko, łącznie z Emtreyem i naszymi robotami astromechanicznymi.
Wedge zamrugał.
- Przeznaczony do likwidacji? Nasz sprzęt sprzedany na złom?
- Jako wybrakowany. Brakowało mu pewnych podzespołów.
- Jakich znowu podzespołów?
- PL-1.
Wedge zmarszczył czoło.
- PL-1? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Tycho wzruszył ramionami.
- To symbol księgowy pilotów.
Wedge wybuchnął śmiechem. Ktoś na Coruscant popiera to co robimy, pomyślał,
albo tylko chce nam dostarczyć narzędzi naszej własnej destrukcji. Miał nadzieję, że
chodzi o tę pierwszą ewentualność.
- Więc Emtrey też był przeznaczony na złom?
- Policzyli nam za niego trochę drożej, ale uznałem, że warto. -Tycho odkaszlnął,
zasłaniając dłonią usta. - Zraii i jego ekipa techniczna też zrezygnowali i przylecieli tu
razem z naszymi statkami. Mamy pełną eskadrę, a te części zamienne, które przywio-
złeś, powinny nam wystarczyć na długo.
- Doskonale. Jak wygląda baza?
Michael A. Stackpole
51
- Nieźle. - Tycho wskazał na sypialnię. - Dam ci pół godziny na doprowadzenie się
do porządku, a potem oprowadzę cię po stacji. Nie jest to może Gwiazda Śmierci, ale
do naszych celów zupełnie wystarczy.
Przebrany w beżowy kombinezon Wedge obszedł z Tychem całą stację. Mały
apartament, który mu przydzielono, okazał się jednym z najbardziej luksusowych. Ze
względu na koszty budowy powierzchnią gospodarowano bardzo oszczędnie. Moduły
łazienkowe były wspólne, podobnie jak stołówka. Były wprawdzie osobne pokoje na
kameralne spotkania przy obiedzie, ale całe wyżywienie przygotowywano w jednej,
centralnej kuchni i roznoszono do wszystkich stołówek. Te same pokoje obiadowe
służyły również za świetlice.
Tycho zaprowadził go do centralnej części stacji i wcisnął przycisk na ścianie.
- Przez rdzeń biegnie dziewięć turbowind: sześć osobowych i trzy towarowe - po-
informował.
Wedge podniósł rękę i postukał w szary duraplastowy sufit.
- Wszystko jest tu jakieś skurczone. Czuję się jak wielkolud.
- Rzeczywiście, trochę tu nisko. Myślę, że dlatego tak to zbudowano, żeby utrud-
nić życie szturmowcom w razie inwazji. - Drzwi turbowindy rozsunęły się, a Tycho
wyszedł na korytarz. - Mamy dwadzieścia pięć poziomów mieszkalnych powyżej do-
ków i dwadzieścia pięć pod nimi. Zaczęliśmy od poziomu minus dwadzieścia pięć.
Emtrey opracowuje przeprowadzki, konieczne, żeby oczyścić najniższe dziesięć po-
ziomów dla naszego personelu.
- Bezpieczniej by było, gdybyśmy usunęli stąd wszystkich oprócz naszych ludzi,
bo Isard przecież w końcu dowie się, gdzie stacjonujemy.
- Zgoda, Wedge, ale jeżeli odeślemy ich stąd, to ona dowie się tego dużo wcze-
śniej. Zaatakowaliśmy tę stację nie tak dawno, a admirał Zsinj ewakuował swoich ludzi,
więc pozostała właściwie tylko podstawowa załoga. Jeśli się ich pozbędziemy, nasi
ludzie będą musieli zająć się całą masą spraw niezwiązanych z naszą misją. - Tycho
skrzywił się. - Przypomniałem sobie tę potrawę, którą próbowałeś upichcić z mięsa
tauntauna na Hoth...
- Rozumiem, o co ci chodzi. - Wedge zmarszczył czoło. - Czy ci ludzie zdają sobie
sprawę z niebezpieczeństwa?
- Myślą chyba, że po admirale Zsinju Isard mogłaby się okazać całkiem przyjemną
odmianą. Rozmawiałem z osobami na kluczowych stanowiskach. Wiedzą, że mogą być
kłopoty. Uważają jednak, że dzięki naszej obecności mogą się czuć nawet bezpieczniej,
bo odstraszymy ewentualne galaktyczne szumowiny, wobec których w przeciwnym
razie byliby zupełnie bezbronni.
- To prawda, ale ich dochody spadną, a to może stać się źródłem kłopotów.
Turbowinda się zatrzymała, a za drzwiami ukazały się doki. Przez wysokie ściany
z transpastali Wedge zobaczył zapierający dech w piersi widok planety Yag'Dhul. Choć
niewielka, wyglądała niecodziennie ze względu na trzy księżyce orbitujące wokół niej
w kierunku przeciwnym do kierunku obrotu planety, co powodowało olbrzymie pływy.
We wrzącej atmosferze tworzyły się potężne wiry, szare chmury przecinały błyskawice,
ukazując gdzieniegdzie czerwoną powierzchnię planety, widoczną nawet ze stacji.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
52
- Trudno uwierzyć, że w tak burzliwej atmosferze mogło rozwinąć się jakieś życie.
- Wedge założył ręce na piersi i wzdrygnął się. Nic dziwnego, że Givini mają egzosz-
kielety i mogą przeżyć w próżni.
- Ich szczęście. Okazuje się, że nasz atak rozhermetyzował stację, ale wykorzysta-
no Givinów do przeprowadzenia napraw. Wszystko działa już jak należy, z jednym
wyjątkiem: stary Mistrz Stacji zmarł podczas inspekcji przed odbiorem prac remonto-
wych.
Wedge zmarszczył czoło, przypomniawszy sobie starego Twi'leka o dziobatej twa-
rzy - uosobienie służalczości, tak jak Darth Vader był uosobieniem zła.
- Nazywał się Valsil Torr, prawda?
- Chyba tak. Zdaje się, że próbował skłonić givińskiego majstra, żeby mu dał ła-
pówkę. Mieli to omówić w biurze Torra, w którym nagle nastąpił gwałtowny spadek
ciśnienia powietrza. - Tycho skrzywił się. - Twi'lek został wyssany ze swojego gabinetu
przez dziurkę wielkości blasterowej kuli. Givini przeżyli i załatali dziurę.
- To kto teraz kieruje stacją?
- Tutejsi kupcy powołali Radę Ekonomiczną, która całkiem nieźle troszczy się o
ich interesy. Musimy kogoś nad nimi postawić, ale nie mam na oku żadnego kandydata.
- Tycho rozłożył ręce. - To jest główny dok, który liczy dziesięć poziomów. Sześć
środkowych jest przeznaczonych do załadunku i rozładunku towarów oraz ich składo-
wania. Dwa zewnętrzne poziomy z każdej strony mieszczą kwatery załogi, parę małych
sklepów i dwie restauracje - taki dom z dala od domu dla załóg frachtowców. Serwują
tam to samo co nam, ale w przyćmionym świetle i po znacznie wyższych cenach.
- Wiesz co? W odpowiednim otoczeniu tamten tauntaun smakowałby zupełnie do-
brze.
- Jasne, Wedge. Wierz, w co chcesz. - Tycho wskazał na trójkątną platformę lądo-
wiska, sterczącą w przestrzeń. - Statki lądują tutaj, wyładowują towar, zabierają na
pokład ładunki powrotne i odlatują. Jeśli załoga chce się zatrzymać na stacji, statek jest
parkowany na orbicie, z której załogę dowozi i odwozi prom. Hangary są niewielkie i w
całości zajmują je teraz nasze maszyny, choć zostawiliśmy trochę wolnej przestrzeni
dla statków, które mogą potrzebować naprawy.
- To uczciwy układ. - Wedge obserwował mały jacht, podchodzący do lądowania
na stacji. Jego smukła linia i podwinięte do dołu skrzydła przywiodły mu na myśl pew-
ną rybę żyjącą w morzach Korelii.
- To mi wygląda na „Pulsarowy Ślizg". Miałeś od nich jakąś wiadomość?
- Nie, ale był jeden przelew na konto Huffa Darklightera, więc zakładam, że
wszystko poszło dobrze.
- To świetnie. - Wedge wskazał na windę. - Chodźmy się z nimi przywitać i zo-
baczmy, na co wydali nasze pieniądze.
Michael A. Stackpole
53
R O Z D Z I A Ł
9
Wedge zastanawiał się, czy aby znowu nie śni, gdy drzwi turbowindy rozsunęły
się i wszedł do hangaru eskadry. Pokład zajmowało dwanaście X-wingów, wokół któ-
rych kręcili się technicy. Nie to jednak wydało mu się nierealne, bo przecież krzątaninę
w hangarze widywał w swoim życiu niezliczoną ilość razy.
Spojrzał na Ty cha.
- Co się tu dzieje?
Tycho uśmiechnął się zawadiacko.
- No cóż, skoro nie jesteśmy już częścią Sił Zbrojnych Nowej Republiki, nie bar-
dzo wypada, żeby nasze statki nosiły ich barwy i insygnia, prawda? Myśliwiec Corrana
zawsze był zielony z czarnym i białym paskiem, podobnie jak jego robot, więc pomy-
ślałem, że równie dobrze możemy przemalować wszystkie inne X-wingi na takie kolo-
ry, jakie nam się spodobają.
Wskazał na jeden z X-wingów - cały czerwony jak krew, z wyjątkiem skośnych
białych pasów w poprzek dziobu i na końcach skrzydeł. Biel od czerwieni rozdzielał
szeroki czarny pas.
- Ten jest mój. Pogrzebałem trochę w archiwach i okazuje się, że takie barwy nosi-
ły jednostki Straży Alderaanu stacjonujące w pobliżu naszego domu przed demilitary-
zacją. Zraii przerobił też mój transponder, by emitował stary alderaaniański kod, a kon-
kretnie sygnał „Drugiej Szansy". Przemalowanie myśliwców i wymiana sygnałów w
transponderach na kody naszych rodzinnych planet będzie kolejnym dowodem, że nie
jesteśmy oddziałem Nowej Republiki.
Wedge przygryzł dolną wargę. To mas sens, pomyślał. Musiał przyznać, że po
przemalowaniu myśliwce nabrały znacznie bardziej... hm... drapieżnego wyglądu.
- Niezły pomysł, Tycho, tylko nie wiem, co mam zrobić z moim. Corran zasłużył
sobie na swoją korsekowską zieleń.
- Może ciemnoniebieski z czerwonymi pasami po bokach?
- Myślisz o koreliańskich Krwawych Lampasach? - Wedge zachichotał. - Nigdy nie
byłem w armii Korelii, więc nie dosłużyłem się Krwawych Lampasów. Han Solo nosi je na
spodniach, bo poszedł do Imperialnej Akademii i dorobił się ich dzięki swojej brawurze.
- Och, a ty nie byłeś równie brawurowy?
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
54
- To kwestia otwarta. W każdym razie nie byłem w dostatecznym stopniu wojsko-
wym, by sobie na nie zasłużyć. - Uśmiechnął się. -Pomalujcie wszystko, od kabiny
pilota zaczynając, łącznie ze skrzydłami, na czarno, a na przedniej części kadłuba dajcie
zielono-złotą kratkę.
Tycho zmrużył oczy.
- Co to za barwy? Nie znam ich.
- Nic dziwnego. - Wedge zawahał się, zanim odpowiedział. -Dawno temu, kiedy
mój ojciec kierował stacją paliw na Gus Treta, oszczędzał pieniądze, żeby ją wykupić i
stworzyć własną sieć. Złoto, zieleń i czerń miały być kolorami naszego logo i ubrań
służbowych. Twoje barwy związane są z domem, tak samo Corrana, i pewnie tak samo
jest z innymi. Moje będą związane z domem naszych dawnych marzeń.
- Zaraz każę ludziom zabrać się do roboty. - Tycho ruszył w stronę „Pulsarowego
Ślizgu", który przed chwilą przeszedł przez magnetyczny bąbel oddzielający wylot
hangaru od otwartej przestrzeni i właśnie lądował. Tuż za nim do hangaru wleciał kan-
ciasty prom, który wylądował bardziej z tyłu. - Twój myśliwiec i Gavina są ostatnie do
przemalowania.
Wedge spojrzał na białą maszynę Ooryla.
- Jest jeszcze maszyna Ooryla.
- Nie, ten jest pomalowany.
- Tak? Eee... nie widać.
- Bo nie widzisz w ultrafiolecie. - Tycho wzruszył ramionami. -Zraii twierdzi, że
to arcydzieło.
- To wyjaśnia, dlaczego jestem żołnierzem, a nie artystą. -Wedge pomachał Corra-
nowi, Mirax i Gavinowi, którzy schodzili po trapie z „Pulsarowego Ślizgu". Zaraz,
zaraz, pomyślał, a to kto? Czwarty pasażer był wyższy od Gavina i znacznie tęższy, ale
bynajmniej nie spasiony jak Hurt. Dopiero kiedy zszedł po trapie na tyle nisko, że uka-
zała się jego najeżona siwa czupryna, Wedge go rozpoznał.
- Ach, więc to dlatego Corran jest jakby lekko przygaszony.
- Co? - Tycho spojrzał na Wedge'a. - Kim jest ten ostatni facet?
- To ojciec Mirax.
- Aha. Aha!
Wedge podbiegł kawałek i chwycił dłoń Boostera Terrika.
- Kopę lat, Booster!
Wielkolud uścisnął rękę Wedge'a.
- Podrosłeś przez te pięć lat, kiedy siedziałem na Kessel. Kiedy stamtąd wysze-
dłem, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zamarzałeś na Hoth, już cię nie było.
Ale przypuszczałem, że jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy, a teraz jest równie dobra
chwila, jak każda inna.
- Faktycznie. - Wedge spojrzał na Mirax. - Twoja córka nieraz ratowała mi życie, i
nie mnie jednemu.
- Zdążyłem się zorientować z tego, co słyszałem w czasie podróży. - Terrik oparł
rękę na ramieniu Wedge'a, a potem udał, że go dusi. - Swoją drogą, miałem nadzieję, że
znajdziesz sposób, żeby ochronić ją przed typami w rodzaju tego Horna.
Michael A. Stackpole
55
Wedge szturchnął go lekko pod żebro.
- Po pierwsze, jeśli ty sam nie potrafisz kontrolować swojej córki, to jak możesz
oczekiwać, że mnie się to uda? A po drugie, i jej powiedziałem to samo, Corran to nie
jego ojciec. Jest jednym z najlepszych ludzi, jakich mam.
- To musisz się poważnie zająć rekrutacją. - Wedge wypuścił Boostera z uścisku i
zatoczył ręką koło.
- Ciekawe miejsce. Nie wystarczy, żeby powstrzymać gwiezdny superniszczyciel,
ale tyle to sam wiesz. Mimo wszystko, jeśli musisz umrzeć w pudle wirującym w prze-
strzeni, to wygląda całkiem nieźle.
- Tycho właśnie mnie oprowadza. Dołączysz do nas?
- Z przyjemnością.
Wedge kiwnął głową i spojrzał na Gavina.
- Jak poszło na Tatooine?
- Dobrze, proszę pana. Mamy sporo osobistego sprzętu i uzbrojenia, trochę części
do myśliwców TIE i różne zabawki, które zdaniem Mirax da się sprzedać. Wuj Huff
twierdzi, że to wszystko, co zostało z zapasów „Eidolonu".
- Wszystko to wygląda całkiem nieźle, Wedge. - Corran oparł się o wózek do
przewozu pilotów. - Jeśli chodzi o broń krótką, mamy dość, by wyekwipować spory
oddział powstańców. Zbroje są klasy używanej przez szturmowców.
Głos Corrana zniknął w hałasie donośnych kroków. Wedge odwrócił się i zobaczył
dwie osoby, które wyszły zza rufy „Pulsarowego Ślizgu" - olbrzymiego brutala z ogo-
loną głową i wielką krzaczastą brodą, przy którym drobna kobieta wyglądała na jeszcze
mniejszą. Wedge przyjrzał im się z niedowierzaniem, po czym zapytał ze śmiechem:
- Jak udało się wam dotrzeć tu tak szybko?
Kobieta potrząsnęła kasztanowatymi włosami i uśmiechnęła się słodko.
- Ja też się cieszę, że cię widzę, Wedge. Tycho, nic się nie zmieniłeś. Ty, Mirax, też
zresztą nie. - Kiwnęła głową na powitanie pozostałym, a do Corrana wyciągnęła rękę.
- Elscol Loro, a to jest Sixtus Quin.
- Elscol wstąpiła do eskadry tuż po Bakurze i brała udział w kilku naszych mi-
sjach. - Wedge wskazał kciukiem na jej posępnego, ciemnoskórego towarzysza. -
Sixtus Quin był specjalnym agentem wywiadu, dopóki nie zdradził go jego imperialny
przełożony, a potem pomagał nam podczas pewnej misji na Tatooine.
Corran kiwnął parze głową na powitanie.
- Znajdzie się robota dla dodatkowych pilotów.
- Nie po to tu jesteśmy, mały. - Elscol spojrzała z ukosa na Wedge'a. - Zjawiliśmy
się tak szybko, bo już lecieliśmy do was, gdy dotarło twoje wezwanie. Słyszeliśmy o
przewrocie na Thyferrze i domyśliliśmy się, że przydadzą się wam nasze usługi.
Corran zesztywniał.
- A czym się trudnicie, jeśli wolno spytać?
Uniosła lewy kącik ust w krzywym uśmiechu.
- Tym samym, co wtedy, gdy Wedge ściągnął mnie do eskadry. Ja wynajduję pla-
nety rządzone przez imperialnych tyranów i wyzwalam je. Sixtus, resztki jego oddziału
i paru innych nicponiów zabierają się ze mną. Organizujemy lokalny ruch oporu, szko-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
56
limy ludzi, pomagamy im i zaopatrujemy w broń, a potem pomagamy się pozbyć miej-
scowego imperialnego rządu.
Wedge uśmiechnął się.
- Na pewno pamiętacie, jak was na naszym pierwszym spotkaniu martwiło, że nie
mamy pojęcia o tym, jak się zabrać do obalania planetarnego rządu. Elscol ma w tym
większą praktykę niż ktokolwiek inny, kogo znam. Nie jest specjalnie prorządowa,
więc nie działa w szeregach Nowej Republiki.
Elscol wzruszyła ramionami.
- Nie wyrobiłam sobie jeszcze opinii o Nowej Republice, chociaż podczas procesu
Tycha pokazali się od nie najlepszej strony. Z drugiej strony... Imperium pozbawiło
mnie rodziny, więc robię, co się da, żeby im odpłacić tym samym.
- Miałaś okazję przejrzeć materiały, które ci przysłałem?
Elscol przytaknęła.
- Jeśli dane o proporcji lojalnych mieszkańców rasy ludzkiej w stosunku do Vra-
tiksów są ścisłe, podbój tej planety powinien być całkiem prosty. Problemem jest tylko
obecność tych imperialnych okrętów. Wszystkie nasze wysiłki może obrócić wniwecz
bombardowanie planety z powietrza. Gdyby dało się te okręty rozproszyć albo zneutra-
lizować... a najlepiej i jedno, i drugie... będziemy mogli przygotować powstanie, które
obali Ysannę Isard. Jestem przekonana, że uda nam się tego dokonać, a więcej będę w
stanie powiedzieć, jak znajdę się na planecie i rozejrzę trochę.
Mirax uniosła brew.
- Chcesz lecieć na Thyferrę?
- Tak, im wcześniej, tym lepiej. - Elscol zaczęła odliczać na palcach. - Musimy
skontaktować się z Ashernami, bo inaczej będziemy zmuszeni walczyć nie tylko z im-
perialnymi i ich sojusznikami z Xucphry, ale i z nimi. Musimy określić rodzaj celów,
które będziemy atakować, żebyśmy wiedzieli, jakiego sprzętu do tego potrzebujemy.
Musimy ukierunkować reakcję ludności na nasz przewrót i znaleźć na miejscu kogoś,
kto nadawałby się na przywódcę. Gdyby to była jakaś zapadła planeta, która nikogo nie
obchodzi, moglibyśmy działać szybciej. Thyferra jest jednak zbyt ważna, musimy więc
działać ostrożnie i wybiórczo, jak dobry chirurg.
- Zgadza się. - Wedge założył ramiona na piersi. - Nie mamy dość ludzi i sprzętu,
żebyśmy mogli sobie pozwolić na niedbalstwo.
Sixtus oparł pięści na wąskich biodrach.
- Jak długo spodziewacie się utrzymać w tajemnicy przed Isard lokalizację tej bazy?
Wedge wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Podejmiemy wszelkie możliwe środki ostrożności, ale jeste-
śmy tu równie narażeni na ataki, jak Sojusz na Hoth czy Yavinie Cztery. Jeśli Isard nas
znajdzie, będzie ciężko.
- W takim razie im szybciej polecimy na Thyferrę, tym szybciej będzie musiała
pomyśleć o zaangażowaniu przynajmniej części swojej floty na miejscu.
Gavin zmarszczył czoło.
- Myślałem, że chcemy, żeby flota się rozproszyła.
Michael A. Stackpole
57
- To prawda, ale w taki sposób, żebyście mogli ją kąsać, aż zagryziecie na śmierć.
Wiem, że wy, Łotry, dobrze radzicie sobie z drążkiem, ale tuzin myśliwców sam nie
pokona czterech gwiezdnych niszczycieli. Musimy skłonić Isard, żeby porozsyłała tu i
tam swoje okręty, ale musi mieć też powód, żeby część z nich zostawić w domu, co
zmniejszy jej przewagę nad wami.
Corran popatrzył na nią z powątpiewaniem.
- Z tego, co słyszę, sugerujesz, że jedynym sposobem na zwycięstwo jest skłonie-
nie Isard, żeby zaczęła postępować głupio.
- Wcale nie, asie. Ale musimy jej dać powody do myślenia o zbyt wielu rzeczach
naraz. Ona lubi mieć wszystko pod kontrolą... to oczywiste... i zrobi najgłupsze rzeczy,
by tę kontrolę utrzymać. - Sixtus uśmiechnął się w taki sposób, jakby sprawiało mu to
wysiłek. - Musimy przysporzyć jej tylu problemów, żeby zmusić ją do reagowania, a
jednocześnie odebrać inicjatywę. To my musimy nadawać tempo jej działaniom. Ma
robić to, co chcemy, żeby robiła.
Tycho zmrużył oczy.
- A jeśli nie zechce tańczyć tak, jak jej zagramy?
Elscol rozłożyła ręce.
- Wtedy my zaczniemy tańczyć wokół niej. Nie oszukujmy się, pokonanie Isard
nie odbędzie się ani ładnie, ani szybko, ale jest możliwe. Wielu ludzi przy tym zginie,
ale jeśli Isard utrzyma kontrolę nad bactą to tak czy owak do tego dojdzie.
Wedge przytaknął i poczuł ból w ramionach, jakby ktoś nałożył na nie ołowiany
płaszcz. Żaden z Łotrów nie próbował nigdy bagatelizować trudności, jakich nastręcza-
ła ich misja, dotychczas jednak nie myśleli o nich tak realistycznie. Zupełnie jakbyśmy
sami uwierzyli w legendę Eskadry Łotrów, pomyślał. Jakby niemożliwe misje były dla
nas czymś normalnym. Wiemy, że śmierć i umieranie są wpisane w każdą naszą opera-
cję, ale ponieważ to nasze życie kładziemy na szali, bierzemy za nie całkowitą odpo-
wiedzialność. Elscol tymczasem zwróciła nam uwagę - całkiem słusznie - że wielu
innych ludzi może ucierpieć i na pewno ucierpi przy okazji.
Powoli pokiwał głową.
- Dobra, musimy zacząć planować to wszystko ze szczegółami. Udało nam się już
zgromadzić sprzęt i statki, których potrzebujemy, teraz jednak musimy zacząć wyty-
czać cele misji, określać parametry, ustalać zasady, no i zdecydować, jak daleko jeste-
śmy gotowi się posunąć, żeby zrealizować cel, który sobie postawiliśmy: oswobodzenie
Thyferry. Rozumiem, Elscol, że twoja obecność tutaj oznacza, że chcesz nam w tym
pomóc?
Puściła oko do Wedge'a.
- Tak naprawdę to przyleciałam tu, żeby dać wam okazję polatania w charakterze
naszej eskorty, podczas gdy moi ludzie zajmą się tym problemem, ale myślę, że jedy-
nym sposobem, by was do tego skłonić, jest przyłączyć się do was. Jesteśmy z wami.
- Świetnie! - Wedge klepnął japo ramieniu. - Od czego proponujesz zacząć?
Elscol rozpromieniła się.
- Myślę, że powinniśmy zająć się doprowadzeniem Isard do prawdziwej wściekłości.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
58
R O Z D Z I A Ł
10
Corran po raz ostatni sprawdził wskazania instrumentów, wszystko jednak wyda-
wało się w najlepszym porządku. Odczyt z ekranu wskazywał, że zostało mu piętnaście
sekund do powrotu z nadprzestrzeni.
- Trzymaj się, Gwizdek, na wypadek, gdyby zdarzyło się coś dziwnego.
Wiedział, że nic takiego nie powinno się stać, ale nie mógł się pozbyć wrażenia, że
powinni być przygotowani na niespodzianki. Czuł, że to nie wynika z jakichś niepew-
nych czynników, które mogłyby zadecydować o powodzeniu misji, bo takich właściwie
nie było. Dane wywiadowcze na temat konwoju bacty były solidne i zostały kilkakrot-
nie zweryfikowane. Eskadra powinna uderzyć na konwój i przejąć go, zanim Isard bę-
dzie mogła zmontować jakąkolwiek akcję ratowniczą.
Niepokój Corrana wynikał z faktu, że podczas tej misji miał zrobić coś, przeciwko
czemu walczył przez całe swoje życie. Podobnie jak jego ojciec i dziadek, bo Nejaa
Halcyon też walczył niekiedy z piratami atakującymi międzygwiezdne konwoje. A
teraz Corran, dawny oficer wydziału zwalczania przemytu Służby Ochrony Korelii,
sam stał się piratem.
Niezwykle łatwo było znaleźć wyjaśnienie i usprawiedliwienie dla tej zmiany. El-
scol Loro od początku twierdziła, że doprowadzenie Isard do wściekłości jest niezmier-
nie ważne, a odebranie jej konwoju bacty niewątpliwie pozwoliłoby osiągnąć ten cel.
Zmusiłoby ją również w przyszłości do skierowania części oddziałów do eskortowania
konwojów bacty. Nawet gdyby Eskadra Łotrów nigdy nie starła się z siłami Isard w
bezpośredniej potyczce, sama liczba lotów, które musiałyby wykonać niszczyciele,
stanowiłaby wyzwanie dla ich załóg i sprzętu. Zmusiłoby to Isard do kupowania zapa-
sów na czarnym rynku, po wyśrubowanych cenach.
Tym gorzej dla niej, pomyślał Corran.
Licznik w górnym rogu ekranu wyświetlił zero, a biały tunel widoczny przez obu-
dowę kabiny rozpadł się w tysiące punkcików światła, które zamieniły się w gwiazdy.
Na wprost Corrana żółte słońce układu Chorax zajmowało całą ćwiartkę nieba, a jedyna
duża planeta systemu odcinała się na jego tle jak źrenica olbrzymiego, żółtego oka.
Rozbiegając się centrycznie od planety, statki konwoju leciały wektorem wyjścio-
wym identycznym z wektorem wejściowym Eskadry Łotrów. Choć obie formacje
Michael A. Stackpole
59
szybko zbliżały się do siebie, Corran nie mógł rozróżnić żadnych detali thyferrańskich
statków. Na szczęście Gwizdek wyświetlił szybko ich schematyczne sylwetki na ekra-
nie. Długie na trzysta metrów, od dziobu po silniki hipernapędu, transportujące bactę
tankowce dziwnie przypominały owady. Centralny przedział statku składał się z dwóch
części, z których każda mieściła sześć cylindrów towarowych. Gdy konwój przystawał
w jakimś systemie, mniejsze statki podlatywały, odczepiały jeden z cylindrów od brzu-
cha tankowca i podłączały w zamian cylinder zwrotny, czasem pusty, a czasem wypa-
kowany towarami produkowanymi przez daną planetę. Te towary trafiały na Thyferrę
lub do innych portów na trasie tankowca.
Corran włączył moduł łączności.
- „Dziewięć" do dowódcy Łotrów. Konwój jest dokładnie tam, gdzie powinien. Na
razie żadnych wrogich maszyn.
- Potwierdzam, „Dziewięć". Bądź gotów do akcji. - Wedge zamilkł, ale po chwili
odezwał się znowu w słuchawkach hełmu:
- Wzywam konwój bacty, mówi Wedge Antilles. Przygotujcie się do zmiany kursu
według współrzędnych, które wam podam.
W głośnikach rozległ się nowy głos:
- Antilles, tu thyferrański konwój Delta-Dwa-Dziewięć. Nie sądzimy, żebyś miał
prawo wydawać nam rozkazy.
- Zmienicie zdanie.-Klucz drugi, rozpocząć atak.
- Zrozumiałem, dowódco Łotrów - odezwał się Tycho pewnym siebie tonem. -
„Osiem", „Dziewięć" i „Dziesięć" za mną.. Zablokować płaty w pozycji bojowej.
- Rozkaz. - Corran pchnął drążek na lewo i wcisnął akcelerator, zajmując pozycję
na lewo od Tycha. Nawara Ven, w „Ósemce", odpadł do tyłu za sterburtą Tycha, pod-
czas gdy Ooryl zajął miejsce na lewym skrzydle, za Corranem. Zgraną formacją ruszyli
w stronę długiej linii tankowców i holowników.
Holowniki będą uzbrojone, pomyślał Corran.
Kanciaste holowniki - tak naprawdę zwykle frachtowce przewożące żywność i in-
ne zapasy dla konwoju - szybko prześcignęły tankowce i ustawiły się pomiędzy ataku-
jącymi myśliwcami a ich celem. Strategia uformowania ściany z frachtowców mogłaby
się powieść, gdyby bitwa toczyła się na powierzchni planety, a Łotry atakowały na
śmigaczach, w przestrzeni jednak ciasne zgrupowanie frachtowców tylko ułatwiło omi-
nięcie przeszkody.
Corran wcisnął klawisz na konsoli.
- „Siedem", mam na ekranie sześć frachtowców, które tworzą blokadę przed nami,
ale na początku było ich osiem. Chcą coś przed nami osłonić.
- Zrozumiałem, „Dziewięć". Te dwa brakujące są największe. Miej oczy otwarte,
na wypadek gdyby próbowali jakiejś sztuczki.
Nagle formacja frachtowców otwarła się jak rozkładający płatki kwiat, a przez
otwór wypadła ósemka myśliwców atakujących z maksymalną prędkością. Lecąc za
czterema Łowcami Głów Z-965, thyferrańskie myśliwce skoncentrowały atak na for-
macji Łotrów. Corran przerzucił całą moc osłon na przednie tarcze, naprowadził krzyż
celowniczy na jednego z pędzących Łowców Głów i nacisnął spust.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
60
Poczwórny wystrzał z lasera przebił osłony napastnika. Czerwone promienie trafi-
ły w miejsce, gdzie lewe skrzydło łączyło się z kadłubem, odcinając je jak nożem. Sil-
nik na skrzydle eksplodował, a sam statek zaczął płasko wirować. Corran przechylił
maszynę na sterburtę, by przeciąć tor jego lotu, i zaraz przycisnął drążek do piersi, by
szeroką pętlą powrócić na kurs thyferrańskich myśliwców.
Wyrównawszy moc na przednich i tylnych tarczach, przewrócił X-winga na plecy
i zanurkował, wchodząc na ogony drugiej grupy thyferrańskich myśliwców. W skład
mieszanej grupy wchodziły dwa myśliwce typu TIE i dwa Brzydale - hybrydy łączące
kulisty kokpit myśliwca TIE z podwójnymi komorami silników od Y-winga.
- „Dziesięć", bierzesz te DIE-wingi, czy zostawisz je mnie?
- Ooryl z przyjemnością je zdejmie.
- „Dziesięć", biorę twoje skrzydło. - Corran uśmiechnął się, gdy Ooryl wystarto-
wał w górę i odpadł na sterburtę, podczas gdy para Brzydali skręciła gwałtownie, by się
ich pozbyć. Chociaż ekonomiczne i przeważnie skuteczne w eskortowaniu konwojów,
Brzydale nie były przystosowane do walki z myśliwcami wojskowymi. DIE-wingi -
przez ich pilotów nazywane często TIE-wingami - łączyły w sobie wady maszyn, z
których części powstały: opieszałość Y-wingów i brak tarcz charakterystyczny dla my-
śliwca typu TIE. Corran wolałby dostać do ręki blaster i walczyć w przestrzeni w ska-
fandrze, niż latać czymś takim.
Gdy Ooryl ruszał do ataku na Brzydale, Corran obserwował pozycje myśliwców
TIE. Chociaż Gandyjczyk przez swój egzoszkielet na ziemi wydawał się niezgrabny i
przysadzisty, X-wingiem kierował płynnie, by nie powiedzieć finezyjnie. Podczas gdy
Corran trafił Łowcę Głów dzięki łutowi szczęścia, Ooryl potrafił dokładnie te same
szkody wyrządzić celowo. Ooryl strzela tak, pomyślał Corran, jakby pociski były ra-
cjonowane.
Gandyjczyk nacisnął spust podwójnego ognia laserowego, posyłając dwa szkarłat-
ne promienie, które przebiły kulistą kabinę prowadzącego DIE-winga. Eksplozji nie
było, choć uciekająca atmosfera zapaliła się i płonęła przez moment. DIE-wing turlał
się chyba w przestrzeni, szybko jednak zaczął wyrównywać lot, wychodząc z ostrego
łuku. Ruch ten sprowokował kolejny strzał, ale pierwszy na pewno zabił pilota, więc
instrumentów pokładowych nikt nie kontrolował.
Na własne nieszczęście skrzydłowy DIE-winga nie zorientował się, że jego towa-
rzysz nie żyje. By nie wypaść z szyku, zaczął wyrównywać lot. Ooryl przechylił ma-
szynę i znalazł się tuż za jego rufą. Zanim pilot zdążył zrobić unik, Ooryl wystrzelił w
jego stronę podwójny promień lasera. Pierwszy roztrzaskał lewą burtę, podziurawiwszy
ją jak rzeszoto. Drugi strzał osłabił połączenie pomiędzy resztą kadłuba a kabiną pilota.
Oderwany silnik poleciał ku słońcu systemu Chorax, pozostawiając kulę kokpitu wiru-
jącą bezwładnie w przestrzeni.
Słaba eksplozja osmaliła szczyt kabiny. Okrągła klapa odskoczyła, uwalniając pi-
lota w fotelu napędzanym rakietami manewrowymi, który szybko oddalał się od skaza-
nego na zagładę myśliwca. Fotel nie zapewniał pilotowi dostatecznej kontroli nad swo-
im losem - nie leciał już wprawdzie pozbawionym możliwości manewru myśliwcem,
Michael A. Stackpole
61
ale groziło mu, że udusi się lub zamarznie na śmierć, jeżeli żaden statek nie zabierze go
na pokład.
Corran włączył moduł łączności.
- Mamy jednego przeciwnika poza maszyną.
Naglący pisk Gwizdka zagłuszył ewentualne odpowiedzi.
- Zrozumiałem, Gwizdku. -Nadlatują myśliwce TIE. „Dziesięć", wracaj na moje
skrzydło.
- „Dziesięć" potwierdza wykonanie rozkazu.
Corran pokiwał głową, przechylając X-winga na lewy stabilizator i przyciągając
drążek ku sobie. Każdy inny pilot oddziału, który wyeliminowałby DIE-winga, byłby w
euforii, a przynajmniej w jego głosie dałoby się słyszeć podniecenie - ale nie Ooryl.
Jedynym sposobem zorientowania się, czy był podniecony albo zawstydzony, było to,
w jaki sposób mówił o sobie. Każdy Gandyjczyk za szczyt arogancji uważał używanie
w odniesieniu do siebie zaimka osobowego, jeśli ich starszyzna nie uznała go za osobę
tak znamienitą, że każdy jego rodak od razu wiedziałby, o kogo chodzi. I tak Ooryl,
jeśli był zadowolony, mówił o sobie „Ooryl", kiedy był rozgoryczony - „Qrygg", kiedy
zaś uznał, że coś zrobił źle, określał siebie jako „Gandyjczyka", decydując się na ano-
nimowość, by podkreślić swoje zawstydzenie.
Jego poczucie własnej wartości jest równie silne, jak każdego z nas, pomyślał Cor-
ran, tyle tylko, że Ooryl potrafi je lepiej stopniować.
Przewrócił maszynę na plecy i wyrównał lot, kierując się wprost na nadlatujące
myśliwce TIE. Ich dowódca odpadł do tyłu, następny pilot zaś wprowadził statek w
korkociąg, stając się trudnym celem. Corran oddał strzał w jego stronę i zaczął się
wznosić, biorąc na cel kolejnego przeciwnika. Mniejsze zło, pomyślał.
Myśliwiec TIE manewrował to w górę, to w dół, nie próbując jednak skrętów na
boki. To żółtodziób, pomyślał Corran, a do tego trenował w atmosferze. Ośmiokątne
panele słoneczne TIE sprawiały wiele kłopotów przy manewrach w atmosferze ze
względu na opór powietrza, natomiast świece i nurkowanie nie nastręczały podobnych
trudności. W przestrzeni brak było atmosfery, która ograniczałaby możliwości manew-
ru, ale pilot, którego Corran ścigał, najwyraźniej jeszcze nie przerabiał tej lekcji.
A lekcja, którą tu dostanie, będzie zupełnie innego rodzaju, pomyślał Corran.
Przechylił X-winga na lewe skrzydło. Uniki w płaszczyźnie pionowej utrudniły wcze-
śniej trafienie DIE-winga, ale przechył na bakburtę wykonany przez Corrana złapał
niedoświadczonego pilota w pułapkę laserów X-winga. Corran nacisnął spust, rażąc
laserami przeciwnika.
Poczwórna salwa zamieniła w parę lewe skrzydło baterii słonecznych, pozostawia-
jąc za maszyną pasmo tężejących odłamków metalu. Corran pchnął drążek, by popra-
wić celność, ale zanim zdołał oddać kolejny strzał, kabinę wypełnił syk laserów, które
trafiły jego tylne tarcze. Pchnięciem drążka w lewo i do przodu Corran wprowadził
maszynę w korkociąg, który oddalił go od trafionego TIE.
Rzut oka na wskazania czujników rufowych przekonał Corrana, że jego przeciw-
nik nie popuścił. Ten facet jest naprawdę dobry, pomyślał.
- „Dziesięć", mam jednego na ogonie.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
62
- „Dziesięć" ucieka sprzed celownika innego statku.
- Zrozumiałem, „Dziesięć". - Corran zmarszczył brwi. - Gwizdek, sprawdź, kto
przyszpilił Ooryla. - Wiedział, że musiał to być jeden z frachtowców, przenoszących na
pokładzie baterię pocisków udarowych albo wyrzutnię torped protonowych. Większość
frachtowców nie stosowała tego rodzaju uzbrojenia, bo zajmowało dużo miejsca, jed-
nak te, które się na to zdecydowały, były bardzo skuteczne w walce z piratami, bo mo-
gły atakować pociskami dalekiego zasięgu.
Gwizdek zaświergotał przeraźliwie.
- Tak, wiem, że mam... że mamy frachtowiec na ogonie. – Corran wyrwał w górę
świecą przechylił statek na bok i wystrzelił w bok w stosunku do toru wznoszenia. -
Zajmę się nim, tylko podaj mi te dane, o które prosiłem.
TIE nadal był za nim. Niezły jest, pomyślał Corran. Myśliwiec przeciwnika do-
równywał mu prędkością i możliwościami manewru. Jego pilot nie dopuściłby do fron-
talnego ataku, bo wtedy tarcze Corrana dawałyby mu przewagę. Musiał się trzymać
rufy Corrana, ostrzeliwując jego tarcze. Corran uznał, że mu na to pozwoli.
Przełączył systemy uzbrojenia z laserów na torpedy protonowe, odpalane pojedyn-
czo. Drążek trzymał lekko, skręcając go odrobinę, pozwolił jednak ścigającemu oddać
parę strzałów. Zasyczały na tylnych osłonach, ale ich nie przebiły.
Lepiej, żeby to zadziałało, pomyślał Corran. Odciął napęd i przyciągnął drążek do
piersi, podrywając dziób X-winga do góry i odwracając maszynę prosto na przeciwni-
ka. Pilot TIE-winga natychmiast skręcił na bakburtę, więc Corran wcisnął lewy ster
manewrowy, podążając za myśliwcem. Kwadrat celowniczy zmienił barwę z żółtej na
czerwoną, a Gwizdek zapiszczał, sygnalizując, że cel jest zablokowany.
Corran wystrzelił.
Torpeda protonowa pomknęła ku myśliwcowi TIE w błysku błękitnych płomieni.
Przeleciała poza cel, bo pilot przechylił maszynę, usuwając panel baterii słonecznych z
toru lotu torpedy. Czujniki zbliżeniowe torpedy wywołały jednak detonację, a prze-
strzeń wokół epicentrum momentalnie wypełniła rosnąca kula odłamków. Zanim pilot
TIE-winga zdążył zareagować, drobne kawałki metalu przebiły transpastalową obudo-
wę jego kabiny, która roztrzaskała się na milion ostrych jak brzytwa odłamków, dopeł-
niając dzieła zniszczenia.
Corran patrzył, jak TIE zaczyna leniwie wirować w przestrzeni. Kiedy przyjdzie
na mnie koniec, pomyślał, mam nadzieję, że odbędzie się to równie szybko.
Żałobne tony Gwizdka świadczyły o tym, że podzielał jego odczucia.
- Tu „Dziewięć", jestem czysty.
- Tu „Siedem". My również.
Corran zawrócił statek i zobaczył dwa frachtowce zawieszone w przestrzeni wśród
płomieni wewnętrznych pożarów.
- Jakie są dalsze rozkazy?
Odpowiedź Tycha nadeszła szybko.
- Wedge przekonał konwój, że kiedy wyładują swój towar, będą mogli lecieć wol-
no. Weź Ooryla, zgarnij dwa tankowce i w drogę. Niech dopasują swoje komputery
Michael A. Stackpole
63
nawigacyjne do waszych. Kiedy dostarczą ładunek, pozwólcie im lecieć w swoją stro-
nę, a potem wracajcie do bazy.
- Rozkaz! - Corran zachichotał. - No cóż, Gwizdku, nie jest to może cios, który
powali Iceheart, ale od czegoś trzeba zacząć. Potraktujmy to jako zaliczkę na poczet
zapłaty, którą jest nam winna.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
64
R O Z D Z I A Ł
11
Chmura pary buchnęła na Corrana, gdy otworzyły się wewnętrzne drzwi śluzy
termicznej. Razem z Oorylem szybko weszli do środka, by jak najszybciej pozostawić
w tyle mroźny hangar. Corran zdjął rękawice, chuchnął w dłonie i uśmiechnął się, wi-
dząc podchodzącego ku nim niskiego, łysego mężczyznę.
- Zapewne pan Farl Cort.
Człowieczek wyciągnął dłoń do Corrana.
- To ja. Chciałem wam podziękować za waszą misję. Kiedy rozesłaliśmy wiado-
mości, nie spodziewałem się tak szybkiej i hojnej odpowiedzi.
- Miło mi pana poznać. - Corran uścisnął dłoń mężczyzny i wskazał głową Ooryla.
- To Ooryl Qrygg z planety Gand. Ja jestem Corran Horn, z Korelii.
Farl uścisnął rękę Ooryla i zachęcił ich gestem, by poszli za nim w głąb tunelu
wyciosanego w kamieniu.
- Wybaczcie mi brak ozdób i komfortu, ale Halanit jest niewielką społecznością
która nadal walczy o samowystarczalność, więc mamy mało czasu na cokolwiek, co nie
byłoby ściśle użytkowe.
- Ooryl rozumie. Wybraliście sobie na dom trudną planetę.
Corran pokręcił głową słysząc to niedopowiedzenie. Halanit był księżycem orbitu-
jącym wokół gazowego giganta. Jego powierzchnię pokrywała gruba warstwa lodu, ale
pod zamarzniętą skorupą gorące jądro rozgrzewało wodę i skały, umożliwiając organi-
zmom życie. Koloniści zaczęli budować swoją społeczność u schyłku Starej Republiki.
Przetrwali Imperium i Rebelię niemal niezauważeni, bo na planecie nie produkowano
niczego przydatnego, a jej mieszkańców było niewiele ponad tysiąc. Jeszcze jedna spo-
śród wielu ciekawostka w galaktyce. Całkowicie umknęłaby uwadze Corrana, gdyby
nie pilna wiadomość wysłana na Coruscant z prośbą o dostawę bacty.
Farl zaprowadził ich tunelem na skraj olbrzymiej przepaści, która przywiodła Cor-
ranowi na myśl sztuczne kaniony Coruscant. Jakieś sto metrów nad nimi podwójna
kopuła z transpastali przykrywała przepaść, przepuszczając światło przesączające się
przez lodowiec. Po obu stronach rozpadliny światło wpadało przez otwory wycięte w
skale. Na ich tle rysowały się sylwetki kilku mostów spinających przepaść. W kilku
Michael A. Stackpole
65
miejscach spomiędzy skał wypływała woda, rozpryskując się malowniczo i spadając w
otchłań.
Corran uniósł brew.
- To chyba nie jest ściśle użytkowe.
Farl uśmiechnął się.
- To miejsce widokowe to jedyne ustępstwo na rzecz piękna. Stojąc tu, łatwo sobie
wyobrazić, jakim miejscem chcieli uczynić Halanit nasi ojcowie. Przez dwa pokolenia
dużo osiągnęliśmy, ale daleko nam do realizacji naszych marzeń o tym, jak ma wyglą-
dać ta planeta. A jeśli chodzi o walory użytkowe... podwójna ściana transpastali za-
trzymuje ciepło w środku, a lód na zewnątrz; wodospady zaś nie tylko cieszą oko, ale i
napełniają zbiorniki wody znajdujące się poniżej i zasilają w wodę nasze farmy rybne.
- Rozumiem. - Corran się uśmiechnął. - Proszę nam opowiedzieć o chorobie, która
was dopadła.
- To wirus, który bardzo szybko mutuje i rozprzestrzenia się w całej kolonii. - Farl
wzruszył ramionami. - Nieleczona choroba ustępuje po dwóch tygodniach, choć jeszcze
przez jakiś miesiąc utrzymuje się osłabienie. Objawia się obrzękiem śluzówki, kaszlem,
zmęczeniem, bólem i wilczym apetytem. Kąpiele w źródłach mineralnych pomagają ale
bacta na pewno będzie bardziej skuteczna.
Ooryl kłapnął szczękami.
- Ten wirus wygląda podobnie jak cardooińskie przeziębienie.
- To prawda, ale na tamtą chorobę zapada się tylko raz, po czym organizm się
uodparnia. - Farl przeprowadził ich przez kolejną śluzę termiczną do ciemnego koryta-
rza. - Ten wirus mutuje tak szybko, że nie jesteśmy w stanie stworzyć szczepionki.
Rozprzestrzenia się błyskawicznie, więc osoba dopiero co wyleczona po zarażeniu
jednym szczepem momentalnie łapie drugi. Na większej planecie okres pomiędzy za-
chorowaniami byłby dłuższy, byłoby też więcej środków na leczenie. Tymczasem u nas
jedna chora osoba zjada zapasy czteroosobowej rodziny, a to zagraża przetrwaniu na-
szej kolonii. Ostatnie szczepy były wyjątkowo złośliwe, potęgowały apetyt i osłabiały
chorych bardziej niż poprzednie. Dlatego właśnie poprosiliśmy o bactę. - Farl wes-
tchnął. - Kiedy Thyferra odpowiedziała, ile kosztowałaby realizacja naszego zamówie-
nia, popadliśmy w rozpacz. I wtedy pojawiliście się w systemie z tankowcem wyłado-
wanym taką ilością bacty, że wystarczy z powodzeniem na pokonanie epidemii.
Farl wprowadził ich do swojego biura i zaprosił, by usiedli na chybotliwych, za-
rdzewiałych krzesłach. Sam obszedł zaimprowizowane biurko i usiadł na stołku.
- Muszę teraz zapytać, ile jesteśmy wam winni za tę bactę. Jej wartość rynkowa
sięga pewnie ponad miliard imperialnych kredytów.
Corran spojrzał na Ooryla i pokręcił głową.
- Nic nie jesteście nam winni.
- Ale taka ilość bacty! Musieliście za nią mnóstwo zapłacić.
Gandyjczyk pochylił się do przodu.
- Ooryl sądzi, że Corran powiedział panu, iż otrzymaliśmy bactę w ramach windy-
kacji starego długu. Nic nas nie kosztowała, dajemy ją wam więc za darmo.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
66
Farl przez chwilę wyglądał na bezbrzeżnie zdumionego, ale jego twarz zaraz prze-
kształciła się w pozbawioną wyrazu maskę.
- Rozumiem.
Corran uśmiechnął się.
- Nie powinien pan sądzić, że jest kradziona. Po prostu rząd, który mógłby doma-
gać się od pana płatności, jest nielegalny.
Przebiegły uśmiech wykrzywił twarz Farla.
- Nie mamy oporów przed zawieraniem transakcji z piratami i przemytnikami.
Transpastal i inne nowoczesne wygody, które tu widzicie, nie zostały wyprodukowane
tutaj, co dowodzi, że już wcześniej handlowaliśmy z ludźmi spoza systemu.
- Jeśli nie to jest problemem, to co?
Farl zmarszczył brwi.
- Zawsze dajemy coś w zamian za to, co bierzemy. Czasami ukrywamy ludzi przed
ich wrogami. Hodowane przez nas ryby są uważane za przysmak na wielu światach, a
że tu i ówdzie zupełnie wyginęły, więc sprzedajemy je różnym hodowcom. Co prawda,
żeby zebrać miliard kredytów, musielibyśmy sprzedać je wszystkie, razem z całą kolo-
nią. Nie chcemy jałmużny, a nie jesteśmy w stanie zapłacić uczciwej ceny za dobra,
które nam ofiarujecie.
- Na pewno dojdziemy do porozumienia. Wspomniał pan zdaje się o źródłach mi-
neralnych, którymi leczyliście dotąd waszą chorobę?
- Tak, ale nie rozumiem...
Corran przerwał mu, zerkając na Ooryla.
- Czy lecąc tutaj, nie mówiłem ci, że dałbym pół miliarda kredytów za gorącą ką-
piel i dobrą rybę na kolację?
Gandyjczyk zawahał się, ale po chwili zdecydowanie kiwnął głową.
- Rzeczywiście, Qrygg przypomina sobie, że wypowiedziałeś dokładnie takie sło-
wa. A Qrygg zgodził się z tobą.
- No i proszę, panie Cort. - Corran rozłożył ręce. - Gorąca kąpiel i po gorącej rybie
dla każdego z nas, i jesteśmy kwita.
Administrator kolonii uśmiechnął się.
- Dopilnuję, by wasza satysfakcja była warta takich pieniędzy.
- Dla satysfakcji wystarczyło nam odebranie Iceheart jej bacty. -Corran roześmiał
się. - Rozważanie w gorącej kąpieli, jak bardzo musi być wściekła, tylko tej satysfakcji
dopełni.
Tycho poczuł zimny dreszcz, gdy jego X-wing wyskoczył z nadprzestrzeni. Bywał
już wcześniej w systemie Alderaan - na Cmentarzysku Alderaanu. Przelatywał nieraz
przez dysk utworzony ze szczątków skał, będący pozostałością po planecie, na której
się urodził i dorastał. Ostatnie wspomnienie stabilnej kuli Alderaanu pochodziło z cza-
sów, gdy opuszczał ją jako rekrut Imperialnej Akademii Wojskowej. Duma, którą wte-
dy czuł, dziś przeszła w gorycz.
Wracał do systemu Alderaan już wcześniej, ale nigdy dotąd nie był to Powrót.
Wśród ocalonych mieszkańców Alderaanu Powrót nabrał większego znaczenia niż
Michael A. Stackpole
67
jakikolwiek inny obyczaj, który pamiętał. Odnosił wrażenie, jakby cała energia emo-
cjonalna i umysłowa, która legła u podstaw pacyfistycznej filozofii Alderaanian, skupi-
ła się teraz na rytuale Powrotu. Niektórzy uznawali go za cezurę, przełom, który całko-
wicie zmienił ich życie, otwierając ich na uniwersalne prawdy wszechświata.
Ci, którzy tak twierdzili, wyglądali na natchnionych. Opowiadali, co należy robić
podczas Powrotu - co powiedzieć, co dać, czego oczekiwać w zamian. Zamienili w
publiczny rytuał doświadczenie, które zdaniem Tycha należało przeżywać w samotno-
ści i na własny sposób. Zachęcali się też nawzajem, by Powracający opowiadali o swo-
ich doznaniach, umacniając w ten sposób wiarę w uzdrawiającą moc Powrotu.
Wokół Powrotu powstał cały przemysł, nastawiony na obsługę alderaaniańskiej
społeczności, a Tycho przekonał się, że nie jest do końca odporny na pokusy, jakie ten
przemysł oferował. Odprowadziwszy kilka tankowców bacty na Coruscant, zatrzymał
się na planecie, by spędzić trochę czasu z kilkoma przyjaciółmi z Alderaanu. W wyniku
rozmów z nimi postanowił sam odbyć Powrót. Kupił wszystko co potrzebne, by zrobić
to jak należy.
Denerwowało go, że postępuje pod dyktando innych, ale nie mógł zaprzeczyć, że
w głębi serca czuje potrzebę wykonania pewnych rytualnych gestów. Kupił Kapsułę
Pamięci, a potem drobne upominki dla każdego ze zmarłych bliskich. Wybierał to, co
wiedział, że by ich ucieszyło - romantyczne holodramaty dla babci i sióstr, wino dla
ojca, cebulki kwiatów dla matki i datakartę z najnowszymi przepisami kulinarnymi dla
dziadka ze strony matki, wielkiego smakosza. Dla brata nabył holobiografię Luke'a
Skywalkera, wiedząc, że Skoloc byłby zachwycony, gdyby mógł poznać Luke'a i cie-
szyłby się, że Jedi powrócili do galaktyki. W duchu zżymał się trochę na pomysł, by
kupować te wszystkie rzeczy i wystrzelić je, by krążyły po orbicie na Cmentarzysku,
ale jednocześnie czuł, że zaspokaja jakąś swoją potrzebę, umieszczając wśród szcząt-
ków swego świata przedmioty, które upamiętniałyby życie ludzi, po których nie pozo-
stał nawet ślad.
Wybór przedmiotu, który upamiętniałby Nyiestrę, okazał się najtrudniejszym za-
daniem. Znali się od najmłodszych lat; jeszcze jako dziecko wiedział, że ją kocha i że ją
właśnie poślubi. Był to dla niego fakt równie pewny, jak to, że każdego dnia, do końca
ich życia, słońce wstanie i zajdzie nad Alderaanem. Nyiestra zgodziła się czekać na
niego, aż skończy Akademię i jeszcze rok po jej ukończeniu. Gdyby przeżył rok jako
pilot myśliwca TIE, dostałby awans we flocie, umożliwiający mu ślub i założenie ro-
dziny. Nigdy nie wątpił, tak jak ona nie wątpiła, że przeżyje ten pierwszy rok, więc
oboje byli przekonani, że ich przyszłość jest pewna.
I wtedy Gwiazda Śmierci rozwaliła tę przyszłość jednym strzałem.
Tycho znów poczuł dreszcz, aż dostał gęsiej skórki. Jego ojciec był dyrektorem
generalnym Novacomu, największej stacji HoloNetu na Alderaanie, a więc Tycho mógł
połączyć się przez HoloNet z domem i w czasie rzeczywistym porozmawiać z bliskimi
w dniu swoich urodzin. Wszyscy tam byli zadowoleni, uśmiechnięci. Mieli dla niego
prezenty, wznosili winem toasty za jego zdrowie. Choć oddalony od nich o tysiące lat
świetlnych, odczuwał ich obecność, jakby stali obok niego; i wtedy transmisja została
przerwana, a holograficzne obrazy rozmyły się w szary ekran zakłóceń.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
68
Tycho tylko się wtedy uśmiechnął. Takie przerwy zdarzały się już wcześniej i za
każdym razem podśmiewał się z ojca. Przez następny tydzień obmyślał dowcipne wy-
mówki. Nie mógł się doczekać następnej rozmowy, bo słowne potyczki z ojcem były
jedną z największych przyjemności jego życia.
I wtedy we flocie rozniosła się wiadomość, że planeta Alderaan została unice-
stwiona. Winę przypisywano Rebeliantom, ale Tycho od pierwszej chwili wiedział, że
są niewinni. Dzięki imperialnej indoktrynacji nie miał wprawdzie wątpliwości, że Re-
belianci byliby w stanie zniszczyć planetę, gdyby służyło to ich celom, wiedział jednak
także, że nie byłby to Alderaan. Krążyły pogłoski, że właśnie z Alderaanu otrzymywali
wsparcie, więc na destrukcji planety zyskałoby tylko Imperium. Fakt rozwiązania Sena-
tu przez Imperatora przed zagładą Alderaanu, nie zaś w odpowiedzi na nią, w oczach
Tycha był dostatecznym potwierdzeniem jego winy.
Zdezerterował więc. Na następnej planecie, Commenorze, wziął urlop, z którego
nigdy nie wrócił. Przyłączył się do Rebelii i od ponad siedmiu lat walczył o to, by żad-
nej planety nie spotkał już los Alderaanu. I żeby nikt inny nie musiał się zastanawiać,
pomyślał, jak uczcić pamięć kobiety, z którą zamierzał dzielić resztę życia.
Wybór był tak trudny po części dlatego, że Tycho zmienił się bardzo od czasu za-
głady rodzinnej planety. Gdyby odbył swój Powrót tuż po opuszczeniu Imperialnej
Marynarki, zakodowałby jakiś wiersz na datakarcie i wysłał ją w przestrzeń wraz z
urządzeniem, które odtwarzałoby go raz za razem. Odczyty sygnałów na częstotliwo-
ściach komunikacyjnych, które na głównym ekranie wyświetlał jego R2, pokazywały,
że wiele osób tak właśnie postąpiło.
Czuł głęboki ból, gdy uświadamiał sobie, że mężczyzna, jakim się stał, nie byłby
odpowiednim partnerem dla Nyiestry. Życie, jakie dla siebie planowali, byłoby możli-
we w czasach, które przeminęły, i tylko wtedy, gdyby zamknęli oczy na wszystko, co
Imperium robiło z galaktyką. Hołdując ideom pacyfizmu, Alderaan izolował się od
tego, co się działo na innych planetach. To było tak, pomyślał Tycho, jakbyśmy zarzą-
dzając demilitaryzację, uznali, że stoimy ponad trywialnymi kłopotami zaprzątającymi
galaktykę. Myśleliśmy, że dzięki temu będziemy bezpieczni.
Bail Organa i jego córka Leia dostrzegali błąd w tym rozumowaniu, ale Alderaan
długo się budził, by usłyszeć ich wołanie. Wielu ludzi trzymało się kurczowo pacyfi-
stycznych koncepcji, tak jakby miały uchronić ich przed krzywdami, które mogło im
wyrządzić Imperium. Uważali, że odrzucając pacyfizm pozwoliliby zwyciężyć Impe-
rium. Gotowość poświęcenia się w obronie własnych przekonań nie wydawała się im
ceną zbyt wygórowaną, zwłaszcza że nie wierzyli, by Imperium było w stanie unice-
stwić całą planetę. Tycho już dawno zrozumiał błąd, jaki tkwił w takim myśleniu. Pacy-
fizm dla samego pacyfizmu uważał za szczyt aroganckiego egoizmu. Taka postawa
prowadziła do zaniechania działań, które mogły uratować przed krzywdą innych. Choć
jak każdy Alderaanianin miał wstręt do wojny, zdecydował się na służbę w wojsku, by
mieć wpływ na to, co się w nim dzieje i przekształcać je od wewnątrz. A kiedy ko-
nieczne stało się zniszczenie armii, pomyślał, zostałem Rebeliantem.
Jako Rebeliant widział i robił rzeczy, których Nyiestra nie potrafiłaby zrozumieć.
Wiedział, że zrobiłaby wszystko, by go wspierać, pocieszać i pomóc w zmaganiu się z
Michael A. Stackpole
69
tym wszystkim, ale po zmianach, jakie się w nim dokonały, już by do siebie nie paso-
wali. Na najbardziej podstawowym poziomie akceptował jako prawdę myśl, której
Nyiestra sprzeciwiałaby się każdym neuronem swojego mózgu - pewność, że są ludzie
tak źli i zdolni do wyrządzania tylu krzywd, że można ich przed tym powstrzymać je-
dynie poprzez fizyczną eliminację. Wielki Moff Tarkin, Imperator, Darth Vader, admi-
rał Zsinj, Ysanna Isard, generał Derricote czy Kirtan Loor nie przyjęliby żadnych roz-
sądnych argumentów, które miałyby skłonić ich do skruchy i porzucenia ścieżki zła.
Te same doświadczenia, które oddzieliły go przepaścią od Nyiestry, zbliżyły go do
Winter. Pod wieloma względami ich związek zadziwiał go, bo był tak całkowicie od-
mienny niż więź, która łączyła go z Nyiestra. Tycho i Winter robili wszystko, by skró-
cić czas, kiedy nie mogli być razem, a kiedy już się spotkali, oboje starali się spędzić
ten czas jak najlepiej. Obydwoje mieli mnóstwo obowiązków, które zmuszały do czę-
stych rozstań - i niewiele wskazywało na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości
mogło być inaczej - ale świadomość, że ta druga osoba gdzieś przecież czeka, tłumiła
ból, który inaczej wywołałby głębokie, emocjonalne rany. Wiedział, że podobnie jak
większość sierot Alderaanu, i on, i Winter boją się zbliżyć do kogoś zanadto, by
oszczędzić sobie cierpienia ponownej utraty bliskich. Mimo tych obaw stali się sobie
drodzy i byli dla siebie nawzajem źródłem niezwykłego wsparcia.
I w końcu to Winter zaproponowała mu idealną rzecz dla uczczenia pamięci Nyie-
stry - kobiety, której nigdy nie znała.
Tycho wyszukał i kupił nieskazitelną kryształową kulę, na której kazał wytrawić
kontynenty Alderaanu. W samym środku tego świata, który uważał za własny, umieścił
holograficzny wizerunek Nyiestry. Z głębi planety, którą kochała, Nyiestra uśmiechała
się do niego, uwieczniona na zawsze, niezmieniona, piękna.
Włączył moduł łączności i transponder myśliwca.
- Jestem Tycho Celchu, syn Alderaanu, dziś osierocone dziecko galaktyki. Przyby-
łem w to miejsce mego urodzenia, by złożyć hołd temu, kim byłem, i tym, których zna-
łem. I tym, których kochałem i kocham nadal. Życzeniem moim jest, bym wrócił tu,
pomiędzy was, gdy moje życie dobiegnie końca; byśmy przez całą wieczność byli ra-
zem, tak jak powinniśmy byli przebywać ze sobą za życia.
Wcisnął klawisz na konsoli; w ten sposób otworzył i opróżnił komorę towarową
X-winga. Sterowana silniczkami na sprężone powietrze przez jego jednostkę R2, kap-
suła upamiętniająca wysunęła się do przodu, aż zobaczył ją przed dziobem swojego
myśliwca. Poczuł, że coś ściska go w gardle, gdy owalny, czarny pojemnik powoli
zaczął swoją podróż w kamienny wir, którym stał się Alderaan.
Tycho odchrząknął.
- Te pamiątki są niewystarczającym dowodem miłości do was wszystkich, która
nadal we mnie płonie - dodał i zawahał się chwilę; w końcu zdecydował, że zmieni
zakończenie, tradycyjnie wypowiadane podczas Powrotu. - Ten myśliwiec jest jeszcze
jednym z tych dowodów. Nosi barwy Straży Alderaanu i emituje jej sygnał. W ten spo-
sób składam wam obietnicę nie zemsty, ale czujności. Mam nadzieję, że odpoczywacie
w pokoju, wiedząc, że moją życiową misją jest zapewnienie, by nikt nie ucierpiał tak
jak wy. Nie spocznę, póki tej misji nie wykonam.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
70
Wcisnął kolejny klawisz, który zamknął komorę towarową. Kapsuła dryfowała co-
raz dalej, a Tycho przez chwilę czuł pokusę, by rozbić ją na strzępy ogniem laserów.
Wiedział, że wśród skalnych odłamków czekają statki, by odszukać i odzyskać, cokol-
wiek krążyło tam cennego. Właśnie tacy ludzie zlokalizowali i ściągnęli kiedyś „Drugą
Szansę", a opowieści o skarbach znalezionych wśród szczątków Alderaanu nie sposób
było zliczyć.
Wiele z tych skarbów okazywało się imitacjami cennych przedmiotów, stworzo-
nymi przez sprytnych kanciarzy żerujących na społeczności sierot Alderaanu. Jeszcze
bardziej pozbawieni skrupułów oszuści podszywali się pod osoby rodem z Alderaanu -
uratowane cudem lub dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności - i wkradali się w łaski
rodzin, które straciły swoich bliskich na Alderaanie. Ze względu na charakter imperial-
nej gospodarki większość majątku Alderaanian przeżyła zagładę planety; ci, którzy
ocaleli, stawali się majętnymi spadkobiercami całych rodzin, a zarazem celem różnej
maści oszustów i naciągaczy.
Tycho obserwował kapsułę, póki nie zniknęła wśród szczątków
Alderaanu.
- Spoczywajcie w pokoju. Tęsknię za wami - szepnął. Podkręcił moc sygnału z
transpondera i silnym impulsem potwierdził złożoną przed chwilą obietnicę. Potem
wyłączył transmisję, zawrócił swego X-winga i rozpoczął długą drogę powrotną na
Yag'Dhul, na wojnę z Ysanną Isard.
Michael A. Stackpole
71
R O Z D Z I A Ł
12
Fliry Vorru walczył z wrażeniem, że jest nagi, a wszystko to przez kuse ubrania
noszone na Thyferrze. Przygotowywał się na gniewną tyradę Ysanny Isard.
- Tak, wiadomość, że konwój zszedł z trasy, potwierdziło kilka źródeł. Nie jest to
jednak tak straszna klęska, jak to pani przedstawiła bo przecież Antilles nie zatrzymuje
naszych tankowców, tylko je zwraca.
- Zwraca, żebyśmy znowu je napełnili, a on mógł jeszcze raz je odebrać. - Pół-
przezroczysta czerwona suknia zawirowała wokół Isard jak tornado. - Powinieneś był
przewidzieć ten atak i zapobiec mu.
Vorru zbagatelizował jej sugestię machnięciem ręki.
- Przewidziałem go i postanowiłem zignorować. Ilość bacty, którą przejęli, była
znikoma w porównaniu z naszą produkcją i popytem na rynku. Tak naprawdę to utrata
konwoju jest dla nas doskonałą wymówką, by wywindować ceny, co zwiększy nasze
zyski. Oszacowałem, że straty mieszczą się w przedziale siedemnaście do trzydziestu
miliardów kredytów. Odrobimy je jeszcze przed końcem miesiąca.
- Tak sądzisz? Kiedy Antilles zaatakował konwój, straciliśmy nie tylko pieniądze.
Utraciliśmy prestiż i szacunek. - Wycelowała palec w niebo. - Tam, na górze, są ludzie,
którzy śmieją się z nas, bo tuzin myśliwców zdołał odebrać nam cały konwój bacty!
Vorru zaczął przechadzać się po przestronnym pokoju. Jego niski głos brzmiał jak
basowe warczenie.
- Powtórzę raz jeszcze: nasze straty są znikome, a jednocześnie dają nam okazję,
by odciąć Antillesa od bazy, która zapewnia mu wsparcie. Ukradł bactę i podarował ją
kilku planetom, do których i tak miała trafić.
- Właśnie! Zaskarbił sobie ich wdzięczność.
- Która zamieni się w gorycz, gdy okaże się, że nie zdoła powtórzyć swego wspa-
niałomyślnego gestu. - Vorru rozluźnił ściśnięte w pięść palce. - Po pierwsze, obetnie-
my dostawy na te planety, by powetować sobie nasze straty. Po drugie, opóźnimy wy-
syłkę na światy, które przyjęły podarunek Antillesa, a po trzecie, będziemy domagać się
od nich zapłaty, tak jakby Antilles zrealizował dostawę w naszym imieniu. Tym, którzy
nie zapłacą, odetniemy dalsze dostawy.
W lewym oku Isard zapłonęła furia.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
72
- Ty mi tu opowiadasz o księgowości, a ja chcę krwi!
No pewnie, pomyślał Vorru, zaciskając zęby. Dopóki Isard przebywała w Centrum
Imperialnym - nawet wtedy, gdy ukrywała się podczas jego podboju przez Rebeliantów
- powiązanie z ośrodkiem władzy było dla niej swoistą kotwicą. Była cierpliwa i za-
chowywała się uprzejmie. Tu, na Thyferrze, z jej wszechobecną, bujną roślinnością i
leniwym stylem życia pewnych swej władzy panów planety, będącej swoistą antytezą
Centrum Imperialnego, Isard poczuła potrzebę pofolgowania bardziej pierwotnym in-
stynktom.
- Pani dyrektor, proszę się przez moment zastanowić, jak bardzo nasza obecna sy-
tuacja przypomina sytuację Imperium tuż przed śmiercią naszego ukochanego Impera-
tora. Ataki Rebeliantów są niemal nieszkodliwe i nic nieznaczące pod każdym wzglę-
dem... poza tym, że uderzają w nasz prestiż i wizerunek. Sama pani wielokrotnie po-
wtarzała, że najpierw trzeba pokonać Rebelię, a dopiero później odbudowywać Impe-
rium, koncentrując się w ten sposób, jakże słusznie, na najważniejszym problemie. Ten
problem nie zniknął, bo Antilles nadal nam się przeciwstawia i musi zostać pokonany.
Vorru rozłożył ręce.
- Liczą się w tej chwili głównie trudności, jakie napotykamy w ostatecznym roz-
wiązaniu tego problemu. Nie wiemy, gdzie jest Antilles, więc nie jesteśmy w stanie go
zaatakować.
Isard skrzyżowała ramiona na piersi.
- Musimy więc zacząć naszą operację od zlokalizowania jego bazy.
- Oczywiście. Już zacząłem rozpuszczać wici wśród członków różnych organizacji
przemytniczych i przestępczych, proponując wysoką nagrodę za informacje na temat
jego działań. Na owoce nie trzeba będzie długo czekać. Jestem o tym przekonany. -
Vorru pozwolił sobie na uśmiech. - Do tego czasu, manipulując cenami i podażą bacty,
ukarzemy tych, którzy udzielili mu poparcia, doprowadzając do tego, że go znienawi-
dzą. Odetniemy go w ten sposób od zaplecza. Aby prowadzić swoją wojenkę przeciwko
nam, potrzebuje sprzętu i sojuszników. Gdyby Antilles nie był tym, kim jest, przejmo-
walibyśmy się nim nie bardziej niż pierwszym lepszym piratem. Isard uniosła zaciśnię-
tą pięść.
- Mimo wszystko zamierzam podjąć kroki, by go zniszczyć. Wyślę moje okręty
jako eskortę dla konwojów.
Vorru zasyczał, jakby go coś użądliło.
- Niech pani będzie ostrożna, pani dyrektor.
- Masz czelność mnie ostrzegać? Uważaj, żebyś nie podskoczył za wysoko, Vorru,
albo i tobą się zajmę.
- Pamiętam, co spotkało Kirtana Loora, pani dyrektor, i nie mam ochoty dać się
zamknąć w trzewiach „Lusankyi". - Vorru uniósł ręce w geście obrony. - Pragnę tylko
zaznaczyć, że jeśli przyjmiemy pełną odpowiedzialność za ochronę naszych transpor-
tów, wówczas Antilles stanie się wyłącznie naszym problemem. A to oznacza, że zbyt-
nio rozproszymy nasze siły, zamiast skoncentrować je na pokonaniu jego i jego ludzi.
Isard uniosła podbródek.
- Masz inną propozycję?
Michael A. Stackpole
73
- Oczywiście. Zażądajmy od naszych klientów, by zapewnili ochronę dostaw na
ich planety, grożąc, że w przeciwnym razie uznamy je za zbyt niebezpieczne, by wysy-
łać tam nasze transporty. Dostarczymy towar w określone miejsca, żądając, by klienci
sami go stamtąd odebrali. Jeśli Antilles i jego ludzie zaatakują ich po odlocie naszych
tankowców, wciągną do swojej wojny neutralną dotychczas stronę. Łotry będą musiały
walczyć z kim innym niż nasi piloci, co pozwoli nam oszczędzić na personelu i sprzę-
cie, czyli tych zasobach, do których nasz dostęp nie jest już nieograniczony.
Isard wygięła w łuk prawą brew.
- Oszczędzimy też na kosztach transportu, co jeszcze bardziej zwiększy nasze zyski.
- Właśnie. Umożliwi nam to również urządzenie zasadzki na Łotrów, w miejscu i
czasie, które sami wybierzemy. Według mnie powinno to nastąpić raczej później niż
wcześniej, potrzebujemy bowiem czasu, by działania podejmowane przez Antillesa
zszargały jego reputację. Chcemy, by w momencie, gdy podejmiemy działania zmierza-
jące do wyeliminowania go, był odcięty od zaplecza i pozbawiony wszelkich możliwo-
ści ukrycia się.
Isard wydęła usta, zastanawiając się nad jego propozycją. Bardziej niż kiedykol-
wiek okazywała swoje humory, pomyślał Vorru.
- Zaproponowane przez ciebie kroki mają sens, choć zmuszają mnie do zwłoki, co
jest irytujące. Mój brak cierpliwości również mnie denerwuje. Antilles zdołał przeżyć, a
nawet nieźle sobie radzi, a przecież powinnam była się z nim rozprawić. Horn uciekł z
„Lusankyi". Obaj, podobnie jak ich towarzysze, postanowili przeciwstawić mi się
otwarcie i bezpośrednio, bez wygodnego dystansu, jaki miałam, walcząc z rebeliancką
opozycją przeciw Imperatorowi.
Vorru lekko skłonił głowę, przyznając przed sobą, że jest pod wrażeniem jej auto-
analizy. Ta kobieta nie ma złudzeń co do własnej osoby czy swojej sytuacji, pomyślał,
nawet jeśli dawałyby jej poczucie wielkości. Nie straciła rozumu... jak dotąd. Czy go w
końcu straci, to zupełnie osobna kwestia.
Isard patrzyła w przestrzeń ponad głową Vorru.
- Słabość Eskadry Łotrów, a właściwie całej Rebelii, polega na tym, że zdołali
przezwyciężyć wszystkie przeszkody stawiane na ich drodze. Od czasów Derry Cztery i
Hoth nie ponieśli żadnej porażki. Są przyzwyczajeni do wygrywania, a my możemy to
wykorzystać przeciwko nim. - Pokiwała głową i spojrzała na Vorru. - Dalej, Vorru,
snuj swoje intrygi. Kiedy się nauczą radzić sobie z tobą i twoimi metodami, wtedy ude-
rzę sama. Sprawię im niespodziankę, która ich zabije.
Wedge stał za biurkiem, gdy potężna sylwetka Boostera Terrika wypełniła drzwi
prowadzące do biura zarządcy stacji.
- Dzięki, że przyszedłeś tak szybko, Booster. Wiem, że chciałbyś spędzić jak naj-
więcej czasu z Mirax, zanim odleci.
Starszy mężczyzna wzruszył ramionami.
- Pomaga temu Hornowi w przygotowaniach do jego misji. To więcej niż mogę
wytrzymać. - Booster klapnął na obciągnięte płótnem krzesło. - Myślę, że zadaje się z
nim tylko po to, żeby mnie zdenerwować.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
74
Wedge roześmiał się i rozparł wygodnie w fotelu.
- Wiem, że to może tak wyglądać, ale myślę, że to coś poważniejszego.
- KorSek zawsze dybał na nasze kobiety.
Wedge wymownie uniósł brew.
- Możesz przypisywać Corranowi rozmaite motywy, ale wiesz, że twoją córkę stać
na więcej, przyjacielu.
Booster zmarszczył czoło.
- Używa czarodziejskich sztuczek Jedi, żeby jej zamącić w głowie.
- Jedyną osobą, której mąci w głowie dziedzictwo Jedi, jest sam Corran. - Wedge
pokręcił głową. - Luke Skywalker przesłał mu trochę materiałów o Jedi, w nadziei, że
Corran zdecyduje się jednak podjąć szkolenie, ale on ma teraz głowę nabitą tylko walką
z Isard i uwolnieniem jej więźniów. To niemal obsesja, co nie powinno być dla ciebie
niespodzianką.
Booster oparł wielkie łapy na poręczach krzesła.
- Jeśli chciałeś złajać mnie za to, że nie akceptuję faceta, z którym prowadza się
moja córka, to przyjąłem to do wiadomości. Masz coś jeszcze?
- Nie po to cię wzywałem. Równie dobrze mógłbyś próbować nauczyć rankora
tańczyć. Pewnie nic by z tego nie wyszło. Skończyłbyś z odgryzioną głową, a nawet
gdyby ci się udało, efekt i tak nie byłby wart oglądania. - Wedge wzdrygnął się. - Tak
naprawdę chciałem ci zaproponować pilotowanie „Mimbańskiego Jeźdźca Chmur"
podczas lotu na Thyferrę.
Booster odchylił się na oparcie i potarł dłonią podbródek. „Mimbański Jeździec
Chmur" był jednym z thyferrańskich tankowców. Wedge wyrzucił jego załogę i przy
pomocy Boostera włamał się do systemów pokładowych, wprowadzając do nich pliki
identyfikacyjne podstawionej załogi, na którą składali się Mirax, Corran, Elscol, Sixtus
i Iella Wessiri, pod różnymi pseudonimami. Doleciawszy na orbitę Thyferry, mieli
wylądować na powierzchni wahadłowcem i nawiązać kontakt z Ashernami. Wedge
potrzebował kogoś, kto dowodziłby tą misją, i pomyślał, że Booster, z jego doświad-
czeniem i intuicją, idealnie nadawałby się do tej roli.
Booster oparł ręce na poręczach fotela.
- Nie.
- Nie? Mógłbyś mieć na oku swoją córkę.
- Sama umie się o siebie zatroszczyć.
- Znowu pilotowałbyś statek.
Ciałem Boostera wstrząsnął bezgłośny śmiech.
- Lepiej, ale nadal nie trafiasz w sedno. „Jeździec Chmur" jest za mały. Za mały,
żeby się dla mnie nadawał.
Wedge zmarszczył czoło.
- Zaraz, zaraz. Kiedy zdobyłem frachtowiec i zacząłem przewozić towary, czy to
nie ty tłumaczyłeś mi, że władanie własnym statkiem i własnym losem to najlepsza
rzecz, jaka mogła mi się w życiu przytrafić?
Booster przytaknął i pochylił się do przodu.
Michael A. Stackpole
75
- Tak, ale to było przed Kessel. Zmieniłem się przez te pięć lat w kopalniach przy-
prawy.
- Pięć lat w kopalni zmieniłoby każdego. - Wedge zmarszczył brwi. - Ale nie mów
mi, że Kessel cię złamało, bo w to po prostu nie uwierzę.
Tubalny śmiech Boostera wypełnił cały gabinet.
- Złamało mnie? Trzeba czegoś więcej niż ciężkiej pracy w rozrzedzonej atmosfe-
rze, żeby złamać Boostera Terrika. Kopalnia wielu ludzi mogła wpędzić w obłęd,
zwłaszcza takich, których zsyłało tam Imperium. Pozostali jednak zadowalali się prze-
czekaniem wyroku. Na przykład Fliry Vorru. To bardzo cierpliwy facet, co czyni go
niezwykle niebezpiecznym. Wiedzieliśmy, że Imperium nigdy go nie wypuści, on jed-
nak był przekonany, że kiedyś wyjdzie. Ja miałem pewność, że wyjdę, ale czas spędzo-
ny na Kessel odcisnął na mnie piętno.
Zmrużył powieki, a jego lewe oko zapłonęło jak laser w ciemności.
- Pobyt na Kessel był niewiarygodnie nudny, Wedge. Monotonia. Dzień po dniu to
samo, wśród tych samych ludzi. Nie odróżniasz dnia od nocy, tylko zmiana za zmianą
zmiana za zmianą. Więźniowie przychodzą i odchodzą ot i cała rozrywka. Z bólem
mógłbym sobie poradzić, ale z nudą? To był wróg, który rozłożył mnie na obie łopatki.
Wedge skrzywił się.
- Wyobrażam sobie... -Niewątpliwie zdarzały się momenty, kiedy Wedge z rado-
ścią powitałby życie nieco mniej obfitujące w niespodzianki i napięcie, ale nie na dłu-
go. Zwariowałbym od tego, pomyślał.
- Kiedy wyszedłem na wolność, przeleciałem się „Pulsarowym Ślizgiem", ale sa-
motność podczas podróży w nadprzestrzeni zbyt mocno przypominała mi Kessel. Dla-
tego właśnie wycofałem się i oddałem statek Mirax. Teraz podróżuję i załatwiam różne
sprawy dla przyjaciół, bo to daje mi okazję nieustannych spotkań z coraz to nowymi
ludźmi, do poznawania ich i rozgryzania. Staram się wypełnić pustkę, jaką pozostawiła
we mnie Kessel, a pilotowanie „Jeźdźca Chmur" tego nie załatwi.
Wedge skinął głową.
- Rozumiem, chociaż żałuję, że nie jest inaczej. Masz umiejętności, których po-
trzebuję. - Odchylił się na oparcie fotela. - Bardzo by mi pomogło, gdybym miał kogoś,
na kim mogę polegać, do pracy, którą koniecznie trzeba wykonać.
Uśmiech na twarzy Boostera stawał się coraz szerszy.
- Mam pomysł, który mógłby okazać się atrakcyjny dla nas obu i pozwoliłby do-
kończyć pewne niezałatwione sprawy.
- Co masz na myśli?
- Pozwól mi kierować tą stacją.
- Co?
- Słuchaj, zająłeś stację, która od dawna była dla tego regionu głównym ośrodkiem
handlowym. Przekonałeś Republikę, że stacja została zniszczona, ale statki wskakujące
do systemu, żeby wprowadzić poprawki do kursu, widzą że nadal tu jest. Nikogo nie
oszukasz, a zamykając stację dla ludzi, którzy od dawna tu mieszkali, robisz sobie z
nich wrogów. A to może spowodować, że któryś sprzeda cię pani Iceheart.
- Chodziło nam to po głowie.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
76
- Powinniście też zastanowić się nad jeszcze jedną rzeczą: już wkrótce nikt nie bę-
dzie chciał handlować z Thyferrą. Oddajesz darmo coś, za co Vorru każde sobie słono
płacić. Jego jedyną bronią jest odcięcie dostaw bacty tym, którzy wchodzą w konszach-
ty z tobą. A kiedy do tego dojdzie, będziesz skończony. - Booster złączył dłonie. -Z
drugiej strony, jeśli otworzymy tę stację dla handlu, zaczniemy generować kapitał,
którego potrzebujesz dla swojej działalności, a zarazem zyskamy ludzi, którzy dostarczą
nam informacji i sprzętu. Zdobędziemy grono dostawców, którzy będą ci zawdzięczać moż-
liwość prowadzenia handlu na tej stacji, a więc na pewno cię nie zdradzą. Przy tym dostar-
czą ci sprzęt i zapasy tutaj, więc nie będziesz musiał sam po nie lecieć gdzie indziej.
- A kierowanie stacją pozwoli ci uniknąć nudy.
- No właśnie.
Wedge przymknął oczy i zastanawiał się przez chwilę. Od początku wiedział, że
położenie ich bazy prędzej czy później się wyda, ale pomysł Boostera, by na zachowa-
niu tej informacji w tajemnicy zaczęło zależeć przemytnikom i kupcom pozwalał mieć
nadzieję, że stanie się to raczej później. Przez wszystkie te łatą gdy Imperium szukało
baz Rebeliantów, pomyślał, a»i razu nie dowiedzieli się niczego od naszych dostaw-
ców. A przewidywania Boostera co do możliwej reakcji Vorru były zgodne z przypusz-
czeniami Wedge'a. Wedge ryzykował, zakładając, że wdzięczność za darowaną bactę
pozwoli utrzymać kanały handlowe otwarte, ale musiał przyznać, że dostarczenie do-
datkowej motywacji w postaci zysku znacznie by to ułatwiło.
Otworzył oczy i powiedział:
- Dobra, według mnie to ma sens. Ale jaką historyjkę zmyślisz, żeby wyjaśnić,
dlaczego część bazy jest niedostępna?
Booster wzruszył ramionami.
- Co za różnica? Możemy zacząć rozsiewać najróżniejsze plotki, począwszy od te-
go, że przewróciło ci się w głowie i śladem Zsinja zamierzasz sobie wykroić własny
kawałek Imperium, po pogłoski, że zbierasz siły, by wykurzyć Dyktat na Korelii, albo
nawet że dogadałeś się z Isard, a tak naprawdę chodzi tylko o podbicie cen bacty.
