AlanDeanFoster Obcy辌yduj膮ce Starcie (2)


H.R.Gigerowi

Mistrzowi aerografu subtelnego i z艂owieszczego.

Kt贸ry ods艂ania nasze prawdziwe oblicza

I m贸wi wi臋cej, ni偶 chcieliby艣my wiedzie膰.

A.D.F.

ALAN DEAN FOSTER

OBCY

DECYDUJ膭CE STARCIE

T艂umaczy艂 JAN KRA艢KO

Wydawnictwa ALFA WARSZAWA 1992

Tytu艂 orygina艂u

ALIENS

A novelization by Alan Dean Foster

Based on a sceenplay by James Cameron

Story by James Cameron

Charakters created by Dan O'Bannon and Ronald Shusett

Copyright 漏 1986 by Twentieth Century-Fox Film Corporation

Published by arrangment with Warner Books, Inc.

First published by Warner Books, Inc.

Projekt typograficzny

Janusz Ob艂ucki

Ilustracja na podstawie slajdu

Dostarczonego przez Warner Books, Inc.

Redaktor

Marek S. Nowowiejski

Redaktor techniczny

Ryszard Jankowski

For the Polish translation

Copyright 漏 1992 Jan Kra艣ko

For the Polish edition

Copyright 漏 1992 by Wydawnictwo “Alfa”

ISBN 83-7001-530-1

WYDAWNICTWO „ALFA” - WARSZAWA 1992

Wydanie pierwsze

Zak艂ad Poligraficzny Wydawnictwa „Alfa”

Zam. 671/92

1.

Dwoje 艣ni膮cych.

Na pierwszy rzut oka kompletnie do siebie niepodobnych, ale w sumie nie istnia艂a mi臋dzy nimi a偶 tak wielka r贸偶nica. Jeden by艂 mniejszy, drugi wi臋kszy. Jeden - osobnikiem rodzaju 偶e艅skiego, drugi m臋skiego. Otw贸r g臋bowy pierwszego zawiera艂 mieszanin臋 z臋b贸w ostrych i p艂askich, co wskazywa艂o jednoznacznie, 偶e osobnik 贸w jest wszystko偶erny, natomiast uz臋bienie drugiego by艂o przystosowane wy艂膮cznie do szarpania i rozdzierania zdobyczy. Oboje byli potomkami rasy krwio偶erczych drapie偶nik贸w. Osobnik pierwszy nauczy艂 si臋 ow膮 genetycznie uwarunkowan膮 krwio偶erczo艣膰 w sobie t艂umi膰. Ten drugi za艣 nie - osta艂 si臋 ca艂kowicie dziki, jak jego przodkowie.

Istotniejsze r贸偶nice da艂o si臋 zauwa偶y膰 nie tyle w ich wygl膮dzie zewn臋trznym, co w snach, jakie 艣nili. Osobnik pierwszy spa艂 niespokojnie. Z g艂臋bin jego pod艣wiadomo艣ci wype艂za艂y wspomnienia niewypowiedzianych koszmar贸w, kt贸re ostatnio prze偶y艂, i zak艂贸ca艂y cykl zwykle spokojnego snu hibernacyjnego. Gdyby nie spoczywa艂 w pojemniku kr臋puj膮cym jego ruchy i gdyby nie fakt, 偶e w czasie hibernacji aktywno艣膰 mi臋艣ni jest ograniczona do minimum, rzuca艂by si臋 niebezpiecznie i przewraca艂 z boku na bok. Dlatego owszem, rzuca艂 si臋 i przewraca艂, lecz... tylko w my艣lach.

I nie zdawa艂 sobie z tego sprawy. Podczas snu hibernacyjnego nie zdaje si臋 sobie sprawy z niczego.

Niekiedy jednak ponure i ohydne wspomnienia z przesz艂o艣ci wyp艂ywa艂y na wierzch niczym 艣cieki kipi膮ce pod ulicami miasta i na jaki艣 czas opanowywa艂y jego 艣wiadomo艣膰. Wtedy w kapsule hibernacyjnej rozleg艂 si臋 cichy j臋k, a serce zamkni臋tego w niej osobnika zaczyna艂o bi膰 szybciej. Komputer, kt贸ry obserwowa艂 go niczym anio艂 str贸偶, odnotowywa艂 podwy偶szon膮 aktywno艣膰 organizmu w kapsule i natychmiast wkracza艂 do akcji, obni偶aj膮c temperatur臋 w kapsule o stopie艅 czy dwa, wprowadzaj膮c do organizmu 艣pi膮cego wi臋ksz膮 dawk臋 艣rodk贸w odurzaj膮cych. Wtedy j臋k ustawa艂. 艢ni膮cy uspokaja艂 si臋, opada艂 na poduszki. Zmory powr贸c膮, ale dopiero za jaki艣 czas.

Drugi osobnik, ten mniejszy, spoczywaj膮cy tu偶 obok reagowa艂 na owe sporadyczne ataki nerwowymi drgawkami, jak gdyby wyczuwaj膮c stresy gn臋bi膮ce towarzysza podr贸偶y. P贸藕niej te偶 si臋 uspokaja艂 i 艣ni艂 o male艅kich ciep艂ych cia艂kach, o strumieniach gor膮cej krwi, o koj膮cym wp艂ywie przebywania mi臋dzy przedstawicielami w艂asnego gatunku, o tym, 偶e kiedy艣 jego sny si臋 na pewno spe艂ni膮. Bo dzi臋ki jakiemu艣 sz贸stemu zmys艂owi wiedzia艂, 偶e albo wyjd膮 z kapsu艂y razem, albo nie wyjd膮 z niej nigdy.

Ta ostatnia mo偶liwo艣膰 bynajmniej nie zak艂贸ca艂a mu odpoczynku. Mniejszy osobnik by艂 o wiele cierpliwszy ni偶 jego towarzysz i bardziej realistycznie ocenia艂 swoj膮 pozycj臋 w kosmosie. Zadowala艂 si臋 wi臋c snem i oczekiwaniem, wiedz膮c, 偶e je艣li w og贸le odzyska 艣wiadomo艣膰, zn贸w b臋dzie m贸g艂 polowa膰 i zabija膰. Tymczasem za艣 odpoczywa艂.

Czas mija. Groza - nie.