Szczerze mówiąc, im więcej plotek będzie krążyć, tym lepiej, bo tylko zaciemnią obraz,
a przy tym skłonią najrozmaitszych ludzi, aby dostarczali informacji potrzebnych nam
do zrealizowania naszego celu, obojętne jaki on jest. Tak długo, jak sprawa będzie nie-
jasna, a ludzie zwęszą zyski, jakich może przysporzyć jej rozwikłanie, jesteśmy kryci.
Wedge pokiwał głową w zamyśleniu.
- Przypuszczam, że po objęciu tego stanowiska twoim przeciwnikiem w tej wojnie
o kontrolę nad handlem i informacją stanie się Vorru.
- A to na pewno nie będzie nudne. - Booster rozpromienił się i uśmiechnął od ucha
do ucha. - To będzie wspaniałe!
- Mam nadzieję, że masz rację. - Wedge wstał, zwalniając fotel kierownika stacji. -
Boosterze Terrik, stacja jest twoja. Niech Moc będzie z tobą.
Michael A. Stackpole
77
R O Z D Z I A Ł
13
Podróż wahadłowcem w dół, z „Mimbańskiego Jeźdźca Chmur" na powierzchnię
Thyferry, nie była spokojna i Corran czuł się nieswojo. Przybierająca na sile burza wy-
wołała w powietrzu turbulencje, a siedzenie w ogonie wahadłowca w zapiętych pasach
sprawiało, że Corran miał ochotę krzyczeć. Spojrzał na Mirax i zauważył, że jej także
trudno jest usiedzieć spokojnie na miejscu. Każde z nas, pomyślał, potrafiłby przepro-
wadzić wahadłowiec towarowy klasy Lambda, jak ten tutaj, przez sam środek burzy i
nie wytrząść duszy z pasażerów.
Mirax położyła rękę na jego dłoni i ścisnęła ją lekko.
- W końcu przecież wylądujemy.
- Jasne. Rozbicie się nie byłoby nawet w połowie tak interesujące jak reszta tego
lotu. - Corran przymknął oczy i skoncentrował się na wyrównaniu oddechu. Próbował
przekonać sam siebie, że to tylko po to, by uspokoić żołądek, i że robił to już wcześniej
mnóstwo razy z tego samego powodu. Rzeczywiście tak się zdarzało, ale wiedział, że
teraz był to również efekt zapoznania się z datakartami, które przysłał mu Luke Sky-
walker.
Corran był pełen podziwu dla Skywalkera, że tak dobrze go rozgryzł. W przysła-
nych materiałach bardzo niewiele znalazł suchych, nudnych, proceduralnych informacji
- chyba tylko opis ćwiczeń oddechowych zaliczyłby do tej kategorii. Luke przede
wszystkim przekazywał mu te opowieści o rycerzach Jedi, które odzwierciedlały długą
tradycję ochrony prawa i porządku, przywiązanie do zasad i sprawiedliwości, a także
odwagę i heroizm, które uczyniły z nich legendę galaktyki.
Nic lepiej by mnie nie przekonało, pomyślał Corran, by się do niego przyłączyć.
Problem polegał na tym, że ta perspektywa wydawała mu się onieśmielająca. Przestał
być pewny swoich reakcji, co rzadko mu się zdarzało i zawsze przyprawiało o zdener-
wowanie. Zanim zapoznał się z materiałami o Jedi, Corran przypisałby to ściskanie w
żołądku trudnym warunkom lotu. Teraz zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest to
oznaka, że poprzez Moc wyczuwa nadciągającą katastrofę, co z kolei budziło w nim
poczucie winy, że wciąga przyjaciół w zasadzkę.
Moja wiedza o Mocy wystarcza tylko na tyle, pomyślał, żebym mógł stać się nie-
bezpieczny - i to raczej dla siebie samego niż dla moich wrogów. Był naprawdę zado-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
78
wolony, że Skywalker dołączył do przesłanych materiałów informacje o konserwacji
miecza świetlnego i o stylach walki na miecze. Miał okazję poćwiczyć trochę w kam-
buzie „Jeźdźca Chmur", co pozwoliło mu nabrać swobody w posługiwaniu się bronią
Jedi. Nie najlepiej sobie radził w walce ze zdalniakiem - na samo wspomnienie porażki
w odbijaniu jego kłujących strzałów poruszył się niespokojnie w fotelu - ale po czterech
dniach treningu poczuł się dostatecznie pewnie, by wiedzieć, że podczas walki nie po-
obcina sobie kończyn. W moich rękach miecz to raczej świetlna maczuga, pomyślał, ale
w bliskim starciu wystarczy.
Skrzydła promu zatrzeszczały, gdy pilot zaczął je wciągać. Iluminatory w sterów-
ce promu ukazały teren porośnięty gęstym lasem, wśród którego gdzieniegdzie strzelały
w górę zdecydowanie nieorganiczne formacje skalne albo transpastalowe wieżowce.
Budynki tak bardzo nie pasowały do otoczenia, że wydawały się pochodzić z zupełnie
innej planety. Corran odgadł, że są to mieszkania przebywających na Thyferrze ludzi,
bo Vratiksowie nie byliby w stanie w nich żyć.
Mirax wskazała głową najbardziej przysadzisty i niekształtny budynek.
- Założę się, że ona mieszka właśnie tam. Corran zastanowił się chwilę, kogo Mi-
rax miała na myśli, ale zimny gniew w jej oczach przekonał go, że może chodzić tylko
o jedną osobę. Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, uznałby, że wskazuje na prawdo-
podobną siedzibę Isard; ale Mirax od początku czuła głęboką antypatię do Erisi Dlarit,
więc Corran był pewien, że właśnie ją miała na myśli. To przez działania Erisi Corran
został uwięziony przez Ysannę Isard, i chociaż gościna u niej niespecjalnie przypadła
mu do gustu, wiedział, że to nic w porównaniu ze zniszczeniem konwoju frachtowców,
do czego przyczyniła się Erisi tylko po to, by zabić Mirax.
Nakrył prawą ręką dłoń Mirax i trzymał ją mocno, podczas gdy wahadłowiec osia-
dał na lądowisku.
- Chyba należało trochę przyhamować. Pewnie masz rację co do tego domu, ale
nie pójdziemy tam w odwiedziny tylko po to, żeby się o tym przekonać.
Mirax uśmiechnęła się słodko.
- Myślałam raczej o wysłaniu prezentu.
Corran odwzajemnił uśmiech.
- Świetny pomysł, ale jak zapakować bombę, żeby ładnie wyglądała?
- Bombę? - Mirax pokręciła głową. - Nie, to za szybkie. Chcę, żeby długo umierała.
- Będę pamiętał, żeby nigdy ci nie podpaść.
Uniosła jego dłoń do ust i pocałowała.
- Kochanie, nigdy ci się to nie uda... a w każdym razie nie więcej niż raz.
Wstali z foteli i za resztą pasażerów wyszli z wahadłowca. Przybyły nim na plane-
tę załogi kilku tankowców zaparkowanych na orbicie, z których większość wracała
właśnie po zakończeniu lotów odbytych po tym, jak ich tankowce padły łupem Łotrów.
Największą ich troską było, czy pracodawcy potrącą im z pensji za lot bez upoważnie-
nia. Przeważała opinia, że tak, bo Thyferranie nigdy nie rezygnowali z zysku i zawsze
byli skłonni ciąć koszty, gdy tylko nadarzyła się taka możliwość.
Piątka konspiratorów nie różniła się wyglądem od pozostałych członków załóg
przylatujących na powierzchnię. Choć to Thyferranie byli właścicielami i kierownikami
Michael A. Stackpole
79
firm przewozowych, zatrudniali do wykonania różnych robót pracowników z całej ga-
laktyki. Na Thyferrze mogli się oni poruszać tylko w określonych rejonach wokół ko-
smoportu, jednak te ograniczenia nie wydawały się robić na nich większego wrażenia.
Większość załóg uważała, że Thyferranie są aroganccy - często określano ich zachowa-
nie jako „imperialną butę" - i wolała towarzystwo podobnych sobie włóczęgów prze-
strzeni.
Corran odnalazł swój bagaż, otworzył sakwę, wyjął z niej ciężki pas narzędziowy i
przerzucił go sobie przez lewe ramię. Duży hydro-klucz obijał mu się o lewe biodro.
Wziął sakwę w lewą rękę, pozostawiając prawą wolną, tak by móc swobodnie manew-
rować kartą identyfikacyjną.
Albo mieczem świetlnym, pomyślał. Aby zamaskować broń, przymocował robo-
czą końcówkę hydroklucza do rękojeści miecza. Jeden szybki, gładki ruch i miałby w
dłoni skuteczną broń. Elscol oceniła jego pomysł jako bezsensowny i zasugerowała, że
lepiej by było, gdyby zamaskował w ten sposób blaster. Odpowiedział, że raczej trudno
pomylić blaster z hydrokluczem.
Wysoki i chudy Thyferranin o jasnych włosach spojrzał znad czubka długiego,
cienkiego nosa na Corrana.
- Proszę podać nazwisko i cel podróży.
Corran chwilę się zawahał i natychmiast poczuł, że pod kombinezonem oblewa się
potem.
- Eamon Yzalli. Mam tu czekać na załadunek mojego statku, zanim polecimy w
kolejną trasę.
Thyferranin wyrwał kartę identyfikacyjną z ręki Corrana i przeciągnął przez szcze-
linę czytnika.
- Mechanik pokładowy?
- Tak, proszę pana.
- Zawsze zabiera pan na powierzchnię narzędzia?
- No cóż, nie zawsze, proszę pana, ale mam znajomego, który może mi załatwić
angaż na innym statku, więc...
Oczy celnika pociemniały.
- Chyba nie zamierza pan nadużyć naszej gościnności, podejmując się napraw tu,
na powierzchni?
Nie, chyba że chodziłoby o poprawienie twojego zachowania, pomyślał Corran.
- Nie, proszę pana, nigdy nie miałem takiego zamiaru.
- Doskonale. - Celnik wcisnął dwa klawisze w notesie komputerowym i ponownie
przeciągnął kartę przez czytnik. - Ma pan tymczasową wizę na tydzień. Jeśli zostanie
pan dłużej, grozi panu odpowiedzialność kryminalna.
Corran spuścił wzrok i wziął kartę od celnika, unikając jego wzroku.
- Tak, proszę pana. Rozumiem, proszę pana. To niezwykle uprzejmie z pana stro-
ny, proszę pana.
- Wystarczy... Następny!
Corran minął celnika przygarbiony i ruszył w stronę głównego budynku kosmo-
portu. Długa, niska konstrukcja o zaokrąglonych krawędziach i elementach dekoracyj-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
80
nych zgrupowanych po sześć dowodziła, że budynek został zaprojektowany i zbudowa-
ny przez Vratiksów. Wyglądał tak, jakby wzniesiono go wokół rosnących drzew i po-
między nimi, pozostawiając gdzieniegdzie otwarty dach, by umożliwić wzrost rosną-
cym we wnętrzu roślinom. Projekt podkreślał naturalne piękno miejscowej przyrody,
nie próbując jej zastąpić czy przytłoczyć.
Wewnątrz Corran dołączył do Mirax. Przed sobą zobaczył Elscol i Sixtusa, a nieco
na lewo - Iellę. Ich asherneński łącznik miał się z nimi spotkać w budynku kosmoportu,
ale rozglądając się wokół, Corran nie zauważył nikogo, kto przyglądałby im się ze
szczególną uwagą. Istniały wprawdzie plany awaryjne, na wypadek, gdyby z jakich-
kolwiek powodów nie doszło do spotkania, ale Corran miał nadzieję, że nie będą mu-
sieli wcielać ich w życie, zakładały bowiem długie oczekiwanie, a w sytuacjach kryzy-
sowych bezczynne siedzenie zawsze oznaczało katastrofę.
Zorientowawszy się, że na razie nie bardzo jest co robić, Corran podprowadził Mi-
rax do rzędu krzeseł pod antresolą prowadzącą do biur na drugim piętrze kosmoportu.
Blisko było stamtąd do łazienek, z których zamierzał skorzystać.
- Przypilnujesz moich rzeczy?
Mirax kiwnęła głową, a Corran położył torbę i pas z narzędziami na pustym krze-
sełku obok niej. Zaczął iść w kierunku łazienki, kiedy jej drzwi otworzyły się i stanął w
nich szturmowiec z karabinem blasterowym przewieszonym na lewym biodrze. Cieka-
we, jak w tej zbroi udaje im się..., zastanowił się Corran. Nagle uświadomił sobie, że
przypatruje się szturmowcowi, więc szybko odwrócił wzrok. Zaraz przyszło mu jednak
do głowy, że mogło to wyglądać nieco podejrzanie, więc pochylił się i uśmiechnął do
Mirax.
- Co mówiłaś, kochanie?
Wyraz przerażenia w oczach Mirax i odbicie hełmu szturmowca w jej źrenicy po-
wiedziały mu, że próba zignorowania tego, co się zdarzyło, spełzła na niczym. Poczuł
na ramieniu ciężką dłoń, która wyprostowała go i obróciła dookoła. Stanął oko w oko
ze szturmowcem, spojrzał w czarne soczewki hełmu i spróbował się uśmiechnąć.
- Słucham pana?
- Znam cię. Pokaż identyfikator.
Corran myślał szaleńczo. Wydawało się niemożliwe, żeby szturmowiec rzeczywi-
ście go znał, po chwili jednak przyszło mu do głowy, że ten facet mógł stacjonować na
„Lusankyi" i go tam widzieć. Z drugiej strony, pomyślał, może po prostu jestem do
kogoś podobny.
Wręczając szturmowcowi identyfikator, Corran czuł rosnący niepokój. Myśl, na-
kazał sobie, szybko myśl, co robić. Zmusił się, by oddychać normalnie. Przede wszyst-
kim nie panikuj, pomyślał, identyfikator jest w porządku. Wytrzyma każdą próbę.
Szturmowiec wziął kartę i zaczął ją oglądać ze wszystkich stron.
- Wygląda na prawdziwą, ale skądś cię znam, a nigdy nie znałem żadnego Eamo-
na. Pójdziesz za mną, żebym mógł to zweryfikować.
Walcząc ze wzbierającą paniką, Corran przypomniał sobie jedną z historii o Jedi.
Uśmiechnął się tępo i zaczął intensywnie wpatrywać się w czarną pustkę hełmu.
- Nie muszę z tobą iść.
Michael A. Stackpole
81
- Nie musisz ze mną iść?
Uśmiechnął się szerzej. O rany, to działa, pomyślał. Udało mi się wpłynąć na jego
umysł.
- Mogę wracać do swoich spraw.
- Możesz wracać do swoich spraw? - Szturmowiec pokręcił głową i chwycił kom-
binezon na piersi Corrana. - Twoje sprawy to moja sprawa, półgłówku. - Z głębi hełmu
doszedł trzask włączanego komunikatora. - Tu Dziewięć-Jeden-Pięć, zabieram ze sobą
faceta do kontroli.
Szturmowiec spojrzał ponad ramieniem Corrana na Mirax.
- Ona jest z tobą?
Obawa o Mirax wyparła z umysłu Corrana niedowierzanie, że nie udało mu się
wpłynąć na umysł szturmowca. Odwrócił się w prawo, by na nią spojrzeć, i uderzył
prawym biodrem w krzesło, na którym leżały jego bagaże. Rzucił się do tyłu, aż pod
wpływem jego ciężaru ściśnięta w pięści szturmowca tkanina kombinezonu pękła. Opu-
ścił głowę, wyrzucił nogi do góry i saltem przeskoczył ponad fotelami. Jednocześnie
prawą ręką chwycił hydroklucz i wysunął zza pasa. Lądując na kolanie, podniósł głowę
i spojrzał na szturmowca.
Na wprost twarzy zobaczył otwór lufy karabinu blasterowego.
- Hydroklucz byłby przydatniejszy, gdybyś trzymał go ciężkim końcem w moją
stronę, ale teraz to i tak bez znaczenia. - Szturmowiec mocno ściskał karabin, celując w
Corrana ze swobodą doświadczonego strzelca. - Ruszaj przodem albo ochrona będzie
miała okazję zarobić na swoją pensję.
- Pomiot Sithów! - zaklął Corran, uderzając o podłogę główką hydroklucza. Gdy
narzędzie odbiło się od podłogi, a główka potoczyła się po podłodze, włączył miecz
świetlny. Srebrzyste ostrze z sykiem przecięło karabin blasterowy. Lufa poleciała w
jedną stronę, ręka szturmowca w drugą, a Corran tymczasem zerwał się na nogi i ciął
szturmowca przez oczy. Klinga przecięła hełm, a powietrze wypełnił kwaśny odór sto-
pionego tworzywa zbroi i spalonego ciała.
Szturmowiec zapadł się w sobie jak pusta zbroja. Ktoś w drzwiach kosmoportu
krzyknął, a Corran zobaczył, że dwóch szturmowców stojących obok celnika zaczyna
biec w jego stronę. Dwóch kolejnych wpadło przez drzwi kosmoportu, przebiegając
obok Sixtusa i Elscol, która wyciągnęła z torby miniaturowy miotacz i strzeliła do jed-
nego z nich. Zraniony w nogę, przewrócił się, i nagle cały budynek rozbrzmiał echem
blasterowego ognia. Na antresoli biegnącej wzdłuż krótszej ściany prostokątnego bu-
dynku zaroiło się od szturmowców.
Corran zanurkował pod fotelami i przewrócił cały rząd do tyłu. Mirax wylądowała
tuż obok niego i schyliła się za zaimprowizowaną osłoną. W ręku trzymała dymiące
resztki karabinu blasterowego szturmowca.
- Doceniam twoją próbę ratunku, ale czy musiałeś niszczyć jego blaster?
- Nie byłem w stanie odparować strzałów, więc po prostu odparowałem broń. -
Corran schylił głowę niżej, bo krzyżowy ostrzał z przeciwległej antresoli zaczął wy-
szczerbiać krzesła, za którymi się skryli. Z kładki ponad nimi szturmowcy ostrzeliwali
Elscol i Sixtusa. Corran stwierdził, że musi strzelać jeszcze ktoś, bo zauważył, że jeden
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
82
ze szturmowców po przeciwnej stronie spada w dół, ale Imperialni mieli zdecydowaną
przewagę liczebną.
Jeśli zaraz czegoś nie zrobię, pomyślał, to, co rozpętałem, doprowadzi nas wszyst-
kich do zguby. Pochylił się, pocałował Mirax w usta i uśmiechnął się.
- Zostań tutaj. Mam pomysł.
- Nie daj się zabić.
- Jeszcze czego! Nie sprawię twojemu ojcu tej przyjemności, mowy nie ma - po-
wiedział. Mam nadzieję, dodał w duchu.
Z mieczem świetlnym w dłoni Corran pobiegł schylony w stronę drzwi do łazien-
ki. Pchnął je mocno i wpadł do środka wśród gradu ognia, rozpryskujących się płytek
ceramicznych i dziurawionego duraplastu. Nie mógł nie słyszeć złośliwych komentarzy
ostrzeliwujących go szturmowców na temat tego, że ma nie całkiem normalne prioryte-
ty, ani opędzić się od myśli, że łazienka w publicznym kosmoporcie to wyjątkowo ża-
łosne miejsce na spotkanie ze śmiercią.
Cóż, i tak nie zamierzam tu umierać, pomyślał.
Otworzył kopniakiem drzwi jednej z kabin, wskoczył na sedes i wspiął się na
szczyt duraplastowej ścianki działowej. Wbił miecz świetlny w sufit i wykonał trzy
szybkie cięcia. Trójkątny kawał sufitu runął w dół i wbił się w podłogę, krusząc kafelki.
Corran przesunął się po ściance i przecisnął się przez otwór do pustej łazienki piętro
wyżej.
Wypadł z kabiny i poczuł, że oblewa go fala spokoju. Już kiedyś przeżywał coś
podobnego - dawno temu na Talasei, gdzie również walczył ze szturmowcami. Kiedy
stąd wyjdę, pomyślał, szturmowcy z naprzeciwka ostrzegą swoich towarzyszy po tej
stronie. Miał pięć, najwyżej sześć sekund, by ich zlikwidować. Chwilę później będzie
martwy.
Wypadł przez drzwi łazienki na antresolę. Wystarczył krok, by płaskie cięcie mie-
cza świetlnego trafiło w plecy pierwszego ze szturmowców, który poleciał do przodu i
odbił się od barierki. Corran zdążył go wyminąć. Uniósł miecz świetlny i, uderzając na
odlew, odciął głowę kolejnemu szturmowcowi.
Ten cios, choć pięknie zadany i śmiertelnie skuteczny, był błędem, i Corran o tym
wiedział. Pozbawił szturmowca głowy, która poleciała w dół, ale jednocześnie idąc za
ciosem, wyprowadził rękę z mieczem za bardzo do tyłu. Na zamach z powrotem w
przód, do pozycji umożliwiającej zaatakowanie kolejnego napastnika-trzeciego z
czwórki, którą musiał wyeliminować - stracił cenną sekundę. Zamierzył się do obu-
ręcznego cięcia z góry, które powinno było przepołowić przeciwnika od ramienia po
biodro, ale szturmowiec zaczął już odwracać się w jego stronę i zdążył zrobić unik.
Imperialny żołnierz rzucił się na Corrana, trafiając go barkiem w żebra. Pchnięcie
cisnęło nim o ferrobetonową ścianę. Poczuł, że uderzenie zmiażdżyło mu kości klatki
piersiowej. Nie mógł złapać oddechu. Upuścił miecz świetlny, gdy szturmowiec cisnął
nim znów o ścianę, przygniatając własnym ciężarem. Corran spojrzał w ciemne so-
czewki hełmu i usłyszał cichy śmiech.
Śmiech urwał się, gdy w komunikatorze szturmowca rozległ się trzask i słowa:
- Odsuń się, Siedem-Trzy, mam go na muszce.
Michael A. Stackpole
83
Ciężar w piersi Corrana na chwilę zelżał. Miał tylko jedną szansę, by przeżyć. Gdy
szturmowiec się odsunął, Corran odepchnął się piętą od ściany i rzucił na przeciwnika,
przygniatając go do barierki. Złapał go za szyję i ścisnął; metalowa barierka zatrzesz-
czała i wygięła się pod ich ciężarem. Straciwszy równowagę, obaj zaczęli spadać z
antresoli. Corran spróbował przekręcić się w locie, by wylądować na szturmowcu, ale
dystans był krótki, więc udało mu się to tylko połowicznie.
Zwalił się plecami na pierwszego ze szturmowców, którego zabił, a bokiem ude-
rzył o ferrobetonową podłogę. Poczuł elektryzujący ból wzdłuż kręgosłupa. W tym
samym momencie drugi ze szturmowców runął głową w dół na podłogę, a jego bez-
władne ciało przygniotło Corrana, unieruchamiając go między dwoma opancerzonymi
korpusami. Poczuł, że płuca palą go z braku powietrza, szarpnął się w bok i zoriento-
wał, że patrzy prosto w otwór lufy ostatniego ze szturmowców.
Niezdolny wykonać ruchu, odkaszlnął, zamknął oczy i przygotował się na śmierć.
Usłyszał jęk blasterowego wystrzału i poczuł się, jakby ktoś walnął go młotem w pierś.
Nie bolało to tak, jak powinien boleć blasterowy strzał, ale wiedział, że został trafiony.
Jestem martwy, pomyślał, już nie żyję. Choć wiedział, że to prawda, poczuł przemożną
potrzebę, by zbuntować się i jednak przeżyć. Otwórz oczy, pomyślał. Gdyby zdołał
otworzyć oczy, wiedziałby, że nie umarł.
Bardzo chciał to zrobić, i nawet mu się udało. Ku swojemu zdumieniu zobaczył
nad sobą Brora Jace, członka Eskadry Łotrów, którego Imperialni zabili na długo przed
upadkiem Coruscant. Bardzo pragnął, żeby było inaczej, ale odpływając w niebyt, wie-
dział, że jest tylko jedno wytłumaczenie tego, co zobaczył. Umieram, pomyślał, bo
tylko martwi mogą widzieć innych martwych. Podświadomie wiedział, że ta myśl nie
ma sensu, ale przestało go to obchodzić, bo stwierdził, że jako nieboszczyk, nie musi
już myśleć logicznie.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
84
R O Z D Z I A Ł
14
Wedge dygotał lekko, czekając, aż wahadłowiec przysłany z twilekiańskiego
frachtowca zacumuje w doku stacji Yag'Dhul. Dreszcze miały niewiele wspólnego z
obawami, jakie budziło w nim przybycie Twi'leków na stację, raczej były wynikiem
panującej na niej temperatury. Obniżenie jej średnio o pięć stopni było jednym z posu-
nięć Boostera jako nowego administratora.
Wedge pokręcił głową. Booster od dawna znany był ze skąpstwa. Wyciśnie pot z
każdego kredy ta, który przechodzi przez jego ręce, pomyślał Wedge. Choć w stosunku
do przyjaciół Booster był więcej niż hojny, w interesach nie pozwalał sobie na ludzkie
uczucia i potrafił znaleźć oszczędności w każdej sytuacji. Obniżając temperaturę panu-
jącą na stacji i rezygnując z ogrzewania jej niezamieszkanych części, znacznie obciął
koszty operacyjne.
Co więcej, pozostawiając wyższą temperaturę we wszystkich kawiarniach i kanty-
nach na poziomie centralnym, zachęcał ludzi, by gromadzili się właśnie tam, przyspa-
rzając tym lokalom klientów. A ponieważ właściciele płacili mu procent od obrotów i
wszystkie towary zamawiali za pośrednictwem Boostera, kredyty popłynęły do jego
kieszeni szerokim strumieniem.
Za te kredyty kupimy rzeczy, których nam potrzeba, pomyślał Wedge. Booster
rozpuścił wici o przejęciu stacji wśród swoich współpracowników i zapowiedział, że
odtąd będzie prowadził interesy stamtąd. Ruch statków do i ze stacji zaczął wzrastać, i
chociaż do kilku dostawców Booster musiał udać się sam, zdecydowaną większość
potrzebnego im zaopatrzenia dostarczano bezpośrednio na Yag'Dhul.
Twi'lekiański wahadłowiec - ośmiokątna tuba, pozbawiona elegancji typowej dla
imperialnych wahadłowców klasy Lambda - wyglądał jak dziwna wypustka wyrastają-
ca z frachtowca. Niezgrabnie osiadł na lądowisku, wpasowując się w kołnierz dokują-
cy, który uniósł się i opasał kadłub wahadłowca. Lampki kontrolne na zewnętrznej
części kołnierza zmieniły kolor z czerwonego na zielony, informując o uszczelnieniu
atmosfery we wnętrzu.
Na oświetlonym panelu obok iluminatora, przez który wyglądał Wedge, widać by-
ło wózek osobowy jadący w stronę twi'lekiańskiego statku. Z przeciwległego końca
platformy ładowniczej sunęły ku niemu sanie grawitacyjne kierowane przez robota, na
Michael A. Stackpole
85
które miał być wyładowany towar. Wedge nie miał pojęcia, o jakie dostawy Booster
poprosił Twi'leków, ale ze swojego pobytu na Ryloth pamiętał, że wymiana prezentów
jest tam uświęconym obyczajem. Miał nadzieję, że Twi'lecy przywieźli ryli, który sta-
nowił jeden z podstawowych składników lekarstwa przeciwko dziesiątkującemu lud-
ność Coruscant wirusowi Krytos, produkowanego w zakładach na Borleias.
Wózek pasażerski rozpoczął podróż powrotną. Wedge podszedł do drzwi, przez
które pasażerowie mieli wejść na stację i stanął przed nimi, poprawiając rękawy kom-
binezonu. Wiedział, że lepszym posunięciem byłoby włożenie twi'lekiańskiej togi wo-
jownika, którą nosił na Ryloth, ubranie to było jednak przystosowane do cieplejszego
klimatu, a przy obniżonej przez Boostera temperaturze stacji jego noszenie byłoby co-
kolwiek ryzykowne.
Drzwi rozsunęły się, ukazując otyłego Twi'leka w szacie z lśniącej złotej tkaniny,
spiętej szeroką, czerwoną szarfą. Ozdoba z korala przytrzymywała pod szyją płaszcz, a
przy złocistych refleksach różowa skóra gościa, zwłaszcza zaś jego lekku, udrapowane
na ramionach, nabrały niezdrowej, żółtej barwy. Twi'lek złączył zakończone czarnymi
szponami dłonie na brzuchu i złożył oszczędny ukłon.
Wedge odkłonił się w odpowiedzi.
- Cieszę się, że mogę znów cię powitać, Koh'shaku.
- Z przyjemnością przyjąłem zaproszenie Bosterter'rika, by złożyć ci wizytę, We-
dgean'tillesie. - Korpulentny Twi'lek odsunął się na bok. - Pamiętasz Tal'dirę?
W drzwiach pojawił się drugi Twi'lek, tak wysoki, że musiał pochylić głowę, by
zmieścić się w przejściu. Na czarnym kombinezonie pilota nosił szkarłatną przepaskę
biodrową i płaszcz, przez prawe ramię zaś aż do lewego biodra przerzucił złoty pas. Na
muskularnych lekku Twi'leka wytatuowano liczne skomplikowane wzory, których zna-
czenia Wedge mógł się tylko domyślać. Na prawym biodrze wojownik miał przypasany
blaster, ale Wedge wiedział z doświadczenia, że w pasie na piersi ukryta jest para wi-
brotoporów.
- To dla mnie zaszczyt spotkać cię ponownie, Tal'diro.
- To ja jestem zaszczycony, Wedgan'tillesie. - Twi'lekiański wojownik odsłonił w
uśmiechu ostre zęby. - Koh'shak pójdzie odszukać swoich kontrahentów, a my będzie-
my mogli porozmawiać jak wojownik z wojownikiem.
Wedge pożegnał skinieniem głowy otyłego handlarza, który natychmiast odszedł
w stronę turbowind, by spotkać się z Boosterem. Wedge był zadowolony z możliwości
spotkania z Tal'dirą, choć zastanawiał się, po co wojownik przyleciał na stację. Żałował
jednak, że nie będzie mógł usiąść przy stole negocjacyjnym, żeby być świadkiem roz-
mowy Boostera z Koh'shakiem. Może tamci nie są wojownikami, pomyślał, ale bitwa,
którą teraz stoczą, by dobić interesu, będzie na pewno godna epickiego poematu.
Wskazał Tal'dirze najbliższą kantynę.
- Czy mogę zaprosić cię do jednej z naszych restauracji? Wojownik skinął głową.
- To dla mnie zaszczyt.
- Powiedz to po obiedzie. Karta dań jest dość ograniczona. -Wedge wprowadził
wojownika do pogrążonej w półmroku kantyny i ruszył przez labirynt mniejszych stoli-
ków ku wnęce po przeciwnej stronie sali. Hologram z napisem REZERWACJA unosił
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
86
się ponad stołem, prezentując swoją treść w niezliczonych językach, literami dorównu-
jącymi niemal wielkością mniejszym Jawom. Wedge uniósł dłoń w stronę holoprojek-
tora, który szybko ją zeskanował. Wyświetlany napis zmienił się w słowo WITAJ, a
potem w kartę dań. Wedge westchnął i usiadł za stołem.
- Trzymają tu dla mnie zawsze wolny stolik, co jest bodaj jedynym przywilejem
dowódcy.
- Wojownicy muszą czerpać przyjemność z najdrobniejszych nawet ułatwień, bo
ich towarzyszem zawsze jest śmierć. - Tal'dira usiadł naprzeciwko Wedge'a, kładąc na
stole splecione dłonie. Jego lekku owinęły się wokół łokci wojownika. - Zasługujesz na
coś więcej niż ten drobny przywilej, by uczcić swoje wielkie zwycięstwo.
Wedge uniósł brew.
- Wielkie zwycięstwo?
Twi'lek zachichotał, ale nawet na chwilę nie stracił groźnego wyglądu.
- Odebrałeś Iceheart konwój z bactą.
- Nie był zbyt mocno chroniony.
- To bez znaczenia. Poważyliście się na coś, czego nikt inny nie śmiał zrobić: ude-
rzyliście na Kartel Producentów Bacty. Wasze zwycięstwo jest warte zapamiętania i
pochwały.
- Dziękuję. - Wedge spojrzał na robota-kelnera, który podszedł do stolika. - Dla
mnie koreliańska whisky, z rezerwy Whyrena, jeśli macie. A ty, Tal'dira?
- Ta rezerwa wystarczy i dla mnie.
Robot potwierdził sygnałem dźwiękowym przyjęcie zamówienia i odtoczył się.
Wedge uśmiechnął się do Twi'leka.
- Chyba nie przyleciałeś tu tylko po to, by zapoznać mnie z twoją opinią o naszym
ataku na Iceheart.
- Ależ tak! - Tal'dira pochylił się do przodu, uniósł ręce i oparł na nich podbródek.
- Galaktyka się zmienia. Jestem zbyt młody, by pamiętać czasy poprzedniej Republiki,
ale słyszałem opowieści o Wojnach Klonów. Od swoich narodzin Imperium starało się
utrzymać pokój, ale było wiele konfliktów, które ignorowali, konfliktów, w których
wojownik mógł się wybić i zasłynąć w legendach. A potem przyszła Rebelia...
Twi'lek zamilkł, gdy robot wrócił z ich zamówieniem. Wedge zdjął szklaneczki
bursztynowego płynu z tacy i postawił jedną przed swoim gościem. Unosząc własną
szklaneczkę do góry, wygłosił toast:
- Za wojowników i ich legendę.
Tal’dira skinął głową i dodał:
- I tych, którzy dzięki swoim umiejętnościom stają się żywymi legendami.
Wedge stuknął szklaneczką o szklankę Tal'diry i napił się. Pozwolił, by whisky
rozpłynęła się przez chwilę na języku, zanim spłynęła ogniem w dół przełyku i do żo-
łądka. Dał sobie chwilę, by zastanowić się nad słowami Tal'diry i uznał, że sugerują
kierunek, jaki Twi’lek chciał nadać ich rozmowie. Kiedy doszedł do tego wniosku, o
mało się nie uśmiechnął, więc rozmyślnie zmrużył oczy.
- Wśród rebeliantów rzeczywiście wojownicy mogli się wybić. Zbyt wielu co
prawda przeszło do legendy pośmiertnie, ale niewątpliwie ten konflikt sprzyjał odważ-
Michael A. Stackpole
87
nym i pożerał słabych. - Wedge mówił beznamiętnym tonem, choć zaskoczyły go wła-
sne słowa. Wydało mu się naturalne mówić o Rebelii w czasie przeszłym, tak jakby już
się skończyła, choć nie pokonali przecież jeszcze wszystkich ognisk oporu Imperium.
Uświadomił sobie, że jest w tym pewien sens, bo podbój Coruscant niemal z dnia na
dzień zmienił dotychczasowy ruch oporu w legalny rząd. Wedge nigdy nie przypusz-
czał, że dożyje takiej chwili. Tal'dira postukał delikatnie czarnym pazurem o blat stołu.
- Ogromnie żałuję, że nie miałem dość przenikliwości, by przyłączyć się do Rebe-
lii.
Wedge wzruszył ramionami.
- Jako twi'lekiański wojownik miałeś określone obowiązki. Mnie nic nie wiązało,
więc mogłem to zrobić.
- To prawda, ale by dobrze wypełnić obowiązki, jakie mam wobec mojego ludu,
powinienem był przeciwstawić się Imperium.
Wedge zmarszczył brwi. Przy politycznym ustroju Imperium rasy inne niż ludzka
wiedziały, że żyją na łasce Imperatora. Dla wielu z nich jedynym sposobem przetrwa-
nia wydawało się nierzucanie się w oczy. Doświadczenia historyczne sprawiły, że Twi'-
lekowie przedkładali handel i negocjacje nad otwartą konfrontację, i ta postawa przyda-
ła im się w czasie Rebelii. Traktowali Imperium i Rebeliantów jako dwie przeciwstaw-
ne siły, które wyniszczą się nawzajem, pozostawiając po sobie lukę, w której Twi'lek-
owie będą mogli się rozwijać i rosnąć w siłę. Nie przewidywali zwycięstwa jednej stro-
ny - a już na pewno nie to, że stroną zwycięską będą Rebelianci. Żal Tal’diry jest auten-
tyczny, pomyślał Wedge, ale podyktowany dzisiejszą oceną sytuacji.
- Byłbym szczęśliwy, mogąc walczyć u twojego boku, a Nawara'ven okazał się
prawdziwym skarbem dla eskadry, ale zrobiłeś to, co do ciebie należało. - Wedge
uśmiechnął się. - Wiem, że dopóki nie zmontowaliście tych myśliwców, które widzia-
łem na Ryloth, nie mieliście własnej floty okrętów zdolnych do lotów w nadprzestrzeni.
Wyobrażam sobie, że Imperium świadomie ograniczało wam dostęp do tej technologii,
przeczuwając, że stalibyście się wówczas poważnym zagrożeniem.
- To niezwykle miłe z twojej strony, że tak mówisz.
- Myśleć inaczej byłoby wobec ciebie obelgą. Choć wielu myśli o Twi'lekach wy-
łącznie jako o handlowcach, ja wiem, że pielęgnujecie tradycje dzielnych wojowników.
- Ale nasi wojownicy nie mieli okazji sprawdzić się na arenie galaktycznej. - Ta-
l'dira machnął ręką, wskazując na górną połowę stacji. - Jak sam powiedziałeś, dla
większości galaktyki Twi'lekowie to handlowcy jak Koh'shak albo przestępcy jak Bib
Fortuna. Byłeś na Ryloth, więc wiesz, że prawda jest inna, ale tak właśnie postrzegają
nas inni. Świadomość, że większość rozumnych istot ma nas za handlarzy i złodziei,
jest dla mnie jak cierń.
Wedge spuścił wzrok na szklankę whisky.
- Moim zdaniem wasze myśliwce robią wrażenie. - Twi'lekowie wzięli z myśliw-
ców typu TIE kulistą kabinę pilota i pożenili ją z rozkładanymi skrzydłami X-winga.
Skrzydła połączone były z kołnierzem, który umożliwiał im niezależny ruch, podobnie
jak w przypadku krzyżowych stabilizatorów B-winga, które obracały się wokół kabiny.
Taka konstrukcja zapewniała stabilność pozycji pilotowi i w B-wingach bardzo dobrze
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
88
się sprawdziła. - Wyobrażam sobie, że dzięki dużej zwrotności są niezwykle groźnym
przeciwnikiem.
Tal’dira wyprostował się i uśmiechnął z autentycznym zadowoleniem.
- Twi'lekowie nazywają je Chir'daki. W waszym wspólnym zna czy to „Ziarna
Śmierci". Przypominają spory pasożytniczych grzybów, które atakują większe organi-
zmy i niszczą je w bardzo nieprzyjemny sposób. Podobnie działa spotkanie z myśliw-
cem Chir'daki w walce.
Wedge pociągnął łyk whisky.
- Oczywiście są zdolne do lotu w nadprzestrzeni?
- Tak. Główny napęd stanowią bliźniacze silniki jonowe. Silniki na końcach
skrzydeł są mniejsze niż w waszych X-wingach, ale dostarczają dość mocy motywato-
rom hipernapędu i tarczom. Jeśli chodzi o uzbrojenie, mamy poczwórne lasery. Nie
zdecydowaliśmy się na torpedy protonowe, bo uznaliśmy, że może być trudno je kupić.
- Mądra decyzja. Właśnie z torpedami i pociskami udarowymi mamy największe
kłopoty. Booster musiał odwołać się do wielu dawnych zobowiązań, jakie mieli wobec
niego różni dostawcy, by je zdobyć. - Wedge z podziwem pokręcił głową. - Zazdrosz-
czę wam waszych statków.
- A ja tobie twoich zwycięstw. - Tal’dira bawił się swoją szklaneczką whisky w
sposób niepasujący do wojownika. - Wielokrotnie dowiodłeś swoich umiejętności w
walce przeciwko najgroźniejszym wrogom.
Wedge spuścił wzrok i potarł podbródek.
- Uważam, że to wielka strata, Tal'diro, że wasze myśliwce nie miały okazji
sprawdzić się w walce.
Głęboko w oczach Twi'leka rozbłysły iskierki.
- Rzeczywiście, to wielka strata.
- Może mógłbyś wraz z kilkoma pilotami przyłączyć się do nas? - Wedge rozłożył
ręce. - Robota jest niebezpieczna, no i stalibyście się wyrzutkami galaktyki, gdyby nam
się nie powiodło.
Warkocze główne Tal’diry poruszyły się lekko.
- Twi'lekowie nieraz bywali wyrzutkami.
- Miałbyś dla mnie całą eskadrę? Wojownik przytaknął.
- W obawie, że frachtowiec Koh'shaka mogliby zaatakować piraci, przylecieliśmy
z eskortą dwunastu Ziaren Śmierci wraz z pilotami. Bylibyśmy zaszczyceni, mogąc
przyłączyć się do twojej walki przeciwko Iceheart.
I tego właśnie chciałeś od pierwszej chwili, gdy usłyszałeś, że tu walczymy, po-
myślał Wedge, ale sam nigdy byś tego nie zaproponował. Chciałeś, żebym ja cię popro-
sił.
Wedge odchylił się do tyłu.
- Wiem, że zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji, ale muszę przypomnieć, że ta
decyzja może przysporzyć wam poważnych problemów. Jeśli się przyłączycie, Iceheart
może odciąć dostawy bacty na Ryloth.
- Ryli to wprawdzie nie bacta, ale zaspokaja wiele naszych potrzeb. - Tal’dira
wzruszył ramionami. - Twi’lekowie szczycą się swoim męstwem, a bacta przez wielu
Michael A. Stackpole
89
traktowana jest jako środek, który umożliwia przeżycie słabym. Jeśli zostaniemy jej
pozbawieni, niektórzy mogą zginąć, ale jeśli nie przeciwstawimy się Iceheart i nie zaj-
miemy należnego nam miejsca w galaktyce, po co mamy żyć?
- Ale wiesz, że Iceheart nie wybaczy wam, jeśli przegramy.
Twi'lek uśmiechnął się lekko.
- Nieprzejednany wróg to jedyny, z którym warto walczyć. Wiedząc, że możemy
wszystko stracić, będziemy niezłomni i dzielni. Tylko w takich wojnach warto zwycię-
żać i tylko takimi należy się szczycić.
Wedge ponownie uniósł szklankę i stuknął nią o szklaneczkę Tal'diry.
- Witaj w wojnie o bactę, Tal’diro. Miejmy nadzieję, że Iceheart udławi się twoimi
Ziarnami Śmierci.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
90
R O Z D Z I A Ł
15
Corran nie znosił tkwić w zbiorniku z bactą. Denerwowało go, że choć widzi przez
jego ścianki zamazane sylwetki, nie może się z nimi porozumieć. Nawet kiedy ktoś
podchodził na tyle blisko, by dotknąć ręką transpastalowej szyby, nie potrafił rozpo-
znać, do kogo ta ręka należy. Mógł tylko snuć przypuszczenia, ale pokój, w którym
znajdował się zbiornik, był pogrążony w półmroku, oświetlała go bowiem jedynie żół-
tozielona wewnętrzna poświata, więc potwierdzenie tych przypuszczeń było całkowicie
niemożliwe.
Nie miał pojęcia, jak długo tkwi w zbiorniku, ale okres ten wydawał mu się jedno-
cześnie zbyt długi i zbyt krótki. Początkowo ból w plecach i brzuchu był obezwładnia-
jący, po pewnym czasie jednak ustąpił. Wtedy zaczęły mu drętwieć nogi, co uznał za
dobry znak, wcześniej bowiem nie czuł ich wcale. Dopiero wtedy, gdy poczuł w łyd-
kach mrówki, pozwolił sobie na rozważanie, jak ciężkie obrażenia odniósł i jak blisko
śmierci się znalazł.
Podczas upadku pewnie złamałem miednicę, pomyślał, a kiedy przygniótł mnie
szturmowiec, doszło do tego złamanie kręgosłupa i inne obrażenia wewnętrzne. Gdyby
nie bacta, już bym nie żył.
Ta świadomość go otrzeźwiła, dając jasność myśli, dzięki której mógł przeanali-
zować wydarzenia w kosmoporcie. Od razu uświadomił sobie dwa błędy, które popeł-
nił, i nie przestawało go to dręczyć.
Powinienem był wiedzieć, pomyślał. Nie jestem przecież Jedi. Stosowanie metod
Jedi bez uprzedniego szkolenia było głupotą, jak miał się okazję przekonać na własnej
skórze. Postąpił głupio niczym niedoszły policjant - nieudolny niby-Jedi. Gdyby tech-
niki Jedi były tylko salonowymi sztuczkami, Imperator nie tropiłby rycerzy po całej
galaktyce, by ich zniszczyć. Skoro ich umiejętności budziły respekt samego Imperatora,
na pewno lepiej ich nie używać bez uprzedniego treningu.
Powziąwszy solenne postanowienie, że już nigdy więcej nie będzie próbował
wpłynąć na umysł szturmowca, Corran zajął się analizą walki na antresoli. Tutaj ocena
własnego postępowania wypadła mniej miażdżąco. Bez blastera, przygwożdżony krzy-
żowym ogniem, nie mógł nie zareagować, bo inaczej i jego, i Mirax czekała pewna
śmierć. Aby uciec, trzeba było podjąć jakąś akcję, więc taką akcję podjął. Błąd w czasie
Michael A. Stackpole
91
walki wynikał z braku doświadczenia w posługiwaniu się bronią, którą dysponował.
Machałem mieczem jak wściekły, pomyślał, z większą siłą, niż to było potrzebne. Gdy-
by walczył z większym opanowaniem, gdyby lepiej kontrolował ostrze, mógłby wyeli-
minować jeszcze co najmniej trzeciego szturmowca. Czwarty i tak by do niego strzelił -
co do tego Corran nie miał wątpliwości, ale pomyślał, że wyeliminowałby za to niemal
połowę wrogów, którzy stanowili zagrożenie dla jego przyjaciół.
Coś pociągnęło go delikatnie za maskę oddechową, więc Corran spojrzał w górę.
Zobaczył okrągłą klapę, przez którą wpadało światło, a na tym tle zarys ludzkiej głowy
i ramion. Odepchnął się stopami od podłogi i wypłynął na powierzchnię zbiornika.
Zdjął maskę oddechową i podciągnął się do góry, opierając na krawędziach okrągłego
włazu. Stojący obok technik medyczny opuścił nad otwór kratownicę i skierował na nią
Corrana. Podobnie jak wcześniej przy podobnych okazjach, Corran stanął na kracie, a
technik zaaplikował mu prysznic, który spłukał osad bacty z jego ciała z powrotem do
zbiornika. Z wysoko uniesionymi ramionami Corran obracał się pod natryskiem.
Uśmiechnął się, gdy technik rzucił mu gruby ręcznik.
- Jak się pan czuje?
Corran wzruszył ramionami i wytarł twarz.
- Nieźle. Jak bardzo byłem ranny?
Twarz technika ściągnęła się.
- Dość mocno. Był pan w szoku, kiedy pana wsadziliśmy do zbiornika. Uszkodze-
nia organów wewnętrznych, złamana miednica, kręgosłup i żebra... liczba obrażeń li-
czyła się bardziej niż ich rodzaj.
Corran pokiwał głową.
- To ile tu siedziałem? Tydzień?
- Dwa dni.
- Co? - Corran zmarszczył brwi. - Przy takich obrażeniach powinienem był spędzić
w zbiorniku znacznie więcej czasu.
Technik uniósł dumnie głowę i spojrzał na Corrana z imperialną wręcz wyższo-
ścią.
- Jest pan przyzwyczajony do bacty eksportowej, niższej jakości, i w dodatku pro-
dukowanej przez Xucphrę. Nasza bacta działa znacznie silniej.
- Bacta wyprodukowana przez verachenów z koncernu Zaltin?
Technik ukłonił się.
- Brawo. Jeśli zechce pan pójść za mną, zaprowadzę pana do pańskich przyjaciół.
Nagi Corran owinął się w pasie ręcznikiem i poszedł za technikiem, który dopro-
wadził go po kilku schodkach przed drzwi. Pokój za nimi oświetlony był widmową
zielonkawą poświatą dochodzącą zza transpastalowego iluminatora, który zajmował
niemal całą ścianę pomieszczenia. Po drugiej stronie znajdował się zbiornik, a w jego
świetle Corran mógł zobaczyć więcej niż wtedy, kiedy unosił się wewnątrz. Pod pozo-
stałymi ścianami stały niskie, długie, miękkie leżanki i wygodne fotele, ustawione w
taki sposób, by przebywający w pokoju mogli obserwować postępy kuracji. Głębokie
cienie spowijały łukowatą wnękę w ścianie przeciwległej do tej, w której znajdowały
się drzwi.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
92
Kiedy wszedł do pokoju, Mirax podeszła i przytuliła się do niego. Pocałowała go
najpierw w usta, potem w prawe ucho.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że tak dobrze wyglądasz. Martwiłam się, że z te-
go nie wyjdziesz.
- Nigdy nie sprawiłbym twemu ojcu aż takiej przyjemności.
Roześmiała się lekko.
- Powiem mu, że słynna nieustępliwość Hornów przynajmniej raz na coś się przy-
dała.
Corran cmoknął ją w policzek i mocno przytulił. Jedną z najbardziej denerwują-
cych rzeczy podczas przebywania w zbiorniku z bacta, z jego neutralną temperaturą i
sterowaną pływalnością, było poczucie unoszenia się w kompletnej pustce. Gdyby nie
dotyk maski oddechowej na twarzy, czułby się kompletnie odseparowany od wszelkich
wrażeń zmysłowych. Możliwość objęcia Mirax i dotykania jej ciała przez cienki mate-
riał sprowadziła go z powrotem do świata ludzi.
- Tobie nic się nie stało, prawda?
Mirax pokręciła głową.
- Nic. Trzymałam głowę nisko i wyszłam z tego cała i zdrowa. Udało mi się nawet
odzyskać twój miecz świetlny. Jest bezpieczny, podobnie jak twój medalion.
- To wspaniale. Dzięki. - Puścił Mirax i objął Iellę. - I znowu musiałaś patrzyć, jak
pływam sobie w zbiorniku z bactą.
Iella uśmiechnęła się.
- Dopóki wychodzisz z niego cały i zdrowy, nie mam nic przeciwko temu.
- Dzięki. - Corran puścił ją i skinął głową na powitanie Elscol i Sixtusowi. - Prze-
praszam, że sprawiłem wam kłopot.
Wielkolud tylko wzruszył ramionami. Elscol zmrużyła oczy.
- Większym kłopotem była sama strzelanina. Ale nie czekaliśmy z robotą, aż się
wykurujesz.
- Muszę przyznać, że się nie obijali. - Przez łukowate wejście wszedł wysoki,
szczupły mężczyzna, który obrzucił Corrana lustrującym spojrzeniem. - Cieszę się, że
doszedłeś do siebie. Kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, byłeś naprawdę w kiep-
skim stanie.
Corran zawahał się. Unosząc się w zbiorniku, długo łamał sobie głowę nad zagad-
ką tożsamości mężczyzny, którego zobaczył nad sobą w kosmoporcie, zanim stracił
przytomność. Mężczyzna ten wyglądał jak Bror Jace, ale Corran wiedział, że nie mógł
to być on, bo Bror Jace zginął z ręki Imperium. Corran uznał, że musiał to być ktoś
powiązany z koncernem Zaltin, tak jak Jace, i prawdopodobnie blisko z nim spokrew-
niony. Takie rozwiązanie wydawało się sensowne i pasowało do wszystkich faktów,
jakie znał.
Trudno jednak pomylić z jakimkolwiek innym ten głos, pomyślał Corran. Nie uda-
ło mu się ukryć zaskoczenia.
- Ty naprawdę jesteś Brorem Jace'em.
Michael A. Stackpole
93
- Oczywiście. - Jace ukłonił się i zgrabnym gestem zaprosił Corrana na leżankę. -
Chciałbyś usłyszeć, jak to możliwe, że nie jestem trupem?
Corran prychnął.
- Ja też uchodziłem za trupa. Takie rzeczy się zdarzają.
Mirax klepnęła go w brzuch.
- Umierasz z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co się z nim stało, tak samo jak my
wszyscy.
- No, jeśli wy chcecie sprawić mu tę przyjemność, to chyba grzeczność wymaga,
żebym i ja posłuchał. - Corran usiadł i poprawił ręcznik, by nie gorszyć pań. - Dalej,
Bror, opowiadaj.
Jace uśmiechnął się swobodnie. Jego jasne włosy połyskiwały zielonym odbły-
skiem światła wydobywającego się ze zbiornika z bactą.
- Ta historia nie jest aż tak zajmująca, żebyście mogli znieść ją po raz drugi, więc
proszę o cierpliwość.
Corran spojrzał na Mirax.
- Już to słyszałaś.
- Tak, ale wolę, żeby on ci opowiedział, niż żebyś wyciągał później wszystko ode
mnie.
Corran skrzywił się.
- No dobra, Bror, wal.
Thyferranin złączył ręce za plecami i zaczął spacerować po pokoju. Krótkie
spodenki i cienka koszulka, które miał na sobie, szeleściły przy każdym jego ruchu.
Jego obecny wizerunek trudno było pogodzić ze wspomnieniem pilota, którego znał i z
którym konkurował w początkowym okresie w Eskadrze Łotrów. Chodzi jak dawniej,
pomyślał, i podobnie jak wtedy zadziera nosa, ale ubrał się jak dzieciuch.
- Wstąpiłem do Eskadry Łotrów z wielu powodów, z których nie najmniej ważna
była chęć zachowania parytetu pomiędzy koncernami Zaltin i Xucphra. Uznałem to za
istotne, bo Xucphra od zawsze miała skłonności proimperialne. Oni pierwsi dostali od
Imperium licencję na wyłączność produkcji bacty, co zapoczątkowało powstanie karte-
lu. Zaltin został do niego wprowadzony jako przeciwwaga i konkurencja dla Xucphry -
tak naprawdę nie mieliśmy ochoty wstępować do kartelu, ale dano nam wybór: albo się
przyłączymy, albo zostaniemy wyeliminowani z biznesu. Tak naprawdę nie była to
żadna alternatywa, więc zrobiliśmy to, co musieliśmy, by firma przetrwała.
Corran uniósł brew. Nigdy nie słyszał, by jakiś Thyferranin choćby zbliżył się do
krytyki korporacji, z którą był powiązany. Jace wprawdzie starał się przedstawić kon-
cern Zaltin w korzystnym świetle w porównaniu z Xucphrą, ale i tak jego szczerość
zaskoczyła Corrana. Był teraz skłonny zaufać Brorowi bardziej niż kiedykolwiek w
przeszłości.
- Miałem własne plany, kiedy wstępowałem do eskadry. Chciałem dać się poznać i
zdobyć zaufanie Nowej Republiki. Kierownictwo Zaltina doszło do wniosku, że Impe-
rium stoi na straconej pozycji. Zamierzało więc porozumieć się z Nową Republiką w
sprawie dostaw bacty i rozszerzenia jej produkcji poza granice systemu, tak jak miało
to miejsce przed zawiązaniem kartelu. Nie kierowali się bynajmniej altruizmem; kon-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
94
trola zakazu produkcji, sprzedaży czy dystrybucji jakiegoś towaru jest znacznie trud-
niejsza niż zwykłe zarządzanie nimi. Kartel sprawdzał się tylko w warunkach Impe-
rium, po jego rozpadzie utrzymanie tego systemu byłoby niemożliwe. Jedynym sposo-
bem, by koncern Zaltin nadal mógł generować-zyski, było dogadanie się z Nową Repu-
bliką, co pozwoliłoby nam nadzorować ekspansję produkcji na cały jej obszar. Kierow-
nictwo Zaltina zorientowało się również, że Vratiksowie, poprzez swoją terrorystyczną
bojówkę, Ashernów, będą próbowali zapewnić sobie pomoc Nowej Republiki, by wy-
bić się na niepodległość i zrzucić jarzmo swoich panów, ludzi. A ponieważ produko-
wanie bacty bez Vratiksów jest niemożliwe, koncern Zaltin zaczął ich kokietować,
dostarczając pieniądze i zapewniając im schronienie. Zawiązaliśmy sojusz, dzięki któ-
remu ludzie koncernu Zaltin mieli stać się agentami Vratiksów w organizowaniu pro-
dukcji bacty w całej galaktyce, na czym wszyscy tylko skorzystają. Bror Jace przysta-
nął i na chwilę zamknął oczy.
- Vratiksowie myślą w inny sposób niż ludzie. Podczas gdy my uwzględniamy w
naszych planach raporty i dane sporządzane przez kogoś z zewnątrz, Vratiksowie włą-
czają taką osobę do swoich grup planistycznych. To tak jakby nie rozumieli rozróżnie-
nia pomiędzy raportem a osobą, która go sporządza. Można to zrozumieć; jest to jakiś
sposób na zapewnienie przepływu informacji i stymulowania kreatywności poszczegól-
nych grup w społeczeństwie, choć efektywność takiego rozwiązania można by kwestio-
nować. Ashernowie, którym przekazywano moje raporty na temat Nowej Republiki,
zażądali więc mojego powrotu na Thyferrę i przyłączenia się do głównej grupy plani-
stycznej.
Corran pokiwał głową.
- Dlatego wysłano ci wiadomość, że twój ojciec umiera.
- Pamiętasz to? Mój kurs w drodze powrotnej do domu wyznaczył kapitan Celchu.
Erisi zapytała, którędy będę wracał, a ja podałem jej moją trasę, bo chciałem, żeby jej
ludzie wypatrywali mojego powrotu. Podczas podróży zmieniłem jednak ten kurs...
cóż, jeden niezaplanowany przystanek. Przesiadłem się z mojego X-winga na frachto-
wiec, który przywiózł mnie tutaj. W X-wingu zamontowaliśmy bombę, która miała
symulować przypadkową eksplozję torpedy protonowej. Urządzenia pokładowe my-
śliwca zostały podporządkowane wahadłowcowi, który miał sprowadzić go do systemu
Thyferry. Chcieliśmy, by wahadłowiec wszedł do systemu dość daleko, wysłał X-
winga i zdetonował ładunki w miejscu, gdzie wszyscy mogliby to zobaczyć.
- Ale dzięki Erisi Imperialni napuścili na twój statek Interdictora. - Corran potarł
podbródek. - Z raportów, jakie dostaliśmy, wynikało, że w pobliżu miejsca, w którym
zginąłeś, nie było szczątków żadnych imperialnych statków. Już wtedy zorientowałem
się, że coś jest nie tak, ale nie sądziłem, że przeżyłeś. Czy wahadłowiec przetrwał za-
sadzkę?
Jace pokręcił głową.
- Nie, i nie miałem pojęcia, co się stało, dopóki moja rodzina nie dostała hologra-
mu od komandora Antillesa, w którym wyjaśniał okoliczności mojej śmierci. Wtedy
byłem już tutaj, w podziemiu, więc tak naprawdę nie miało znaczenia, jak umarłem, o
ile tylko Nowa Republika i Xucphra były przekonane, że nie żyję.
Michael A. Stackpole
95
Mirax zmarszczyła czoło.
- Przyszło mi właśnie do głowy, że to z twojego powodu Qlaern Hirf zwrócił się
właśnie do Wedge'a.
Jace przytaknął.
- Wedge jest inteligentny, pomysłowy i godzien szacunku, więc jego wybór był
oczywisty. Corran był drugi na mojej liście, ale kiedy wysłaliśmy Qlaerna Hirfa, wia-
domość o śmierci Corrana dotarła już na Thyferrę.
- Wysłałbyś go do mnie? - Corran nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Nigdy nie
sądził, że Jace przypisuje mu te same cechy, którymi przed chwilą opisał Wedge'a.
- Corran, wprawdzie ustaliliśmy, że jestem lepszym pilotem niż ty, ale nie oznacza
to, że nie mam szacunku dla twoich umiejętności czy doświadczenia - powiedział Jace
nieco lżejszym tonem. - Twoje liczne kontakty z klasą przestępczą Imperium dowodzą,
że znasz całe mnóstwo sposobów na uniknięcie kontaktów z władzami i przeżycie, a to
na pewno przydałoby się Qlaernowi, by zapewnić mu bezpieczeństwo.
- Dzięki.
- To miał być komplement.
- Postaram się o tym pamiętać. Mirax spojrzała na Iellę.
- Jaka szkoda, że bacta nie leczy denerwujących cech charakteru. Iella wzruszyła
ramionami.
- To chyba wada wrodzona. Corran zawsze miał skłonność do sprzeczek i rywali-
zacji.
Corran spojrzał ostro na Iellę.
- Z tobą zawsze byłem w dobrych układach.
- Bo wiedziałeś, że przegrasz w tych konkurencjach, gdzie nasze umiejętności się
pokrywają.
Mógł zaprotestować, ale wiedział, że miała sporo racji.
- No dobra, przekonałaś mnie. - Zmusił się do uśmiechu. - I co dalej? Co postano-
wiliście, podczas gdy ja pływałem w zbiorniku?
Elscol objęła się ramionami.
- Sixtus, Iella i ja zostajemy na Thyferrze. Zajmiemy miejsce Brora w radzie plani-
stycznej Ashernów, bo on wraca z wami, by stać się naszym oficerem łącznikowym w
eskadrze. Naszym zadaniem będzie przekazanie wiedzy o tym, jak obalić panujący rząd
i przeciwdziałać operacjom kontrwywiadowczym.
Corran spojrzał na swoją byłą partnerkę.
- Jesteś gotowa na coś takiego?
Iella zastanowiła się przez moment, ale przytaknęła.
- Pewnie tu będę miała najlepszą okazję, by załatwić Isard. Choć śmierć Dirica
nadal boli, nie uczczę jego pamięci, siedząc pogrążona w żałobie. Sam mi to tłumaczy-
łeś, i to bardzo dobitnie.
- No tak, ale tutaj nie będziesz wśród przyjaciół.
Iella uśmiechnęła się łagodnie i pogłaskała Corrana po policzku.
- To prawda, ale dzięki temu mniej rzeczy będzie mi przypominać o Diricu, więc
będę mogła lepiej skupić się na misji.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
96
- Nie wydaje mi się, by odcięcie od przyjaciół pomogło mi przeboleć śmierć ojca,
ale rozumiem, co masz na myśli. - Corran puścił do niej oko. - Tylko nie zrób nic głu-
piego, dobrze? Zwłaszcza w imię zemsty. Obiecujesz?
- Jasne, jeżeli ty złożysz podobną obietnicę.
- Niech ci będzie. - Corran wstał i uścisnął ją serdecznie. Zerkając na Mirax, zapy-
tał: - A co z resztą naszych?
- Wykonaliśmy zadanie tu, na miejscu. Dostarczyliśmy ładunki, a teraz mamy
eskortować oficera łącznikowego, by bezpiecznie dotarł do bazy, co oznacza, że wra-
camy do domu. - Mirax uśmiechnęła się. -Jak tylko zdobędziemy dla ciebie jakieś ciu-
chy.
- Mam tylko nadzieję, że nie będę musiał korzystać z usług krawca Brora.
- A co ci się nie podoba w moim stroju?
- Nienawidzę krótkich spodni.
- A kto by je na tobie zauważył?
Riposta Brora odebrała Corranowi mowę, ale zaraz się uśmiechnął.
- Myślałem, że za długo siedziałem w zbiorniku, ale widzę, że to nic w porówna-
niu z podróżą do domu. Cieszę się, że nie umarłeś, Jace. Życie bez ciebie było zbyt
łatwe i miłe.
Michael A. Stackpole
97
R O Z D Z I A Ł
16
Wedge musiał siłą powstrzymywać radosny uśmiech, gdy jego X-wing mknął
przez nadprzestrzeń. Powrót Brora Jace'a zza grobu sprawił mu bardzo przyjemną nie-
spodziankę; nie tylko dlatego, że żył, ale i ze względu na cenne informacje na temat
Thyferry, które posiadał. Zaltin od dawna miał na pieńku z koncernem Xucphra, a Isard
nie wprowadziła większej rewolucji w stosowanych procedurach, dzięki czemu infor-
macje wywiadowcze Jace'a pozostały aktualne.
Cieszył się, że Jace wrócił do eskadry. Zraii zmontował dla chłopca z części za-
miennych nowego X-winga. Thyferranin kazał pomalować go na czerwono z zielonym
pasem - na kolory korporacyjne Zaltina - i w ciągu trzech godzin od jego przybycia na
stację Yag'Dhul maszyna była gotowa do lotu. Jace był już znakomitym pilotem, gdy
poprzednio służył w eskadrze, a czas spędzony poza nią najwyraźniej nie zaszkodził
jego umiejętnościom. Przy tak niewielkiej liczbie pilotów, pomyślał Wedge,' musimy
mieć samych asów.
Znacznie mniej przyjemną niespodzianką dla Wedge'a była wiadomość o obraże-
niach, jakie Corran odniósł na Thyferrze. Byłby na niego wręcz wściekły, gdyby nie to,
że Corran złożył mu wyczerpujący raport z tych wypadków, nie próbując umniejszać
swoich błędów. Szczerze opowiedział o wszystkim, co zrobił, co przypomniało Wedg-
e'owi incydent na Talasei, gdzie Horn również zaatakował szturmowców. Kiedy Corran
wpada w kłopoty, pomyślał, natychmiast próbuje się z nich wydobyć, zwłaszcza gdy na
szali jest życie innych. Miła cecha u przyjaciela.
Informacje dostarczone przez Jace'a stały się podstawą opracowania nowej misji
dla eskadry. Isard zaczęła wysyłać swoje konwoje pod eskortą, w określone punkty,
skąd już towar odbierali klienci. Wedge od razu się zorientował, że gdyby spróbował
zaatakować osłaniany konwój, znalazłby się w poważnych kłopotach, ale ludzie Jace'a
zainicjowali operację, która miała im umożliwić zdobycie bacty mimo tych przeszkód.
Asherni włamali się do komputerów nawigacyjnych trzech frachtowców i zmodyfiko-
wali trasę ich przelotu, wprowadzając drobną poprawkę na końcowym odcinku. W ten
sposób frachtowce miały odłączyć się od eskorty, umożliwiając atak eskadrze. Popraw-
ka kursu pozostawała nieaktywna, dopóki eskadra nie wyśle zakodowanego sygnału
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
98
aktywującego albo załoga nie rozbierze komputerów i na nowo nie wgra całego opro-
gramowania.
Wedge wiedział, że operacja jest ryzykowna, ale gdyby z niej zrezygnował, praca i
starania Ashernów poszłyby na marne. Ryzyko równoważyły korzyści, jakie dawało
zdobycie dostaw bacty przewożonych przez frachtowce. Halanit nadal potrzebowała
bacty, podobnie jak kilka innych niewielkich osiedli, dla których ceny narzucone przez
Thyferrę były zgoła zaporowe. Przede wszystkim jednak Coruscant musiała mieć wię-
cej bacty w celu uzupełnienia terapii wirusa Krytos lekiem rylca.
Wedge nie mógł całkowicie wyeliminować możliwości, że wpadną w pułapkę, ale
gdyby Imperialni faktycznie ją zastawili, oznaczałoby to, że pozbawili eskorty inny
konwój. Frachtowce, które zamierzali przejąć, wchodziły w skład niewielkiego konwo-
ju eskortowanego przez „Deprawatora", gwiezdny niszczyciel klasy Victory II. Choć
był to najmniejszy okręt we flocie Isard, przenosił dwie eskadry myśliwców TIE, rów-
noważąc siły ich grupy, a oprócz tego najeżony był taką ilością uzbrojenia, że mógłby
zamknąć w oblężeniu całą planetę.
Sprawę komplikował fakt, że Wedge wiedział znacznie mniej na temat kapitana
„Deprawatora", Aita Convariona, niżby sobie tego życzył. Convarion podobno brał
udział zarówno W ataku na Derrę Cztery, jak i na Hoth, zanim powierzono mu dowódz-
two niszczyciela i wysłano z misją tłumienia oporu - usankcjonowaną przez rząd kam-
panią zastraszania ludności na zamieszkanych światach Odległych Rubieży. Convarion
miał opinię okrutnego i wyrachowanego, a słynął z szybkich, zaskakujących akcji,
dzięki którym wygrywał bitwy mimo przewagi sił przeciwnika. Taka kombinacja cech
mogła okazać się bardzo kłopotliwa dla Eskadry.
Jeśli Convarion dowie się o zmianie trajektorii z wyprzedzeniem, pomyślał Wed-
ge, znajdziemy się w poważnych tarapatach. Gdyby po przybyciu do systemu Rish
zobaczył, że trzy statki zaginęły, znalazłby się w sytuacji szukania pojedynczego atomu
w mgławicy. W zależności od tego, czy rzeczywiście frachtowce będą skłonne udać się
w miejsce wskazane przez Eskadrę, mieli najwyżej godzinę na wyprowadzenie ich z
systemu. Jeśli zaś zostaną zdradzeni, będą musieli natychmiast się stamtąd ewaku-
ować...
Wedge spojrzał na główny monitor.
...i mieć nadzieję, że Isard nie zdołała przeciągnąć na swoją stronę żadnego z krą-
żowników interdykcyjnych, dokończył w myśli. Pokręcił głową i westchnął. Wiedział,
że prawdopodobnie zamartwia się zupełnie niepotrzebnie, ale nie mógł wykluczyć ta-
kiej możliwości i nie przestawało go to gnębić. Wiedział, że czułby się lepiej, gdyby od
początku uczestniczył w planowaniu operacji, ale po prostu nie mógł odrzucić pomocy,
jaką zaofiarowali Asherni.
- Postarajmy się maksymalnie wykorzystać sytuację i miejmy nadzieję, że Conva-
rion nie jest aż tak bystry, za jakiego uchodzi - powiedział głośno.
Plamka czerni rozrosła się i otoczyła myśliwiec, który wyskoczył z nadprzestrzeni
w układzie słonecznym czerwonego karła, okrążanego przez pyłowy dysk. Trzy frach-
towce z bactą unosiły się w przestrzeni tuż ponad płaszczyzną dysku. Ich kapitanowie
Michael A. Stackpole
99
ustawili statki brzuchami do siebie, w pozycji, w której pola ostrzału baterii turbolase-
rów na grzbietach statków nakładały się jedno na drugie.
Wedge włączył komunikator.
- Eskadra Pierwsza i Druga, zablokować skrzydła w pozycji bojowej.
X-wingi i Ziarna Śmierci wypełniły rozkaz, rozchylając płaty stabilizatorów. My-
śliwce zajęły wcześniej wyznaczone pozycje, nie zmniejszając jednak odległości dzie-
lącej je od frachtowców.
Wedge przełączył komunikator na częstotliwość, której według Ashernów używali
Thyferranie.
- Mówi Wedge Antilles. Mam tu dwie eskadry myśliwców. Zamierzamy przejąć
wasz ładunek. Jeśli zgodzicie się z nami współpracować, podamy wam kurs, którym
polecicie, wyładujecie towar i będziecie mogli wrócić do domu cali i zdrowi.
W głosie, który mu odpowiedział, pobrzmiewały nerwowe nuty.
- Antilles, powiedziano nam, że jeśli polecimy z wami, zostaniemy zniszczeni.
Mamy rodziny na Thyferrze.
Ta uwaga przyprawiła Wedge'a o zimny dreszcz, ale odsunął pomysły, które za-
częły lęgnąć się w jego głowie.
- Waszym rodzinom nic się nie stanie. Isard nie może zabić rodzin pilotów i ocze-
kiwać, że ktokolwiek zgodzi się później przewozić jej towar. To blef. Jeśli postanowi-
cie nie wracać na Thyferrę, pomogę wam przerzucić wasze rodziny w bezpieczne miej-
sce. I tak odbierzemy wam towar, więc oszczędźcie sobie kłopotów.
Jeden z tankowców zaczął oddzielać się od reszty. Mynock, robot astronawigacyj-
ny Wedge'a, wyświetlił informacje, że to „Róża Xucphry".
- Mówi Bors Kenlin z „Róży". Jesteśmy twoi.
- Kenlin, zostań. Masz żonę na Thyferrze.
- Jeśli Isard ją zabije, wyświadczy mi tylko przysługę. - „Róża" coraz bardziej od-
dalała się od pozostałych dwóch statków. - Dokąd mam lecieć?
- Chwileczkę, „Różo". - Wedge przełączył komunikator na częstotliwość taktycz-
ną eskadry. - „Dziewięć", weź „Dziesięć" i dwa z Ziaren Śmierci i odeskortujcie „Ró-
żę" na Halanit. Isard zagroziła, że jeśli załogi polecą z nami, zemści się na ich rodzi-
nach na Thyferrze. Dowiedzcie się, kim są ci ludzie, żebyśmy mogli przekazać te dane
Ashernom i spróbować ich ocalić.
Głos Corrana w odpowiedzi zabrzmiał pewnie i mocno.
- Rozkaz!
Dwa X-wingi złamały szyk i szybko obleciały „Różę". Lecąc w jej stronę, przeka-
zały do komputera nawigacyjnego kurs lotu na Halanit. Gdy zatoczyły koło i zaczęły
wracać, „Róża" ruszyła za nimi, osłaniana z tyłu przez dwa Ziarna Śmierci. W mgnie-
niu oka wszystkie pięć statków osiągnęło prędkość światła i zniknęło.
Wedge spojrzał ponownie na monitor. Pozostałe dwa frachtowce nazywały się
„Xucphrańska Alazhi" i „Xucphrański Meander". Wedge przypuszczał, że pierwszy
głos, z którym rozmawiał, był głosem kapitana „Alazhi". Ponieważ statek nosił nazwę
kluczowego składnika bacty, założył, że jego kapitan dowodzi całą trójką. Wedge prze-
łączył komunikator na częstotliwość Thyferran.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
100
- „Meander", co zadecydowałeś?
Odpowiedział mu kobiecy głos.
- „Meander" nie jest przekonany, że załodze nie grożą represje ze strony Isard.
- „Meander", wasz ładunek poleci na Coruscant. Jeśli tam nie będziecie się czuć
bezpieczni, odlecicie sobie, dokąd tylko zechcecie. Gwarantuję wam, że ładunek, który
przewozicie, złagodzi cierpienia bardzo wielu istot.
„Xucphrański Meander" zaczął oddalać się od „Alazhi". Jednocześnie „Alazhi"
zaczął zmieniać pozycje, by objąć „Meander" zasięgiem swoich turbolaserów.
Wedge przełączył się na częstotliwość taktyczną.
- „Trzy" i „Cztery", zneutralizujcie „Alazhi". „Pięć" i „Sześć", przejmijcie „Mean-
der" i lećcie na Coruscant.
X-wingi Gavina i Shiela wyłamały się z formacji i ruszyły w stronę „Alazhi". Le-
ciały spiralą utrudniając przeciwnikowi namierzenie, zwłaszcza gdy schodziły poniżej
zasięgu turbolaserów frachtowca. Zielone laserowe promienie parami strzelały w kie-
runku myśliwców, przelatując jednak poniżej albo powyżej X-wingów.
Wychodząc do góry ze spirali, myśliwiec Gavina przechylił się na bok i plunął la-
serowym ogniem w stronę frachtowca. Poczwórny wystrzał trafił kadłub tuż przed bate-
rią turbolaserów, dwa następne trafiły w samą baterię, która momentalnie stanęła w
płomieniach, a jej pancerne pokrywy eksplodowały. Stopione bryły pancerza wystrzeli-
ły w przestrzeń, a wewnętrzna eksplozja targnęła baterią, rozrywając ją na strzępy.
Atak Shiela okazał się równie skuteczny - pozbawił frachtowiec resztek uzbrojenia
ofensywnego. Oba myśliwce zaczęły krążyć wokół frachtowca niczym satelity, raz po
raz przelatując przed iluminatora-mi jego sterowni. „Meander" oddalał się coraz bar-
dziej, eskortowany przez Rhysati, Inyri i dwa towarzyszące im twi'lekiańskie myśliwce.
Wedge dostroił komunikator i wzmocnił wiązkę, koncentrując ją na „Alazhi".
- „Alazhi", jesteście bezbronni.
Mężczyzna, który pierwszy mu odpowiedział, odezwał się ponownie. Tym razem
w jego głosie zdenerwowanie ustąpiło miejsca wściekłości.
- Nie poddamy się, Antilles. Ciągle jeszcze możemy się wam przeciwstawić. To
piractwo! Mamy zresztą nad wami przewagę: wy macie tylko myśliwce, więc nici z
abordażu. Jeśli zaczniecie do nas strzelać, zniszczycie statek i stracicie towar. Masz już
sporą część tego, co chciałeś. Zabieraj się stąd. Zostaw nas w spokoju.
Ma facet rację, pomyślał Wedge, nie możemy wejść na ich pokład. Nie spodziewał
się, że Isard zaszantażuje załogi, grożąc ich rodzinom. Przy poprzednim ataku nikomu
nic się nie stało, więc miał nadzieję, że załogi będą skłonne do współpracy. Przez chwi-
lę się zastanawiał, co zrobić w tej sytuacji, po czym odezwał się głosem człowieka
zdecydowanego na wszystko:
- „Alazhi", przyjmijcie do wiadomości, że to samo oprogramowanie, które umoż-
liwiło nam ściągnięcie was tutaj, po nadaniu odpowiedniego sygnału może pozbawić
was atmosfery i podporządkować systemy pokładowe naszym komputerom nawigacyj-
nym. Wasz wybór polega nie na tym, czy polecicie z nami, czy nie, tylko czy polecicie
żywi, czy martwi.
Michael A. Stackpole
101
Dał im chwilę na przemyślenie swoich słów. Jeśli przejrzą mój blef, pomyślał, po-
zwolę im odlecieć, żeby mogli powiedzieć innym, że ich nie zabiliśmy. Może uda nam
się zaskarbić w ten sposób odrobinę wdzięczności.
- Co postanowiliście, „Alazhi"?
Kapitan odezwał się głosem pełnym strachu i niedowierzania:
- Zabijecie nas tylko po to, by zdobyć bactę?
- Zabijemy was, by zdobyć bactę dla tych, którzy jej desperacko potrzebują. Isard
zakaziła Coruscant wirusem, który zabija dziewięćdziesiąt pięć procent zarażonych,
jeśli nie zostaną poddani leczeniu. Co waszym zdaniem powinno mieć dla mnie więk-
szą wartość: życie tuzina członków załogi frachtowca czy miliardów niewinnych, któ-
rym grozi śmierć?
- Naprawdę pomożecie naszym rodzinom?
- Masz na to moje słowo.
Po chwili milczenia kapitan „Alazhi" odezwał się cicho:
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. ,Alazlii" jest twój. Wedge przełączył się po-
nownie na częstotliwość taktyczną.
- Gavin, „Alazhi" się poddał. Bierz go w trasę.
- Zrozumiałem, Wedge. Zaczynam transmisję danych na „Alazhi". Do zobaczenia.
- X-wing Gavina wykręcił pętlę, wchodząc na wektor wyjścia. Dwa myśliwce Twi'l-
eków ruszyły za nim, zajmując pozycję po bokach frachtowca, podczas gdy Shistava-
nen zawrócił i ustawił się za jego rufą.
W tym samym momencie, gdy ,Alazhi" przechylił się na sterburtę i zaczął rozpę-
dzać do prędkości światła, coś jak olbrzymi biały sztylet rozerwało przestrzeń po trajek-
torii zbieżnej z kierunkiem lotu frachtowca. Przerażenie ścisnęło Wedge'a za gardło na
widok wyskakującego z nadprzestrzeni „Deprawatora", który niemal natychmiast otwo-
rzył ogień. Fale zielonych promieni turbolaserów popłynęły z baterii na bakburcie
gwiezdnego niszczyciela. Choć okręt nie był przystosowany do atakowania pojedyn-
czych myśliwców, z tak bliskiej odległości nie mógł chybić. Osłaniające flanki frach-
towca Ziarna Śmierci wyparowały w obłoku zielonej plazmy. Ogień turbolaserów za-
łamał ostre linie X-winga Shiela, zamieniając smukły myśliwiec w bezkształtną bulwę,
która uderzyła o rufę „Alazhi".
Druga fala ostrzału gwiezdnego niszczyciela skupiła się na samym tankowcu. W
jednej chwili cały statek rozjarzył się na pomarańczowo, a po chwili zbiorniki bacty
eksplodowały jeden po drugim. Przegrzana bacta rozprysnęła się na wszystkie strony,
momentalnie zamarzając w płatki lodu tak delikatne, że trudno było uwierzyć w gwał-
towność procesu, w którym powstały. Transpastalowe i kwadrotytanowe blachy, z któ-
rych był wykonany kadłub frachtowca, zaczęły wyginać się i topić, odrywając się od
kadłuba i odskakując na boki, zanim zamarzły w pokręconą karykaturę frachtowca,
którego kiedyś były częścią.
Po Gavinie nie został nawet ślad.
- Sytuacja krytyczna! Ewakuacja z systemu wektorem awaryjnym! Uciekajcie! Ale już!
W uszach Wedge'a rozległ się głos Asyr:
- Wedge, a co z...
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
102
Z Gavinem? - dokończył w myśli Wedge. Ani śladu.
- Uciekaj, Asyr! Leć! Każda chwila zwłoki grozi śmiercią!
Wedge przyciągnął do siebie drążek i do maksimum wcisnął akcelerator. Spojrzał
w lewo i tuż za końcem swojego skrzydła zobaczył X-winga Asyr.
- Trzy sekundy do skoku.
- Zrozumiałam, Wedge.
Wedge wcisnął klawisz na konsoli i skoczył w nadprzestrzeń. Gwiazdy rozciągnę-
ły się, wsysając go w tunel białego światła, Wedge czuł się jednak tak, jakby jego
wnętrzności zostały w systemie wraz z „Deprawatorem". Plan misji przewidywał
wprawdzie, że w wypadku gdyby pojawił się niszczyciel, mieli rozproszyć się i znik-
nąć, ale Wedge czuł się okropnie ze świadomością, że zanim tego dokonali, ponieśli
straty. Kolejne cztery osoby zginęły przeze mnie, pomyślał.
Zbuntował się przeciw tej myśli, szukając innych winowajców. Gdyby kapitan
„Alazhi" nie wahał się tak długo, wszyscy byliby poza systemem, zanim pojawił się w
nim „Deprawator". Gdyby Isard nie szantażowała załóg, grożąc śmiercią ich rodzinom,
wszystko poszłoby jak z płatka. Gdyby senator Palpatine nie był chciwy, nigdy nie
doszłoby do tej sytuacji.
Wedge przymknął oczy, chroniąc je przez wszechobecną jasnością hiperprzestrzeni.
- To ja odpowiadam za to, co się tam wydarzyło – powiedział głośno. - Operacja
była ryzykowna, jak każda, jednak obwinianie się o to, co się stało, nie wyjdzie mi na
dobre. Zamiast tego muszę przeanalizować sytuację i wyciągnąć wnioski, bo ten
Convarion jest naprawdę dobry.
Wcisnął klawisz, żądając od Mynocka zestawienia wektorów wyjścia i wejścia po-
szczególnych statków i nałożenia ich na diagram systemu. Kiedy astromech wykonał
polecenie, do Wedge'a zaczęło docierać, co się stało. Wektor wejścia „Deprawatora"
robił wrażenie przypadkowego, zauważył, bo był ustawiony pod pewnym kątem w
stosunku do wektora wyjścia „Alazhi", ale w rzeczywistości był to ten sam kierunek,
którym frachtowce weszły do systemu.
Aż gwizdnął z podziwu. Dzięki wyświetlonym danym zorientował się, że w po-
przednim punkcie tranzytowym Convarion zaczekał, aż wszystkie frachtowce konwoju
odlecą, namierzył ich wektory wyjścia, a potem kazał przeanalizować otrzymane dane
swoim ludziom. Dzięki temu odkrył zejście trzech frachtowców z zaplanowanego kur-
su, obliczył ich nowy kurs i udał się ich śladem. Niezależnie od tego, czy frachtowce
zostały porwane, pomyślał Wedge, czy tylko miały kiepskiego nawigatora, Convarion
ruszył za nimi z zamiarem zniszczenia ich, otworzył bowiem ogień natychmiast po tym,
jak wyskoczył z nadprzestrzeni.
Poczuł na plecach zimny dreszcz.
Iceheart nigdy nie była zbyt wyrozumiała, pomyślał, a teraz ma kapitana, który po-
trafi być równie bezwzględny. Mamy szczęście, że straciliśmy tylko czterech pilotów.
Miałem nadzieję, że ta wojna będzie krótka, od początku wiedziałem jednak, że będzie
brudna. Musimy być szybsi i grać jeszcze bardziej nieczysto niż oni, a mając za prze-
ciwników Convariona i Iceheart, nie będzie to łatwe.
Michael A. Stackpole
103
R O Z D Z I A Ł
17
Stuk obcasów tysiąca ludzi stających jednocześnie na baczność odezwał się echem
w ładowni „Deprawatora", gdy Fliry Vorru wyszedł za Ysanną Isard z wnętrza waha-
dłowca. Vorru popatrzył ponad głowami stojących w równych rzędach członków załogi
i szturmowców i pozwolił sobie na uśmiech. Takiego popisu imperialnej potęgi, pomy-
ślał, nie widziałem od czasu zesłania na Kessel. Rebelianci mogą sobie zajmować Cen-
trum Imperialne i ogłaszać się Nową Republiką, ale nigdy nie poznają imperialnego
splendoru, jaki ukazuje podobny spektakl.
U stóp trapu Isard zatrzymała się, podając dłoń niskiemu, szczupłemu mężczyźnie
w czarnym mundurze. Baretki nad lewą kieszenią jego marynarki miały tylko sześć
kolorów, ale widniejące pod nimi cylindry dowodziły, że mężczyzna nie jest zwykłym
kapitanem, lecz komandorem. Jednak ze względu na to, że dowodził okrętem, oraz na
imperialną tradycję tytułowanie go kapitanem było jak najbardziej stosowne. Kiedy
przyklęknął, by ucałować wyciągniętą dłoń Isard, Vorru pomyślał, że ten Convarion
dba o stosowne zachowanie.
Kapitan mocno uścisnął dłoń, którą na jego powitanie wyciągnął Vorru. Ostre rysy
twarzy mężczyzny, gęste czarne włosy i niebieskie oczy zrobiły niespodziewanie duże
wrażenie na Vorru. Sądził, że wszyscy ci połykacze ognia zginęli pod Endorem. Ten
facet jest ambitny, pomyślał, a zatem niebezpieczny. Gdyby był jego podwładnym,
Vorru kazałby go zabić.
- Miło mi pana poznać, Convarion.
- Mnie również, panie Vorru. - Usta Convariona rozciągnęły się w uśmiechu, resz-
ta twarzy pozostała nieruchoma. - To dla mnie zaszczyt, że raczyliście zwrócić uwagę
na mój okręt i nasze dokonania.
W oczach Isard, ubranej w szkarłatny admiralski mundur, pojawił się wyraz lek-
kiego rozbawienia.
- Wykazał się pan inicjatywą, komandorze, a ja zawsze zwracam na to uwagę.
Chciałabym przeprowadzić inspekcję pańskiego okrętu, jeśli to możliwe, najpierw jed-
nak życzę sobie porozmawiać z panem na osobności.
- Oczywiście, pani dyrektor. - Convarion ukłonił się i wskazał na przejście pomię-
dzy białymi rzędami szturmowców. - Proszę tędy do mojej kabiny.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
104
Vorru ruszył za nimi. Zauważył, że kapitan dostosował swój krok do kroku Isard;
ona, widząc to, przeszła na inne tempo, zmuszając go do tego samego. Z twarzy Conva-
riona trudno było wyczytać, czy to zauważył, a jeśli tak, to czy go to wytrąciło z rów-
nowagi. Patrzył po prostu na Isard z wielką uwagą, nie czekając co prawda służalczo na
każde jej słowo, ale odbierając każdą jej wypowiedź, jakby to była rada zasługująca na
najpoważniejsze potraktowanie.
Obserwujący Convariona Vorru stłumił uśmiech. Doszedł do wniosku, że koman-
dor stara się dopasować swoje zachowanie do dwóch sprzecznych scenariuszy, które
musiały pojawić się w jego głowie. Wysyłając „Deprawatora" za zabłąkanymi statkami,
Convarion zdołał zaskoczyć Antillesa i rozproszyć jego siły. Według szacunków kapi-
tana, Antilles stracił pół tuzina statków, w tym kilka Brzydali, nazywanych Ziarnami
Śmierci przez swoich twórców, Twi'leków. Informacja, że Twi'lekowie przyłączyli się
do Antillesa, sama w sobie była cenna, i Convarion zasłużył na nagrodę za to, że zdobył
ją podczas swojej misji.
Z drugiej strony, pozostawił przecież większą część konwoju bez eskorty, naraża-
jąc ją na atak. Antilles zdołał odebrać im dwa frachtowce, a Convarion z własnej inicja-
tywy zniszczył trzeci. W swoim raporcie stwierdzał, że statek poruszał się tym samym
kursem co piraci i nie odpowiedział na wywołanie, uznał więc jednostkę za wrogą i
zniszczył ją. Isard ceniła sobie podobną łatwość w podejmowaniu decyzji, ale utrata
frachtowca pełnego bacty była wysoką ceną.
Właz do niewielkiej kabiny zamknął się za Flirym, zamykając go w pułapce razem
z Isard i Convarionem. Vorru przeszedł na drugi koniec kabiny i usiadł w rogu prosto-
kątnego stołu z czarnego duraplastu, zajmującego niemal całą przestrzeń. Convarion
skierował się ku najdalszej części stołu, gotów zająć miejsce u jego szczytu, jeśli Isard
nie zdecyduje się na jego zajęcie. Isard stanęła nieruchomo tuż za włazem i spojrzała na
Convariona.
- Odkrycie tego podstępu z frachtowcami zrobiło na mnie wrażenie, komandorze.
- Dziękuję, ale tego można by oczekiwać od każdego dowódcy. Zdecydowałem się
zaczekać, aż wszystkie moje statki odlecą, bo Rebelianci wykorzystali już kiedyś takty-
kę zmiany kursu statków w trakcie skoku przy konwoju bacty, który admirał Zsinj za-
skoczył w systemie Alderaan. Musiałem założyć, że mogą zrobić to jeszcze raz. Ze
względu na prędkość „Deprawatora" mogłem dotrzeć w miejsce przeznaczenia jedno-
cześnie z eskortowanymi statkami, nawet gdybym wystartował sporo po nich. Kazałem
moim nawigatorom obliczyć wektory wyjścia moich statków i zauważyłem, że trzy
zeszły z kursu. Obliczyliśmy możliwe punkty przystankowe wzdłuż ich nowej trasy, a
potem przeszliśmy do działania. To była dość prosta operacja pościgowa.
W czerwonym oku Isard zapłonął ognik irytacji.
- A czy zniszczenia „Alazhi" również powinnam była oczekiwać od każdego z
dowódców?
- Jak wyjaśniłem w moim raporcie...
- Jak pan nakłamał w swoim raporcie! - Isard zmrużyła oczy. -Analiza danych z
pańskiego okrętu wykazała, że pańscy artylerzyści otworzyli ogień trzy sekundy po
wyjściu z nadprzestrzeni. Sygnał wysłany na „Alazhi" został nadany pięć sekund po
Michael A. Stackpole
105
wyjściu z nadprzestrzeni, a strzały, które zniszczyły frachtowiec, osiem. Postanowił pan
strzelać niezależnie od tego, jaka będzie ich odpowiedź.
Rysy Convariona ściągnęły się.
- Ostrzał był reakcją na możliwości, jakie rozważałem, zanim pojawiliśmy się w
systemie. „Alazhi" był sam, co oznaczało, że pozostałe dwa statki zostały już wcześniej
przejęte i odleciały. „Alazhi" został rozbrojony i uszkodzony, otaczały go wrogie my-
śliwce i poruszał się ich kursem, więc musiałem przyjąć, że jest pod ich kontrolą. Pa-
miętałem o pani polityce karania kolaborantów i postanowiłem postąpić zgodnie z nią.
Kara wyegzekwowana z opóźnieniem jest pozbawiona związku z czynem, który ją
wywołał. Chociaż załoga „Xucphrańskiej Alazhi" nie będzie miała okazji nauczyć się
na swoich błędach, załogi innych statków dowiedziały się, że nie jest to czcza pogróż-
ka.
- A zatem postanowił pan zastosować moją politykę bez pytania mnie o zgodę?
Convarion przytaknął.
- I jest pan gotów ponieść wszelkie konsekwencje swojej decyzji?
Odpowiedź Convariona padła po krótkim wahaniu.
- Tak.
Opuszczone kąciki ust Isard uniosły się.
- W takim razie wykona pan egzekucję rodzin członków załogi „Alazhi". Sprowa-
dziliśmy je tu naszym wahadłowcem.
Cała krew odpłynęła z twarzy Convariona.
- Jeśli takie ma pani życzenie.
- Moje życzenia, kapitanie Convarion, są bez znaczenia. - Isard podeszła do
Convariona i oderwała komandorski cylinder od jego munduru. - Liczą się tylko moje
rozkazy. Jeśli decyduje się pan działać na własną rękę, to działanie musi mieścić się w
parametrach misji. Nie może w żadnym wypadku ich przekraczać. Rozumie pan?
Kapitan przytaknął, ale w jego sztywnych ruchach Vorru dostrzegł opór. Niektó-
rzy imperialni wojskowi nigdy nie zaakceptowali przejęcia faktycznych rządów przez
Isard; właśnie dlatego wielu z nich ogłosiło się admirałami i utworzyło swoje własne
małe imperia. Ci, którzy pozostali lojalni, czy to wobec niej, czy też wobec samej idei
Imperium, nadal potrafili się jeżyć, kiedy wydawała im rozkazy.
Convarion uniósł głowę.
- A zatem, pani dyrektor, rozkazuje mi pani zabić rodziny członków załogi
„Alazhi"?
Isard już chciała skinąć głową, ale się powstrzymała. Vorru wątpił, by Convarion
to zauważył.
- Już zajęliśmy się tą sprawą i nie wymaga ona pańskiego udziału. Mam dla pana
inne zadanie. Panie ministrze Vorru, proszę o przedstawienie sytuacji.
Vorru wskazał na krzesło u szczytu stołu.
- Proszę usiąść, kapitanie Convarion. Jak pan wie, bacta jest niezwykle cennym
płynem, produkowanym w ograniczonych ilościach tylko u nas, na Thyferrze. Cała
bacta jest wytwarzana na naszej licencji i sprzedawana za naszą zgodą. Jeśli ktoś po-
trzebuje bacty, jest tylko jedno miejsce, gdzie może ją dostać. Tak w każdym razie
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
106
wyglądała sytuacja do czasu, gdy Antilles i jego piraci zaatakowali pierwszy konwój.
Co, pana zdaniem, zrobili z tą bactą?
- To dość ewidentne, że jej nie sprzedali, bo taka byłaby najbardziej oczywista od-
powiedź. - Convarion wzruszył ramionami z niechęcią. - Nie mam pojęcia, co z nią
zrobili.
- Oddali ją. Większość powędrowała na Coruscant, ale tego się spodziewaliśmy. -
Vorru oparł dłonie płasko o stół. - Do transportu bacty wykorzystali nasze statki i nasze
załogi, więc wiemy, gdzie trafił towar. Obcięliśmy zaplanowane dostawy na kilka pla-
net, by zrekompensować sobie tę ilość, którą dostali za darmo od Antillesa, a potem
kazaliśmy im za nią zapłacić.
Convarion wyraźnie się rozluźnił.
- I zapłacili?
- Niektórzy tak. Niektórzy odmówili. - Vorru uśmiechnął się. -To stanowi dla nas
pewien problem.
Isard pochyliła się do przodu, opierając ręce o stół.
- Jeśli ktoś odmawia zapłaty, zaczynamy wyglądać na słabeuszy, co może zachęcić
innych do niepłacenia. A ci, którzy nie płacą, stają się złodziejami, tak samo jak Antil-
les i jego ludzie.
- A zatem opracowaliście politykę, której wdrożenie będzie moim zadaniem.
- Cóż za przenikliwość, kapitanie! - Vorru z powagą pokiwał głową. - Mamy listę
planet, które otrzymały skradzioną bactę. Usunęliśmy z niej te światy, które zapłaciły,
zgodziły się zapłacić lub dysponują wystarczającymi środkami, by zapłacić. Została
nam garstka planet, które są zbyt biedne, by mogły sobie pozwolić na dar, który otrzy-
mały od Antillesa. Wybierze pan jedną z nich i odzyska naszą bactę.
- A jeśli już jej tam nie będzie?
Isard wyprostowała się i uśmiechnęła lodowato.
- Jeśli została zużyta, to zapewniła im zdrowie. Odbierze je pan. Convarion skinął
głową.
- Tak się stanie. Vorru uniósł dłoń.
- Nie tak szybko, kapitanie, mamy kilka warunków. Po pierwsze, zabierze pan ze
sobą dwie kompanie Narodowego Korpusu Obrony Thyferry i jedną eskadrę ich pilo-
tów, których zadaniem będzie wykonać to, co jest do zrobienia.
- Ależ moje imperialne oddziały byłyby znacznie bardziej skuteczne...
- To prawda, ale chcemy, by Thyferranie zaczęli postrzegać nieprawości popełnia-
ne przez te światy jako zbrodnie przeciwko nim, a nie przeciwko pani dyrektor Isard.
Chcemy, żeby Thyferranie także ubrudzili sobie rączki. Jeśli będą działać u naszego
boku, staną się współodpowiedzialni za to, co się wydarzy, i zostaną wrogami Antille-
sa, co jeszcze mocniej zwiąże ich z nami. Damy im w ten sposób jeszcze jeden powód,
by chcieli nas zatrzymać u siebie. Zwłaszcza jeśli będą musieli się bronić.
Convarion zmrużył oczy.
- Naprawdę pan sądzi, że Antilles i jego banda są w stanie was obalić?
- Nonsens! - Isard zbyła pomysł lekceważącym gestem. - Ale przyjdzie taki czas,
kiedy Nowa Republika będzie się musiała zastanowić, co zrobić z nami i z naszą kon-
Michael A. Stackpole
107
trolą nad dostawami bacty. Na razie powstrzymują się od działania, bo nie chcą się
mieszać w wewnętrzne sprawy poszczególnych planet, żeby nie doprowadzić do rozła-
mu we własnym obozie. W końcu wiele planet, które zadeklarowały niepodległość i
przyłączyły się do nich, nadal jest kierowanych przez imperialnych urzędników. Na
razie mają też kłopoty z admirałem Zsinjem, ale kiedy się z nim rozprawią, przyjdzie
kolej na nas.
Convarion skinął głową.
- Jeśli planety, które kupują u nas bactę, przestraszą się odcięcia dostaw, nie będą
naciskać na Nową Republikę, by coś z nami zrobiła. A gdyby Thyferranie nas poparli,
Nowa Republika musiałaby dokonać inwazji, by nas stąd wyrzucić.
- Właśnie.
Vorru zaczekał, aż przebrzmi echo słów Isard. On sam nie miał tej pewności, którą
słyszał w jej głosie. Bagatelizowanie problemu Antillesa było błędem, a Isard powinna
mieć dość rozumu, by to zauważyć. Chociaż Vorru uważał, że to zagrożenie można
kontrolować i ograniczać, jedynym sposobem, by całkowicie je wyeliminować, było
zabicie Antillesa i zniszczenie podstaw jego siły. Od informatorów, których Vorru za-
trudnił, by zebrać informacje o Antillesie, zaczynały już wpływać pierwsze meldunki,
ale jak dotąd próby zlokalizowania jego bazy lub rozszyfrowania jego planów okazały
się nieskuteczne.
Vorru rozłożył ręce i uśmiechnął się do Convariona.
- Czy wykona pan rozkaz i wymierzy karę jednej z planet, które współpracują z
Antillesem?
- Proszę przesłać mi pliki z danymi na temat potencjalnych celów, a w ciągu
dwóch dni opracuję plan rozprawienia się z nimi. -Convarion wstał. - Może pani sama
wybrać cel albo pozostawić tę decyzję do mojego uznania. W zamian proszę tylko o
jedno.
Isard uniosła brew.
- To znaczy?
- Jak pani wcześniej powiedziała, moją inicjatywę ograniczają założenia misji. -
Convarion wykrzywił twarz w półuśmiechu. - Jeśli chce pani, by jak najwięcej istot
otrzymało nauczkę, proszę wyświadczyć mi przysługę i zdefiniować moją misję tak
szeroko, jak tylko się da.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
108
R O Z D Z I A Ł
18
Z wielu powodów Iella Wessiri nie mogła uwierzyć, że w ogóle zdecydowała się
wziąć w tym udział. Rozumiała, jak ważna była to misja i jak wiele dobrego mogła
uczynić dla sprawy Ashernów, ale i tak budziła jej wewnętrzny sprzeciw. To zwykłe
morderstwo, myślała, nic innego.
Kiedy Elscol zaproponowała tę operację, użyła eufemizmu „sankcja" dla określe-
nia tego, co zamierzali zrobić z jednym z xucphrańskich dygnitarzy, Aerinem Dlaritem.
Dlarit, starszy już mężczyzna, awansował na generała Narodowego Korpusu Obrony
Thyferry. Na co dzień kierownictwo nad Korpusem sprawował wprawdzie major Barst
Roite, ale Dlarit chętnie paradował w generalskim mundurze na licznych przyjęciach.
Lokalne media często go pokazywały, zapewniając pobratymców, że Asherni są pod
kontrolą, a pozostałe sprawy toczą się całkiem pomyślnie.
- Sam się wystawił jako oczywisty cel. - Elscol bezradnie rozłożyła ręce, by pod-
kreślić sens swoich słów. - Jeśli go wyeliminujemy, wstrząśniemy xucphrańską spo-
łecznością do samych podstaw.
Iella sprzeciwiła się.
- W sensie militarnym Dlarit nie jest żadnym celem. To tani efekciarz. Uderzając
w inne cele, moglibyśmy łatwo podważyć jego pozycję, dowodząc po prostu, że jego
zapewnienia to zwykłe kłamstwa.
- To prawda, ale w ten sposób ludzie nie poczują, że wojna dotarła na próg ich
domu. Musimy ich przestraszyć, i to mocno.
- A atakując cele militarne, nie zdołamy tego dokonać?
- Z czasem pewnie tak. Ale ten sposób jest szybszy.
Iella zmarszczyła czoło.
- Czy nie to samo osiągnęlibyśmy, strzelając do przypadkowych cywilów?
Elscol wzruszyła ramionami.
- Może i tak. To nasz plan awaryjny.
- Chyba nie mówisz poważnie. - Iella spojrzała na drobną kobietę z niedowierza-
niem. - To byłoby zwykłe morderstwo. Zresztą wyeliminowanie Dlarita też nim będzie,
jakbyśmy na to nie patrzyli. Nie możesz mordować niewinnych ludzi.
Michael A. Stackpole
109
- Słuchaj, Iella, tu nie ma niewinnych ludzi. - Elscol podparła się pod boki. - Przez
całe lata pomagałam planetom wyzwolić się spod panowania Imperialnych, a częścią
każdej z tych operacji było przebudzenie miejscowej ludności, by przejrzała na oczy i
zobaczyła, co naprawdę się wokół niej dzieje. Ludzie zakładają, że jeśli nic nie mówią i
nic nie robią, to nie uczestniczą w walce, tymczasem bezczynność jest cichym głosem
poparcia dla panującego status quo. Muszą zrozumieć, że nie dokonując wyboru, fak-
tycznie opowiadają się po jednej ze stron. Kiedy to do nich dotrze, zaczną się zastana-
wiać nad alternatywą, a my sprawimy, że opowiedzenie się po stronie Imperialnych
uznają za bardzo zły pomysł.
Iella uniosła głowę.
- Czarne Słońce w ten sam sposób usprawiedliwiało mordowanie swoich przeciw-
ników.
- Jest różnica między nami a Czarnym Słońcem.
- Tak? Jaka?
- Czarne Słońce kierowało się wyłącznie egoizmem i chciwością. - Elscol powio-
dła wzrokiem po twarzach zebranych w pokoju ludzi i Vratiksów. - My walczymy o
wolność, o prawo do życia w taki sposób, w jaki chcemy żyć. Walczymy o jedyną
sprawę, o jaką warto walczyć.
- A jeśli ci ludzie chcą, by rządziło nimi Imperium?
- To potraktują naszą akcję jako nakaz eksmisji. - Elscol zmrużyła brązowe oczy. -
Pracowałaś kiedyś w policji, broniąc niewinnych przed kryminalistami. Mogłaś wtedy
unikać drastycznych środków, bo za sobą miałaś mandat rządu, państwowy system
wymiaru sprawiedliwości, realizujący wolę narodu. Rozumiem to i szanuję. Jednak
wiem też, że spotykałaś przestępców, których powstrzymać mógł jedynie strzał z bla-
stera. Właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia tutaj. Dlarit może się wydawać nie-
szkodliwy, ale pomaga utrzymać system, który z Vratiksów zrobił niewolników. To
przez ten system miliardy istot niepotrzebnie cierpią, bo nie mogą sobie pozwolić na
zakup lekarstwa. Ten facet ma na rękach krew każdego, kto zmarł z powodu braku
bacty, podobnie jak krew rodzin załogi „Alazhi". Iella pokiwała głową.
- Nie mogę zaprzeczyć, że masz rację co do Dlarita. Dodaj do tego fakt, że jego
córka szpiegowała w Sojuszu na rzecz Imperium i doprowadziła do ujęcia Corrana.
Cóż, kiedy nadal nie podoba mi się pomysł zamordowania go, zwłaszcza w jego wła-
snym domu.
- Wrażenie będzie większe, jeśli zrobimy to właśnie tam. Nagramy hologram z eg-
zekucji i zaczniemy go rozpowszechniać. To powinno uświadomić ludziom, o co nam
chodzi, i to bardzo szybko.
- I zrobi z nas potwory. A co z pracownikami i rodziną Dlarita? Co zrobimy, jeśli
ktoś z nich nas zauważy?
Elscol pogardliwie wydęła wargi.
- Blastery można nastawić na ogłuszanie. Iella uniosła brew.
- Mówisz tak, jakbyś chciała wymordować również jego dzieci.
- Erisi to jego córka. Z młodych Hurtów wyrastają stare.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
110
- Ale pozostawiając przy życiu jego młodsze dzieci, pokażemy, że jesteśmy zdolni
do litości dla tych, którzy uświadomią sobie własne błędy, prawda? - Iella spojrzała na
nią twardo. - Prawda?
- To utrudni operację, ale da się zrobić. - Elscol rozejrzała się po pokoju narad. -
Ktoś jeszcze ma jakieś obiekcje moralne, czy możemy przejść do spraw organizacyj-
nych?
Nie było żadnych, więc Elscol od razu zabrała się do planowania ataku. I to jak! -
uświadomiła sobie Iella. Doświadczenie Elscol w planowaniu i realizacji podobnych
operacji widać było choćby po tym, jak rozpracowała system ochrony posiadłości Dla-
rita. Iella brała udział w niezliczonych naradach KorSeku w sprawie różnych akcji spe-
cjalnych, głównie ataków na warownie kryminalistów, ale prezentacja Elscol była nie
mniej szczegółowa i przewidująca.
Ku zaskoczeniu wszystkich, nie wyłączając jej samej, Iella zgodziła się przyłączyć
do grupy dwunastu asherneńskich komandosów, którzy zgłosili się na ochotnika do tej
operacji. Elscol, Sixtus i troje ich towarzyszy z czasów służby w Oddziałach Specjal-
nych Imperialnej Marynarki tworzyli jądro grupy. Iella, dwóch Vratiksów i czterech
ludzi - wszyscy byli zaltińskimi uchodźcami - dopełnili zespół. Każdy z komandosów
dostał blaster, rusznicę laserową, ciemny kombinezon, komunikator i lekką kamizelkę
kuloodporną, która chroniła ciało od szyi po krocze, na plecach i z przodu. Iella wie-
działa, że kamizelka nie powstrzyma strzału z miotacza, ale nawet tak słaba przeszkoda
przy trafieniu w korpus oznaczała, że rana nie będzie śmiertelna.
Przywarła do pnia olbrzymiego drzewa akonije. Wilgotne powietrze zatrzymywało
panujący w dzień upał, a w kamizelce było jej jeszcze goręcej. Tylko delikatny powiew
nocnej bryzy trochę ją ochłodził. Ale ten wiatr jednocześnie tłumi pewne odgłosy, po-
myślała, a wzmacnia inne. Dmuchnęła, by odgarnąć kosmyk jasnobrązowych włosów z
twarzy, i popatrzyła w ciemność.
Ruchome cienie Sixtusa i jego towarzyszy zniknęły w dżungli rosnącej wokół do-
mostwa Dlarita. Sama posiadłość położona była na wzgórzu u stóp wysokich gór, sta-
nowiących część wygasłego wulkanu. Hologramy zrobione w świetle dziennym poka-
zywały, że jest to miejsce niezwykłej urody, gdzie kamienne budynki wyrastały wśród
dżungli na podobieństwo miniaturowych wulkanów. W tle olbrzymie wodospady spa-
dały z gór. Było tu jak w ziemskim raju.
To właśnie te wodospady podsunęły sposób dostania się na miejsce akcji. Podsta-
wowym środkiem transportu umożliwiającym dotarcie do posiadłości lub wydostanie
się z niej był śmigacz. Do głównego traktu na południu prowadziło czterdzieści pięć
kilometrów wąskiej, krętej drogi, przecinały ją jednak liczne bramy, a wiele natural-
nych przewężeń pomiędzy wypiętrzeniami skalnymi stanowiło doskonałe miejsce za-
sadzki na nieproszonych gości. Był tu także krąg dobrze ukrytych baterii obrony prze-
ciwpowietrznej firmy Comar Tritracker, tak więc próba nieupoważnionego dotarcia do
posiadłości śmigaczem graniczyłaby z samobójstwem. Liczne czujniki rozmieszczone
wokół domu pozwalały monitorować możliwe przejścia do posiadłości prowadzące
przez dżunglę.
Michael A. Stackpole
111
Asherni włamali się do planetarnych komputerów i wykorzystując zaltińskie sate-
lity obserwacyjne, uzyskali holograficzny podgląd terenu w czasie rzeczywistym, w
paśmie widzialnym i podczerwieni. Umożliwiało im to śledzenie patrolujących cały
obszar strażników. Poznali też rozmieszczenie czujników w dżungli i zauważyli, że
patrole koncentrują się zwykle po przeciwległej stronie gór i wodospadów. Po przestu-
diowaniu specyfikacji czujników w okolicy gór zorientowali się, że ich czułość w tym
miejscu została zmniejszona, tak by ruch wody i dźwięk wodospadu nie uruchamiały co
chwila alarmu.
Weszli więc na teren posiadłości od strony gór, wspinając się na szczyt o zmierz-
chu. Kiedy zapadła ciemność, zaczęli schodzić w dół, trzymając się możliwie jak naj-
bliżej wodospadów. Przyspieszyli zejście, spuszczając się na linach pod jednym z wyż-
szych wodospadów; ukryli się przed czujnikami pod kurtyną wody. Kiedy dotarli do
stóp gór, ruszyli skrajem terenu pozostającego w zasięgu czujników, wijącą się niczym
labirynt ścieżką w dżungli.
Byli komandosi sił specjalnych przecierali drogę. Choć równie wysocy jak sztur-
mowcy, ludzie Sixtusa poruszali się ze zwodniczą lekkością i śmiertelnie cicho. Iella
cieszyła się, że są po ich stronie. Choć perspektywa walki ze szturmowcami była dosta-
tecznie przerażająca, dużo gorzej byłoby stanąć oko w oko z tymi ludźmi. Ktoś kiedyś
wybrał ich, by dołączyli do najbardziej elitarnej jednostki Imperialnej Marynarki, a ich
umiejętności potwierdzały słuszność tej decyzji.
Iella usłyszała pojedynczy trzask w komunikatorze, ruszyła więc szybko do przo-
du, cały czas schylona. Stanęła u boku Elscol i spojrzała w kierunku, który wskazała jej
drobna kobieta. Na tle ściany budynku zobaczyła dwóch strażników z Narodowego
Korpusu Obrony Thyferry, patrolujących teren. Elscol dwukrotnie stuknęła palcem w
komunikator i na jej sygnał dwa potężne cienie uniosły się i zasłoniły strażników, Iella
nie usłyszała krzyków ani strzałów, tylko podwójny trzask w komunikatorze zasygnali-
zował, że szturmowcy zostali wyeliminowani. Pozostali członkowie grupy ruszyli na
skraj polany. Od przylegającego do budynku solarium dzieliło ich zaledwie dwadzie-
ścia pięć metrów. Iella przyklękła na jedno kolano obok jednego z leżących strażników
i dotknęła jego szyi, szukając pulsu, ale lepka wilgoć na palcach powiedziała jej
wszystko, co chciała wiedzieć. Dźwięk strzału z blastera albo jego niebieskie światło
ktoś mógłby zauważyć, pomyślała. Ci ludzie musieli umrzeć.
Elscol poklepała po ramieniu komandosów, którzy na ten znak przebiegli sprintem
przez trawnik i zniknęli w cieniu solarium. Iella uświadomiła sobie, że wstrzymuje
oddech, czekając na reakcję z wnętrza domu. Pojedynczy trzask w komunikatorze
świadczył o tym, że są bezpieczni. Elscol odpowiedziała podwójnym sygnałem, a Iella
spięła się do biegu.
Komandosi wyjęli z torby na narzędzia elektroniczne urządzenie, które przymo-
cowali do zamka w drzwiach solarium. Iella widziała, jak lampki kontrolne urządzenia
błyskają różnymi kolorami, aż w końcu wszystkich pięć zapaliło się na zielono. Po
trzech sekundach zgasły, a komandosi pchnęli drzwi, które otworzyły się, nie stawiając
oporu. Kolejny podwójny trzask w komunikatorze i Iella poderwała się do biegu.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
112
Pędziła spięta, z każdym krokiem spodziewając się strzału z ciemności, palącego
czerwonego promienia, który trafi ją, poderwie w powietrze i rzuci o ziemię. Więcej
razy, niż byłaby w stanie spamiętać, widziała, jak spotyka to innych. Wyraz zaskocze-
nia na twarzach ofiar, których irracjonalne przekonanie o własnej nieśmiertelności
ustępowało nagle miejsca konsternacji i rozpaczy, prześladował ją w sennych koszma-
rach. Umierając, zwłaszcza gwałtowną śmiercią, nikt nie wygląda ładnie, pomyślała.
Dotarła do drzwi i weszła do środka. Skręciła w lewo i przywarła do ściany przy
drugich drzwiach, prowadzących do wnętrza domu, naprzeciwko pierwszego z koman-
dosów. Tuż za nią wpadła Elscol, za nią Sixtus. Oboje popędzili do środka, a po chwili
dwukrotnym stuknięciem w mikrofon komunikatora zasygnalizowali, że droga wolna,
więc Iella i komandosi ruszyli ich śladami. Pozostali członkowie drużyny rozbiegli się
po parterze budynku, bez przeszkód zabezpieczając teren.
Elscol i Sixtus weszli schodami na pierwsze piętro. Iella trzymała się tuż za nimi.
Na piętrze było ciemno; przytłumione światło padało jedynie zza otwartych drzwi w
końcu korytarza. Ciemności nie zdziwiły jej specjalnie - atak został zaplanowany tak,
by dotarli do posiadłości przed świtem, korzystając z faktu, że większość mieszkańców
będzie o tej porze spała. Zapalone światło o tej porze wydawało się dziwne, ale nie
można było wykluczyć, że ktoś po prostu zapomniał je zgasić.
Albo że długo pracuje, pomyślała Iella. Te drzwi prowadzą do gabinetu Dlarita.
Zaczęła ostrożnie skradać się. Choć od otwartych drzwi dzieliło ją zaledwie dzie-
sięć metrów, pokonanie tego dystansu zajęło jej dwie minuty. Dotarła do drzwi, wychy-
liła się na chwilę i szybko rozejrzała się po pokoju. Ubrany w swój najlepszy mundur
Narodowego Korpusu Obrony Thyferry, Aerin Dlarit siedział rozparty w wygodnym
fotelu. Holoprojektor wbudowany w biurko wyświetlał wysoką na metr, imponującą
postać samego Dlarita na kamiennym piedestale. Hologram obracał się powoli w po-
wietrzu, ukazując grupkę miniaturowych widzów zgromadzonych wokół pomnika i
wpatrujących się weń z podziwem i zachwytem.
Elscol wyciągnęła blaster i odezwała się szeptem:
- Dajcie tu holokamerę. Umrze przy pomniku własnej pychy i źle ulokowanego
zaufania do Imperium.
Iella położyła jej dłoń na ramieniu.
- Czekaj, mam inny pomysł. To powinno zrobić jeszcze większe wrażenie.
- On musi umrzeć.
- Jeśli przeprowadzimy to, co wymyśliłam, będzie umierał po tysiąckroć. - Iella
wyciągnęła pistolet i nastawiła go na ogłuszanie. - Zabiliśmy już dwóch strażników,
więc nikt nie będzie miał wątpliwości, że to poważna akcja. Zaufaj mi, to zadziała.
- Jeśli twój pomysł mi się nie spodoba, facet i tak zginie. Iella uśmiechnęła się.
- Spodoba ci się. I będzie dużo zabawniej.
Iella wyjaśniła, o co chodzi. Elscol była temu przeciwna, dopóki nie zobaczyła, że
Sixtus się uśmiecha. To ją przekonało. Iella ogłuszyła więc generała pojedynczym
strzałem i zabrała się do pracy. Cała drużyna wydostała się z posiadłości tą samą drogą,
którą weszli, i choć Ielli ciążył nieco paradny mundur generała Aerina Dlarita, droga
powrotna wydała jej się znacznie krótsza.
Michael A. Stackpole
113
R O Z D Z I A Ł
19
Myśliwiec przechwytujący komandor Erisi Dlarit opuścił ładownię „Deprawatora"
i przyciągany samą tylko siłą grawitacji zaczął opadać w atmosferę Halanit. Obła ma-
szyna zakołysała się lekko, wchodząc w zimną atmosferę planety, przypominając Erisi,
że tarcie i opór powietrza odbiorą myśliwcowi nieco zwrotności. Manewry, które bez
trudu wykonałaby w próżni, tutaj mogły ją zabić.
Rebelianci nazywają te myśliwce „skosami", przypomniała sobie, ale w atmosfe-
rze ta nazwa niezbyt do nich pasuje. Od momentu, gdy Ysanna Isard wyznaczyła ją na
dowódcę pułku gwiezdnych myśliwców Narodowego Korpusu Obrony Thyferry, Erisi
starała się przekonać dowództwo, aby przydzielone jej dwie eskadry wyposażono w X-
wingi. Choć wolniejsze i nieco mniej zwrotne niż Interceptory, X-wingi miały tarcze i
torpedy protonowe oprócz laserów, co czyniło z nich lepsze myśliwce.
Nieważne, jak elokwentnie próbowała przekonywać ani jakie argumenty wysuwa-
ła, Iceheart się nie zgodziła. Erisi uświadomiła sobie, że jej opinia o wyższości maszyn
Sojuszu ostro koliduje z głęboką wiarą Isard, że maszyny Imperium po prostu muszą
mieć przewagę. Isard uważa się za najlepszy przykład supremacji Imperium, pomyślała,
i wymaga, by wszystko inne równało w górę do jej poziomu. Argumenty Erisi czy ko-
gokolwiek innego nie przekonywały jej, bo uważała, że nie dorastają do jej wysokich
standardów.
Z drugiej strony Erisi nie mogła winić Isard za to, że traktuje Thyferran i Korpus
Obrony jak głupszych, zdegenerowanych kuzynów Imperium. Chociaż „Deprawator"
był już w drodze na Halanit, kiedy nastąpił atak Ashernów, wiadomość o tym dotarła na
okręt. Policzki Erisi zapłonęły, gdy przed oczami stanął jej znowu wizerunek ojca, na-
giego i ogłuszonego w swoim fotelu. Po tym wstydliwym incydencie załoga „Deprawa-
tora" nie widziała najmniejszego powodu, by ukrywać swoją pogardę dla przebywają-
cego na pokładzie personelu Korpusu.
Fakt, że sprawa dotyczyła jej ojca, mocno zabolał Erisi. Jeszcze gorsze było to, że
na hologramie zidentyfikowano Iellę Wessiri. Imperialni uznali na tej podstawie, że
Antilles sprzymierzył się z Ashernami, ale Erisi z uczestnictwa Ielli w ataku wyczytała
coś jeszcze. Iella upokorzyła mojego ojca, pomyślała, żeby mnie zranić. To zemsta za
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
114
to, że zdradziłam Corrana i eskadrę. Ta wiadomość została skierowana bezpośrednio do
niej - niczym wypowiedzenie prywatnej wojny.
Erisi spojrzała na monitor i warknęła do komunikatora:
- Czwórka, wyłamałeś się z szyku.
Za czwórką jej Interceptorów leciały cztery bombowce typu TIE o wzmocnionym,
podwójnym poszyciu. Oficjalnie Interceptory miały tylko osłaniać bombowce, ale gdy
te zrzucą detonatory termiczne i bomby protonowe, by rozerwać kopułę głównej kolo-
nii, zadaniem Interceptorów będzie angażowanie celów naziemnych i wyeliminowanie
ostrzału wyładowanych szturmowcami wahadłowców, które leciały za nimi.
Bombowce TIE weszły w atmosferę i zaczęły schodzić w dół po spirali w stronę
wyznaczonego celu. Erisi i jej formacja zawróciły, by pójść ich śladem. W głowie Erisi
pojawiły się nieproszone wspomnienia niezliczonych ćwiczeń na X-wingach, spadają-
cych niczym jastrzębio-nietoperze na tak powolne statki. Dwa z nich wyeliminowała-
bym w pierwszym podejściu, pomyślała, a kolejne zginęłyby podczas próby ucieczki.
W dole bombowce rozpoczęły nalot. Detonatory termiczne opadały leniwie jak
nieszkodliwe zabawki. Ich eksplozje rozświetliły lodowiec złotym blaskiem, który
zgasł nagle w kłębach pary. Lekka bryza szybko przegnała mgłę, odsłaniając wyrwę
długą na blisko kilometr i głęboką na pół. Na jej dnie zaczęła się zbierać, parując, wo-
da; Erisi zorientowała się, że detonatory przebiły się przez lodowiec aż do transpasta-
lowej kopuły chroniącej kolonię przed ostrym klimatem Halanit.
Drugi nalot bombowców przebił kopułę. Bomby protonowe roztrzaskały transpa-
stalowe osłony, których odłamki zaczęły spadać na poziom zerowy. Fala uderzeniowa
targnęła podwójną ścianą, odrywając obie warstwy transpastalowych arkuszy. Ciepłe
powietrze spod kopuły wystrzeliło w górę, rozrzucając szczątki, i szybko skropliło się
w zimnej atmosferze. Jednocześnie zimne powietrze wdarło się wokół poszarpanych
krawędzi wyrwy do wnętrza kolonii.
Przechyliwszy swojego Interceptora na lewe skrzydło, Erisi wprowadziła myśli-
wiec po spirali przez otwór wyrwany przez bombowce. Ściany przepaści, w której się
znalazła, ciągnęły się nad i pod maszyną jak największy z bulwarów Coruscant. Długie,
podwieszane mosty spinały oba brzegi przepaści na różnych poziomach, a zamarzający
coraz szybciej wodospad spadał w głębię otwierającą się przed jej oczami. Światła ty-
sięcy iluminatorów upstrzyły ściany przepaści żółtymi kołami i prostokątami.
Erisi nacisnęła spust laserowego działka. Strumień zielonych promieni wypalił po-
szarpaną linię otworów w przeciwległej ścianie przepaści, przebijając iluminatory i
gasząc świetlne wzory. Nie przerywając ostrzału, spojrzała na główny monitor, czeka-
jąc, aż uaktywni się alarm ostrzegawczy przed pociskami. Albo pociski, albo turbolase-
ry, pomyślała, a jeśli mają ich użyć, to teraz.
Leciała coraz głębiej i głębiej, ostrzeliwując cele na swojej drodze. Jedna linia
ognia rozproszyła grupkę ludzi zgromadzonych na balkonie. Kolejna ścięła most dla
pieszych, ścigając mężczyznę, który głupio wykombinował, że będzie szybszy niż lase-
rowy promień. Zbliżając się do dna przepaści, Erisi zmniejszyła prędkość i wyprowa-
dziła statek pętlą w górę, wcześniej jednak ostrzelała zbiorniki wodne na dnie tak gęsto,
że pod wpływem energii laserów zaczęły wrzeć.
Michael A. Stackpole
115
Wiedziała, że z rozerwaną kopułą i basenami do hodowli ryb zamienionymi w zu-
pę kolonia Halanit jest już martwa. Ci, którzy nie zamarzną, zginą z głodu - okropna
śmierć, w obu przypadkach. Uświadomiła sobie, że jej dawni towarzysze z Eskadry
Łotrów byliby wstrząśnięci, widząc taką rzeź, podobnie jak ona by była oburzona, gdy-
by Imperium przypuściło atak na Thyferrę. Nie czuła jednak wyrzutów sumienia, ska-
zując na zagładę tych ludzi.
I tak już nie żyją, pomyślała. Desperacko potrzebowali bacty, bez której ich nie-
wielka kolonia nie byłaby w stanie przetrwać. Nie stać ich było na jej zakup, więc każ-
dy, kto miał dość neuronów, by utworzyć choćby jedną synapsę, powinien był już daw-
no się zorientować, że jedynym rozsądnym wyjściem było opuścić Halanit albo znaleźć
taki sposób eksploatowania planety, by zapewnić jej samowystarczalność.
Nie mam obowiązku ratowania głupców przed skutkami ich głupoty, pomyślała
Erisi. Nawet gdyby dostali bactę tym razem, następny kryzys doprowadziłby do ich
zagłady. Uznała, że upór, z jakim odmawiają stawienia czoła rzeczywistości, zwalnia ją
z obowiązku chronienia ich przed katastrofą, o którą sami się proszą. Zmrużyła oczy,
wyprowadzając myśliwiec do kolejnego nalotu na powierzchnię. A najgłupszą rzeczą,
jaką mogli zrobić, pomyślała, było przyłączenie się do złodziei i przyjęcie od nich bac-
ty, za którą nie mogliby zapłacić.
Chociaż nikt do niej nie strzelał, wiedziała, że ta kolonia bynajmniej nie jest bez-
bronną, pokojową społecznością. Przyjęcie przez nich bacty od Antillesa było jak wbi-
cie noża w gospodarkę Thyferry. Gdyby Thyferra pozwoliła im postępować dalej w ten
sposób, inne światy zaczęłyby tak samo uchylać się od zapłaty. Inni mogliby naślado-
wać Wedge'a i konwoje z bactą atakowaliby wciąż nowi piraci. Odmawiając Thyferrze
należnego jej wynagrodzenia za dostarczanie galaktyce życiodajnej substancji, przy-
puszczali na nią atak równie niszczący, jak ten, w którym brała udział.
Erisi wyleciała świecą przez otwór w kopule, przechyliła maszynę na bok i zaczęła
krążyć po wydłużonej elipsie wokół wyrwy w tarczach.
- Zgłasza się Interceptor Jeden. Brak obrony przeciwpowietrznej ze strony wroga.
- Zrozumieliśmy, „Jeden". Kapitan gratuluje pani nalotu i prosi o przyłączenie się
do niego podczas triumfalnego marszu przez kolonię.
- Zrozumiałam. Przyjęłam rozkaz. - Erisi uśmiechnęła się. Pokazaliśmy Convario-
nowi, pomyślała, że piloci Korpusu to nie bezmózgie nerfopasy, za jakich nas uważał.
Teraz Convarion chciał zademonstrować jej potęgę szturmowców, żeby nie zapomnia-
ła, kto tu komu podlega. Erisi znała swoje miejsce, więc nie zamierzała kwestionować
jego pozycji. Zresztą nawet gdyby próbowała, Convarion nigdy by nie uwierzył, by
Erisi mogła przewyższać go pod jakimkolwiek względem.
Gavin zorientował się, że to eksplozja go obudziła, dopiero wtedy, gdy usłyszał
drugi i trzeci wybuch. Odrzucił szybko kilka warstw koców - dzieciństwo na Tatooine
gwarantowało, że na Halanit będzie mu zimno nawet w gorących źródłach - i zaklął pod
nosem, wkładając stopy w wyziębione buty. Zapiął je, wstał i właśnie wkładał pas z
Masterem, gdy w drzwiach jego pokoju pojawił się Farl Cort.
- Co się dzieje? - zapytał Gavin.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
116
Zanim Cort zdążył odpowiedzieć, uszy Gavina zareagowały na gwałtowną zmianę
ciśnienia w kolonii. Z pokoju zaczęło uchodzić powietrze, a płaszcz Corta załopotał w
przeciągu. Twarz mężczyzny zbladła.
- Przebili się przez tarcze. Gavin złapał Corta, zanim upadł.
- Kto?
- Chyba Imperialni. Na orbicie jest gwiezdny niszczyciel.
- Pomiot Sithów! Powinien był pan mnie obudzić, kiedy tylko się pojawił! - Gavin
miał ochotę walić głową o ścianę. Był pewien, że zachował wystarczającą ostrożność,
by „Deprawator" nie zdołał namierzyć jego kursu. Kiedy gwiezdny niszczyciel pojawił
się w systemie, z którego porwali konwój bacty, natychmiast odpadł z szyku i zanur-
kował w dół. Kadłub „Xucphrańskiej Alazhi" osłonił go przed turbolaserami niszczy-
ciela. Wiedział, że jest tylko jeden sposób, by nie zginąć - skoczyć w nadprzestrzeń,
więc zrobił to całkiem na ślepo.
Leciał w nadprzestrzeni przez piętnaście sekund - najdłuższe piętnaście sekund w
jego życiu. Taki ślepy skok był posunięciem równie mądrym, jak naśmiewanie się z
grubasów w towarzystwie Hutta, i prawie zawsze równie śmiercionośnym. Wysko-
czywszy z nadprzestrzeni, szybko zeskanował otoczenie i kazał swojemu R2 wytyczyć
kolejny krótki skok. Dalej leciał serią siedmiu podobnych skoków, w przód i w tył,
żeby w końcu jednym długim skoczyć aż na Rubieże. Wylądował na niewielkiej plane-
cie, wpadł tam w drobne tarapaty, ale jakoś się wykaraskał, a potem ruszył z powrotem
na Yag'Dhul.
Nigdy nie był orłem w astronawigacji, więc miał ograniczony wybór punktów
tranzytowych. Aby jak najszybciej dolecieć z powrotem, najlepszym sposobem był
długi lot na Halanit, bo stamtąd podróż na Yag'Dhul wymagała tylko kilku krótkich
skoków. Pomyślał też, że jest pewna szansą że Corran i Ooryl będą jeszcze w kolonii,
gdy tam doleci. Podróż na Halanit wyczerpałaby niemal cały zapas jego paliwa. Miał
nadzieję, że tamtejsi koloniści napełnią mu baki w zamian za bactę, którą otrzymali, a
gdyby był tam jeszcze Corran, to na pewno by nie odmówili.
Mimo nieobecności Corrana koloniści z Halanitu byli szczęśliwi, że mogą ofiaro-
wać mu paliwo; jedyny problem polegał na tym, że najpierw musieli je zsyntetyzować.
Cały proces miał zająć dwa dni, podczas których starali się jak mogli, by poczuł się u
nich jak w domu. Na planecie okrytej lodem, obfitującej w wodę, gdzie podstawą
kuchni były ryby, nie było łatwo sprawić, by ktoś pochodzący z Tatooine czuł się jak u
siebie.
Cóż, teraz, kiedy „Deprawator" mnie wyśledził, pomyślał Gavin, jedyną zapłatą za
ich gościnność będzie śmierć. Jęknął, ale po chwili wyprostował się i zmusił, by myśleć
rozsądnie. Włączył komunikator przypięty do klapy kombinezonu.
- Piaskoszczurze, uruchom wszystkie systemy!
Jego robot R2 ćwierknął w odpowiedzi.
- Mniejsza o to, rób, co ci mówię! Zwiększ ciśnienie w pompie paliwa i wyciśnij
ich syntezatory do ostatniej kropli, jeśli będziesz musiał. Bez odbioru. - Podtrzymał
Corta, który zaczął się osuwać po ścianie, i postawił go na nogi. - Zabierz mnie do han-
garu serwisowego.
Michael A. Stackpole
117
Rozbiegany wzrok Corta zogniskował się z powrotem.
- Hangar serwisowy! Chodź, jest po drugiej stronie przepaści.
Cort wyprowadził Gavina z kwatery i poprowadził labiryntem podziemnych kory-
tarzy w kierunku przepaści. Korytarzem biegli z krzykiem ludzie, ale drobny mężczy-
zna zręcznie ich omijał. Gavin pomagał sobie łokciami i dogonił Corta przy wejściu na
kładkę prowadzącą na drugą stronę przepaści.
Chwycił swojego towarzysza za płaszcz i odciągnął z drogi zielonych laserowych
promieni. Gęsta ich linia siekła kładkę, ścigając i paląc nogi uciekającego Corta. Jego
krzyk zginął w ryku nisko lecącego Interceptora. Mężczyzna sturlał się z kładki i spadł
w przepaść.
- Teraz, biegiem! - Okrzyk Gavina przebił się przez wycie kolejnego myśliwca
ostrzeliwującego ściany rozpadliny. Gavin zaczął biec; jego długie nogi szybko poko-
nywały dystans. Paniczny strach dodał mu tempa; czuł, że nigdy jeszcze nie biegł tak
szybko. Płuca go paliły, a z ust wydobywała się para, ale jęczące echo silników Inter-
ceptora nie pozwalało mu zatrzymać się choćby na chwilę, dopóki nie dotarł do prze-
ciwległego krańca rozpadliny i nie schronił się w korytarzu.
Cort pojawił się tuż za nim; adrenalina dodała mu sił, dzięki czemu biegł niemal
równie szybko, jak znacznie wyższy od niego Gavin. Poszedł teraz przodem, to skręca-
jąc, to idąc prosto plątaniną korytarzy i pochylni, która doprowadziła ich do olbrzymiej
podziemnej pieczary z wielkim, parującym jeziorem, dwiema cysternami na bactę,
zbieraniną sprzętu wiertniczego firmy Zenomach i innych marek, i w końcu - z X-
wingiem Gavina.
Myśliwiec Gavina był pomalowany złotą farbą z łuskowatym wzorem w pomarań-
czowo-czerwone półksiężyce. Na dziobie myśliwca widniały otwarte usta z wielkimi,
ostrymi jak sztylety zębami. Wyloty torped protonowych wyglądały jak źrenice groźnej
bestii. Kiedy zapytano Gavina, jak chciałby pomalować maszynę, wybrał wizerunek
kraytońskiego smoka, najbardziej przerażającego drapieżnika na Tatooine. Odwrócił się
do Corta.
- To wszystko moja wina. Oni ścigają mnie. Odlecę i postaram się ich stąd odcią-
gnąć. Zbierz ludzi w miejscach, gdzie można się bronić, i trzymajcie się. Szturmowcom
trudno będzie poruszać się w tych tunelach, więc wycofają się, jeśli odlecę.
Cort pokręcił głową.
- Nie mamy żadnej broni.
Żałosna nuta w jego głosie ścisnęła Gavina za serce.
- Nie powinienem był tu przylatywać. - Wyciągnął blaster i wcisnął Cortowi w
dłoń. - Weź to i zrób, co się da. Spróbuję coś wymyślić.
Gavin podbiegł do swojego X-winga i wspiął się po drabince do kabiny. Cort
odłączył przewody doprowadzające paliwo, odsunął się i zasalutował. Gavin odpowie-
dział salutem, włożył hełm i zapiął pasy. Maskę tlenową zostawił na podłodze, nie
chcąc tracić czasu na jej zakładanie. Jeśli mnie trafią, pomyślał, to i tak jestem martwy,
więc nie ma co zawracać sobie głowy maską.
Włączył repulsory, wciągnął podwozie i pchnął manetkę akceleratora. X-wing ru-
szył do przodu w kierunku uchylnej metalowej bramy wbudowanej w otwór pieczary.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
118
Za bramą Gavin zobaczył półprzezroczystą, lśniącą ścianę bieli - nawiany śnieg. Prze-
łączył kontrolkę uzbrojenia na lasery i sprzągł je w podwójny ogień, a potem nacisnął
spust. Śnieżna zapora wyparowała, więc Gavin pchnął manetkę i wystrzelił w niebo
Halanit.
Lecąc nisko, by wykorzystać prądy powietrzne, skierował się długą pętlą w dolinę
skręcającą na północ. Trzy kilometry za pieczarą przechylił maszynę na sterburtę i za-
czął się wznosić. Gdy czujniki zaczęły wychwytywać imperialne myśliwce, wcisnął
klawisz, który rozdzielił płaty skrzydeł i zablokował je w pozycji bojowej.
Rzut oka na wskaźnik paliwa powiedział mu, że ma dziesięć minut walki, zanim
będzie musiał opuścić system. Halanit rzucał niewielki cień masy w hiperprzestrzeni,
ale musiał oddalić się od gazowego giganta wokół którego krążył. Żaden problem, po-
myślał, dziesięć minut to aż nadto, żeby rozwścieczyć Imperialnych na tyle, by zaczęli
mnie ścigać.
Piaskoszczur zaćwierkał, wywołując uśmiech na twarzy Gavina.
- Masz rację, Imperialni lecą w szyku. Chcą nam ułatwić sprawę. Namierz „Je-
den", „Dwa" i „Trzy", - Mając sygnaturę czujników każdego z myśliwców zakodowaną
w pamięci systemów uzbrojenia, Gavin skierował maszynę w stronę wroga, czekając,
aż wejdzie w zasięg rażenia torped protonowych. Leciał prosto na unoszącą się znad
przedziurawionej kopuły kolumnę dymu i pary.
- Piaskoszczurku, zapisuj odczyty z czujników, obraz i wszystko inne.
Robot pojedynczym gwizdem potwierdził przyjęcie polecenia.
Gavin zaczekał, aż jego myśliwiec znajdzie się na skraju pola rażenia, i wtedy
przełączył systemy uzbrojenia na torpedy protonowe. Ustawił je na pojedynczy ogień i
namierzył pierwszy z Interceptorów. Wyświetlacz nad głową zmienił barwę z żółtej na
czerwoną, a pełen entuzjazmu pisk R2 wypełnił kabinę. Gavin nacisnął spust, przerzu-
cił się na drugi cel i odpalił drugą torpedę.
Pierwszy pocisk wzniósł się łukiem ponad ośnieżony krajobraz i trafił prosto w
kabinę pilota. Kolejne wybuchy rozsadziły panele słoneczne z quadanium, rozsiewając
ostre szczątki na trasie przelotu dwóch pozostałych myśliwców TIE. Druga torpeda
przebiła lewe skrzydło maszyny przeciwnika, odrywając je od kadłuba, a potem eks-
plodowała tuż za kabiną pilota. Interceptor po prostu rozpadł się na kawałki, a jego
szczątki uszkodziły ostatniego skosa.
Interceptor przechylił się i zaczął spadać w stronę powierzchni. Gavin próbował
go namierzyć, ale tamten leciał zbyt szybko. Po drobnych korektach kursu zorientował
się, że pilot zachował kontrolę nad maszyną, ale wątpił, by udało mu się wyjść z gwał-
townego nurkowania. Już po nim, pomyślał.
Przelatując nad niewysokim wzniesieniem, przygotował się na eksplozję i kulę
ognia, ale Interceptor się nie roztrzaskał. Zanurkował w chmurę pary i spadł w rozpa-
dlinę będącą sercem kolonii na Halanit.
Nie wywiniesz się tak łatwo, pomyślał Gavin. Przełączył uzbrojenie z powrotem
na lasery i wprowadził X-winga w leniwą pętlę, którą przeleciał nad szczytem. Czarny
otwór w białej płachcie planety ział przed nim jak paszcza kraytońskiego smoka. Zi-
gnorował strach i wyrównał moc na obu tarczach. Ludzie na Halanit mogą być bez-
Michael A. Stackpole
119
bronni, pomyślał, ale ja nie jestem. Przyszła pora, by Imperialni zapłacili za zabawę,
jaką sobie urządzili.
Erisi zauważyła dwa lecące w dół wahadłowce klasy Lambda; zaczęły już skracać
skrzydła, przygotowując się do lądowania w pobliżu wejścia do kolonii. Zawróciła
maszynę i skierowała się ku lądowisku. Jednym pstryknięciem włączyła obwody repul-
sorów i wysunęła podwozie Interceptora, choć była pewna, że przypory ładownicze
utoną w śniegu. Miło mieć statek z włazem na górze, pomyślała. Włączyła komunika-
tor.
- Bascome, przejmij dowództwo klucza. Zostańcie na orbicie, ale nie podejmujcie
kolejnego nalotu na rozpadlinę, chyba że otrzymacie wyraźny rozkaz.
- Tak jest, pani komandor.
Pierwszy z wahadłowców wylądował i wypluł z siebie dwa oddziały szturmow-
ców w specjalnych zbrojach przystosowanych do zimnego klimatu. Szturmowcy wpadli
do lodowej jaskini, którą koloniści wykorzystywali jako hangar dla osobistych statków
ich gości. Spod lodu błysnęły czerwone światła, oblewając śnieg krwistą łuną, a po
chwili przez wąskie wejście zaczął się wydobywać czarny dym.
Wygląda na to, że dostali się do środka, pomyślała Erisi. Poczekała, aż wyląduje
drugi wahadłowiec, i dopiero wtedy uniosła klapę włazu. Mroźne powietrze momental-
nie zaatakowało przez cienki kombinezon; mimo to zdjęła ciężki hełm. Pot we włosach
zamarzł w jednej chwili, ale postanowiła zignorować ziąb. Wydostawszy się z kabiny,
zsunęła się w dół po obłej powierzchni kadłuba i wylądowała na śniegu, zastygłym w
skorupę dostatecznie twardą, by nie zapaść się pod ciężarem jej ciała. Pozostawiła mio-
tacz w naramiennej kaburze i ruszyła po zamarzniętej powierzchni Halanit w stronę
ubranego w czerń kapitana Aita Convariona.
Imperialny oficer powitał ją skinieniem głowy, które odebrała jako nieco lekcewa-
żące - niewątpliwie świadomy zabieg znacznie niższego od niej Convariona. Wąskim
przejściem pomiędzy dwiema falangami szturmowców bez słowa weszli do lodowej
jaskini i śluzy cieplnej na jej przeciwległym końcu. Śluzę już wysadzono, a ciepłe po-
wietrze z koloni zaczęło wypełniać lodową jaskinię. Para wodna i dym, uwięzione pod
sklepieniem, tworzyły coraz większą chmurę.
Convarion wszedł pierwszy do wydrążonego w skale tunelu o z grubsza tylko ob-
robionych ścianach, przestępując nad ciałem martwego cywila. Szli bez przeszkód, aż
dotarli na taras widokowy u wylotu jednej z pieszych kładek spinających brzegi rozpa-
dliny. Obu jej końców pilnowali szturmowcy, a para pełniąca straż po ich stronie na
widok Convariona wyprężyła się na baczność, prezentując broń.
Podparłszy się pod boki, Convarion obejrzał sobie zniszczenia. Echo w rozpadlinie
powtarzało ludzkie krzyki, zmieszane z przenikliwym jękiem laserowego ognia. Czer-
wone rozbłyski rozjarzyły zaciemnione wcześniej transpastalowe iluminatory, a pro-
mienie lasera strącały z mostów i kładek ludzi próbujących ucieczki. Convarion obej-
rzał się na Erisi.
- Nie napotkała tu pani oporu?
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
120
- Nie, panie kapitanie. Lot w rozpadlinie nie był łatwy, ale obyło się bez wypad-
ków.
- Świetnie. Nie chciałbym, żeby pani ludzie ucierpieli podczas swojej pierwszej
operacji. - Machnął ręką, nieokreślonym gestem obejmując całą kolonię. - Moi sztur-
mowcy zneutralizują najważniejsze ogniska oporu, a wtedy pani podwładni mogą wy-
lądować i dokończyć dzieła.
Protekcjonalny ton Convariona ranił jak wibroostrze, ale Erisi postanowiła udać,
że tego nie słyszy.
- Jak pan sobie życzy, kapitanie Convarion. Thyferranie doceniają pański zapał w
ściganiu ludzi, którzy wyrządzają nam szkody.
Wycie Interceptora wlatującego do rozpadliny zagłuszyło odpowiedź Convariona.
Kiedy myśliwiec mijał most, para czerwonych laserowych promieni przebiła dysze
wylotowe silników jonowych, rozpryskując za nimi deszcz na pół stopionych metalo-
wych odłamków. Interceptor przechylił się i runął w dół, eksplodując w kulę jaskrawe-
go ognia w zderzeniu z jednym z mostów. Ferrobetonowa kładka wygięła się pod
wpływem uderzenia, a od punktu zderzenia rozbiegła się siateczka pęknięć. Most trzy-
mał się jeszcze chwilę lub dwie, by zaraz rozpaść się i kamiennym deszczem runąć w
dół.
Choć przerażający, obraz ten był niczym w porównaniu z widokiem X-winga, któ-
ry wpadł do rozpadliny. Pomalowany tak, by przypominał przerażające zwierzę, my-
śliwiec wyglądał bardziej na drapieżnika szukającego ofiary niż na maszynę wojenną
pilotowaną przez wroga. Gdy przemknął obok, Erisi nie zdążyła zauważyć, kto siedzi
za sterami. Wiedziała jednak na pewno, że to jeden z jej dawnych towarzyszy z eska-
dry.
Wiedziała też, że aby przeżyć, musi wrócić do swojego Interceptora i zestrzelić
wroga.
Gavin przeleciał nad rozpadającym się mostem i zobaczył ostrzeliwujące go ze
wszystkich stron laserowe promienie. To strzały z broni krótkiej, pomyślał, nie mi nie
zrobią. Uśmiechnął się ponuro, szarpnął za manetkę akceleratora, odwracając ciąg, i
włączył obwody repulsorów. Przestawił lasery X-winga na pojedynczy ogień i delikat-
nie manewrując sterami, obrócił maszynę dziobem w stronę swoich prześladowców.
Wyrównał, wyhamował i teraz unosił się w rozpadlinie na samych tylko repulsorach.
Używając sterów manewrowych, obracał statek w prawo i w lewo. Naprowadzał
krzyż celowniczy na jednego szturmowca po drugim i strzelał. Podczas gdy ich strzały
odbijały się od tarcz X-winga, nie czyniąc mu żadnej szkody, strzały Gavina były mor-
derczo skuteczne. Ich moc wystarczała nie tylko na to, by przebić pancerne napierśniki
szturmowców, ale wręcz zamienić je w parę, a wraz z nimi osobę, którą okrywały.
W głębi duszy Gavin buntował się przeciw tej rzezi. W starciu z nim szturmowcy
nie mieli żadnych szans, a jednak nie wycofywali się, nie uciekali. Trwali na posterun-
ku, oddając życie za martwe dzieło martwego Imperatora. Nic na tym nie zyskują po-
myślał Gavin. Dlaczego? Jeśli starczy czasu, pozabijam ich wszystkich.
Michael A. Stackpole
121
W tym momencie zrozumiał. Chcą zyskać na czasie. „Deprawator" ma przecież na
pokładzie myśliwce TIE. Jeśli zabawi tu zbyt długo, zostanie na zawsze.
Pchnął manetkę akceleratora i zaczął się wznosić coraz szybciej, nie przestając
strzelać do szturmowców. Koncentrował ogień na najwyższych poziomach; chciał ko-
niecznie trafić jedyną osobę w czarnym imperialnym mundurze, otoczoną oddziałem
szturmowców. Większość z nich zabił, ale nie umiał powiedzieć, czy był wśród nich
czarno ubrany oficer. Będę wiedział po analizie danych z czujników, pomyślał. Pozo-
stawało mu tylko mieć taką nadzieję.
Uznał, że zrobił już, co mógł, dla ludzi z Halanit, więc przyspieszył i wyprowadził
X-winga przez wyrwę w transpastalowej kopule. - Zapłacą za to, Cort - mruknął. - Dro-
go zapłacą. Przechylił myśliwiec na bakburtę, skierował jego dziób ku zachodowi i
ruszył w drogę do domu.
Erisi jednym szarpnięciem otworzyła właz do kabiny i opadła na fotel pilota w tym
samym momencie, gdy X-wing wyleciał przez wyrwę w kopule. Włożyła hełm i zapię-
ła pasy, a następnie włączyła zapłon.
Oba silniki nie zareagowały. Na głównym monitorze pojawił się odczyt danych
diagnostycznych. Zorientowała się .momentalnie, że komory reaktora są zbyt wychło-
dzone, by zapłon zaskoczył. Wyświetliła katalog głównego oprogramowania i posuwa-
jąc się w dół, dotarła do listy awaryjnych kodów obejścia. Spojrzała na wyświetlacz
systemów uzbrojenia i uruchomiła program, który odciął energię od działek laserowych
i skierował ją na ogrzanie rdzeni reaktora. Zaczekała, aż temperatura wzrośnie do od-
powiedniego poziomu, i ponownie włączyła silniki.
Bliźniacze silniki jonowe z rykiem obudziły się do życia, wprawiając kabinę pilota
w delikatne drżenie. Erisi przekierowała dopływ energii z powrotem do laserów, włą-
czyła repulsory, schowała podwozie i pchnęła akcelerator, by zacząć pościg za X-
wingiem. Uniosła dziób maszyny prawie pionowo, ale X-wing miał już nad nią ponad
dziesięć kilometrów przewagi. Nawet przy tej przewadze prędkości, jaką miał Intercep-
tor, wiedziała, że go nie dogoni. Miał dość czasu, by opuścić atmosferę i skoczyć w
nadprzestrzeń.
Wcisnęła klawisz szerokopasmowej transmisji komunikatora.
- Wzywam uciekającego X-winga. Mówi komandor Erisi Dlarit z Narodowego
Korpusu Obrony Thyferry. Natychmiast ląduj albo zostaniesz zniszczony.
- Erisi?
Od razu poznała głos w słuchawkach.
- Gavin? Posłuchaj, musisz zawrócić. Jeśli tego nie zrobisz, dostaną cię.
- Czy nie chciałaś raczej powiedzieć „dostanę cię"?
Erisi uśmiechnęła się.
- Nie, dostaną cię Imperialni. Poddaj się mnie, a ochronię cię przed nimi.
- Jak mam to zrobić? Dać ci kody podporządkowania, żebym skończył jak Corran?
- Sarkazm w głosie Gavina zabolał ją. - Jeśli chcesz mnie dorwać, to spróbuj.
- Zrobiłabym to, gdyby nie zależało ci tak bardzo na ucieczce. -Mogła przełączyć
całą moc na silniki, ale jej lasery byłyby wówczas bezbronne, nie mogłaby więc strze-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
122
lać do niego, gdy już go dogoni. Gdybym tylko miała torpedy protonowe, pomyślała.
Iceheart to idiotka, dodała w duchu.
- Nigdy bym nie pomyślała, że okażesz się tchórzem, Gavin.
Gavin roześmiał się.
- Rok temu, może nawet trzy miesiące, udałoby ci się podpuścić mnie w ten spo-
sób, ale dziś już nie. Nie jestem nawet w połowie tak głupi, jakbyś tego chciała. Nie
zamierzam wdawać się w potyczkę z tobą i dać „Deprawatorowi" dość czasu, by przy-
leciał tu i odciął mi możliwość ucieczki.
- Możesz sobie tłumaczyć swoje tchórzostwo jak chcesz, Gavin. - Wiedziała, że
nie skłoni go do zawrócenia, więc postanowiła sprawić mu tyle bólu, ile zdoła w krót-
kim czasie, jaki jej pozostał, zanim opuszczą atmosferę Halanit. - Uciekaj, żebyś mógł
wrócić później. Wiedz tylko, że skazujesz ludzi z Halanit na zagładę. I że zabiję cię
następnym razem, kiedy się spotkamy.
- Zapłacisz za wszystko, co tu zrobiłaś, Erisi. - W głosie Gavina słychać było tłu-
mioną wściekłość. - Nie uda ci się wywinąć z tego żywcem. To niemożliwe.
- Niemożliwe to specjalność Łotrów.
- Owszem, ale ty nigdy tak naprawdę nie byłaś jedną z nas, prawda?
Na czytniku zasięgu Erisi widziała, jak kilometry oznaczające dzielący ich dystans
przybywają w niewiarygodnym tempie. X-wing rozpędził się do prędkości światła i
wskoczył w nadprzestrzeń. Patrzyła, jak znika, a potem przyciągnęła do siebie drążek i
zawróciła na Halanit. Nie, Gavin, nigdy nie byłam jedną z was, pomyślała. Ja nigdy nie
straciłam kontaktu z rzeczywistością.
Uśmiechnęła się, widząc, że „Deprawator" wyłania się zza tarczy księżyca.
- Wiem, co jest prawdziwą siłą w galaktyce - mruknęła do siebie - i wiem też, że
rzucając wyzwanie niemożliwości, w końcu się przegrywa. Tym razem przegrasz ty.
Michael A. Stackpole
123
R O Z D Z I A Ł
20
Corran czuł w żołądku zimny ciężar - równie zimny jak głos Wedge'a, który pre-
zentował holograficzny zapis nagrany przez kamery X-winga Gavina. Od czasu do
czasu Wedge wciskał jeden z klawiszy notesu komputerowego podłączonego do pro-
jektora. Obraz zamierał, po czym komputer powiększał obraz i wydobywał szczegóły
widoczne na drugim planie. Wszyscy martwi. Sami cywile, pomyślał Corran.
Wzdrygnął się, ale po chwili poczuł, że Mirax głaszcze go delikatnie po karku.
Byłem tam niecały tydzień przed tym, kiedy to się stało, pomyślał. Z częścią z tych
ludzi pewnie rozmawiałem, jadłem, żartowałem. Uświadomił sobie, że podobnie jak w
KorSeku, był przygotowany na to, że może stracić towarzyszy z eskadry. Wszyscy
akceptowali ryzyko wojny i każdy z nich miał tyle samo do stracenia. Śmierć Riva
Shiela zaskoczyła go, ale potrafił sobie wytłumaczyć, że Shiel zginął dobrą śmiercią, w
walce, tak jak by sobie tego życzył.
Ale ludzie na Halanit... Pokręcił głową.
- Oni nigdy nie mieli zamiaru znaleźć się w takiej sytuacji. Mirax przytuliła się do
niego.
- Wiem, ale to Isard sprawiła, że się w niej znaleźli, nie ty. Panele jarzeniowe w
niewielkiej salce odpraw pojaśniały, czego nie można było powiedzieć o twarzy We-
dge'a.
- Po pierwsze chciałbym publicznie stwierdzić, że moim zdaniem Gavin nie mógł
zrobić nic ponad to, co zrobił na Halanit. Wydawało mu się, że to on naprowadził na
Halanit „Deprawatora", ale dziś wiemy, że to nieprawda. Po naszym pierwszym ataku
na konwój Halanit prosił o bactę już tylko nas, a piloci tankowca wiedzieli przecież,
gdzie nastąpił wyładunek. Isard nietrudno było zidentyfikować ich jako cel. Jestem
prawie pewien, że i tak wykryłaby, komu dostarczamy bactę, obojętne jak transporto-
walibyśmy ją na poszczególne planety, ale mogliśmy spróbować jej to nieco utrudnić.
Rzecz jednak w tym, że Iceheart zrobiła na Halanit pokazówkę, żeby zastraszyć inne
planety i zmusić je do zapłacenia za bactę, którą im ofiarowaliśmy za darmo. Wedge
zmrużył brązowe oczy.
- Po odlocie Gavina nie udało nam się nawiązać żadnego bezpośredniego kontaktu
z Halanit. Zgodnie z informacjami, które upowszechniła Isard, „Deprawator" podjął
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
124
akcję odwetową bardzo znacznie wykraczającą poza szkody, jakie spowodował nalot
bombowy i szturmowcy. Zakładam, że w kolonii nikt nie przeżył. Jestem pewien, że po
wszystkim naszpikowano kolonię minami i urządzeniami detonującymi, by zlikwido-
wać tych, którzy przeżyli, i wszystkich, którzy spróbują przylecieć na ratunek.
Głowogony Nawary Vena zadrgały.
- Chcesz powiedzieć, że nie spróbujemy pomóc tym ludziom?
Wedge pokręcił przecząco głową i powiedział, z trudem wydobywając głos:
- Nie mamy dość statków potrzebnych do tego celu. Jeśli przeżyła nawet tylko
jedna dziesiąta mieszkańców, i tak przekraczałoby to nasze możliwości transportowe.
Wiem, że Nowa Republika wysyła na Halanit kilka statków, ale oni również nie spo-
dziewają się znaleźć tam żywych.
Rozłożył bezradnie ręce.
- Wiem, że niełatwo wam się z tym pogodzić. Z powodu naszej akcji zginęli nie-
winni ludzie, ale dzięki temu, co zrobiliśmy, żyli choć trochę dłużej. Gdybyśmy się na
to nie zdobyli, kolonia wymarłaby już kilka tygodni temu. Pozwoliliśmy im przeżyć
tych kilka tygodni. Ulżyliśmy nieco ich doli, a dzisiejsze nieszczęście nie pomniejsza
wartości naszej ówczesnej pomocy. To Iceheart podjęła decyzję, która przeniosła nasz
konflikt o poziom wyżej.
- Musi za to zapłacić! - Gavin uderzył pięścią w oparcie krzesła. - Iceheart i Erisi, i
cała reszta! Muszą zapłacić!
- I zapłacą. - Twarda pewność w głosie Wedge'a spowodowała, że Corran uniósł
głowę. - Ysanna Isard zapomniała o lekcji, jakiej udzieliła Rebeliantom, oddając nam
chorą Coruscant. Zapomniała, że naszą siłą jest wolność, a jej słabością - powiązanie ze
źródłami produkcji bacty. My możemy polecieć, gdzie chcemy i kiedy chcemy; ona nie
ma takiego wyboru. Ma ograniczone możliwości działania i nie zdoła zadbać o wszyst-
ko, będziemy więc uderzać w miejsca, których nie da rady ochronić, i wycofywać się
tam, gdzie nasz cel będzie zbyt mocno chroniony.
Inyri Forge podniosła rękę.
- Zrobiliśmy tak tym razem, a ona zaatakowała niewinną planetę. Jak możemy za-
pobiec podobnym sytuacjom w przyszłości?
- Na dwa sposoby. Po pierwsze, przy pomocy Boostera przejmowaną przez nas
bactę sprzedamy pośrednikom, którzy puszczają dalej. Cena bacty jest dostatecznie
wysoka, by podjęli to ryzyko. Możemy ich zmusić, by sprzedawali po cenach niższych
niż Isard, grożąc, że w przeciwnym razie wstrzymamy dostawy. Za uzyskane pieniądze
będziemy mogli kupić broń, amunicję i części zamienne, których potrzebujemy, żeby
ciągnąć naszą wojnę. Odetniemy się od odbiorców, którzy będą mogli z czystym su-
mieniem powiedzieć, że nie wiedzą, skąd pochodzi bacta, którą kupili, a współpracują-
cy z nami kupcy będą zadowoleni. Oni staną się naszym buforem, a Isard nie będzie
mogła zbyt głośno narzekać, bo straciłaby dostęp do towarów, których potrzebuje, by
utrzymać swoje wojska. Po drugie, i ta kwestia jest znacznie ważniejsza, mamy rachun-
ki do wyrównania z Isard. Thyferra ma w przestrzeni kilkanaście małych kolonii pro-
dukujących bactę. Wybierzemy jedną z nich i zniszczymy. Uprzedzam, że misja będzie
brudna i niebezpieczna. Załadujemy tyle bacty, ile zdołamy zabrać, a resztę zniszczy-
Michael A. Stackpole
125
my. I upewnimy się, że Isard zrozumie przesłanie. Niech wie, że za każdym razem, gdy
wciągnie w wojnę niewinnych, zaatakujemy jedną z jej kolonii.
Złączył dłonie.
- Wielu z was przychodzą pewnie do głowy analogie pomiędzy Halanit i Aldera-
anem. Oczywiście wolelibyśmy, by żadna z tych tragedii się nie wydarzyła. Powinni-
śmy jednak pamiętać, że obie te planety uległy zagładzie, bo pozwolono, by w galakty-
ce rozpanoszyło się zło. Ciesząc się, że pokonaliśmy Imperium, łatwo zapominamy, że
jego niedobitki nadal żyją. Nowa Republika ściga jeszcze admirała Zsinja. Jestem pe-
wien, że gdzieś tam nadal są ludzie, którzy będą próbowali zniweczyć nasze dokonania
i odbudować Imperium. Tej wojnie daleko jeszcze do końca, i jeśli nie będziemy o tym
pamiętać, pojawią się następne Alderaany, następne Halanity. Wszyscy staraliśmy się o
tym pamiętać, a mimo to uznaliśmy, że osłabiona Isard to mniejsze zło. Wiem, że sam
tak myślałem. Ale teraz koniec z tym. - Wedge zacisnął dłonie w pięści i uderzył nimi o
siebie. - Isard zabija niewinnych, wymusza od nich pieniądze, trzyma w niewoli Vratik-
sów i więzi tych, których chcielibyśmy widzieć na wolności. Od tej pory wszystko, co
robimy, będzie zmierzało do obalenia jej. Tyle że nie pójdzie to szybko. Atakując kolo-
nię producentów bacty, uwikłamy się w długotrwały konflikt, w którym będziemy dzia-
łać bardziej jak piraci niż jak żołnierze. Zapowiada się wyczerpująca wojna, ale jeśli
Isard nie zdobędzie krążownika interdykcyjnego, zachowamy przewagę i będziemy
mogli ją nękać. Doprowadzimy ją do takiej frustracji, że straci cierpliwość. I wtedy
będzie nasza.
Corran zorientował się, że się uśmiecha. Wedge miał rację: bez Interdictora, który
uniemożliwiłby X-wingom wyskakiwanie i wskakiwanie w nadprzestrzeń, marynarka
Isard była wobec nich zupełnie nieskuteczna. Będziemy górą, pomyślał Corran, jeśli
tylko jakiś okręt nie wyskoczy na nas tak jak „Deprawator". Prócz tego jednego przy-
padku zawsze mogli swobodnie wskoczyć do systemu, wystrzelić kilka torped proto-
nowych, porwać parę frachtowców i odlecieć, zanim Iceheart zdąży im przeszkodzić.
Dopóki nie zabraknie im torped, wszystko będzie w porządku.
Wedge uniósł głowę.
- Razem z Tychem i Brorem Jace'em ułożymy listę potencjalnych celów uderzenia
odwetowego. Kiedy zbierzemy już wszystkie, zwołamy następną naradę i zaczniemy
planować konkretną operację. Do tego czasu jesteście wolni, ale zostańcie na stacji.
Ruszymy, kiedy skończymy plany, i mam nadzieję, że nie będziemy musieli długo
czekać na tę chwilę. Dziękuję. Możecie się rozejść.
Corran przez chwilę siedział nieporuszony; pozwolił, by Mirax go podniosła z
krzesła.
- Sporo materiału do przemyśleń - mruknął.
Przytaknęła i objęła go.
- Nie wiem jak ty, aleja mam ochotę coś zjeść i czegoś się napić. Masz ochotę
wpaść do knajpy?
- Jasne. Może do Hiperprzestrzeni?
- Kiedy jedzenie jest lepsze w Oślepiającej Gwieździe.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
126
- Tak naprawdę lepsza jest tam tylko obsługa, ale bardziej mi się podoba wystrój
Hipernowej. - W Oślepiającej Gwieździe było zwykle cicho i ciemno, podczas gdy
Hipernowa jaskrawością oświetlenia mogła konkurować z obiektami, od których wzięła
swoją nazwę. - I tak jestem w dość podłym nastroju, więc nie chcę go jeszcze pogłę-
biać, przesiadując w ciemnym kącie.
Mirax ścisnęła go za ramię.
- W takim razie prowadź.
Dotarłszy do rdzenia stacji, wsiedli do turbowindy, która zabrała ich na pierwszy z
pokładów pierścienia doków. Światło padające z wejścia do Hipernowej, naprzeciwko
turbowindy, zapraszało do środka. Ściany pomalowane tu były w różowe, żółte i białe
nieregularne wzory, które, nie wiedzieć czemu, działały na Corrana kojąco. Kolory były
wprawdzie paskudne, ale sposób ich połączenia miał w sobie coś uspokajającego.
Trandoszanka, która prowadziła knajpę, miała niemal mistyczny szacunek dla kształtu i
formy; rozsadzała często gości w sposób, który podkreślał panujący w tym wnętrzu
wizualny chaos.
Poszli za olbrzymią gadopodobną samicą do niszy w kącie, zdolnej pomieścić całą
eskadrę. Corran uznał, że właścicielka pewnie marzyła o tym, by tak się stało. Miejsce
było na tyle oddalone, że mógł swobodnie rozmawiać z Mirax, nie obawiając się, że
ktoś podsłucha, był więc zadowolony z wyboru Trandoszanki. Dropiaty robot 3PO
podszedł, przyjął zamówienie i pospiesznie oddalił się w stronę kuchni.
Corran zabrał się do obskubywania oderwanego kawałka duraplastu na krawędzi
stolika.
- Wedge zwrócił uwagę na parę ważnych spraw. Chyba miał rację, mówiąc, że
przestaliśmy myśleć o tym, jak poważne jest całe to przedsięwzięcie. Bądźmy szczerzy,
od czasów Czarnego Księżyca eskadra nie straciła ani jednego pilota... z wyjątkiem
mnie. Ja wróciłem zza grobu, co tylko umocniło nasze przekonanie, że jesteśmy nie-
zwyciężeni. Potem dołączył do nas Tycho, następnie zmaterializował się Bror, i nagle
mamy w swoim gronie najlepszych pilotów, jakich znała Rebelia.
- To prawda, że wszyscy trochę się rozluźnili. - Mirax wzruszyła ramionami. - Ale
myślę, że to nie tylko ze względu na sukcesy, jakie odnosiliście. Jesteście prawdziwymi
asami, to prawda, ale chyba nie doceniliście przeciwnika. Isard musiała uciekać i jest
uziemiona na Thyferrze, ale to nadal twarda sztuka. Kapitan Convarion jest wyjątkowo
agresywny. Kapitan Sair Yonka ze „Skąpca" jest bystry i wyrachowany... całkowite
przeciwieństwo nas, Korelian, bo zawsze starannie oblicza swoje szanse i stara się,
żeby były jak największe. Większość swojej kariery zawodowej spędził na Odległych
Rubieżach, ścigając piratów i osłaniając konwoje, więc doskonale rozumie pracę, którą
powierzyła mu Isard. Kapitan Joak Drysso ze „Zjadliwego" jest ciałem i duszą oddany
Imperium. Myślę, że walczy u boku Isard bardziej ze względu na możliwość kontrata-
kowania Rebelii niż z jakiegokolwiek innego powodu. Rozmawiałam z ojcem: jego
zdaniem Drysso przejmie dowództwo „Lusankyi", zakładając oczywiście, że do tej
pory dowodziła nią Isard. Oficerem wykonawczym Dryssona jest kapitan Lakwii
Varssha, która najprawdopodobniej zajmie jego miejsce. Kiedyś musiałam przed nią
uciekać, gdy jeszcze dowodziła korwetą w służbach celnych. Jej taktyka nie była zbyt
Michael A. Stackpole
127
odkrywcza... standardowe procedury Imperium, jak z książki... ale na imperialnym
gwiezdnym niszczycielu można sobie odpuścić taktykę.
Corran pokiwał głową, czekając, aż robot postawi przed nimi szklanki z koreliań-
ską whisky, a potem talerze z parującą masą makaronu z cieniutko pokrojonymi wa-
rzywami w zielonym sosie.
- Dziękuję. - Spojrzał na Mirax, gdy robot odszedł od stolika. -Jesteś pewna, że to
właśnie zamawialiśmy?
- Chyba tak. - Wbiła widelec w makaron, nawinęła kilka nitek i uniosła do ust. Żu-
ła przez chwilę, a w końcu przełknęła.
- Trudno zgadnąć, co to jest, ale da się zjeść.
- Twój entuzjazm jest porażający. - Corran pogrzebał w potrawie widelcem, wypa-
trzył jakiś chrupki kawałek, nabił na widelec i uniósł do ust. Sos był trochę za ostry, ale
przyjemnie szczypał w nosie, więc postanowił nie narzekać. - Niezłe. Chyba masz ra-
cję, rzeczywiście bagatelizowaliśmy trochę zagrożenie ze strony Isard i jej ludzi. Po
części pewnie dlatego, że przyłączyła się do nich Erisi, a myślę, że wszyscy skłonni
jesteśmy widzieć ją w złym świetle. Taki błąd może nas kosztować życie. Musimy
zacząć traktować ich poważnie, i chyba to właśnie Wedge będzie próbował nam wbić
do głowy.
Corran uniósł wzrok, akurat, gdy w drzwiach Hipernowej stanął Ooryl. Gestem
zaprosił go do stolika. Gandyjczyk zawahał się chwilę, spojrzał na kogoś, kto stał z
tyłu, i kiwnął głową. Kiedy wszedł pomiędzy stoliki, Corran zauważył trzech innych
Gandyjczyków idących za nim jak pisklęta mynocka za rodzicem. Tylko jeden z nich
dorównywał Oorylowi wzrostem - dwóch pozostałych łącznie ważyło pewnie tyle co
Ooryl, ale ich masa skupiała się w środkowej części korpusu. Ciekawe, jak sobie z tym
radzą ich egzoszkielety, pomyślał Corran.
Ooryl stanął obok stolika.
- Witajcie, Corranie i Mirax. Qrygg ma zaszczyt przedstawić wam trzech Gandyj-
czyków z rodzinnej planety Qrygga. To Ussar Vlee, Syron Aalun i Vviir Wiamdi.
Największy z trójki skłonił głowę.
- Mówię w imieniu nas wszystkich, że jest nam bardzo miło was poznać.