W niesko艅czono艣ci, kt贸r膮 zw膮 kosmosem, s艂o艅ca s膮 ledwie ziarenkami piasku, a bia艂y karze艂 to tw贸r godny tylko pobie偶nej uwagi. Niewielki statek kosmiczny, jak na przyk艂ad prom ratunkowy z Nostromo, jest niemal zbyt ma艂y, by istnie膰 w takiej pustce. Dryfowa艂 przez bezkresne otch艂anie niczym elektron uwolniony ze swej atomowej orbity.

Jednak nawet uwolniony elektron mo偶e zwr贸ci膰 na sie­bie uwag臋 pod warunkiem, 偶e natknie si臋 na niego kto艣 dy­sponuj膮cy odpowiednimi detektorami. I zdarzy艂o si臋 tak, 偶e prom ratunkowy zdryfowa艂 w pobli偶e znajomej gwiazdy. Ale zauwa偶ono go tylko i wy艂膮cznie dzi臋ki 艂utowi szcz臋艣cia. Przelatywa艂 bowiem niedaleko innego statku; w przestrzeni kosmicznej "niedaleko" to ka偶da odleg艂o艣膰 mniejsza ni偶 rok 艣wietlny. Przelatywa艂 wi臋c w pobli偶u innego statku i znalaz艂 si臋 na granicy zasi臋gu jego skaner贸w, na samym progu roz­dzielczo艣ci pok艂adowych monitor贸w.

Niekt贸rzy sugerowali, 偶eby ow膮 male艅k膮, pulsuj膮c膮 na ekranach kropeczk臋 zlekcewa偶y膰. Jest za ma艂a jak na statek kosmiczny, utrzymywali, i w og贸le nie powinno jej tam by膰. No i statki kosmiczne odpowiadaj膮 na zapytania, a obiekt milcza艂 jak zakl臋ty. Najpewniej w gr臋 wchodzi艂 jaki艣 zb艂膮ka­ny asteroid, odprysk 偶elazoniklowy, kt贸ry wybra艂 si臋 na kra­joznawcz膮 przeja偶d偶k臋 po wszech艣wiecie. Bowiem gdyby to by艂 statek, na pewno robi艂by przynajmniej jedno: nadawa艂 ci膮g艂y sygna艂 ostrzegawczy, i nadawa艂by go do wszystkich i do wszystkiego, co znalaz艂oby si臋 w zasi臋gu jego radiosta­cji.

Ale nasz kapitan by艂 cz艂owiekiem ciekawskim. Niewielka odchy艂ka kursu da im szans臋 zbadania milcz膮cego w臋drow­ca, a sprytnie zakamuflowany wpis w ksi臋gi rozliczeniowe statku na pewno umotywuje dodatkowe koszta, o kt贸re spy­ta armator. Gdy zbli偶yli si臋 do tajemniczego obiektu, os膮d i decyzja kapitana znalaz艂y pe艂ne potwierdzenie: oto mieli przed sob膮 prom ratowniczy z jakiego艣 statku.

Prom wci膮偶 nie dawa艂 znaku 偶ycia, nie odpowiada艂 na grzeczne zapytania; nawet 艣wiat艂a pozycyjne mia艂 wygaszo­ne. Ale nie, nie by艂 ca艂kowicie martw膮 skorup膮. Niczym organizm nara偶ony na przenikliwe zimno wykorzystywa艂 resztki energii, by chroni膰 w swym wn臋trzu co艣 niezmiernie drogocennego.

Kapitan wybra艂 trzech ludzi, kt贸rzy mieli wej艣膰 na po­k艂ad zb艂膮kanego w臋drowca. 艁agodnie, jak orze艂 muskaj膮cy w locie zgubione pi贸rko, wi臋kszy statek przybi艂 do burty Narcissusa. Metal dotkn膮艂 metalu. Uruchomiono wielo­szcz臋kowe chwytaki. Odg艂osy manewru cumowania nios艂y si臋 echem we wn臋trzu obu statk贸w.

Na艂o偶ywszy ci臋偶kie skafandry ci艣nieniowe, trzech zwia­dowc贸w wesz艂o do 艣luzy. Mieli z sob膮 przeno艣ne reflektory oraz niezb臋dny sprz臋t. Poniewa偶 tlen jest zbyt cenny, by od­dawa膰 go pr贸偶ni, cierpliwie czekali, a偶 wch艂on膮 go urz膮dze­nia klimatyzacyjne statku. P贸藕niej rozsun臋li zewn臋trzne drzwi.

Pierwsze wra偶enia, jakie odnie艣li patrz膮c na prom z bli­ska, przynios艂y rozczarowanie: przez iluminator w luku wej艣ciowym nie dostrzegli 偶adnych 艣wiate艂, nie zauwa偶yli te偶 najmniejszych oznak 偶ycia. Manipulowali chwil臋 przyciska­mi na burcie promu, ale luk ani drgn膮艂 - zaklinowano go na dobre od wewn膮trz. Sprawdziwszy, 偶e w kabinie nie ma powietrza, uruchomili automatyczny spawacz. W ciemno艣ci rozb艂ys艂y dwie jaskrawe smugi p艂omienia, uderzy艂y w metal z obu stron luku i obrysowawszy go spotyka艂y si臋 na dole bariery. Dw贸ch zwiadowc贸w przytrzyma艂o trzeciego, kt贸ry kopn膮艂 nog膮 w metalow膮 p艂ytk臋 i odrzuci艂 j膮 na bok. Droga na pok艂ad sta艂a otworem.

We wn臋trzu promu by艂o ciemno i cicho jak w grobie. Na pod艂odze wi艂 si臋 kawa艂ek liny cumowniczej. Jej urwany i nadpalony koniec spoczywa艂 tu偶 przy luku. Nieco dalej, obok kabiny sterowniczej, dostrzegli nik艂e 艣wiat艂o. Ruszyli w tamt膮 stron臋.

W g艂臋bi, spod kopu艂y pojemnika hibernacyjnego, bi艂a mglistoczerwona po艣wiata. Pojemnik hibernacyjny... Dobrze znali ten kszta艂t. Nim podeszli bli偶ej, wymienili mi臋dzy sob膮 szybkie spojrzenia. Dw贸ch z nich pochyli艂o si臋 nad grubym szk艂em przezroczystego sarkofagu. Trzeci zosta艂 z ty艂u. Stu­diowa艂 wska藕niki i g艂o艣no mamrota艂:

- Ci艣nienie wewn臋trzne w normie. Zak艂adaj膮c, 偶e kad­艂ub i oprzyrz膮dowanie s膮 nienaruszone... Na pierwszy rzut oka wszystko dzia艂a. Aparatura jest po prostu wy艂膮czona. Kto艣 chcia艂 zaoszcz臋dzi膰 jak najwi臋cej energii... Ci艣nienie w kapsule hibernacyjnej stabilne. Pr膮d wci膮偶 p艂ynie, ale g艂ow臋 daj臋, 偶e akumulatory nied艂ugo by zdech艂y. Sp贸jrzcie tylko na wska藕niki. Ledwo si臋 tl膮. Widzieli艣cie kiedy hiber­nator tego typu?

- Pochodzi z ko艅ca lat dwudziestych... - Zwiadowca opar艂 si臋 o szk艂o kapsu艂y i wymamrota艂 do wewn臋trznego mikrofonu: - Niez艂膮 kobitk臋 tu mamy...

- Niez艂膮 kobitk臋, cholera... - burkn膮艂 jego towarzysz, chyba nieco rozczarowany. - Wszystkie diody 艣wiec膮 na zielono, a to znaczy, 偶e ona 偶yje, nie? Premi臋 za odzyskanie utraconego mienia szlag trafi艂.

Nagle jeden ze zwiadowc贸w, wyra藕nie zdziwiony, uni贸s艂 r臋k臋.

- Hej! Co艣 tam ko艂o niej le偶y! To nie cz艂owiek. I chyba te偶 偶yje. Nie widz臋 za dobrze, jest cz臋艣ciowo przykryte w艂o­sami kobiety... Jakie艣 takie rudawe...

- Rudawe? - Dow贸dca patrolu rozepchn膮艂 podw艂ad­nych i przytkn膮艂 os艂on臋 he艂mu do przezroczystego sarkofa­gu. - Nie wiem, co to jest, ale ma pazury... - zauwa偶y艂.

Zwiadowca tr膮ci艂 koleg臋 艂okciem.

- Ty, a mo偶e to jaka艣 obca forma 偶ycia, co? Takie co艣 warte jest kilku dolc贸w jak nic...

W tym w艂a艣nie momencie Ripley zdecydowa艂a si臋 poru­szy膰. Leciutko, leciute艅ko. Kosmyk w艂os贸w opad艂 na po­duszk臋 i ods艂oni艂 stworzenie, kt贸re spa艂o wtulone w zag艂臋­bienie jej ramienia.

Dow贸dca wyprostowa艂 si臋 i, zniesmaczony, pokr臋ci艂 g艂ow膮.

Mamy niefart, ch艂opcy - o艣wiadczy艂. - To tylko kot.

Musia艂a walczy膰, 偶eby cokolwiek us艂ysze膰. Zobaczy膰 co艣? Wykluczone. Jej gard艂o - wypalone do sucha, zalatuj膮ce lekkim 偶ywicznym posmaczkiem - zastyg艂o niczym 偶y艂a an­tracytu biegn膮ca w bryle lekkiego pumeksu, jakim by艂a czaszka. J臋zyk? B艂膮ka艂 si臋 bez celu po zapomnianych zaka­markach ust. Rozchyli艂a wargi i wypchn臋艂a powietrze z p艂uc. Od dawna nie u偶ywane miechy a偶 j臋kn臋艂y z bolesnego wysi艂­ku. Rezultatem 偶mudnej i m臋cz膮cej wsp贸艂pracy mi臋dzy war­gami, podniebieniem, j臋zykiem i p艂ucami by艂o kr贸ciutkie acz triumfalne s艂owo:

- Pi膰...

Mi臋dzy wargami poczu艂a co艣 g艂adkiego i ch艂odnego. Wilgo膰. Rozkoszny szok, szok niemal druzgoc膮cy. Ale pa­mi臋膰 sprawi艂a, 偶e w pierwszym odruchu Ripley chcia艂a wy­plu膰 rurk臋 z wod膮. Tam, wtedy, tego rodzaju penetracja by­艂a wst臋pem do jedynego w swoim rodzaju, do i艣cie unikalne­go rodzaju 艣mierci. Ale tym razem z rurki pop艂yn臋艂a tylko woda. Ch艂odnemu strumyczkowi towarzyszy艂 cichy, spokoj­ny g艂os.

- Prosz臋 pi膰 powoli, nie 艂apczywie - radzi艂.

Pos艂ucha艂a, chocia偶 cz臋艣膰 m贸zgu nakazywa艂a jej ssa膰 o偶ywczy p艂yn tak szybko, jak tylko si臋 da. Dziwne, ale nie by艂a chyba ca艂kowicie odwodniona. Nie, czu艂a tylko straszliwe pragnienie.

- Dobre... - szepn臋艂a chrapliwie. - Macie co艣 tre艣­ciwszego?

- Za wcze艣nie - odpar艂 g艂os.

- Akurat. Mo偶e jaki艣 sok owocowy?

- Kwas cytrynowy spali艂by wn臋trzno艣ci. - G艂os zawaha艂 si臋 lekko, jakby co艣 rozwa偶aj膮c. - Prosz臋 spr贸bowa膰 tego.

L艣ni膮ca metalowa rurka zn贸w wsun臋艂a si臋 ostro偶nie mi臋dzy jej wargi. Ripley zacz臋艂a ssa膰. Robi艂a to z wielk膮 przyjemno艣ci膮. Prze艂yk zala艂y kaskady zimnej, os艂odzonej herbaty, gasz膮c pragnienie i zaspokajaj膮c pierwszy g艂贸d. Za­sygnalizowa艂a, kiedy mia艂a do艣膰, i rurk臋 wyci膮gni臋to. Jej uszy zaatakowa艂 nowy d藕wi臋k: 艣wiergot egzotycznych pta­k贸w.

Mog艂a wi臋c ju偶 s艂ysze膰, odzyska艂a te偶 smak. Nadszed艂 czas, by wypr贸bowa膰 zmys艂 wzroku. Otworzy艂a oczy i ujrza­艂a... podzwrotnikowy, tropikalny las. Drzewa strzela艂y w niebo g臋stymi zielonymi koronami. Z ga艂臋zi na ga艂膮藕 przemyka艂y w locie jakie艣 skrzydlate, jasne i opalizuj膮ce stworzenia. Ptaki szybuj膮ce i nurkuj膮ce w pogoni za owa­dami ci膮gn臋艂y za sob膮 d艂ugie pierzaste ogony, kt贸re wygl膮­da艂y jak smugi kondensacyjne za 艣migaj膮cymi odrzutowca­mi. Z kryj贸wki w艣r贸d pn膮czy figowca zerka艂 na ni膮 ciekaw­ski kwezal.