Choć Gandyjczyk mówił tym samym gardłowym, chrzęszczącym tonem, jaki Cor-
ran znał z rozmów z Oorylem, miał kłopoty ze zrozumieniem jego wypowiedzi. Wie-
dział, że musiało to być tylko konwencjonalne powitanie, ale zaskoczyło go użycie
pierwszej osoby. Ooryl już dawno wytłumaczył mu, że Gandyjczycy uważali mówienie
w pierwszej osobie za szczyt zarozumialstwa, za aroganckie założenie, że rozmówca
wie, kim jest osoba, która mówi o sobie , ja". Coś takiego było możliwe tylko wówczas,
jeśli Gandyjczyk dokonał wielkich czynów, dzięki którym stał się znany wszystkim
mieszkańcom rodzinnej planety.
Na szczęście Mirax nie straciła głowy.
- Nam również jest bardzo miło. Ooryl jest naszym przyjacielem, więc z przyjem-
nością poznamy jego przyjaciół.
Ooryl zadrżał.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
128
- Qrygg przeprasza za nieporozumienie, bo wie, że to wina Qrygga, Mirax. Ci
Gandyjczycy nie są przyjaciółmi Qrygga. To ruetsavii. - Rozdziawił szczęki i zamknął
je dopiero po chwili. - We wspólnym słowo to oznacza obserwatora lub egzaminatora,
ale tak naprawdę to coś więcej.
Corran uniósł brew.
- To twoi przełożeni?
Wyższy Gandyjczyk - Vviir Wiamdi - pokręcił energicznie głową.
- Zostaliśmy przysłani przez gandyjską starszyznę, by obserwować Ooryla Qry-
gga. Mamy spisać kronikę jego dokonań i ocenić go. To wielki zaszczyt.
Sądząc po minie Ooryla, pomyślał Corran, nie uważa tego za specjalny zaszczyt.
- Jeśli będę mógł w czymkolwiek pomóc, powiedzcie mi, co mogę zrobić. Spę-
dzam dużo czasu w towarzystwie Ooryla, który uratował mi życie więcej razy, niż je-
stem w stanie spamiętać.
Wszyscy trzej Gandyjczycy pokiwali głowami, ale Corran nie był pewien, czy
właściwie odczytuje ich mimikę. Nie mam pojęcia, pomyślał, jak rozumieć ich zacho-
wanie, a od Ooryla pewnie nic nie wyciągnę. Spojrzał na Mirax, ale od razu się zorien-
tował, że ona też nie wie, co o tym myśleć. Kolejna rzecz, której nie wiem, pomyślał.
To dlatego galaktyka nigdy nie jest nudna.
Corran wskazał na wolne miejsca.
- Macie ochotę się przysiąść?
Ooryl pokręcił głową.
- Qrygg musi teraz porozmawiać ze Zraii i zająć się X-wingiem Qrygga. Dopiero
potem harmonogram przewiduje kolację.
Vviir jeszcze raz skłonił głowę.
- Proszę o wybaczenie naszego najścia. Kiedy indziej poobserwujemy twoje kon-
takty z Qryggiem - oznajmił, odwrócił się i wyprowadził Gandyjczyków z restauracji, z
Qryggiem zamykającym procesję jak X-wing uwiązany promieniem ściągającym.
Mirax uniosła brew.
- O co w tym wszystkim chodziło?
- Nie mam pojęcia.
- A Ooryl też ci nic nie powie. - Wskazała na oddalającą się grupę widelcem. -
Nigdy nie widziałam trzech Gandyjczyków wałęsających się razem. Bardzo dziwne.
Corran wzruszył ramionami i zaatakował makaron.
- Przyłączyli się do nas Twi'lekowie, teraz widać pora na Gandyjczyków. Nie ro-
zumiem tego, ale i nie muszę rozumieć. Mam tylko nadzieję, że Isard będzie zbita z
tropu równie mocno, jak ja.
Michael A. Stackpole
129
R O Z D Z I A Ł
21
W innych okolicznościach Wedge mógłby polubić Qretu Pięć. Pierścień astero-
idów otaczających planetę, a mogących stanowić osłonę dla jego ludzi przed naziem-
nymi systemami wczesnego ostrzegania, pięknie wyglądał na wieczornym niebie na
wszystkich hologramach, które przestudiował. Ciepły, wilgotny klimat planety sprzyjał
rozwojowi bujnej roślinności, nad którą X-wing Wedge'a przelatywał z oszałamiającą
prędkością. Góry wypiętrzone przez napierające na siebie płyty tektoniczne również
ukrywały myśliwce przed personelem Zakładów Przerobu Bacty Q5A7, które były ich
celem.
Siły Wedge'a stanowiły dwadzieścia cztery jednostki - pełne dwie eskadry. Trzech
pilotów, których stracili w starciu z „Deprawatorem", zastąpili gandyjscy ruetsavii w
swoich dziwacznych statkach - mocno zmodyfikowanych bombowcach typu TIE.
Przednie panele słoneczne z quadanium były w nich ukośne jak w myśliwcach prze-
chwytujących, a w ich środku wycięto otwory zapewniające widoczność na boki. Sys-
tem zrzutu bomb w kadłubie pomocniczym został usunięty, a jego miejsce zajęły wy-
rzutnie pocisków udarowych, po sześć sztuk w każdej. Dodano również motywator
hipernapędu i generatory tarcz. Uzbrojenia dopełniały dwa działka laserowe. Choć
bombowce Gandyjczyków nie były zbyt szybkie, miały mocne tarcze. Zdaniem We-
dge'a lepiej się nadawały do lotów dalekiego zasięgu niż Y-wingi.
Nie zamierzał zabierać Gandyjczyków na tę operację, ale Ooryl uparł się, że i tak
polecą, bo są ruetsavii - co to dokładnie oznaczało, Wedge nie był do końca pewien.
Podczas lotów próbnych i testów w symulatorach, poprzedzających misję, Gandyjczycy
okazali się kompetentnymi i utalentowanymi pilotami, choć zdaniem Wedge'a Ooryl
przewyższał ich pod tym względem.
Sprawdził odczyt czasu na głównym ekranie i spojrzał na horyzont. Góry były do-
kładnie tam, gdzie być powinny. Gdy miną szczyty, długa dolina naprowadzi ich prosto
na cel. Przyciągnąwszy do piersi drążek X-winga, wyprowadził myśliwiec w górę, aż
całą maszynę oświetliło słońce wschodzące za jego plecami. Prawą ręką wcisnął prze-
łącznik, który rozłożył skrzydła do pozycji bojowej i włączył komunikator.
- Łotry, wchodzimy! Chir'daki, bądźcie w pogotowiu.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
130
Przechylił drążek na sterburtę, wyprowadził X-winga beczką na prawo i wleciał w
dolinę. Góry wznosiły się po obu stronach, jednak dostatecznie daleko, by Wedge nie
czuł się tak klaustrofobicznie jak w tunelu Gwiazdy Śmierci czy podczas misji w wą-
wozie na Borleias. Komputer pokładowy rejestrujący w pamięci dane o ukształtowaniu
terenu zasygnalizował, że zszedł z kursu, a Wedge skorygował lot niemal nieświado-
mie.
Kciukiem przełączył systemy uzbrojenia na torpedy protonowe i sprzągł ogień z
obu wyrzutni. Delikatnie manewrował drążkiem, skręcając lekko to w jedną, to w drugą
stronę, a potem wyskoczył świecą nad trzystumetrowym klifem. Po drugiej stronie
skały zobaczył czarną dolinę upstrzoną światełkami i zakręcił, kierując maszynę na
duży ciemny blok rozbłyskujący na rogach czerwonymi i żółtymi lampami. Naprowa-
dził krzyż celowniczy na zarys budynku i nacisnął spust. Dwie torpedy protonowe wy-
strzeliły wśród języków błękitnych płomieni i pomknęły w stronę celu. Trafiły w niego
w odstępie kilku nanosekund i eksplodowały, przebiwszy się przez ferrobetonową ścia-
nę. Wtórne eksplozje wypluły srebrny ogień przez wybite dziury, a zaraz potem przez
dach i okna najwyższego piętra. Dach się zawalił, a pożar szalejący na górnym piętrze
rozświetlił noc jak magma w sercu wulkanu.
Jednym ruchem Wedge przełączył uzbrojenie z powrotem na lasery, odpalane se-
rią pojedynczych strzałów. Posłał deszcz czerwonych promieni, które rozświetliły noc.
Strzały biegły serią przez budynek głównej rafinerii i dalej w mrok. Trafił w coś, co
wybuchło, posyłając w niebo jaskrawą kulę czerwonozłotego ognia. Kula, zanim się
rozpadła, zatrzęsła X-wingiem, gdy przelatywał przez nią. Po chwili Wedge minął za-
tokę i znalazł się nad największym z oceanów Qretu Pięć.
Zawracając, obejrzał zakłady Q5A7. Na widok tego, co się tam działo, żołądek
ścisnął mu się boleśnie. Ściana klifu i wody zatoki odbijały blask płonącej rafinerii,
wzmacniając go i rozświetlając całą dolinę. X-wingi, które leciały za nim, również
zaatakowały cele naziemne torpedami protonowymi. Pociski, dysponujące dostateczną
siłą, by wyszczerbić imperialny gwiezdny niszczyciel, dosłownie zrównały z ziemią
nieopancerzone budynki. Lasery rozświetlały nocną ciemność jak błyskawice, topiąc
drogi, podpalając drzewa i wysadzając w powietrze wszystko, co miało w sobie choć
odrobinę palnych materiałów.
Cele, które sobie wyznaczyli, były zakładami przemysłowymi, straty w ludziach
były jednak nieuniknione. Co najmniej jeden podpalony obiekt okazał się budynkiem
mieszkalnym dla robotników fabryki - najwyraźniej jedna z torped poleciała za daleko -
a inne obiekty, które Wedge ostrzelał swoimi laserami, mogły być obsługiwane zarów-
no przez roboty, jak i przez niewinnych ludzi. Pora nalotu tuż przed świtem - miała
ograniczyć do minimum możliwość, że w atakowanych budynkach znajdą się cywile,
ale nawet jeśli było ich niewielu, część z nich musiała zginąć.
Wedge próbował stłumić wyrzuty sumienia. W końcu ten atak miał być rewanżem
na Isard za zniszczenie Halanit, gdzie zginęli wyłącznie niewinni cywile. Cóż, wymor-
dowanie Thyferran, Vratiksów i robotników różnych innych ras na pewno nie sprawi,
że Isard pożałuje swoich czynów. Jedyne, co mogło ją dotknąć, to zniszczenie bacty i
urządzeń umożliwiających jej wytwarzanie. Fakt, że zabiliśmy jej ludzi, pomyślał
Michael A. Stackpole
131
Wedge, będzie wystarczającym powodem, by w odwecie dalej mordować niewinnych
mieszkańców różnych planet.
Miał ochotę odwołać Twi'leków przygotowujących się do kolejnego nalotu. Znisz-
czenia, których już dokonali, były bardzo poważne. Ziarna Śmierci mogły tylko ostrze-
lać teren, budząc jeszcze większe przerażenie wśród załogi zakładów, ale samej rafine-
rii bardziej już nie dałyby rady zaszkodzić. To, co załatwiliśmy do tej pory, pomyślał,
powinno wystarczyć, ale wiem, że nie wystarczy. Włączył komunikator:
- Chir'daki, macie wolną rękę.
Podwójny trzask w słuchawce oznaczał, że Tal’dira potwierdził rozkaz, zaraz po-
tem jednak Wedge usłyszał głos Corrana.
- „Dziewięć" do dowódcy. Widzę kilka gał nadlatujących z północy.
- Zrozumiałem, „Dziewięć". „Siedem", przejmij dowodzenie operacji naziemnej.
„Dwa", „Dziewięć" i „Dziesięć", za mną! Zajmiemy się intruzami.
Przyciągnął drążek i wyprowadził X-winga pętlą w górę. Przechyliwszy maszynę
na lewo, zobaczył, że Asyr dołącza do niego na prawym skrzydle, podczas gdy Corran i
Ooryl zajmują pozycję po jego lewej stronie.
- Ilu ich jest, „Dziewięć"?
- Ośmiu.
- Zrozumiałem. Atakujcie według uznania, zachowajcie jednak dwie ostatnie tor-
pedy. - Ostrzał z daleka za pomocą torped protonowych był najbezpieczniejszym spo-
sobem pokonania myśliwców TIE, ale Wedge chciał je oszczędzić na wypadek, gdyby
podczas odwrotu natknęli się na większą jednostkę. O ile mi wiadomo, pomyślał,
wszystkie niszczyciele Isard są co najmniej o pięć godzin drogi stąd, ale gdyby któryś z
nich jednak się zjawił, chcę mieć czym go ostrzeliwać, dopóki nie oddalimy się wystar-
czająco, by im uciec.
Planując misję, spodziewali się interwencji Narodowego Korpusu Obrony Thyfer-
ry. Raporty wywiadowcze o Qretu Pięć informowały o rozlokowaniu tych sił na po-
wierzchni planety, chociaż kiedy Gavin powiedział im, że trzy ich myśliwce wyelimi-
nował na Halanicie, spierali się o to, czy piloci Korpusu odważą się podjąć z nimi wal-
kę. Osiem myśliwców wystarczyłoby, żeby zniechęcić każdego pirata do lądowania w
kosmoporcie na Qretu Pięć i domagania się pełnego frachtowca bacty, stanowiło też
wystarczającą ochronę dla frachtowców odłączających się od konwoju. Pomyślał, że
Isard nie spodziewała się, chyba że przybędą w takiej sile i tylko po to, by rozpętać
totalny chaos. Sprzągł w pary ogień laserów i wyrównał moc przednich i tylnych tarcz.
Para pocisków na bakburcie ze świstem pomknęła przez jaśniejące brzaskiem niebo i
przebiła dwie plamki czerni w oddali. Para słońc rozbłysła, zanim jeszcze huk eksplozji
i fala uderzeniowa dotarły do Wedge'a i zatrzęsły myśliwcem, a już po chwili Wedge
leciał wprost na myśliwce TIE, rażąc je ogniem ze swoich działek.
Dwa rozbłyski laserowego ognia otoczyły jeden z wrogich myśliwców. Pierwsza
para promieni stopiła sześciokątne panele baterii słonecznych; pozbawiony ich myśli-
wiec zaczął płasko wirować. Druga para odstrzeliła górną połowę baterii, a ruch wiro-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
132
wy maszyny przeszedł w bezładne podrygi. Trafiony myśliwiec spadał z nieba jak nie-
równa skała, którą teraz przypominał; wybuchł w zderzeniu z ziemią.
Przyciągnąwszy drążek do piersi, Wedge uniósł dziób X-winga prostopadle do
powierzchni planety. Spowolnił nieco lot, rezygnując z prędkości na rzecz wysokości, a
po chwili wykonał zwrot przez plecy i zanurkował w dół. Wybrał cel i zaczął skracać
dystans, przeciwnik eksplodował jednak w salwie poczwórnego ognia, zanim znalazł
się w polu rażenia Wedge'a. Skierował więc dziób na prawo i wykręcił pętlę, która
naprowadziła go pod ostrym kątem na myśliwiec atakujący X-winga Asyr.
Ci piloci to kompletne żółtodzioby, pomyślał. Nadlatując z góry przed dziobem
myśliwca TIE, powinien być dla niego łatwym celem. Piloci przeciwnika najwyraźniej
jednak koncentrowali się przede wszystkim na Asyr, zapominając o innych przeciwni-
kach. Choć podobna determinacja w atakowaniu mogła być przydatna przy najrozmait-
szych okazjach, to dla pilota, który nie patrzy, co się dzieje wokół niego na polu walki,
bywała po prostu zabójcza.
Wedge obserwował otoczenie przez kopułę kabiny i na odczytach z czujników,
więc dokładnie wiedział, gdzie są pozostałe myśliwce jego ludzi i szybko kurcząca się
grupka maszyn przeciwnika. Nie potrafił wyczuwać ich obecności w taki sposób, o
jakim mówił mu Luke, który robił to za pośrednictwem Mocy, ale orientował się, gdzie
się znajdują. Dzięki temu zawsze wiedział, kiedy staje się obiektem ataku przeciwnika i
mógł odpowiednio zareagować - czy to wezwać pomoc, czy też wywinąć się wrogowi.
Gdybym nie miał tej umiejętności, pomyślał, zginąłbym już setki razy. Manewru-
jąc sterami pomocniczymi, naprowadził siatkę celowniczą na wrogą maszynę i nacisnął
spust. Cztery czerwone promienie światła zbiegły się w jednym punkcie i przebiły kuli-
stą kabinę myśliwca TIE. Jego silniki jonowe wybuchły, odrywając panele słoneczne,
które rozprysły się na boki jak wirujące karty do sabaka. Płonące szczątki, przypomina-
jące iskry przelatującego meteoru, wznieciły pożary w gęstej roślinności na powierzch-
ni.
Mynock zapiszczał triumfalnie.
Wedge spojrzał na główny ekran czujników.
Rzeczywiście ten był ostatni, pomyślał. Włączył komunikator.
- „Dziewięć", zabierz „Łotra Dziesięć" i lećcie do kosmoportu. Wyeliminuj obronę
przeciwpowietrzną, jeśli jakaś będzie, i zamelduj się, kiedy oczyścicie teren.
- Rozkaz, dowódco.
- Chir'daki Jeden zgłasza się do dowódcy Łotrów.
- Melduj, Tal'dira.
- Nalot zakończony. Eksplozje wtórne w garażu i warsztatach.
- Doskonale, Tal'dira. Bądźcie gotowi do drugiej fazy operacji.
W słuchawkach odezwał się głos Tycha.
- Wedge, z ziemi zgłasza się facet z zażaleniem. Twierdzi, że jest kierownikiem
zakładów.
- Zrozumiałem, Tycho. Każ mu ewakuować cały teren i zastanowić się nad zmianą
miejsca pracy. I powiedz, że na opór z ich strony zareagujemy nalotem na miasto i za-
czniemy niszczyć je kawałek po kawałku.
Michael A. Stackpole
133
- Rozkaz, Wedge.
Spoglądając ponownie na Q5A7 i okolice zakładów, Wedge zobaczył liczne poża-
ry i kolumny gęstego dymu, strzelające w niebo na powitanie świtu. Kilka niewielkich
statków oddalało się od przystani morskiej, a pojazdy naziemne zaczęły zapełniać nad-
brzeżną drogę biegnącą z północy na południe. Ci, którzy mogli się ewakuować, nie
czekają, pomyślał. Ci, którzy nie mogli, muszą czekać ze strachem na rozwój wypad-
ków.
- „Dziewięć" do dowódcy. Kosmoport czysty. Brak wrogich maszyn, a wieża kon-
troli jest pusta, ale nietknięta.
Wedge uśmiechnął się.
- Przeleciałeś dostatecznie blisko, by to ustalić, „Dziewięć"?
- Gwizdek ma doskonały sprzęt do analizy danych z dużej odległości, dowódco.
Wygrzebał go z naszych części zamiennych. Nigdy wcześniej się nie mylił.
- Zrozumiałem. Zostań tam i osłaniaj kosmoport.
- Zrozumiałem, dowódco. Bez odbioru.
Wedge przestawił komunikator na inną częstotliwość.
- Dowódca Łotrów do Grupy Zadaniowej Bantha.
- Zgłasza się Bantha, Wedge. Dzięki pożarom miasto doskonale widać z góry.
- W to nie wątpię, Booster. Mogło być gorzej, ale Isard wystawiła przeciwko nam
tylko ośmiu kiepskich pilotów. Już po nich, więc możesz bezpiecznie sprowadzić frach-
towce na powierzchnię.
- Z przyjemnością. Schodzimy do lądowania.
Wedge uśmiechnął się. Podczas ostatnich dwóch tygodni, kiedy eskadra trenowała
przed atakiem, Booster zmontował konwój niezależnych frachtowców i przemytników,
który spotkał się z nim, Mirax i „Pulsarowym Ślizgiem". Powiedział im, że dostaną tyle
bacty, ile będą w stanie odholować, pod warunkiem że zarobione dzięki niej pieniądze
potraktują jako zaliczkę na poczet przyszłych dostaw dla niego. Niektórzy się nie zgo-
dzili, ale większość przyleciała, chociaż Booster zażądał, żeby podporządkowali swoje
komputery nawigacyjne komputerowi „Ślizgu" i lecieli za nim ślepo do miejsca prze-
znaczenia. Kiedy pojawili się w systemie i zajęli pozycje w pasie asteroidów wokół
Qretu Pięć, Wedge dał sygnał do ataku.
Wedge ustawił dziób X-winga do góry, aż przesłonił mu płonące miasto, i poleciał
w stronę oceanu. Zaczynał czuć żal z powodu strat wyrządzonych obiektom cywilnym.
Jego rodzice-zginęli, kiedy piraci wystartowali ze stacji paliwowej, na którą napadli,
wzniecając na niej pożar. Gdzieś tam, w dole, był pewnie inny dzieciak, który właśnie
stracił rodziców z ich powodu. Wedge wiedział, że postępują słusznie, a atak był wręcz
koniecznością ale nie umniejszało to strachu i bólu ludzi, którzy znajdowali się teraz na
powierzchni planety. Wierzył, że przeciwstawienie się Isard i ochrona milionów ludzi
przed złem, które mogła wyrządzić, jest bardzo potrzebne, bardzo ważne, ale wiedział
też, że nie powinien nigdy pomyśleć, że usprawiedliwia to krzywdzenie niewinnych
ludzi. To było tylko wyjaśnienie, nie usprawiedliwienie.
Obraz pożarów i zniszczeń napełnił go odrazą do samego siebie, ale rozsądek po-
mógł mu przezwyciężyć to uczucie. Pomyślał, że podstawową różnicą pomiędzy nimi a
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
134
Isard było to, że jej zależało na tym, by skrzywdzić jak najwięcej istot. Oni nie mieli
takiego zamiaru. Dobrze wybrali cele, zdecydowali się na taką porę ataku, która pozwa-
lała zminimalizować ofiary, i nie próbowali atakować przygodnych celów, takich jak
statki czy śmigacze uciekające z miasta. Starali się zrobić wszystko, by atak był tak
czysty, jak to tylko możliwe.
Uśmiechnął się gorzko, przypominając sobie powiedzenie, że droga do tronu Im-
peratora jest wybrukowana dobrymi chęciami. Wiedział, że muszą wziąć na siebie od-
powiedzialność za szkody, które tu wyrządzili, i w miarę możliwości zrekompensować
je. W przeciwnym razie przez zaniedbanie dopuszczą się takiego samego zła, jakiego
Isard dopuszczała się z własnej woli.
Włączył komunikator,
- Booster, kiedy wylądujecie, nawiąż kontakt z kimś, kto w naszym imieniu będzie
przyjmował wnioski o reparacje. Chcę, żeby zatroszczono się o ocalałych i o sieroty.
- To nie jest stacja Gus Treta, Wedge.
- Wiem, ale tutejsze dzieciaki nie mają ciebie, więc kto im pomoże przetrwać ten
trudny czas?
- Zrozumiałem, Wedge. Uznaj tę sprawę za załatwioną.
- Świetnie. - Spojrzał po raz ostatni na miasto. W świetle wschodzącego słońca
pożary przestały tak bardzo razić oczy, widać było za to duże obszary, które nie ucier-
piały w ogóle.
- Booster, zrób, co się da, żeby ich przekonać, że zaatakowaliśmy Q5A7 tylko po
to, by zaszkodzić Isard. I zapewnij, że wrócimy tu tylko wówczas, gdy się okaże, że
nadal z nią współpracują. Powiedz im, że dla wrogów jesteśmy jak sama śmierć, ale
sojusznicy nie mogliby sobie życzyć lepszych przyjaciół. Jestem pewien, że szybko
wymyślą jakiś sposób, by przejść do tej drugiej kategorii.
Michael A. Stackpole
135
R O Z D Z I A Ł
22
Wchodząc do biura, Mirax Terrik obdarzyła zabójczo przystojnego mężczyznę
oszałamiającym uśmiechem.
- Talonie Karrde, cieszę się, że znów się spotykamy. Nie wiem, czy mnie pamię-
tasz...
Karrde odwzajemnił uśmiech z błyskiem w niebieskich oczach.
- Trudno zapomnieć kogoś takiego jak ty, Mirax. Dzięki twoim staraniom te
skrzynki wina z Alderaanu kosztowały mnie znacznie więcej, niż zamierzałem zapłacić.
- Ujął jej prawą dłoń i delikatnie pocałował, łaskocząc skórę czarnymi wąsami i brodą.
- Nie wiedziałam, że to ty brałeś udział w aukcji.
- Nawet gdybyś wiedziała, walczyłabyś o nie równie zaciekle. -Karrde wzruszył
ramionami tak niedbale, że Mirax prawie uwierzyła, że nie ma jej za złe tamtej sprawy.
- Potraktowałem tamte koszty jako zapłatę za lekcję handlu produktami egzotycznymi.
Gdyby nie to, że zajęłaś się transportem towarów dla Rebelii, może miałbym okazję
sprawdzić, przy kolejnej aukcji, ile się wtedy nauczyłem.
- Przy następnej okazji moja dziewczynka wydoiłaby cię jeszcze zgrabniej. - Bo-
oster Terrik oparł wielkie dłonie na ramionach Mirax. - Spodziewałem się, że wybie-
rzesz coś bardziej imponującego na swoją siedzibę niż ta stara, wydrążona asteroida,
Karrde. Przecież stać cię na coś lepszego.
- Ja też się cieszę, że cię widzę, Booster. - Na ustach Karrde'a pojawił się cień
uśmiechu. - A jeśli chodzi o asteroidę... znalazł ją Tapper, ale zanim zdążył zacząć jej
eksploatację, natrafił na problemy ze strony Imperialnych. Kiedy nasze grupy się połą-
czyły, powiedział mi o niej. Zamierzamy jej używać do czasu, gdy znajdziemy coś
odpowiedniejszego.
Quelev Tapper okrążył Boostera i stanął obok krzesła stojącego na lewo od wiel-
kiego biurka Karrde'a.
- Chociaż większość rudy już wydobyto, w skałach jest dość metalu, by zmylić
czujniki. - Choć równie szczupły jak Karrde i niemal równie przystojny, Tapper nie
miał pełnych wdzięku manier Karrde'a. - Na razie nam wystarcza.
Karrde rozłożył ręce zapraszająco i wskazał na dwa krzesła naprzeciwko biurka.
- Siadajcie, proszę.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
136
Mirax przyjęła zaproszenie, rozglądając się po gabinecie. Kamienne ściany komo-
ry, wygładzone tak, że lśniły jak obsydian, nadal były nierówne i chropowate w zagłę-
bieniach powstałych w trakcie wydobywania rudy. Meble - głównie biurko Karrde'a -
były ciężkie i proste, bardziej stosowne dla fabrycznego kantoru niż eleganckiego biura.
Tylko różne ozdobne przedmioty na półkach i stolikach dodawały nieco wyrafinowa-
nia. Na bocznym stoliku Mirax zauważyła kryształową karafkę wypełnioną przezroczy-
stym płynem i cztery kielichy. Uśmiechnęła się.
Karrde powędrował wzrokiem za jej spojrzeniem i ukłonił się lekko.
- Czy mogę zaproponować wam odrobinę tego wina, za które tak drogo zapłaci-
łem? Najlepsze jest wytrawne zielone z Aldery.
Mirax skinęła głową.
- Bardzo chętnie. - Spojrzała pytająco na ojca.
Booster przycupnął na krześle ostrożnie jak ptak, który siada na czubku cienkiej
gałązki, ale zaaprobował ofertę.
- Bardzo proszę.
Karrde nalał wina z kryształowej karafki. Mirax uznała, że naczynie zostało praw-
dopodobnie wykonane przez Quarrenów. Kształt i zdobienia wskazywały co prawda na
pochodzenie z Mon Calamari, ale purpurowa barwa kryształu wskazywała, że to robota
Quarrenów, a nie Kalamarian. Quarreńskie kryształy rzadko opuszczają Mon Calamari,
pomyślała. Karrde widać poluje na cenne przedmioty, używając bardzo dużej sieci o
maleńkich oczkach.
Kiedy gospodarz podał jej wino, uniosła kielich, czekając na jego toast.
- Oby nasze targi były tak słodkie jak zyski, a następna transakcja nastąpiła jak
najszybciej.
- Nie. Ceny są teraz tak wysokie, że większość towarów, którymi handluję, jest
sprzedawana po to, by kupić płyn od kartelu. W dodatku ze względu na to, że Nowa
Republika ma dość ograniczoną ilość aktywów, ceny nadwyżek wojskowych i amunicji
spadają. Kupujący dyktują ceny. Oczywiście nie powinienem wam tego mówić.
Mirax roześmiała się.
- Ale wiesz, że i tak o tym wiemy, a poza tym chcesz nam dać do zrozumienia, że
wywindujesz ceny.
W oczach Karrde'a pojawiły się iskierki rozbawienia.
- Bardzo inteligentna, Booster. Powinieneś być z niej dumny.
- Jestem dumny. Zdobędziesz dla nas to, czego potrzebujemy? Karrde skinął gło-
wą.
- Oczywiście nie wszystko na raz.
- Może być w ratach. - Booster przyjrzał się swoim paznokciom. - Warunki dosta-
wy będą dość nietypowe. Zorganizujemy wymianę towaru w różnych miejscach, gdzie
twoje statki wyładują towary dla nas. Sami zabierzemy je stamtąd do ostatecznego
miejsca przeznaczenia.
- Nie, żebyś mi nie ufał... jak rozumiem.
- Oczywiście, że ci nie ufam. - Booster uśmiechnął się. - Już teraz wiesz o naszej
operacji więcej, niżbym sobie życzył, a orientuję się, że Vorru stara się dowiedzieć o
Michael A. Stackpole
137
nas jak najwięcej. Nie chcę, żebyś uznał nas za towar, który możesz mu odsprzedać z
zyskiem.
Karrde uniósł ręce w obronnym geście.
- Do tej pory udawało mi się unikać opowiadania po którejkolwiek ze stron wojny
domowej, a waszą operację uważam za jej przedłużenie, chociaż Antilles zrezygnował
ze służby w armii Nowej Republiki. A ponieważ kartel nie jest zainteresowany sprze-
dawaniem mi bacty, a wy potrzebujecie moich usług, nie widzę powodu, by was po-
święcać.
- Pod warunkiem, że będziesz mógł na nas zarobić.
Karrde zmarszczył czoło.
- Booster, mówisz tak, jakbyś myślał, że w ogóle sobie nie cenię naszej dotychcza-
sowej współpracy.
- Myślę, że ją cenisz... a najbardziej ceny, jakie mi dyktowałeś.
Mirax uniosła brew.
- Wiem, że każdy z was sprzedałby drugiego za kubeł ciepłych odchodów
dewbacka, ale nie to jest tu najistotniejszą kwestią. A liczenie na porażkę Wedge'a An-
tillesa jak dotąd kosztowało Iceheart utratę stolicy Imperium i zmusiło ją do pospiesz-
nej ucieczki na Thyferrę. Talon, jesteś zbyt inteligentny, by nie stanąć po jego stronie,
zwłaszcza że jego zwycięstwo będzie końcem kartelu i uwolni rynek bacty. Odrobina
wdzięczności ze strony Ashernów nie zaszkodzi ci, kiedy będą organizować swoją sieć
dystrybucji.
- Słuszna uwaga. - Karrde wziął z biurka notes komputerowy i wcisnął kilka kla-
wiszy. - Szczegóły dostaw będziecie omawiać z Meliną Carniss.
Booster zmarszczył brwi.
- Carniss? Nie znam jej. Nigdy o niej nie słyszałem.
- Pracowała dla Jabby na Tatooine. Wypełniała puste miejsce w jego aparacie bez-
pieczeństwa, ale odpowiadała bezpośrednio przed Jabbą. Oficjalnie była koordynatorką
tancerek. Ma głowę na karku. Doskonale rozumie się na biznesie, ale trochę brak jej
doświadczenia. - Karrde wstał i zrobił zapraszający gest w stronę drzwi. - Oto ona.
Wejdź, moja droga. To jest Booster Terrik, a to jego urocza córka, Mirax.
Mirax uścisnęła dłoń kobiety i odwzajemniła jej uśmiech. Parę centymetrów niż-
sza niż Mirax, Melina miała krótkie ciemne włosy z białym pasmem biegnącym wzdłuż
blizny, zaczynającej się w pobliżu kącika prawego oka i sięgającej aż do ucha. Zielone
oczy i pełne usta dodawały jej urody, a sposób, w jaki patrzył na nią Tapper, wyraźnie
wskazywał, że jest pod jej urokiem.
- Bardzo mi miło.
Karrde zaczekał, aż Tapper przysunie krzesło spod ściany, a kiedy Melina usiadła,
ciągnął dalej:
- Melina, zajmiesz się koordynacją wysyłki towarów dla Boostera. On ci poda
szczegóły. Ładunek i miejsca dostaw będą niebezpieczne, ale nie zastosujemy stawek
zwykle przyjętych w takich okolicznościach. Booster należy do rodziny... choć pokre-
wieństwo jest dość dalekie.
Kiwnęła głową.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
138
- Rozumiem.
Mirax uśmiechnęła się. Aha, pomyślała, czyli to, co oszczędzimy na kosztach
transportu, doliczą nam do ceny towarów. A Karrde ma czelność twierdzić, że ceny
dyktują kupujący!
Karrde uniósł wzrok znad notesu.
- Potrzebujesz czegoś jeszcze, Booster?
Tapper roześmiał się.
- Może chciałby „Drugą Szansę" albo stocznię Gwiazdy Śmierci? Skoro zamierza-
cie zniszczyć kartel producentów bacty, to dlaczego nie zabierzecie się do innych rów-
nie nierealnych projektów?
Booster uniósł brew nad swoim sztucznym okiem.
- W tej branży ważne jest, by umieć odróżnić bajki od faktów i pragnienia od moż-
liwości. Z tego co słyszałem, jakieś pół roku przed końcem mojej odsiadki na Kessel,
tuż po tym, jak Imperialni zaatakowali Rebeliantów na bazie Derra Cztery, ale zanim
wygonili ich z Hoth, łowcy skarbów przeszukujący Cmentarzysko Alderaanu odnaleźli
„Drugą Szansę" i zwrócili statek i broń Rebeliantom. To są fakty. Położenie stoczni, w
której zbudowano Gwiazdę Śmierci, również jest faktem, tyle że ja go nie znam. Pra-
gnąłbym, by Imperator zabrał tę informację do grobu. Biorąc jednak pod uwagę możli-
wości, nie sadzę, by było to prawdopodobne. Iceheart natomiast pragnie, by nie udało
nam się rozbić kartelu i pozbawić jej władzy. - Booster uśmiechnął się zimno. - Biorąc
pod uwagę możliwości, nie sądzę, by jej pragnienie się ziściło. Jej upadek nie nastąpi
prędko ani nie będzie bezkrwawy, ale nadejdzie. Uznaj to za fakt.
Tapper uniósł ręce.
- Przepraszam, nie miałem zamiaru was obrazić.
- Nie czujemy się obrażeni. - Mirax poklepała ojca po ramieniu i poczuła, że na-
pięcie w jego mięśniach zelżało. - Mój ojciec chciał tylko się upewnić, że macie dość
rozumu, by wiedzieć, że liczenie na porażkę Wedge'a byłoby błędem.
Karrde oparł dłonie na biurku.
- Jestem pewien, że wszyscy zrozumieliśmy tę lekcję. A teraz przejdźmy do
szczegółów i upewnijmy się, że obie strony wyjdą z tego z zyskiem.
Michael A. Stackpole
139
R O Z D Z I A Ł
23
Corran Horn nie odpoczął jeszcze po niedawnym ataku i po locie do domu. Wie-
dział, że powinien raczej iść do łóżka, ale pomysł, by wrócić do niewielkiego aparta-
mentu, który dzielił z Mirax, wydał mu się mało pociągający. Podchodząc do lądowania
na stacji Yag'Dhul, odebrał nagraną przez nią wiadomość, z której dowiedział się, że
zabiera ojca w kolejną podróż, by zakończyć ustalenia dotyczące dostaw zaopatrzenia.
Przewidywała, że potrwa to trzy dni.
A to oznacza, pomyślał Corran, że będę sam jak palec właśnie wtedy, gdy najbar-
dziej potrzebuję odrobiny ciepła i współczucia. Wiedział dobrze, co mu dolega, i pró-
bował walczyć ze złym nastrojem, ale nawet ćwiczenia oddechowe, które zalecił mu
Luke Skywalker, nie potrafiły zatrzymać rosnącej depresji. To tak jak przelot przez
kulę ognia, pomyślał. Trzeba to po prostu przeczekać, mając nadzieję, że wyjdzie się po
drugiej stronie w jednym kawałku.
Czwarta rocznica śmierci ojca dopadła go znienacka. Wiele wodoru zamieniło się
w hel w wielu gwiazdach od czasu, jak ojciec nie żył, ale wspomnienie, jak trzyma go
martwego w ramionach, było równie świeże, jakby stało się to zaledwie kilka chwil
temu. Corran nadal czuł ciężar jego ciała, jego bezwład, woń krwi i swąd przypalonego
blasterem ciała, krzyki osób zebranych w kantynie - i jego samego; wszystko to tkwiło,
wciąż niezatarte, w jego pamięci.
W zeszłym roku nie przeżywał tego aż tak ciężko, ale wtedy dopiero co wstąpił do
Eskadry Łotrów, więc wiele spraw odwracało jego uwagę i pozwalało stłumić ból.
Uświadomił sobie, że związek z Mirax i spotkanie z jej ojcem sprawiło, że teraz było
mu ciężej. Chociaż kochał ją i nie wyrzekłby się jej za nic na świecie, nie mógł się po-
zbyć wrażenia, że ojciec odebrałby jego miłość do Mirax jako swego rodzaju zdradę.
Choć wiedział, że w końcu by ją zaakceptował, dręczyła go świadomość, że nie miał
jego błogosławieństwa.
Widok Boostera i Mirax razem jeszcze bardziej komplikował sprawę. Corran cie-
szył się jej radością ze spotkania z ojcem, bo ich wzajemna miłość byłaby wystarczają-
co oczywista nawet dla ślepego Givina zamrożonego w karbonicie. Miała szczęście,
mając takiego ojca, a Corran miał szczęście, mając ją. I choć bardzo chciał, by była
szczęśliwa, uczucie, które wiązało ją z ojcem, przypominało mu, co utracił. Myślał, że
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
140
pustka, którą czuł, wypełniła się wreszcie, a tymczasem ta studnia w środku tylko się
zasklepiła, gotowa otworzyć na nowo w chwilach takich jak ta.
Poza tym kolejny etap wojny o bactę przebiegał w sposób całkowicie sprzeczny z
jego przekonaniami. Wedge wysyłał zespoły - od całej eskadry po pary myśliwców - by
nękały statki koncernu. Strategia polegała na tym, by atakować i uciekać, i działała nad
podziw skutecznie. Thyferranie wyprawiali towar według z góry ustalonego harmono-
gramu, więc Łotry mogły pojawić się nagle, zmusić gwiezdne niszczyciele do pościgu,
odpalić parę torped protonowych, by wyeliminować kilka myśliwców TIE, a następnie
zniknąć. Corran wiedział, że ta strategia musiała być wyjątkowo frustrująca dla ludzi
Iceheart, bo tu i tam ponosili straty, podczas gdy Łotry wychodziły z potyczek bez
szwanku; niestety równie frustrująca okazała się dla Corrana i reszty ludzi Wedge'a.
Angażowanie eskadry X-wingów w bezpośrednie starcie z gwiezdnym niszczycie-
lem, nawet jeśli był to okręt zaledwie klasy Victory, jak „Deprawator", byłoby oczywi-
ście samobójstwem. Wprawdzie duże gwiezdne niszczyciele niezbyt dobrze radziły
sobie z obroną przed myśliwcami - dlatego właśnie powstały fregaty klasy Lancer - ale
nawet przypadkowe zestrzelenie jednego czy dwóch myśliwców dla Łotrów byłoby
ogromną stratą. I odwrotnie - bez zmasowanego ostrzału torpedami protonowymi my-
śliwce nie były w stanie zniszczyć ani nawet poważnie uszkodzić gwiezdnego niszczy-
ciela. Gdyby cała eskadra odpaliła salwę torped protonowych w tym samym momencie,
na pewno zdołaliby przebić tarcze potężnej jednostki, ale każdy kapitan zasługujący na
swój stopień obróciłby okręt drugą stroną z nieuszkodzonymi tarczami i strzelał dalej.
A nawet pozbawiony wszystkich tarcz, niszczyciel mógł wskoczyć w nadprzestrzeń,
zanim trafi go torpeda.
Corran nie miał zamiaru popełniać samobójstwa, atakując gwiezdny niszczyciel,
ale takie napaści zakończone ucieczką sprawiały, że czuł się jak... jak przestępca. Wie-
dział, że to głupie, uznał jednak, że ma swoją przyczynę: po prostu Wedge nie powie-
dział jasno, kiedy wejdą w ostateczny etap wojny o bactę - etap, na którym Iceheart
będzie musiała opuścić Thyferrę, a potęga koncernu zostanie złamana. Gdybym tylko
wiedział, pomyślał, jak długo będzie trwała ta zabawa w kotka i myszkę, zrozumiałbym
taktyczną korzyść takich posunięć. Na razie jednak wydawało mu się, że robią to, co
robią, żeby w rzeczywistości nie robić nic.
Doszedł do wniosku, że nie chce być sam, ruszył więc w stronę knajpy znanej jako
Oślepiająca Gwiazda. Miał nadzieję, że spotka tam innych członków eskadry, choć nie
było to zbyt prawdopodobne. Ooryl spędzał większość czasu ze swymi ruetsavii. Na-
wara Ven i Rhysati, a także Gavin i Asyr Sei'lar nie potrzebowali towarzystwa innego
niż własne. Tycho i Wedge albo lecieli z jakąś misją, albo planowali kolejną. Z Brorem
Jace'em nigdy nie byli sobie specjalnie bliscy, Inyri Forge i Sullustianka Arii Nunb
odkryły zaś wspólną pasję do gier losowych w rodzaju kontraktowego sabaka czy po-
dwójnie ciągnionego fendoka. Jakby ich talent do pilotażu nie wystarczał, wykazywały
się również tak niezwykłą zdolnością do pozbawiania innych graczy nadmiaru kredy-
tów, że w ramach spłaty długów karcianych do coraz większej kolekcji frachtowców
eskadry dołączyły jeszcze dwa statki.
Michael A. Stackpole
141
Corran uśmiechnął się do siebie, wchodząc do ciemnego wnętrza Olśniewającej
Gwiazdy. Pomyślał, że siostra Inyri, Lujayne, uznałaby, że trzyma się na dystans, ale
nie był pewien, czy to proste wyjaśnienie było wystarczające. Chodziło raczej o to, że
rozdzielono go z najbliższymi przyjaciółmi - Mirax, Iellą, Oorylem - a nie był w nastro-
ju, by nawiązywać nowe przyjaźnie.
- Corran! Corran Horn! Chodź tu do nas!
Corran uśmiechnął się szerzej, rozpoznając głos przywołującego go mężczyzny.
- Pash? Co tu robisz? - Przecisnął się między stolikami i przyjaźnie klepnął po ple-
cach wyższego od siebie, szczupłego mężczyznę. - Latacie na tych swoich A-wingach
tak szybko, że nie sądziłem, że nas tu zobaczycie.
Pash odsunął krzesło dla Corrana i wskazał na czwórkę pozostałych pilotów sie-
dzących wokół stolika.
- Linna miała kłopoty z zapłonem w jednym z silników J-77 tuż ponad atmosferą
Yag'Dhul. Kazałem wszystkim awaryjnie lądować na waszej stacji. Zraii twierdzi, że
może to naprawić... wygląda na to, że mikrometeoryt przedziurawił kompresor aluwial-
ny.
Corran pokiwał głową.
- W takiej sytuacji ciśnienie w komorze reaktora gwałtownie spada, a silnik traci
synchronizację ze swym bliźniakiem. X-wingi mają tłumik, który temu zapobiega.
Linna - blondynka o nieco zbyt szerokich ustach - prychnęła.
- No tak, jeśli ktoś chce latać na muzealnym zabytku... Pilot potrzebuje przede
wszystkim szybkości, a tego nie brakuje A-wingom.
Corran spojrzał na Pasha.
- Pozwalasz swoim pilotom gadać takie głupstwa? Rudowłosy mężczyzna wzru-
szył ramionami.
- Dzieciaki! Co mam robić?
- Wyjaśnić im, że latanie szybciej nie oznacza latania lepiej. Linna i pozostali pilo-
ci A-wingów spojrzeli na Corrana z taką miną, jakby Pash właśnie złożył przysięgę na
lojalność Imperatorowi.
- Jeśli nie panujesz nad prędkością, kiepski z ciebie pilot.
Corran pokręcił głową.
- Pash, musiałeś chyba się modlić, żebym wszedł tu właśnie teraz, co?
Pash się roześmiał.
- Tak naprawdę czekałem na Wedge'a i Tycha, ale domyśliłem się, że podejmiesz
rękawicę. Wiem, że znasz z doświadczenia sytuacje, gdy przewaga prędkości na nic się
nie przydaje.
Corran pokiwał głową.
- A nawet może zaszkodzić.
- Jasne. Tylko że takie sytuacje się nie zdarzają. - Linna chwyciła do połowy
opróżnioną butelkę lomińskiego piwa i napełniła kufel, nie zapominając o warstwie
pianki. - Przewaga prędkości jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
- O, naiwna młodości! - Corran odebrał jej kufel i zdmuchnął pianę. - Opowiem
wam o pewnej misji, kiedy wyskoczyła na nas fregata typu Lancer. Gdybym latał wtedy
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
142
A-wingiem... cóż, Eskadra Łotrów miałaby znacznie dłuższą listę poległych, a Isard
nadal rządziłaby na Coruscant...
Choć wiedział, że wiadomość wprawi Isard w dobry humor - co samo w sobie by-
ło osiągnięciem wartym pomnika - wchodząc do jej gabinetu Fliry Vorru starał się, by
jego twarz nic nie wyrażała. Zamierzał wykorzystać element zaskoczenia, by móc lepiej
manipulować jej nastrojem. Coraz większe upały, do których dołączyły teraz codzienne
popołudniowe gwałtowne burze, w połączeniu z coraz większą presją wywołaną ata-
kami Ashernów powodowały, że Isard bywała zwykle w bardziej niż nieprzyjemnym
humorze.
Problem zaostrzał jeszcze Antilles i jego popisy. Taktyka niespodziewanych ata-
ków z szybkim odwrotem drogo kosztowała koncern, zarówno w sensie finansowym,
jak i prestiżu. Po każdym ataku koncernowi ubywał jeden lub dwa myśliwce TIE, co
nie byłoby znaczącą stratą, gdyby miało się dostęp do fabryki tych maszyn. Produkują-
ca je firma Sienar Fleet Systems miała wiele zakładów rozsianych po całej galaktyce,
ale ani jednego na Thyferrze. Koncern musiał więc kupować myśliwce od ludzi pokroju
najwyższego admirała Harrska czy wielkiego admirała Teradoka. Chętnie przyjmowali
bactę w zamian za maszyny, ale pogarda, jaką okazywali przy każdej dostawie, dopro-
wadzała Isard do ataków wściekłości.
Kiedy Isard odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła, Fliry Vorru poczuł, jak lo-
dowata obręcz zaczyna zaciskać się wokół jego żołądka.
- Ach, pan minister Vorru. Proszę wejść. Miałam nadzieję, że uda nam się poroz-
mawiać, i oto zjawia się pan, zanim po pana posłałam.
Zadowolony, że oszczędził sobie wezwania, Vorru ukłonił się z wdziękiem i od-
wzajemnił uśmiech.
- Mam informacje, które mogą się pani przydać, a nawet ucieszyć.
Szkarłatna, półprzezroczysta szata Isard zaszeleściła, gdy kobieta siadła w fotelu z
wysokim oparciem.
- Zawsze cieszę się z dobrych wiadomości, ministrze Vorru. Zechce pan usiąść?
Coś do picia?
Czegoś tu nie rozumiem, pomyślał Vorru. Może Asherni podali jej jakąś truciznę?
- Może najpierw przedstawię mój raport, a potem będzie pani miała okazję zasta-
nowić się, czy ta propozycja jest nadal aktualna, pani dyrektor.
Isard otworzyła szeroko oczy.
- Czyżby uważał mnie pan za tak kapryśną? Miałabym wycofać się tylko dlatego,
że zbyt optymistycznie ocenił pan wiadomości, które ma mi do przekazania? - Machnę-
ła ręką niedbale, zanim zdążył choćby otworzyć usta, by jej odpowiedzieć. - Sama mam
wiadomości na tyle dobre, by zaproponować panu coś do picia. Niech pan mówi, czego
się pan dowiedział, potem ja powiem, czego się dowiedziałam, i sam pan zobaczy, czy
zechce się ze mną napić.
Wiedziałem, że jedno z nas będzie zaskoczone, pomyślał Vorru, ale nie spodzie-
wałem się, że to będę ja. Pokiwał głową.
Michael A. Stackpole
143
- Jak pani sobie życzy, pani dyrektor. Naszym głównym problemem związanym z
Antillesem i jego ludźmi jest to, że atakują nas i szybko uciekają, bo nic ich nie trzyma.
Nie mają powiązań z systemami, które atakują. Przylatujemy, oni odpalają torpedy
protonowe albo pociski udarowe, a potem rozlatują się we wszystkie strony jak odpry-
ski miny protonowej.
Isard przytaknęła, nie przestając uśmiechać się szeroko.
- Tak było do tej pory. Ufam, że znalazł pan sposób, by to zmienić.
- Tak, a właściwie dwie sprawy, które pozwolą nam znaleźć ten sposób. - Vorru
zadarł podbródek. - Moja siatka szpiegowska zaczęła w końcu dostarczać informacje.
Jeszcze nie ustaliłem, gdzie znajduje się baza Antillesa... i on, i jego ludzie są bardzo
ostrożni, ale nie wątpię, że w końcu się tego dowiemy. Przez ten czas zdobyłem dwie
bardzo ważne wiadomości. Po pierwsze, skąd biorą amunicję, i po drugie, co jest chyba
najważniejsze, gdzie kolejna dostawa zostanie przekazana w ręce grupy Antillesa.
- Naprawdę?
Histeryczna nuta w głosie Isard nie umknęła uwagi Vorru, ale na razie postanowił
ją zignorować.
- Naprawdę, pani dyrektor. Pewna kobieta, która pracuje dla Talona Karrde'a, była
wcześniej zatrudniona przez Hutta Jabbę. Po jego śmierci parę lat żyła w skrajnej bie-
dzie na Tatooine. Karrde zabrał ją ze sobą i pomógł stanąć na nogi, ale jej upodobanie
do pięknych przedmiotów nigdy nie zostało zaspokojone, tak samo jak jej ambicja.
Karrde powierzył jej kontakty z ludźmi Antillesa... z Boosterem Terrikiem, jeśli chodzi
o ścisłość, moim dobrym znajomym z Kessel.
- Fascynujące! Nazwisko Karrde'a obiło mi się o uszy, ale nie sądziłam, by jego
organizacja była dostatecznie duża, by móc zrealizować zamówienia od Antillesa.
- Carniss twierdzi, że skala działalności Karrde'a jest znacznie większa, niż kto-
kolwiek przypuszcza. Karrde woli nie rzucać się w oczy, by uniknąć kłopotów z wła-
dzami. Booster Terrik złożył wielkie zamówienie na sprzęt i amunicję, które Karrde
realizuje w ratach. Jego ludzie dostarczają towar do określonego punktu, skąd Terrik
zabiera go do bazy Antillesa.
Isard pochyliła się do przodu.
- Czy ta Carniss wie, gdzie to jest?
- Nie, ale dostałem współrzędne miejsca, w które ma dostarczyć towar. Przeładu-
nek odbędzie się w systemie Alderaan.
- Pewnie czerpią jakaś przewrotną siłę z odwiedzin miejsca tej katastrofy.
- Niewątpliwie, pani dyrektor. Przede wszystkim jednak liczy się to, że Antilles
sprowadzi tam swoje myśliwce i frachtowce. Jeśli wyślemy nasze okręty do układu
Alderaan, będziemy mogli schwytać grupę Antillesa w pułapkę i unicestwić ją.
Isard zmrużyła oczy, nie przestając się uśmiechać. Zaniepokoiło to Fliry'ego Vor-
ru.
- Nie, ministrze Vorru, nie zamierzam wysyłać wszystkich moich okrętów na pod-
stawie niesprawdzonej informacji. Nie wątpię w pana ani w pańską informatorkę, ale
Antilles mógłby się zorientować, że planujemy zasadzkę i nie pokazać się w systemie.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
144
Mógłby nawet zaatakować w tym czasie jakiś konwój z bactą, wystawiając nas na tym
większe pośmiewisko. Nie, nic z tego.
Uniosła w górę palec.
- Wiem, co zrobię. Wyślę Convariona na „Deprawatorze". Już raz się na nich za-
sadzał, może to zrobić znowu.
Vorru pokręcił głową.
- Ale jeśli wyśle pani „Deprawatora", Antilles i jego ludzie rozproszą się jak zaw-
sze. Nic w ten sposób nie osiągniemy.
- Wręcz przeciwnie, Vorru. Osiągniemy dokładnie to, o co nam chodzi. - Isard ro-
ześmiała się triumfalnie. - Podczas gdy ty tkałeś swoją siatkę szpiegowską, by złapać
Antillesa, ja zastanawiałam się, jak go zabić. Za dwanaście godzin będę go miała do
swojej dyspozycji i poślę razem z Convarionem.
Vorru zmarszczył czoło.
- Nie rozumiem.
- To proste, ministrze Vorru. - Uśmiech Isard stał się zimny jak lód. - Ogromnym
kosztem wynajęłam od wielkiego admirała Teradoka okręt. „Agregatora".
Vorru rozdziawił usta.
- Krążownik interdykcyjny...
- Właśnie. - Klasnęła w dłonie. - Kiedy przybędzie do systemu Alderaan i uru-
chomi projektory studni grawitacyjnej, Antilles i jego ludzie znajdą się w pułapce. Ko-
lejna katastrofa w systemie Alderaan... i kolejna okazja, by uczcić zwycięstwo Impe-
rium. Co pan na to powie?
- Powiem, że z chęcią przyjmę drinka, którego mi pani proponowała, pani dyrektor
- Vorru uśmiechnął się - i wzniosę toast za nasze zwycięstwo.
Michael A. Stackpole
145
R O Z D Z I A Ł
24
X-wing Wedge'a wyskoczył z nadprzestrzeni do systemu Alderaan ponad płasz-
czyzną ekliptyki. Ułożone w kształt płaskiego dysku, skalne odłamki planety wyglądały
jak okruchy po krojeniu ryshcate'a. Pokręcił głową. Umierając tylko raz, pomyślał,
Imperator nawet w minimalnym stopniu nie zdążył odpokutować za to zło.
Mynock krótkim dźwiękiem sygnalizował każdy statek, który wchodził do syste-
mu. Pierwsze przyleciały Łotry na swoich X-wingach, kierując się w stronę Cmentarzy-
ska. Właśnie stamtąd zagrożenie było największe- od piratów po innych potencjalnych
wrogów, kryjących się pomiędzy skalnymi szczątkami. Niektóre z nich są dość duże,
pomyślał Wedge, by zasłonić gwiezdny niszczyciel. Gdyby faktycznie się pojawił, plan
był prosty i jasny: X-wingi miały go namierzyć i odpalić wszystkie torpedy protonowe,
jakie przenosiły, dając innym statkom szansę ucieczki.
Dwanaście myśliwców, które zebrał Booster, przyleciało tuż za Łotrami pod do-
wództwem „Pulsarowego Ślizgu". Chwilę po wejściu w normalną przestrzeń skorygo-
wały trajektorię i ustawiły się na kursie wyjścia. Chir'daki przyleciały na końcu i zajęły
taką pozycję, by na każdy eskortowany frachtowiec przypadał jeden myśliwiec. Gdyby
pojawiły się kłopoty, eskadra Twi'leków i Gandyjczyków miała zebrać się w jednym
miejscu, tworząc ekran umożliwiający frachtowcom ucieczkę przed myśliwcami TIE
czy innymi, które by się pojawiły. Dopiero wtedy miały się same ewakuować z syste-
mu.
Wedge spojrzał na ekran i zobaczył przesuwające się w dół nazwy poszczególnych
statków swojej floty. Zielone litery wskazywały, że wszystkie są gotowe do realizacji
zadań przydzielonych im w tej misji. No, dotarliśmy cali i zdrowi, pomyślał. Teraz
kolej na Karrde'a.
Niechętny szacunek, jakim Booster darzył Karrde'a, wiele powiedział Wedge'owi.
Sam spotkał kiedyś Karrde'a, wiele lat temu, zanim jeszcze przyłączył się do Rebelii.
Miał wtedy frachtowiec, którym rozwoził towary po całym Imperium. Karrde zapropo-
nował mu pracę dla siebie, ale Wedge odrzucił propozycję. Nie słyszał o Karrdzie nic
złego i to właśnie nakazywało daleko posuniętą ostrożność. Brak niepochlebnych opi-
nii, uznał, świadczy o tym, że o facecie niewiele wiadomo. A to wystarczający powód,
by mu nie ufać.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
146
Od momentu przyłączenia się do Rebelii Wedge nie miał okazji spotkać Karrde'a,
ale nie wątpił, że ten człowiek jest w stanie dostarczyć im sprzęt i amunicję, których
potrzebowali. Booster poszedł z tym prosto do Karrde'a, pomyślał, a to dowodzi, że
Karrde nie jest oszustem i uczciwie traktuje swoich klientów. Amunicja, wyrzutnie i
systemy czujników były tym, czego potrzebowali, by ostatecznie rozprawić się z Isard.
- Dowódco, zgłasza się „Łotr Siedem".
- Słucham cię, Tycho.
- Wedge, odbieram dziwne sygnały z Cmentarzyska na częstotliwości systemu
IFF.
Wedge zmarszczył czoło. IFF - system identyfikacji przyjaciół i wrogów - spraw-
dzał i identyfikował sygnały emitowane przez transpondery wszystkich statków. Od-
powiadając na nie, wysyłał własny sygnał potwierdzający nazwę i kod identyfikacyjny
statku, na którym był zamontowany. Przemytnicy zwykle wyposażali swoje frachtowce
w dwa lub trzy moduły IFF, które włączali i wyłączali w razie potrzeby, podszywając
się pod statki, którym nic nie można było zarzucić. Sygnały odbierane na częstotliwości
IFF były prostymi sygnałami kontrolnymi potwierdzającymi identyfikację statku. Jeśli
to Imperialni czekają na nas w polu asteroidów, pomyślał Wedge, to wybrali sobie nie-
wiarygodnie głupi sposób, by powiadomić nas o swojej obecności.
- Tycho, czy to stale ten sam sygnał?
- Na to wygląda. Myślisz, że jest nadawany przez jakąś bezzałogową jednostkę?
- Twój myśliwiec emituje kod alderaaniański. Może to jakiś satelita kontroli ruchu
orbitalnego, który chce sprawdzić cię dla alderaaniańskiej kontroli lotów.
- To możliwe. Przełączę moje pasywne czujniki na odbiór i zobaczę, czy uda mi
się go zlokalizować.
- Zrozumiałem. - Wedge spojrzał na główny ekran, bo Mynock znów zaczął popi-
skiwać. - Uwaga, ludzie, rozglądajcie się dookoła. Nadlatują statki.
Sznur frachtowców zaczął wchodzić do systemu, prowadzony przez jednostkę o
nazwie „Gwiezdny Lód". Pół tuzina innych zajęło pozycję za nim, łamiąc szyk, tak by
ewentualny nalot wzdłuż dowolnej jednej linii nie mógł uderzyć w więcej niż dwa na
raz. Statki Karrde'a były większe niż większość frachtowców zebranych przez Booste-
ra, przemytnicy potrzebowali ich więc o połowę mniej, by zrealizować dostawę.
Z komunikatora dobiegł męski głos.
- Tu Quelev Tapper w imieniu Karrde'a. Otrzymaliśmy pierwszą ratę płatności za
tę dostawę. Na waszym rachunku nadal pozostaje pięćdziesiąt milionów kredytów. Za
miesiąc powinniśmy mieć gotowe kolejne trzydzieści procent waszego zamówienia.
Odpowiedział mu Booster.
- Doskonale. Zaczynajmy przeładunek.
Jeden z frachtowców ruszył do przodu, ale w tym samym momencie, gdy przela-
tywał pod brzuchem „Gwiezdnego Lodu", na dużym obszarze przestrzeni zamiast
upstrzonej gwiazdami czerni pojawiło się coś białego, trójkątnego i zabójczo groźnego.
Kadłub krążownika interdykcyjnego przesłonił wielki fragment Cmentarzyska. Widok
czterech kopulastych projektorów studni grawitacyjnej przyprawił Wedge'a o ból brzu-
cha. Krążownik nie pozwoli nam uciec w nadprzestrzeń, pomyślał, ale jest o wiele za
Michael A. Stackpole
147
słaby, by angażować się w walkę. W najlepszym wypadku ma na pokładzie dwanaście
myśliwców TIE, a frachtowce mogą manewrować poza zasięgiem jego dział. Wypusz-
czanie się na dwie eskadry myśliwców, z których jedna jest wyposażona w torpedy
protonowe, oznacza dla tego krążownika walkę, której nie da rady wygrać.
Zanim zaczął wydawać rozkazy, zdarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, na jego
pulpicie sterowniczym zapaliły się czerwone lampki ostrzegawcze - ale tego się spo-
dziewał. Oznaczały tyle, że krążownik interdykcyjny uruchomił projektory studni gra-
witacyjnej i żaden ze statków obecnych w systemie nie może już ratować się ucieczką
w nadprzestrzeń. Co za głupi pomysł, pomyślał, by zastawiać na nas pułapkę właśnie
tutaj.
Druga sprawa spowodowała jednak, że poczuł, jak wokół jego serca zaciska się
lodowata obręcz. O jedną trzecią większy niż krążownik interdykcyjny, pomiędzy nim
a myśliwcami pojawił się nagle „Deprawator". Jego baterie turbolaserów i dział jono-
wych momentalnie rozpoczęły ostrzał, plując niebieskimi i zielonymi promieniami w
zawieszone w przestrzeni frachtowce. Wedge od pierwszej chwili zorientował się, że
ostrzał prowadzony jest na ślepo i ma na celu raczej wywołanie paniki w szeregach
przeciwnika niż wyrządzenie mu faktycznych szkód.
Gdy spod brzucha niszczyciela zaczęły wypadać myśliwce TIE, Wedge rzucił w
eter rozkazy:
- Booster, rozproszyć frachtowce! Ruszaj! Tal’dira, zorientuj jeden klucz na mnie i
jeden na Tycha. Przy pomocy reszty wyeliminuj te TIE, ale nie zbliżajcie się do „De-
prawatora"! Łotry, podporządkujcie systemy celownicze torped pod mój sygnał. Za-
czynam transmisję. Tycho, ja lecę pierwszy, a ty za mną.
- Zrozumiałem, Wedge.
Mynock zapiszczał przeraźliwie, gdy Wedge ruszył ostro na gwiezdny niszczyciel
klasy Victory-II.
- Zamknij się, Mynock! Rozpraszasz mnie, a to może się skończyć śmiercią nas
obu! - Robot zamilkł, a Wedge obiecał sobie, że jeśli przeżyje tę potyczkę, wyczyści
pamięć swojego robota astronawigacyjnego i nada mu jakieś odpowiednio bohaterskie
imię.
Choć robotowi nieco brakowało odwagi, jego ocena sytuacji była zabójczo precy-
zyjna. Nic dziwnego, że wrzasnął, pomyślał Wedge. Niszczyciel i krążownik razem
miały na pokładach trzy eskadry myśliwców. Wedge ufał swoim ludziom bezgranicz-
nie, ale ponieważ Łotry trzymały się z tyłu, by odpalić torpedy protonowe, z myśliw-
cami przeciwnika musieli sobie poradzić Twi'lekowie. Prawdopodobieństwo, że co
najmniej kilku myśliwcom uda się przedrzeć, by nękać frachtowce, graniczyło z pew-
nością.
Zresztą myśliwce TIE stanowiły najmniejsze z zagrożeń, z którymi przyszło im się
zmierzyć. Jedynym sposobem, w jaki X-wingi mogły zneutralizować zagrożenie ze
strony „Deprawatora", było ostrzelanie niszczyciela torpedami protonowymi. Oddając
dwa strzały, eskadra była w stanie wpompować w niego dwadzieścia cztery torpedy.
Jeśli trafią-a trudno było nie trafić w okręt długości kilometra - zdołają przebić się
przez tarcze i wyrządzić pewne szkody. Wedge miał podlecieć jak najbliżej statku i
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
148
wybrać cel do pierwszej salwy, a po nim Tycho mógł poprowadzić drugą. Jeśli będą
mieli szczęście, trafią w okręt już pozbawiony tarcz. Jeżeli zaś druga salwa trafi nisz-
czyciel w miejsce nieosłonięte tarczą pomyślał Wedge, może rozerwać okręt na pół.
Pierwsza salwa też mogła uszkodzić okręt, ale decydująca będzie druga.
Wpadając na ścianę myśliwców sześć kilometrów od „Deprawatora", Wedge prze-
łączył całą moc na przednie tarcze. Minąwszy maszyny, wyrównał moc na tarczach,
dodając do nich całe zasilanie, jakie mógł wydobyć z laserów. W odległości dwóch i
pół kilometra od „Deprawatora" będzie mógł zablokować cel. Zaczeka, aż cała eskadra
wystrzeli, na końcu strzeli sam, a potem będzie zmykał.
- Uwaga, cel w zasięgu! Odpalajcie na mój znak. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden...
uwaga!
Kontrolka soczewki celownika na górnym monitorze zapaliła się na czerwono.
- Teraz!
Wedge nacisnął spust na drążku, odpalając dwie torpedy protonowe. Na ekranie
widział przesuwające się jeden za drugim meldunki o odpaleniu. Zauważył ze zdumie-
niem, że nawet Gandyjczycy wystrzelili po dwa pociski udarowe.
Gotów do ucieczki, spojrzał na czujniki i zauważył za swoją rufą cztery wrogie
myśliwce. Zorientował się, że wyskakując w górę, dałby im okazję, by wsiadły mu na
ogon, więc przechylił X-winga na lewą burtę i zanurkował długą pętlą pod brzuch „De-
prawatora". Jeśli polecą za mną, pomyślał, narażą się na ogień własnego niszczyciela.
Robiąc uniki na lewo i prawo, prowadził maszynę gwałtownymi zwrotami pomiędzy
strumieniami ognia turbolaserów.
Nad jego głową rozbłysła jaskrawa eksplozja. Torpedy protonowe trafiły w tarcze
„Deprawatora" na całej długości okrętu. Tarcze zadziałały jak olbrzymie, niewidzialne
parasole, izolujące od wściekłej energii uwolnionej przy detonacji torped. Zwoje pla-
zmy otoczyły okręt wokół tarcz na bakburcie „Deprawatora", jak jakiś olbrzymi stwór
próbujący odgryźć kawałek jego kadłuba. Kilka torped nadleciało z opóźnieniem i
przebiło tarcze na wylot, powodując ich dezaktywację. Spóźnione torpedy i dwa pociski
udarowe trafiły w kadłub niszczyciela, odrywając pancerne płyty poszycia i niszcząc
baterie turbolaserów.
- Zaczynam nalot!
Wedge miał moment euforycznej radości, gdy tarcze „Deprawatora" opadły, ale
nie cieszył się długo, bo okręt natychmiast rozpoczął manewr obronny. Obrócił się
wzdłuż osi o sto osiemdziesiąt stopni, wystawiając eskadrze jako cel prawą burtę, nadal
chronioną tarczami. Convarion wie, że mamy ograniczoną liczbę torped protonowych,
pomyślał Wedge. Jeśli przeżyje następną salwę, Łotry będą miały już tylko jedną szan-
sę na strzał, który wyeliminuje niszczyciel. Jeśli zdoła naprawić tarcze i wykona kolej-
ny obrót, to już po nas, uznał Wedge. Będzie miał wtedy tyle czasu, ile tylko zechce, by
ich ścigać i wykończyć.
Włączył komunikator.
- Corran, przygotuj się do trzeciego nalotu.
- Zrozumiałem, Wedge. Pełno tu gał.
Michael A. Stackpole
149
- U nas też. - Wedge przyciągnął do siebie drążek i wprowadził X-winga pomię-
dzy „Agregatora" a „Deprawatora". Dokładnie przyjrzał się uszkodzeniom, jakie torpe-
dy wyrządziły niszczycielowi. Zauważył pożar we wnętrzu okrętu. Wiedział, że opusz-
czono już grodzie izolujące, a ogień zgaśnie, gdy tylko zabraknie powietrza. Najwyższy
czas sprawdzić, uznał, jak jeszcze możemy mu zaszkodzić. Zaczął zbliżać się pod
ostrym kątem do „Deprawatora", ale zielone promienie lasera natychmiast dosięgły go
zza rufy, więc przechylił maszynę, odpadł w bok, wykręcił beczkę i zanurkował.
W komunikatorze rozległ się donośny głos Tycha:
- Na mój znak: pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Wszyscy na pozycje strzelnicze.
Właśnie. Para myśliwców na ogonie Wedge'a nie miała zamiaru mu odpuścić.
Wedge zdławił przepustnicę, odwrócił ciąg i pchnął do oporu akcelerator. Dwa TIE w
jednej chwili pokonały dzielący je od niego dystans, wystrzeliły szybką salwę i minęły
go. Wcisnąwszy pedał prawego steru manewrowego, Wedge obrócił X-winga dziobem
w stronę jednego z nich. Szybko przełączył systemy uzbrojenia na poczwórny laser i
nacisnął spust. Trzy promienie trafiły maszynę przeciwnika. Dwa przebiły osłonę kabi-
ny, a jeden zagotował baterię słoneczną. Trafiony myśliwiec zaczął płasko wirować,
oddalając się w stronę zewnętrznej orbity systemu.
Nie zdejmując nogi ze steru manewrowego, Wedge obrócił X-winga z powrotem
w stronę „Deprawatora". Odciął wsteczny napęd i ruszył do przodu w tym samym mo-
mencie, gdy Tycho wydał komendę:
- Teraz! Ognia!
Wedge przełączył systemy uzbrojenia na pociski i namierzył cel, ale nie zdążył
nacisnąć spustu. Pomiot Sithów! - pomyślał. A to co takiego?
Okręt wielkości lekkiego krążownika klasy Carrack pojawił się od strony Cmenta-
rzyska. Minął rufę „Agregatora", kierując się wprost na mostek „Deprawatora". Gruby
czarny pas biegł na skos przez kadłub okrętu, oddzielając biały dziób od krwistoczer-
wonej części rufowej. Wedge uświadomił sobie, że widział już podobnie pomalowany
statek, ale nie skojarzył go z X-wingiem Tycha, dopóki krążownik nie otworzył ognia
w stronę „Deprawatora".
Pięć ciężkich turbolaserów i dziesięć dział laserowych plunęło szkarłatną energią
w pozbawione tarczy poszycie niszczyciela. Laserowe strzały tańczyły po białej po-
wierzchni, wypalając czarny deseń i rozsadzając baterie turbolaserów. Ciężkie turbola-
sery skoncentrowały ogień na wieżyczce niszczyciela, przebijając poszycie pokład za
pokładem.
Wedge pchnął akcelerator do oporu i przechylił X-winga na lewą burtę, ustawiając
się górą do Cmentarzyska i brzuchem w stronę niszczyciela. Na prawo od skrzydeł jego
maszyny zaczęła się powiększać srebrzysta kula energii z wystrzelonych torped proto-
nowych. Wyładowania, które wywołały, rozlały się po tarczy niszczyciela i wokół jej
krawędzi. Wedge skierował X-winga w dół, przemykając tuż ponad kadłubem niszczy-
ciela. Zupełnie jakbym znowu leciał kanionem Gwiazdy Śmierci, pomyślał.
Prowadził maszynę nierówno, uniemożliwiając turbolaserom i ścigającemu go
myśliwcowi namierzenie go. W pewnej chwili przyciągnął drążek. Soczewka celowni-
cza torped protonowych paliła się na czerwono przez cały czas, ale Wedge nie strzelał,
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
150
dopóki w jej polu nie pojawił się prawdziwy cel. Zobaczył, jak widoczny przez ilumi-
nator mostka imperialny oficer otwiera usta ze zdumienia.
Dopiero wtedy nacisnął spust.
Para torped protonowych przebiła się przez transpastalowy iluminator, wypełnia-
jąc mostek błękitnym ogniem, a po chwili eksplodowała. Kanciasty zarys mostka za-
padł się w sobie i zmiękł na ułamek sekundy przed wybuchem rufowej części bakburty,
która rzygnęła złotym ogniem. Fala uderzeniowa wypchnęła mniejsze złociste gejzery
przez przednie iluminatory, ale Wedge przemknął między nimi, przechylił maszynę i
zanurkował za rufą niszczyciela.
- Tycho, strzelaj do krążownika!
- Zrozumiałem. Łotry, za mną! Zaczynamy nalot.
Wyskakując znad rufy niszczyciela, Wedge mógł się przyjrzeć całej bitwie. „De-
prawator" sporadycznie strzelał z turbolaserów i dział jonowych, ale znacznie więcej
odrywało się od niego kapsuł ratunkowych. „Agregator" próbował celować do myśliw-
ców, ale większość z nich schroniła się za umierającym niszczycielem, a dowódca
„Agregatora" niechętnie strzelał w tamtą stronę.
Lekki krążownik zawrócił i ruszył na rufę „Agregatora". Nastąpiła wymiana ognia,
ale krążownik interdykcyjny miał do dyspozycji tylko część swoich dział. Żaden z
okrętów nie uszkodził poważnie przeciwnika, choć lekki krążownik zdołał wyelimino-
wać tarcze na ster-burcie „Agregatora".
- Na mój znak, odpalajcie torpedy. Teraz!
Na rozkaz Tycha X-wingi wystrzeliły pociski. Błękitne iskry wystrzeliły z różnych
punktów Cmentarzyska w stronę krążownika interdykcyjnego. Czerwona lampka na
pulpicie Wedge'a zgasła, gdy dowódca okrętu odciął zasilanie projektorów studni gra-
witacyjnej. Już dawno powinien to zrobić, pomyślał Wedge.
Większość torped protonowych, począwszy od dwóch pierwszych wystrzelonych
przez Tycha, trafiła w tarcze na lewej burcie. Pociski wybuchły wśród srebrzystych
wyładowań tańczących po powierzchni tarcz. Jednak, w przeciwieństwie do „Deprawa-
tora", tarcze krążownika nie padły od razu. W kilku miejscach pojawiły się w nich prze-
rwy, przez które kilka torped przeleciało, by trafić w kadłub okrętu. Pancerne płyty
zaczęły odrywać się od niego jak martwa, wyschnięta skóra, a wtórne eksplozje podziu-
rawiły kadłub krążownika.
Nie czekając, by zabrać myśliwce TIE i kapsuły ratunkowe, „Agregator" nagle
wyrwał do przodu. Na pulpicie Wedge'a czytnik zasięgu zaczął wskazywać coraz więk-
sze liczby; po chwili krążownik zniknął w nadprzestrzeni. Nie miał innego wyjścia,
pomyślał Wedge.
Spojrzał na czujniki i zorientował się, że w pobliżu nie ma żadnych wrogich my-
śliwców. Na chwilę był bezpieczny. Włączył komunikator.
- Tapper, nie uciekaj za daleko. Booster, melduj, co z twoją flotą.
- Nadal tu jesteśmy, Wedge. Trafiło nas parę myśliwców, ale tarcze wytrzymały,
więc jesteśmy nadal w pełni sił.
Michael A. Stackpole
151
- Zrozumiałem, Booster. Łotry i Chir'daki, brońcie się w razie potrzeby, ale przez
chwilę nie strzelajcie do nikogo, kto nie ma otwarcie wrogich zamiarów. - Wedge obej-
rzał się przez ramię. - Mynock, przeskanuj pasmo częstotliwości komunikacyjnej i
znajdź mi częstotliwość dowodzenia, z której korzystają myśliwce TIE. Potrzebna mi
będzie również częstotliwość kapsuł ratunkowych.
Cichy pisk potwierdził, że robot przyjął rozkaz, a po chwili na głównym ekranie
pojawiły się dane.
- Dzięki. - Wedge włączył komunikator na częstotliwości myśliwców. - Wzywam
imperialnych pilotów. Mówi Wedge Antilles. Macie do wyboru: dać się zabić, utknąć
w systemie albo poddać się. Jeśli chcecie się poddać, odetnijcie dopływ mocy do sys-
temów uzbrojenia i silników. Każdy, kto będzie leciał na silnikach, zostanie uznany za
wroga. Nie mam większych powodów, by was zabić, niż wy, żeby tu zginąć.
Odpowiedział mu jeden męski głos:
- Tu kapitan Ardle z „Deprawatora". Jesteśmy pilotami Narodowego Korpusu
Obrony Thyferry. Czy to sprawia wam jakąś różnicę?
- Jest z wami Erisi Dlarit?
- Nie, proszę pana. Służyłem pod nią, ale wybrano mnie, bym dowodził jedną z
dwóch eskadr stacjonujących na „Deprawatorze". Większość moich pilotów nie ma
żadnej praktyki w lataniu. Zostało nas ośmiu. Z eskadry „Agregatora" zostało tylko
czterech. Oni też są z Korpusu.
- Zrozumiałem, kapitanie Ardle. Róbcie to, co powiem, a nikomu nic się nie sta-
nie.
- A co z kapsułami ratunkowymi?
- Zabierzemy je również.
- A „Deprawator"?
Wedge przełączył główny ekran, wyświetlając na nim pozycję okrętu w stosunku
do Cmentarzyska.
- „Deprawator" jest pozbawiony zasilania i dryfuje w stronę Cmentarzyska. W
ciągu dwóch godzin zostanie zmielony przez asteroidy na nierozpoznawalne szczątki.
- Rozumiem - odpowiedział przygaszonym głosem kapitan Ardle. - Alderaan mści
się na Imperium.
- Nie tylko za siebie, również za Halanit. Nie mamy promieni ściągających, żeby
go wyciągnąć, zresztą wątpię, czy dałoby się go wyremontować. Nawet gdybyśmy
polecieli na Coruscant z maksymalną możliwą prędkością, nie zdążylibyśmy wrócić na
tyle szybko, by go uratować. - Wedge wiedział, że znacznie bliżej mieliby na Korelię,
ale nie spodziewał się pomocy od rodzinnej planety i rządzącego nią dyktatora. - „De-
prawator" to już przeszłość.
- Zrozumiałem, Antilles. Wydam rozkazy moim ludziom i będziemy czekać na ra-
tunek.
Wedge przełączył się na częstotliwość kapsuł ratunkowych i powtórzył swoją pro-
pozycję, a potem uzgodnił z Quelevem Tapperem, że ten zgarnie tyle kapsuł, ile tylko
zdoła. Dał mu też wolną rękę, co do żądania okupu od pasażerów. Tapper wydawał się
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
152
bardziej zainteresowany zgarnięciem myśliwców i ich pilotów, ale Wedge oznajmił, że
to Jeńcy wojenni" i odmówił ich wydania.
- Niech ci będzie, Antilles. Ale zgadzam się tylko dlatego, że już niedługo bę-
dziesz chciał kupić części zamienne do tych myśliwców.
- Chyba masz rację, Tapper. Wracaj bezpiecznie do domu. W słuchawkach rozległ
się nagle głos Tycha.
- Wedge, mam tu pewien problem.
- Tak?
- Pamiętasz ten krążownik, który rozwalił „Deprawatora"?
- Raczej trudno byłoby go zapomnieć, nie uważasz?
- No więc, to on był źródłem tego sygnału IFF, o którym ci wcześniej meldowa-
łem. Wygląda na to, że krążownik wziął mnie za „Drugą Szansę". Przedstawił się jako
„Waleczny" i teraz pyta, dokąd ma lecieć.
Wedge obrócił X-winga w stronę lekkiego krążownika. Unosił się w przestrzeni,
trzysta metrów od gwiezdnego niszczyciela. Dobrze byłoby mieć go w naszej flocie,
pomyślał, tylko jak go przekonać, żeby się do nas przyłączył?
- Tycho, odbierasz jakieś oznaki inteligentnego życia na pokładzie?
- Hm... Wedge, on myśli, że jestem alderaaniańską fregatą wojenną, więc jakąkol-
wiek inteligencję możemy chyba wykluczyć. Gdybym miał zgadywać, to powiedział-
bym, że ten krążownik był podporządkowany „Drugiej Szansie" i służył jej za eskortę.
Coś musiało je rozdzielić, więc krążownik wrócił tutaj, by czekać na „Szansę". Kiedy
przyleciałem ze swoim transponderem i zacząłem nadawać sygnał identyfikacyjny,
krążownik zrobił, co do niego należało.
Wedge pokiwał głową.
- Zrozumiałem. Chyba powinieneś zabrać go do bazy. Emtrey, jeśli dobrze sobie
przypominam jego powitalny monolog, zna regulaminy i procedury ponad sześciu mi-
lionów organizacji wojskowych, obecnych i historycznych. Może będzie umiał dogadać
się z „Walecznym", żebyśmy mogli w pełni wykorzystać jego potencjał.
- Jasne. Mam lecieć teraz, czy zaczekać na was wszystkich?
- Polecimy razem. - Wedge uśmiechnął się. - Takie zwycięstwo zasługuje na
uczczenie triumfalną paradą, i byłbym szczęśliwy, gdybyś poprowadził jaty i twój krą-
żownik.
Michael A. Stackpole
153
R O Z D Z I A Ł
25
Corran Horn usiadł ciężko na krześle obok Mirax przy czarnym, okrągłym stole w
sali narad. Czuł się śmiertelnie zmęczony po locie na Alderaan, co nawet go zdziwiło,
bo właściwie w ogóle nie angażował się w walkę z gałami. Czekał na rozkaz odpalenia
torped protonowych, więc mógł jedynie robić uniki, uchylając się przed ich atakami.
Choć ich piloci byli ewidentnie niedoświadczeni - nic dziwnego, że ich straty wyniosły
sześćdziesiąt sześć procent stanu - lasery mieli gorące i mogli go unicestwić, gdyby nie
jego manewry.
Pod stołem wziął za rękę Mirax.
- Przepraszam, że nie mogłem osłaniać „Ślizgu".
Mirax uśmiechnęła się, by dodać mu otuchy.
- Czułabym się bardziej bezpieczna, ale zepsułbyś w ten sposób zabawę Jednooso-
bowej Armii Boostera Terrika. Obsługiwał działo laserowe i strzelał w stronę każdej
gały, która leciała w naszą stronę. Twierdzi, że kilka zestrzelił.
Corran uścisnął jej dłoń, rozejrzał się i zobaczył Boostera, który patrzył na niego
groźnie z drugiej strony stołu. Gdyby oczy były laserami, pomyślał, to ja bym był teraz
zestrzelony.
- Cieszę się, że nie mieliście większych kłopotów. Twój ojciec wygląda, jakby był
gotów rozerwać kogoś na strzępy gołymi rękami... na przykład mnie.
- Fakt, że wpadliśmy w zasadzkę Imperialnych, popsuł mu humor. Wkrótce lecimy
do Talona Karrde'a, żeby omówić sprawę bezpieczeństwa.
- Przeciek wyszedł od jego ludzi?
- Ojciec sądzi, że tak. Chciałabym, żebyś przejrzał dla mnie pewne materiały. Za-
leży mi na twojej opinii zawodowej w sprawie tego szpiega.
- Jasne, Mirax, z przyjemnością, ale powinnaś pamiętać po tej historii z Erisi, że
nie jestem zbyt skuteczny w wykrywaniu szpiegów.
- Ten szpieg nie jest aż tak dobry. - Mirax puściła do niego oko. -Po prostu po-
wiedz mi, co o tym myślisz. Zobaczymy, czy Karrde podzieli twój punkt widzenia.
Do sali weszli Wedge i Winter, a za nimi Tal’dira, Arii Nunb i Tycho. Winter
usiadła przy notesie komputerowym wbudowanym w krótszy bok stołu i wcisnęła kilka
klawiszy. Nad holopłytką na środku stołu zawisł holograficzny obraz stacji Yag'Dhul.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
154
Wedge zajął miejsce u szczytu stołu, Tycho usiadł pomiędzy nim a Boosterem, po któ-
rego lewej stronie usiadł Tal'dira. Sullustianka zajęła miejsce po prawej stronie Mirax,
naprzeciwko Tal'diry.
Wedge zasłonił usta, by ukryć ziewnięcie i pochylił się nad stołem.
- Przepraszam, że ściągnąłem was na tę naradę tak szybko po powrocie, ale chcia-
łem omówić to, co stało się na Cmentarzysku, póki wszyscy mamy to świeżo w pamię-
ci. Mamy do omówienia dwie kwestie: pojawienie się Imperialnych i dalszy los „Wa-
lecznego". Najpierw jednak chciałbym podziękować każdemu z was za akcję waszych
ludzi w systemie Alderaan. Przybycie i działania „Walecznego" pomogły nam pokonać
zarówno „Deprawatora", jak i „Agregatora", ale to dzięki zdyscyplinowaniu naszych
załóg mieliśmy możliwość wykorzystania tego niezwykłego zbiegu okoliczności. Gdy-
by nie Chirdaki i ich piloci, osłaniający mnie i Tycha podczas nalotów, nie zdołaliby-
śmy wyrządzić takich szkód imperialnym okrętom.