Wsz臋dzie kwit艂y rozbuchane p臋ki storczyk贸w, a po li艣­ciach i le偶膮cych na ziemi ga艂臋ziach biega艂y rozgor膮czkowane 偶uki, podobne w臋druj膮cym klejnocikom. Nagle z g膮szczu wychyn臋艂o jakie艣 kr贸likopodobne zwierz臋. Wychyn臋艂o, spo­strzeg艂o Ripley i natychmiast skoczy艂o z powrotem w wybu­ja艂e poszycie. Po lewej stronie, na konarze drzewa 偶elaznego hu艣ta艂a si臋 ma艂pka, mrucz膮c pieszczotliwie do swego dziec­ka.

Ripley nie wytrzyma艂a nadmiaru bod藕c贸w wzrokowych i s艂uchowych. Zamkn臋艂a oczy i odci臋艂a si臋 od rozedrganej i rozkrzyczanej obfito艣ci 偶ycia.

P贸藕niej (po p贸艂godzinie? nast臋pnego dnia?) w skarpie spl膮tanych korzeni wielkiego drzewa ukaza艂a si臋 w膮ska szczelina. Szczelina rozszerzy艂a si臋, zacieraj膮c korpus pod­skakuj膮cej ma艂py, i wysz艂a z niej kobieta. Kobieta zamkn臋艂a za sob膮 bezkrwaw膮 ran臋 w drzewie i w zwierz臋ciu, dotkn臋艂a ukrytego na 艣cianie prze艂膮cznika i tropikalny las... znikn膮艂.

Fantastyczny, 艂udz膮co realistyczny hologram - solido. Teraz, kiedy zgas艂, Ripley ujrza艂a skomplikowan膮 aparatur臋 medyczn膮, ukryt膮 dotychczas za murem sztucznej d偶ungli. Po lewej stronie, tu偶 obok, zobaczy艂a autodoka, kt贸ry tak rozwa偶nie i tak skwapliwie reagowa艂 na jej pro艣by o pierw­szy 艂yk wody, kt贸ry poda艂 jej p贸藕niej zimn膮 herbat臋. Nie­ustannie czuwaj膮ca maszyneria wisia艂a nieruchomo na 艣cia­nie, wiedz膮c o wszystkim, co dzieje si臋 w jej ciele, gotowa natychmiast zaaplikowa膰 odpowiednie lekarstwo, dostarczy膰 po偶ywienie i picie lub w razie potrzeby wezwa膰 na pomoc cz艂owieka.

Nowo przyby艂a u艣miechn臋艂a si臋 do pacjentki i pilotem przymocowanym do kieszeni na piersi uruchomi艂a d藕wigni臋, kt贸ra unios艂a oparcie 艂贸偶ka. Jaskrawa naszywka na 艣nie­偶nobia艂ym kitlu oznacza艂a, 偶e kobieta jest piel臋gniark膮, star­szym technikiem medycznym. Ripley obrzuci艂a j膮 znu偶onym wzrokiem. Nie umia艂a powiedzie膰, czy u艣miech kobiety jest szczery, czy tylko rutynowo-zawodowy. Ale g艂o艣 tamtej by艂 mi艂y, przekonywaj膮co mi艂y, niemal matczyny.

- 艢rodki uspokajaj膮ce przestaj膮 dzia艂a膰 - stwierdzi艂a uprzejmie. - Chyba ju偶 ich pani nie potrzebuje. Czy pani mnie rozumie?

Ripley skin臋艂a g艂ow膮.

­Kobieta oceni艂a wygl膮d pacjentki i podj臋艂a decyzj臋.

- Spr贸bujmy czego艣 innego. Dlaczego na przyk艂ad nie otworzymy tu okna?

- Poj臋cia nie mam. A pani wie?

Jej u艣miech lekko przygas艂, ale natychmiast wr贸ci艂. A wi臋c to tytko wy膰wiczony u艣miech zawodowy, do szcze­ro艣ci mu daleko, my艣la艂a Ripley. Ale niby dlaczego mia艂aby u艣miecha膰 si臋 szczerze i od serca? Ja nie znam jej, ona nie zna mnie. A co tam...

Kobieta obr贸ci艂a 艂贸偶ko, ustawiaj膮c je nogami do prze­ciwleg艂ej 艣ciany.

- Prosz臋 uwa偶a膰 na oczy.

Oto alternatywa z rodzaju non sequitur... duma艂a Ripley. Mimo to zmru偶y艂a oczy w oczekiwaniu jaskrawego blasku, kt贸ry, jak wskazywa艂y s艂owa tamtej, mia艂 j膮 za chwil臋 o艣le­pi膰.

Cichutko zamrucza艂 silnik i 艣cienne p艂yty wpe艂z艂y w sufit. Pok贸j zala艂o ostre, nader przykre 艣wiat艂o. Cho膰 przefiltro­wane i sztucznie z艂agodzone, by艂o szokiem dla wyczerpane­go organizmu Ripley.

Za oknem ci膮gn臋艂o si臋 pasmo kosmicznej pustki. Ni偶ej za艣 le偶a艂o... wszystko. Po lewej stronie w aksamitn膮 czer艅 nieba strzela艂a otwarta p臋tla habitat贸w stacji Gateway; sze艣­cienne boki zmodularyzowanych obiekt贸w wygl膮da艂y jak dzieci臋ce klocki nanizane na sznurek. W dole wida膰 by艂o g贸rne fragmenty dw贸ch anten telekomunikacyjnych. Ale nad ca艂膮 sceneri膮 dominowa艂 jasny 艂uk Ziemi. Afryka by艂a br膮zowawym, pokrytym bia艂ymi smugami tr贸jk膮tem, 偶eglu­j膮cym po b艂臋kitnym oceanie, a Sahar臋 koronowa艂a szafirowa tiara Morza 艢r贸dziemnego.

Ripley ju偶 to wszystko widzia艂a, najpierw w szkole, p贸藕­niej st膮d, z g贸ry. Dlatego nie by艂a widokiem w jaki艣 szcze­g贸lny spos贸b podekscytowana, nie. Po prostu cieszy艂a si臋, 偶e Ziemia w og贸le tam jeszcze jest. Bo wspomnienia ostatnich wydarze艅 sugerowa艂y, 偶e mog艂o by膰 inaczej, 偶e niedawno prze偶yty koszmar to rzeczywisto艣膰, a ta 艂agodna, zapraszaj膮­ca p贸艂kula to tylko ur膮gaj膮ca rzeczywisto艣ci z艂uda. Ale nie, widok by艂 znajomy i pocieszaj膮cy, dodawa艂 otuchy jak stary mi艣 z mocno ju偶 wytartego pluszu. T艂o owej kosmicznej sce­nografii uzupe艂nia艂 blady sierp ksi臋偶yca snuj膮cego si臋 po niebie niczym w臋druj膮ca kropka od wykrzyknika. Wszystko za艣 otula艂 nieprzenikniony, bezpieczny i ciep艂y koc systemu planetarnego.

- I jak si臋 dzisiaj mamy?

Ripley zda艂a sobie spraw臋, 偶e kobieta m贸wi raczej do niej ni偶 pod jej adresem.

- Okropnie.

Kiedy艣 kto艣 jej powiedzia艂, 偶e ma 艂adny i jedyny w swoim rodzaju g艂os. Musi go chyba w ko艅cu odzyska膰... Ale tym­czasem ani jedna cz臋艣膰 jej cia艂a nie funkcjonowa艂a z opty­maln膮 wydajno艣ci膮. Ripley pow膮tpiewa艂a, czy w og贸le kie­dy艣 to nast膮pi, gdy偶 sta艂a si臋 kim艣 zupe艂nie innym. Bo tamta Ripley wyruszy艂a w rutynow膮 podr贸偶 transportowcem, kt贸­ry ju偶 nie istnia艂, kt贸ry po prostu znikn膮艂. Wr贸ci艂a Ripley inna, Ripley odmieniona, i le偶a艂a teraz pod szpitalnym prze艣cierad艂em, spogl膮daj膮c na piel臋gniark臋.

- Tylko okropnie? - spyta艂a tamta.

Nie tak 艂atwo j膮 zniech臋ci膰, zastanowi艂a si臋 Ripley. Rzecz godna podziwu...

- Zatem mamy si臋 o wiele lepiej ni偶 wczoraj - m贸wi艂a dalej piel臋gniarka. - Powiedzia艂abym, 偶e mi臋dzy "okrop­nie" a "koszmarnie" istnieje wprost gigantyczna r贸偶nica.

Ripley zacisn臋艂a powieki i wolno je rozwar艂a. Ziemia wci膮偶 tkwi艂a na swoim miejscu. Czas, kt贸ry przedtem ob­chodzi艂 j膮 tyle co nic, zyska艂 nagle na warto艣ci.

- Od jak dawna tu jestem? - spyta艂a.

Wci膮偶 ten sam u艣miech.

- Ledwie od kilku dni.

- Czuj臋 si臋 tak, jakbym le偶a艂a tu ca艂e wieki.

Piel臋gniarka odwr贸ci艂a g艂ow臋 i Ripley nie wiedzia艂a, jak膮 reakcj臋 wywo艂a艂a t膮 uwag膮. Jej rozm贸wczyni by艂a znudzo­na? Mo偶e zaniepokojona...?

- Ma pani do艣膰 si艂y, 偶eby przyj膮膰 go艣cia?

- A mog艂abym go nie przyj膮膰?

- Oczywi艣cie. Jest pani pacjentk膮. Decyzje lekarzy i pani 偶yczenia s膮 dla nas 艣wi臋te. Chce pani zosta膰 sama, zostaje pani sama.

Ripley wzruszy艂a ramionami, lekko zdziwiona, ze mi臋艣­nie w og贸le zareagowa艂y.

- Mam ju偶 do艣膰 samotno艣ci. A co tam. Kto to taki? Piel臋gniarka podesz艂a do drzwi i zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a.

- W艂a艣ciwie to jest ich dw贸ch.

Do pokoju wszed艂 jaki艣 m臋偶czyzna. Ni贸s艂 co艣 grubego, rudawopomara艅czowego i wybitnie znudzonego. M臋偶czyzny Ripley nie zna艂a, lecz doskonale wiedzia艂a, co niesie.

- Jones! - wykrzykn臋艂a i bez niczyjej pomocy usiad艂a na 艂贸偶ku.

M臋偶czyzna poda艂 jej kocura, a zrobi艂 to z wyra藕n膮 ulg膮 i wdzi臋czno艣ci膮.

Ripley tuli艂a do siebie Jonesa i szepta艂a:

- Chod藕 do mnie, chod藕, ty moje brzydactwo, ty w艂o­chata beczko t艂uszczu, ty...

Kot wytrzymywa艂 贸w 偶enuj膮cy i typowo ludzki wybuch nami臋tno艣ci z ca艂膮 cierpliwo艣ci膮 i godno艣ci膮, jak膮 odziedzi­czy艂 po przodkach. Koty zawsze tolerowa艂y cz艂owieka i jego post臋powanie by艂o najlepszym tego dowodem. Jaki艣 poza­ziemski obserwator nie mia艂by absolutnie 偶adnych w膮tpli­wo艣ci, kt贸re z dwojga stworze艅 na szpitalnym 艂贸偶ku obda­rzone jest wy偶sz膮 inteligencj膮.

M臋偶czyzna, kt贸ry przyni贸s艂 dobre, rudawopomaranczo­we nowiny, przystawi艂 do 艂贸偶ka krzes艂o i cierpliwie czeka艂, a偶 Ripley raczy zauwa偶y膰 jego obecno艣膰. Mia艂 ko艂o trzy­dziestki, by艂 w miar臋 przystojny i nosi艂 nie rzucaj膮cy si臋 w oczy garnitur. U艣miecha艂 si臋 jak piel臋gniarka, u艣miechem ani mniej, ani bardziej sztucznym, cho膰 na pewno 膰wiczy艂 go znacznie d艂u偶ej. Ripley skin臋艂a mu w ko艅cu g艂ow膮, ale nadal rozmawia艂a tylko z kotem. M臋偶czyzna doszed艂 najwyra藕niej do wniosku, 偶e je艣li nie zrobi pierwszego kroku, b臋dzie trak­towany jak najzwyklejszy goniec.

- 艁adny pok贸j - zauwa偶y艂 nieszczerze i przysun膮艂 bli­偶ej krzes艂o.

Ripley stwierdzi艂a, 偶e facet wygl膮da jak wiejski 膰wok, z tym, 偶e wiejskie 膰woki m贸wi膮 zupe艂nie inaczej.