Głowogony Twi'leka zadrgały.
- Doceniamy twoją pochwałę, Wedgan'tillesie. Śmierć dwóch naszych pilotów jest
ciężką stratą, ale ponieślibyśmy większe, gdyby nasze dowództwo nie potrafiło zacho-
wać jasności myślenia w momencie, gdy pojawiły się kłopoty.
Tycho przytaknął.
- To twoje torpedy zniszczyły „Deprawatora", Wedge - dodał. - Zraii będzie mu-
siał zużyć mnóstwo farby, by dodać je do twoich zestrzeleń.
Wedge pokręcił głową.
- Słuchajcie, to wasze strzały były decydujące, ja tylko namierzyłem cel. Imperial-
ni zawsze bagatelizowali zagrożenie, jakie stanowią dla nich nasze torpedy. Można by
pomyśleć, że po tym, jak X-wingi załatwiły Gwiazdę Śmierci, czegoś się nauczą, ale
ich ignorancja stanowi nasz margines bezpieczeństwa. Corran uśmiechnął się.
- A więc każesz Zraii zapisać to trafienie na konto twojego X-winga?
Wedge zawahał się, wyraźnie zmieszany.
- Nie posuwajmy się za daleko - chociaż faktycznie strzał był niezły. - Zmrużył
oczy. - Convarion dostał to, na co zasłużył, zwłaszcza że był początkowo na wygranej
pozycji. Bardzo mnie niepokoi fakt, że w ogóle się tam pojawił, w dodatku z krążowni-
kiem interdykcyjnym u boku. Winter, masz jakieś pojęcie, skąd się tam wziął „Agrega-
tor"?
Winter odsunęła pukiel białych włosów za ucho i wcisnęła kilka klawiszy w note-
sie komputerowym. Unoszący się nad stołem obraz stacji zastąpił teraz trójkątny wize-
runek krążownika interdykcyjnego.
- Według naszych ostatnich danych „Agregator" wchodził w skład antyrebelianc-
kiego oddziału dowodzonego przez wysokiego admirała Teradoka. Dane wywiadowcze
na jego temat - a w każdym razie te, do których mam dostęp, są raczej skąpe. Dowodził
głównie placówkami na Rubieżach. Skrupulatnie wypełniał swoje obowiązki i zaciekle
walczył przeciwko Rebeliantom, ale poza tym nie wyróżnił się niczym szczególnym.
Nie brał udziału w bitwie o Endor i nominalnie pozostał lojalny wobec Imperium aż do
upadku Coruscant.
Michael A. Stackpole
155
O ile Corran się orientował, historia Teradoka nie była wyjątkowa. Kilku odważ-
niej szych dowódców ogłosiło się admirałami, gdy tylko dowiedzieli się o śmierci Im-
peratora, ale wielu innych - zwłaszcza w armii - pozostało lojalnych wobec Imperium.
Sate Pestage, doradca Imperatora, rządził przez pół roku, zanim został obalony w wyni-
ku puczu innych imperialnych doradców. Większość wojskowych poparła puczystów,
bo sprawiali wrażenie, że będą działać zdecydowanie. Dopiero gdy zastąpiła ich Ysan-
na Isard, część dowódców zaczęła sama sięgać po władzę. Mimo to znaczna liczba
wojskowych i polityków zadeklarowała lojalność wobec Imperium aż do upadku Co-
ruscant. Dopiero od tego momentu, pomyślał Corran, zaczęli troszczyć się o własną
skórę, bo stracili dostęp do rzeszy urzędników, dzięki którym Imperium mogło funk-
cjonować. Choć pewne obszary administracyjne nadal trzymały się razem - dzięki za-
pobiegliwości rządzących nimi wielkich moffów - Corran spodziewał się, że w ciągu
dwóch lat blisko trzy czwarte dawnego Imperium znajdzie się pod kontrolą Nowej Re-
publiki.
Winter zerknęła znad notesu komputerowego.
- Gdybym miała zgadywać, jak „Agregator" trafił w ręce Isard, powiedziałabym,
że w zamian za sporą dostawę bacty. Myśliwce stacjonujące na jego pokładzie piloto-
wali członkowie Narodowego Korpusu Obrony Thyferry, a to wydaje się świadczyć o
tym, że Teradokowi brakuje doświadczonych pilotów. Mając bactę, utrzyma ich przy
życiu nieco dłużej. Nie ma już dostępu do nieograniczonych zasobów Imperium, więc
musi starać się utrzymać przy życiu tych, których ma, podobnie jak robiliśmy to my.
Booster zmrużył oczy, zarówno to prawdziwe, jak i elektroniczną protezę.
- Moim zdaniem wymiana pilotów świadczy o tym, że Teradok nie ma zaufania do
Isard. Możemy się domyślać, że właśnie w tej chwili wysoki admirał otrzymuje giga-
bajty danych od załogi „Agregatora" o tym, jak to zasadzkowicze sami wpadli w za-
sadzkę. Myślę, że jeśli moi ludzie zaczną wypytywać naokoło, ile ktoś byłby skłonny
zapłacić za lekko sfatygowany krążownik interdykcyjny, informacja o tym dotrze do
Teradoka. Przyjmie, że chcemy mu zasugerować planowanie porwania następnego
krążownika, który zechce wypożyczyć Isard, więc będzie wolał nie wypuszczać go z
rąk.
Wedge przytaknął.
- Warto spróbować. Od tej chwili musimy jednak zakładać, że w każdej chwili
może na nas wyskoczyć kolejny Interdictor. Właściwie powinniśmy założyć, że to wię-
cej niż prawdopodobne. Będziemy oczywiście kontynuować ataki, ale musimy lepiej
zabezpieczyć nasze dostawy. Możemy to zrobić, kierując nadlatujące frachtowce do
miejsca, które wybierzemy, tak żeby do ostatniej chwili nie wiedziały, gdzie lecą.
Mirax podniosła rękę.
- Może już zapomniałeś o czasach, kiedy sam przewoziłeś towary, aleja nigdy nie
lecę na spotkanie, jeśli nie wiem, gdzie ma nastąpić rozładunek.
- Słuszna uwaga, ale podejrzewam, że Quelev Tapper zdoła przekonać Karrde'a, że
można nam ufać.
Booster roześmiał się.
- Jeśli nadal będziesz płacił z góry, Karrde uwierzy we wszystko.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
156
- W takim razie tak zrobimy. - Wedge wyprostował się. - Pamiętajcie, że udało
nam się wyeliminować jeden z czterech okrętów Isard.
- Jasne. - Corran westchnął. - Najmniejszy z nich.
- To prawda, ale Ait Convarion był prawdopodobnie najbardziej niebezpiecznym z
dowódców, którzy pracują dla Isard. Wiedział, jak walczyć gwiezdnym niszczycielem,
na co może sobie pozwolić, a na co nie. Spodziewał się, że się rozproszymy, czego nie
zrobiliśmy, i dlatego zginął. Dowódcy większych statków będą prawdopodobnie bar-
dziej ostrożni. - Wedge uśmiechnął się. - Najdzielniejszy admirałowie Imperium zginęli
w bitwie o Yavin. Zarówno „Skąpiec", jak i „Zjadliwy" należą jednak do drugiej gene-
racji gwiezdnych niszczycieli klasy Imperial, potocznie zwanych „dwójkami", i przeno-
szą po sześć eskadr myśliwców TIE. Niezależnie od tego, jak dobrzy czy jak słabi są
ich dowódcy, mają nad nami miażdżącą przewagę.
Corran uśmiechnął się.
- Przewagę celów do ostrzelania.
- Tak, ale te cele potrafią oddać. - Wedge pokręcił głową. - Imperialne „dwójki"
mają po niemal czterdzieści sześć tysięcy ludzi załogi, jeśli uwzględnić oddziały, które
przewożą na pokładzie. Mają też potężną artylerię, która co prawda nie najlepiej się
nadaje do obrony przed atakami myśliwców, ale za to imperialna „dwójka" wytrzyma
znacznie większy ostrzał niż „Deprawator", zanim padnie.
Tycho przytaknął.
- Jedyne, co działa tu na naszą korzyść, to że na wielkim okręcie znacznie więcej
rzeczy może się zepsuć niż na małym. Konserwacja naszych X-wingów to pestka w
porównaniu z kosztami utrzymania imperialnej „dwójki". Isard będzie zaś musiała wy-
korzystywać je do eskortowania konwojów, a jeśli nadal zamierzamy je atakować, im-
perialne niszczyciele będą musiały utrzymywać niemal permanentnie stan gotowości
bojowej.
- Ale czy zużyją się wcześniej niż my? - Mirax przeniosła wzrok z Wedge'a na Ty-
cha, Tal'dirę, a w końcu na Corrana. - Jeszcze przed naszą ostatnią operacją dawaliście
z siebie bardzo wiele. Tycho ma rację, naprawa X-winga jest łatwiejsza niż naprawa
gwiezdnego niszczyciela, i nie wątpię, że możemy doprowadzić do gwałtownego wzro-
stu cen części zamiennych do okrętów Isard, wykupując je sami, ale nie znajdziemy
zamiennika dla ciebie ani dla żadnego z twoich ludzi.
Corran uznał, że zadała właściwe pytanie, ale nie znała faktów, które pozwoliłyby
jej znaleźć odpowiedź.
- Mamy jednak pewną przewagę, Mirax. Widzisz, siły Isard muszą reagować na
nasze działania i zawsze być przygotowane na to, że zaatakujemy, podczas gdy my
musimy sobie z nimi radzić tylko wtedy, gdy już naprawdę zaatakujemy. Dla nich to
trudniejsza sytuacja niż dla nas. Nie możemy tego ciągnąć w nieskończoność, ale też
nie będziemy musieli. - Spojrzał na Wedge'a. - Prawda, szefie?
- Mam nadzieję, Corran. - Wedge splótł ramiona na piersi. - Podoba mi się pomysł
wykupienia ważnych części zamiennych... soczewki turbolaserów, łącza mocy i tym
podobne. Jeszcze lepiej by było, gdybyśmy znaleźli jakieś złomowisko i przekabacili je
na naszą stronę. To by nam bardzo pomogło.
Michael A. Stackpole
157
- Zobaczę, co się da zrobić, Wedge.
- Dzięki, Booster. - Wedge zmarszczył czoło. - Rozumiem też, że pogadasz z
Karrde'em na temat tego, jak Imperialni znaleźli nas w systemie Alderaan?
Booster spojrzał na Tal'dirę.
- Nasze frachtowce na czas skoku były podporządkowane „Ślizgowi". Nie mówi-
łem moim ludziom, dokąd lecimy. Wedge powiedział wam, pilotom, gdzie lecicie,
podczas odprawy czterdzieści osiem godzin przed misją. „Agregator" został przekazany
Isard na pięć dni przed atakiem, a jego piloci mieli szczegółowe odprawy na temat
przebiegu misji jakieś dwanaście godzin później. Karrde wiedział o naszej wyprawie
dobre dwa tygodnie wcześniej, co oznacza, że te informacje przeciekły do Imperialnych
od jego ludzi.
- Poza tym, gdyby to ktoś z ludzi Boostera nas zdradził, Isard zjawiłaby się tutaj na
„Lusankyi". - Corran postukał palcem o blat stołu. - Zakładam, że Karrde nie zna loka-
lizacji tej stacji.
- I nie pozna jej ode mnie ani od moich ludzi - warknął Booster, patrząc na Corra-
na. - Moi ludzie są w porządku, Horn. Można im ufać.
Arii Nunb zatrajkotała po sullustiańsku, ale po chwili sama przetłumaczyła na
wspólny:
- Booster, Corran nie zamierzał sugerować, że twoim ludziom nie można ufać.
Sam to stwierdził, zauważając, że nie zaatakowano nas tutaj.
- Wiem, co sugerował, kapitan Nunb. - Booster najeżył się jeszcze bardziej. - To
KorSekowiec, a na dodatek Horn. Uważa, że nikomu, kto kiedykolwiek przewoził kon-
trabandę, nie można wierzyć.
Corran chciał zaprotestować, że nie to miał na myśli, ale musiał przyznać przed
samym sobą, że w głębi duszy podejrzewał przemytników, których Booster zatrudnił
do transportu zaopatrzenia. Kiedyś pomyślałby tak po prostu dlatego, że byli przemyt-
nikami, a według niego każdy, kto choć raz przekroczył granicę prawa, zrobi to po-
nownie. Dlatego właśnie uważał, że komuś takiemu nikt nie może ufać, a już na pewno
nie osoba, która sama postępuje zgodnie z prawem. Odkąd jednak sam działał poza
prawem, wiedział, że nie zawsze musi to być prawdą. Erisi nie podejrzewał bardzo
długo właśnie dlatego, że była jedną z nich. A skoro ten fakt sprawił, że był ślepy na jej
zdradę, postanowił unikać podobnych pułapek w przyszłości.
Spojrzał na Boostera. Oczywiście on nigdy nie uwierzy w podobne wyjaśnienie,
pomyślał.
Wedge postukał w blat stołu.
- Wystarczy, Booster. Arii ma rację. Niezależnie od tego, co Corran mógł pomy-
śleć o twoich ludziach, wiem dobrze, że ty sam musiałeś sobie zadawać podobne pyta-
nia wiele razy. Jesteśmy w trudnej sytuacji i musimy zachować niezwykłą ostrożność.
Podejrzewam jednak, że odpowiedzialni za przeciek są ludzie Karrde'a. Booster, chcę,
żebyś to z nim wyjaśnił.
- Uznaj to za załatwione.
- Dobrze. I daj mi znać, jak Karrde zareagował. - Wedge przeniósł wzrok na Win-
ter. - Ostatni temat: „Waleczny". Udało ci się coś o nim dowiedzieć?
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
158
- Nawet bardzo dużo. - Winter uśmiechnęła się ciepło. - „Waleczny" jest aldera-
aniańskim krążownikiem wojennym klasy Thranta. Wszystkie takie jednostki miały
zostać zniszczone, kiedy Alderaan się rozbroił, ale wygląda na to, że „Waleczny" i dwa
inne krążowniki -„Odwaga" i „Wierność" - zostały przystosowane do sterowania bez-
załogowego i podporządkowane „Drugiej Szansie". Miały służyć jej za eskortę. Jeden
miał wlatywać do systemu przed „Szansą", drugi razem z nią, a trzeci obierać inny
kurs, by odciągnąć ewentualny pościg. Cała trójka zmieniała się na tych pozycjach, a
uszkodzenia na powierzchni sugerują, że okręt przetrwał niejeden piracki atak na „Dru-
gą Szansę". Jeśli Emtrey zdoła przekonać dowódcę okrętu, by otworzył przed nami
księgę pokładową, będziemy mogli to potwierdzić.
Wedge uśmiechnął się szeroko.
- To mnóstwo informacji... biorąc pod uwagę, jak niewiele miałaś czasu na zbada-
nie statku.
Winter pokręciła głową, a włosy otuliły ją białym welonem.
- Dużo pamiętam z czasów, gdy jako młoda dziewczyna zaczytywałam się w po-
wieściach, a także z różnych szczątków informacji zebranych w domu Organów. Wiele
się dowiedziałam podczas pracy dla księżniczki Lei, kiedy pomagała swojemu ojcu.
Kiedy odnaleziono „Drugą Szansę", stało się jasne, że olbrzymie wyładowanie przepa-
liło jej obwody, w tym sterowniki zewnętrznych talerzy telekomunikacyjnych, które
umożliwiały łączność pomiędzy okrętami. Wiemy, że „Waleczny" nawiązał kontakt z
X-wingiem Tycha, gdy ten zaczął nadawać z transpondera sygnał „Drugiej Szansy", a
następnie uznał go za okręt dowodzący, kiedy X-wing namierzał cele. Jest więc oczy-
wiste, że „Waleczny" miał za zadanie ochraniać „Drugą Szansę". Na oddział patrolowy
we flocie Alderaanu często składały się trzy krążowniki i fregata, więc uznałam, że
musiały być trzy krążowniki. „Waleczny" i dwa pozostałe były ostatnimi okrętami tej
klasy, które zbudowano. Zostały przekazane do użytkowania, a następnie niemal na-
tychmiast wycofane. Pamiętamy, że okręty wykorzystywane przez Alderaan podczas
Wojen Klonów zostały zezłomowane i przetopione na medale pokoju, wręczone na-
stępnie na pamiątkę członkom załóg, które na nich służyły, i rodzinom ocalałych. Nie
ma jednak żadnych śladów, by podobne medale wysłano do załóg tych właśnie okrę-
tów, ani w ogóle żadnych informacji na temat załogi, uznałam więc, że okręty przero-
biono na bezzałogowe, obsługiwane tylko przez roboty, i przydzielono jako asystę do
fregaty wojennej - „Drugiej Szansy".
Booster popatrzył na Winter z rozdziawionymi ustami.
- Wszystko to pamiętasz albo się domyśliłaś?
Mirax roześmiała się.
- Winter ma holograficzną pamięć. Pamięta wszystko, co kiedykolwiek zobaczyła,
usłyszała lub doświadczyła. Zapamięta też na pewno tę głupkowatą minę, którą przed
chwilą zrobiłeś.
Booster zamknął usta i pokręcił głową.
- W takim razie zapamiętaj sobie jedno: nigdy nie miej dzieci. Wedge parsknął
śmiechem.
- Niedaleko padają okruchy od gęby Hutta, Booster.
Michael A. Stackpole
159
- Dzięki, Wedge. -Mirax spojrzała na niego z udawanym wyrzutem, ale nie mogła
powstrzymać śmiechu.
- Wybacz, Mirax. Winter, jakie są szanse, że gdzieś tam nadal latają „Odwaga" i
„Wierność"?
- Nie dowiemy się tego, dopóki się nie dostanę do bebechów „Walecznego". Em-
trey uważa, że będzie umiał dostać się do środka, a Gwizdek właśnie mu pomaga wła-
mać się do systemów pokładowych. Zraii o mało nie zrzucił pancerza, tak się cieszy z
okazji, by pogrzebać w „Walecznym", więc spodziewam się, że w ciągu najwyżej
dwóch tygodni okręt zostanie otwarty i gotów na nasze rozkazy.
- To już coś. - Wedge spojrzał na Boostera. - Chciałbyś „Walecznego", czy jest dla
ciebie za mały?
- Na pewno znajdziesz kogoś innego, kto lepiej się nadaje na jego dowódcę. - Bo-
oster udał, że ziewa. - Nawet nie chcę myśleć, jak nudne byłoby dowodzenie załogą
składającą się z robotów. Powinieneś dać to stanowisko waszemu robotowi protokolar-
nemu.
Corran roześmiał się. Wyobraźnia podsunęła mu nieodparcie śmieszny widok Em-
treya na mostku, wydającego rozkazy.
- Zanim zdążyłby poinformować załogę o swoich kwalifikacjach, mielibyśmy bunt
na pokładzie.
Wedge i inne osoby, które miały okazję pracować z Emtreyem, również się roze-
śmiały. Wedge zakasłał, potem odchrząknął i powiedział:
- Myślę, że Emtrey bardziej nadaje się na oficera wykonawczego niż na dowódcę.
I chyba mam już odpowiedniego kandydata, który lepiej niż ktokolwiek inny poradzi
sobie z załogą składającą się z robotów. - Poklepał Arii Nunb po ramieniu. - Pilotowa-
łaś nie tylko frachtowce. Miałabyś ochotę dowodzić wojennym krążownikiem?
Arii wytrzeszczyła ze zdumienia czerwone oczy, ale po chwili przytaknęła.
- Poradzę sobie. Chociaż mogę potrzebować pomocy Emtreya.
- Jest cały twój. - Wedge kiwnął głową na potwierdzenie swoich słów i uśmiechnął
się do reszty. - Dobrze, w takim razie wiemy, w jakim kierunku mamy zmierzać i jakie
operacje musimy zaplanować. Tym razem mieliśmy szczęście, ale od tej chwili sami
będziemy stwarzać pomyślne sytuacje, żeby nie rządził nami przypadek. Szczęście ma
sprzyjać nam, a nie Isard. Przegapiła szansę, by nas wyeliminować, a następnej jej nie
damy.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
160
R O Z D Z I A Ł
26
Pozbawiona wyrazu maska Fliry'ego Vorru spadła. Zdołał utrzymać obojętną minę
przez cały czas, gdy Ysanna Isard beształa Erisi Dlarit. Obie początkowo świetnie nad
sobą panowały, rygorystycznie przestrzegając zasad dobrego wychowania i z nienagan-
ną precyzją stosując odpowiednie tytuły. Eleganckie sformułowania stępiały ostrze
złośliwości, ale Vorru wiedział, że gdyby rzucił im parę mieczy świetlnych, posiekały-
by się nawzajem w ciągu nanosekundy.
W pewnej chwili Ysanna Isard powiedziała:
- Wysoki admirał Teradok wycofał „Agregatora" ze służby u mnie i to jest twoja
wina.
Erisi nie wytrzymała.
- Moja wina? Jaki algorytm doprowadził cię do takich wniosków, szanowna pani
dyrektor?
- Na tyle prosty, że według mnie zrozumiałaby go nawet największa prowincjusz-
ka. - Isard zmrużyła oczy i zacisnęła pięści. - To twoi piloci byli na pokładach zarówno
„Agregatora", jak i „Deprawatora". To twoi piloci mieli zneutralizować zagrożenie ze
strony myśliwców. To twoi piloci ponieśli porażkę, co kosztowało mnie utratę „Depra-
watora" i wystawiło na pośmiewisko całej galaktyki. Teradok miał czelność powie-
dzieć, że wypożyczył mi swoje zabawki tylko pod warunkiem, że obiecam zwrócić mu
je w stanie nienaruszonym! Imperator kazałby mu wypruć flaki za podobną uwagę. To
przez ciebie muszę znosić takie upokorzenia!
- Przepraszam bardzo, ale rozkazy, by na tych okrętach umieścić moich pilotów
pochodziły od pani! Sugerowałam, by do akcji wykorzystać moją Eskadrę Wybrańców,
ale pani wolała posłać tam żółtodziobów!
- Sama wystawiłaś im celujące oceny.
- Tak, ale żaden z nich nie brał wcześniej udziału w walce. - Niebieskie oczy Erisi
płonęły oburzeniem. - A pani wysłała ich przeciwko eskadrze, która uchodzi za najlep-
szy oddział myśliwców w galaktyce!
Isard uniosła brew.
- Najlepszy, mimo że nie potrzebują już ciebie w swoich szeregach?
Dlarit zignorowała złośliwość, choć Vorru nie wątpił, że ją zapamięta.
Michael A. Stackpole
161
- Moja Eskadra Wybrańców dorównuje Łotrom. Gdyby to nas pani tam posłała,
Teradok czołgałby się teraz przed panią, błagając o zawiązanie sojuszu. A teraz śmieje
się z pani, bo straciła pani trzy własne eskadry, lekceważąc jego ostrzeżenie, bo za to
należało uznać fakt, że odmówił wysłania do walki przeciwko Antillesowi własnych
pilotów.
Vorru orientował się, że Isard przygotowuje kontratak i wiedział, że jeśli nikt jej
nie powstrzyma, Erisi może zapłacić życiem za swoją szczerość. W ułamku sekundy
przeanalizował różne ewentualności. Jeśli się nie odezwie, Isard zniszczy Erisi Dlarit, a
jej rodzinę ostatecznie pozbawi szacunku. Upokorzenie, na jakie Asherni narazili ojca
Erisi, najwyraźniej podsycało jej pragnienie odwetu na siłach, które sprzysięgły się, by
zniszczyć koncern. Chciała wziąć udział w misji w systemie Alderaan, a Isard odmówi-
ła jej tej satysfakcji. W tej sytuacji odwracanie kota ogonem i przypisywanie Erisi winy
za porażkę misji mogło ją na tyle rozwścieczyć, żeby przestała dbać o swoje życie.
Wstawienie się za nią naraziłoby Vorru na gniew ze strony Isard, ale korzyści tego
posunięcia mogły być warte swojej ceny. Erisi i jej rodzina nadal miała duże wpływy w
koncernie. Gdyby Isard trzeba było w pewnym momencie usunąć, posiadanie sojuszni-
ka w osobie Erisi mogło to umożliwić i na pewno pomogłoby załagodzić sprawy na
Thyferrze. Mógłbym wręcz oświadczyć Nowej Republice, uznał Vorru, że przyłączy-
łem się do Isard tylko po to, by od wewnątrz sabotować jej poczynania. Nowa Republi-
ka mogłaby nawet wówczas zaakceptować go jako szefa nowego koncernu. Ten pomysł
sprawił, że gdy Erisi rzuciła wyzwanie Isard, uśmiech na twarzy Vorru pozostał.
- Myślę, pani dyrektor, że nie może pani bagatelizować faktu, iż Łotry brały pod
uwagę możliwość zdrady i zabezpieczyły się przed taką ewentualnością. To prawda, że
alderaaniański krążownik wojenny to jednostka raczej zabytkowa, ale w połączeniu z
siłami eskadry X-wingów wystarczyła, by kapitan Convarion musiał zapłacić za swoją
lekkomyślność - wtrącił.
Isard odwróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię.
- Zrzuca pan winę za niepowodzenie akcji na Convariona, żebym nie dostrzegła
oczywistego faktu, że jeśli ktoś poinformował Antillesa o naszej akcji, to musiał być to
szpieg, którego nie zdołał pan wykryć.
Vorru napotkał pełen wdzięczności wzrok Erisi. W głębi duszy zaczął się zasta-
nawiać, w jaki jeszcze sposób mogłaby mu tę wdzięczność okazać. Przyszedł mu do
głowy pomysł fizycznego zbliżenia z tą urodziwą kobietą, które uwieńczyłoby ich so-
jusz przeciwko Isard, ale szybko odrzucił tę możliwość. Nie wątpił, że coś takiego było
możliwe - i niewykluczone w przyszłości - ale na razie byli sobie potrzebni z głębszych
przyczyn niż chęć zaspokojenia cielesnych żądz. Jeśli mamy stać się sojusznikami,
pomyślał, musi być to sojusz pod dyktando rozumu, a nie mętne zaangażowanie emo-
cjonalne.
Vorru wiedział, że mógłby ulec Erisi, która potrafiłaby zagrać na jego próżności i
desperacji. Zawsze był próżny, ale starał się panować nad tą wadą. Wiek stępił nieco i
próżność, i ambicje, bo Vorru zaczął sobie zdawać sprawę, że nie starczy mu czasu, by
zrealizować wszystkie cele, jakie postawił sobie w życiu. Pobyt na Kessel również nie
przybliżał go do szczytów, które niegdyś uważał za należne sobie miejsce. Teraz wie-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
162
dział, że jeśli nie będzie działał szybko, jego szanse osiągnięcia choć części celów będą
maleć z dnia na dzień.
- Nie można oczywiście wykluczyć tej możliwości, pani dyrektor - powiedział -
ani jej dowieść, jak doskonale pani wie. Powinniśmy jednak pamiętać, że Antilles przez
cały okres swojej kariery był niezwykle ostrożny. Najlepszy dowód, że jeszcze żyje.
Środki ostrożności, jakie podjął na wypadek zdrady, mogły być niczym więcej jak wy-
razem jego obaw, czy może do końca ufać swojemu partnerowi handlowemu.
Isard ustawiła się tak, by mieć na oku i jego, i Erisi.
- Partnerowi handlowemu, no tak. Ten Karrde. Niech się pan nim zajmie.
Vorru pokręcił głową.
- W żadnym wypadku. Jeśli zaczniemy traktować Karrde'a inaczej niż dotychczas,
zorientuje się, że mamy agenta wśród jego ludzi, a my stracimy bardzo cenne źródło
informacji. Co więcej, lojalność Karrde'a można kupić. Wtedy go dostaniemy, jeśli
będziemy jeszcze tego chcieli, i w taki sposób, w jaki będziemy chcieli. Rozłożył ręce
w geście bezradności.
- Przepraszam, ale twierdzenie, że to komandor Dlarit należy winić za porażkę jej
pilotów, też nie wydaje mi się zbyt rozsądne. Jej piloci nie mogli być godnym przeciw-
nikiem dla Eskadry Łotrów. Kapitan Convarion zawsze wierzył, że samo pojawienie się
jego okrętu wystarczy, by zasiać panikę wśród jego wrogów. Spodziewał się, że teraz
też stracą głowę i uciekną, tylko dlatego że uciekli za pierwszym razem, kiedy się na
niego natknęli. Antilles nie dożyłby swojego wieku, gdyby nie umiał uczyć się na błę-
dach. Convarion powinien był nalegać, by polecieli z nim najlepsi piloci. Nie zrobił
tego, bo przyjął, że ich udział w walce będzie niepotrzebny.
Isard uniosła dumnie głowę.
- Ach, tak? Czyli wygląda na to, że w niczym nie mam racji! - Ironia w jej głosie
nie zdołała zamaskować gniewu. - Może w takim razie zechciałby mi pan wyjaśnić, jak
teraz potoczą się sprawy i co w związku z tym powinniśmy zrobić?
Vorru uśmiechnął się i stanął bliżej Isard, twarzą w jej stronę.
- Zgaduję, że mimo zdobycia krążownika Antilles i jego ludzie będą kontynuować
swoje ataki, stosując dotychczasową taktykę -tu spojrzał na Erisi -jak to obrazowo
określili piloci „uderz i zmykaj". Przekonała się pani, że skuteczność tych napadów jest
minimalna. Wyobrażam sobie, że będą też próbowali infiltrować załogi tankowców z
bactą, by w ten sposób móc porwać więcej konwojów. Nasze straty, a na pewno je po-
niesiemy, również i w tym wypadku będą minimalne.
Isard przymknęła oczy.
- Nasze minimalne straty wystarczą, by zdobyli środki na sfinansowanie wojny
przeciwko nam.
- To prawdą ale musimy również pamiętać, że czas działa na naszą korzyść. Jest
wiele sposobów, by ich zniszczyć, ale nie zlikwidujemy zagrożenia z ich strony, dopóki
nie dowiemy się, gdzie mają swoją bazę.
Isard przyłożyła dwa palce do warg i zastanowiła się.
Michael A. Stackpole
163
- Od początku wiedzieliśmy, że eliminacja ich bazy będzie najlepszym sposobem
rozprawienia się z nimi - powiedziała w końcu. - Ma pan w zanadrzu jakieś inne sposo-
by?
Vorru uśmiechnął się skromnie.
- Najlepszym sposobem pozbawienia ich możliwości walki z nami jest odkręcenie
kurka z bactą, tak by była dostępna dla każdego.
- Nie! - Erisi i Isard spojrzały na siebie zaskoczone, czekając aż ucichnie echo ich
jednogłośnego sprzeciwu. Isard pokręciła głową. -To spowodowałoby spadek cen bacty
i uniezależniło od nas innych.
- To prawda, ale my przetrwamy to chwilowe osłabienie, a Eskadra Łotrów nie.
Wysokie ceny bacty są źródłem ich sukcesów. Jeśli je obniżymy, zostaną bez złamane-
go kredyta. Karrde nie będzie chciał z nimi rozmawiać. Nie zdołają utrzymać swojej
floty i dla wielu przestaną być przyjaciółmi, których warto chronić. Jeśli znacząco
zwiększymy podaż bacty, jeśli wyznaczymy nagrodę za głowę Antillesa i jego ludzi,
rozpuścimy pogłoski, że nie przykręcimy kurka z bactą, Antilles będzie skończony.
Każdy chętnie go schwyta i wyda nam:
Jeszcze zanim skończył przedstawiać swój plan, Vorru wiedział, że Isard go od-
rzuci. To najprostszy i najmniej krwawy plan pozbycia się Antillesa, pomyślał, ale jej
nie zadowoli. Nie wystarczy, by zaspokoić jej żądzę zemsty. Isard chce, żeby Antilles
cierpiał, a nie żeby usychał. Wątpił, by odrzuciła ten plan dlatego, że mógł doprowadzić
do obniżenia poziomu życia przyzwyczajonych do luksusu ludzi koncernu Xucphra.
Isard powoli pokręciła głową.
- Antilles rzucił mi bezpośrednie wyzwanie i unicestwił jeden z moich niszczycie-
li. Chcę jego śmierci, chcę śmierci Horna i pozostałych, ale chcę też, żeby wiedzieli, że
giną z mojej ręki, a nie wskutek wahań cen na rynku. Poza tym władzę raz oddaną
trudno potem odzyskać. Następny pomysł?
- Ten plan, który obecnie realizujemy, wymaga czujności i cierpliwości. Będziemy
nadal szukać informacji i zaatakujemy, gdy będziemy wiedzieli, gdzie. - Vorru wzru-
szył ramionami. - Jedyna trudność polega na tym, że jest to plan frustrujący, ponieważ
nie możemy działać, póki nie dowiemy się, gdzie mieści się baza Antillesa. To może
potrwać kilka miesięcy, pół roku, może nawet rok.
- To nie do przyjęcia. - Isard zdecydowanie potrząsnęła głową. -Nie zamierzam
siedzieć i czekać, pozwalając Antillesowi bezkarnie działać. To nie może dłużej trwać.
Potrzebujemy akcji. Chcę zabijać, i chcę, by robili to dla mnie jej piloci. - Isard wyce-
lowała palec w Erisi. - Jeśli twoi piloci rzeczywiście są takimi asami, nie powinno im to
sprawić trudności.
Vorru poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Atak na Halanit był katastrofą,
pomyślał, a jednak chce znowu to zrobić.
- Pani dyrektor, taki atak w chwili obecnej oznaczałby tylko stratę ludzi, części
zamiennych, amunicji i dobrowolnego poparcia.
- Ale pokaże wysokiemu admirałowi Teradokowi i temu idiocie Harrskowi, że nie
powinni mnie lekceważyć ani tym bardziej naśmiewać się ze mnie. I na co mi potrzeb-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
164
na czyjaś dobra wola? Ludzie powinni płaszczyć się przede mną, a nie oczekiwać, że to
ja będę płaszczyć się przed nimi.
Vorru uniósł ręce w obronnym geście.
- Nie zamierzam dyskutować. Bez wątpienia dysponuje pani władzą, którą inni
powinni szanować, ale atakowanie kolejnego miejsca w rodzaju Halanit zastraszy ludzi
bardziej, niżby pani tego chciała.
Spojrzała na Vorru, uśmiechając się bezlitośnie i drapieżnie pełnym garniturem
ostrych zębów.
- Właśnie o to mi chodzi, by ich zastraszyć, ministrze Vorru. Ale ma pan trochę
racji. Nadal zamierzam przeprowadzić atak i uważam, że powinni zrobić to ludzie ko-
mandor Dlarit, ale tym razem oszczędzimy inne planety.
Odwróciła się w stronę Erisi, a Thyferranka zbladła.
- Zaplanuje pani misję, która będzie karą dla Ashernów za tak bezczelne stawianie
oporu. Ich śmieszne wysiłki nie wyrządziły nam wielkich szkód, ale chcę, żeby zrozu-
mieli, że rzucając mi wyzwanie, sami proszą się o śmierć. Niech pani coś znajdzie...
skład broni, obóz rebeliantów, sprzyjającą im wioskę, cokolwiek. Znajdzie i zniszczy.
Bez ostrzeżenia, bez litości. - Uśmiechnęła się. - Bez dyskusji, kto ma prawdziwą wła-
dzę.
Michael A. Stackpole
165
R O Z D Z I A Ł
27
Mirax Terrik była zaskoczona pełnym zachwytu uśmiechem na twarzy Talona Ka-
rrde'a. Półksiężyc białych zębów w ciemnej brodzie nadawał mu zawadiacki wygląd
gwiezdnego pirata. Zdumiało ją zresztą nie to, że Karrde mógł uśmiechać się tak zabój-
czo, ale że się na to poważył, jakby nie dostrzegał groźnej miny jej ojca. Musiał prze-
cież słyszeć o krewkim usposobieniu Boostera Terrika, pomyślała, więc pewnie uważa,
że potrafi zapobiec problemom.
Karrde - sam w swojej kabinie - zaprosił ojca i córkę, żeby usiedli.
- Oszczędzę sobie kurtuazyjnego powitania, bo podejrzewam, że wątpicie w moją
szczerość od czasu tego, co wydarzyło się w systemie Alderaan. - Karrde obszedł biur-
ko i stanął przed nim, a potem przysiadł na jego krawędzi, krzyżując długie nogi.
Mirax usiadła na krześle, które jej zaproponował, ale jej ojciec wolał stać. Położył
ręce na oparciu krzesła i nachylił się, by jego oczy znalazły się dokładnie na poziomie
wzroku Karrde'a. Mirax dobrze znała tę jego postawę - ojciec opuszczał łeb jak wście-
kły z pragnienia bantha, gotujący się do biegu w stronę źródła. Widywała już, jak inne
istoty kulasie na ten widok, ale Karrde widocznie do nich nie należał.
- Karrde, przeanalizowałem wszystkie szczegóły. Sprawdziłem swoich ludzi. -
Booster poklepał Mirax po ramieniu. – Poprosiłem nawet jej korsekowskiego absztyfi-
kanta, żeby przejrzał dla mnie pewne materiały, żeby to zbadać.
Mirax nie okazała żadnej reakcji na oświadczenie ojca. Booster poprosił ją, żeby
sprawdziła akta jego ludzi pod kątem bezpieczeństwa, a ona wciągnęła w to Corrana.
Booster nie był zadowolony, gdy się dowiedział, że „korsekowiec" przeglądał jego
materiały, ale zaakceptował wnioski Corrana. A teraz twierdzi, że sam poprosił go o
pomoc, pomyślała. Musi z nim o tym poważnie porozmawiać. Karrde uniósł ręce.
- Wiem, co powiesz.
- Tak?
- Tak mi się wydaje. - Oczy Karrde'a zaiskrzyły się. - Powiesz mi, że przeciek mu-
siał nastąpić w mojej organizacji.
Booster uniósł głowę.
- Wiedziałeś o tym?
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
166
- Zanim do tego nie doszło, nie miałem o niczym pojęcia. Ale po sprawie wszyst-
ko stało się dość oczywiste. - Karrde wzruszył ramionami. - Melina Carniss sprzedała
was Imperialnym.
Booster wyprostował się.
- Zabiłeś ją już?
- Nie. Nie chciałem się spieszyć z działaniami, których skutki byłyby nieodwracalne.
Booster zachichotał.
- Obserwujesz ją teraz, żeby wykryć, jakie ma powiązania z Isard.
- Tak naprawdę chciałem sprawdzić, jak głęboko sięgają wpływy Isard w mojej
organizacji... ale tak, przyglądałem się jej. - Karrde splótł ramiona na piersi. - A skoro
już tu jesteście, pomyślałem, że pozwolę wam zdecydować, jak załatwić tę sprawę.
Najprostszym sposobem byłoby wypchnięcie jej w przestrzeń bez skafandra. Ale sły-
szałem też na przykład o bandzie twi'lekiańskich renegatów, którzy puszczali prąd w
kadzi z bactą, torturując ofiarę do momentu, gdy była w agonii, a potem odłączając
prąd i pozwalając, by bacta ją wyleczyła.
Mirax przełknęła, czując nagle suchość w gardle.
- Jeszcze łatwiej byłoby rozpuścić pogłoskę, że Melina działała na dwie strony.
Sprzedała nas Imperialnym, a potem Isard wydała nam. I niech się nią zajmie ta
wiedźma od bacty.
Karrde pokiwał głową.
- Mam też na służbie Wookiego, który mógłby...
Booster pokręcił głową.
- Nie, nie, żadnych Wookiech. Oni się nadają najwyżej do transportu zwłok.
- Udostępnię wam każdą broń, jakiej zechcecie użyć. Mam tu najróżniejsze za-
bawki, w tym niedawno zakupiony lanvarok Sithów, który okazałby się pewnie nad-
zwyczaj elegancką bronią, gdyby udało nam się domyślić, jak go używać. - Karrde
zmarszczył czoło. - Ale wy nie jesteście leworęczni, a to może utrudnić sprawę. Mirax
uniosła brew.
- Naprawdę zdobyłeś lanvaroka?
- Tak, a co, masz na niego kupca?
- Kolekcjonera.
- Świetnie.
- Jest leworęczny.
- Jeszcze lepiej.
- Jeśli podasz mi szczegółowe informacje o tym lanvaroku i dostarczysz poświad-
czenie autentyczności...
Booster odchrząknął.
- Wróćmy do tego, po co tu przyjechaliśmy, zanim zajmiecie się tą transakcją.
- Ależ oczywiście, Booster, oczywiście. - Karrde uśmiechnął się. - Możemy nakrę-
cić holo lanvaroka w działaniu; to powinno pomóc wywindować cenę...
Booster pokręcił głową.
- Nie.
- Wolisz inne metody eliminowania zdrajców?
Michael A. Stackpole
167
- Owszem. - Booster uśmiechnął się szeroko. - Chcę, żeby nadal żyła i pracowała.
Karrde zmarszczył czoło.
- Dlaczego?
- Mam swoje powody.
- To nie wystarczy, Booster. Musisz wymyślić coś lepszego, jeśli chcesz, bym po-
zostawił ją przy życiu. Zdradziła jednego z moich klientów wrogowi, wystawiając na
szwank tego klienta, moich ludzi i moją reputację. Musi umrzeć.
Sprzeciw Boostera zbił z tropu Mirax.
- Dlaczego chcesz, żeby żyła?
Karrde zmrużył oczy.
- Twój ojciec pewnie uważa, że dopóki Isard będzie miała Carniss, nie będzie pró-
bowała dalej infiltrować mojej organizacji.
Booster przytaknął.
- Lepszy Hurt, o którym wiesz, niż taki, co działa w ukryciu.
- Zgoda, Booster, ale mimo to obawiam się, że nie mogę spełnić twojej prośby.
- Co?
- Proszę, nie udawaj, że cię to tak bardzo dziwi. - Karrde spoważniał. - Nie pozwo-
lę, by dalej zagrażała moim klientom. To szkodzi mojej reputacji i morale moich ludzi,
stawiając mnie na gorszej pozycji w interesach. Ona musi umrzeć.
- Pozwoliłeś mi wybrać rodzaj śmierci.
- Ale nie miałem na myśli śmierci ze starości. - Karrde machnął ręką, uprzedzając
komentarz Boostera. - Nie, muszę ją zlikwidować. Nie przekonasz mnie.
- Nie? - Booster uniósł brew nad sztucznym okiem. - Mam jeszcze parę rzeczy do
kupienia. Mogę je kupić od kogoś innego.
- Gdybym dostawał kredyta za każdym razem, gdy słyszę podobne gołosłowne
pogróżki, mógłbym już dziesięć razy kupić i sprzedać Thyferrę razem z Isard - prychnął
Karrde. - Myślę, że tę sprawę możemy już zamknąć. A jeśli chodzi o tego lanvaroka...
- Nie spiesz się tak, Karrde. - Booster uśmiechnął się. - Dostarczyłeś nam już całą
amunicję, jakiej potrzebowaliśmy, ale ta sytuacja może ulec zmianie. Tym razem cho-
dzi o coś innego.
- To musi być coś naprawdę wyjątkowego, jeśli spodziewasz się, że kupisz za to
życie Meliny.
- To jest coś naprawdę wyjątkowego. Myślałem, żeby pójść z tym do Billeya i
podrzucić mu zlecenie ze względu na dawne czasy.
Karrde pokiwał głową.
- Dravis, ten nowy facet, który dla niego pracuje, jest podobno dobry.
- Tak słyszałem, ale ty jesteś lepszy. Karrde uśmiechnął się.
- Tak słyszałem.
- No dobra - warknął Booster. - Chcę mieć projektor studni grawitacyjnej.
Mirax ukryła uśmiech; Karrde chrząknął, patrząc na jej ojca z niedowierzaniem. A
więc można cię zaskoczyć, Karrde, pomyślała. Nie jest to łatwe, ale można.
- Projektor studni grawitacyjnej? - Karrde wzruszył ramionami. - Billey ci go nie
załatwi.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
168
Booster pokiwał głową.
- Wiem, że czegoś takiego się nie kupi, ale przydałby mi się, więc pomyślałem, że
zacznę rozpuszczać wici. Jeśli nie uda ci się go załatwić...
- Odwróć ciąg, Booster. Powiedziałem tylko, że Billey ci go nie załatwi.
- A ty załatwisz?
Karrde dumnie uniósł podbródek.
- Bez najmniejszych problemów.
- Jasne. To najgłębszy kubeł plwociny Sithów, jaki ktokolwiek widział.
- Potrafię to załatwić i załatwię, a ty zapłacisz. - Karrde zmrużył oczy. - Ale skła-
dając takie zamówienie, nie kupisz życia Meliny Carniss.
Booster uśmiechnął się.
- A sześć miesięcy jej życia? Karrde przymknął na chwilę oczy.
- Dwa miesiące, ale odizoluję ją od większości moich operacji.
- Rozumiem. Potrzebuję też części do eskadry myśliwców TIE. Chodzi mi o działa
jonowe z Y-winga i pakiety obwodów umożliwiających zamontowanie tych dział na
myśliwcach.
- To robota na zamówienie. Bardzo droga. - Karrde zaczął się przyglądać swoim
paznokciom. - Ale kupisz w ten sposób dodatkowy miesiąc życia Meliny.
Booster pochylił się i wbił paznokcie w oparcie krzesła.
- Odlicz to od pieniędzy, które zarobisz, sprzedając nasze transporty bacty.
Karrde roześmiał się i pokręcił głową.
- Chcesz mi sprzedać skórę banthy, na którego nie zacząłeś jeszcze polować, Booster.
- Proszę cię, żebyś mi zaufał w tej kwestii, Karrde, ale wiem, że to będzie koszto-
wać więcej kredytów niż pozostawienie przy życiu Carniss. - Booster zmarszczył czoło.
- Mamy zaplanowane operacje, dzięki którym zdobędziemy bactę. Namierz towary,
których potrzebuję i czekaj, aż dostarczymy ci bactę, zanim złożysz zamówienie.
Sprzedamy ci bactę za siedemdziesiąt procent przeciętnej ceny w galaktyce.
- Pięćdziesiąt procent i zostawisz mi otwarty rynek Coruscant.
Skóra nerfa, którą obite było oparcie krzesła, zaskrzypiała pod palcami Boostera.
- Bacta, którą tam dostarczamy, jest wykorzystywana do leczenia epidemii Kryto-
sa. To działalność czysto charytatywna, która jednocześnie zapobiega rozprzestrzenie-
niu się wirusa na inne planety, a nie biznes.
Karrde spojrzał na niego twardo.
- Każda taka działalność to biznes, Booster, i doskonale o tym wiesz. - Uniósł rękę, by
uprzedzić kłótnię, której zapowiedzią było ostre warknięcie Boostera. - Przekażę planecie za
darmo siedemdziesiąt procent tego, co dostarczycie, ale pozostałe trzydzieści procent zasili
czarny rynek. Na pewno wiesz, że już teraz czarny rynek zabiera wam czterdzieści procent
po dostawie, więc skieruję więcej bacty tam, gdzie chcecie, żeby trafiła.
- Czy to mi zapewni moratorium na egzekucję Meliny Carniss? Karrde przytaknął.
- Jej życie jest w twoich rękach.
Booster wbił wzrok w podłogę, a wreszcie pokiwał głową.
- Jesteś łajdakiem, Karrde.
Michael A. Stackpole
169
- Możliwe, ale wiesz, że pozwoliłbyś mi zatrzymać trzydzieści pięć procent bacty
do sprzedania na Coruscant, gdybym cię przycisnął.
Booster uniósł głowę.
- Przenikliwym łajdakiem, muszę przyznać.
- Dziękuję.
Mirax, która powoli wychodziła z szoku, jaki wywołało w niej tak otwarte targo-
wanie się, zmarszczyła brwi.
- No to dlaczego nie naciskałeś, by dostać tyle, ile można?
Karrde zawahał się, a Mirax się zorientowała, że naprawdę walczy z sobą czy od-
powiedzieć na to pytanie. Jest tak przyzwyczajony grać zakrytymi kartami, pomyślała
że nie chce, by ktoś dowiedział się, jakim torem biegną jego myśli.
Wyraz rozbawienia znikł z twarzy Karrde'a.
- Zamierzam przekazać czarny rynek na Coruscant Billeyowi. Nie sądzę, żeby
Dravis był w stanie poradzić sobie z trzydziestoma pięcioma procentami tego, co mi
dostarczycie. A nie ma powodu dawać im więcej bacty, niż mogą zagospodarować.
Trzydzieści procent wystarczy i mnie, i jemu.
Booster uśmiechnął się i kiwnął głową z aprobatą.
- Tak trzymaj, a cofnę epitet, którym cię obdarzyłem.
- Chcesz, żebym go zarobił w inny sposób?
- Słuszna uwaga. Chcę nadal pracować z Carniss, ustalając punkty dostaw, ale za-
planujemy je w taki sposób, żeby Isard nie mogła zastawić na nas sideł. Kiedy twoje
statki przylecą do danego systemu, powiemy im, żeby leciały dalej, gdzie spotkają się z
naszymi ludźmi i wymiana dojdzie do skutku. Isard nie zdoła być w tylu miejscach
naraz i jednocześnie ochraniać swoje konwoje bacty.
Talon Karrde uśmiechnął się.
- Objazdówka... to mi się podoba. Wiecie, gdzie ich spotkać, a jeśli coś się wam
nie spodoba w jednym systemie, macie pewność, gdzie polecą w następnej kolejności,
więc po prostu puścicie ich w dalszą drogę. Bardzo dobrze.
- Myślę, że to zadziała. Zapewni Melinie zajęcie, a Isard odpowiednią dawkę fru-
stracji.
- A zatem znalazłeś sposób, by wykorzystać Carniss do swoich celów w przyszłości.
- Być może. - Booster uśmiechnął się. - Jak szybko możesz dla mnie zdobyć pro-
jektor studni grawitacyjnej?
- W ciągu miesiąca. Może dwóch.
- Doskonale. - Booster wyciągnął rękę do Karrde'a. - Nie mogę powiedzieć, by
prowadzenie interesów z tobą było przyjemnością, ale zdarzało mi się już poświęcać
więcej czasu, uzyskując gorsze wyniki.
Karrde uścisnął rękę gościa.
- Cieszę się, że wycofałeś się z interesów, Booster. Wolałbym nie musieć dzielić
galaktyki pomiędzy nas obu. Proszę, zostańcie jeszcze trochę. Chciałbym was ugościć.
Booster uśmiechnął się.
- I pogadać z Mirax o tym lanvaroku.
- Właśnie. - Karrde roześmiał się. - Bardzo się cieszę, że się wycofałeś.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
170
R O Z D Z I A Ł
28
Iella podkuliła kolana i otoczyła je ramionami, po czym westchnęła. Diric uznałby
to miejsce za fascynujące, pomyślała. Przytłumione, miękkie światło księżyca rzucało
zielony blask przez świetlik w dachu pokoju. Dzięki niemu pokój gościnny wydawał
się cieplejszy i bardziej przytulny, mimo braku wygód.
Ludzkich wygód, poprawiła się w duchu. Dla Vratiksów to niemal luksus.
Vratiksowie, którzy nadal żyli w plemionach żniwiarzy rozproszonych po po-
wierzchni Thyferry, mieszkali w wioskach bardzo podobnych do tej, w której schronili
się Iella i asherneńscy rebelianci. Budynki tutejsze były wzniesione z suszonej w słońcu
gliny zmieszanej ze śliną; takim materiałem Vratiksowie okładali szkielet z gałęzi.
Choć słabsze i mniej trwałe niż ferrobeton, ich domy w kształcie wież i tuneli mogły
przetrwać, nawet opuszczone, pięć lat.
Zanim Vratiksowie stworzyli cywilizację, naturalny rozpad zabudowań wymuszał
okresową migrację na nowe tereny, umożliwiając poprzedniemu miejscu zamieszkania
powrót do pierwotnego stanu. W przeszłości Vratiksowie stosowali własną ślinę i sami
mieszali ją z gliną. Teraz wykorzystywali do tego celu udomowiony gatunek pokrewny,
knytiksów, które wytwarzały budulec na domy Vratiksów. Knytiksy, które przypomina-
ły Vratiksów - choć były mniejsze, bardziej krępe i mniej subtelnych kształtów-
trzymano też w charakterze domowych ulubieńców, a także, jak słyszała Iella, jako
źródło mięsa na specjalne okazje. Kiedy powiedziała, że nigdy nie potrafiłaby zjeść
domowego zwierzątka, Vratiksowie wyjaśnili, że obdarowywano nimi rodziny, które
chciano uhonorować; taka ofiara świadczyła zatem o głębokim szacunku, jakim darzo-
no obdarowanego. To niewątpliwie pomogło Ielli zrozumieć ten obyczaj, nadal jednak
nie mogła sobie wyobrazić, by mogła zjeść stworzenie, które jakieś Vratiksiątko nazy-
wało kiedyś Puszkiem czy Mruczkiem.
Zjadanie knytiksów łatwo byłoby zinterpretować jako barbarzyński zwyczaj pry-
mitywnego społeczeństwa, ale Vratiksowie wcale nie byli prymitywni. Ich wioski skła-
dały się z kilku wież wzniesionych wokół kępy drzew. Koncentryczne, okrągłe tarasy z
niskimi ściankami z przodu nadawały wieżom wygląd schodkowych piramid, smukłych
i eleganckich. Poszczególne wieże łączyły łukowate mosty, niemal niewidoczne wśród
gęstego listowia.
Michael A. Stackpole
171
Wyczucie artystyczne Vratiksów nie ograniczało się do architektury. Zielony
świetlik w dachu wykonał rzemieślnik, który przeżuwał liście rosnących w dżungli
drzew na papkę, tworząc z niej następnie warstwę tak cienką, że przepuszczała światło.
Zielona powłoka wydawała się wyjątkowo delikatna, była jednak dość mocna, by chro-
nić przed deszczem i innymi niespodziankami pogody.
Na powierzchni świetlika resztki liści tworzyły skomplikowaną, chaotyczną siatkę,
przyjemną dla oka, Iella wiedziała jednak, że nie o to twórcy chodziło. Skoro światło i
dźwięk potrzebowały czasu, by dotrzeć do oka czy ucha, Vratiksowie uważali je za
zmysły drugorzędne i zwodnicze. To, co się widzi lub słyszy, w pewnym sensie wyda-
rzyło się w przeszłości, podczas gdy to, co wyczuwa się zmysłem dotyku, dzieje się
teraz i jest dostępne natychmiast.
Wyciągnęła rękę i powiodła palcami po wewnętrznej powierzchni okrągłego świe-
tlika: Delikatnym dotykiem wyczuwała różnice faktury - miejscami miękkiej i gładkiej,
gdzie indziej szorstkiej i chropowatej. Zmienność faktury przywiodła jej na myśl mu-
zykę symfoniczną, tyle tylko, że zmieniając sposób, w jaki dotykała powierzchni, miała
wpływ na charakter i kolejność odczuć. Gdybym była zaniepokojona, pomyślała, mięk-
ka powierzchnia uspokoiłaby mnie; gdybym była nadmiernie podniecona, chropowate
fragmenty mogłyby mnie uspokoić. Rzemieślnik, który zbudował przydzielony jej po-
kój, w podobny sposób urozmaicił powierzchnię ścian. Gdzieniegdzie delikatne zagłę-
bienia tworzyły płynne, gładkie linie jak fale oceanu. Zwijały się w spirale i otwierały
na gładką, uspokajającą pustkę. Podwyższenie, na którym spała, było wysklepione jak
krater, który okalał bezpiecznie jej ciało, ale jego boki i pobliskie ściany były tak gład-
kie, że aż śliskie. W pobliżu otworu wejściowego wypukłe guzy ostrzegały o potencjal-
nym niebezpieczeństwie, zachęcając do ostrożności.
- Pomyśleli o wszystkim.
- Niezupełnie. - Na krawędzi otworu zacisnęły się czyjeś dłonie, potem ukazały się
napięte mięśnie ręki, a na końcu pojawiła się twarz i ramiona Elscol. - Vratiksowie byli
na tyle uprzejmi, by wyżłobić oparcia dla stóp do wspinaczki, ale i tak wolałabym sznu-
rową drabinkę.
Iella roześmiała się i pomogła drobnej kobiecie wgramolić się do środka. Vratik-
sowie mieli bardzo silne tylne odnóża, więc wskakiwanie przez otwory wejściowe do
domów prosto z ziemi nie stanowiło dla nich trudności. Nie potrzebowali schodów,
toteż ich architekci ich nie projektowali. Odwiedzający Vratiksów ludzie zwykle prze-
bywali w miejscach publicznych, ale lepiej było nie ujawniać, że w osadzie są agenci
Ashernów, więc ukryto ich w pokojach, do których ludziom trudno było wejść.
- Sixtus jest z tobą?
- Nie. Włóczy się po dżungli. - Elscol wzruszyła ramionami i poprawiła blaster na
prawym biodrze. - Znam go od lat i wiem, że są takie chwili, kiedy musi pobyć sam.
Podejrzewam, że Imperialni musieli zrobić coś paskudnego jemu i jego ludziom, kiedy
szkolili go na specjalnego agenta. Czasem musi z tym walczyć.
- Nigdy nie mieliśmy nikogo takiego jak on w KorSeku, ale rozumiem taką po-
trzebę. O co chodzi? Zmiana planów?
Elscol pokręciła głową.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
172
- Nie, wyruszamy po zmroku i przenosimy się do następnej kryjówki. Wydaje się,
że nasza obecność podnosi morale Vratiksów. Nie mam pojęcia, jak będą sobie radzić
w walce, ale na pewno mają serca wojowników.
- Miałaś na myśli zatoki płucne.
- To mniej więcej to samo, prawda?
- No, niezupełnie - sprostowała Iella.
Elscol uśmiechnęła się i usiadła.
- Mniejsza o to. Mamy tylu Vratiksów uzbrojonych w wibroostrza, piki elektrycz-
ne czy blastery, że znacznie przewyższamy liczebnie ludzi z Xucphra City. Niektórzy z
Ashernów twierdzą, że w miejscach, w których byliśmy, liczebność ich kadr gwałtow-
nie rośnie. Przychodzimy, a za nami idą ochotnicy. Sixtus opracował dla nich program
szkoleniowy; wygląda na to, że w ciągu paru miesięcy będziemy mieć prawdziwą ar-
mię.
- Uwierzę w to, jak zobaczę ich wojowników w akcji.
- Fakt - zgodziła się Elscol. - Ale Sixtus mówił, że skoro bacta i uzdrawianie są tak
ważne w ich społeczności, decyzja, by zostać wojownikiem, to dla Vratiksa bardzo
poważny krok. Asherni, jak wiesz, ostrzą sobie przednie pazury i malują je na czarno.
Ten pierwszy zabieg służy celom walki, natomiast czerń to symbol tego, że pozostają w
cieniu, ukryci, osłaniając innych Vratiksów, by wywalczyć wolność.
- Ich niechęć do przemocy wyjaśnia, dlaczego dotychczas nie wzniecili powstania
i nie wyrżnęli po prostu wszystkich ludzi na planecie - westchnęła Iella. - Teraz niestety
muszą uciec się do wojny, by odzyskać wolność, której przecież w ogóle nie powinni
byli utracić. Mam nadzieję, że nic się nam nie przydarzy na tyle długo, by Ashernowie
mieli czas na przygotowanie się do walki. Jak sądzisz, ile mamy czasu, zanim Isard nas
zaatakuje?
- Dobre pytanie. Na jej miejscu zrobiłabym to od razu, nie czekając, aż upokorzy-
my generała Dlarita, ale jej zależy na tym, by ludność była zadowolona. Jeśli ludzie z
Xucphry zobaczą białe pancerze na powierzchni swej planety, domyśla się, że Isard
postawiła krzyżyk na tubylcach, a to mogłoby jej przysporzyć niemałych kłopotów. -
Elscol oparła się o ścianę. - Bo przecież nie jesteśmy jedynym kłopotem Isard. Właśnie
to chciałam ci przekazać. Wieści z frontu.
- Tak?
- Tak. I to dobre wieści.
Iella usiadła po turecku na podłodze. Dla wygody przesunęła pas z blasterem i
uśmiechnęła się do Elscol.
- Czego się dowiedziałaś?
- Że nie ma już „Deprawatora". Iella z wrażenia rozdziawiła usta.
- Co? Jakim cudem?
- Isard próbowała zastawić pułapkę na Wedge'a i pozostałych, ale podobno Wedge
miał dla nich niespodziankę. Porządna dawka torped protonowych wyeliminowała
„Deprawatora". Nie wiem nic o stratach eskadry... w każdym razie nic wiarygodnego.
Te dane pochodzą z pluskwy w korporacyjnym serwisie informacyjnym Xucphry, więc
wszystko jest skażone imperialną propagandą.
Michael A. Stackpole
173
- Jeśli nawet oni mówią że „Deprawator" został zniszczony, to oznacza, że jego
strata jest najmniejszym z problemów Isard. - Iella klasnęła w dłonie. - Może jednak ta
misja nie jest tak całkiem samobójcza.
Elscol spojrzała na nią beznamiętnie.
- Nie będzie łatwo ujść z tego z życiem, Iella, ale nawet jeśli pozwolisz się zastrze-
lić, nie połączy cię to z mężem.
- Co? - Iella próbowała ukryć zmieszanie. Gdy usłyszała słowa Elscol, uświadomi-
ła sobie, że w głębi duszy tego właśnie oczekiwała po ich misji. - Nigdy nie uważa-
łam...
Elscol pochyliła się do przodu i oparła łokcie na kolanach.
- Hej, czy wyglądam jak jakiś xucphrański gryzipiórek, który uwierzy we wszyst-
ko, co mu powiesz? Wiem, co czujesz. Sama straciłam męża... Imperialni zabili go na
Cilpar, a ja rozpaczałam, że nie umarłam razem z nim. Zaczęłam walczyć z Imperium,
by go pomścić, ale gdzieś w tle zawsze czaiła się myśl, że jeśli umrę, znów będziemy
razem. Wedge dostrzegł to u mnie; widział, jak instynkt autodestrukcji rośnie we mnie
wraz z upływem czasu. Kiedy wywalił mnie z Eskadry Łotrów... no cóż, to mnie trochę
otrzeźwiło, i wiele wtedy zrozumiałam.
Iella uniosła głowę.
- Twierdzisz, że życie pozagrobowe nie istnieje?
- Twierdzę, że to nie ma znaczenia. - Elscol uniosła ramiona. -Bo widzisz, jeśli ży-
cie pozagrobowe nie istnieje, zostanie po tobie pamięć tego wszystkiego, co zrobiłaś za
życia. Natomiast jeśli istnieje, to wszystkim, czego dokonałaś, będziesz mogła się po-
dzielić z tymi, którzy umarli przed tobą. Tak czy owak, jedynym sensownym rozwiąza-
niem jest żyć jak najdłużej i jak najpełniej. A nie wydaje mi się, żebyś tak właśnie żyła.
Iella zmarszczyła czoło.
- Masz rację, ale ten ból... - Przycisnęła dłonie do serca. - Czasem boli tak mocno,
że nie sposób z tym żyć.
- Nonsens. - Elscol spojrzała na nią ostro. - Ból to jedyny sposób, by czuć, że ży-
jesz.
- Co?
- Jeśli życie pozagrobowe jest takie wspaniałe i oznacza wieczne szczęście... a
niewiele jest religii, które twierdzą, że jest inaczej... to jasno z tego wynika, że ból jest
jedynym sposobem, by czuć, że żyjesz. Nie możesz pozwolić, by cię pokonał, nie mo-
żesz mu się poddać, ale musisz z nim żyć. - Elscol złączyła dłonie i wbiła wzrok w
podłogę. -Ja też nadal czuję ból, zwłaszcza blisko pewnej daty, ale nie pozwalam, by
mną zawładnął.
- Ja też nie pozwalam, by zawładnął mną ból.
- To prawda. Jesteś silna, Iella, naprawdę silna. - Elscol uśmiechnęła się krzywo. -
Chodzi tylko o to, że jeśli żyjesz w napięciu, to w chwilach, kiedy stres ustępuje, za-
czynasz znowu odczuwać ból. Walcz z nim.
Iella pokiwała głową. Słowa Elscol miały głęboki sens. Angażując się w tę opera-
cję i przeżywając związane z nią stresy, musiała zepchnąć w głąb wszelkie inne uczu-
cia. Kiedy stres ustępował, próbowała odzyskać dobre samopoczucie, a to nieuchronnie
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
174
przywodziło jej na myśl chwile spędzone z Dirikiem. Znowu wpadała w melancholię,
która przeradzała się w smutek i ból. W pewnym momencie dotarła do punktu, w któ-
rym poddanie się bólowi wydawało się łatwiejsze niż walka z Imperialnymi i wszystko
inne.
Uświadomiła sobie, że przedtem odpychała od siebie problemy. Kiedy Imperialni
zabrali Dirica, łudziła się nadzieją, że kiedyś go wypuszczą i znów będą mogli żyć
razem. Ta nadzieja chroniła ją przed rozpaczą i bólem rozstania. Teraz jednak okolicz-
ności uległy zmianie, ale i ona się zmieniła. Przeżyję i pokonam ból, pomyślała.
Uniosła wzrok i właśnie miała powiedzieć o tym Elscol, gdy nagle rozległ się
przeraźliwy huk, aż zatrzęsła się wieża. Dobrze znała ten dźwięk - nie sposób było
pomylić go z niczym innym. Nadlatywały myśliwce TIE. Padła na podłogę przy otwo-
rze wejściowym i wychyliła się, by spojrzeć na osadę Vratiksów. Pozostałe szarobrą-
zowe wieże były niemal niewidoczne w dżungli, dopóki zielone promienie laserów nie
rozświetliły scenerii i nie zaczęły podpalać drzew. Strzały ze świstem przecinały po-
wietrze, a deszcz płonących gałęzi i liści opadał na dachy budynków i poszycie lasu.
Elscol przycupnęła obok niej z wyciągniętym blasterem; patrzyły jak myśliwce
zawracają do kolejnego nalotu. Drzewa pękały trafione wysokoenergetycznymi pro-
mieniami. Ich pnie eksplodowały, rozpryskując wokół deszcz ostrych drzazg. Trafieni
strzałami Vratiksowie i knytiksy wili się na ziemi lub leżeli bezwładnie; czarna krew
sączyła się z ich ran. W innych miejscach ciężkie drzewa padały, przygniatając Vratik-
sów i obracając w gruzy ściany ich domostw.
- Pomioty Sithów! - Elscol walnęła pięścią w podłogę. - Nie mamy nic, co mogło-
by ich powstrzymać! Oni mordują Vratiksów ot tak, dla zabawy.
- Vratiksowie nie wyglądają na zachwyconych. - Iella widziała, jak Vratiksowie
uciekają. Wyglądało to dziwnie, bo wskakiwali wysoko na gałęzie drzew otaczających
osadę. Patrząc na nich, łatwo było zapomnieć, jak wyrafinowaną kulturę stworzyli;
można było przypuszczać, że to prymitywne owady, rój żarłopluskiew pożerających
wszystko na swojej drodze. Poruszali się w grupach, uskakując na boki pod gradem
laserowych strzałów; rozrywały ich promienie laserów, rozbryzgując szczątki na
wszystkie strony.
Najbardziej surrealistycznym aspektem tego ponurego widowiska była absolutna
cisza, jaką zachowywały ofiary. Vratiksowie uciekali, nie wydając z siebie żadnego
głosu. Obejmowali się i ściskali, najwyraźniej szukając poczucia bezpieczeństwa w
zastosowaniu zmysłu, któremu ufali najbardziej. I to właśnie ich zabijało, zauważyła
Iella. Zbici w grupy, stawali się doskonałym celem dla ostrzeliwujących myśliwców.
- Elscol, musimy coś z tym zrobić.
- Co? Blaster nie wystarczy, by zestrzelić gwiezdny myśliwiec, nawet jeśli nie ma
tarcz. - Elscol zakasłała, bo wiatr przyniósł w ich stronę fale dymu. - Jedyne, co może-
my zrobić, to spróbować się stąd wydostać.
- Zgoda. - Iella znów wyjrzała, gotowa w każdej chwili cofnąć się przed kanonadą
ognia z nieba, ale gdy przebrzmiało echo ostatniego myśliwca TIE, żaden nowy nie
nadleciał. Zamiast huku myśliwców usłyszała za to jęk blasterów z północnego krańca
Michael A. Stackpole
175
osady. Spojrzała w tamtą stronę i dostrzegła ubrane na biało postacie wkraczające do
płonącej wioski.
- Szturmowcy!
Elscol roześmiała się i sprawdziła poziom baterii swojego Mastera.
- Jacy tam szturmowcy! Przyjrzyj się ich pancerzom i temu, jak je noszą. Dla
większości z nich pancerze są po prostu za duże. To członkowie oddziału Narodowego
Korpusu, tyle że przebrani za szturmowców.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Myślisz, że prawdziwi szturmowcy atakowaliby w dżungli ubrani na biało?
Iella zawahała się.
- Ale z tego, co czytałam o Endor, w tamtejszym lesie...
- Uwierz mi, Iella, oni potrafią uczyć się na błędach. Cięgi, jakie zebrali od jedne-
go Wookiego i bandy Ewoków, przekonały ich, by wprowadzić pewne korekty. - Elscol
przewinęła się przez próg i zeskoczyła. - Chodź!
Iella wyskoczyła za nią, lądując pewnie z trzymetrowej wysokości. Pobiegła za El-
scol i dogoniła ją przy murku okalającym taras, na którym wylądowały. Elscol przerzu-
ciła nogi przez murek, a Iella uniosła blaster, celując w stronę jednego z nadchodzących
strzelców. Elscol poklepała ją lekko po udzie.
- Oszczędź sobie, nigdy ich stąd nie trafisz. Są za daleko, Iella spojrzała na nią i
przymknęła oko.
- Może dla ciebie. - Uniosła głowę i zaczęła celować w grupę szturmowców. Na-
prowadziła broń na środkowego i wystrzeliła, by zaraz przesunąć lufę i strzelić do ko-
lejnych dwóch. Pierwszy strzał trafił ofiarę prosto w pierś, odbił się od pancerza i prze-
bił gardło. Drugi wypalił lewe oko następnemu szturmowcowi, który okręcił się wokół
własnej osi jak bąk, zanim padł na ziemię. Ostatni strzał przeszedł obok celu, mijając
głowę napastnika o kilka centymetrów, bo ciało pierwszego z trafionych runęło na nie-
go i przewróciło.
Elscol wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
- Strzał w głowę z tej odległości?
Iella wzruszyła ramionami i poklepała celownik.
- Wysoko niesie.
Usiadła na krawędzi murku, zeskoczyła na niższy taras i przykucnęła za kolejnym
murkiem. Kilka czerwonych promieni wystrzeliło w ich kierunku, ale żaden nie zbliżył
się na tyle, by im poważnie zagrozić.
- Nie mają pojęcia, gdzie jesteśmy ani skąd padły te strzały.
- A ponieważ nie są Vratiksami, trudno im będzie wskoczyć tu i nas znaleźć. - El-
scol uśmiechnęła się i podeszła ostrożnie do skraju tarasu.
- Stąd to i ja ich trafię.
Iella poczołgała się do przodu, uważając na uciekających w podskokach Vratik-
sów. Ze skraju tarasu zobaczyła, że szturmowcy wchodzą już do osady i strzelają przez
otwory drzwiowe do pomieszczeń na parterze. Szkarłatny blask ognia ukazywał gdzie-
niegdzie sylwetkę trafionego Vratiksa. Niemal za każdym razem dolne pomieszczenia
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
176
stawały w płomieniach. Nikogo specjalnie nie szukają, pomyślała Iella, tylko niszczą
wszystko na oślep.
Tak wściekła, że przestało jej zależeć na czymkolwiek, poderwała się na nogi i za-
częła strzelać w ich stronę. Elscol wyrosła obok niej i oddała serię, po której szturmow-
cy rozpierzchli się, szukając osłony, Iella zerknęła na swoją towarzyszkę; obie wiedzia-
ły, że doświadczeni żołnierze nie uciekaliby przed ogniem blasterów. Kilku pseudo-
szturmowców leżało nieruchomo, inni wili się z bólu. Iella chciała wykrzesać z siebie
choć odrobinę współczucia, ale nie mogła. Krzyki rannych były największym sprzy-
mierzeńcem akcji obu kobiet. Jeżeli pozostali będą chcieli uniknąć śmierci, pomyślała
Iella, to słysząc te wrzaski, załamią się i uciekną.
Przykucnęła, gdy w jej stronę zaczęły padać strzały. Wsunęła świeże ogniwo ener-
getyczne do blastera i przywarła plecami do ściany, nie zwracając uwagi na jej przy-
jemną gładkość.
- No, udało nam się ściągnąć na siebie ich uwagę, więc może Vratiksowie zdołają
uciec - mruknęła.
Elscol wychyliła się zza ściany.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że to tylko kwestia czasu, zanim wezwą na pomoc
jeden z tych myśliwców?
Przesuwając się wzdłuż ściany Iella odpowiedziała:
- W takim razie musimy skończyć z nimi raz-dwa.
Elscol uniosła brew.
- Po twojej propozycji dotyczącej Dlarita już myślałam, że masz za słabe nerwy do
tej roboty. Cieszę się, że się myliłam.
Iella wyprostowała się i wystrzeliła dwukrotnie, zanim szturmowcy zdążyli wyce-
lować w jej stronę. Przykucnęła z powrotem, niepewna, czy trafiła choćby jednego z
nich. Zaniepokoiło ją bardzo to, co zobaczyła.
- Mam złe wiadomości. Wysłali oddział, żeby nas otoczył.
Elscol wzruszyła ramionami, jakby Iella właśnie zawiadomiła ją że zaczęło padać.
Sprawdziła poziom energii w ogniwie blastera i powiedziała w ciszy, która nagle ogar-
nęła wioskę:
- Możemy się poddać albo wywalczyć sobie możliwość odwrotu.
- Nie zamierzam się poddawać.
- Ani ja. - Elscol odgarnęła za ucho pasmo brązowych włosów. - Na trzy zeskaku-
jemy w dół na ostatni taras. Potem biegiem do przodu, parę strzałów i dalej prosto na
nich.
- Frontalny atak? - Iella pokręciła głową. - Jeszcze nie zwariowałam.
- Spokojnie. Są przerażeni. Dobiegniemy do linii osłony i zaczniemy przerzedzać
ich szeregi na krótki dystans. KorSek musiał przeszkolić cię w takim rodzaju walki, a
my też do niego przywykliśmy.
Iella zastanowiła się. Od ściany do linii drzew i głazów, za którymi kryli się
szturmowcy, było może dwadzieścia pięć metrów. Jeśli będziemy strzelać jak szalone,
pomyślała, żeby żaden nie mógł wychylić głowy, to może nam się udać.
- Wchodzę w to.
Michael A. Stackpole
177
- W takim razie do roboty - zarządziła Elscol. - Raz, dwa, trzy!
Przytrzymując się lewą ręką, Iella przeskoczyła przez murek na położony dwa i
pół metra niżej taras. Wylądowała, przeturlała się i poderwała na nogi, biegnąc sprin-
tem ku następnemu murkowi. Przesadziła go jednocześnie z Elscol i pewnie wylądowa-
ła na ziemi. Odepchnęła się mocno od ściany prawą ręką, podniosła blaster i zaczęła
strzelać w stronę przykucniętych o dwadzieścia pięć metrów od niej szturmowców.
Żaden z pospiesznie oddanych strzałów nie trafił, ale żołnierze przypadli do ziemi,
jakby była gwiezdnym niszczycielem rozpoczynającym planetarne bombardowanie.
Pobiegła zakosami do przodu. Czekała, aż któryś z przeciwników znajdzie się na
linii ognia, tak by mogła położyć go celnym strzałem w głowę lub w brzuch. Lepiej w
brzuch, będzie krzyczał, pomyślała. Miała nadzieję, że szturmowcy, do których się
zbliżała, też zaczną wrzeszczeć. Ze strachu. Sama wydała bojowy okrzyk, by wywołać
panikę w szeregach wroga.
Nagle jeden ze szturmowców wstał. Skierowała na niego lufę, ale on wycelował w
nią karabin laserowy i puścił serię, zanim zdążyła wystrzelić. Zobaczyła, że w jej stronę
lecą ze świstem trzy szkarłatne promienie i uznała, że tylko cud może sprawić, żeby ją
ominęły. Poczuła, że coś ją uderzyło w lewe udo. Świat zawirował wokół niej; wylą-
dowała twarzą w grząskim błocie pod drzewem. Kichnęła, by oczyścić nozdrza i zaczę-
ła się zastanawiać, co się właściwie stało. Dopiero wtedy poczuła pierwszą falę bólu.
Przeturlała się na plecy i spojrzała w dół. Spalona, czarna tkanka na lewym udzie
okalała ranę, z której sączyła się krew. Zagryzła wargi, by zdusić krzyk, odpięła pas na
blastery i zerwała z bioder. Wcisnęła kaburę do rany i obwiązała nogę pasem, tak moc-
no, że o mało nie zemdlała. Czarne plamy zaczęły przesłaniać jej wzrok.
Wydawało jej się, że nie straciła przytomności, ale kiedy doszła do siebie, zoba-
czyła nachylonego nad sobą szturmowca. Coś mówił, ale nie była w stanie skupić się na
tyle, by zrozumieć słowa. Widziała tylko jego pancerz, o wiele za duży, z napierśnika-
mi spadającymi aż na brzuch i hełmem opartym o kołnierz.
Szturmowiec machnął karabinem laserowym, ale Iella nie zrozumiała, o co mu
chodzi. Próbowała, ale dziwny szum zagłuszył jego słowa. Trójkątny cień pojawił się
na ziemi za jego plecami, a szturmowiec, przy akompaniamencie przeraźliwych zgrzy-
tów, zaczął składać się jak teleskop, wciskany w ziemię. Odwrócił się tyłem, ukazując
Ielli widok poszarpanych, równoległych ran biegnących przez całe plecy. Stojący za
nim z zakrwawionymi pazurami czarny wojownik Vratiksów przycisnął ramiona do
boków, kiwnął głową, wyprostował potężne tylne kończyny i podskoczył do góry, zni-
kając z pola widzenia Ielli. Gdyby nie martwe ciało żołnierza leżące u jej stóp, mogłaby
sądzić, że nigdy go tu nie było.
Patrząc na ciało szturmowca nieświadomie westchnęła. Te pazury przebiły pan-
cerz z taką łatwością, z jaką wampa filetuje tauntauna, pomyślała. Oparła się o drzewo,
dziwnie uspokojona dotykiem szorstkiej kory. Usłyszała dochodzące gdzieś z oddali
krzyki, a potem znowu zgrzyt i trzaski, których natury wolała nie roztrząsać.
- Iella? Podniosła wzrok.
- Sixtus! Znalazłeś Elscol?
Olbrzym przytaknął, pochylił się i wziął ją na ręce.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
178
- Przewróciła się i skręciła kostkę. Co z tobą?
- Jestem ranna, ale przeżyję.
- Świetnie. Wyniosę cię w bezpieczne miejsce. Iella machnęła rękaw stronę sztur-
mowców.
- Jest ich tam więcej. Drugi oddział, otaczają nas. Sixtus pokręcił przecząco głową.
- Czarne Szpony ich dopadły. Nie żyją. Nie wróci to życia zabitym tu Vratiksom,
ale może po tym wszystkim Xucphranie zaczną się bać. - Zmrużył oczy. - Kiedy znajdą
trupy swoich ludzi, będą mieć problemy z zaśnięciem.
Iella skrzywiła się z bólu.
- Zaczekaj! - poprosiła.
- Nie ma czasu. Asherni mają niedaleko obóz z zaimprowizowanym zbiornikiem
bacty.
- Nie o to mi chodziło. - Spróbowała otrząsnąć się z ogarniającej ją słabości. -
Chciałabym tylko, żebyście nie zostawiali tu ciał. Zabierzcie je jak najdalej stąd. Niech
ci szturmowcy po prostu znikną. Tamci bardziej się przestraszą, nie wiedząc, co się
właściwie stało. Sprzątnijcie też ciała naszych. Niech Isard nie wie, jakie szkody nam
wyrządziła.
Sixtus uśmiechnął się.
- Dziwne.
- Co?
- Widzę, że to ty, ale czuję się, jakbym słuchał Elscol. - Przestąpił nad gałęzią i
szedł dalej wąską ścieżką wydeptaną w dżungli. -Nie sądziłem, że potrafisz wymyślić
coś takiego.
- Wiem jedno, Sixtus: wysokie straty nie oznaczają zwycięstwa, tylko po prostu to,
że zginęło wiele istot. - Iella wskazała ruchem głowy na wioskę. - Tam zginęło ich
mnóstwo, ale niewiedza o tym, co właściwie tu zaszło, zmusi naszych wrogów do my-
ślenia. A jeśli potem uznają, że nie chcą walczyć, wówczas będziemy wygrani.
Michael A. Stackpole
179
R O Z D Z I A Ł
29
Kapitan Sair Yonka z imperialnego gwiezdnego niszczyciela „Skąpiec" patrzył to
na jeden, to na drugi komplet ubrań, który prezentował mu robot protokolarny. W pra-
wym ręku robot miał konserwatywny czarny garnitur o nieco militarnym kroju. Yonka
wiedział, że wygląda w nim władczo, a w niektórych ludziach budzi nawet strach. Cza-
sem to się przydaje, pomyślał, ale na tę okazję nie byłoby stosowne.
Drugi zestaw miał zdecydowanie cywilny charakter i wybrałby go bez wahania,
gdyby nie jego szkarłatny kolor. Zupełnie jak strój Isard, uświadomił sobie. Mimo wy-
myślnych ozdób, na przykład frędzli na dole marynarki i przy rękawach, w tym szkar-
łacie i ze wspomnieniem Isard nie czułby się swobodnie, nosząc to ubranie. Jaskrawy
kolor bardziej wprawdzie zwracał uwagę, choć z drugiej strony ludzie mogli zapamię-
tać głównie strój, a nie osobę, która ma go na sobie. Co w obecnej sytuacji byłoby na-
wet pożądane, pomyślał kapitan.
Pokręcił głową.
- Muszę się jeszcze chwilę zastanowić, Poe. - Odprawił gestem robota, którego
wypolerowana pierś pozwoliła mu kątem oka uchwycić własne odbicie. Wysoki i
szczupły, o ciemnych włosach i niebieskich oczach rozjaśniających twarz o wyrazistych
rysach, budził zainteresowanie wielu kobiet i zazdrość wielu mężczyzn. Pierwsze nitki
siwizny na skroniach skłoniły go do zapuszczenia brody - całkowicie wbrew imperial-
nemu regulaminowi, ale ponieważ nie służył już Imperium, nie obawiał się konsekwen-
cji naruszenia tych zasad.
Zniekształcone odbicie nie oddawało pełni jego urazy, ale pasowało jak ulał do te-
go, jak się czuł. Yonka odwrócił się i wyszedł na balkon swojego apartamentu na dwu-
dziestym szóstym piętrze wieżowca Margath. Muzyka sączyła się z klubu 27 Godzin,
ale Yonka nie zwracał na nią uwagi. Nawet widok trzech księżyców - dwóch białych
jak kość słoniowa i jednego czerwonego jak krew - wiszących nad spokojnym oceanem
nie poruszył w nim żadnej struny.
Oparł się o barierkę i powoli pokręcił głową. Miał nieodparte wrażenie, że znalazł
się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, ale to męczące uczucie nie opusz-
czało go od wielu lat. Póki żył Imperator, Yonkę chronił kokon rządowego legitymi-
zmu. Wiedział, że to, co robi, w czyichś oczach uchodzi za słuszne. Patrolowanie Ru-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
180
bieży, ochrona przez piratami planet takich jak Elshandruu Pica, na której się właśnie
znajdował - to były misje, którym nikt nie mógł odmówić uzasadnienia. Rebeliantów
często uznawano za piratów i traktowano z całą surowością ale Yonka nie miał z tego
powodu wyrzutów sumienia. Wielu piratów twierdziło, że są Rebeliantami tylko po to,
by usprawiedliwić najazdy na placówki Imperium.
Od czasu śmierci Imperatora usprawiedliwiał przed sobą to, co robił, konieczno-
ścią obrony Imperium. Do tego dochodziła autentyczna troska o własnych ludzi i chęć
upewnienia się, że nie zostaną wysłani do bezsensownej walki na rozkaz jakiegoś sa-
mozwańczego admirała. Zsinj próbował go skaptować, ale Yonka zdecydowanie od-
mówił przyjmowania jakichkolwiek rozkazów, które nie wyszły z Coruscant. Trzymał
się Ysanny Isard, bo wydawało się, że nikt nie ma sensowniejszego planu rozprawienia
się z Rebeliantami. Jej koncepcja, by najpierw ich zniszczyć, a dopiero potem przywró-
cić Imperium, wydawała mu się najbardziej sensowna z wszystkich możliwości.
A potem Isard straciła Coruscant, pomyślał Yonka i odepchnął się od barierki.
Wykonywał jej rozkazy i pomógł jej zawładnąć Thyferrą, ale stało się to, jeszcze zanim
się dowiedział o wirusie Krytos. Doceniał jej pomysłowość w walce z Rebeliantami, ale
wirus atakował najrozmaitsze istoty, które nigdy nawet szeptem nie poparły Rebelii.
Użycie wirusa oznaczało, że Isard jest zdolna absolutnie do wszystkiego, a to wystar-
czyło, by Yonka zaczął się jej bać.