- Nazywam si臋 Burke. Carter Burke. Jestem pracowni­kiem Towarzystwa, ale nie, nie tego Towarzystwa. Porz膮dny ze mnie facet, prosz臋 mi wierzy膰. Ciesz臋 si臋, 偶e dochodzi pa­ni do siebie. - Przynajmniej ostatnia kwestia zabrzmia艂a tak, jakby wypowiedzia艂 j膮 od serca.

Ripley wci膮偶 g艂aska艂a Jonesa, kt贸ry mrucza艂 z ukonten­towaniem i obsypywa艂 steryln膮 po艣ciel koci膮 sier艣ci膮.

- A kto m贸wi, 偶e dochodz臋 do siebie?

- Pani lekarze i aparatura medyczna - odpar艂. - Powiedzieli mi, 偶e s艂abo艣膰 i uczucie zagubienia czy te偶 dezorientacji wkr贸tce min膮, chocia偶 wed艂ug mnie wcale nie wy­gl膮da pani na osob臋 zdezorientowan膮. Twierdz膮, 偶e to skut­ki uboczne wyj膮tkowo d艂ugotrwa艂ej hibernacji czy co艣 w tym rodzaju. W szkole nie przepada艂em za biologi膮. Wola艂em ra­czej matematyk臋, liczby, figury... Na przyk艂ad pani zacho­wa艂a figur臋 wprost idealn膮 mimo ci臋偶kich prze偶y膰.

- Mam nadziej臋, 偶e wygl膮dam lepiej, ni偶 si臋 czuj臋, bo czuj臋 si臋 jak egipska mumia. Wspomnia艂 pan, 偶e to "skutki wyj膮tkowo d艂ugotrwa艂ej hibernacji". W艂a艣nie, jak d艂ugo tam by艂am? - Kiwn臋艂a g艂ow膮 w stron臋 obserwuj膮cej ich piel臋g­niarki. - Nie chc膮 mi tu nic powiedzie膰.

Burke przybra艂 艂agodny, i艣cie ojcowski ton g艂osu.

- Chyba nie powinna si臋 pani tym zamartwia膰, przy­najmniej nie w tej chwili...

Jej r臋ka wystrzeli艂a spod prze艣cierad艂a i chwyci艂a. Burka za rami臋. Szybko艣膰, z jak膮 Ripley zareagowa艂a, si艂a jej uchwytu najwyra藕niej go zaskoczy艂y.

- Nie. Odzyska艂am pe艂n膮 艣wiadomo艣膰 i nie musicie si臋 ju偶 ze mn膮 cacka膰. Jak d艂ugo, Burke?

Zerkn膮艂 na piel臋gniark臋. Tamta wzruszy艂a ramionami i obr贸ci艂a g艂ow臋, 偶eby zaj膮膰 si臋 jak膮艣 straszliwie pogmatwa­n膮 pl膮tanin膮 rurek i fosforyzuj膮cych kabli. Gdy zn贸w spoj­rza艂 na kobiet臋 siedz膮c膮 na 艂贸偶ku, stwierdzi艂, 偶e nie mo偶e oderwa膰 wzroku od jej przenikliwych oczu.

- No dobrze. To wprawdzie nie m贸j obowi膮zek, ale co艣 mi m贸wi, 偶e ma pani do艣膰 si艂y, by to znie艣膰. Pi臋膰dziesi膮t siedem lat.

Pi臋膰dziesi膮t siedem lat! S艂owa uderzy艂y j膮 jak ci臋偶ki m艂ot, jak pi臋膰dziesi膮t siedem ci臋偶kich kowalskich m艂ot贸w. Czu艂a si臋 bardziej zdruzgotana ni偶 w momencie przebudze­nia, bardziej oszo艂omiona ni偶 w chwili, gdy po raz pierwszy ujrza艂a Ziemi臋. Zblad艂a i naraz jakby powietrze z niej usz艂o, jakby straci艂a wszystkie si艂y - opad艂a bezw艂adnie na po­duszk臋. Sztuczna grawitacja, r贸wna grawitacji ziemskiej, jakby nagle wzros艂a, wzros艂a co najmniej trzykrotnie, i wgniata艂a j膮 teraz w 艂贸偶ko. Wype艂niony powietrzem mate­rac, na kt贸rym le偶a艂a, nap臋cznia艂 i unosi艂 si臋 wok贸艂 niej jak rozd臋ty balon, gro偶膮c uduszeniem i st艂amszeniem.

Piel臋gniarka spojrza艂a na czujniki, ale 偶aden z nich nie zareagowa艂.

Pi臋膰dziesi膮t siedem lat. Przespa艂a, prze艣ni艂a ponad p贸艂 wieku! Zostawi艂a na Ziemi przyjaci贸艂, kt贸rzy zestarzeli si臋 i umarli, rodzin臋, kt贸ra dojrza艂a i odesz艂a, 艣wiat, kt贸ry przeszed艂 zapewne tak膮 metamorfoz臋, 偶e B贸g jeden wie, jak teraz wygl膮da. Do w艂adzy dochodzi艂y nowe rz膮dy, rz膮dy upada艂y. Na rynku kr贸lowa艂y nowe wynalazki, kt贸re si臋 szybko starza艂y i odchodzi艂y w niepami臋膰. Nikt nie prze偶y艂 w hibernatorze d艂u偶ej ni偶 sze艣膰dziesi膮t pi臋膰 lat. Sze艣膰dziesi膮t pi臋膰 lat to nieprzekraczalna granica. P贸藕niej cia艂o ludzkie zawodzi i przestaje reagowa膰 na wysi艂ki aparatury podtrzy­muj膮cej funkcje organizmu. A wi臋c niewiele brakowa艂o. Otar艂a si臋 o granice fizjologicznych mo偶liwo艣ci cz艂owieka, a wszystko tylko dlatego, by stwierdzi膰, 偶e tak naprawd臋 to prze偶y艂a ju偶 swoje 偶ycie.

- Pi臋膰dziesi膮t siedem lat!

- Dryfowa艂a pani przez systemy zewn臋trzne - t艂umaczy艂 Burke. - Automatyczny nadajnik wysy艂aj膮cy sygna艂y pozycyjne i ostrzegawcze zawi贸d艂. Mia艂a pani wprost niesa­mowite szcz臋艣cie. Za艂oga jednego z naszych dalekobie偶nych statk贸w przechwyci艂a prom, gdy... - Urwa艂, bo...

Bo nagle Ripley zblad艂a jeszcze bardziej, bo nagle wy­trzeszczy艂a oczy.

- Czy... Czy dobrze si臋 pani czuje?

Odkaszln臋艂a raz, p贸藕niej drugi raz, znacznie gwa艂towniej. Ten ucisk... Jakby od wewn膮trz... Z jej twarzy znikn膮艂 wyraz zaniepokojenia, ust臋puj膮c miejsca straszliwemu przera偶eniu. Burke chcia艂 poda膰 chorej szklank臋 wody z nocnego stolika, ale wytr膮ci艂a mu j膮 z r膮k. Szk艂o roztrzaska艂o si臋 o pod艂og臋. Jones zje偶y艂 si臋, przera藕liwie miaucz膮c i sycz膮c zeskoczy艂 z 艂贸偶ka, zazgrzyta艂 pazurami po 艣liskiej wyk艂adzinie i uciek艂 pod szafk臋. Ripley chwyci艂a si臋 za piersi, wygi臋艂a w 艂uk i za­cz臋艂a wi膰 si臋 w upiornych konwulsjach. Brak艂o jej tchu, co艣 j膮 od 艣rodka dusi艂o.

Piel臋gniarka krzycza艂a do kierunkowego mikrofonu:

- Alarm na czterysta pi臋tnastce! Alarm na czterysta pi臋tnastce! Cztery jeden pi臋膰! Alarm!

Razem z Burke'em trzyma艂a pacjentk臋 za ramiona, tym­czasem Ripley miota艂a si臋 na 艂贸偶ku. Trzymali j膮, gdy do po­koju wpad艂 lekarz i dw贸ch piel臋gniarzy.

Nie, to niemo偶liwe! To przecie偶 niemo偶liwe!

- Nie! Nieeeee...!

Piel臋gniarze pr贸bowali skr臋powa膰 jej pasami r臋ce i nogi. Wierzgn臋艂a dziko, odrzucaj膮c prze艣cierad艂o. Trafi艂a. pi臋t膮 jednego z nich i zwali艂 si臋 na pod艂og臋. Drug膮 nog膮 wyr偶n臋艂a w szklane, bezduszne oko autodoka. Jones siedzia艂 bod szafk膮. Patrzy艂 na swoj膮 pani膮 i sycza艂.

- Trzymajcie j膮! - wrzeszcza艂 lekarz. - Dajcie tlen! I pi臋tna艣cie centymetr贸w...

Gwa艂towny wytrysk krwi splami艂 szkar艂atem g贸rn膮 cz臋艣膰 jej koszuli. Prze艣cierad艂o zacz臋艂o si臋 unosi膰, wypychane od do艂u czym艣, czego nie mogli na razie widzie膰. Oszo艂omieni lekarz i piel臋gniarze odst膮pili od 艂贸偶ka. Prze艣cierad艂o unosi­艂o si臋 coraz wy偶ej i wy偶ej.

Wreszcie opad艂o na materac i wtedy Ripley zobaczy艂a to wyra藕nie. Piel臋gniarka zemdla艂a, lekarz wydawa艂 z siebie ja­kie艣 zduszone odg艂osy. Z rozerwanej klatki piersiowej pa­cjentki wychyn膮艂 nagi, bezoki i uz臋biony czerw. Wolno obraca艂 g艂ow臋, a偶 naje偶ona siekaczami paszcza znalaz艂a si臋 ledwie o stop臋 od twarzy nosicielki. Wtedy przenikliwie za­skrzecza艂. Ten ohydny d藕wi臋k zabi艂 w pokoju wszystko co ludzkie, wype艂ni艂 Ripley do cna, zaatakowa艂 jej ot臋pia艂y m贸zg, wibrowa艂 echem w ca艂ym jestestwie nieszcz臋snej ko­biety i...

...zanosz膮c si臋 straszliwym krzykiem, usiad艂a na 艂贸偶ku, sztywna i spi臋ta.

Ciemna szpitalna separatka. Ripley by艂a sama. Diody 偶arz膮ce si臋 na pulpicie aparatury medycznej 艣wieci艂y niczym kolorowe owady. Miotana emocjami sennego koszmaru, wci膮偶 trzyma艂a si臋 za pier艣, pr贸buj膮c odzyska膰 oddech, kt贸­ry zabra艂a jej zmora.

Cia艂o mia艂a nienaruszone: mostek, mi臋艣nie, 艣ci臋gna i wi膮zad艂a by艂y na swoim miejscu, reagowa艂y na rozkazy p艂yn膮ce z m贸zgu. Nie istnia艂 偶aden oszala艂y stw贸r, 偶aden ob艂膮kany potw贸r nie rozrywa艂 jej 偶eber i nie wypruwa艂 wn臋trzno艣ci, nie odbywa艂 si臋 tu 偶aden ohydny por贸d. Roz­bieganymi oczyma zlustrowa艂a separatk臋. Na pod艂odze te偶 nic na ni膮 nie czatowa艂o. Ani za szafk膮. Nie, nic tam nie by艂o, nic nie czeka艂o, by j膮 zaskoczy膰. Sta艂y tu tylko cichut­kie maszyny czuwaj膮ce nad 偶yciem, tylko wygodne 艂贸偶ko 偶ycie podtrzymuj膮ce. Chocia偶 w separatce panowa艂 przyje­mny ch艂贸d, Ripley sp艂ywa艂a potem. Zaci艣ni臋t膮 w pi臋艣膰 d艂o艅 przyciska艂a obronnym gestem do mostka, jak gdyby musia艂a si臋 nieustannie przekonywa膰, 偶e wci膮偶 jeszcze 偶yje, 偶e jest ca艂a i nienaruszona.

Lekko drgn臋艂a, gdy rozb艂ysn膮艂 ekran monitora zawie­szonego nad 艂贸偶kiem. Z ekranu spogl膮da艂a na ni膮 starsza kobieta, nocna piel臋gniarka. Z jej twarzy bi艂a szczera, nie udawana troska.

- Znowu koszmary? - spyta艂a. - Czy poda膰 pani co艣 na sen?

Z lewej strony 艂贸偶ka, tu偶 przy ramieniu siedz膮cej, z ci­chym szumem o偶y艂 autodok. Ripley spojrza艂a na niego z nie­smakiem.

- Nie. Do艣膰 ju偶 spa艂am.

- Jak pani sobie 偶yczy. Pani wie najlepiej. Gdyby jed­nak zmieni艂a pani zdanie, prosz臋 tylko zadzwoni膰. - Wy艂膮­czy艂a si臋. Ekran 艣ciemnia艂.