Sam się dziwił sile tego strachu. Wiedział, że wśród jego załogi, miała agentów,
którzy - w to nie wątpił - zaatakują go, jeśli otrzymają taki rozkaz. Wiedział też, że
prędzej czy później będzie musiał się jej przeciwstawić. Ale jeszcze nie teraz, pomyślał.
Eskortowanie konwojów nie było niczym nowym ani dla niego, ani dla „Skąpca". Może
gdyby otrzymał zadanie w rodzaju zniszczenia Halanitu, uchyliłby się od wykonania
go. Na razie jednak konfrontacja nie miała sensu.
Westchnął. Z jednej strony była Isard, a z drugiej Łotry Antillesa. Imperialny
gwiezdny niszczyciel drugiej generacji -jak „Skąpiec" -nie miał się czego obawiać ze
strony jednej eskadry myśliwców. Yonka przyznawał, że strzelając z torped protono-
wych, mogli teoretycznie uszkodzić jego okręt, ale jego piloci też byli dobrzy, a załogi
obsługujące działa turbolaserowe regularnie ćwiczyły obronę przed atakiem myśliwców
uzbrojonych w torpedy protonowe. Yonka nie miał wątpliwości, że jego okręt mógł
bardzo zaszkodzić Łotrom, tyle tylko, że nie był już wcale pewien, czy na pewno tego
chce.
Tamci na pewno widzieli w nim wroga - najpoważniejszego wroga, jakiego może
wystawić przeciw nim Isard. Czytał raporty o wynikach „Zjadliwego" od chwili, gdy
Lakwii Varssha objęła dowództwo. Myśliwce „Zjadliwego" kiepsko sobie radziły w
walce z Łotrami, nigdy nie zbliżając się nawet do możliwości wyeliminowania choćby
jednego z nich. Jego okręt również nie miał jeszcze na koncie żadnego z Łotrów, ale
udawało im się odpędzać ich znacznie szybciej, uniemożliwiając drugą i trzecią falę
ostrzału torpedami protonowymi.
Zmusił się, by przestać myśleć o Isard i Łotrach. „Skąpiec" orbitował wokół plane-
ty, ukazując się na nocnym niebie tylko wtedy, gdy jego smukła sylwetka przesłaniała
czerwony księżyc. Okręt jest tam, w górze, pomyślał, podobnie jak wszystkie moje
Michael A. Stackpole
181
zmartwienia - a ja jestem na dole. Przyleciałem na tę planetę, żeby odpocząć, powie-
dział sobie w duchu, i tego się będę trzymał, choć pewnie niewielu uznałoby jego sytu-
ację za sprzyjającą odprężeniu.
Rządzący Elshandruu Pica imperialny moff, Riit Jandi, poślubił kobietę prawie
czterdzieści lat młodszą od siebie. Yonka znał Aellyn Jandi wiele lat temu na Comme-
norze. Razem dorastali, aż powoli zaczęli uświadamiać sobie, że łączy ich coś więcej
niż tylko przyjaźń. Wtedy Yonka wywalczył sobie nominację do Imperialnej Akademii
Marynarki. Stracił Aellyn z oczu do czasu, gdy wiele lat później wybrał się złożyć wy-
razy uszanowania moffowi po tym, jak wytrzebił bandę piratów, którzy zagnieździli się
w pasie asteroidów tego układu. Od pierwszej chwili, gdy znów napotkał wzrok Aellyn,
uczucie odżyło. Przez ostatnie pięć lat ciągnęli potajemny romans.
Kina Margath, właścicielka hotelu, w którym zatrzymał się Yonka, zaprzyjaźniła
się z Aellyn Jandi i zgodziła się pomóc jej w ukryciu romansu przed moffem. Rozpu-
ściły pogłoski, że Yonka zatrzymuje się w hotelu Margath, by romansować właśnie z
Kina. Aellyn wykorzystała swój wpływ na moffa, by załatwić przyjaciółce korzystne
warunki działalności dla jej kasyna i hotelu. A Yonka zawsze przywoził na Elshandruu
Pica spory zapas egzotycznych trunków, umożliwiając barmanom z klubu 27 Godzin
zrealizowanie przechwałek, że są w stanie podać każdy napój, jakiego zażyczy sobie
klient.
Yonka odwrócił się od barierki i przez plastalowe okna obserwował, jak robot
usuwa szczotką niewidoczne pyłki z dwóch ubrań, które mu przedtem pokazywał. Nie
ma co kierować się w wyborze nastrojem, pomyślał Yonka. Powinien ubrać się tak, by
zrobić wrażenie. Aellyn spodobałby się każdy garnitur, ale przecież w jej obecności nie
pozostanie długo ubrany, więc jej gust nie ma w tej sprawie znaczenia. Uśmiechnął się.
Liczy się to, co pomyślą inni. Jej mąż, na przykład -ciekawe, co na nim zrobiłoby wra-
żenie?
- Poe...
Robot odwrócił się w jego stronę.
- Tak, proszę pana?
- Zorganizuj mi grawilimuzynę. Ma czekać na mnie za jakąś godzinę. Potrzebuję
tyle czasu, żeby się umyć i ubrać.
Robot skinął głową na tyle, na ile mu pozwalały metalowe stawy.
- Czy zdecydował pan już, w co się ubierze?
Yonka roześmiał się i wszedł do apartamentu.
- Tak, Poe. Sytuacja jest dość niebezpieczna... mało kto jest w stanie przeżyć
gniew moffa. - Pogłaskał brodę. - A skoro mam być gotów na śmierć, to jaki kolor bę-
dzie stosowniejszy niż krwista czerwień?
Na placówce obserwacyjnej pół kilometra na wschód od domku moffa, na plaży
Corran pierwszy zauważył grawilimuzynę. Kierowca prowadził szybko, co utrudniłoby
trafienie z rusznicy laserowej, ale przynajmniej jechał prosto, nie przechylając maszyny
na boki ani nie zmieniając wysokości, by taki strzał uniemożliwić. Nie spodziewa się
zasadzki, to dobrze, pomyślał Corran.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
182
Odwrócił głowę w stronę komunikatora przypiętego do kasku i po-stukał w niego
dwukrotnie rękaw rękawiczce. Odpowiedział mu pojedynczy trzask. To Wedge po-
twierdził jego ostrzeżenie, że limuzyna już jedzie. Corran obserwował, czy nie podążają
za nią inne pojazdy. Wprawdzie na odprawie sugerowano, że Yonka nie bierze ze sobą
ochroniarzy, a żona moffa regularnie wymyka się swoim, ale musieli uwzględnić moż-
liwość, że mąż albo ktoś jeszcze inny kazał ich obserwować.
Poczekał minutę, a potem zaczął powoli wycofywać się do punktu zbornego. Po-
dobnie jak pozostałe Łotry uczestniczące w misji -z wyjątkiem Ooryla i towarzyszą-
cych mu Gandyjczyków - miał na sobie fragmenty zbroi szturmowców, które dostali od
Huffa Darklightera. Ciemnoniebieskie plamy, namalowane na pancerzu, by zbroja pa-
sowała do umundurowania ochroniarzy Huffa pozwalały doskonale wtopić się w noc.
Corran miał karabin blasterowy, blaster na prawym biodrze i kilka zapasowych ogniw
energetycznych schowanych w pasie, do którego z tyłu przypiął miecz świetlny. Dyndał
teraz jak gruby ogon, schowany, ale gotów do użycia w razie potrzeby.
Oczywiście gdyby się okazało, że musi go użyć podczas tej misji, oznaczałoby to,
że tkwią po uszy w odchodach Hutta. Yonka nie wiedział, że Kina Margath od dawna
była agentką Rebeliantów na Elshandruu Pica. Poe, robot pełniący funkcję osobistego
służącego Yonki, należał kiedyś do personelu pomocniczego Eskadry Łotrów. Gdy
tylko Wedge postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o żołnierzach w służbie Isard,
natychmiast wypłynął romans Yonki, dając impuls ich dzisiejszej misji. Jeśli wystrze-
limy więcej niż raz czy dwa, pomyślał Corran, będzie to oznaczało, że misja idzie w
złym kierunku. Jak dotąd wszystko toczyło się po ich myśli, a Corran nie lubił, gdy tak
się działo. Podczas takich misji - a służąc w KorSeku, mnóstwo razy brał udział w po-
dobnych - nic nigdy nie toczyło się zgodnie z planem. W przypadku Yonki największa
trudność mogła zmaterializować się nagle w formie oddziału szturmowców nasłanych
przez moffa. Trudno byłoby nam się wycofać pod obstrzałem, pomyślał.
Choć wiedział, że taki rozwój wypadków jest możliwy, nie miał złych przeczuć w
związku z dzisiejszą operacją. Zanim się dowiedział, że jest wnukiem mistrza Jedi,
przypisałby swój optymizm raczej naiwnej wierze, że szczęście mu sprzyja. Zawsze
ufał swoim przeczuciom, nigdy nie kwestionując mechanizmu, który je wywoływał. Po
prostu były, a on nauczył się traktować je poważnie lub radzić sobie z konsekwencjami.
Teraz wiedział, że te przeczucia opierały się na sygnałach, które odbierał poprzez
Moc. Wcześniej były teoretycznie niczym niepodparte, więc choć sam przykładał do
nich wagę, inni je lekceważyli. Teraz, dzięki Luke'owi Skywalkerowi, Moc nabrała
wiarygodności. Wszyscy traktowali jego przeczucia tak, jakby były prawdziwą miarą
przyszłych wydarzeń.
Corran bał się tego - zwłaszcza po katastrofie na Thyferrze. Nie wiem dość o natu-
rze Mocy, pomyślał, ani o jej znaczeniu na tyle, by móc na niej polegać. A już na pew-
no nie powinien pozwalać, by inni opierali się na jego przeczuciach. Gdyby się bowiem
pomylił, to oni zapłaciliby za jego pomyłkę. Nie chciał pozwolić, by tak się stało.
Dotarł na miejsce zbiórki w płytkim wąwozie biegnącym na północ od domku.
Przykucnął obok Ooryla i Rhysati, naprzeciwko Gavina, Wedge'a i wysokiego Gandyj-
czyka, Wiira Wiamdi. Pozostali dwaj członkowie zespołu czekali w kosmoporcie Pi-
Michael A. Stackpole
183
cavil z dwoma X-wingami, gotowi osłaniać ich podczas ucieczki, gdyby wypadki poto-
czyły się nie po ich myśli. Bror Jace i Inyri Forge potrafią pokonać każdego, kogo moff
wystawi przeciw nim w powietrzu, pomyślał Corran, ale gdyby mieli ich potrzebować,
to na pewno „Skąpiec" wypuściłby na nich własne myśliwce, a wtedy utknęliby na
planecie na dobre.
Wedge spojrzał na Corrana i kiwnął głową. Klepnął w kolana Rhysati i wskazał na
prawo. Ooryla i Vviira skierował w lewo, a sam z Gavinem ruszył prosto, w stronę
otwartych drzwi prowadzących w głąb domku.
Dwie minuty na zajęcie pozycji, pomyślał Corran, a potem wchodzimy. Pokiwał
głową i ruszył za Rhysati. Nadal czuł się spokojny o przebieg misji. Miejmy nadzieję,
że to słuszne przeczucie, pomyślał. Miejmy nadzieję, że jedyną niespodziankę będzie
miał Yonka.
Sair Yonka wszedł do domku i o mało nie upuścił mandaloriańskiego magnum
Narkolethe, które przyniósł dla Aellyn. Drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaskiem,
tłumiąc odgłos odjeżdżającej limuzyny - i tak by jej zresztą nie usłyszał, tak głośno biło
mu serce. Przytomności umysłu starczyło mu tylko na to, by nie rozdziawić ust w nie-
mym podziwie. Uśmiechnął się tylko, błyskając białymi zębami.
Choć nie tak wysoka i szczupła jak on, Aellyn miała równie czarne włosy. Nosiła
je rozpuszczone; spływały miękko prawie do pasa, opływając wypukłości piersi. Suk-
nia, utkana z połyskliwych nici koloru nocnego nieba, spadała od cienkich ramiączek aż
po kostki, połyskując w miejscach, gdzie padało na nią światło. Była na tyle przezro-
czysta, by dręczyć wizją ciała, które okrywała. W niebieskich oczach Aellyn zobaczył
figlarne błyski, które momentalnie przywołały w jego umyśle najpiękniejsze wspo-
mnienia.
Lekka bryza przyniosła z ogrodu woń kwiatów; suknia kobiety zafalowała. Jej
wzrok powędrował w stronę otwartych drzwi i czających się za nimi ciemności. Yonka
przypomniał sobie, jak kochali się w ogrodzie, pod kopułą gwiazd, w świetle trzech
księżyców Elshandruu Pica. Uśmiechnął się szerzej, odłożył pistolet na stolik przy
drzwiach i wyciągnął do niej rękę.
Przez ułamek sekundy - może dlatego, że barwa pancerzy tak dobrze pasowała do
koloru sukni Aellyn - dwie postacie wkraczające z ogrodu z blasterami w dłoniach wy-
dawały się tu jak najbardziej na miejscu. Dopiero kiedy Aellyn otworzyła usta do krzy-
ku, a jedna z postaci strzeliła do niej, Yonka uświadomił sobie, że nie jest to część nie-
spodzianki, jaką przygotowała dla niego Aellyn. A jednak nawet niebieski promień
ogłuszający, który ją trafił, harmonijnie wpasował się w scenerię wieczoru.
Yonka uniósł ręce. Usłyszał brzęczenie komunikatora przypiętego do kasku jedne-
go z nieoczekiwanych gości, ale nie rozróżniał słów. Mężczyzna przytaknął, a potem
zdjął z głowy hełm. Choć pot przylepił brązowe kędziory do czoła i policzków, Yonka
natychmiast rozpoznał tę twarz. Ale... przecież to niemożliwe!
Pierś ścisnął mu strach, ale wysiłkiem woli uspokoił głos.
- Nie musiałeś do niej strzelać, Antilles.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
184
- Takie rzeczy lepiej załatwiać bez świadków. - Wedge ruchem głowy wskazał na
ogłuszoną kobietę, cały czas celując do Yonki z Mastera. -Mogliśmy ją zabić, ale nie
bawi nas niepotrzebny rozlew krwi. Potrzebny zresztą też nie.
Chcą mnie wyeliminować, pomyślał Yonka, bo uważają, że beze mnie okręt nie
będzie funkcjonował. Poczuł, że mu to pochlebia, ale był realistą, więc coś takiego nie
mogło poprawić mu humoru.
- Jeden mężczyzna niewiele znaczy na gwiezdnym okręcie - przypomniał gościom.
Wedge uśmiechnął się.
- Nie docenia pan własnej wartości, kapitanie Yonka. Czy się panu to podoba, czy
nie, dokąd leci pan, tam leci „Skąpiec".
- Zabicie mnie nie zakłóci funkcjonowania „Skąpca".
- Zgadzam się, kapitanie Yonka.
- A jednak przyszedł pan, by mnie zabić.
- Zabić? Ależ skąd. - Wedge pokręcił przecząco głową. - Przyszedłem zapropono-
wać panu pewną transakcję.
Zaskoczony Yonka zamrugał. Nic z tego nie rozumiał.
- Transakcję? Jaką transakcję? Antilles rozpromienił się.
- Transakcję, która uczyni z pana niezwykle zamożnego człowieka.
Michael A. Stackpole
185
R O Z D Z I A Ł
30
Fliry Vorru powoli schodził po trapie swojego wahadłowca klasy Lambda, ale za-
trzymał się w pół kroku na widok Erisi Dlarit, która czekała na niego na końcu lądowi-
ska. Uśmiechała się zachęcająco, ale jej niebieskie oczy patrzyły gdzieś w dal, jakby go
nie widziała. Jej obecność i widok sprawiły mu przyjemność, ale wrodzona czujność
nie pozwoliła mu cieszyć się do końca.
Ukłonił się i ruszył dalej, krokiem znacznie lżejszym niż do tej pory.
- Komandor Dlarit, jak miło, że wyszła mi pani na spotkanie. Erisi odwzajemniła
oszczędny ukłon.
- Cała przyjemność po mojej stronie, ministrze Vorru. Vorru odwzajemnił
uśmiech.
- Czyżbym dostrzegł w pani twarzy tęsknotę po tak długim oczekiwaniu?
Lekko zmarszczyła brwi, ale odparła swobodnie:
- Myślałam tylko, że jest w tym pewna ironia, by mężczyzna tak niebezpieczny jak
pan zadowalał się pilotowaniem tak niepozornego statku.
- Niepozornego?
- Widziałabym pana raczej w Interceptorze albo w kanonierce, a nie na pokładzie
zwykłego promu klasy Lambda.
Vorru kiwnął głową.
- Rozumiem. Muszę jednak panią rozczarować, ten wahadłowiec wcale nie jest
zwykły. Wprowadziłem w nim pewne modyfikacje, dzięki którym jest znacznie bar-
dziej niebezpieczny, niż na to wygląda.
- Rozumiem. Powinnam się była domyślić, że ktoś tak inteligentny jak pan zasto-
suje jakąś sprytną sztuczkę.
- Sprytny, inteligentny... - Pokręcił głową. - Obawiam się, że trafiła pani w mój
słaby punkt. Pochlebstwem można wiele ode mnie uzyskać.
- Na przykład żeby stanął pan w mojej obronie podczas kolejnego napadu wście-
kłości Tej-Której-Nie-Można-Się-Sprzeciwić?
Vorru uśmiechnął się i podał jej ramię.
- Nawet pani, piękna Erisi, nie zdoła przypochlebić mi się do tego stopnia. Panią
również wezwała?
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
186
- Owszem - warknęła Erisi. - Konwój, który eskortował „Skąpiec", pojawił się w
systemie, ale bez trzech tankowców.
Vorru pokręcił głową idąc z Erisi wysokim, szarym korytarzem. Żądaniu Isard, by
natychmiast wrócił do jej siedziby nie towarzyszyły żadne wyjaśnienia, ale tylko kolej-
na potyczka z Eskadrą Łotrów mogła ją aż tak rozgniewać.
- Jak kapitan Yonka wyjaśnił tę stratę?
- Zdaje się, że nie miał okazji - oświadczyła Erisi. - O ile mi wiadomo, „Skąpiec"
nie wrócił razem z konwojem.
Vorru poczuł, że jeżą mu się włosy na karku.
- Czyżby Antilles był w stanie pokonać „Skąpca"? Ma zdaje się alderaaniański
krążownik wojenny.
- Nie wierzę, by mu się to udało, nawet jeśli ma krążownik. W raportach, które
przeglądałam, nie było żadnej wzmianki o bitwie. Pan, panie ministrze, ma zapewne
lepsze źródła niż ja.
- Mów mi Fliry, Erisi. Ofiary gniewu Isard nie powinny się bawić w ceregiele. -
Vorru wcisnął przycisk turbowindy i wszedł do kabiny, gdy drzwi się rozsunęły. - O ile
mi wiadomo, wszystko na pokładzie „Skąpca" przebiegało jak należy. Kapitan Yonka
trzymał się trasy, odwiedził swoją kochankę na Elshandruu Pica... spotyka się z żoną
moffa, który jest pewien, że zabawia się z właścicielką hotelu. „Skąpiec" opuścił orbitę
o czasie i ruszył w trasę zgodnie z planem.
- Coś musiało jednak pójść nie tak, Fliry. - Erisi ścisnęła go lekko za ramię, gdy
turbowinda stanęła. - Teraz musimy tylko ustalić, komu przypisać winę.
Vorru wcisnął przycisk awaryjny, zanim drzwi windy zdążyły się rozsunąć.
- Każę regularnie przeczesywać windy, żeby zlikwidować podsłuch, więc powin-
niśmy być w tej chwili bezpieczni. Chciałbym cię o coś zapytać, choć wiem, że narażę
nas przez to na poważne niebezpieczeństwo. Czy nie wydaje ci się, tak jak mnie, że
nasza pani dyrektor widzi inną rzeczywistość niż ty czy ja? Erisi zmrużyła oczy.
- Pytasz mnie, czy uważam, że jest szalona?
- Właśnie.
- Całkowicie. - Erisi odwróciła się do niego twarzą. - Antilles stał się jej obsesją.
Jeśli nie załatwimy go szybko, Isard może zniszczyć Thyferrę. Nie chcę przez to po-
wiedzieć, że wątpię, by dała radę wyeliminować Antillesa. Pod tym względem jest
niezwykle groźna.
- Ale byłabyś za tym, by opracować jakiś plan awaryjny, który gwarantowałby, że
koncern przetrwa niezależnie od tego, co stanie się z Isard?
- Właśnie. Czytasz w moich myślach.
- Tylko dlatego, że nasze myśli biegną podobnym torem. - Vorru znowu wcisnął
przycisk i drzwi windy rozsunęły się. - Stawmy więc czoło naszemu przeznaczeniu i
zacznijmy myśleć o przyszłości.
Kiedy podeszli do drzwi Isard, Vorru uniósł dłoń, nakazując Erisi, by się zatrzy-
mała. Wszedł do pokoju przed nią i ukłonił się z uprzedzającą grzecznością.
- Przyleciałem najszybciej, jak mogłem, pani dyrektor. - Spodziewał się, że Isard
od razu na niego naskoczy, ale odwróciła się i tylko kiwnęła mu głową.
Michael A. Stackpole
187
- Komandor Dlarit też tu jest? To doskonale. Nie będę musiała się powtarzać. -
Wcisnęła przycisk pilota i nagle na wprost niej wyrósł wizerunek kapitana Saira Yonki,
naturalnej wysokości. - Niesłychany przykład zdrady.
Hologram Yonki ukłonił się.
- Szanowna pani dyrektor Isard, żałuję, że nie mogę osobiście przekazać pani tej
wiadomości... choć właściwie nie aż tak bardzo. Przez ten czas, kiedy byłem związany
z panią, przekonałem się, że jest pani egocentryczną socjopatką, skłonną do irracjonal-
nych, impulsywnych reakcji i kierowania się bardziej pozorami niż faktami. Nie mam
wątpliwości, że te wady charakteru postrzegane były jako zalety przez zmarłego Impe-
ratora, a nawet mogły pani pomagać w wypełnianiu jego rozkazów, jednak takie cechy
w żadnym wypadku nie czynią z kogoś wielkiego czy choćby przeciętnego dowódcy.
Vorru oparł się pokusie przyklaśnięcia słowom Yonki. Kapitan miał na sobie czar-
ny garnitur o militarnym kroju, pozbawiony jednak jakichkolwiek insygniów wojsko-
wych, co wydało mu się jak najbardziej na miejscu. Yonka nie wypierał się swoich
wojskowych korzeni, a tylko odcinał od Isard. Pierwszy mynock, który ucieka z płoną-
cego statku, pomyślał Vorru. Ton głosu Yonki, spokojny, ale dobitny, kontrastował z
furią, która zaczynała ogarniać Isard.
- Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że dalsza służba pod pani rozkazami
oznaczałaby poparcie zła. Pewnie nie dorównuje pani w nikczemności Imperatorowi,
Darthowi Vaderowi czy księciu Xizorowi, ale szczerze wątpię, czy miliardy istot, które
cierpią z pani powodu, byłyby równie wyrozumiałe, jak ja. Składam rezygnację ze
służby pod pani rozkazami i wypowiadam lojalność wszystkiemu, co pani reprezentuje.
To samo dotyczy mojej załogi, z wyjątkiem tych lojalistów, których umieściła pani na
pokładzie „Skąpca". Kiedy poinformowano ich o nowej sytuacji, porwali prom klasy
Lambda i musieliśmy ich zniszczyć.
Yonka złączył dłonie za plecami.
- Wiem, że będzie pani chciała nas ścigać i unicestwić. Nie wątpię, że mając „Zja-
dliwego" i „Lusankyę", zdołałaby pani tego dokonać, ale nie będzie pani miała okazji
spróbować. Przez większość swojej kariery służyłem na Odległych Rubieżach, znam
tam planety i układy, których pani nigdy nie znajdzie. Wypuszczając się w pościg za
„Skąpcem", naraziłaby pani swoje siły na ataki wrogów, którzy są w stanie panią znisz-
czyć.
Obraz rozpłynął się w szare pole zakłóceń i zniknął. Isard patrzyła teraz prosto na
Vorru.
- Mówiłeś mi kiedyś, że miał kochankę, ten Yonka. Vorru przytaknął.
- Tak, na Elshandruu Pica.
- Każ ją zabić - poleciła Isard spokojnie, zaskakując Vorru swoim opanowaniem. -
I jej dzieci, jeśli je ma, rodzeństwo, rodzinę... wszystkich.
- A jego rodzinę nie?
Isard prychnęła.
- Dostałam ten hologram trzy godziny temu. Od razu zarządziłam eksterminację
rodzin załogi. Pamiętaj, że jako dyrektor Imperialnego Wywiadu nieraz już stosowałam
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
188
tę procedurę. Zauważyłam, że w aktach Yonki nie ma nic o jego kochance. Chyba nie
chował pan tej informacji dla własnych celów, ministrze Vorru.
Vorru przymknął oczy.
- Czekałem po prostu na potwierdzenie, zanim zapiszę ją w aktach, pani dyrektor.
- Rozłożył ręce w geście bezradności. – Dziwi mnie tylko pani decyzja, by zlikwidować
jego kochankę. Sądzi pani, że to ona wpłynęła na jego decyzję?
- Nie, oczywiście, że nie. - Isard splotła dłonie. - Musi umrzeć, by sprawić mu ból.
Nagraj jej egzekucję na holo... odtworzę ją temu Yonce, kiedy go wezmę w obroty.
- Jak sobie pani życzy, pani dyrektor. - Vorru ukłonił się, ale w duszy czuł dla niej
tylko pogardę. Aellyn Jandi jest już pewnie daleko stąd, poza twoim zasięgiem, pomy-
ślał. To pogłębi twoją frustrację.
- Ucieczka „Skąpca" stawia nas w ciekawej sytuacji - dodał. - Nasze możliwości
osłaniania konwojów zmniejszyły się o połowę, chyba że zechce pani zabrać z orbity
„Lusankyę" i przydzielić jej to zadanie.
Uniosła brew nad czerwonym okiem.
- I zostawić Thyferrę bez obrony przed atakami Antillesa albo powstaniem Asher-
nów? Uważasz mnie chyba za bardziej szaloną, niż sądził Yonka.
- Nic podobnego, pani dyrektor. Po prostu stanęła pani przed trudną decyzją.
- Właśnie po to mam ciebie, Vorru... żebyś mi doradzał w trudnych sytuacjach. -
Isard spojrzała na niego tak przenikliwie, że się zaczerwienił. - Masz rację, nie możemy
jednocześnie eskortować konwojów i zapobiegać powstaniu tutaj. Co więcej, jeśli nic
nie zrobimy, tylko ośmielimy Antillesa. Może wtedy przekonać jakieś inne planety, by
przyłączyły się do niego i zajęły siłą to, czego nie wyślemy. To by nas zniszczyło. W
tej sytuacji widzę tylko jedno wyjście.
Vorru przymknął oczy. Nie podda się, pomyślał, a to oznacza, że wymyśliła jakąś
nową barbarzyńską akcję. Isard uśmiechnęła się.
- To chyba pan, ministrze Vorru, zauważył, że nie zdołamy pokonać Antillesa, do-
póki się nie dowiemy, gdzie jest jego baza. Pańskie wysiłki odnalezienia jej okazały się
podobno bezowocne, bo Antilles i jego ludzie są bardzo ostrożni, jeśli chodzi o odbiór
towarów od obcych. Tylko ci, którym ufa. są dopuszczani do bazy.
- W tym właśnie tkwi problem, pani dyrektor - przytaknął Vorru.
- Już nie. Antilles mógł działać, nie podejmując ryzyka, bo daliśmy mu na to czas.
Zamierzam odebrać mu tę przewagę. Rebelianci zawsze działali najlepiej, gdy nie czuli
nad sobą żadnej presji i mogli działać w tempie, jakie im odpowiadało.
- Znalazła pani sposób, by go zmusić do szybszego działania? -W pytaniu Erisi
wyczuwało się te same wątpliwości, które trapiły Vorru. - Zaatakowanie niewinnej
planety mogłoby pomóc, ale przeniesienie tam oddziałów w wystarczającej sile ozna-
czałoby, że Thyferra pozostanie bezbronna.
Isard roześmiała się triumfalnie.
- Nie wpadliście na to, żadne z was. To ja znalazłam sposób, by wywrzeć presję na
Antillesa, a jednocześnie zwiększyć bezpieczeństwo Thyferry. Przeprowadziłam anali-
zę zapotrzebowania na siłę roboczą w naszych zakładach produkcji bacty i ustaliłam, że
przemysł potrzebuje tylko milion osiemset tysięcy Vratiksów, by nasze zakłady działa-
Michael A. Stackpole
189
ły pełną parą. To oznacza, że mamy na planecie nadwyżkę miliona Vratiksów. Wyda-
łam rozkaz, by codziennie przez najbliższych trzydzieści dni zatrzymywać i internować
tysiąc Vratiksów. Po miesiącu każę ich zabić i zacznę zatrzymywać po dwa tysiące
dziennie. I tak dalej, aż do momentu, gdy zredukujemy liczbę robotników do pożądane-
go poziomu albo zmusimy Antillesa, by spróbował mnie powstrzymać.
Isard uśmiechnęła się, wyraźnie dumna ze swojego pomysłu, a Vorru uznał, że nie
może się z nią nie zgodzić. Prostota i elegancja planu polegała na tym, że można go
było wdrożyć natychmiast, a okres trwania akcji oznaczał, że Antilles będzie musiał
zareagować. To może go skłonić, by zaatakował nas wszystkimi siłami, pomyślał Vor-
ru, a jeśli to zrobi, nasze wojska będą mogły napaść na pozbawioną obrony bazę.
Erisi podniosła rękę.
- Pani dyrektor, zakładani, że przedstawi pani tę akcję jako wewnętrzną sprawę
Thyferry, jako sposób, by rozprawić się z Ashernami. Otwarte wyzwanie Antillesa
mogłoby wzbudzić jego podejrzenia. Nie jest głupi, więc będzie ostrożny, a my nie
powinniśmy dawać mu okazji, by ponownie sobie to wszystko przemyślał.
Vorru natychmiast przyszedł Erisi z pomocą.
- Doskonała sugestia, pani dyrektor. Jeśli informacje na ten temat wyjdą od miej-
scowej ludności, będzie wyglądało na to, że próbujemy utrzymać te działania w tajem-
nicy. Antilles na pewno poczuje wtedy pokusę, by interweniować. Jest jeszcze dodat-
kowa korzyść: zwiększy to szanse wykrycia tajnej siatki informatorów Antillesa i za-
kłócenia jej działania.
- Rzeczywiście, te korzyści są niewątpliwe, choć nie chcę sprawiać wrażenia, że
staram się ukryć tę akcję przed Antillesem. Mogłabym udać, że cała ta sprawa w ogóle
mnie nie obchodzi, że podobnie jak on, jest niewarta mojego zainteresowania. - Isard
złączyła dłonie czubkami palców. - Aprobuję wasze korekty do mojego planu. Za-
czniemy go wdrażać od jutra.
Vorru uśmiechnął się.
- Polecę moim agentom, żeby zwrócili szczególną uwagę na działania Antillesa.
Erisi również się uśmiechnęła.
- A moi ludzie będą gotowi do walki z Łotrami, czy to tutaj, czy też w ich bazie.
- Doskonale. - Isard zacisnęła dłonie w pięści. - Miesiąc. Antilles ma jeszcze mie-
siąc życia. A potem, kiedy zostanie wyeliminowany, Imperium powstanie z powrotem,
przywracając naturalny porządek rzeczy.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
190
R O Z D Z I A Ł
31
Corran był potwornie zmęczony; głowa mu pękała, jakby zamiast oczu miał osa-
dzone w czaszce dwa bliźniacze słońca Tatooine. Zapukał we framugę drzwi do biura
Boostera. Bał się o nią oprzeć, by nie zasnąć na stojąco. Razem z Oorylem dopiero co
wrócili z lotu na Thyferrę; w drodze powrotnej zahaczyli o parę systemów, by nikomu
nie udało się ich powiązać z Yag'Dhul. Bezpośredni lot zająłby dwanaście standardo-
wych godzin - przy tej okrężnej trasie trwał całą dobę. Choć Corran zdołał złapać parę
godzin snu podczas lotu w nadprzestrzeni, czuł się, jakby dwa ostanie dni spędził w
brzuchu Sarlacca.
Wedge, siedzący przed biurkiem Boostera, uniósł wzrok.
-Mogłeś wpaść do stołówki coś zjeść, Corran, zanim przyszedłeś się zameldować.
Aha, pomyślał Corran, żeby Booster pomyślał, że potrafię myśleć tylko o sobie po
tak ważnej misji?
- Nie jestem głodny, Wedge. Te nowiny odebrały mi apetyt. Booster uniósł siwą
brew nad swym sztucznym lewym okiem.
- A zatem udało ci się potwierdzić meldunki z Thyferry? Corran skinął głową.
- Zgodnie z przechwyconymi informacjami, dwa tygodnie temu Isard zaczęła ła-
panki, po tysiąc Vratiksów dziennie, i zamierza ich zlikwidować, gdy zbierze trzydzie-
ści tysięcy. Jeśli do tego czasu Asherni nie zaprzestaną oporu, zacznie łapać jeszcze
więcej.
- Wydaje jej się, że znalazła sposób, by nas wykurzyć z nory -warknął Wedge.
Corran wzruszył ramionami.
- Przeglądałem publiczne ogłoszenia i zakodowane wiadomości od Ielli i Elscol.
Wszystko wydaje się wskazywać, że to inicjatywa wewnętrzna. Nie było w nich żadnej
wzmianki o nas ani o tym, co robimy.
Booster prychnął.
- Myślisz, że powiedziałaby coś otwarcie? Chce nas skłonić do działania, a wie-
działa, że w przeciwnym razie podejrzewalibyśmy pułapkę.
Corran zmarszczył czoło.
- A więc skoro nic o nas nie wspomniała, uważasz, że to pułapka? Chyba ci się
przegrzało oprogramowanie od teorii spiskowych, Booster.
Michael A. Stackpole
191
Wedge nachylił się do przodu i wyciągnął dłoń, by uprzedzić odpowiedź Boostera.
- Nie ma znaczenia, co planowała Isard... choć w tym przypadku myślę, że to Bo-
oster ma rację, a nie ty, Corran. Najważniejsze, że mamy dwa tygodnie, by powstrzy-
mać Isard przed wymordowaniem trzydziestu tysięcy Vratiksów. Spisek czy nie, pułap-
ka czy nie, musimy działać.
- Nie twierdzę, że nie powinniśmy działać, Wedge. - Corran potrząsnął głową, by
rozjaśnić myśli. - Chodziło mi tylko o to, że nie musi to być oczywista próba sprowo-
kowania nas.
- KorSek zawsze był ślepy na to, co oczywiste - prychnął Booster z niesmakiem i
wcisnął kilka klawiszy w notesie komputerowym na biurku. - Mam puścić sprawy w
ruch?
- A damy radę? - Wedge zmrużył oczy. - Jak stoimy z dodatkowym wyposaże-
niem?
- Czujniki i systemy namierzania zamontowane. Jeśli zatrudnimy załogi frachtow-
ców, które zbijają bąki na stacji, wyrzutnie będą gotowe w ciągu tygodnia. - Booster
podniósł wzrok znad notesu. - Karrde przygotował już nawet do wysyłki ostatnią partię
pocisków udarowych i torped protonowych. Wystarczy mu godzina od momentu, gdy
wyślę mu wiadomość HoloNetem, by były gotowe do drogi. Dzień później mogą już
być u nas, a następne dwanaście standardowych godzin wystarczy, byśmy mieli maga-
zyny pełne baterii pocisków i torped.
- A co z projektorem studni grawitacyjnej?
- Jest. Właśnie go instalują.
- Dobrze. W takim razie zaczynamy. Skontaktuj się z Karrde'em i załatw odbiór
towaru za dwadzieścia cztery godziny od tej chwili. - Wedge spojrzał na Corrana. -
Dasz radę poprowadzić oddział, który będzie eskortował transport w drodze na stację?
Corran zawahał się, zaniepokojony, czy aby się nie przesłyszał.
- Na stację?
- Dobra, niech będzie trzydzieści sześć godzin... w końcu musisz się wyspać. Do-
skonale, Booster. Powinno się udać.
- Zaraz, zaraz... - Corran podniósł ręce. - Naprawdę zamierzacie sprowadzić kon-
wój Karrde'a prosto na stację? Żadnych skomplikowanych procedur co do transferu?
Wedge pokręcił głowa.
- Nie. Liczy się każda godzina.
- Ale, Wedge... to znaczy, przepraszam, szefie... jeśli to zrobimy, Isard dowie się,
gdzie stacjonujemy. „Lusankya" i „Zjadliwy" będą tu następnego dnia po tym, jak
sprowadzimy konwój. - Corran zmarszczył brwi i potarł czoło. - Myślałem, że Booster
ustalił, że to ktoś
w organizacji Karrde'a dostarczył Isard dane, które pozwoliły jej zorganizować
pułapkę w układzie Alderaan. Praktycznie zapraszacie tu Isard. Booster uśmiechnął się.
- Praktycznie czy nie, o to właśnie chodzi: zapraszamy tu Isard.
- Nie możecie tego zrobić! Nawet gdyby ta stacja była cała najeżona wyrzutniami,
to nie wystarczy, by pokonać gwiezdny superniszczyciel i imperialną „dwójkę".
Wedge pokręcił głową.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
192
- Rozumiem twoje protesty, Corran, ale nie znasz planów, które Booster, Tycho i
ja opracowaliśmy, by ostatecznie rozprawić się z flotą Isard. Wiesz tylko tyle, że powo-
li, krok po kroku osłabialiśmy jej siły, co oczywiście było częścią ogólnego planu, ale
musieliśmy też podjąć pewne decyzje na wypadek, gdyby Isard zmusiła nas do bardziej
zdecydowanego działania... co właśnie uczyniła.
- W takim razie opowiedz mi o tych planach, żebym nie myślał, że zwariowaliście.
- Nie możemy tego zrobić, glino. - Booster z trzaskiem zamknął notes kompute-
rowy. - Polecisz i sprowadzisz tu konwój. Jeśli Isard postanowi zadziałać wcześniej i
wziąć naszych pilotów do niewoli, nie zdoła zmusić cię torturami do ujawnienia pla-
nów, których nie znasz.
Wedge przytaknął i dodał:
- A ja chcę, żebyś to ty dowodził eskortą, bo Isard i jej agent nie uwierzą, że spra-
wa jest poważna, jeśli zrobi to ktoś inny niż ty czy Tycho. Wolałbym nie izolować cię
w ten sposób, ale im mniej będziesz wiedział, tym lepiej.
Corran poczuł gęsią skórkę. Zalała go fala zmęczenia.
- Rozumiem, Wedge, ale czy jesteś pewien, że to zadziała?
Booster ryknął śmiechem.
- Pewien? Pewien? Oczywiście, że nie jest pewien. Facet, który nie podejmuje ry-
zyka, jest marnym tchórzem.
- Nie jestem marnym tchórzem, Booster, ale nie lubię ryzykować własnego życia,
ani tym bardziej życia moich przyjaciół, jeśli nie muszę. Potrzebuję pewności, a przy-
najmniej wysokiego stopnia prawdopodobieństwa.
- I ty uważasz się za Korelianina? - Booster prychnął pogardliwie, odchylając się
na oparcie. -Nic dziwnego, że wstąpiłeś do KorSeku.
- A co to niby ma znaczyć?
- To chyba oczywiste, glino. Gdybyś nie był marnym tchórzem... gdybyś mógł
choćby wyobrażać sobie, że jesteś wart mojej córki... nie poświęciłbyś życia służbie
marionetkom Imperium. Wybrałeś sobie bezpieczną działkę, podczas gdy ludzie praw-
dziwie odważni nadstawiali karku, rzucając wyzwanie rządowi.
Wraz ze wzbierającym gniewem Corran poczuł zastrzyk energii, który pokonał
zmęczenie.
- A więc zamierzasz wykorzystać tę zgraną historyjkę, że niby to przemytnicy są
prawdziwymi patriotami, żeby usprawiedliwić własną chciwość? Powiem ci coś, Bo-
osterze Terriku: możesz uważać się za szlachetnego łajdaka, jeśli masz ochotę, ale
prawda jest taka, że kiedy zajmowałeś się przemytem, chodziło ci o pieniądze, o nic
więcej. To, że nie płaciłeś podatków od importowanych towarów, to, że łamałeś przepi-
sy, może w oczach niektórych zrobić z ciebie buntownika sprzeciwiającego się rządo-
wi, ale ja wiem, jaka jest prawda. Byłeś przestępcą... może nie tak zatwardziałym i
skłonnym do przemocy jak inni, ale jednak przestępcą. A te podatki, których nie płaci-
łeś, to te same podatki, za które buduje się drogi, utrzymuje kosmoporty i uczy dzieci.
Odbierałeś im to, co im się słusznie należy, dając w zamian kontrabandę, dzięki której
na naszej planecie mogły kwitnąć organizacje takie jak Czarne Słońce czy bandy Hur-
tów.
Michael A. Stackpole
193
Corran wycelował oskarżycielsko palec w Boostera.
- A jeśli chodzi o to, czy zasługuję na twoją córkę, to zasługuję na nią bardziej niż
ktokolwiek, kogo w życiu spotkałeś. Cały charakter, który uważasz, że posiadasz, ona
ma naprawdę. I rozum, i odwagę. I nawet ty, Booster Terrik, nie chciałbyś, żeby spoty-
kała się z kimś twojego pokroju.
Booster zerwał się zza biurka z zaciśniętymi pięściami.
- A gdybyś ty był mężczyzną, za jakiego się uważasz, Corranie Horn, nie zosta-
wiłbyś jej samej na Thyferrze!
- Twierdzisz, że zostawiłem ją samą? - Corran wrócił myślami do swojej dzikiej
akcji w łazience i walki ze szturmowcami. To nie tak, pomyślał. - I kto to mówi? Zo-
stawiłem ją na pięć sekund, żeby ocalić jej życie. Ty zostawiłeś ją samą na pięć lat,
Booster... a może zapomniałeś już o swoich wakacjach na Kessel?
- To twój ojciec załatwił mi te „wakacje", Horn.
Wedge wstał nagle i położył dłoń na piersi każdego z nich.
- Dobra, wystarczy. Natychmiast przestańcie. - Pchnął ich lekko i Corran znalazł
się nagle bliżej drzwi. Wedge odwrócił się w stronę Boostera, ujął go za ramiona i zmu-
sił, żeby usiadł.
- Posłuchaj mnie, Booster... a posłuchasz, bo nie chciałbyś usłyszeć tego od Mirax:
Corran Horn jest jednym z najinteligentniejszych, najzdolniejszych i najbardziej od-
ważnych ludzi, jakich mam zaszczyt znać. Uciekł z więzienia, przy którym Kessel to
kurort. Brał udział w misjach i dokonywał na nich niebywałych rzeczy, które narażały
go na olbrzymie ryzyko, tylko po to, by uratować życie innym. Gdyby nie on, Co-
ruscant nadal znajdowałaby się w rękach Imperium, a ja, podobnie jak twoja córka,
byłbym martwy albo w niewoli u Isard. Kiedy przyleciałeś na tę stację, powiedziałeś,
że miałeś nadzieję, że uchronię Mirax przed facetami pokroju Horna. - Wedge pokręcił
głową. - Prawda jest taka, że nie posiadałem się z radości, kiedy się zaprzyjaźnili. Mi-
rax potrzebowała kogoś stałego, tak jak Corran, bo jeśli chodzi o ciebie, nigdy nie mo-
gła być pewna, gdzie jesteś ani co robisz. A Corran potrzebował kogoś z takim apety-
tem na życie i ciekawością świata jak Mirax, bo został pozbawiony wszystkich, których
znał i którym ufał. Oni oboje byli jak żyrokompasy, które potrzebują wyregulowania. I
to właśnie zdołali zrobić dla siebie nawzajem.
Zanim Corran zdążył uśmiechnąć się triumfalnie, Wedge odwrócił się i wycelował
palec w jego pierś.
- A ty, przyjacielu, musisz nabrać do tej sprawy nieco dystansu. Widzisz w Bo-
osterze dawnego wroga twojego ojca, którego już nie ma, więc nie może pokazać Bo-
osterowi, gdzie jest jego miejsce. Cóż, nie jesteś swoim ojcem. Ich walka nie jest twoją
walką. I powinieneś być dość mądry, by zrozumieć, że Booster nie ma do ciebie za-
strzeżeń tylko dlatego, że jesteś synem Hala Horna. Czuje po prostu to, co każdy ojciec
do każdego faceta, który romansuje z jego córką. Ona jest najlepszą rzeczą jaka go
spotkała w życiu.
Corran skinął głową.
- Jest też najlepszą rzeczą, jaka w życiu spotkała mnie.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
194
- Właśnie, a to oznacza, że macie ze sobą więcej wspólnego, niż jesteście skłonni
przyznać. Mirax kocha was obu. Jeżeli nie uważacie, że ma fatalny gust i zero umiejęt-
ności oceny ludzi, lepiej pogódźcie się z tym, że zasługujecie na swój wzajemny szacu-
nek.
Wedge splótł ramiona na piersi i stanął tak, by mieć obu na oku.
- Nie spodziewam się, że kiedykolwiek się polubicie, ale jeśli zaczniecie zacho-
wywać się jak dorośli, zrozumiecie, że podobne sprzeczki są poniżej waszej godności.
Corran spojrzał Boosterowi prosto w oczy. Czekasz, żebym się złamał, co? - po-
myślał. Czekasz, żebym się ugiął. W ułamku sekundy postanowił, że nigdy się nie pod-
da, że nigdy nie zmieni swego zdania na temat Boostera. Wszystko, co powiedział
Wedge, było prawdą i brzmiało bardzo sensownie, musiał to przyznać. Corran wyrósł
jednak w cieniu rywalizacji swojego ojca z Boosterem Terrikiem. Jeśli się poddam,
pomyślał, zdradzę mojego ojca.
Ale czy na pewno? Zmarszczył czoło, rozmyślając o ojcu i życiu, jakie prowadził.
Hal Horn przez całe lata żył ze świadomością, że tak naprawdę jest synem rycerza Jedi
i że - podobnie jak innym członkom rodzin Jedi - grozi mu eksterminacja ze strony
Imperium. Mógł zrobić różne rzeczy, by zapewnić sobie bezpieczeństwo, na przykład
przenieść się na jakąś prowincjonalną planetę i zostać pustelnikiem, ale postanowił nie
cofać się przed obowiązkami, które wziął na siebie jego ojciec, a raczej obaj ojcowie.
Rycerze Jedi pomagali utrzymać pokój i praworządność. Hal Horn robił to samo, najle-
piej jak umiał, pracując w KorSeku. Nie dbał o to, że ta praca mogła narazić go na spo-
tkanie z łowcami Jedi nasłanymi przez Imperatora.
Corran uświadomił sobie nagle, że rywalizacja jego ojca z Boosterem Terrikiem
nie miała podłoża osobistego. Hal Horn ścigał Boostera, bo Booster złamał prawo.
Owszem, frustrowało go, że Boosterowi wielokrotnie udawało się wywinąć, ale powód,
dla którego go ścigał, był zawsze ten sam. Nie pozwalał sobie na osobistą niechęć do
Boostera, a Corran to zrobił. I w ten sposób zdradził ojca. Spuścił wzrok i przypomniał
sobie kilka ćwiczeń, do których zachęcał go Luke Skywalker. Uświadomił sobie, że
pozwalając sobie na osobistą niechęć - do Kirtana Loora, do Zekki Thyne'a - zdradzał
tradycję Jedi, którą ojciec, na swój ostrożny sposób, starał się w nim zaszczepić.
Zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę do Boostera.
- Nie jesteś moim wrogiem i nigdy nie byłeś. Ja też nie jestem twoim wrogiem.
Dla dobra twojej córki, ludzi, których mamy uratować i ze względu na pamięć mojego
ojca, nie chcę dłużej z tobą walczyć. To nie znaczy, że nie będziemy się spierać, cza-
sem nawet bardzo gwałtownie, ale nie zasługujesz na wrogość z mojej strony.
Booster patrzył na niego wyraźnie zaskoczony. Otworzył usta, by coś powiedzieć,
ale się nie odezwał. Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Corrana.
- Normalnie byłbym zły na ciebie, że tak błędnie cię oceniłem, ale dzięki temu
przekonałem się, jak dobrym znawcą charakterów jest moja córka. Masz rację, będzie-
my się spierać i mogę ci zagwarantować, że bardzo gwałtownie, ale to bez znaczenia.
Jesteśmy Kordianami, to u nas normalne.
Wedge nakrył dłonią splecione ręce Corrana i Boostera.
Michael A. Stackpole
195
- Doskonale! Imperialni na Coruscant powiadali, że gdzie dwóch Korelian, tam
spisek, a gdzie trzech, tam bójka.
- Nie mieli racji. - Corran się uśmiechnął. - Każdy Korelianin wie, że gdzie trzech
Korelian, tam zwycięstwo. Czas, byśmy przypomnieli o tym Isard i tym Imperialnym,
którzy jeszcze z nią trzymają.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
196
R O Z D Z I A Ł
32
Corran spojrzał na zegar na głównym monitorze X-winga.
- Gwizdku, potwierdź, że minęło dziesięć standardowych minut od planowego
czasu spotkania.
Robot R2 odpowiedział zirytowanym piskiem.
- Dobrze, nie będę cię więcej prosił o przypominanie, jak bardzo jesteśmy spóź-
nieni... a w każdym razie nie co minuta. - Corran zmusił się do spokojnego, głębokiego
oddechu; czekał, aż nadejdzie ten głęboki, wewnętrzny spokój, który zdaniem Luke'a
Skywalkera powinien był odczuć po takim oczyszczającym ćwiczeniu. Nie znalazł go
jednak, co tylko pogłębiło jego frustrację. Choć przyjął zadanie, nie podobał mu się
pomysł, by to on naprowadził agentów Isard na Yag'Dhul. Wiedział, że na skutek pod-
stępu, który zaplanowali Wedge i Booster, odkrycie ich bazy wyda się ich przeciwni-
kom pomyślnym zbiegiem okoliczności, jednak każda sekunda spóźnienia ludzi Karr-
de'a wywoływała w jego umyśle obraz oddziału Thyferran, który pojawia się, by ich
zaatakować.
Nie martwiłby się tak, gdyby przyleciał sam. Gavin, Rhysati i Inyri w swoich X-
wingach byli jednak razem z nim - pełny klucz. Przyleciała też Mirax „Pulsarowym
Ślizgiem". Żadne z nich nie wiedziało, jak niebezpieczna może się okazać ich misja, a
choć Corran wiedział, że prawdopodobieństwo śmierci nie było tu większe niż w wy-
padku innych operacji, mimo wszystko czułby się lepiej, gdyby mógł im powiedzieć, o
co naprawdę w tym wszystkim chodzi. Oczywiście, pomyślał, najpierw sam musiałbym
to wiedzieć.
Na pulpicie komunikacyjnym zabłysła czerwona lampka. Wcisnął znajdujący się
pod nią przycisk.
- Tu „Dziewięć".
- Tu „Ślizg", „Dziewięć". - Spokojny głos Mirax momentalnie poprawił mu na-
strój. - Skoro i tak czekamy, może zdradzisz mi, co powiedziałeś mojemu ojcu?
Corran zmarszczył brwi.
- Skąd o tym wiesz?
- No cóż, mogłabym powiedzieć, że mówisz przez sen, ale to nieprawda. - Lekki
ton głosu Mirax przywołał obraz jej uśmiechniętej twarzy. - Zanim odlecieliśmy, ojciec
Michael A. Stackpole
197
wysłał mi prywatną wiadomość. Zazwyczaj poleca, żebym się upewniła, że dobrze się o
mnie troszczysz. Tym razem powiedział, żebym miała cię na oku i słuchała twoich
rozkazów. Jest pewna różnica.
- Taa... niewielka.
- A więc?
- Rozmawialiśmy trochę.
- Powiesz mi o czym, czy mam przekonać Emtreya, że powinien spędzać z tobą
więcej czasu?
- Hej, nie ma powodu, żeby od razu celować do mnie z turbolasera! - Corran za-
wahał się, a wreszcie westchnął. - Wyjaśniliśmy sobie parę spraw. Powiedział, że zo-
stawiłem cię samą na Thyferrze...
- Co?
- A ja oskarżyłem go, że zostawił cię samą, kiedy pojechał na Kessel.
- Co? Naprawdę to powiedziałeś?
- Tak, a potem dodałem, że jesteś taką osobą, jaką on chciałby być, i że ostatnim
człowiekiem, z jakim chciałby, żeby zadawała się jego córka, byłby ktoś o jego zasa-
dach moralnych i braku odpowiedzialności.
- I po tym wszystkim nadal masz ręce i nogi na miejscu?
- Twój ojciec to nie Wookie, Mirax. - Corran roześmiał się z przymusem. - Zresztą
właśnie wtedy do rozmowy wmieszał się Wedge.
- Aha, to tłumaczy, jakim cudem obaj jeszcze żyjecie.
- Właśnie. Wedge zauważył, że skoro kochasz nas obu, to mamy ze sobą więcej
wspólnego, niż się nam wydaje. Powiedział mniej więcej, że powinniśmy dorosnąć i
przestać zachowywać się jak dzieci.
Mirax roześmiała się.
- Założę się, że to dało mojemu ojcu do myślenia!
- Wysłuchał tego i obaj zamierzaliśmy wrócić do tego później. Przemyślałem so-
bie jednak parę rzeczy i doszedłem do wniosku, że nie lubiłem twojego ojca z niewła-
ściwych powodów. Gdzieś w głębi duszy sądziłem, że moim obowiązkiem wobec mo-
jego ojca jest kontynuowanie tej animozji, ale później uświadomiłem sobie, że mój
staruszek nie traktował tego jako sprawy osobistej. Tropił twojego ojca z nieco więk-
szym zaangażowaniem niż innych, bo Booster był trudnym przeciwnikiem, ale nie czuł
do niego nienawiści. Za to ja pozwoliłem sobie na osobistą niechęć, przez co postąpi-
łem wbrew wszystkim zasadom, które próbował mi wpoić ojciec.
- Rozumiem - powiedziała Mirax miękko. - Martwi cię też, że ojciec nie powie-
dział ci, kto naprawdę był twoim dziadkiem, tak?
Corran zastanowił się chwilę i skinął głową.
- Chyba tak, ale nie w takim sensie, jak myślisz. Z jednej strony wydaje mi się, że
powinienem czuć się oszukany, bo nie wyjawił mi tej tajemnicy, ale tak naprawdę wca-
le tego nie czuję. Nie mówiąc mi o tym, starał się zapewnić mi bezpieczeństwo. Nie
mogłem ujawnić tego, czego nie wiedziałem. Nadal nie wiem, czy dziadek Horn poma-
gał też ukrywać się innym rodzinom koreliańskich Jedi, ale gdyby odkryto jedną dotar-
liby też do innych. A ojciec naprawdę starał się wpoić mi kodeks honorowy rycerzy
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
198
Jedi. Zachęcał mnie też, bym ufał swoim instynktom i przeczuciom - przebłyskom ta-
lentów, które mogę posiadać. Jedno mnie martwi: znając mojego ojca, wiem, że musiał
się czuć niezwykle dumny z tego dziedzictwa. Na pewno chciał mi o tym powiedzieć, i
pewnie by to zrobił po śmierci Imperatora, ale Bossk zabił go, zanim do tego doszło.
Chyba powinien był wymyślić jakiś sposób, żeby przekazać mi te informacje w razie,
gdyby coś mu się stało.
- A co z twoim dziadkiem, Rostkiem Hornem?
- Jest na Korelii, pod rządami Dyktatu. Nie udało mi się z nim skontaktować. Mo-
że kiedy to wszystko się skończy... Mimo wszystko jednak chciałbym usłyszeć, jak mój
ojciec opowiada o swoim ojcu.
Gwizdek zapiszczał. Corran spojrzał na monitor.
- Gwizdek, co masz na myśli, mówiąc: „Wystarczy zapytać"? Robot zaświergotał
w odpowiedzi.
- No dobrze, to oczywiste. Co się stanie, jak zapytam? Gwizdek odśpiewał trium-
falną melodię.
- Corran, co mówi Gwizdek?
- Chwileczkę, Mirax. - Przesunął palcami po ekranie monitora tuż pod wyświetlo-
nymi na nim literami. - Chyba nie powinienem być zaskoczony, ale jestem. Okazuje
się, że ojciec zaszyfrował holograficzną wiadomość i umieścił ją w pamięci Gwizdka.
Podejrzewam, że zrobił to, kiedy wstąpiłem do KorSeku, na wypadek gdyby coś się z
nim stało, chociaż Gwizdek twierdzi, że sama wiadomość została nagrana dużo wcze-
śniej. Gwizdek mówi też, że ojciec polecił mu odtworzyć tę wiadomość, jeśli o to po-
proszę i podam odpowiednie hasło. Podejrzewam, że hasło brzmi albo „Nejaa Halcy-
on", albo „Valin Halcyon"... to było prawdziwe imię mojego ojca.
Wyjaśniając to wszystko Mirax, Corran czuł, jak jego ciało pokrywa się gęsią
skórką. Zupełnie, jakby ojciec wyciągał rękę zza grobu, by go dotknąć. Nie mógł się
nadziwić, jak ojciec przewidział, że Corran w końcu dowie się o swym pochodzeniu
dość, by spróbować dotrzeć do innych ciekawych informacji na ten temat. W czasach,
kiedy jeszcze nie słyszał o Nejaa Halcyonie, Corran przypisałby przewidujące zacho-
wanie ojca ślepemu szczęściu czy zbiegowi okoliczności, ale teraz wiedział, że Jedi nie
wierzyli ani w jedno, ani w drugie. Mój ojciec był pewny, pomyślał Corran, że pewne-
go dnia będę chciał zdobyć tę informację, więc wymyślił sposób, by mi ją przekazać.
Uświadomiwszy sobie to, poczuł się tak, jakby otworzyła się przed nim wielka
jama pełna Hurtów, z których jeden jest gorszym zbirem od drugiego. Pomyślał o pro-
pozycji Luke'a Skywalkera, by przyłączył się do niego i szkolił na rycerza Jedi. Czyżby
jego ojciec nagrał ten plik w nadziei, że kiedyś Corran zechce to zrobić? Plik powstał
na długo przedtem, zanim potwierdzono, że Jedi znowu pojawili się w galaktyce, a
zatem ojciec nie mógł się spodziewać, że Corran otrzyma kiedyś taką propozycję. A
może mógł? Czy wiadomość ojca miała zachęcić Corrana, by bardziej zainteresował się
swoim dziedzictwem?
Robot zaświergotał pytająco.
- Nie, Gwizdek, zachowaj tę wiadomość. To nie jest odpowiednia chwila, by jej
wysłuchać.
Michael A. Stackpole
199
- Dlaczego nie, Corran? Mamy trochę czasu do zabicia - odezwała się Mirax.
- Dlatego że nie mam teraz czasu na przemyślenie wszystkich problemów, jakie
mogą z tego wyniknąć.
- Na przykład?
- Na przykład na ponowne rozważenie odpowiedzi, jakiej udzieliłem Luke'owi
Skywalkerowi. Może to, co usłyszę, uświadomi mi, że powinienem podjąć szkolenie
rycerza Jedi. Taka decyzja pociągnęłaby za sobą inne, z którymi niekoniecznie bym się
pogodził - przede wszystkim taką by zostawić cię i poświęcić się studiowaniu Mocy.
Inne moje zobowiązania, na przykład wobec eskadry i więźniów, których zamierzamy
oswobodzić, również mogą utrudnić mi decyzję. W tej chwili muszę skupić się na tym,
co mam do zrobienia.
- A więc nie odtworzysz wiadomości?
Corran potrząsnął głową.
- Nie teraz, i na pewno nie przed rozwiązaniem problemu Thyferry.
- W takim razie może się okazać, że nie zrobisz tego nigdy.
- Jak ty mnie dobrze znasz, kochanie. - Corran na chwilę przymknął oczy i prze-
łknął ślinę przez ściśnięte gardło. Przycisnął do piersi pamiątkową monetę Jedi, którą
nosił na szyi. - Ten hologram to ostatnia rzecz, jaką zostawił mi ojciec, ale nie zrobiłby
tego, gdyby sądził, że spowoduje jakieś zamieszanie w moim życiu.
- Czy jesteś tego pewien?
- Tak. Gdyby to było coś, co koniecznie muszę usłyszeć, Gwizdek nigdy nie do-
stałby instrukcji, żeby odtworzyć wiadomość dopiero wtedy, gdy go o to poproszę. -
Corran roześmiał się i dopiero wtedy przestało go dławić w gardle. - Ojciec ufał mi na
tyle, by pozwolić mi samemu podjąć decyzję. I żyć z jej konsekwencjami.
- To zaufanie, Corran, jest ostatnią rzeczą, jaką zostawił ci ojciec. To niezwykle
cenny dar... i bardzo do ciebie pasuje.
- Dzięki, Mirax. - Gwizdek zapiszczał ostrzegawczo, a Corran spojrzał na monitor.
Z hiperprzestrzeni wyskoczyło dwanaście statków w formacji przypominającej strzałę
wycelowaną prosto w eskortę Łotrów.
- Gwizdek, wyciągnij manifesty przewozowe każdego ze statków i sprawdź, czy
masa i charakterystyka lotu pasują do tych, które na nas lecą. - Przełączył komunikator
na częstotliwość taktyczną Łotrów. -„Łotr Trzy", „Pięć" i „Sześć", utwórzcie szyk roz-
warty i przeczeszcie te statki skanerami form życia. Jeśli którykolwiek ma załogę licz-
niejszą, niż oczekujemy, chcę o tym wiedzieć.
Czekał pięć minut, aż pozostałe X-wingi zbiorą dane, a Gwizdek je przeanalizuje.
Masa poszczególnych frachtowców zgadzała się z danymi w manifestach i żaden nie
był wyładowany żołnierzami, więc Corran uznał, że wszystko w porządku.
- Z mojego punktu widzenia konwój jest czysty, Mirax.
- Zrozumiałam, „Dziewięć". „Pulsarowy Ślizg" wzywa „Diadem Imperatorowej".
Macie pozwolenie na kontynuowanie podróży.
- Tu „Diadem Imperatorowej", zrozumiałem. Podaj nam współrzędne, a zaraz ru-
szymy w dalszą drogę.
- Wysyłam współrzędne trajektorii wyjścia, długości skoku i prędkości.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
200
Corran obserwował strumień danych przesuwających się w dole monitora i zasta-
nawiał się, co o tym wszystkim pomyśli sobie Melina Carniss. Wyobrażał sobie, że
będzie rozczarowana, bo pierwszy skok był tylko krótką wycieczką do martwego sys-
temu. Tam dopiero mieli dostać współrzędne następnego skoku, na którego trasie znaj-
dował się układ Yag'Dhul, ale prędkość i czas jego trwania miały sugerować, że lecą do
systemu położonego dalej. Będzie się spodziewać, że lecimy na Folor albo Commenor,
pomyślał.
Uśmiechnął się, myśląc o niespodziance szykowanej dla konwoju. Wyznaczona
prędkość pozwalała im przemknąć w nadprzestrzeni skrajem systemu Yag'Dhul, ale
Booster wymyślił sposób, by ich podróż zakończyła się wcześniej. Projektor studni
grawitacyjnej, który kupił od Karrde'a i zamontował na stacji, zadziała dostatecznie
mocno, by wyrwać konwój z nadprzestrzeni. Przedwczesne zakończenie podróży po-
zwoli dostarczyć towary tam, gdzie powinny trafić, a jednocześnie będzie mogło ucho-
dzić za sztuczkę wymyśloną, by ukryć lokalizację bazy przed niepowołanymi.
To powinno wystarczyć, pomyślał, by Carniss uznała, że nadal zależy nam na za-
chowaniu położenia bazy w tajemnicy. Corran z całego serca żałował, że nie zna całego
planu Wedge'a, ale rozumiał względy bezpieczeństwa, które wymagały racjonowania
informacji. Wątpię, czy dowiem się wszystkiego, pomyślał, zanim będzie po wszyst-
kim.
Naprowadził X-winga na wyznaczony kurs i zdławił ciąg do pięćdziesięciu jeden
procent mocy. W hiperprzestrzeni X-wingi były dwukrotnie szybsze niż frachtowce - z
wyjątkiem „Diademu", którym leciała Carniss, i „Pulsarowego Ślizgu" Mirax. Zmniej-
szając ciąg o połowę, mógł przylecieć swoim myśliwcem tuż przed frachtowcami i
odeprzeć ewentualny atak.
Pozostałe X-wingi dołączyły do niego po obu stronach skrzydeł.
- „Dziewięć" do „Ślizgu". Eskorta gotowa do skoku.
- Prowadź, „Dziewięć", i bądź ostrożny.
- Zawsze jestem ostrożny. Nie chciałbym rozczarować twojego ojca.
Michael A. Stackpole
201
R O Z D Z I A Ł
33
Melina Carniss zdołała utrzymać uśmiech na twarzy i beztroski głos, choć bardzo
chciała jak najszybciej opuścić stację Yag'Dhul.
- Nie, Mirax, nie musisz przepraszać. Twoje towarzystwo przez ostatnie dwa dni
sprawiło mi prawdziwą przyjemność. Czułabym się bardzo samotna, gdybyś nie wzięła
mnie pod swoje skrzydła.
Mirax uśmiechnęła się.
- Cieszę się, że tak myślisz. Czasem ludzie skarżą się, że nie zostawiam im odde-
chu.
Czasem? Kochana, zadusiłabyś Gavina, a oni przecież nie muszą oddychać, pomy-
ślała Melina.
- Naprawdę było mi miło - powiedziała głośno. - I powiedz ojcu, że Karrde na
pewno się nie niepokoił, że musiałam czekać tu na płatność. On rozumie takie sytuacje.
Mirax cofnęła się od drzwi turbowindy.
- Do zobaczenia podczas następnej podróży.
- Jasne. Do zobaczenia. - Melina nie przestała się uśmiechać nawet wtedy, gdy
drzwi windy się zamknęły. Nie zdziwiłabym się, pomyślała, gdyby jej ojciec zamonto-
wał tu holokamery. To zupełnie w jego stylu. Wiedziała, że musi się pilnować, dopóki
nie wejdzie na pokład „Diademu".
Przylatując na stację Yag'Dhul, miała nadzieję, że opuści ją, najszybciej jak się da,
ale opóźnienie w płatności oznaczało, że jej statek odleci ostatni. Choć stacja Yag'Dhul
była ogromna, doki miała stale zajęte, więc rozładunek konwoju odbywał się etapami.
Oznaczało to, że musieli rozładowywać frachtowce nie po kolei, co uniemożliwiało
natychmiastową weryfikację towarów, i stąd opóźnienie w płatności. Mirax nalegała,
by nocowała na stacji, więc Melina nie miała okazji, by wysłać na Thyferrę wiadomość
o lokalizacji bazy Łotrów.
Niewątpliwie z winy Mirax Melina nie mogła wysłać meldunku wcześniej, ale tak
naprawdę nie miała zamiaru tego robić, póki nie opuści systemu. Jej komputer nawiga-
cyjny wyliczył czas potrzebny oddziałom Iceheart, aby dotrzeć na Yag'Dhul z Thyferry.
Gdyby wysłała współrzędne tuż po przybyciu na stację, utknęłaby na niej jak w pułapce
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
202
i została zabita wraz z innymi. Iceheart doceni wagę tej informacji, pomyślała, Melina,
ale na pewno nie żałowałaby mojej śmierci.
Wyszła z turbowindy i pomiędzy dwoma sfatygowanymi frachtowcami przedosta-
ła się do swojego statku. Zbieranina frachtowców i myśliwców przypomniała jej opo-
wieści Karrde'a o tym, jakie siły wykorzystano, by odebrać Isard Coruscant. Nie mają
tylko gwiezdnych niszczycieli i kalamariańskich krążowników, pomyślała. Większość
statków wyglądała, jakby sklecono je z części ocalałych podczas ataków na Endor i
Alderaan. Wystarczy sam „Zjadliwy", pomyślała Melina, by pokonać tę zbieraninę.
Weszła po trapie swojego zmodyfikowanego lekkiego frachtowca marki YT-1210,
„Diademu Imperatorowej", i zamknęła za sobą luk wejściowy. Przypominający dysk
statek miał działa laserowe zamontowane na wieżyczce, a pod kadłubem potężne wy-
rzutnie pocisków udarowych, wycelowane do tyłu, tak by chronić rufę. Czego nie prze-
ścignę, pomyślała, mogę skutecznie odstraszyć od pościgu.
- Peet! - zawołała do pilota. - Zabierz nas z tej stacji. Lecimy na Korelię. Mamy in-
teresy na Selonii. Kiedy wytyczysz kurs i obliczysz czasy, daj mi znać. Będę w swojej
kabinie.
- Tak jest, kapitan Carniss.
Melina poszła do siebie i zablokowała właz kabiny. Na frachtowcach liczył się
każdy centymetr sześcienny, jej kabina była więc mała, choć niepozbawiona wygód.
Miała nawet maleńki moduł łazienkowy, dzięki czemu nie musiała dzielić łazienki z
resztą załogi. A ponieważ była jedyną kobietą na pokładzie, ten luksus miał też aspekt
praktyczny obok zasadniczego - przypominania załodze, kto tu dowodzi.
Otworzyła środkową szufladę biurka i wyciągnęła ją do samego końca. Na tylnej
ściance odsunęła wąską zaślepkę z duraplastu, za którą ukazał się schowek. Wyjęła z
niego wąską srebrną kapsułę, nie dłuższą niż jej mały palec. Położyła ją na biurku, za-
sunęła duraplastową listewkę i wsunęła szufladę na miejsce.
Z torby na rzeczy osobiste wyciągnęła dwie małe baterie i transpastalową bute-
leczkę z chromowanym dnem i chromowaną zakrętką. Odkręciła dwie śrubki na spo-
dzie butelki i zdjęła jej dolną część. Schowała tam baterie i kapsułę, przykręciła denko
z powrotem, wrzuciła buteleczkę do umywalki i otworzyła odpływ.
Płyn dezynfekujący obmył umywalkę, spłukując buteleczkę do rezerwuaru ście-
ków. Kiedy „Diadem" wszedł na kurs wyjściowy, pilot wcisnął przycisk, który wyrzu-
cił zawartość rezerwuaru w przestrzeń kosmiczną. Ścieki zamarzły w jednej chwili,
tworząc bezkształtną bryłę błękitnego lodu, która powoli zaczęła dryfować w stronę
słońca układu, by za parę miesięcy wyparować pod wpływem jego promieniowania.
Nagły spadek temperatury otoczenia uruchomił reakcję w buteleczce. W nakrętce
otworzył się mały otwór, a iskra z baterii wystarczyła, by zapalić savareeńską brandy,
której żar stopił lód dookoła, uwalniając buteleczkę z bryły lodu i wypychając w prze-
strzeń. Jednocześnie w dnie otworzyła się miniaturowa konsola elektromagnetycznych
czujników, które zaczęły transmitować dane do kapsuły.
Sama kapsuła była w rzeczywistości miniaturową, zautomatyzowaną sondą. Po-
zbawiona pancerza i urządzeń niezbędnych, by umożliwić jej wejście w atmosferę i
przetrwanie w trudnym środowisku, sonda zajmowała niewiele przestrzeni i mogła bez
Michael A. Stackpole
203
trudu funkcjonować na baterie przez wiele godzin. Jej misja była prosta: ustalić współ-
rzędne układu, w którym się znalazła, namierzyć tajną stację przekaźnikową HoloNetu i
wąskopasmową transmisją przekazać tę informację na stację. Stacja z kolei miała prze-
kazać ją dalej HoloNetem do Fliry'ego Vorru w ciągu zaledwie kilku sekund od mo-
mentu jej odebrania.
Sonda omiotła czujnikami niebo i konfigurację gwiazd, po czym porównała ją z
katalogiem dostępnych map nieba różnych systemów rozsianych po całej galaktyce. Ich
kompletny katalog wymagałby znacznie bardziej pojemnej pamięci, niż miała sonda,
więc Vorru po prostu usunął z niego te układy, w których nie było nadających się do
zamieszkania planet, a także te zbyt rzadko zaludnione, by umożliwić Łotrom i ich
flocie przetrwanie, i wszystkie inne, które z różnych względów wydawały się nieodpo-
wiednie.
W ciągu godziny od rozpoczęcia misji sonda znalazła w katalogu mapę nieba pa-
sującą do odczytanych przez czujniki danych. To był system Yag'Dhul. Sonda odwróci-
ła się, by przesłać wiązkę w stronę tajnej stacji przekaźnikowej, ale natrafiła na prze-
szkodę. Zarejestrowała częstotliwości, na których przeszkoda nadawała sygnały, i
sprawdziła, ile gwiazd przesłania na niebie, ale nie dysponowała danymi umożliwiają-
cymi zidentyfikowanie jej jako stacji kosmicznej. Zarejestrowała obecność obiektu i
używając miniaturowych silniczków, ruszyła przed siebie, aż znalazła się w miejscu,
skąd mogła bez przeszkód nadać swoją transmisję.
Namierzyła cel i wyemitowała wiadomość. Następnie zaczęła powtarzać ją bez
przerwy aż do momentu, gdy trzy godziny później meteoryt roztrzaskał transpastalową
buteleczkę, zmieniając ją w kolejny śmieć krążący na orbicie Yag'Dhul.
Wedge popatrzył na pilotów zebranych w amfiteatralnej sali na stacji. Wyglądali
na podekscytowanych, co go zaskoczyło. Kiedy zaczynał odprawę, spodziewał się, że
ich rozczaruje.
- A zatem sytuacja wygląda następująco: w ciągu dwudziestu czterech do trzydzie-
stu sześciu godzin możemy się spodziewać wizyty na Yag'Dhul „Lusankyi" i „Zjadli-
wego". Ewakuacja stacji już się rozpoczęła, a nasze statki zajęły pozycje na obrzeżach
systemu. Ich położenie jasno sugeruje, że wybierają się na Thyferrę, dokąd polecicie
razem z nimi. Jasne?
Nawara Ven podniósł rękę.
- Wybacz, dowódco, ale czy myślisz, że jeśli zbierzemy myśliwce i uciekniemy, to
zdołamy w ten sposób wyprowadzić w pole Thyferran?
Bror Jace odwrócił się w stronę Nawary.
- Gdyby to byli thyferrańscy dowódcy, to by się nie udało, ale to będą Imperialni.
Przywykli sądzić, że Rebelianci muszą rozpierzchnąć się na ich widok.
Wedge uśmiechnął się, słysząc odpowiedź Jace'a.
- Podobnie jak wy ćwiczyliście na symulatorach atak po ataku, my opracowaliśmy
prawdopodobne reakcje thyferrańskiego dowództwa. Jesteśmy niemal pewni, że uwie-
rzą w nasz odwrót, zwłaszcza jeśli wskoczymy do nadprzestrzeni po kursie prowadzą-
cym na Thyferrę. Kapitan Drysso uzna, że w rozpaczliwej próbie ratowania stacji za-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
204
mierzamy uderzyć na ich planetę. A ponieważ nasze myśliwce są dwukrotnie szybsze
niż „Lusankya", mielibyśmy dwanaście godzin na sponiewieranie bezbronnej Thyferry.
Wie, że nas nie prześcignie, więc najpierw skończy ze stacją, a dopiero później ruszy za
nami.
Corran zmarszczył czoło.
- A co będzie, jeśli jego ludzie zwrócą uwagę na to, że przed odlotem zgrupowali-
śmy się z frachtowcami?
- To też nie powinno go zaniepokoić. „Lusankya" nadal ma znaczną przewagę
ognia nad całą naszą flotą. Więcej statków to dla jego artylerzystów więcej okazji do
nabrania wprawy. - Wedge wzruszył ramionami. - Na pewno macie dziesiątki pytań i
żadnych odpowiedzi. Nasz plan przedstawiłem dość ogólnikowo, skupiając się na wa-
szych własnych zadaniach. Dowódcy eskadr otrzymali bardziej szczegółowe rozkazy,
które przekażą wam w odpowiednim momencie. Na razie chciałem was po prostu
uprzedzić, że zbliża się czas ostatecznej rozgrywki, więc powinniście uporządkować
swoje sprawy i nagrać hologramy, które należałoby wysłać na wypadek śmierci.
- Ale nie zamierzasz ich zostawiać tu, na stacji, co? - zapytał Gavin.
Wedge roześmiał się.
- Nie, prześlemy je na Coruscant. Nie łudźmy się, moi drodzy, nie będzie łatwo.
Wielu z nas nie wróci. Cena za oswobodzenie Thyferry będzie straszna, ale musieliby-
śmy zapłacić znacznie wyższą, gdybyśmy jej nie spróbowali wyzwolić. Podejmujemy
ogromne ryzyko, ale nie mamy wyboru, bo teraz właśnie jest największa szansa, żeby
pokonać Isard. Jeśli dziś nam się nie uda, może już nikt nigdy nie odważy się jej prze-
ciwstawić.
- A zatem nasza przegrana nie wchodzi w grę, tak, Wedge? - warknęła Asyr.
- Nie, Asyr, w żadnym wypadku.
Fliry Vorru spojrzał w górę na strumień danych przesuwających się w powietrzu
nad holotabliczką. Obserwował, jak Erisi Dlarit analizuje świecące zielono liczby.
- Nie można im odmówić pomysłowości, prawda, moja droga? Yag'Dhul... Mogłaś
się tego domyślić.
Erisi kiwnęła głową.
- Domyślałam się i przeprowadziłam nawet własne śledztwo. Wydano rozkaz
zniszczenia stacji, a późniejsze meldunki potwierdziły wykonanie rozkazu. Raport o
zniszczeniu podpisał Pash Cracken. To powinno mi było dać do myślenia.
Vorru bagatelizująco machnął ręką.
- Nie rób sobie wyrzutów, Erisi.
- Bo pani dyrektor zrobi to za mnie, prawda?
Vorru uśmiechnął się.
- Ach, jak ty ją dobrze znasz. Muszę przyznać, że z zadziwiającą regularnością
bywa wobec ciebie niesprawiedliwa. Wydaje mi się, że ta sytuacja powinna ulec zmia-
nie.
Erisi uniosła brew nad lodowato niebieskim okiem.
- Co masz na myśli?
Michael A. Stackpole
205
- Sprawdźmy, czy nasze myśli biegną w podobnym kierunku. Przyszło mi do gło-
wy, że kiedy już „Lusankya" zniszczy stację Yag'Dhul, w Nowej Republice znajdzie się
ktoś, kto zauważy, jaką siłą ognia dysponuje ten okręt. Zsinj jest dla nich wprawdzie
bardziej bezpośrednim zagrożeniem - dlatego właśnie flota Nowej Republiki ściga go
teraz po całej galaktyce, i przy odrobinie szczęścia go zniszczy, ale Ysannie Isard udało
się zwrócić na siebie uwagę. Nowa Republika będzie musiała prędzej czy później się
nią zająć, i jestem skłonny uznać, że postanowią zrobić to raczej prędzej niż później.
Thyferranka pokiwała głową.
- Na razie się zgadzamy.
- Przyszło mi do głowy, że moje stanowisko tutaj już wkrótce przestanie przynosić
zyski. Zdołałem na szczęście odłożyć nieco kredytów, sumę wystarczającą, by kupić na
przykład planetę. Będę tam potrzebował lojalnych pracowników, w tym eskadry pilo-
tów, by trzymali na dystans moich rywali.
- Rozumiem. Oczekiwałbyś moich usług jako pilota czy tylko mojego towarzy-
stwa?
Vorru ukłonił się z galanterią.
- Twoje usługi jako pilota byłyby dla mnie bardzo cenne. Za to twoje towarzystwo
uważałbym za bezcenne. Wybór pozostawiam tobie, z możliwością zmiany zdania w
każdej chwili.
- Doskonale, a więc zacznę jako dowódca twojej eskadry. - Erisi złączyła dłonie za
plecami. - Jak zamierzasz zaaranżować naszą dezercję?
- Po powrocie „Lusankyi" i „Zjadliwego" ze stacji Yag'Dhul wybierzemy się na
pokładzie „Zjadliwego" na inspekcje naszych obiektów. Zdarzy się nam wypadek i
znikniemy. Można to zorganizować.
- W takim razie zajmij się tym. - Erisi wyjrzała przez okno na bujną zieleń. - Ice-
heart znajdzie sposób, by zniszczyć planetę, którą kocham. Nie zamierzam być przy
tym, kiedy to się stanie.
- Ani ja, droga Erisi, ani ja.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
206
R O Z D Z I A Ł
34
Corran wyciągnął rękę nad stolikiem w Oślepiającej Gwieździe i uścisnął dłoń Mi-
rax.
- Dziękuję. Odwzajemniła uścisk.
- Postawienie ci kolacji to nic wielkiego.
- Nie za to dziękuję. - Corran spuścił wzrok, ale zaraz spojrzał z powrotem na
dziewczynę. - Kiedy tak tu siedzimy, przypomina mi się, jak cię zobaczyłem pierwszy
raz, na Talasei.
Mirax uśmiechnęła się.
- Tak, równie tu ciemno jak na tamtej planecie.
- Przypomniało mi się, jak pięknie wtedy wyglądałaś, i pomyślałem, że tak samo
pięknie wyglądasz teraz.
- A ja pamiętam, że wyglądałeś zupełnie zabójczo w kombinezonie lotniczym, a
potem ja wszystko zepsułam, wyciągając sprawę rywalizacji naszych ojców.
- Szybko sobie z tym poradziliśmy. Przypomniałem sobie też naszą ostatnią roz-
mowę na Coruscant, zanim zaczął się podbój planety. - Jego uśmiech przygasł. -A póź-
niej wszystko zepsułem, dając się złapać Isard.
- Kolejna zbrodnia, za którą będzie musiała zapłacić.
- Słusznie. - Corran rozparł się wygodnie, gdy robot-kelner zaczął sprzątać naczy-
nia z ich stolika. - Wiesz, co najbardziej mnie dręczyło, kiedy siedziałem na „Lusanky-
i"? To, że musiałaś uznać, że zginąłem. Nie byłem na tyle zarozumiały, by sądzić, że
sprawi ci to ból, ale wiedziałem, co bym czuł, gdyby zdarzyła się odwrotna sytuacja.
Mirax pokiwała głową.
- A teraz znowu ruszamy do bitwy, w której każde z nas może zginąć...
Corran uśmiechnął się przebiegle.
- Chyba nie próbujesz mnie poderwać na tę starą gadkę „Prześpij się ze mną dziś
w nocy, bo jutro możemy oboje zginąć"?
- Ja? - Mirax zerknęła z udawaną nieśmiałością. - Porzuć tę myśl. Nigdy nie przy-
szłoby mi do głowy, by cię tak niecnie wykorzystać, chociaż postawiłam ci wystawną
kolację.
- A więc nie?
Michael A. Stackpole
207
- Nie.
- Dlaczego? - prychnął Corran. - Nie jestem dla ciebie dość dobry?
- Jesteś, ale jeśli dobrze pamiętam, i tak już śpisz w moim łóżku.
- Rzeczywiście. W tej sytuacji ten sposób uwodzenia jest raczej zbędny.
- Tak, ale zabawnie jest flirtować.
- Znowu masz rację. - Corran uśmiechnął się i uścisnął mocniej jej dłoń. Starał się,
by napięcie, które czuł coraz mocniej, nie przeniosło się na Mirax. - I nie przychodzi mi
na myśl nikt prócz ciebie, z kim chciałbym flirtować albo komu dałbym się uwodzić.
Myślę, że powinniśmy przekształcić to w coś stałego.
Brązowe oczy Mirax zaokrągliły się w udawanym zdumieniu.
- Poruczniku Horn, czy pan mnie prosi o rękę?
- Słuchaj, wiem, że to trochę nagłe, to znaczy... wprawdzie mieszkamy razem od
czasu, jak wróciłem zza grobu, ale przez te wszystkie misje i podróże, tak naprawdę
spędziliśmy razem może ze trzy tygodnie w ciągu ostatnich czterech miesięcy. I mimo
tego całego zamieszania wokół, wiem, że chciałbym być z tobą cały czas. Wiem, czuję
to, że nigdy nie pokocham nikogo tak, jak ciebie.
- Spróbowałbyś tylko. Już ja bym się postarała, żebyś przestał czuć cokolwiek. -
Mirax ścisnęła jego palce. - Jesteś tego pewien? Nie chcesz najpierw pogadać o tym z
Iellą?
- Powiedziałaby mi, że jestem idiotą, skoro nie poprosiłem cię już wcześniej, że-
byś za mnie wyszła. Ona i Diric byli sobie bliżsi niż jakakolwiek inna para, jaką zna-
łem; chociaż teraz czuję ból, to raczej by się nie wyrzekła ani jednej chwili spędzonej
razem z nim, nawet gdyby przez to mogła poczuć się lepiej. Od kiedy ją znam, przepo-
wiadała, ile tygodni potrwa mój kolejny związek, i zawsze miała rację. Ale jeśli chodzi
o nas, nie wygłasza żadnych prognoz.
- Zawsze uważałam, że jest mądra. Jeszcze jedno, Corran: musisz wiedzieć, że nie
wyrzeknę się ani mojego stylu życia, ani ojca. Dostaniesz taką Mirax Terrik, jaką znasz,
z całym dobrodziejstwem inwentarza.
- Chyba doszedłem z twoim ojcem do porozumienia, ale nawet gdyby tak nie było,
jesteś tego warta. Musisz wiedzieć, że ja również się nie zmienię.
- Nie chciałabym, żeby było inaczej.
Corran uniósł brew.
- A więc? - Czuł, jak serce wali mu w piersiach. - Wyjdziesz za mnie?
Mirax uniosła jego dłoń ze stołu i pocałowała.
- Tak, Corranie Horn, wyjdę za ciebie.
Napięcie, jakie czuł dało o sobie znać nerwowym śmiechem i pojedynczą łzą, któ-
ra spłynęła po policzku. Oswobodził dłoń, wyciągnął spod koszuli złoty łańcuszek i
wiszący na nim medalion Jedi.
- Na tej stacji trudno znaleźć jubilera, a nie chciałem prosić Zraii, żeby mi zrobił
pierścionek z quadanium, więc mogę ci ofiarować tylko to. - Wyciągnął do niej meda-
lion, ale Mirax odsunęła jego rękę.
- Corran, wiem, ile ten przedmiot znaczy dla ciebie. To twój talizman. Nie wezmę
go, zwłaszcza tuż przed atakiem.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
208
- Mirax, właśnie się zgodziłaś za mnie wyjść. Większego szczęścia już mi ten me-
dalion nie przyniesie. Jesteś dla mnie najważniejszą osobą w galaktyce, więc jeśli ten
talizman może ci zapewnić bezpieczeństwo, czy choćby przypominać o mnie, to lepiej,
żebyś miała go ty, niż żeby wisiał na mojej szyi.
Przyjęła medalion i przyjrzała mu się uważnie. Przejechała palcami po profilu Ne-
jaa Halcyona i uśmiechnęła się.
- Myślisz, że nasze dzieci będą do niego podobne?
- Lepiej do niego niż do twojego ojca. - Rozśmieszyło ich to. -A już na pewno
chłopcy. Jeśli nasze córki będą przypominać matkę, będę naprawdę szczęśliwy i równie
zaborczy wobec nich, jak twój ojciec wobec ciebie.
Mirax powiesiła na szyi medalion i wsunęła go pod ubranie.
- Zamierzam znaleźć dla ciebie równie niezwykły upominek. Pogadam ze Zraii,
żeby wykombinował dla ciebie coś, czego nigdy nie zapomnisz.
- Na przykład?
- Na przykład obrączkę z tworzywa, z którego zrobiona jest „Lusankya". Wzięła
cię w niewolę, tak jak ty moje serce.
- Nieźle, Mirax, całkiem nieźle.
- To ty sprawiasz, że wspinam się na wyżyny. Uśmiechnął się.
- Kiedy przekażemy twojemu ojcu tę radosną wiadomość? Mirax zbladła lekko.
- Odpowiedzią na pytanie „kiedy" zajmiemy się, jak już wymyślę , jak". Możemy
powiedzieć Wedge'owi i paru innym osobom, chociaż to może zaczekać do jutra. Dziś
wieczorem mamy co innego do roboty.
- Na przykład?
- Ty, Corranie Horn, poprosiłeś mnie, żebym została twoją żoną, a ja się zgodzi-
łam. Chcę, żeby w naszym małżeństwie wszystko układało się idealnie. - Wstała od
stolika i pociągnęła go za sobą. - Dlatego też dziś wieczorem mam w planie pewne
ćwiczenia, w których musimy dojść do perfekcji.
Fliry Vorru bez trudu odczytywał emocje, które targały obydwojgiem kapitanów.
Odprawa prowadzona przez Ysannę Isard wyraźnie wystraszyła kapitan Lakwii Varr-
schę. Choć wyższa i mocniej zbudowana niż pani dyrektor, pozbawiona była tej wital-
ności, która nadawała Isard władczy charakter. Lakwii awansowała wysoko w hierar-
chii Imperium, co świadczyło o wysokich kompetencjach, ale Vorru przypuszczał, że
swój awans zawdzięczała przynajmniej w pewnym stopniu związaniu swojej kariery z
karierą Joaka Drysso. To dzięki jego wschodzącej gwieździe wspięła się na szczyty
swoich możliwości.
W przeciwieństwie do Varrschy, Joak Drysso był niski i krępy; miał przedwcze-
śnie posiwiałe włosy i brodę. Mimo niewielkiego wzrostu miał w sobie coś groźnego,
budzącego lęk. Gdyby nie zamknięta przestrzeń pokoju, Vorru mógłby sobie go wy-
obrazić jako szturmowca stojącego o sto metrów dalej - morderczego i odrzucającego
wszelką myśl o kapitulacji.
Isard zdecydowała się włożyć na odprawę swój szkarłatny admiralski mundur,
mimo wilgotnego upału.
Michael A. Stackpole
209
- A więc tak to wygląda. Będziecie atakować stację kosmiczną klasy Empress.
Uzbrojenie i osłony znacie, choć nie należy lekceważyć możliwości, że trochę ją prze-
robili. Układ Yag'Dhul jest o dwadzieścia cztery godziny drogi stąd. Oczekuję, że sta-
cja zostanie zniszczona, a wy wyruszycie w drogę powrotną za trzydzieści sześć godzin
od tej chwili. Są jakieś pytania?
Drysso kiwnął głową.
- Nie mogę się nie zastanawiać, pani dyrektor, dlaczego wysyła pani w tę misję i
„Lusankyę", i „Zjadliwego". Sama „Lusankya", jak doskonale pani wie, ma wystarcza-
jącą siłę ognia, by całkowicie unicestwić stację. Oprócz tego mam do dyspozycji dwa-
naście eskadr myśliwców TIE, a to więcej niż dość, by rozgromić nędzne siły Antillesa.
Nawet najbardziej pesymistyczne szacunki ministra Vorru co do liczebności Łotrów
dają nam przewagę dwa do jednego w samych tylko myśliwcach. Choćby się uważali
za nie wiem jak dobrych, i tak nie mogą się łudzić, że nas pokonają.
Vorru odchrząknął.
- Zapomniał pan o alderaaniańskim krążowniku?
- Jego siła rażenia jest przeceniana. Gwiezdny superniszczyciel jest w stanie wy-
trzymać wszelki ostrzał ze strony krążownika i jednocześnie spokojnie zniszczyć stację.
Dwie eskadry myśliwców wystarczą, by trzymać go na dystans. Nie ma potrzeby, by
„Zjadliwy" towarzyszył mi w tej operacji. Co więcej, jego odlot naraża Thyferrę na
niebezpieczeństwo.
Isard zamrugała zaskoczona.
- Na niebezpieczeństwo? Z czyjej strony?
- Antillesa i jego ludzi. Proszę pamiętać, że jego X-wingi są zdolne do lotu w nad-
przestrzeni. Jeśli wystartują tuż po naszym przybyciu, przylecą tu w ciągu dwunastu
godzin i zyskają kolejnych dwanaście, by atakować nasze pozycje tutaj, zanim wróci-
my.
Vorru zmarszczył brwi.
- W jakim celu? Antilles nie zajmie planety bez piechoty.
- Ależ on ją ma, panie ministrze. Ashernów.
Isard bagatelizująco machnęła ręką.
- Mniejsza o to. Wszystko, co zdołają tu uzyskać podczas waszej nieobecności,
stracą, gdy wrócicie.
- Pozostawienie tu „Zjadliwego" pozwoliłoby zapobiec takiej sytuacji. - Drysso
pogładził bródkę. - Choć mam wielki szacunek i zaufanie do umiejętności kapitan Varr-
schy, jej okręt nie jest potrzebny w tej misji.
- Ani po to, by chronić Thyferrę. - Isard uśmiechnęła się lekko. -Mam Narodowy
Korpus Obrony Thyferry, który rozpędzi Łotrów, jeśli zrobią to, co pan mówi. Tych
kilku, którym Korpus pozwoli przeżyć, na nic się nie przyda Ashernom. Utrzymamy się
bez problemu przez dwanaście czy dwadzieścia cztery godziny, tyle ile wam będzie
potrzeba na powrót. A „Zjadliwy" leci z panem po to, by zagwarantować, że wrócicie.
Ait Convarion popełnił błąd, który pan popełnia teraz, nie doceniając Antillesa. Conva-
rion zapłacił za ten błąd śmiercią. Drysso przyjął ostrzeżenie Isard, nawet nie mru-
gnąwszy powieką.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
210
- Zapewniam, pani dyrektor, że „Lusankya" wróci z Yag'Dhul jako zwycięzca.
- Ufam, że tak właśnie się stanie, kapitanie Drysso, bo w przeciwnym razie nie ma
pan tu po co wracać. - Isard z powagą pokiwała głową. - Przekona się pan, że konse-
kwencje porażki będą bardzo nieprzyjemne.
Isard przeniosła wzrok na kapitan Varrschę, a Vorru tylko czekał, aż dowodząca
„Zjadliwym" kobieta skurczy się pod jej wzrokiem.
- Kapitan Varrscha, rozumie pani zadanie, które zostało pani powierzone?
- Tak jest, pani dyrektor. „Zjadliwy" ma służyć wszelką pomocą i wsparciem „Lu-
sankyi" w realizacji jej misji. Wykonam wszelkie rozkazy kapitana Drysso.
- Ach tak? Rozumiem. - Isard zmrużyła oczy. - Służy pani pod rozkazami kapitana
Drysso od wielu lat, prawda?
- Tak jest, pani dyrektor.
- Wykonywanie rozkazów to rzecz godna podziwu, ale co będzie, jeśli uzna pani,
że popełnił błąd?
- Nie rozumiem pytania, pani dyrektor.
Isard spojrzała na nią gniewnie.
- Czy jest pani w stanie przejąć inicjatywę, pani kapitan? Jeśli „Lusankya" znaj-
dzie się w niebezpieczeństwie, czy będzie pani zdolna zareagować, nie czekając na
rozkazy kapitana Drysso?
- Tak jest, pani dyrektor.
- Bardzo dobrze, pani kapitan. - Isard podeszła do Varrschy i odezwała się do niej
groźnym szeptem: - Proszę sobie to zapamiętać: „Lusankya" jest cenniejsza niż pani
czy pani okręt. Jej przetrwanie jest kluczem do naszych dalszych sukcesów tu, na Thy-
ferrze. Zrobi pani wszystko, co w pani mocy, by ten okręt powrócił. Kapitan Drysso
może uważać panią tylko za obserwatora jego misji, aleja traktuję panią jak tarczę,
która ma chronić ..Lusankyę" przed nieszczęściem.
Isard obróciła się na pięcie i zwróciła do całej trójki zebranej w pokoju.
- Jeśli Antilles wie, że lecimy, przygotuje się, by odeprzeć nasz atak. Ale nawet je-
śli się nas nie spodziewa, nie sądzę, by był bezbronny. Znajdzie się w rozpaczliwej
sytuacji, a ludzie w desperacji potrafią zainspirować innych do niezwykłych czynów.
Właśnie w takiej desperacji kryje się niebezpieczeństwo dla naszych oddziałów, więc
musicie być ostrożni. Jeśli to zwycięstwo będzie nas kosztować zbyt wiele, możemy się
znaleźć w kłopotach.
Na twarzy Drysso pojawił się wyraz zdecydowania i dumy.
- Zwycięstwo będzie należeć do nas, pani dyrektor.
- To słynne ostatnie słowa, kapitanie Drysso. - Isard prychnęła pogardliwie. -
Niech się pan postara, by nie dołączyć do szeregu nieudaczników, dla których te słowa
rzeczywiście były ostatnie.
Iella Wessiri wsunęła moduł spustowy karabinu laserowego na swoje miejsce i za-
blokowała bolec zabezpieczający. Podniosła ogniwo energetyczne, by umieścić je na
miejscu, ale przerwała tę czynność, bo Elscol Loro przecisnęła się na czworakach przez
otwór wejściowy do ziemianki Vratiksów, którą dzieliły.
Michael A. Stackpole
211
- Coś nowego? - zapytała Iella.
- Załogom „Lusankyi" i „Zjadliwego" cofnięto wszystkie przepustki - oświadczyła
Elscol. - W ciągu sześciu godzin powinni być w drodze.
- Eskortują jakiś konwój?
- Nie, ewidentnie szykują się do ataku, Iella zmarszczyła czoło.
- Chcesz powiedzieć: do ataku na naszą stację.
- Isard chyba nie chce tańczyć do muzyki, którą gra jej Wedge. -Elscol wzruszyła
ramionami. - Mam tylko nadzieję, że Wedge będzie w stanie zapłacić orkiestrze, kiedy
przyjdzie na to pora.
- Zajął Coruscant. Oswobodzenie tej planety nie powinno być dużo trudniejsze.
- Tak, ale Isard chciała, żeby Nowa Republika zajęła Coruscant. Jeśli chodzi o
Thyferrę, jest znacznie bardziej zaborcza.
- To prawda. - Iella odłożyła karabin i wcisnęła kilka przycisków na zegarku. - No
cóż, chyba się zaczęło. W dwie doby po odlocie „Lusankyi" z Thyferry pojawią się tu
Wedge i pozostali. Powiedziałaś już Sixtusowi?
- Razem ze swoim oddziałem wyruszył, by zająć wyznaczone pozycje. Przewidu-
je, że będzie gotowy oswobodzić więzienie na nasz sygnał.
Iella wyczuła w tonie Elscol dziwną nutę.
- A ty nadal uważasz, że tym sygnałem powinno być wysadzenie głównej siedziby
koncernu Xucphra przy użyciu grawiciężarówki wyładowanej materiałami wybucho-
wymi?
- Możesz mnie uważać za idiotkę, ale nie rozumiem, w czym ryzykowanie wła-
snego życia tylko po to, by schwytać Isard w jej własnej siedzibie, miałoby być lepsze
niż rozpylenie jej na atomy za pomocą zdalnie sterowanej bomby. Tylko nie zaczynaj
tej gadki o „doprowadzeniu przed oblicze sprawiedliwości".
Iella pokręciła głową.
- Słuchaj, wiem, jakim złem jest Isard. Mojego własnego męża przerobiła w bez-
wolną marionetkę. Niczego bardziej nie pragnę, niż podstawić jej pod nos blaster i za-
gotować mózg. Nie uważałabym tego za morderstwo...
- Nikt by tego nie uważał za morderstwo.
- ...ale nie chodzi o to, by ją po prostu zabić. Chodzi o to, by ją powstrzymać. A
nawet więcej: żeby postawić przed sądem, by odpowiedziała za swoje zbrodnie. Musi-
my przekonać ludzi, że prawo czemuś służy i że źli ludzie muszą odpowiedzieć za swo-
je czyny.
Elscol zmarszczyła czoło.
- Bomba do tego nie wystarczy?
- Bomba to przejaw anarchii. Jeśli zabijemy ją w ten sposób, ludzie pomyślą, że
trzeba było ją uciszyć, bo inaczej ten czy inny ważniak zostałby zdemaskowany jako
kolaborant. Powiedzą też, że się jej upiekło. Jeśli nie dopuścimy do procesu, wielu
uwierzy, że nie była aż taka zła, skoro nikt nie zobaczy, jak odpowiada za swoje zbrod-
nie. Za dwadzieścia, trzydzieści czy pięćdziesiąt lat może się pojawić jakiś ruch neoim-
perialny, który uzna ją za wzór do naśladowania. Zabijając ją za pomocą bomby, zro-
bimy z niej męczennicę, podczas gdy proces pokaże, że była po prostu potworem.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
212
Elscol przygryzła wargę i zastanowiła się przez chwilę.
- Hm... niechętnie to przyznaję, ale w tym, co mówisz, jest jakiś sens. Chyba po-
trzebuję odpoczynku.
- Wszyscy potrzebujemy odpoczynku.
- Jeśli przeżyjemy ten twój atak, znajdziemy sobie jakiś kurort na planecie, gdzie
Imperator jest tylko postacią z bajki, którą straszy się dzieci.
- Chciałaś chyba powiedzieć , jak już przeżyjemy".
Elscol uśmiechnęła się.
- Jasne, jak już przeżyjemy. Mam tylko nadzieję, że nie oczekujesz, żebym weszła
tam z blasterem nastawionym na ogłuszanie. Nic z tego.
Iella sięgnęła po swój karabin i wsunęła na miejsce ogniwo energetyczne.
- Kiedy ktoś do mnie strzela, strzelam, żeby zabić. Jeśli chodzi o Vorru, Isard czy
Dlarit postaram się ich tylko ogłuszyć, pod warunkiem, że nie narażę w ten sposób
nikogo z naszych na śmierć. Twój plan wymaga więcej finezji niż użycie bomby, ale
myślę, że może się udać.
- Uda się - powiedziała Iella z głębokim przekonaniem. - Jeszcze tylko dwa dni, a
Thyferra odzyska wolność, podczas gdy Isard ją utraci.
Michael A. Stackpole
213
R O Z D Z I A Ł
35
Kapitan Joak Drysso roześmiał się cicho i groźnie. Echo jego śmiechu wypełniło
pogrążoną w mroku kabinę na „Lusankyi". Przypomniał sobie z holograficzną wyrazi-
stością widok „Egzekutora" zatapiającego dziób w na pół ukończonej „Gwieździe
Śmierci" na orbicie Endoru. Wiedział już w tym momencie, że bitwa jest przegrana,
więc zabrał „Zjadliwego" i uciekł z pola walki. Zawsze wiedziałem, pomyślał, że zdo-
będę jeszcze jedną szansę, by zaatakować Rebeliantów.
Ani przez chwilę nie wierzył w bajeczkę, że Antilles i jego ludzie odcięli się od
Nowej Republiki. Ich zadaniem było wyłącznie angażowanie sił Isard, dopóki Nowa
Republika nie będzie gotowa się nią zająć - i Antilles doskonale wykonał to zadanie,
ściągając na siebie jej uwagę. Gdyby nie on, mogłaby wpaść na pomysł, by utworzyć
Sojusz Imperialny, skupiłaby wokół siebie niezależnych imperialnych admirałów, by
wspólnie pokonać Nową Republikę. Mogłaby nawet im przewodzić, bo miała to, czego
wszyscy potrzebowali: bactę.
Krótkowzroczność Isard nie zdziwiła jednak Dryssa, głównie dlatego, że była poli-
tykiem, a nie wojskowym. Ogromną przyjemność sprawiały jej polityczne gry i podstę-
py, a kiedy już musiała chwycić za młot, posługiwała się nim bardzo niezgrabnie. Wy-
słanie Convariona, by unicestwił Halanit, było takim właśnie niepotrzebnym gestem.
Wahadłowiec szturmowy i eskadra myśliwców TIE w zupełności by wystarczyły, żeby
zniszczyć to osiedle. Tym atakiem nie osiągnęła nic poza uratowaniem twarzy i roz-
wścieczeniem Antillesa.
On rozegrałby sprawę zupełnie inaczej. Drysso zgadzał się, że atak był konieczny,
ale on najpierw zaatakowałby Korelię i zmusił do posłuszeństwa tamtejszy Dyktat,
powiększając imperium Iceheart o Korelię i jej stocznie. Dzięki temu mogliby stopnio-
wo powiększać swoją flotę. Potem przeprowadziłby podobną akcję na Kuat, uzyskując
dostęp do tamtejszych stoczni. A wreszcie Sluis Van, pomyślał. Mając pod kontrolą te
trzy ośrodki, zadusiłby Nową Republikę samymi tylko sankcjami handlowymi - bez
statków i stoczni ruch międzygwiezdny zamiera.
Drysso postanowił jednak mimo wszystko trzymać się Isard, bo uznał, że miała
największe szanse na odtworzenie Imperium, no i posiadała najmocniejsze prawa do
tronu. Popierał jej decyzję o opuszczeniu Coruscant - planeta, która nie zapewnia środ-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
214
ków do prowadzenia wojny, ma podczas tej wojny znikome znaczenie. Podbita przez
Nową Republikę planeta rzeczywiście stała się kulą u nogi Rebeliantów, a objęcie przez
Isard przywództwa nad koncernem produkcji bacty zapewniło jej bardzo wysoką pozy-
cję w galaktyce.
Na nieszczęście jej potęgę uosabia ten okręt, pomyślał Drysso. Pogłaskał oparcie
kapitańskiego fotela, w którym siedział. Tylko poprzez ten okręt Isard może sprawować
władzę nad innymi planetami, wymuszać posłuszeństwo i karać za opór. A teraz ten
okręt jest mój, pomyślał, a jej potęga spłynęła na mnie.
Przypięty do marynarki komunikator zasygnalizował połączenie.
- Tu Drysso.
- Kapitanie, za pięć minut wyskakujemy z nadprzestrzeni.
- Zaraz będę na mostku. - Drysso wstał i przeszedł z kabiny do turbowindy, która
zabrała go na mostek. Gdy turbowinda zaczęła zwalniać, Drysso przywołał na twarz
surowy wyraz. Kiedy drzwi się rozsunęły, wyszedł prosto na kapitański wybieg.
- Proszę meldować, poruczniku Rosion.
Główny nawigator spojrzał w górę z zagłębienia, w którym siedział.
- Przylatujemy zgodnie z harmonogramem. Stacja krąży wokół Yag'Dhul, po orbi-
cie zewnętrznej w stosunku do trzech największych księżyców planety, zawsze po ich
przeciwległej stronie. Wchodzimy do systemu jedynym kursem, który pozwoli nam
ominąć planety, ich księżyce i centralną gwiazdę. Stacja powinna się znaleźć w naszym
polu rażenia, gdy tylko podejdziemy dostatecznie blisko.
- Doskonale. - Drysso przeniósł wzrok na łącznościowca. - Chorąży Yesti, kiedy
wyjdziemy z nadprzestrzeni, proszę poinformować „Zjadliwego", że oczekujemy, iż
zajmie pozycję dwadzieścia kilometrów za naszą rufą. Proszę przekazać kapitan Varr-
schy, że ma nie włączać systemów uzbrojenia, dopóki nie wydam wyraźnego rozkazu.
- Tak jest, panie kapitanie.
Drysso szedł dalej, aż znalazł się przy iluminatorach. Tunel światła, którym poru-
szał się okręt, rozpadł się na długie smugi. Te z kolei w jednej chwili zamieniły się w
nieruchome klejnoty rozsypane na czarnym aksamicie. Na wprost długiego dziobu
okrętu słońce systemu płonęło jaskrawym światłem. Yag'Dhul i krążące wokół niej
księżyce przypominały wielobarwne kule zawieszone w przestrzeni. Na tle szarej tarczy
Yag'Dhul odbijała się sylwetka stacji kosmicznej - niewielki krzyż, mały i bezbronny.
- Panie kapitanie, odbieramy sygnały myśliwców startujących ze stacji.
- Doskonale. Proszę powiedzieć pułkownikowi Ariowi, że ma zgodę na start swo-
ich myśliwców i rozmieszczenie ich tak, by utworzyły ekran przed naszym dziobem.
Czy zauważył pan już alderaaniański krążownik wojenny?
- Nie - zameldował adiutant. - W promieniu stu kilometrów wokół nas jest czysto,
a „Zjadliwy" melduje podobną sytuację.
- Proszę zwiększyć zasięg czujników do dwustu kilometrów, poruczniku Waroen, i
nadal monitorować obrzeża systemu, czy nie pojawi się tam ten krążownik. Kiedy
znajdą się w naszym zasięgu?
- Za dziesięć minut.
- Maksymalna moc na tarcze.
Michael A. Stackpole
215
- Tak jest, panie kapitanie.
Drysso pogładził brodę, przyglądając się, jak stacja rośnie w iluminatorach. Start
myśliwców go nie zaskoczył. Co innego mogli zrobić? Dlatego właśnie rozkazał swoim
myśliwcom utworzenie ochronnego ekranu. X-wingom trudno będzie przebić się przez
ich zaporę, a angażując się w walkę bezpośrednią nie byłyby w stanie jako formacja
zachować spójności, koniecznej, by ostrzelać jego okręt torpedami protonowymi. Tor-
pedy protonowe i pociski udarowe mogły zagrozić jego okrętowi, jednak tylko wtedy,
gdy nadlatywały w wielkiej ilości -znacznie większej, niż dałyby radę wystrzelić trzy
tuziny myśliwców.
- Panie kapitanie, myśliwce osiągnęły prędkość nadświetlną.
- Dziękuję, Waroen. Proszę potwierdzić, że kierują się w stronę Thyferry.
W głosie adiutanta, gdy odpowiadał, słychać było zaskoczenie.
- Tak jest, panie kapitanie, właśnie tam lecą.
- Doskonale. Dotrą tam za dwanaście godzin, które spędzą w maleńkich kabinach,
pozbawieni snu i na resztkach paliwa. Thyferranie poradzą sobie z nimi. My zaś za-
troszczymy się o to, by nie mieli dokąd wrócić.
Odpowiedzią na jego uwagę był zduszony chichot, przez który po chwili przebił
się głos oficera łącznościowego.
- Kapitanie, odbieramy wiadomość ze stacji.
Drysso odwrócił się i wskazał na holoprojektor po swojej lewej stronie.
- Proszę przesłać sygnał tutaj, panie Yesti.
Nad tabliczką holoprojektora zaczął się formować obraz wysokiego mężczyzny ze
sztucznym okiem. Drysso stanął wyprostowany naprzeciwko niego.
- Mówi kapitan Joak Drysso z „Lusankyi" - odezwał się. - Wasze myśliwce was
opuściły.
- Wysłałem myśliwce, by zabawiły się czymś o większych rozmiarach. - Mężczy-
zna z hologramu ujął się pod boki. - Jestem Booster Terrik, a to moja stacja. Lecicie z
prędkością, która zapewni wam zajęcie najdogodniejszej pozycji do ostrzału za pięć
minut. Dam wam te pięć minut, zanim zniszczę wasz okręt.
- Odważny jesteś, Terrik, żeby kierować stacją o minimalnych osłonach, z pół tu-
zinem dział laserowych i dziesięcioma bateriami turbolaserów.
Terrik roześmiał się.
- Wprowadziliśmy tu pewne usprawnienia. - Głową dał znak komuś poza zasię-
giem hologramu.
Drysso poczuł, że „Lusankya" zatrzęsła się lekko. Natychmiast dał znak Vestiemu,
by przerwał transmisję i warknął do adiutanta:
- Co to było?
- Uruchomili projektor studni grawitacyjnej, który emituje stożek energii w naszą
stronę. Nic nam nie zrobi. Ten wstrząs spowodowały nasze własne generatory grawita-
cji, które skorygowały przyciąganie na okręcie. Brak meldunków o jakichkolwiek
uszkodzeniach.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
216
Drysso zmarszczył czoło. Jedyną szkodą, jaką mógł im wyrządzić projektor studni
grawitacyjnej, było uniemożliwienie odwrotu i ucieczki w nadprzestrzeń, dopóki byli w
zasięgu jego stożka.
- Poruczniku Rosion, proszę obliczyć możliwe trajektorie skoku w nadprzestrzeń.
- To będzie trudne, panie kapitanie. Ze względu na gęstość Yag'Dhul, rozmiesz-
czenie księżyców i stożek grawitacyjny nasz wybór jest poważnie ograniczony. Może-
my jedynie uciec z płaszczyzny ekliptyki, aż znajdziemy się poza zasięgiem stożka, a
potem lecieć prosto przed siebie. Jeśli chce pan, żebyśmy wrócili na Thyferrę, najlepszą
wersją będzie wyrwanie się ze stożka, krótki skok na obrzeża systemu i powrót po kur-
sie, którym przylecieliśmy z Thyferry. To najkrótsza droga.
Muszą mieć jeszcze coś w zanadrzu, pomyślał Drysso.
- Poruczniku Waroen, proszę przekierować czujniki na obszar naszego kursu po-
wrotnego.
- Tak jest, panie kapitanie.
Drysso odwrócił się, by obserwować swojego rudowłosego adiutanta przy pracy.
Po chwili porucznik zbladł jeszcze bardziej, o ile to było możliwe.
- Panie kapitanie, namierzyłem niewielki oddział na obrzeżach systemu. Myśliwce
i frachtowce, może jeden większy okręt.
- Pułapka?
- Możliwe, ale nie, zaraz... Panie kapitanie, oddział opuścił system w kierunku
Thyferry. Tym samym kursem, co wcześniej frachtowce i nasze własne okręty.
Drysso skinął głową i odwrócił się w stronę iluminatorów. Prawidłowo ocenił tak-
tykę Antillesa, który zdecydował się wysłać część swoich sił na Thyferrę. Fakt, że
frachtowce czekały już na obrzeżach systemu wskazywał, że Antilles przewidział ich
atak. Ale nawet z frachtowcami i krążownikiem wojennym, pomyślał, niewiele zdziała-
ją na Thyferrze. Ich oddziały będą zmęczone po podróży, co osłabi ich skuteczność w
walce. Co więcej, kiedy już zniszczę tę stację, będę mógł wrócić na Thyferrę. Przybędę
niedługo po statkach wroga i uderzę na jego siły w niszczącym ataku. Dzięki studni
grawitacyjnej zyskali nieco na czasie, ale niewiele.
Drysso wskazał na holoprojektor.
- Chorąży Yesti, proszę połączyć się ze stacją. Poruczniku Rosion, proszę lecieć,
aż stacja znajdzie się w polu rażenia, a następnie zatrzymać okręt.
- Rozkaz, panie kapitanie. Silniki stop!
Na mostku „Lusankyi" ponownie pojawił się hologram Terrika.
- Zauważyłem, że się zatrzymaliście, kapitanie Drysso. Czy zamierza pan omówić
warunki kapitulacji?
Drysso uśmiechnął się.
- Tak. Waszej.
Uśmieszek Terrika ustąpił miejsca zakłopotaniu.
- Czyżby pan uważał, że chcemy uniknąć walki? Proszę mi wierzyć, myli się pan.
- Ponownie dał znak komuś poza polem hologramu, a po chwili „Lusankya" odczuła
kolejny, znacznie potężniejszy wstrząs. - Pańscy ludzie bez wątpienia potwierdzą, że
właśnie uruchomiliśmy promienie ściągające skierowane na pański okręt. Może pan
Michael A. Stackpole
217
spróbować się wyrwać, ale jeśli się to panu uda, będę musiał poważnie porozmawiać z
facetem, który udzielił mi gwarancji na generatory.
- Niech się pan lepiej postara, żeby szybko je naprawił. Rosion, cała wstecz. Wy-
rwiemy się tym promieniom.
- Nie możemy, panie kapitanie. Ster nie reaguje, a te promienie są bardzo mocne.
- Nie daje mi pan wyboru - warknął Drysso do Terrika.
- Rozumiem. Warunki kapitulacji są następujące...
- Nie, durniu! Mam jedną możliwość: całkowite zniszczenie waszej stacji! Artyle-
ria, cel na stację. Strzelać na mój rozkaz!
- Na czarne kości Imperatora!
Drysso obrócił się na pięcie i wbił w porucznika Waroena ostre spojrzenie, ale je-
go adiutant nie odrywał wzroku od monitora, więc nie zrobiło to na nim wrażenia.
- O co chodzi, Waroen?
- Panie kapitanie, zostaliśmy namierzeni przez czujniki torped protonowych i poci-
sków udarowych.
- Ile?
- Bardzo dużo, proszę pana, ponad trzysta. - Waroen uniósł wzrok. - Już po nas.
Drysso odwrócił się w stronę iluminatorów. Wyobraził sobie, jak potężna salwa
trzystu torped protonowych i pocisków udarowych przebija jego przednie tarcze. Pod
takim ostrzałem padłyby w ułamku sekundy, a pociski zaczęłyby kąsać jego okręt. A to
zaledwie pierwsza salwa, pomyślał. Kolejna wystarczyłaby, żeby całkowicie unicestwić
„Lusankyę".
Wraz z wizją klęski przygniotła go świadomość, że wszystkie jego plany na przy-
szłość biorą w łeb. „Lusankya" była kluczem do wszystkiego, a on został wystrychnięty
na dudka. Antilles przewidział atak na stację. Przygotował pułapkę na gwiezdny super-
niszczyciel. Nawet jeśli Drysso wystrzeli i wyeliminuje część wyrzutni i kilka promieni
ściągających, zdoła uratować jedynie poważnie uszkodzony wrak okrętu.
Kapitan zawahał się, a ta chwila wahania mogła go kosztować utratę statku i klę-
skę jego marzeń.
Dwa kilometry przed jego dziobem „Zjadliwy" skoczył do przodu, zasłaniając so-
bą stację. Imperialny gwiezdny niszczyciel zaczął nagle się kurczyć, ale dopiero gdy
Drysso kątem oka zauważył rozmazane smugi gwiazd, uświadomił sobie, dlaczego tak
się dzieje. Nie zniszczą mojego okrętu, pomyślał. Uciekali od stacji z ogromną prędko-
ścią- silniki pracowały pełną mocą. „Zjadliwy" uwolnił go z okowów promieni ściąga-
jących, zajmując pozycję między „Lusankya" a stacją.
Drysso uśmiechnął się i oblizał kropelki potu, które zebrały mu się w kącikach
warg. Uwolniliśmy się z pułapki, którą zastawił na nas Antilles, pomyślał. Antillesowi
wydawało się, że znalazł sposób, by ich zniszczyć, ale nic z tego nie wyszło. Teraz
nadszedł czas, by zastawić pułapkę na niego.
Kapitan odwrócił się w stronę załogi na mostku.
- Rosion, oblicz kurs powrotny na Thyferrę, najszybszy z możliwych. Yesti, prze-
ślij nasze podziękowania na „Zjadliwego". Powiedz im, że ich ofiara nie pójdzie na
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
218
marne, że pozwoli nam zniszczyć Wedge'a Antillesa i przyspieszyć odrodzenie Impe-
rium.
Waroen spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Nie pomożemy im?
- Oni po prostu wypełniają swój obowiązek, poruczniku. - Drysso poczuł w ustach
kwaśny smak strachu na myśl o tym, że w ogóle próbował zaatakować stację. - Teraz
pora, żebyśmy wypełnili nasz.
Michael A. Stackpole
219
R O Z D Z I A Ł
36
Zanim „Lusankya" zdążyła pokonać swoją trasę w nadprzestrzeni, kapitan Drysso
stworzył sobie przekonujące wytłumaczenie własnego postępku. Wiedział, że to tylko
cienka warstwa faktów, okoliczności i kłamstw, które nie wytrzymają surowej analizy
Isard, ale fakt pozostawał faktem - potrzebował jakiegoś wyjaśnienia, a to było najlep-
sze, jakie zdołał wymyślić.
Wszystko zasadzało się na założeniu, że stacja Antillesa mogła go pokonać. Wie-
dział o tym, a na poparcie miał odczyty czujników. Sama Isard jasno dała im do zrozu-
mienia, że ocalenie „Lusankyi" było sprawą życia i śmierci, więc wycofanie się z walki,
gdy tylko trafiła się okazja, było jedynym wyjściem. Stacja okazała się potężnie uzbro-
jona, jedynym rozsądnym sposobem, by ją pokonać, było odciąć ją od dostaw i pozwo-
lić mieszkańcom przymierać głodem, póki się nie poddadzą.
Uzasadniwszy konieczność wycofania się z walki, łatwo mógł przejść do następ-
nego kroku. Miał odczyty czujników wskazujące, że Antilles, krążownik wojenny i
tuzin frachtowców wyruszyły na Thyferrę. Był to znacznie liczniejszy i silniejszy od-
dział, niż Isard się spodziewała. Tylko wracając najkrótszą trasą do domu, „Lusankya"
zdążyłaby przyjść z odsieczą Thyferrze. Wydawało się oczywiste, że bez pomocy „Lu-
sankyi", Narodowy Korpus Obrony Thyferry mógł mieć trudności z odparciem ataku.
Tak, nie miał innego wyjścia, jak tylko wrócić na Thyferrę.
Uświadomił sobie, że pozostawił w układzie Yag'Dhul swoje myśliwce TIE, ale
nawet to potrafił wytłumaczyć. Zadaniem myśliwców było wspomóc siły obronne
„Zjadliwego" - mogły przecież namierzyć i zestrzelić pociski, zanim te trafiłyby w
imperialny gwiezdny niszczyciel. Spodziewał się również, że zdołają podejść dosta-
tecznie blisko, by zniszczyć wyrzutnie pocisków, pomagając w całkowitym unicestwie-
niu stacji. A że piloci tych myśliwców byli skazani na śmierć, gdyby zagładzie uległa i
stacja, i „Zjadliwy"... cóż, niewiele go to obchodziło - mieli swoje obowiązki, tak jak
on miał swoje. Gdyby się zatrzymał, by zabrać ich na pokład, jego okręt zostałby znisz-
czony.
Wyglądał przez iluminatory mostka, bo spodziewał się, że wyskoczą prosto w pole
bitwy. Kiedy tunel światła zamienił się w rozgwieżdżone niebo normalnej przestrzeni,
zobaczył nad sobą jedynie zielono-białą kulę Thyferry. Żadnych X-wingów lecących
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
220
prosto na niego. Żadnych myśliwców TIE, wypełniających przestrzeń zielonym ogniem
laserów. Nie zobaczył nic, co odbiegałoby od normalności, tylko zwykły ruch frach-
towców w przestrzeni i kilka patroli.
Drysso walnął pięścią o transpastalową szybę. Antilles wywiódł go w pole! Mar-
kując atak na Thyferrę, odciągnął go z pola walki, zmuszając do poświęcenia „Zjadli-
wego". Łotry opuściły pewnie stację, pomyślał, pozostawiając na niej tylko garstkę
ochotników, skłonnych przehandlować życie za zniszczenie „Zjadliwego". Konwój,
który Drysso widział, jak odlatuje z Yag'Dhul, kierował się pewnie po prostu do innej
bazy - której teraz znowu będą musieli szukać, znosząc przy tym kolejne napady Ło-
trów na swoją flotę.
Głos porucznika Waroena przebił rozpaczliwe myśli kapitana Drysso.
- Panie kapitanie, z nadprzestrzeni dwadzieścia pięć kilometrów za naszą rufą wy-
chodzi właśnie imperialny gwiezdny niszczyciel.
Jakim cudem Varrscha zdołała wyciągnąć stamtąd ?,Zjadliwego"? Drysso spojrzał
na holoprojektor.
- Chorąży Yesti, proszę połączyć mnie z tym okrętem. Kapitan Varrscha, jak udało
się pani wydostać?
Dopiero po dłuższej chwili rozpoznał osobę, której holograficzny obraz wyświetlił
się przed jego oczami. Poczuł się, jakby wokół serca ktoś zacisnął mu lodowatą obręcz.
- Kapitanie Drysso, obawiam się, że pomylił pan moją„Wolność" ze swoim „Zja-
dliwym" - uśmiechnął się do niego kapitan Sair Yonka. - Proszę nie mówić, że raduje
pana mój widok; nie sądzę, żeby był pan zadowolony z mojego przybycia.
- Kapitanie Drysso, „Wolność" wypuściła myśliwce... X-wingi i Brzydale - zamel-
dował porucznik.
Drysso otwierał już usta, by skierować do walki własne nieistniejące myśliwce, ale
w porę się pohamował.
- Nawiążcie łączność z planetą i wezwijcie oddziały Korpusu - warknął. - Chcę
mieć tu wszystkie ich myśliwce do obrony. Niech sternik obróci okręt... ruszamy na
„Wolność".
Wycelował palec w hologram Yonki.
- Nie sądzę, by był pan zadowolony ze swojego przybycia, kiedy będzie już po
wszystkim.
Bujna roślinność wokół głównej siedziby koncernu Xucphra umożliwiła Ielli i jej
ludziom dotarcie na odległość dwudziestu pięciu metrów od tylnego wejścia. Plan
przewidywał, że podejdą do drzwi, zamontują ładunek na zamku, wysadzą go i wejdą
do środka, zanim ktokolwiek zdąży podnieść alarm. Zaledwie dziesięć metrów za
transpastalowymi drzwiami znajdowało się pomieszczenie ochrony, w którym mogliby
przejąć kontrolę nad systemem alarmowym, co ułatwiłoby dostęp do korytarzy i turbo-
wind.
Tymczasem wejścia strzegło dwóch wartowników, zauważyła Iella. Na pierwszy
rzut oka wyglądali na prawdziwych szturmowców, ale Iella zauważyła, że nie przestają
rozmawiać. Banthy z Korpusu w przebraniu rankorów, pomyślała. Pas otwartej prze-
Michael A. Stackpole
221
strzeni, który musiała pokonać, był jednak wystarczająco szeroki, by strażnicy, nawet
kiepsko wyszkoleni, zdążyli do niej strzelić. Planowali atak z bliskiej odległości, więc
żaden z jej ludzi nie miał rusznicy blasterowej, wyłącznie karabiny laserowe i pistolety,
więc zastrzelenie obu strażników, nie wychodząc z ukrycia, nie wchodziło w grę. Z tej
odległości mogli wprawdzie ich trafić, ale pancerze stwarzały ryzyko, że nie zabiją ich
od razu.
Iella potrzebowała czegoś, co odwróciłoby uwagę wartowników, ale jedyną realną
alternatywą było użycie ładunku wybuchowego. Problem polegał na tym, że gdyby
szturmowcy nie zginęli od eksplozji, niewątpliwie by o niej zameldowali, wzbudzając
czujność kolegów znajdujących się wewnątrz, a tego by wolała uniknąć. Sięgnęła po
komunikator, by poprosić Elscol o posiłki, które pomogłyby odwrócić uwagę strażni-
ków, gdy nagle nad czubkami drzew przeleciał z wizgiem myśliwiec typu TIE.
Podczas gdy mijał ich drugi i trzeci myśliwiec, Iella zauważyła, że strażnicy uno-
szą głowy i pokazują w górę. Jeden z nich zdjął nawet hełm, by lepiej widzieć, i wci-
snął go pod pachę. Iella bez chwili zastanowienia wstała i podeszła w stronę drzwi,
ukrywając karabin za plecami. Uniosła głowę, jakby również przyglądała się przelatu-
jącym myśliwcom.
Tuzin maszyn wypadło z rykiem z hangaru; Iella zorientowała się, że Wedge i je-
go ludzie w końcu przylecieli. Gdybym tylko zdołała wykonać moje zadanie, pomyśla-
ła. Spojrzała na strażników i z uśmiechem podeszła do schodów wejściowych.
- Przepraszam, ale nie może pani tu przebywać.. - Stojący z gołą głową strażnik
oparł karabin laserowy o ścianę i zaczął mocować się z hełmem. - Wstęp wzbroniony.
- Och, przepraszam. - Iella uśmiechnęła się jeszcze szerzej i wyjęła zza pleców ka-
rabin. Skosiła strażników serią, wypalając dziury w białym plastoidowym pancerzu
chroniącym klatkę piersiową i brzuchy. Hełm wypadł z rąk jednego z nich i potoczył
się podskakując w dół schodów, po których Iella właśnie wbiegała. Przestąpiła ciało,
wycelowała karabin w zamek i puściła szkarłatną serię, która zamieniła go w parę.
Zanim zdążyła pchnąć drzwi stopą, dwóch Ashernów dotarło na podest. Potężny-
mi kopniakami tylnych kończyn strącili ciała strażników ze schodów. Trzymając pisto-
lety laserowe ze specjalną rękojeścią, przystosowaną do ich dłoni o krótkich, grubych
palcach, asherneńscy wojownicy wdarli się przez drzwi i rzucili w głąb korytarza.
Duraplastowe drzwi do pomieszczenia kontrolnego wartowników pękły pod kop-
niakami. Wojownicy wpadli do środka; ich gwałtowne ruchy wyglądały groteskowo w
jaskrawoniebieskim świetle. Iella dotarła do drzwi chwilę po nich z karabinem goto-
wym do strzału, ale xucphrańscy strażnicy byli już nieprzytomni. Dwóch z nich nie
miało nawet czasu dobyć blasterów, a wszyscy trzej leżeli w kałuży parującej kawy.
- Wybrali kiepski moment na przerwę. Zwiążcie ich, żeby nie narobili kłopotu, jak
się ockną- poleciła. Dwóch członków ruchu oporu wypełniło jej rozkaz, podczas gdy
trzeci rozsiadł się w fotelu przed panelem sterowania systemem ochrony budynku.
- Potrafisz zamknąć ten budynek, Jesfa?
- Tak jak Vratiks potrafi skakać. - Ciemnowłosy komandos wskazał na dwa rzędy
monitorów nad pulpitem. - Tutaj jest podgląd różnych miejsc wewnątrz budynku... po
jednym monitorze na piętro i na każdą z dwóch wież. Wszystko stąd widać - dodał,
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
222
kładąc palce na klawiaturze - i wszystko można stąd wyłączyć i zamknąć. To taki sam
system, jaki stosowałem, kiedy jeszcze pracowałem w ochronie Zaltina.
- Dobrze. W takim razie zablokuj wszystko oprócz jednej turbowindy. Zabezpiecz
hangary wahadłowców w wieżach i otwórz główne wejście.
- Możesz to uznać za zrobione. Przełączę komunikator na drugi kanał taktyczny,
żebym mógł cię informować o wszystkim, co widzę.
Iella uśmiechnęła się.
- Warto spróbować, ale nie zdziw się, jeśli uszkodzą kamery. Ja bym tak zrobiła.
Poklepała go po ramieniu i wyłowiła z kieszeni komunikator.
- Hak do Klingi, jesteśmy w środku. Droga wolna.
- Jesteśmy w drodze, Haku. - Po raz pierwszy od czasu, gdy Iella poznała Elscol,
kobieta wydawała się szczęśliwa. - Dobra robota.
Erisi Dlarit była wściekła, że jej eskadra była ostatnia w długim szyku maszyn Na-
rodowego Korpusu Obrony Thyferry wyruszającym do walki z Rebeliantami. Ze złości
ścisnęła z całej siły drążek Interceptora. Eskadra Mocnych - składająca się z niedo-
świadczonych pilotów, którzy dzielili hangar z jej Eskadrą Wybrańców-została wysłana
do walki w pierwszej linii. Mocni, też mi nazwa, pomyślała pogardliwie. Mocni w gę-
bie, to by lepiej do nich pasowało.
Próbowała się skontaktować z biurem Isard i dowiedzieć, dlaczego jej pilotów nie
wezwano do walki, ale nikt nie odpowiadał. Korzystając ze swobody, jaką dysponowa-
ła dzięki swojej pozycji, Erisi natychmiast rozkazała startować swoim Wybrańcom.
Lepiej, żebyśmy zginęli w przestrzeni niż w hangarze, uznała.
Gdy tylko jej maszyna uniosła się w powietrze, Erisi ściągnęła dane taktyczne z
kontroli lotów. Nie spodobało jej się to, co zobaczyła. Imperialny gwiezdny niszczyciel
i alderaaniański krążownik wojenny ruszały do ataku na „Lusankyę". Niszczyciel skrę-
cił i leciał teraz prostopadle do linii kadłuba olbrzymiego okrętu. Dzięki temu artylerzy-
ści na bakburcie niszczyciela mogli ostrzeliwać dziób super-niszczyciela. Krążownik
powoli przesuwał się w stronę rufy „Lusankyi"; kiedy przeciśnie się pomiędzy gęstwiną
frachtowców, będzie w stanie zaatakować jej silniki.
Myśliwce wypuszczone z pokładu niszczyciela mknęły w zwartym szyku prosto
na „Lusankyę". Eskadra myśliwców Korpusu leciała im na spotkanie bezładną grupą,
rozciągniętą tak szeroko, że Łotry mogły spokojnie po kolei je wykończyć.
To samobójstwo, pomyślała Erisi.
Włączyła komunikator na częstotliwości taktycznej.
- Tu dowódca Wybrańców do dowódcy Mężnych. Zredukujcie prędkość i zacze-
kajcie, aż dołączy do was Eskadra Mocnych.
- Nic z tego, dowódco Wybrańców. Mamy inne rozkazy.
- Uznaj je za odwołane. Zastanów się, lecicie do walki z Eskadrą Łotrów!
- Więc Łotrów będziemy zabijać. Ku chwale Thyferry!
Erisi przełączyła komunikator na częstotliwość taktyczną Wybrańców.
- Trzymać się blisko, Wybrańcy. Lecimy na Łotrów. Miejmy nadzieję, że nasi to-
warzysze trochę ich zmęczą.
Michael A. Stackpole
223
Wedge obserwował dane taktyczne napływające z „Walecznego" i czuł, jak jego
ciało pokrywa się gęsią skórką.
- Co oni robią? Dlaczego lecą na nas w ten sposób?
Jego astromech typu R5 zagwizdał w zwięzłej odpowiedzi.
- To było pytanie retoryczne, Gate. Nie miałbyś dość danych, by obliczyć odpo-
wiedź. - Po ostatniej misji Wedge kazał technikom skasować pamięć Mynocka i uno-
wocześnić jego oprogramowanie. Ze względu na przeróbki, których dokonał Zraii,
oznaczenie astromecha również uległo zmianie na R5-G8, co Wedge szybko zdrobnił
na dźwięczne „Gate".
- Sprawdź sygnał z transpondera.
Kolejny krótki gwizd potwierdził, że transponder jest w pełni sprawny.
Wedge włączył komunikator.
- Pół minuty do pierwszej fali myśliwców TIE. Pamiętajcie, naszym celem jest
„Lusankya", a nie ściganie niedoświadczonych myśliwców. Zabijcie tych, których bę-
dziecie musieli, ale nie traćcie z oczu celu misji. „Dwa", zostań ze mną.
- Rozkaz, dowódco - odpowiedziała Asyr.
Wedge przełączył lasery na podwójny ogień, wybrał cel spośród nadlatujących
myśliwców TIE i czekał, aż prostokąt celowniczy zapłonie czerwienią. Zacisnął dłoń na
spuście, wypuścił dwa promienie energii i zaraz zanurkował, uciekając przed zielonymi
promieniami rozpryskującymi się o jego przednie tarcze.
Wykonując ten manewr, nie mógł zobaczyć, czy trafił w cel, dopóki Gate nie wy-
świetlił mu czerwonymi literami w dole monitora beznamiętnego komunikatu: „Cel
wyeliminowany". Może Mynock nie był jednak taki zły, pomyślał Wedge. Spojrzał na
odczyty czujników i za rufą dostrzegł tylko dwa TIE. Każdy z nas trafił po jednym,
pomyślał. Dobra robota. Uznał, że ostatnie dwie maszyny mogą wykończyć piloci my-
śliwców Chir'daki lecący za nimi.
Gate odgwizdał kolejny komunikat.
- Dziękuję, Gate. Pół minuty do kolejnej fali myśliwców. - Włączył komunikator. -
Trzymać się ciasno, Łotry. Jeszcze dwie eskadry, a potem droga wolna.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
224
R O Z D Z I A Ł
37
Corran o mało się nie roześmiał.
- Tylko dwa oddziały, dowódco? Ja naliczyłem pięć, w tym jeden skosów.
- To prawda, „Dziewięć", ale pomiędzy trzecim a czwartym mamy dwuminutową
przerwę, i następne dwie minuty pomiędzy piątym a skosami. Pomyślałem sobie, że
przez ten czas moglibyśmy zabrać się do „Lusankyi". Jeśli pozwolisz.
- Jak najbardziej, dowódco.
Corran przyciągnął drążek, gdy nadleciała druga fala myśliwców TIE, a potem
wykręcił beczkę na sterburtę i wyleciał ponad nimi. Jego X-wing kierował się prosto na
parę TIE, które wyłamały się z szyku, by wspiąć się jego śladem, ale beczka Corrana
wyprowadziła go łukiem pod ich brzuchami. Jeden próbował szybką pętlą ruszyć za
nim, podczas gdy drugi wprowadził maszynę w lot nurkowy, próbując zaatakować X-
winga.
Corran posłał dwukrotną salwę poczwórnego ognia za nurkującym myśliwcem.
Dwa z czterech laserowych strzałów chybiły, ale dwa pozostałe rozorały dolną część
sześciokątnego skrzydła na sterburcie. Druga salwa trafiła spód kulistej kabiny pilota,
odcinając ją w jednej trzeciej i poważnie uszkadzając szkielet myśliwca. Bliźniacze
silniki jonowe oderwały się od kadłuba i przebiły kopułę kabiny, by po chwili eksplo-
dować.
Corran przechylił maszynę na bakburtę, uchylając się przed promieniem lasera, po
czym wcisnął prawy ster manewrowy i obrócił dziób na sterburtę. Ścigający go pętlą
TIE wyszedł mu prosto pod celownik, który zapłonął czerwienią. Corran wystrzelił, a
poczwórna salwa lasera zbiegła się na prawym panelu baterii słonecznych i przebiła
kabinę pilota. Corran zobaczył rozbłysk, a zaraz potem myśliwiec TIE wszedł w korko-
ciąg i zaczął spadać ku powierzchni Thyferry.
- „Dziesięć" ma następną falę, „Dziewięć".
Corran wyprowadził swój myśliwiec na kurs po lewej stronie rufy maszyny Oory-
la. Gandyjczyk przechylił X-winga na lewe skrzydło, ustawiając się wąskim profilem
do nadlatujących myśliwców TIE. Corran powtórzył jego manewr, obserwując jedno-
cześnie czwórkę TIE, które odłączyły się od reszty formacji, by puścić się w pogoń za
Oorylem. Spojrzał na czujniki.
Michael A. Stackpole
225
- Gwizdek, dlaczego mi nie powiedziałeś, że wysforowaliśmy się za bardzo do
przodu?
Robot zagwizdał w odpowiedzi.
- Owszem, posłuchałbym cię. - Corran włączył komunikator. -„Dziesięć", zostawi-
liśmy resztę trochę za bardzo z tyłu.
- Ooryl zrozumiał, „Dziewięć". - W głosie Ooryla Corran usłyszał zupełnie nowy
ton. - Ooryl ich wykończy.
Ooryl ich wykończy? - powtórzył w duchu z niedowierzaniem. Coś takiego mógł-
by powiedzieć Jace, pomyślał. Albo ja.
Przed dziobem widział, jak Ooryl strzela z poczwórnych laserów, seria trafiła w
kopułę kabiny wrogiego myśliwca i zmiotła silniki. Drobna korekta kursu za pomocą
sterów manewrowych skierowała celownik nieco w lewo, a po chwili druga salwa roz-
trzaskała panel słoneczny na bakburcie myśliwca. Ooryl przechylił maszynę na lewą
burtę i zanurkował za kolejnym TIE.
Na pomiot Sithów, to ci dopiero latanie, pomyślał Corran. Odwrócił X-winga na
plecy i przyciągnął drążek, lecąc za Oorylem lotem nurkowym, ale Gandyjczyk już
zaczął wyprowadzać maszynę szeroką pętlą. Corran też wszedł w pętlę, by pójść w jego
ślady, ale ostry pisk Gwizdka zmusił go, by spojrzeć na monitor rufowy.
- „Dziesięć", twoi kumple siedzą mi na ogonie.
- Ooryl zrozumiał, „Dziewięć". Nie wychodź z pętli.
- Nie wychodzić z pętli? Nadlatują bardzo szybko.
- Już niedługo.
Daleko przed sobą Corran zobaczył X-winga Ooryla, który błyskawicznie zawró-
cił, obracając dziób tam, gdzie wcześniej miał rufę po łuku nie dłuższym niż dwieście
metrów. Myśliwiec nadal leciał do góry nogami, więc Corran nie mógł zobaczyć kabi-
ny pilota, ale wyobrażał sobie, jak Gandyjczyk rozchyla szczęki w imitacji uśmiechu.
- Jestem gotów odpaść na twój znak, „Dziesięć".
- Odpadaj na bakburtę, „Dziewięć". Teraz!
Corran przechylił maszynę na lewe skrzydło, a potem, podobnie jak Ooryl, odwró-
cił ciąg. Zamiast wchodzić w pętlę, wcisnął ster manewrowy, aż dziób jego myśliwca
obrócił się w stronę, z której dopiero co nadleciał. W samą porę, by zobaczyć, jak Ooryl
przebija skrzydło kolejnego TIE.
Jego skrzydłowy zanurkował gwałtownie, uciekając z pułapki Gandyjczyka.
- Świetne strzały, „Dziesięć"! To się nazywa gorąca ręka!
- Dziękuję, „Dziewięć".
- Klucz trzeci, zechcecie do nas dołączyć?
- Rozkaz, dowódco. - Corran uruchomił ciąg i zaczął lecieć do przodu. - Lecimy,
Ooryl. Teraz pora na większy cel.
Kapitan Drysso obserwował przebieg bitwy na wyświetlonym hologramie.
- Ster, „Wolność" próbuje przeciąć kurs ponad nami. Przechyl okręt, żebyśmy mo-
gli ją namierzyć.
- Panie kapitanie, jeśli to zrobię, odsłonimy brzuch myśliwcom.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
226
- Wiem o tym. - Drysso spojrzał na krępego mężczyznę dowodzącego artylerią. -
Użyjcie dział jonowych przeciwko „Wolności". Chcę dostać ten okręt.
- Panie kapitanie, artyleria przyjęła rozkaz, ale prosi o jego ponowne rozważenie.
Drysso zmrużył oczy.
- Mamy więcej dział jonowych niż tamten okręt ma laserowych, poruczniku Go-
rev. Zamierzam go dostać, a pan mi go da. Nie chcę go zniszczyć, jeśli nie okaże się to
konieczne. Antilles zdobył jeden z naszych niszczycieli, teraz my zdobędziemy „Wol-
ność".
- A co z myśliwcami i krążownikiem?
- Użyjcie pocisków udarowych. I wszystkich ciężkich baterii turbolaserów.
- Myśliwce są za małe dla turbolaserów. Nie jesteśmy w stanie ich namierzyć. A
krążownik siedzi nam za rufą, poza zasięgiem naszych pocisków.
- Na wszystko, co imperialne! Niech pan znajdzie jakiś sposób, poruczniku Gorev,
albo ja znajdę kogoś, kto pana zastąpi. Czy to jasne? - Drysso podniósł glos. - Zrozum-
cie, ludzie. To jest gwiezdny super-niszczyciel! Garstka myśliwców i okręt dziesięć
razy mniejszy od naszego nie są w stanie nam zaszkodzić! Róbcie, co mówię, a zwycię-
stwo będzie nasze!
Kiedy Fliry Vorru zauważył, że za oknami jego biura przemknęły myśliwce prze-
chwytujące, zrozumiał, że nadszedł czas ucieczki z Thyferry. Mój wahadłowiec ma
napęd hiperprzestrzenny, pomyślał. Przelecę w stratosferze na drugą stronę planety,
potem krótki bieg z przeszkodami i znikam. Chwycił garść datakart i wsunął je do kie-
szeni tuniki.
Dotarł do drzwi gabinetu i stwierdził, że nie dają się otworzyć. Szybko wstukał
kod obejścia zamka i drzwi się rozsunęły. W poczekalni przed gabinetem zastał dwóch
szturmowców i sekretarkę, którzy próbowali właśnie wydostać się na korytarz.
- Odsuńcie się do tyłu. Elicia, zrób sobie przysługę i schowaj się pod biurko. Kie-
dy przyjdą po ciebie, zacznij im opowiadać, jak okropnie cię traktowałem, a zapewnią
ci ochronę. - Sekretarka wykonała polecenie, a szturmowcy stanęli na baczność. - Wy
dwaj zaprowadzicie mnie do mojego wahadłowca w hangarze we wschodniej wieży.
Vorru wprowadził kod obejścia do klawiatury zamka i kolejne drzwi stanęły przed
nim otworem. Na korytarzu wskazał na holokamery umieszczone na jego końcach.
- Zniszczcie je.
Strażnicy spełnili jego polecenie, posyłając serię strzałów. Vorru uświadomił so-
bie, że to nie prawdziwi szturmowcy, tylko członkowie Narodowego Korpusu Obrony
Thyferry. Oczywiście, pomyślał, powinienem się tego domyślić po tym, jak szczękają
ich za duże pancerze. Machnął ręką, by szli za nim; skierowali się w stronę wschodniej
wieży, niszcząc po drodze kolejne holokamery.
- Skoro zamki reagują tylko na kody obejścia systemów ochrony, musimy przyjąć,
że Asherni wdarli się do budynku. Będą kontrolować turbowindy, więc pójdziemy
schodami.
Vorru zignorował jęki ochroniarzy, którzy w końcu bez oporu poszli za nim w kie-
runku wschodniej wieży. Na razie idzie jak po maśle, pomyślał. Zmusił jednego ze
Michael A. Stackpole
227
strażników, by wszedł na schody przed nim, ale okazało się to zupełnie niepotrzebne,
bo na przestrzeni dwóch pięter nie spotkali żywej duszy. Wyszli z klatki schodowej na
poziomie hangaru.
- A teraz biegiem za róg, na prawo. Szybciej, słyszę, że silniki już pracują.
Vorru nie był z tego zadowolony, bo zamierzał sam pilotować wahadłowiec -
głównie dlatego, że nie chciał, by ktokolwiek inny wiedział, dokąd leci. Jeżeli jednak
wahadłowiec już rozgrzewał silniki, to z pewnością jeszcze ktoś zdecydował się wyko-
rzystać ten sposób ucieczki. Rodziło to poważne komplikacje, którymi trzeba się będzie
zająć. Niezadowolenie Vorru musiało pojawić się w jego głosie, bo strażnicy wysko-
czyli jak z procy.
Seria szkarłatnych strzałów z blastera mimo pancerzy ochronnych powaliła straż-
ników na podłogę korytarza. Poturlali się do ściany, odbili od niej, a po następnych
strzałach znieruchomieli. Jeden z ich karabinów laserowych, wirując po podłodze, trafił
w stopę Vorru, który upadł ciężko na podłogę. Zacisnął zęby, by zdusić cisnące się na
usta przekleństwo; w ten sposób uratował sobie życie.
Z podłogi niewiele widział z tego, co dzieje się w hangarze, dostrzegł jednak syl-
wetki dwóch królewskich strażników Isard, którzy szli od drzwi w stronę wahadłowca.
Isard ucieka moim wahadłowcem! - pomyślał. Jak śmie!
Vorru złapał blaster, który go uderzył, i pobiegł cichym sprintem przez hangar. Z
bliska bez trudu trafił obu strażników w plecy i zanurkował szukając osłony, gdy działa
laserowe wahadłowca zaczęły pluć deszczem wysokoenergetycznych promieni po ca-
łym hangarze. Poczuł na twarzy gorący podmuch z dysz silników manewrowych startu-
jącego wahadłowca; wystrzelił cały magazynek karabinu blasterowe-go, bezskutecznie
próbując zatrzymać znikający pojazd.
Odrzucił na bok bezużyteczny już blaster i wstał z podłogi.
- Pewnie myśli, że utknąłem tu na dobre, ale okazałbym się równie głupi jak ona,
gdybym miał tylko jeden plan awaryjny – mruknął do siebie.
Podszedł do jednego z martwych strażników Isard, odwrócił ciało na plecy i wy-
ciągnął spod niego karabin blasterowy.
- Przetrwam to, Ysanno Isard, choćby tylko po to, żeby odebrać zapłatę za kłopoty,
jakich mi narobiłaś.
X-wing Corrana leciał prosto na „Lusankyę"; nagle gwiezdny superniszczyciel za-
czął obracać się brzuchem w ich stronę.
- Co robimy, dowódco?
- Lecimy tym samym kursem. Nasza pozycja strzelecka niewiele się zmieni, nadal
możemy trafić działa od dołu. Zaczynamy lot skrętny. Pół minuty do pozycji strzelec-
kiej.
Corran przechylił maszynę na sterburtę, oddalając się nieco od Ooryla. Przycią-
gnął drążek i pchnął go lekko w lewo, wprowadzając X-winga w spiralę, którą piloci
nazywali lotem skrętnym. Ruch myśliwców był nieregularny, całkowicie nieprzewidy-
walny dla artylerzystów „Lusankyi", którzy nie byli w stanie skutecznie ich namierzyć.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
228
Oczywiście wystarczy jeden dobry strzał z baterii turbolaserów, pomyślał Corran, a
cała bacta galaktyki nie zdoła mnie wykurować.
Choć poruszał się po spirali, namierzenie „Lusankyi" nie było wcale trudne. Cor-
ran przełączył systemy uzbrojenia na torpedy protonowe i sprzągł je w podwójny ogień.
Prostokąt celowniczy na górnym monitorze natychmiast zapłonął czerwienią, a Gwiz-
dek wydał z siebie ciągły pisk, oznaczający, że cel został zablokowany.
- Dobrze, Gwizdek, w porządku.
Corran wcisnął przycisk na pulpicie komunikacyjnym, który rozjarzył się na zielo-
no, by zaraz potem zmienić kolor na czerwony.
- „Dziewięć", melduję, że cel został podwójnie namierzony. Strzelam!
- Strzelaj, a potem zmykaj, „Dziewięć".
- Rozkaz, dowódco. - Corran pociągnął za wbudowany w drążek spust i patrzył,
jak dwie torpedy protonowe mkną w kierunku celu.
- Wyrwijcie kły „Lusankyi" - mruknął za nimi. - I miejmy nadzieję, że jej działa
nas nie wykończą, kiedy będziemy wracali.
Michael A. Stackpole
229
R O Z D Z I A Ł
38
Drysso spojrzał w dół na swojego adiutanta.
- Ile torped, poruczniku Waroen?
- Dwadzieścia, proszę pana.
Po dwa na X-winga, pomyślał Drysso. Da się przeżyć.
- Chwileczkę, proszę pana. Dwadzieścia cztery!
- To bez różnicy.
- Teraz mam czterdzieści. Nie, osiemdziesiąt. Powtarzam: osiemdziesiąt.
Drysso rozdziawił usta ze zdumienia, widząc, jak na sterburcie na linii dziobu roz-
kwita pióropusz eksplozji. Tarcze trzymały przez sekundę lub dwie, zanim opadły.
Syreny alarmowe wypełniły mostek wyciem, gdy niezliczone torpedy i pociski zaczęły
wybuchać po kolei na odległym o sześć kilometrów dziobie. Jaskrawe języki ognia
lizały czyste linie okrętu, roztrzaskując pancerne płyty i inicjując dziesiątki wtórnych
eksplozji.
Zanim wstrząsy dotarły na mostek, Drysso zaczął wykrzykiwać rozkazy.
- Waroen, wyłącz te syreny! Podaj mi raport o zniszczeniach! Artyleria, co straci-
liście i dlaczego nie zestrzeliliście jeszcze „Wolności"?
Głos Waroena przebił się ponad hałasem.
- Panie kapitanie, dziobowe tarcze całkowicie wyeliminowane.
- Jak udało im się odpalić tyle pocisków naraz, poruczniku?
- Nie wiem, proszę pana.
- Na pomiot Sithów! To się dowiedz! - Drysso musiał patrzeć, jak „Wolność"
ostrzeliwuje jego superniszczyciel. Salwy czerwonego ognia turbolaserów oddawane
raz po raz przez mniejszy okręt siały zniszczenie na niechronionym tarczami dziobie.
Zamienione w parę płyty pancerza natychmiast zastygały, tworząc chmury metalu, co
uniemożliwiało wizualną ocenę zniszczeń, ale Drysso nie miał złudzeń. Wiedział, że
dziób jego okrętu przypomina teraz sczerniały, zmaltretowany wrak.
Mimo wszystko, pomyślał, te zniszczenia to nic wobec naszych możliwości.
Ponad setka dział jonowych na sterburcie wystrzeliła w stronę „Wolności" salwą
tak potężną, że wyglądało to, jakby z burty „Lusankyi" emanowała kurtyna błękitnej
energii. Tarcze gwiezdnego niszczyciela zapadły się, pozwalając lazurowym błyskawi-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
230
com bez przeszkód hasać po powierzchni jego kadłuba. Drysso zauważył, że wtórna
eksplozja rozrywa bakburtę pokładu artyleryjskiego niszczyciela. „Wolność" została
poważnie uszkodzona.
- Kapitanie, straciliśmy piętnaście procent siły ognia na sterburcie.
- Dzięki za informację. Waroen, skąd się wzięły te pociski?
- Z frachtowców, proszę pana. Ostrzelali nas, wykorzystując, jak się zdaje, dane
telemetryczne tych myśliwców. - Waroen spojrzał na monitory. - Panie kapitanie, mogę
przywrócić tarcze na dziobie, ale osłabię wtedy naszą ochronę w innych miejscach.
- Zrób to, Waroen. Artyleria, zapomnijcie o „Wolności". Strzelajcie do frachtow-
ców. - Drysso złączył dłonie za plecami. - Teraz one są głównym zagrożeniem. Ze-
strzelcie je, a bitwa będzie skończona.
Tycho Celchu pochylił swojego X-winga na bakburtę i przyciągnął drążek. Wszedł
na ogon jednego z myśliwców TIE i natychmiast pociągnął za spust. Dwa strzały sprzę-
żonych laserów przebiły głęboko gondole silników. Tycho szybko odpadł na sterburtę,
uciekając poza zasięg odłamków eksplodującego myśliwca.
- Ciągle jesteś ze mną, „Osiem"?
Głos Nawary Vena był nieco mniej spokojny, niżby Tycho sobie życzył.
- Jestem z tobą, „Siedem"... prawie.
- „Osiem", wracaj do szyku. Zaczynamy drugi nalot na „Lusankyę".
- Rozkaz, „Siedem".
Tycho zdławił nieco ciąg, pozwalając Nawarze się wyprzedzić, a potem zajął po-
zycję na lewo od jego rufy. Wracając po pierwszym ataku na gwiezdny superniszczy-
ciel, X-wingi trafiły na czwarty klucz myśliwców TIE. Wzięte w dwa ognie, pomiędzy
Łotrami a oddziałem Ziaren Śmierci Tal'diry, myśliwce nie miały szans. Kiedy klucz
piąty zbliżał się do myśliwców TIE, czterech jego pilotów wyłamało się z szyku, za-
wróciło i skierowało się ku nadlatującym Interceptorom.
- Jest nas tu tylko ośmiu, Nawara. Starannie wybieraj cel.
- Będę o tym pamiętał, „Siedem". - X-wing Nawary leciał równo i prosto na nadla-
tujący myśliwiec TIE.
Tycho zaczął się uśmiechać. W walce jeden na jednego zazwyczaj zwyciężamy,
pomyślał, choć zdarza się, że przysmażymy sobie tarcze. W tym środowisku chyba
lepiej tego unikać.
X-wing Nawary przechylił się o dziewięćdziesiąt stopni na prawo i wystrzelił po-
dwójną salwę w stronę celu. Pierwsze dwa strzały chybiły, podobnie jak odpowiadający
ogniem TIE, ale dwa kolejne trafiły prosto w cel. Dwa promienie przecięły panel baterii
słonecznych na sterburcie na pół, podczas gdy dwa kolejne po prostu zerwały osłonę
kabiny pilota. Trafiony myśliwiec zaczął bezwładnie wirować w przestrzeni, a Tycho
nagle znalazł się za linią wrogich maszyn. Miał teraz wolną drogę do „Lusankyi".
- Dowódco, „Siedem" i „Osiem" ruszają do ataku.
- Zrozumiałem, „Siedem".
Tycho przechylił maszynę na lewo, zostawiając więcej miejsca dla Nawary, i
wprowadził X-winga w lot skrętny. Podchodząc do „Lusankyi" od przodu, naprowadził
Michael A. Stackpole
231
prostokąt celowniczy na poczerniałą część jej dziobu. Strzelające w górę płomienie
znaczyły miejsca, gdzie poszycie zostało przebite; tamtędy okręt tracił atmosferę. Ty-
cho wybrał na cel wyjątkowo jaskrawą pochodnię. Przełączył systemy uzbrojenia na
torpedy i natychmiast zyskał potwierdzenie zablokowania celu od swojego astromecha.
Kilka sekund później czerwona lampka potwierdziła współrzędne celu z transpondera
telemetrycznego.
- „Siedem" potwierdza podwójną blokadę celu. Pociski w drodze. - Pociągnął za
spust, wysyłając dwie błękitne torpedy protonowe w stronę „Lusankyi". Wszędzie wo-
kół okrętu zapłonęły nagle podobne błękitne błyskawice i pomknęły w kierunku punk-
tu, który namierzył Tycho.
Od samego początku operacji Wedge i Tycho zgodzili się, że jedynym sposobem
pokonania „Lusankyi" jest zmasowany ostrzał torpedami protonowymi i pociskami
udarowymi. Problem polegał na tym, że aby właściwie wykonać zadanie, potrzebowali
dwunastu albo i więcej eskadr X-wingów - eskadr, których nie mieli. Wyciągnęli wnio-
ski z podboju Coruscant i postanowili wyposażyć w wyrzutnie pocisków frachtowce,
zamieniając je w tak potrzebą im platformę dla wyrzutni. Poprzez podporządkowanie
pocisków wystrzeliwanych z frachtowców pod telemetrię X-wingów wyeliminowali
potrzebę zamontowania czujników celowniczych we frachtowcach - ich użycie na-
tychmiast by sprawiło, że stałyby się celem dla „Lusankyi".
Aby uniemożliwić komukolwiek zorientowanie się w przyjętej strategii, Wedge
kazał Boosterowi kupić od Karrde'a nie tylko wyrzutnie i amunicję, ale także niepo-
trzebne czujniki. Niezadowolony, że musi zapłacić za coś, czego nie może wykorzy-
stać, Booster zamontował czujniki na stacji. Dowodził, że dzięki temu nawet „Lusan-
kya" dwa razy się zastanowi, zanim zdecyduje się zaatakować stację. W miarę jak ich
plany ewoluowały, Booster zgodził się zostać na stacji i przekonać „Lusankyę", że
została wciągnięta w pułapkę. Przez ten czas Łotry opuściły system, spotkały się z
„Wolnością" Saira Yonki i stosunkowo wygodnie pokonały drogę na Thyferrę na jego
pokładzie. Frachtowce weszły na jej orbitę, zastawiając sidła na „Lusankyę", podczas
gdy „Wolność" czekała na obrzeżach systemu na jej przybycie.
Pociski Tycha eksplodowały w zderzeniu z tarczami okrętu, które ugięły się jed-
nak dostatecznie szybko, by pozostałe pociski mogły trafić w jego kadłub. Tuż za nimi
nadleciały pociski Nawary, wywołując eksplozje na powierzchni „Lusankyi". Pozostałe
Łotry kontynuowały atak na prawą burtę pokładu artyleryjskiego, niszcząc turbolasery,
działa jonowe i wyrzutnie pocisków udarowych. Jeśli zdołamy całkowicie pozbawić
„Lusankyę" możliwości ostrzału z tej burty, pomyślał Tycho, będziemy mogli atakować
ją bezkarnie.
Na drugim końcu gwiezdnego superniszczyciela Tycho zobaczył „Walecznego" -
alderaaniański krążownik wojenny, który zaczął ostrzeliwać okręt. Działa na rufie „Lu-
sankyi" odpowiedziały ogniem, ale składająca się z robotów załoga Arii Nunb zdołała
wykonać unik; strzały rozbiły się o nadal nienaruszone tarcze krążownika. Rufowe
tarcze superniszczyciela wydawały się nieuszkodzone, ale nieprzerwany ostrzał „Wa-
lecznego" pozbawiał je energii, którą okręt mógłby skierować gdzie indziej z dużo
lepszym skutkiem.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
232
Przechyliwszy maszynę na bakburtę, Tycho zanurkował poniżej linii ognia wy-
strzeliwanego z „Lusankyi". Zauważył, że okręt atakuje teraz frachtowce, które zaczęły
się rozpraszać, utrudniając artylerzystom „Lusankyi" trafienie.
Robią uniki, zgodnie z rozkazami, pomyślał Tycho, ale to utrudni wystrzeliwanie
pocisków. Zostały mu zresztą już tylko dwa pociski, na ostatnią falę ataku.
Sprawdził położenie eskadry Interceptorów; były dalej, niż się spodziewał.
- Dowódco, „Siedem" melduje gotowość do kolejnego nalotu.
- Wstrzymaj się, „Siedem". Skosy eskortują jakiś wahadłowiec, który ucieka z sys-
temu. Weź„Dziewięć" i waszych skrzydłowych i lećcie w pogoń.
Astromech Tycha wyświetlił dane z szybkiego skanu wahadłowca.
- Mam potwierdzenie, że na pokładzie wahadłowca jest jedna żywa istota. My-
ślisz, że to Isard?
- Bez pudła. Nie ucieknie nam. Leć, Tycho, leć!
- Zrozumiałam, Jesfa. - Iella przykucnęła i szybko wychyliła głowę zza rogu.
Cofnęła się i przeturlała do tyłu, gdy trzy wystrzały z Mastera oderwały kawał ferrobe-
tonu z narożnika. Niewiele brakowało, pomyślała.
Włączyła komunikator.
- Twój raport był bardzo dokładny, Jesfa. Melduj o kolejnych kamerach, które
zniszczył, a wkrótce go złapiemy.
Elscol podbiegła i opadła na jedno kolano obok Ielli.
- Co masz?
Iella wskazała palcem na korytarz.
- Wygląda na to, że szczur w pułapce. Twoi ludzie odcięli klatki schodowe?
- Mhm. Szczur utknął tu, na piątym piętrze. - Elscol uśmiechnęła się krzywo do
Telli. - Chcesz, żebyśmy ewakuowali osoby postronne, czy bierzemy się do szczura?
- Bierzemy się do szczura.
Elscol przywołała gestem grupę dwóch mężczyzn i dwóch Vratiksów.
- Mamy jednego żywego. Bądźcie ostrożni.
Dwóch członków grupy Elscol zajęło pozycję u wylotu korytarza. Nikt nie odpo-
wiedział ogniem, gdy spróbowali wychylić się za róg, więc dali znak, że droga wolna.
Dwóch Vratiksów ruszyło za nimi. Stanęli po obu stronach jedynych drzwi w okolicy i
spróbowali je otworzyć. Drzwi okazały się zablokowane. Elscol i Iella rozbiegły się w
przeciwległe końce korytarza i każda przykucnęła, żeby zajrzeć w prostopadłe koryta-
rze w poszukiwaniu swojej ofiary.
Iella przywarła plecami do lewej ściany. Już miała dać znak Elscol, by pierwsza
sprawdziła swój koniec korytarza, ale kątem oka dostrzegła ruch w miejscu, z którego
przyszła. Duraplastowe drzwi wypadły na korytarz, przecięte na pół serią laserowego
ognia. Dwukrotnie trafiono w brzuch stojącego po ich prawej stronie Vratiksa, który
odrzucony siłą strzałów poleciał w głąb korytarza, kręcąc się wokół własnej osi. Kolej-
na seria zza drzwi trafiła drugiego z Vratiksów; upadł na ziemię, podrygując chaotycz-
nie wszystkimi sześcioma odnóżami.
Michael A. Stackpole
233
Dwaj mężczyźni podbiegli do drzwi i wpadli przez nie, zanim Iella lub Elscol zdą-
żyły ich powstrzymać. Jeden z nich wyprostował się gwałtownie, a po chwili poleciał w
głąb korytarza z trzema dziurami wypalonymi w piersi.
Iella zobaczyła jeszcze obutą stopę drugiego z nich, która drgnęła raz i znierucho-
miała.
- Jesfa, daj mi tu sześcioosobowy oddział - poleciła Iella i spojrzała na Elscol. -
Czekamy, tak?
- Żeby uciekł? Jeśli jest w tym pokoju, to znaczy, że zna kody obejścia. Może tam
mieć zamaskowaną turbowindę, a wtedy szukaj wiatru w polu!
- Wątpię. - Iella ponownie włączyła komunikator. - Jesfa, niech przyniosą granaty
udarowe.
Gdy kłęby dymu w korytarzu zaczęły powoli opadać, z drzwi wyleciał karabin la-
serowy, który upadł z łoskotem na podłogę pomiędzy martwymi komandosami.
- Poddaję się! - oświadczył ktoś w środku.
Iella i Elscol wymieniły spojrzenia, po czym Iella rzuciła rozkaz:
- Wychodź z rękami do góry!
Chyba rozpoznaję ten głos.
Ielli aż opadła szczeka. Fliry Vorru! Na jej twarz powoli wypłynął uśmiech.
- Vorru? Mam nadzieję, że masz dość rozumu, żeby naprawdę trzymać łapy w gó-
rze.
W drzwiach pojawił się niski, siwowłosy mężczyzna. Ostrożnie przestąpił nad cia-
łami zabitych.
- Ach, Iella Wessiri. Ktoś, komu mogę zaufać, że postąpi właściwie. Elscol wstała
i wycelowała w mężczyznę karabin laserowy.
- Chcesz, żebyśmy postąpiły właściwie? Zaraz ci wymierzę sprawiedliwość, mor-
derco. Jednym ruchem palca.
Iella położyła rękę na lufie karabinu.
- Nie możesz. On się poddał.
- Poddał się? Właśnie zastrzelił czterech naszych ludzi.
- Kolejne zbrodnie, za które powinien być osądzony.
- Właśnie. - Vorru uśmiechnął się przebiegle. - Jestem pewien, że Thyferranie bę-
dą chcieli postawić mnie przed sądem... jeśli Nowa Republika im na to pozwoli.
Iella zmarszczyła czoło.
- Jak tylko Nowa Republika z tobą skończy, Thyferranie dostaną swoją szansę.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, Iello, bo wiem, że Thyferranie mają ogromne
poczucie sprawiedliwości. - Vorru opuścił ręce do poziomu ramion. - Ale skoro wiem,
którzy członkowie władz Nowej Republiki gromadzili bactę i orientuję się w szemra-
nych transakcjach innych dygnitarzy, którzy ją kupowali... cóż, podejrzewam, że nie
zechcą, by te informacje ujrzały światło dzienne.
Iella roześmiała się.
- Myślisz, że uda ci się wywinąć, bo dobijesz targu z politykami?
- Niestety, Iello, tak wygląda rzeczywistość, w której żyjemy.
Rysy Ielli stwardniały.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
234
- Zakładasz oczywiście, że nie zamierzam sama wymierzyć ci sprawiedliwości.
Chciałam dopaść Isard, bo zabiła mojego męża, ale skoro nie mogę dostać jej, ty mi
wystarczysz. - Uniosła karabin i wycelowała w jego głowę. - Jeden strzał i zamkniemy
akta wielu zbrodni.
Vorru zaczął klaskać w dłonie.
- Ładny blef, ale zapominasz, że przeglądałem twoje akta, moja droga, zarówno te
z Korelii, jak i imperialne. Nie byłabyś w stanie zastrzelić mnie z zimną krwią.
- To prawda. - Iella opuściła blaster. - Ale ona nie ma takich oporów.
Pojedynczy strzał Elscol trafił Vorru w gardło i rzucił nim o futrynę, odbił się od
niej i zwalił na własny blaster.
- Ładny strzał.
Elscol spojrzała na swój karabin.
- Nie przypominam sobie, żebym go nastawiała na ogłuszanie.
Iella uśmiechnęła się.
- Ja to zrobiłam, kiedy powstrzymałam cię przed tym pierwszym strzałem.
Elscol zmarszczyła brwi.
- Dlaczego? Po co te sztuczki?
- Vorru uwielbia mieć nad wszystkim kontrolę. Spodziewał się, że go zastrzelisz.
Skoro zabiłaś człowieka, który się poddał, stałaś się przez to takim samym mordercą
jak on. Kiedy sobie uświadomił moją obecność, postanowił rozegrać to inaczej. Pano-
wał nad sytuacją do ostatniej chwili, kiedy ci pozwoliłam do niego strzelić.
Elscol pokiwała głową i przestawiła z powrotem dźwignie kontroli mocy strzału.
- Ale to, co powiedział o zapłaceniu za swoje zbrodnie, jest pewnie prawdą. Nowa
Republika dobije z nim targu.
- Jasne, jeśli będzie miała szansę. - Iella uśmiechnęła się. - To Łotry wyciągnęły
go z Kessel. Równie dobrze możemy podrzucić go tam z powrotem. Żadnych targów,
tylko sprawiedliwość.
Elscol wybuchnęła śmiechem.
- Wiesz co, trzymaj tak dalej, a może przekonasz mnie w końcu, że resocjalizacja
Imperialnych nie musi polegać na kulce w łeb.
- Popracujemy nad tym, Elscol, ale dopiero wtedy, gdy Thyferra będzie wolna.
Michael A. Stackpole
235
R O Z D Z I A Ł
39
Kapitan Sair Yonka podniósł się z podłogi na mostku „Wolności" i niepewnie stanął na
nogach. Otarł ręką czoło i zobaczył na niej krew, więc oderwał pasek materiału od mary-
narki i przycisnął do rany. Antilles, sporo mi zapłaciłeś, pomyślał, ale i tak za mało.
- Niech ktoś zamelduje, co się dzieje. Poruczniku Carsa?
- Carsa nie żyje, panie kapitanie. Monitor eksplodował mu prosto w twarz.
- A więc jesteśmy ślepi, chorąży...
- Issen, panie kapitanie. Nie, nie jesteśmy ślepi. „Lusankya" została znowu trafio-
na torpedami i pociskami, ale zaczęła ostrzeliwać frachtowce. Nikt się nami specjalnie
nie przejmuje.
- To nie najgorsza wiadomość. - Yonka oparł się o poszycie kadłuba. - Jak tam ste-
ry? Możemy manewrować?
Odpowiedział mu zbolały głos z głębi mostka.
- Straciliśmy pięćdziesiąt procent możliwości manewru, panie kapitanie. Możemy
przechylić okręt na bok, ale nabranie prędkości i zwroty nie będą łatwe. Chyba jednak
dam radę wyprowadzić stąd okręt.
- Stanowisko uzbrojenia, co u was?
- Większość broni na bakburcie nadal sprawna, panie kapitanie, ale na sterburcie
nic nie działa. Brak wiarygodnych szacunków co do możliwości naprawy.
- A tarcze?
Łysy mężczyzna wcisnął przycisk na pulpicie i klasnął w dłonie.
- Tarcze idą w górę. Potwierdzam siedemdziesiąt pięć procent mocy docelowej.
Wytrzymają przez czas ucieczki.
Sair Yonka pokręcił głową.
- Nigdzie nie lecimy. Poruczniku Phelly, proszę przechylić okręt, żebyśmy mogli
strzelać z dział na sterburcie.
- Z całym szacunkiem, panie kapitanie, nie zapłacono nam za to, żebyśmy tu zginęli.
- W takim razie zróbmy wszystko, by nie zginąć. - Yonka rozłożył ręce. - Wszyscy
wiemy, że gdybyśmy zostali u boku Isard, na pewno byłoby po nas. Wiemy również, że
wypowiadając służbę, naraziliśmy się na to, że będzie nas ścigać, jak już skończy z
Antillesem. Musimy zniszczyć „Lusankyę" tutaj albo „Lusankya" zniszczy nas gdzie
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
236
indziej. I nie chodzi tu o pieniądze, tylko o to, żeby przeżyć. No i o naszą wolność,
panowie.
Wskazał na główny iluminator.
- Popatrzcie na tych ludzi na pokładach myśliwców i frachtowców, jak atakują te-
go potwora. W porównaniu z „Lusankya" są jak muchy. Mogą ją kąsać, ale nie dadzą
rady jej zabić. To zadanie należy do nas i myje wykonamy, bo jeśli mamy zginąć, to nie
podczas ucieczki. Imperium umarło, wszyscy to wiemy, więc przysłużmy się tym, któ-
rzy po nim nastaną.
Wedge zobaczył, że „Wolność" zaczyna przechylać się na burtę, podczas gdy lase-
rowy ogień z „Lusankyi" wystrzelił w kierunku frachtowców. Jeden ze strzałów trafił w
lekki koreliański frachtowiec w kształcie dysku i rozciął go na pół. Tarcze trafianych
statków kurczyły się i migotały, ale żaden inny nie wybuchł. Wiedział, że było to kwe-
stią raczej szczęścia niż umiejętności i że wiele frachtowców nie doczeka końca bitwy.
- Dowódca do „Łotra Dwa", czas na ostatni nalot.
- Wstrzymaj się, dowódco, mam na sobie TIE.
- Lecę, „Dwa".
Wedge przyciągnął drążek i zaczął wspinać się pętlą, by położyć maszynę w pła-
skim wirażu, gdy minął go X-wing Asyr. Tuż za nim pomknął myśliwiec TIE, siedzący
mu na ogonie. Kiedy Wedge ruszył za nim, TIE wystrzelił serię, która przebiła się przez
tarczę na rufie Asyr. Coś w jej myśliwcu eksplodowało, a po chwili maszyna odpadła w
bok, znikając Wedge'owi z pola widzenia.
- „Dwa", melduj.
Asyr nie odpowiedziała na jego wezwanie.
- Gate, oceń uszkodzenia „Łotra Dwa".
Robot zapiszczał w odpowiedzi, ale Wedge zignorował informację, którą robot
wyświetlił na monitorze pomocniczym. Najpierw mam coś do załatwienia, pomyślał.
Myśliwiec TIE przechylił się na sterburtę i zaczął wspinać w górę. Wedge wystar-
tował świecą, po czym wykręcił beczkę na sterburtę, obracając maszynę plecami do
góry. Wrogi myśliwiec zawisł przed nim na sekundę, więc Wedge nie zwlekał ze strza-
łem. Podwójna salwa z laserów podziurawiła panel słoneczny myśliwca, ale nie spo-
wodowała większych szkód.
Facet jest niezły, ocenił Wedge.
Myśliwiec TIE przechylił się na lewe skrzydło i wszedł w płaski wiraż. Wedge ce-
lowo go wyprzedził i zdławił ciąg, podczas gdy TIE leciał prosto na jego ogon. Zbliżał
się szybciej, niż jego pilot się spodziewał, bo Wedge zmniejszył prędkość i przyciągnął
drążek, unosząc dziób myśliwca w górę. Leciał tak przez chwilę, a potem pchnął drążek
do przodu i przerwał wznoszenie.
Zielone promienie laserów zasyczały na tarczach, ale nie wpadł w panikę. Gate
nawet nie zapiszczał, pomyślał. Myśliwiec TIE minął jego pozycję, wznosząc się do
góry, by strzelić do Wedge'a, a potem próbował go gonić, gdy Wedge wyprostował lot.
Wedge zadarł dziób X-winga i wystrzelił dwie salwy laserowego ognia.
Michael A. Stackpole
237
Obie trafiły przeciwnika w nieuszkodzony panel słoneczny, odrywając skrzydło od
kadłuba. Sześciokątny panel poleciał w jedną stronę, a pozbawiony kontroli TIE zaczął,
wirując, spadać ku powierzchni Thyferry.
Wedge nie czekał, by sprawdzić, czy wybuchnie. Zawrócił maszynę i znalazł się
na wprost olbrzymiego, białego brzucha „Lusankyi". Przednia cześć - niemal jedna
ósma długości okrętu - była podziurawiona, ale działa niezmordowanie pracowały. Jest
uszkodzony, ale za mało, pomyślał Wedge.
- Tu dowódca Łotrów. Zaczynam trzeci nalot.
Nie usłyszał potwierdzenia i poczuł zimny dreszcz, ale zignorował go. Nie czas opła-
kiwać zmarłych, pomyślał. To może zaczekać. Wprowadził myśliwiec w ruch skrętny, na-
kierowawszy go na olbrzymie rozsuwane wrota w dolnej części superniszczyciela.
Przełączył uzbrojenie na torpedy protonowe i natychmiast uzyskał potwierdzenie
namierzenia celu i sygnał od Gate'a. Zaczekał, aż kontrolka transpondera rozbłysła
czerwienią i pociągnął za spust. Dwie błękitne torpedy pomknęły z myśliwca, a w ślad
za nimi kolejnych sześć wystrzelonych przez frachtowce. Aż cztery były potrzebne, by
wyrwać dziurę w dolnych tarczach, ale pozostały jeszcze cztery, by przeorać pokład
hangarowy „Lusankyi". Eksplozje oderwały część pokładu i poszycie kadłuba, rozpry-
skując szczątki w przestrzeń, a wtórne wybuchy wyraźnie świadczyły, że eksplodowało
przynajmniej kilka zbiorników na paliwo do myśliwców.
Nie mając więcej torped, Wedge przełączył systemy z powrotem na działka lase-
rowe i zaczął rozglądać się za myśliwcami TIE. Jeśli żadnych nie znajdę, pomyślał,
chyba będę musiał zmierzyć się z „Lusankyą" sam na sam.
- Tak jest, pani dyrektor, zrozumiałam. - Erisi zadrżała, gdy echo głosu Isard prze-
brzmiało w jej uszach. Kiedy zauważyła wahadłowiec lecący w jej stronę, przez chwilę
łudziła się, że zdołał nim uciec Vorru, ale głos Isard zniweczył jej nadzieję. Erisi prze-
łączyła komunikator na częstotliwość taktyczną eskadry.
- Dowódca Wybrańców do eskadry. Mamy nowe zadanie: osłaniamy wahadłowiec
klasy Lambda o nazwie „Thyfonianin". Mamy go eskortować, dopóki nie opuści pola
walki i nie skoczy w nadprzestrzeń.
- Tu „Sześć", dowódco. To oznacza, że zostaniemy tu sami.
- Nie, „Sześć". „Lusankya" ma lecieć za „Thyfonianinem" i po drodze zabierze nas
na pokład.
- Zrozumiałem, dowódco.
- „Dwanaście" do dowódcy Wybrańców. Cztery X-wingi lecą w naszą stronę z du-
żą prędkością.
- Zrozumiałam, „Dwanaście". - Erisi pokręciła głową. Tylko cztery? Pożałujesz
tego błędu, Antilles, pomyślała. - Trzymajcie się w zwartym szyku i pomagajcie sobie
nawzajem. Ich piloci są naprawdę dobrzy, ale my możemy być lepsi. Nie traćcie głowy,
to nie stracicie życia.
Kapitan Drysso roześmiał się triumfalnie. Na ile był w stanie stwierdzić, „Lusankya"
została trafiona ponad setką torped protonowych i pocisków udarowych, a straciła zaledwie
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
238
trzydzieści pięć procent zdolności do walki. Zwrotność okrętu ucierpiała, a moc na tarczach
spadała ostro, ale mimo to „Lusankya" nadal miała przewagę ognia nad swoimi przeciwni-
kami. A frachtowce padają w tempie tauntaunów na Tatooine, pomyślał.
Porucznik Waroen zawołał:
- Panie kapitanie, „Wolność" wraca do walki!
- Artyleria, strzelajcie ze wszystkiego, co macie!
- Rozkaz, panie kapitanie.
„Lusankya" wystrzeliła ze wszystkich dział na sterburcie do niszczyciela, ze skut-
kiem zgubnym dla „Wolności". Turbolasery odarły ją z tarcz, a działa jonowe oplotły
jej kadłub wyładowaniami. Pociski udarowe podziurawiły okręt, wyrywając ogromne
dziury w poszyciu. Kolejne wybuchy zamieniały stopniowo „Wolność" we wrak, roz-
pryskując szczątki we wszystkie strony.
Ale zanim jeszcze atak „Lusankyi" pozbawił „Wolność" możliwości manewru, jej
działa odpowiedziały salwą na ostrzał z superniszczyciela. Turbolasery przebiły tarcze
na grzbiecie „Lusankyi" i zagłębiły się we wnętrznościach. Błękitne błyskawice wyła-
dowań jonowych roztańczyły się po powierzchni kadłuba, wzniecając za sobą kule
ognia. „Lusankya" zatrzęsła się od wewnętrznych eksplozji.
Drysso krzyknął do załogi:
- Jakie mamy straty?
Waroen odpowiedział pierwszy.
- Dolne tarcze padły; górne tarcze padły; tarcze na obu burtach padły.
- Chce mi pan powiedzieć, że zostały nam tylko tarcze na rufie? Kolejna eksplozja
wstrząsnęła okrętem.
- Już nie, panie kapitanie.
- Panie kapitanie! - krzyknął łącznościowiec. - Mam priorytetową wiadomość od
dyrektor Isard. Rozkazuje nam odwrót. Mamy lecieć za jej wahadłowcem.
- Co?
- Tak brzmi wiadomość, panie kapitanie. Powiedziała, że powinien pan zmykać,
zanim straci pan okręt.
- Stracę okręt? - Drysso roześmiał się cicho. - Stracę okręt? Przecież wygrywamy!
„Wolność" pokonana. Frachtowce zdychają. Krążownik czeka w kolejce, a X-wingi
wystrzeliły już na nas wszystko, co miały. Wygraliśmy! Jeśli chce, może uciekać, ale
„Lusankya" zostaje tutaj! Jeśli ma ochotę opuścić Thyferrę, to ja chętnie zajmę jej miej-
sce i zbiorę to, co posiała.
Załoga wpatrywała się w niego w milczeniu, z otwartymi ustami; po chwili na
mostku rozległy się wiwaty, które zaczęły się przy stanowisku porucznika Waroena, by
objąć całą załogę. Przez chwilę Drysso myślał, że wiwatują na jego cześć, ale ci, którzy
stali najbliżej iluminatorów patrzyli gdzieś ponad jego głową, co zmusiło go, by się
odwrócił.
W przestrzeni, na lewo od dziobu „Lusankyi", unosił się „Zjadliwy".
Drysso klasnął w dłonie.
- To „Zjadliwy", a on ma kilka eskadr myśliwców. Proszę rozkazać „Zjadliwemu",
by wysłał je do walki! Teraz nic nam nie stoi na drodze do miażdżącego zwycięstwa!
Michael A. Stackpole
239
R O Z D Z I A Ł
40
Trzy eskadry myśliwców wysypały się z hangarów „Zjadliwego" i ruszyły do walki.
Wedge poczuł, że serce w nim zamiera, gdy Gate zameldował, że „Zjadliwy" wy-
puścił myśliwce. Zawrócił swojego X-winga i zrezygnowany ruszył do ostatniej, chwa-
lebnej bitwy. Imperialny niszczyciel przenosi tylko sześć eskadr TIE, pomyślał. Zawsze
uważał, że Eskadra Łotrów odejdzie w blasku chwały i wyglądało na to, że w końcu
nadszedł ten moment.
- Gate, namierz któryś z tych myśliwców.
Robot potwierdził wykonanie rozkazu krótkim gwizdem. Wedge spojrzał w dół na
schemat, który robot wyświetlił na jego monitorze.
- To A-wing.
Gate poprawił go.
- No dobra, A-wing drugiej generacji. - Zdumiony Wedge pokręcił głową. A-
wingi? - pomyślał. Skąd Isard wytrzasnęła A-wingi?
W słuchawkach Wedge'a rozległ się znajomy głos:
- Dowódca Asów do dowódcy Łotrów. Masz coś przeciwko temu, żebyśmy się
przyłączyli do zabawy, Wedge?
- Pash Cracken? Skąd się tu wziąłeś, na czarne kości Imperatora?
- Z okrętu flagowego Boostera. Studnia grawitacyjna wyrwała moją jednostkę z
hiperprzestrzeni tuż nad „Zjadliwym". Booster przekonał panią kapitan, że to część
pułapki, więc poddała mu okręt.
A więc w końcu Booster znalazł dla siebie dostatecznie duży statek, pomyślał
Wedge.
- „Lusankya" jest cała twoja, kapitanie Cracken.
- Najuprzejmiej dziękuję, Wedge. Wchodzimy!
Przekręciwszy maszynę na plecy szeroką beczką, Wedge przeorientował swojego
X-winga w kierunku „Lusankyi", podczas gdy „Zjadliwy" wystrzelił do superniszczy-
ciela ze wszystkich dział. Turbolasery i działa jonowe mniejszego okrętu spowodowały
potworne zamieszanie na lewym pokładzie artyleryjskim „Lusankyi". Wstęga ognia
pomknęła wzdłuż lewej burty, a wtórne eksplozje podtrzymywały ją jeszcze długo po
tym, jak umilkły działa „Zjadliwego"
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
240
Za rufą „Lusankyi" krążownik „Waleczny" znalazł się w zasięgu strzału i wystrze-
lił w silniki okrętu. Sypnęło iskrami w miejscach, gdzie turbolasery przebiły poszycie
superniszczyciela. Rozbłysk ognia przesłonił na chwilę „Walecznego". Gwałtowny
wstrząs targnął „Lusankya", odrywając poczerniałą cześć dziobu.
Szybki i zwrotny A-wing Pasha był już nad superniszczycielem. Kreśląc w prze-
strzeni zawijasy nad jego kadłubem, Pash ostrzeliwał pociskami udarowymi wieżyczki
artylerii i kopuły sensorów. Na trasie przelotu A-winga pozostały tylko kratery ognia.
Tych kilka dział, które ocalało, ostrzeliwało się nieskutecznie, ale cała ich destruk-
cyjna moc okazała się nieprzydatna wobec A-wingów, zbyt szybkich i zwrotnych, by
artylerzyści „Lusankyi" mogli je trafić.
- Dowódco Łotrów, zgłasza się „Trzy". Zaczynamy nalot.
- Zrozumiałem, Gavin. - Wedge spojrzał na monitory, ale jedyne myśliwce TIE,
jakie zobaczył, eskortowały wahadłowiec. Uznał, że już ich nie dogoni. - Jeśli nie masz
nic przeciwko temu, „Trzy", chyba do ciebie dołączę.
Zbliżając się do skosów, Corran przełączył systemy uzbrojenia na sprzężone po
dwa działka laserowe. Chociaż poczwórna salwa gwarantowała zniszczenia skosa, po-
dwójna umożliwiała strzelanie z większą szybkością. Jeden strzał powinien wystarczyć,
by je zniszczyć, pomyślał, ale jeśli ci piloci potrafią wykorzystać zdolności manewrowe
skosów, to trzeba będzie więcej strzałów. Jego X-wing nadal miał nad nimi przewagę
dzięki swoim tarczom, które jednak nie gwarantowały mu całkowitej odporności na
uszkodzenia.
- „Dziewięć", bądźmy ostrożni.
- Rozkaz, „Siedem". „Dziesięć", za mną.
- Ooryl zrozumiał.
- Gwizdek, przeczesz częstotliwości komunikacyjne i sprawdź, na jakiej nadają.
Nie przejmuj się, jeśli wiadomości są zakodowane. Nie obchodzi mnie, co do siebie
mówią chcę tylko mieć możliwość powiedzenia im paru ciepłych słów.
Gwizdek jęknął basem.
- Tak, myślę, że jest z nimi Erisi. Chcę, żeby wiedziała, kto ją atakuje.
Robot zagwizdał lekceważąco.
- Może sobie planować, że mnie usmaży, jeśli tylko ma ochotę. To bez znaczenia.
- Corran uśmiechnął się do siebie. - Już wie, że potrafię być wobec niej twardy. To
przez nią zostałem pokonany na Coruscant. Teraz przyszła porą żebym ja pokonał ją.
Wziął na cel jeden ze skosów w środku formacji, ale leciał w takim kierunku, jak-
by przygotowywał się do ataku na jeden z bliższych Interceptorów. Kiedy ten odpadł w
bok, Corran przechylił maszynę na lewe skrzydło, jakby chciał lecieć za nim, ale zaraz
wcisnął stery manewrowe i naprowadził prostokąt celowniczy na wybrany cel. Zacisnął
dłoń na spuście.
Dwa zestawy po dwa promienie skosiły kulistą kabinę skosa. Bliźniacze silniki jo-
nowe wybuchły, rozsypując odłamki we wszystkich kierunkach z epicentrum srebrzy-
stej kuli ognia. Szczątki myśliwca zaiskrzyły, trafiając na tarcze Corrana, który na-
tychmiast zwiększył ich moc.
Michael A. Stackpole
241
- Jeden skos skreślony.
Gwizdek zapiszczał ponaglająco, więc Corran wcisnął zgaszony wcześniej przy-
cisk na pulpicie łączności.
- Mam nadzieję, że to nie byłaś ty, Erisi. Nie chciałbym myśleć, że twój instynkt
pilota tak bardzo cię zawodzi.
- Martw się o mój instynkt zabójcy, Corran!
- Tu „Osiem". Mam parę na ogonie.
- „Siedem" w drodze. Trzymaj się, „Osiem".
Corran przechylił maszynę i wszedł w pętlę z Oorylem w lewym łuku rufowym.
Dwa myśliwce TIE atakowały X-winga Nawary. Tycho wszedł w ciasny wiraż i tylko
jemu dało się umknąć pogoni. Nawara skręcił na bakburtę, by zaraz potem przechylić
maszynę w przeciwną stronę, ale ścigający go skos powtórzył jego manewr i nadal
siedział mu na ogonie.
To pewnie Erisi, pomyślał Corran.
Interceptor wystrzelił cztery razy, a pierwsza para strzałów przebiła tylne tarcze
Nawary. Dwa pozostałe odstrzeliły silniki, trafiając w kadłub tuż za kabiną pilota.
Astromech Nawary eksplodował, a po chwili kopuła oderwała się od kadłuba. Kiedy
kabinę wypełniły płomienie, Corran zaczął się obawiać najgorszego, ale po chwili do-
strzegł fotel pilota katapultowany z X-winga.
- „Osiem" poza maszyną! - Corran zmrużył oczy. - „Dziesięć", utrzymuj ich z dala
od niego. Ja lecę za Erisi. Gwizdek, podaj mi jeszcze raz jej częstotliwość taktyczną.
Robot w milczeniu wypełnił rozkaz.
- Zawsze wolałaś łatwy cel, co, Erisi? Nie przepadasz za ciężką pracą, prawda?
- To ty mnie ścigasz, Corran? Sam jeden? - Kabinę wypełnił głośny śmiech. - Co,
nie nauczyłeś się od ojca, że lepiej nie umierać w samotności?
- To ty powinnaś się o to martwić, Erisi, bo ja nie zamierzam tu zginąć. Bez odbio-
ru. - Przerwał połączenie. - Dobra, Gwizdek, czas odebrać nasze długi.
X-wing Corrana trzymał się ogona Erisi, ale jej skos podskakiwał i tańczył, unie-
możliwiając mu oddanie czystego strzału. Kiedy przechyliła maszynę na lewo, Corran
wykręcił beczkę w przeciwną stronę i leciał teraz prosto na jej dziób. Zanim jednak
zbliżył się wystarczająco, skos odpadł na sterburtę, zmuszając go do skrętu. No dobra,
pomyślał, wiedziała, że oko w oko ze mną nie ma szans.
Kiedy myśliwiec Erisi zaczął się oddalać, Corran uświadomił sobie, że zabicie jej
nie będzie tak łatwe, jak się spodziewał. Choć nieźle sobie radziła z pilotowaniem X-
winga, nie dorównywała mu umiejętnościami. Jednak Interceptor był szybszy i zwrot-
niejszy niż X-wing, co mogło jej dać przewagę, której wcześniej nie miała. W dodatku
doskonale znała możliwości i ograniczenia jego maszyny.
Corran uśmiechnął się. Cóż, walczysz nie z maszyną tylko z pilotem, pomyślał. A
twoja arogancja to wada, którą będę mógł wykorzystać przeciwko tobie. Zmniejszył
ciąg do osiemdziesięciu pięciu procent, pozwalając jej się oddalić. Postawił maszynę na
lewym skrzydle i wszedł w szeroką pętlę, która miała go wyprowadzić w pobliże głów-
nego pola walki. Zaczął atak na jeden z Interceptorów.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
242
Lecąc równolegle do skosa, obserwował jednocześnie główny monitor. Tempo
zmiany odległości pomiędzy myśliwcem Erisi a jego X-wingiem spadało, w miarę jak
stabilizował się dzielący ich dystans, który po chwili zaczął się zmniejszać. Po chwili
tempo wzrosło, a kiedy odległość spadła do trzech kilometrów, Corran przyciągnął
drążek. Znacznie zmniejszył w ten sposób promień swojej pętli. Teraz otworzył prze-
pustnice do oporu i ruszył prosto na nią.
Pospiesznie oddawane strzały Erisi odbiły się od jego tarcz, nie wyrządzając mu
żadnej szkody. Corran strzelił w odpowiedzi, trafiając jej skosa w lewe skrzydło. Obró-
cił maszynę na plecy i zanurkował, potem ponownie zmienił orientację i wszedł w sze-
roką pętlę, która wyprowadziła go poza zachmurzoną tarczę Thyferry.
- Jak poważne szkody odniosła, Gwizdku?
Robot wyświetlił wykres ilustrujący osiągi Erisi na głównym monitorze. Intercep-
tor stracił pięć procent szybkości, więc nadal miał przewagę nad X-wingiem, choć już
nie tak dużą. Nie był też już tak zwrotny, choć tutaj strata była nieznaczna i na pewno
nie zaszkodziła jej w poważniejszym stopniu. Trochę to potrwa, pomyślał Corran.
- „Dziewięć", ścigasz Erisi?
- Tak, „Siedem".
- Wykończ ją szybko.
- Potrzebujesz pomocy?
- „Dziesięć" na razie sobie radzi, ale prom jest coraz dalej. Jeśli go nie powstrzy-
mamy, ucieknie nam w nadprzestrzeń.
- Zrozumiałem, „Siedem". Już się robi. - Spojrzał na monitor. -Gwizdek, podaj mi
odległość do tych frachtowców, które są podłączone do mojej telemetrii.
Robot gwizdnął przepraszająco.
- To nic, że są poza zasięgiem. Nie chcę, żeby marnowały swoje torpedy.
Dla pewności wcisnął klawisz, który odłączył transponder telemetryczny, a potem
przełączył uzbrojenie na torpedy protonowe. Odnalazł myśliwiec Erisi i ruszył w po-
goń. Uniósł dziób myśliwca i skręcił na lewo; Gwizdek popiskiwał, próbując namierzyć
Interceptora. W tym samym momencie, gdy prostokąt celowniczy zapłonął czerwienią
Gwizdek wydał ciągły pisk.
Corran nacisnął spust i wystrzelił ostatnie dwie torpedy w stronę Erisi. Obie po-
mknęły w jej stronę, na co natychmiast zareagowała, próbując im się wymknąć.
Mam trzydzieści sekund, by ją zabić, pomyślał Corran. Przełączył uzbrojenie z
powrotem na lasery, a następnie przerzucił całą moc z tarcz na rufie na silniki. Pozwoli-
ło mu to nabrać prędkości dorównującej szybkości Interceptora i szybko pokonać dy-
stans między ich myśliwcami.
Próbując wymknąć się pociskom, Erisi przechyliła maszynę na bakburtę i ostro
zanurkowała w stronę największego księżyca Thyferry. Pociski minęły ją, zawróciły i
podjęły pościg. Erisi kierowała się prosto na białą tarczę satelity, a kiedy torpedy po-
nownie niebezpiecznie zbliżyły się do jej myśliwca, przechyliła maszynę na bakburtę i
zaczęła szybować nad nierówną powierzchnią księżyca.
Jedna z torped, nie mogąc pokonać połączonych sił własnej bezwładności i przy-
ciągania księżyca, trafiła w powierzchnię gruntu i eksplodowała. Druga sprawnie omi-
Michael A. Stackpole
243
nęła chmurę księżycowego pyłu i zaczęła skracać dystans dzielący ją od Interceptora.
Erisi przeskakiwała ponad grzbietami i zanurzała się w doliny, szukając osłony przez
torpedą za wypiętrzeniami skał.
Kolejny grzbiet zasłonił ją przed torpedą.
Ale przy okazji oślepił czujniki na jej rufie, które nie zarejestrowały obecności
Corrana.
Gdy Erisi wyrwała swojego skosa i zaczęła wspinać się wyżej, Corran przeleciał
ponad grzbietem i poderwał X-winga w górę. Para szkarłatnych promieni trafiła w In-
terceptora, roztrzaskując oba panele baterii słonecznych. Pozbawiony stabilizatorów
myśliwiec wszedł w pętlę, a potem w korkociąg, który zbliżał go nieuchronnie do po-
wierzchni księżyca. Na pełnej szybkości maszyna przeorała księżycowy grunt, tworząc
w nim głęboką bruzdę. Potem uderzyła o ścianę niewielkiego krateru, podskoczyła i
zaczęła odbijać się jak piłka od powierzchni księżyca. W końcu Interceptor, zgnieciony
w bryłę, która nie przypominała już w niczym myśliwca, zatrzymał się i znieruchomiał.
Corran okrążył to miejsce.
- Żadnej eksplozji, nic spektakularnego - mruknął. - Erisi nie byłaby zadowolona.
Gwizdek zapiszczał ostro.
- Jasne, kogo to obchodzi. - Corran zaczął oddalać się od powierzchni księżyca. -
Znajdź mi ten wahadłowiec, Gwizdku. Nie obchodzi mnie, kto nim leci. Tak czy owak
zamierzam go powstrzymać.
Kolejna salwa „Zjadliwego" trafiła w bok „Lusankyi", podczas gdy Wedge leciał
nisko nad superniszczycielem, ostrzeliwując jego kadłub laserowymi promieniami.
„Lusankya" próbowała się bronić, ale zamontowane na powierzchni działa turbolase-
rowe stały się tylko kolejnym celem dla nadlatujących X-wingów, A-wingów, twi'lek-
iańskich Chir'daki i dziwacznych statków Gandyjczyków. Tych kilka strzałów, które
superniszczyciel zdołał wystrzelić w kierunku „Zjadliwego", nie zdołało przebić tarcz
okrętu.
„Lusankya" szybko traci możliwości obronne, zauważył Wedge. Niewiele brako-
wało, by zaczęła się rozpadać, a to mogłoby zagrozić życiu więźniów, których chcieli
uwolnić. Wedge wyprowadził X-winga w górę i przeleciał nad mostkiem.
- Gate, nawiąż kontakt z mostkiem „Lusankyi".
Robot natychmiast wypełnił rozkaz.
- Tu komandor Wedge Antilles do kapitana „Lusankyi". Jesteśmy gotowi przyjąć
waszą kapitulację.
Rozgniewany, przenikliwy głos zatrzeszczał w słuchawkach.
- Tu kapitan Joak Drysso... admirał Drysso na „Lusankyi". Nigdy się nie poddamy.
- Panie kapitanie...
- Jak śmie pan tak mnie obrażać!
- W takim razie panie admirale... niech będzie nawet wielki admirale, jeśli ten tytuł
pozwoli panu odzyskać trochę rozsądku. Wasze tarcze padły. Silniki są uszkodzone.
Nie macie osłony myśliwców i nie możecie unieszkodliwić przeciwnika. - Wedge po-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
244
czekał, aż jego ocena uszkodzeń zapadnie w pamięć rozmówcy. - Dalsza walka jest
beznadziejna. Nie ma potrzeby, by nadal ginęli ludzie. Niech się pan podda.
- Poddać się? Imperialny wielki admirał nigdy się nie poddaje! Jeśli myślisz ina-
czej, to pożałujesz dnia, kiedy postanowiłeś wciągnąć go do walki!
- Bardzo możliwe, panie admirale, ale ten dzień nie nastąpi dzisiaj. Wasi ludzie
mogą liczyć na cały należny im szacunek. - Wedge z trudem panował nad głosem. -
Poddajcie się.
- Nigdy! Jesteśmy lojalnymi synami Imperium! Nie zawahamy się przedłożyć
śmierci nad dyshonor. Ster, cała naprzód! Staranujemy powierzchnię planety! Właśnie,
Antilles, wielki admirał nigdy...
W komunikatorze rozległ się trzask, a po nim cisza.
- Drysso?
- Kapitan Drysso już tu nie dowodzi, panie komandorze. Mówi pełniący obowiązki
kapitana porucznik Waroen.
- Czy zamierza pan rozbić okręt o planetę?
- Nie, jeśli uda się tego uniknąć. Gdyby rozkazał pan krążownikowi, by wstrzymał
ostrzał naszych silników, a „Zjadliwy" wyciągnął nas na wyższą orbitę, żebyśmy się nie
rozbili mimo woli, zaakceptuję wszelkie warunki kapitulacji, jakie zechce mi pan za-
proponować.
- Cieszę się, że trafiłem na pana, kapitanie Waroen. Pańskie postępowanie abso-
lutnie nie jest hańbiące.
- Wiem, panie komandorze. Jest też o niebo lepsze od śmierci.
Corran bez większych trudności odnalazł wahadłowiec i ruszył w pościg. Przełą-
czył lasery na poczwórną salwę.
- Gwizdek, spróbuj złapać częstotliwość tego wahadłowca.
Corran ostrzeliwał na razie z laserów trasę lotu „Thyfonianina", gdy Gwizdek po-
informował, że ustalił dwa zakresy, na jakich komunikował się prom.
- Wybierz którykolwiek. - Corran wcisnął przycisk na konsoli łączności.
- Tu Corran Horn do promu „Thyfonianin". Hamuj i zawracaj na Thyferrę albo
będę zmuszony cię zniszczyć.
Po chwili oczekiwania w komunikatorze odezwał się głos, którego Corran Horn
nie spodziewał się nigdy więcej usłyszeć w słuchawkach.
- Powinnam była wiedzieć, że to będziesz ty, Horn. Zjeżdżaj stąd. Nie powstrzy-
masz mnie swoimi laserami.
- Może to rozgrzeje twoje serce, Ysanno. - Corran naprowadził prostokąt celowni-
czy na rufę wahadłowca i nacisnął spust. Laserowe salwy jedna za drugą zaczęły się
rozpryskiwać o tarcze wahadłowca, nie przebijając ich jednak. Co to takiego? - zdziwił
się Corran. Tarcze wahadłowców nie są takie mocne!
- Możesz za to podziękować ode mnie Fliry'emu Vorru, jeśli jeszcze żyje. Zamó-
wił do tego wahadłowca generatory tarcz dużej mocy. Zabierają trochę miejsca w kabi-
nie pasażerskiej, ale mnie to nie przeszkadza. Mówiąc po prostu, twój X-wing nie zdoła
ich przebić.
Michael A. Stackpole
245
Może jednak komuś się uda, pomyślał Corran, przełączając komunikator na czę-
stotliwość taktyczną eskadry.
- Tu „Dziewięć". Przydałaby mi się pomoc. Ścigam Isard. Nie dam rady przebić
się przez tarcze wahadłowca.
- „Siedem" do „Dziewięć". Jestem w drodze. Nie daj jej skoczyć w nadprzestrzeń.
- Zrobię, co się da, ale potrzebuję twoich laserów.
- Zrozumiałem, „Dziewięć". Zaraz tam będę.
- Gwizdek, oszacuj, ile czasu potrzebuje, żeby rozpędzić się do prędkości światła.
Robot wyświetlił schemat układu słonecznego na monitorze pomocniczym Corra-
na. Nakładające się koła oznaczały granice zasięgu przyciągania grawitacyjnego róż-
nych ciał niebieskich systemu, z małą świetlną strzałką wyobrażającą wahadłowiec tuż
przy skraju hiperprzestrzennego cienia masy Thyferry.
Na pomiot Sithów! - zdenerwował się Corran. Prawie doleciała! Wystrzelił kolejną
laserową salwę, która jednak rozlała się tylko czerwonym światłem na rufowych tar-
czach wahadłowca. A może ona tylko blefuje? - zastanowił się. Może przerzuciła całą
moc na tylne tarcze? Coś takiego byłoby zupełnie w jej stylu.
Wcisnął akcelerator i pozwolił, by X-wing wyrwał do przodu. Obrócił go nieco,
wchodząc w pętlę, która wyprowadziła maszynę pod kątem, z którego mógł ostrzelać
lewą burtę wahadłowca. Przyspieszył, lecąc w jego stronę, gdy nagle wahadłowiec
zawrócił i skierował się prosto na niego. Corran nacisnął spust, wpompowując energię
w tarcze wahadłowca.
Wahadłowiec odpowiedział strzałem. Zielone promienie energii przebiły przednią
tarczę X-winga i trafiły w lewe skrzydło. Corran natychmiast przechylił maszynę i za-
nurkował, a potem wyprowadził X-winga falistym kursem za rufę wahadłowca.
- Gwizdek, co to było?
W słuchawkach rozległ się trzask, a potem czysty głos Isard:
- Czy wspominałam, że Vorru unowocześnił też lasery?
Ja ci dam unowocześnienia, Iceheart, pomyślał Corran. Zaklął pod nosem, widząc
listę uszkodzeń, którą Gwizdek wyświetlił mu na głównym ekranie. Skrzywił się i spoj-
rzał na lewe stabilizatory. Tam, gdzie kiedyś były zamontowane działka laserowe, teraz
miał stopiony, powykręcany metal. Skrzydło skróciło się o dobry metr. Rzut oka na
monitor pomocniczy pozwolił mu zorientować się, że Isard miała zaledwie kilometr do
miejsca, skąd mogła bezpiecznie skoczyć w nadprzestrzeń. Jeśli tam dotrze, pomyślał,
szukaj wiatru w polu.
Po chwili jednak uśmiechnął się. Vorru unowocześnił ci wahadłowiec, tak? - po-
myślał. Przełączył systemy uzbrojenia na torpedy protonowe i naprowadził celownik na
zarys statku Isard. Gwizdek piskiem potwierdził, że cel jest zablokowany. Uciekający
przed X-wingiem wahadłowiec nagle zmienił kurs, robiąc unik, a Corran uśmiechnął
się jeszcze szerzej, bo jego podejrzenia się potwierdziły. No tak, pomyślał, Vorru za-
montował też systemy ostrzegania przed namierzeniem przez pocisk. To jedyna dobra
rzecz, którą zrobiłeś w swoim podłym życiu, Vorru, podziękował mu w myśli.
- Jak mocne są te twoje tarcze, Iceheart? Ciekawe, czy powstrzymają torpedę pro-
tonową.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
246
- Przekonasz się, jeśli uda ci się mnie namierzyć, Horn.
Corran spojrzał na monitor i zobaczył, że X-wing Tycha jest osiem kilometrów za
nim i powoli skraca dystans. Dopóki będziesz tańczyć pod moim celownikiem, Icehe-
art, nie skoczysz w nadprzestrzeń, pomyślał. A wtedy cię usmażymy.
Ponownie naprowadził celownik na statek, ale pozwolił jej umknąć. Jeszcze raz, i
teraz zaczął spychać ją w kierunku cienia masy Thyferry. Wahadłowiec wykręcił w
przeciwną stronę, znikając sprzed celownika, ale Corran dopędził go i ponownie wziął
na cel bez większych trudności.
- Nie uciekniesz mi, Iceheart.
Odpowiedziała mu beztroskim tonem:
- Nawet nie próbuję, Horn. Blefowałeś. Gdybyś miał torpedy, już byś strzelił. -
Wahadłowiec wyrównał lot i zaczął rozpędzać się do prędkości światła.
- Miałem nadzieję złapać cię żywą. Ale strzelę, jeśli będę musiał.
- Ależ proszę, Horn, rób, co musisz. Wiedz tylko, że kiedy znów się spotkamy, ja
też zrobię to, co będę musiała.
Nie może uciec. Nie mogę pozwolić jej uciec, myślał gorączkowo Corran. Zaci-
śniętą pięścią walnął w panel łączności. W głowie czuł zamęt, napędzany rozczarowa-
niem i wściekłością. Jego lasery nie były w stanie pokonać jej tarcz, a torped protono-
wych już nie miał. Nic nie mógł zrobić... nic... ale zaraz, może jednak?
- Gwizdek, szybko, przekaż całą moc na przednie tarcze! Staranujemy ją!
Robot zaprotestował przeraźliwym piskiem, ale Corran zignorował go, wpatrzony
w wahadłowiec.
- Usmażyły ci się płytki logiczne, Gwizdek. Oczywiście, że mamy szansę przeżyć;
zresztą to bez znaczenia. Jeśli tylko uszkodzimy jej statek... jeśli tylko uszkodzimy jej
statek...
Zanim Corran zdążył pchnąć manetkę akceleratora, dwa błękitne pociski minęły
go po obu stronach kabiny. Pierwszy eksplodował, zderzając się z tylną tarczą Isard, i
zlikwidował ją. Drugi przebił się przez obudowę silnika, gwałtownie zmieniając tor lotu
wahadłowca. Torpeda eksplodowała wewnątrz kadłuba. Corran zobaczył, jak trójkątna
sylwetka wahadłowca puchnie, płomienie strzelają przez iluminatory, a po chwili złota
kula ognia rozrywa statek na części.
X-wing Corrana przeleciał przez sam środek kuli ognia. Zanim zdążył zawrócić,
iskry rozpalonych szczątków zderzających się z jego tarczą były jedyną oznaką, że
jeszcze przed chwilą w tym miejscu znajdował się wahadłowiec. Pochłonięta przez
ogień, pomyślał. W pewien sposób taka śmierć do niej pasuje.
Corran włączył komunikator.
- Czyja to sprawka?
- Tu „Siedem", „Dziewięć". Dzięki, że ją dla mnie namierzyłeś.
- Co? - Corran spojrzał na lampkę kontrolną transpondera telemetrycznego i zo-
rientował się, że jest zapalona. Kiedy uderzył pięścią w pulpit, musiał niechcący włą-
czyć transponder. Przez głowę przemknął mu obraz Luke'a Skywalkera. Powiedziałby
mi, że to nie przypadek, pomyślał, tylko działanie Mocy. Pokiwał głową. Sam wolał
wierzyć, że to sprawiedliwość.
Michael A. Stackpole
247
- To był wspaniały strzał, Tycho. Ja sam nie mogłem jej trafić, więc cała zasługa
powinna pójść na twoje konto.
- Corran, zlikwidowaliśmy ją razem. Tylko to się liczy.
Kiedy zawrócił maszynę w stronę Thyferry, Corran zobaczył X-winga Tycha.
- Nie widzę żadnych skosów, Tycho. Z tego wynika, że nie próżnowałeś.
- Paru ich załatwiłem, ale większość wyeliminował „Dziesięć". Sam jeden zaliczył
sześć Interceptorów! -Tycho roześmiał się wesoło. - I wygląda na to, że „Lusankya"
przestała strzelać.
Corran uśmiechnął się.
- Tyran martwy, zdrajca martwy, gwiezdny superniszczyciel martwy, a jeśli El-
scol, Iella i Asherni dobrze wykonali swoją robotę, Thyferra wyzwolona. Całkiem uda-
ny dzień!
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
248
R O Z D Z I A Ł
41
- Inaczej wygląda, kiedy nie chodzi się po suficie, prawda Corran?
- Tak, ale ani trochę lepiej. - Kwatery więźniów jasno oświetlały lampy, ale i tak
atmosfera panująca w wyciosanych w skale komorach podziałała na Corrana przytła-
czająco. Odwrócił się w stronę Tycha Celchu, wspinali się po niskiej ścianie do zagłę-
bienia, w którym kiedyś znajdowała się cela Jana Dodonny. - To bardzo dziwne uczu-
cie, zmontować całą tę operację po to, by uwolnić Jana i pozostałych więźniów, a po-
tem znaleźć się tu i przekonać, że Isard wysłała ich wahadłowcami nie wiadomo dokąd
całe miesiące temu. Gdzieś w głębi duszy musiała czuć, że wygramy, więc zrobiła to
tylko po to, by nam napsuć krwi.
- To zupełnie nie tak, przyjacielu. - Tycho poklepał Corrana po ramieniu. - To ty
wszystko zepsułeś, kiedy uciekłeś z „Lusankyi". Nie mogła już patrzeć na swoje wię-
zienie, żeby nie myśleć o tym, że ją pokonałeś. Ktoś inny pewnie tylko podwoiłby za-
bezpieczenia, ona jednak wolała zwinąć cały interes. I bardzo dobrze, bo z tej sekcji
okrętu uciekła atmosfera. Gdyby więźniowie tu byli, nikt by nie ocalał. Gdyby Isard
rzeczywiście chciała zabawić się naszym kosztem, pozwoliłaby im tu zginąć, żebyśmy
do końca życia się zadręczali, że sami wykończyliśmy bohaterów Rebelii.
Corran pokiwał głową. Przez ten ostatni tydzień po bitwie o Thyferrę nie mógł się
doczekać, kiedy ekipy remontowe przywrócą atmosferę w kwaterach więźniów. Dla
innych, którzy je widzieli, cały ten obszar był po prostu częścią okrętu, którą obłożono
kamieniem. W dodatku wyjątkowo smrodliwą częścią, bo w warunkach nieważkości z
prymitywnych latryn wylały się wszelkie nieczystości, które osiadły tam, gdzie się
akurat znalazły, gdy przywrócono ciążenie i atmosferę. Każdy, kto odwiedził to miej-
sce, doskonale rozumiał, dlaczego Corran tak go nienawidził.
Ale smród i prymitywne warunki nie były prawdziwymi powodami jego nienawi-
ści. Zmarszczył czoło.
- Mam wrażenie, jakby te ściany były przesiąknięte rozpaczą i poczuciem przegra-
nej. Ludzie, którzy tu mieszkali, nie mieli odwagi uciekać, choć większości z nich na
pewno by się to udało, gdyby tylko spróbowali. Jan mógł uciec ze mną, ale zatrzymało
go tu poczucie odpowiedzialności za innych, które więziło go bardziej niż te ściany.
Michael A. Stackpole
249
- Pamiętaj, że on patrzył na to inaczej niż ty. Jan wiedział, że dowodząc tymi
ludźmi, pozwala im przeżyć. Nie poddał się, więc i oni nie mogli do końca się poddać. -
Tychu musnął palcami kamienne ściany. - To, że został z nimi, wynikało z jego charak-
teru, tak jak z twojego - potrzeba ucieczki. Nie pamiętam wiele z czasów, kiedy tu by-
łem, ale pamiętam pewność, że tu zginę. To straszne odzyskać przytomność w miejscu,
o którym sądzisz, że cię zabije. Jan powiedział mi, że nie umrę, i tak się stało.
- I uciekłeś z więzienia, do którego cię stąd wysłała.
- Właśnie. Musimy mieć nadzieję, że innym też się to uda.
- Jeśli im się uda, to świetnie, ale tak czy owak zamierzam sam ich poszukać. -
Corran uśmiechnął się. - Zraii doprowadził już mojego X-winga do porządku... jeśli
można uznać, że jest w porządku po tym, jak majstrował przy nim Verpin... to jestem
gotów do polowania. Polecisz ze mną?
Tycho pokiwał głową w zamyśleniu.
- Tak, chociaż chyba będziemy mieć sporą konkurencję. Jedną z pierwszych ekip
„remontowych" w tej sekcji był zespół kryminalistyczno-dochodzeniowy Wywiadu
Sojuszu. Podobno przeczesali to miejsce bardzo dokładnie, zbierając odciski palców,
włosy i próbki tkanki, a nawet resztki fruwających tu odchodów. Wiesz lepiej ode
mnie, ile mogą wyczytać z tego rodzaju dowodów, ale z tego co zrozumiałem, udało im
się potwierdzić tożsamość niektórych więźniów.
Corran uśmiechnął się domyślnie.
- To dlatego generał Airen Cracken odwiedził nas dwa dni temu. A więc Nowa
Republika zamierza zacząć poszukiwania?
- Zgaduję, że tak. Wcześniej nie mogli tego zrobić, bo mieli jedynie twoje zezna-
nia. Moje były zbyt fragmentaryczne i pochodziły z dość odległych czasów. A ponie-
waż postanowiłeś wystąpić z Eskadry Łotrów i zacząć tę całą zabawę, musieli je odło-
żyć na półkę. Teraz mają solidne dowody, a to zmienia wszystko.
- To świetnie, mogą szukać razem z nami.
- A, tu jesteś, Corran. - W drzwiach pojawił się Ooryl. - Tak myślałem, że cię tu
znajdę.
Co? Zdumiony Corran popatrzył na Gandyjczyka.
- Ooryl?
- Czy Ooryl powiedział to poprawnie? - Gandyjczyk kłapnął szczękami wyraźnie
podekscytowany. - Ooryl chciał, żebyś był pierwszą osobą która się o tym dowie.
Corran spojrzał na Tycha, ale Alderaanianin tylko wzruszył ramionami.
- Tak, Ooryl, powiedziałeś to poprawnie, ale myślałem, że Gandyjczycy nie mó-
wią o sobie w pierwszej osobie, chyba że...
Gandyjczyk uderzył się pięścią w pierś.
- Jestem janwuine. Ruetsavii ogłosili, że jestem janwuine. Wrócili na Gand, żeby
opowiedzieć historię Ooryla, to znaczy chciałem powiedzieć: moją historię. To, czego
tu dokonaliśmy, rola Ooryla w podboju Coruscant i w bitwie przeciw Iceheart, stanie
się wiadoma wszystkim Gandyjczykom. Kiedy Ooryl powie ,ja", wszyscy będą wie-
dzieć, o kogo chodzi.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
250
- To wspaniale, Ooryl. - Tycho wyciągnął rękę do Gandyjczyka. - Gandyjczycy
mają święte prawo, by być z ciebie dumni.
Ooryl uścisnął dłoń Tycha, a potem Corrana.
- To nie wszystko. Każdy z was został uznany za hinwuine. Oznacza to, że kiedy
przyjedziecie na Gand na janwuinejika Ooryla, możecie mówić o sobie w pierwszej
osobie i nie zostanie to uznane za wulgarne czy ordynarne.
Corran zmrużył oczy.
- Chcesz powiedzieć, że przez cały ten czas, kiedy byłeś tu z nami w eskadrze,
uważałeś, że wyrażamy się wulgarnie i ordynarnie?
Gandyjczyk pokręcił głową.
- Ooryl nigdy nie podejrzewa wulgarności, gdy ignorancja jest wystarczającym
wyjaśnieniem.
- Aha. Cóż, dziękuję, że jesteś taki wyrozumiały. Tycho uśmiechnął się przebiegle.
- Powinieneś powiedzieć; „Corran dziękuje".
- Tylko czasami - dodał Ooryl.
- Corran uważa, że Ooryl powinien poćwiczyć trochę użycie pierwszej osoby, za-
nim zacznie się wygłupiać. - Corran rozłożył ramiona. - Niewiele to lepsze od tej szopy,
którą dzieliliśmy na Talasei, prawda, Ooryl?
- Osady mineralne wyglądają ciekawie, ale Ooryl... to znaczy ja., nie chciałbym tu
mieszkać. - Gandyjczyk uniósł dłoń. - Chętnie zbadam z tobą to miejsce później, ale
teraz muszę się zająć innymi sprawami. Kapitanie Celchu, komandor Antilles poprosił
Ooryla, by panu powiedział, że czeka na pana w mesie oficerskiej „Lusankyi".
- Ostatnie sprawy przed jego przyjęciem?
- Ooryl, to znaczy ja... myślę, że o to właśnie chodzi, panie kapitanie. Aha, jeszcze
jedno: Corran, generał Cracken chciał z tobą porozmawiać.
Ciekawe o czym? - pomyślał Corran, głośno zaś zapytał:
- Gdzie go znajdę?
- Ooryl cię do niego zaprowadzi.
Trzej piloci wyszli ze skalnego kompleksu i pojechali w górę turbowinda. Tycho
wysiadł pierwszy, podczas gdy Gandyjczyk i Corran jechali dalej, na coraz wyższe i
wyższe pokłady „Lusankyi". Kiedy turbowinda stanęła, Corran zobaczył Airena Crac-
kena, który czekał na niego przy drzwiach do kabiny kapitańskiej.
Corran skinieniem głowy pożegnał Gandyjczyka, za którym zaraz zamknęły się
drzwi windy, a potem odwrócił się w stronę generała.
- Czym mogę służyć, panie generale? Cracken przeczesał palcami rude, siwiejące
włosy.
- Pomóc mi przemówić do rozumu Boosterowi Terrikowi. Corran uniósł ręce w
geście protestu.
- Może zamiast tego ma pan Gwiazdę Śmierci do rozwalenia?
- Prawie. - Cracken pokręcił głową. - Booster chce zatrzymać „Zjadliwego".
- A pan woli, żeby go oddał Nowej Republice? - Corran roześmiał się. - On mnie
nie posłucha.
- Mirax zasugerowała żebym tu pana ściągnął.
Michael A. Stackpole
251
- No dobra, ściągnął mnie pan, ale naprawdę nie wiem, co mogę zrobić.
- Niech mnie pan poprze, albo skończy się na tym, że Booster Terrik będzie latał
po całej galaktyce w pełni sprawnym imperialnym gwiezdnym niszczycielem drugiej
generacji. - Cracken westchnął. -Terrik nigdy nie był taki zły, jak niektórzy z tych
przemytników, ale teraz, kiedy przyłączył się do Karrde'a.
- Booster i Karrde działają razem? Wspólnie? To znaczy wiedziałem oczywiście,
że Karrde tu przyleciał, ale myślałem, że chodzi mu o ubicie interesu z nowym rządem
Thyferry w sprawie przewozów bacty. Jest pan pewien, że Karrde i Booster działają
razem?
- Niech pan sam zobaczy. - Cracken otworzył drzwi do kajuty kapitańskiej i po-
zwolił, by Corran pierwszy wszedł do środka. Corran zobaczył Boostera siedzącego za
owalnym stołem, z Mirax po prawej stronie i przystojnym mężczyzną, który był za-
pewne Karrde'em, po lewej. Corran podszedł do Mirax i pocałował ją w policzek.
- Booster, wyglądasz doskonale.
- Dobrze mi robi dowodzenie gwiezdnym niszczycielem. Corran wyciągnął nad
stołem rękę do drugiego mężczyzny.
- Talon Karrde, jak sądzę. Miło mi pana poznać.
- Mnie również, zwłaszcza że stało się to teraz, a nie wtedy, kiedy jeszcze służyłeś
w KorSeku. - Karrde przyglądał mu się bacznie. -Jest pan uderzająco podobny do ojca.
- Dziękuję. - Corran usiadł, usiłując powstrzymać dreszcz. Nie wiedział czemu, ale
odniósł wrażenie, że Karrde wie o nim więcej niż nawet Airen Cracken, i to go zanie-
pokoiło. Też się chyba cieszę, że nie poznałem go, kiedy służyłem w KorSeku, pomy-
ślał. Karrde stałby się pewnie wówczas dla niego tym, czym Booster był dla jego ojca.
Wątpił jednak, by udało mu się wysłać Karrde'a na Kessel.
Booster spojrzał na Crackena, a potem wycelował palec w Corrana.
- Myślał pan, że on mnie przekona, żebym panu oddał okręt?
Niezły początek, pomyślał Corran. Spojrzał na Crackena i wzruszył ramionami.
- Booster, pomyślałem tylko, że obecny tu porucznik Horn będzie mógł przedsta-
wić ci pewne argumenty, których nie wziąłeś pod uwagę, a które przekonają cię, że nie
możesz zatrzymać „Zjadliwego". Ten okręt przedstawia sobą spore zagrożenie...
- Właśnie, zagrożenie dla każdego, kto spróbuje mi go odebrać.
- Pozwól, że wyrażę to inaczej... Jedyne osoby, które dysponują taką siłą ognia, to
imperialni samozwańczy admirałowie i inni renegaci. Nowa Republika musi uznać
każdy gwiezdny niszczyciel, który nie znajduje się pod jej kontrolą ani też pod kontrolą
jej sojuszników, za bezpośrednie zagrożenie dla stabilności państwa.
- Dobrze, generale, niech i tak będzie. A więc po prostu wezmę „Zjadliwego",
podbiję jakąś planetę i przyłączę ja do Nowej Republiki jako sojusznika.
Mirax pokręciła głową.
- Tato, oni właśnie tego się obawiają.
Booster puścił oko do córki.
- No dobrze, w takim razie spróbujmy z innej beczki: ogłoszę „Zjadliwego" suwe-
rennym państwem. Będziemy sobie po prostu latać od systemu do systemu, tu coś ku-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
252
pimy, tam coś sprzedamy, a nawet, jako suwerenne państwo, przyłączymy się do No-
wej Republiki. Może pan wtedy uznać te wszystkie działa za obronę lądową.
Cracken ze świstem wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby.
- Nie, nie sądzę, żeby to zadziałało. Byłoby to zbyt poważnym zagrożeniem dla
pokoju w galaktyce. Zagrożeniem, które musielibyśmy wyeliminować.
W sztucznym oku Boostera zapłonął na chwilę dziwny błysk.
- Myślę, że istnieją różne stopnie zagrożenia, panie generale, i muszę powiedzieć,
że w tej chwili czuję się bardzo zagrożony przez pana. Bardziej niż kiedykolwiek miał-
bym ochotę zagrozić panu. „Zjadliwy" jest mój. Poddał się mnie.
- Ale dopiero wtedy, gdy trzy eskadry A-wingów pojawiły się w systemie Yag'-
Dhul, dzięki czemu kapitan Varrscha odniosła wrażenie, że wpadła w pułapkę zasta-
wioną przez Nową Republikę. - Cracken rozpłaszczył dłonie na blacie. - Myślała, że
poddaje okręt Nowej Republice. Wiesz, że tak właśnie było. To, co jej powiedziałeś,
tylko umocniło ją w tym przekonaniu.
Corran spojrzał na Boostera i pokręcił głową.
- Wykorzystałeś obawy Isard, że realizujemy tajną misję Nowej Republiki, żeby
przekonać Varrschę, że naprawdę działamy w imieniu Nowej Republiki? Nieźle, Bo-
oster.
Ojciec Mirax uśmiechnął się dumnie.
- Szukała jakiegoś pretekstu, żeby wygrzebać się z tarapatów, więc wykorzystałem
ten, który sama mi podsunęła.
Corran skrzywił się.
- Niestety, to oznacza, że roszczenia Nowej Republiki do „Zjadliwego" są zasadne.
- Co?
- Mirax, ty mu to wytłumacz. To tak jak ze spółką zajmującą się odzyskiwaniem
wraków. To, że jeden wspólnik znalazł i zabezpieczył wrak, nie oznacza, że jest jego
właścicielem. Jest nim spółka.
- Corran ma rację, tato.
- Nonsens. W życiu nie słyszałem o takim układzie.
Mirax roześmiała się.
- Nie? Jak sobie przypominam, w taki właśnie sposób zostałeś współwłaścicielem
„Pulsarowego Ślizgu".
Booster zmarszczył czoło.
- To nie to samo, zupełnie nie to samo. Ale dobrze, przyjmijmy, że kapitan Varss-
ha faktycznie była w błędzie co do moich powiązań z Nową Republiką. Nie zmienia to
faktu, że przejąłem jej statek, więc jeśli Nowa Republika ma w nim udział, to ja rów-
nież.
- Masz - zgodził się Cracken. - Oczywiście wypłacimy ci uczciwą rekompensatę
za zrzeczenie się udziału, a poza tym zaskarbisz sobie naszą nieograniczoną wdzięcz-
ność. A nawet zwolnienie z odpowiedzialności za ewentualne wykroczenia, które mo-
głeś popełnić...
Michael A. Stackpole
253
- Wystarczy, generale Cracken. Nie jestem zainteresowany żadnym złagodzeniem
wyroku, chyba że oddacie mi te pięć lat, które spędziłem na Kessel. O jakiej kwocie
rekompensaty mówimy?
Przedstawiciel Nowej Republiki zawahał się.
- W obecnej sytuacji natychmiastowa płatność nie wchodzi oczywiście w grę, ale
myślę, że mogę ci zaproponować pięć milionów kredytów.
- Ha! Mówimy o imperialnym gwiezdnym niszczycielu drugiej generacji! W ide-
alnym stanie, bez jednego zadraśnięcia! Jest wart miliardy! Oddam go wam za miliard
kredytów, płatnych w ciągu dwóch godzin, albo zabieram się stąd!
- Booster, chyba śnisz, jeśli myślisz, że ten okręt gdziekolwiek stąd odleci. - Cor-
ran uśmiechnął się z niezachwianą pewnością siebie. - Jak wiesz, Thyferra przeprowa-
dziła referendum, które zadecydowało o wstąpieniu planety do Nowej Republiki. Z tego
względu wszystkie statki w systemie podlegają prawu tego państwa. A zgodnie z tym
prawem, twój personel nawigacyjny i techniczny musi udać się na powierzchnię plane-
ty, by zostać przesłuchany przez tamtejsze służby ochrony.
- To piractwo!
- Ależ nie, to kwestia bezpieczeństwa wewnętrznego. Jak może zaświadczyć po-
rucznik Horn, pewna liczba osób, które były więzione na tym statku, zniknęła. Chcemy
przesłuchać każdego, kto ewentualnie uczestniczył w ewakuacji i przeniesieniu tych
ludzi w inne miejsce, a twój personel astronawigacyjny niewątpliwie mógł być wyko-
rzystany w tym celu. Na razie ten okręt nigdzie nie leci.
Booster zmarszczył czoło.
- No dobra, zejdę do pięciuset milionów kredytów.
Cracken zachłysnął się, słysząc tę kwotę, ale w tym momencie odezwał się Karr-
de:
- Booster, bądź rozsądny. Zacznij od dwudziestu procent tej kwoty.
Booster spojrzał na niego badawczo.
- Bardzo hojnie rozporządzasz moimi pieniędzmi, Karrde.
- Dwadzieścia procent czegoś to więcej niż sto procent niczego, Booster.
- To prawda, ale tych dwudziestu procent też nie mają, więc dlaczego miałbym się
ograniczać?
Corran podniósł rękę.
- Właśnie sobie pomyślałem, że chyba kłócimy się nie o to, o co trzeba. Booster,
na ile poważnie myślałeś o tym, żeby przekształcić „Zjadliwego" w latającą bazę prze-
mytniczą?
Booster podrapał się po brodzie.
- Bardzo poważnie. Całe życie spędziłem, przewożąc towary z jednego miejsca w
drugie. Miło byłoby dla odmiany siedzieć w jednym miejscu, gdzie dostarczano by mi
towar, a ja działałbym tylko jako pośrednik w jego sprzedaży. „Zjadliwy" doskonale by
się do tego nadawał.
Corran uśmiechnął się.
- Podobnie nadałaby się „Wolność".
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
254
- Nie! - Booster i Cracken zaprotestowali jednocześnie. Wymienili zdumione spoj-
rzenia i pokręcili głowami.
- Nie chcę „Wolności". Naprawienie jej zajęłoby mi resztę życia. Musiałbym za-
brać ją na Sluis Van, a obecny tu generał Cracken postarałby się, żebym stale wypadał z
harmonogramu napraw. Lepiej trzymaj się latania, Horn, bo ten pomysł był wyjątkowo
głupi.
Mirax poklepała ojca po ramieniu.
- Nie odzywaj się w ten sposób do mojego narzeczonego!
- Co?! - Booster rozdziawił usta. - Nie, to niemożliwe!
Corran uniósł brew.
- Mirax, nie jestem pewien, czy to był najlepszy moment, żeby mu powiedzieć o
naszych zaręczynach.
Booster wycelował palec w Crackena, a potem w Corrana.
- Jeden chce zabrać mi statek, drugi córkę! - Odwrócił się do Karrde'a. - Ty też
pewnie czegoś ode mnie chcesz, jak sądzę?
- Być może, Booster. - Karrde uśmiechnął się zdawkowo. - Myślę, że chcę, żebyś
się zastanowił nad sugestią porucznika Horna. Wydaje mi się, że generała Crackena
martwi głównie perspektywa, że dowodziłbyś okrętem dysponującym dostateczną siłą
ognia, by puścić z dymem zamieszkaną planetę. Czy nie tak, panie generale?
- Zwięźle pan to ujął, Karrde.
- Dziękuję, generale. - Karrde spojrzał na Boostera. - Ty z kolei martwisz się, że
twój okręt może paść ofiarą różnej maści piratów, jeśli zostanie całkowicie pozbawiony
uzbrojenia. Nawet bez artylerii kadłub okrętu takiego jak „Wolność" jest łupem nie do
pogardzenia. Booster pokiwał głową.
- Zaczynasz mówić z sensem, Karrde, a to mnie przeraża.
- Booster i ja w końcu się w czymś zgadzamy. - Corran zmrużył oczy i popatrzył
na Karrde'a z ukosa. - Do czego pan zmierza?
- Orientuje się pan w przepisach, poruczniku. Zgodnie z prawem, jaką ilość broni
mógłby przenosić statek wielkości „Zjadliwego", pozostając w prywatnych rękach?
Corran odchylił się na oparcie fotela.
- Żaden statek tej wielkości nie pozostaje w prywatnych rękach, ale tak na oko
mógłby mieć dwa promienie ściągające, dziesięć dział jonowych i dziesięć ciężkich
baterii turbolaserowych.
- Dokładnie tak samo bym to oszacował, co daje nam nadwyżkę w postaci ośmiu
promieni ściągających, czterdziestu ciężkich baterii turbolaserów i pięćdziesięciu bate-
rii turbolaserów, które należałoby wymontować ze „Zjadliwego". Generale Cracken, to
by mniej więcej wystarczyło, by wymienić uszkodzone uzbrojenie „Wolności", praw-
da?
Cracken zmarszczył czoło.
- Biorąc pod uwagę, że jest pan tu niecały tydzień, Talonie Karrde, wie pan znacz-
nie więcej, niżbym sobie tego życzył.
Booster pokręcił głową.
- Nie pozbawię mojego statku tych dział.
Michael A. Stackpole
255
- To nie jest twój statek, Booster - prychnął Cracken.
Karrde przerwał im, podnosząc rękę.
- Nie jest, ale może być. Zgodnie z regulaminem Admiralicji dotyczącym sporów
w sprawie własności wraków, Booster podał uczciwą cenę za zrzeczenie się praw do
„Zjadliwego". Ponieważ nie jest pan w stanie zapłacić tej ceny, Booster może przejąć
kontrolę nad statkiem, deponując dziesięć procent tej sumy, czyli w naszym przypadku
dziesięć milionów kredytów, w sądzie kompetentnym do rozstrzygania podobnych
roszczeń. Na przykład w sądzie Thyferry.
Booster zmarszczył czoło.
- Nie mam dziesięciu milionów kredytów, Karrde.
- Jasne, Booster, ale masz za to sporą nadwyżkę zbędnego sprzętu wojskowego,
którego tak czy owak będziesz musiał się pozbyć. Odkupię go od ciebie za dziesięć
milionów.
Cracken postukał palcem w stół.
- Perspektywa, że to pan będzie dysponował tą bronią, nie podoba mi się ani tro-
chę bardziej niż możliwość, że będzie ją miał Terrik.
- Spodziewałem się tego, generale. Sprzedam panu tę broń za dwadzieścia pięć mi-
lionów kredytów.
Cracken wytrzeszczył oczy.
-Co?
Booster uśmiechnął się.
- Chcę piętnaście milionów, Karrde. Czekają mnie spore wydatki.
- Dam ci osiemnaście, jeśli dorzucisz cztery eskadry myśliwców TIE. - Karrde
rozparł się w fotelu. - A cena dla pana, generale, wynosi teraz trzydzieści pięć milionów
kredytów, ale przekona się pan, że jestem znacznie bardziej elastyczny niż moi konku-
renci, jeśli chodzi o warunki płatności. Kiedy tutejszy sąd rozpatrzy sprawę „Zjadliwe-
go", Booster wypłaci panu każdą dodatkową kwotę, jaka zostanie zasądzona na pańską
korzyść.
Corran wybuchnął śmiechem.
- Biorąc pod uwagę, że pojawienie się „Zjadliwego" przechyliło szalę w bitwie o
wyzwolenie Thyferry, nie podejrzewam, by zasądzili cokolwiek na niekorzyść Booste-
ra.
- Rzeczywiście tutejsi sędziowie mogą być nieco stronniczy, jednak Nowa Repu-
blika będzie mogła uczciwie przedstawić swoje roszczenia. - Karrde złączył dłonie
czubkami palców. - Booster, ty zatrzymasz swój statek, a pan, generale, zostanie osta-
tecznym odbiorcą nadwyżki uzbrojenia.
Cracken przez chwilę milczał, a potem pokiwał głową.
- Potrafi się pan targować, Karrde. Być może udałoby się nam dojść do porozu-
mienia i w innych sprawach.
- Nie sądzę, panie generale. Zrobiłem to tylko i wyłącznie dla nieprzyzwoitych
pieniędzy, które mi pan zapłaci, a ponieważ nie dysponuje pan płynnym kapitałem,
zgodzę się przyjąć jako zapłatę koncesję na handel bactą i innymi towarami. Nie mam
nic przeciwko prowadzeniu z wami interesów, ale nie zamierzam się przyłączać do
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
256
żadnej ze stron tej wojny domowej. Isard i Zsinj to jedynie dwa przykłady niezliczonej
bandy imperialnych watażków. Nie chciałbym stać się ofiarą przyszłych wojen.
- Woli pan dać się złapać między nami a nimi, niż u naszego boku?
- Wolę w ogóle nie dać się złapać, panie generale. - Karrde uśmiechnął się, aż po-
jaśniały tęczówki jego niebieskich oczu. - To co, dobiliśmy targu?
- Rada Tymczasowa wygarbuje mi za to skórę, ale jeśli chodzi o mnie, to tak. -
Cracken wstał i ukłonił się Boosterowi. - „Zjadliwy" jest twój. Tylko zmień mu nazwę.
Booster wstał po przeciwnej stronie stołu.
- Już wymyśliłem, jak go nazwę: „Błędny Rycerz". Corran uśmiechnął się nie-
pewnie do generała Crackena.
- Przykro mi, że niewiele mogłem pomóc.
- Nie o takim rozwiązaniu myślałem, ale jednak jest to jakieś wyjście. - Cracken
zasalutował niedbale. - Do zobaczenia.
Mirax spojrzała na zegarek i przeciągnęła się leniwie.
- Jeszcze dwie godziny do przyjęcia Wedge'a. - Uśmiechnęła się do Corrana. -
Masz jakiś pomysł, jak spędzić ten czas?
Booster oparł rękę na jej ramieniu.
- Owszem, moja droga. Porozmawiamy o tych twoich zaręczynach. Moja córka
nie wyjdzie za nikogo z KorSeku. To osoby o wątpliwej moralności i zdolnościach
intelektualnych. Nic z tego. Kropka.
Corran spojrzał na Karrde'a.
- Może i dla tego sporu wynegocjowałby pan jakieś rozwiązanie?
- A czy stać pana na moje usługi, poruczniku?
- Chyba nie.
Karrde pokiwał głową.
- Na pewno nie. Na szczęście dla pana, Booster musi teraz zapłacić za moją po-
moc. Musimy lecieć na „Błędnego Rycerza" i przeprowadzić inwentaryzację uzbroje-
nia.
Booster zmarszczył brwi.
- Teraz?
- Chyba że chcesz, żeby pierwszy zrobił to Cracken i zostawił ci tylko ten sprzęt,
który najszybciej się rozleci.
Booster zmrużył oczy.
- Ta rozmowa jeszcze się nie skończyła. Odkładamy ją tylko na później.
- Dobrze, tato. - Mirax pocałowała ojca w policzek. - Do zobaczenia za dwie go-
dziny na przyjęciu.
Dwaj przemytnicy wyszli z kajuty, zostawiając Corrana i Mirax samych. Corran
pokręcił głową.
- Jak daleko uciekniemy stąd w ciągu dwóch godzin?
- Nie dość daleko, niestety.
- Niespecjalnie mi się spieszy do dalszej części rozmowy o naszych zaręczynach.
- Ojciec lubi ryczeć jak rankor, ale nie ma aż tak ostrych pazurów.
Michael A. Stackpole
257
- Och, od razu lepiej się czuję! Zdajesz sobie sprawę, że do czasu naszego ślubu
będzie nie do wytrzymania?
- Tak. - Wzięła go za rękę. - Ale chyba znalazłam sposób, by temu zaradzić.
- Jaki?
- Zobaczysz. - Mirax wstała i poderwała go z fotela. - Chodź ze mną, kochany, a
wszystko stanie się dla ciebie jasne.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
258
R O Z D Z I A Ł
42
Wedge zaczekał, aż wszyscy zgromadzeni w mesie oficerskiej „Lusankyi" usiądą,
zanim podszedł do mównicy, którą Emtrey znalazł i ustawił na końcu stołu. Uśmiech-
nął się, patrząc na zbieraninę gości. Najbliżej siedzieli jego piloci, dalej ci z twi'lek-
iańskich pilotów myśliwców Chir'daki, którzy przeżyli bitwę - w tym Tal’dira, za nimi
kapitan Sair Yonka z „Wolności", generał Cracken z synem Pashem, Booster Terrik i
Talon Karrde, Iella Wessiri, Elscol Loro, Sixtus i garstka Ashernów, których nie znał,
na końcu zaś kilku Vratiksów z Thyferry. Brakuje tylko sztucznych ogni i bandy Ewo-
ków, pomyślał, a mielibyśmy zwycięstwo jak się patrzy.
Podniósł rękę, by uciszyć zebranych, i z wyjątkiem zgrzytu stawów robotów krę-
cących się między stolikami zapanowała cisza.
- Będę mówił krótko, bo po pierwsze za bardzo was wszystkich szanuję, żeby was
zanudzać, a po drugie wiem, że jesteście zbyt inteligentni, by wytrzymać przynudzanie,
więc szybko zapanowałby tu większy gwar i zamieszanie niż podczas bitwy, w której
wyniku odebraliśmy ten okręt Iceheart. Najpierw jednak, jeśli pozwolicie, chciałbym
załatwić parę spraw.
Wedge uśmiechnął się i głową wskazał na Asyr Sei'lar.
- Jak widzicie, po paru dniach w zbiorniku z bactą Asyr doszła do siebie. Obraże-
nia, jakie odniosła, kiedy jej X-wing został trafiony, nie były zbyt poważne i roboty
medyczne zapewniają mnie, że jest zdolna do latania.
Jego oświadczenie zebrani skwitowali uprzejmymi oklaskami.
- Niestety inna z naszych ofiar bardziej ucierpiała. Może sam o tym opowiesz,
Nawara.
Twi'lek skinął głową i wstał.
- Kiedy się katapultowałem z mojego X-winga, miałem pecha, bo mikrometeoryt
trafił mnie w prawą nogę. Uszkodził mięsień tuż ponad kolanem i wyrwał tyle tkanki,
że nawet cała bacta Thyferry nie mogła mi pomóc. Kombinezon zacisnął się nad raną,
dzięki czemu jeszcze żyję. A tak naprawdę żyję dzięki temu, że Ooryl zestrzelił
wszystkie skosy, które chciały mnie wykończyć, jednak na ranę w nodze nie był w
stanie nic poradzić.
Corran odwrócił się w fotelu w jego stronę.
Michael A. Stackpole
259
- Ale chyba dadzą ci protezę?
- Tak, nasz robot medyczny właśnie się tym zajmuje. - Nawara postukał palcami o
prawą nogę, która wydała pusty dźwięk. -Niestety używając protezy, nie kwalifikuję się
do dalszego latania. Mechaniczna noga jest sprawna w dziewięćdziesięciu pięciu pro-
centach, ale to za mało, bym dotrzymał kroku reszcie Łotrów... zresztą nigdy wam nie
dorównywałem.
Wedge uśmiechnął się.
- Rzeczywiście czasem zdarzało ci się przeciążyć nasze maszyny, Nawaro. Jednak
Nawara pozostaje w jednostce jako nasz nowy oficer wykonawczy. Zaprosiliśmy Tal-
'dirę, by się do nas przyłączył; z przyjemnością informuję was, że się zgodził, więc
nadal będzie z nami latał Twi'lek. - Wedge zaczął klaskać, a pozostali zebrani szybko
mu zawtórowali, wywołując drżenie lekku u twi'lekiańskich pilotów.
- Bror Jace został poproszony przez nowe władze Thyferry o zorganizowanie Thy-
ferrańskich Sił Obrony Kosmicznej, więc przynajmniej na pewien czas jest dla nas
stracony. Władze poprosiły też, żebyśmy zostali w systemie przez parę miesięcy i po-
mogli wyszkolić nową jednostkę. Zdecydowałem się przyjąć to zlecenie, żeby zagwa-
rantować, że żaden żądny przygód watażka nie zechce powtórzyć wyczynu Isard.
Spojrzał na generała Crackena.
- Potem jednak... hm... generał Cracken poinformował mnie, że Rada Tymczasowa
przegłosowała uchwałę, żeby złożyć nam gratulacje za to, czegośmy tu dokonali. Po-
wiedział również, że z powodu biurokratycznego zamieszania nasze rezygnacje nigdy
oficjalnie nie wpłynęły do akt. Jeśli zechcemy, nasze poprzednie stanowiska oficerskie
już na nas czekają, a generał Cracken zapewnił mnie, że właśnie szuka elitarnej jed-
nostki myśliwców, która pomogłaby mu w poszukiwaniach więźniów przetrzymywa-
nych do niedawna na „Lusankyi". Kiedy wykonamy naszą pracę tutaj, zamierzam z
powrotem przyłączyć się do Nowej Republiki... i chciałbym zabrać ze sobą Eskadrę
Łotrów.
Wedge uśmiechnął się.
- Rozmawiałem z Tychem i Corranem, którzy już się zgodzili. Arii, wolisz za-
trzymać „Walecznego" czy przyłączyć się do nas?
Sullustianka uśmiechnęła się.
- Wracam do Sojuszu, Wedge. Nadal mogę dowodzić „Walecznym", ale jestem
pewna, że generał Cracken może tak ustawić nasze misje, żebym latała z wami.
- Doskonale. Asyr?
Bothanka spojrzała na Gavina, który kiwnął głową, i uśmiechnęła się.
- Oboje jesteśmy z wami.
- Nawara?
- Nie mogę przecież być oficerem wykonawczym, nie zostając w jednostce, praw-
da? Wchodzę w to.
- Ooryl?
- Dzięki Eskadrze Łotrów stałem na janwuine. Nigdy nie odmówiłbym zaszczytu
pozostania w eskadrze.
- Tal’dira?
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
260
Twi'lekiański wojownik z powagą skinął głową.
- Nie mogę pozwolić, by Eskadra Łotrów latała bez twi'lekiańskiego pilota. Z
przyjemnością przyjmuję propozycję wstąpienia do oddziału.
Wedge uśmiechnął się i zerknął na Inyri Forge.
- Wiem, że służba w Eskadrze Łotrów była marzeniem twojej siostry, ale i ty za-
pracowałaś sobie na miejsce w naszym gronie. Będziemy dumni, jeśli zechcesz pozo-
stać z nami.
Niebieskooka dziewczyna uśmiechnęła się.
- Moja siostra zawsze chciała, by wszystkim wokół było jak najlepiej. Wstąpiła do
eskadry, żeby walczyć ze złem wyrządzanym innym ludziom, żeby poprawić ich los.
Była dla mnie wzorem, który warto naśladować. Jestem z wami.
Po słowach Inyri nastąpiły ogólne owacje i okrzyki radości, ściskanie dłoni i po-
klepywanie się po plecach. Wedge przełknął ślinę, bo wzruszenie ścisnęło go za gardło.
- Jeszcze dwie sprawy, a potem moja mowa. Po pierwsze, zostaliśmy zaproszeni
na planetę Gand, na ceremonię janwuinejika Ooryla. Jest to niewyobrażalnie wielki
zaszczyt dla jednego z nas, który zasłużył już na wiele zaszczytów. Druga sprawa, rów-
nie radosna, wiąże się z czymś, co zrobiłem niecałe pół godziny temu. Jak pamiętacie,
„Lusankya" poddała się mnie, co czyni ze mnie jej faktycznego kapitana. I w tej wła-
śnie roli, w obecności Tycha i Ielli jako świadków, miałem przyjemność udzielić ślubu
Mirax i Corranowi.
- Co?! - wykrzyknął Booster i spurpurowiał.
Wedge podniósł rękę w geście obrony.
- Nie denerwuj się, Booster. Corran i Mirax planują drugą, oficjalną ceremonię, w
której wszyscy będziemy mogli uczestniczyć, po powrocie na Coruscant, ale uznali, że
skoro i tak jesteś wściekły, że się zaręczyli, mogą sobie oszczędzić dodatkowych zmar-
twień związanych ze ślubem, jeśli od razu się pobiorą.
- Nie dlatego jestem wściekły, Wedge. Zły byłem, kiedy myślałem, że wychodzi
za mąż za faceta z KorSeku. - Ojciec Mirax uśmiechnął się. - Ale skoro wyszła za face-
ta z Eskadry Łotrów, nie mam prawa narzekać.
- Właśnie. - Wedge pokręcił głową. - A przynajmniej nie masz prawa narzekać w
takiej chwili.
Booster zawahał się chwilę, ale w końcu się roześmiał. Corran zmarszczył brwi i
popatrzył na teścia.
- W takim razie dlaczego tak wrzasnąłeś i się zarumieniłeś? Nie przez nas?
- Wy, z KorSeku, zawsze uważacie, że wszyscy myślą tylko o was.
- Booster wzruszył ramionami i wskazał kciukiem na Karrde'a. - Założył się ze
mną o milion kredytów, że zrobicie dokładnie to, co zrobiliście. I nawet przekonał
mnie, żebym dał mu fory.
Wedge roześmiał się.
- No, Corran, to dopiero będzie prawdziwa kość niezgody między wami w przy-
szłości!
- I będę walczył o tę kość jak wygłodniały nek. - Corran uniósł lewą rękę Mirax do
ust i pocałował ją. - Ale nie jest to zbyt wysoka cena za to, co zdobyłem.
Michael A. Stackpole
261
- Ha! - prychnęła Mirax. - Ma za swoje, że zakładał się przeciw nam.
Nawet Booster się roześmiał. W uszach Wedge'a ich śmiech był jak najpiękniejsza
muzyka. Przez cały ten czas, kiedy dowodził Eskadrą Łotrów, zbyt rzadko słyszał
śmiech, zbyt często widział łzy. Znowu poczuł, że wzruszenia ściska go za gardło, ale
przełknął ślinę i przeszkoda w gardle zniknęła.
- No dobrze, teraz moja mowa. Od czasu, kiedy spotkałem większość z was po raz
pierwszy, minęło niecałe półtora roku. Byliście naiwni i entuzjastyczni, gotowi rzucać
się z jednej wielkiej przygody w drugą. Widywałem to wcześniej u innych pilotów
Eskadry Łotrów. Pamiętam dni przed bitwą o Yavin, kiedy wszyscy byliśmy uzbrojeni
w młodzieńczą wiarę, że nikt nas nie pokona, i pełni płomiennego przekonania, że zło-
wrogie państwo Imperatora musi przegrać. I przegrało, ale koszty naszego zwycięstwa
były straszniejsze, niż ktokolwiek z nas mógł sobie wyobrazić. Wszyscy widzieliście,
jak długa jest lista poległych z Eskadry Łotrów. Gdybyśmy wiedzieli, jak niewielu z
nas przeżyje, myślę, że niektórzy zawahaliby się, czy podjąć tę walkę. Wedge zagryzł
dolną wargę, ale po chwili mówił dalej:
- Przyszliście do Eskadry Łotrów, wiedząc, jak wielu z nas poległo. Wiedzieliście,
co robicie. To prawda, Imperator nie żyje, Darth Vader nie żyje, ale Imperium nadal ma
siłę i wolę, by zabijać naszych wojowników. Po obu stronach zginęli słabsi i mniej
utalentowani. Ci, którzy przeżyli, to najlepsi z najlepszych. Nic, czego dokonaliśmy -
nie wyłączając podboju Coruscant - nie może się równać ze zniszczeniem Gwiazdy
Śmierci albo ze śmiercią Palpatine'a, ale kiedy patrzę wstecz na nasze osiągnięcia, czuję
większą dumę i satysfakcję niż kiedykolwiek wcześniej. Yavin i Endor to były bitwy,
które musieliśmy podjąć i wygrać, by nasz ruch przetrwał. Walczyliśmy z desperacją
ludzi, którzy wiedzą że tak czy owak już nie żyją a desperacja, choć nie wygląda ładnie,
bywa często mordercza i dodaje sił.
Popatrzył w podłogę, ale zaraz podniósł wzrok.
- Nasza misja była nie mniej ważna dla zniszczenia Imperium niż poprzednie, ale
różniła się od nich pod jednym istotnym względem. Wypowiedzieliśmy wojnę Impe-
rium. Opracowywaliśmy plany albo z udanym skutkiem improwizowaliśmy, kiedy
wcześniejsze plany okazywały się nieprzydatne. Robiliśmy takie rzeczy, że nikt - nawet
tak przewidujący jak Talon Karrde - nie mógłby przypuszczać, że się udadzą. Robili-
śmy też rzeczy, których nikt nie mógłby nam rozkazać. Zaakceptowaliśmy ciężar i
odpowiedzialność, jakie nam narzucono, i pokonaliśmy przeszkody, które nam stwa-
rzano. To zawsze należało do tradycji Eskadry Łotrów. Ale wy dołączyliście do niej
nowy element: przeżyliście te misje. I za to pragnę wam gorąco podziękować, bo nie po
to wstępowałem do Eskadry Łotrów, by tracić przyjaciół.
Wziął ze stołu szklaneczkę koreliańskiej whisky, którą właśnie postawił przed nim
robot, i podniósł ją wysoko w górę.
- Proszę, żebyście wszyscy wypili ten toast: za Eskadrę Łotrów... dawną obecną i
przyszłą. Ci, którzy stają na drodze wolności, stają na drodze nam. Niech ten fakt skłoni
ich do zastanowienia i zachęci, by wstąpili na ścieżkę pokoju!
X-Wingi IV – Wojna o Bactę
262
P O D Z I Ę K O W A N I A
Autor pragnie podziękować:
Jannie Siherstein, Tomowi Dupree i Ricii Mainhardt za wpakowanie mnie w ten
bałagan.
Sue Rostoni i Lucy Autrey Wilson za powierzenie mi wszystkiego, co mają w tym
wszechświecie.
Kevinovi J. Andersonowi, Kathy Tyers, Billowi Smithowi, Billowi Slavicskowi, Pe-
terowi Schweighoferowi, Michaelowi Kogge i Dave'owi Wolvertonowi za materiał,
który stworzyli, i porady, którymi mnie wspierali.
Timothy'emu Zahnowi za to, że był wspaniałym współkonspiratorem i tak szybko
sprawdzał kolejne rozdziały.
Paulowi Youllowi za zachwycające okładki książek.
Lawrence'owi Hollandowi i Edwardowi Kilhamowi za gry komputerowe „X-wing"
i „TIE Fighter".
Chrisowi Taylorowi za wskazanie mi, którym myśliwcem latał Tycho w szóstej czę-
ści Gwiezdnych Wojen - w filmie Powrót Jedi, i Gail Milharze za zwrócenie uwagi na
rozbieżności, których powinienem uniknąć.
Moim rodzicom, siostrze Kerin, bratu Patrickowi i jego żonie Joy za zachętę (i
nieustające wysiłki, dzięki którym moje książki pojawiają się na półkach księgarń).
Dennisowi L. McKiernanowi, Jennifer Roberson, a zwłaszcza Elizabeth T. Danfor-
th za wysłuchiwanie fragmentów tej opowieści, w miarę jak powstawały, i znoszenie tej
męki z uśmiechem, ba, nawet zachęcanie mnie do dalszej pracy.