Ripley opad艂a wolno na uniesiony materac i wcisn臋艂a je­den z licznych guzik贸w umieszczonych z boku nocnej szafki. P艂yty ochraniaj膮ce okno w przeciwleg艂ej 艣cianie separatki rozsun臋艂y si臋 ponownie i znikn臋艂y w suficie. Zn贸w mog艂a wyjrze膰 na zewn膮trz. I oto zn贸w ujrza艂a cz臋艣膰 艂a艅cucha Ga­teway, zalanego teraz jaskraw膮 iluminacj膮, a dalej, w dole, ziemski glob okryty mrocznym ca艂unem nocy. Nad mikro­skopijnymi 艣wietlistymi punkcikami miast wisia艂y stru偶ki chmur. Miasta. T臋tni膮ce 偶yciem, pe艂ne szcz臋艣liwych ludzi, ludzi nie艣wiadomych nagiej rzeczywisto艣ci, jak膮 jest oboj臋t­ny na wszystko kosmos.

Co艣 upad艂o na 艂贸偶ko, tu偶 obok niej. Ale tym razem Rip­ley nie podskoczy艂a z przera偶enia. Nie zwa偶aj膮c na zdawko­we pomiaukiwania, b臋d膮ce wyrazem kociego protestu, przy­tuli艂a do siebie znajomy, natarczywy k艂膮b mi臋kkiej sier艣ci.

- W porz膮dku, Jones - szepn臋艂a. - Uda艂o si臋 nam, jeste艣my bezpieczni. Bardzo mi przykro, 偶e ci臋 tak przestra­szy艂am. Teraz b臋dzie ju偶 dobrze, zobaczysz, b臋dzie dobrze...

Tak, dobrze, z tym, 偶e zn贸w musi nauczy膰 si臋 zasypia膰 i normalnie spa膰.

Poprzez li艣cie pn膮czy s膮czy艂y si臋 promienie s艂o艅ca. Za drzewami wida膰 by艂o zielon膮 艂膮k臋, ukwiecon膮 jasnymi pla­mami dzwonk贸w, stokrotek i floks贸w. Na ziemi, u podn贸偶a jednego z drzew harcowa艂 rudzik poszukuj膮cy owad贸w. Nie widzia艂, 偶e skrada si臋 ku niemu gro藕ny drapie偶nik. A ten mia艂 czujny, skupiony wzrok i napi臋te mi臋艣nie. Ptaszek po­kaza艂 mu ogon i wtedy my艣liwy zaatakowa艂.

Jones grzmotn膮艂 w solido rudzika, ani nie chwytaj膮c zdobyczy, ani nie zak艂贸caj膮c obrazu. Ptaszek skaka艂 weso艂o dalej, poluj膮c na obrazy insekt贸w. Kocur potrz膮sn膮艂 gwa艂­townie 艂bem i odszed艂 chwiejnie od 艣ciany.

Ripley siedzia艂a niedaleko, na 艂awce, i obserwowa艂a wy­czyny ulubie艅ca.

- Ty g艂upi kocie. Tyle razy to widzia艂e艣 i wci膮偶 niczego nie rozumiesz?

Chocia偶 z drugiej strony mo偶e nie powinna od niego zbyt wiele wymaga膰. Podczas tych pi臋膰dziesi臋ciu siedmiu lat projekcja solido znacznie si臋 udoskonali艂a. Podczas ostat­nich pi臋膰dziesi臋ciu siedmiu lat udoskonali艂o si臋 wszystko. Tylko nie ona i nie Jones...

Hermetyczne szklane drzwi oddziela艂y atrium od reszty obiektu. Realizm drogiego solido lasu p贸艂nocnoameryka艅­skiego, typowego dla klimatu umiarkowanego, uwydatnia艂y doniczkowate krzewy i g臋sta trawa pod stopami. Chocia偶 projekcja by艂a bardziej realistyczna ni偶 prawdziwe ro艣liny, te ostatnie przynajmniej uczciwie pachnia艂y. Ripley na­chyli艂a si臋 nad doniczk膮, Zapach gleby, wilgoci, kie艂kuj膮cego 偶ycia. Jakby kapusta... analizowa艂a ch艂odno. I ko艅ski na­w贸z...

Tak, chcia艂a ju偶 st膮d wyjecha膰: T臋skni艂a za b艂臋kitnym niebem, kt贸re oddzieli艂oby j膮 wreszcie od z艂owrogiej pustki kosmosu. A Ziemia by艂a tak blisko, tak kusi艂a...

Szklane drzwi atrium rozsun臋艂y si臋 i w progu stan膮艂 Car­ter Burke. Przy艂apa艂a si臋 na tym, 偶e przez chwil臋 patrzy艂a na niego jak na m臋偶czyzn臋, a nie jak na jednego z rozlicznych urz臋das贸w z Towarzystwa. Mo偶e to znak, 偶e wraca do nor­my...? Z艂agodzi艂a nieco swoj膮 o nim opini臋, a to dzi臋ki temu, 偶e u艣wiadomi艂a sobie pewien fakt. Ot贸偶 kiedy Nostromo wy­rusza艂 w naznaczony 艣mierci膮 rejs, Burke jeszcze si臋 nie uro­dzi艂; przyszed艂 na 艣wiat dopiero dwadzie艣cia lat p贸藕niej. Ale to nie powinno mie膰 jakiegokolwiek znaczenia. Oboje byli mniej wi臋cej w tym samym wieku biologicznym.

- Przepraszam. - Zawsze ten weso艂y u艣mieszek. - Od samego rana jestem ze wszystkim sp贸藕niony. W ko艅cu si臋 jednak wyrwa艂em.

Ripley nigdy nie przepada艂a za rozmowami o niczym. A teraz bardziej ni偶 kiedykolwiek przedtem 偶ycie zdawa艂o si臋 by膰 zbyt cenne, by marnowa膰 je na przelewanie z pustego w pr贸偶ne. Dlaczego ludzie nie mog膮 po prostu powiedzie膰 tego, co maj膮 do powiedzenia, i odpu艣ci膰 sobie pi臋ciominu­towy taniec wok贸艂 zasadniczego tematu?

- Znale藕li ju偶 moj膮 c贸rk臋? - spyta艂a. Burke czu艂 si臋 wyra藕nie nieswojo.

- No tak... Chcia艂em z tym zaczeka膰, a偶 pani膮 przes艂u­chaj膮...

- Czeka艂am pi臋膰dziesi膮t siedem lat, Burke, zaczynam traci膰 cierpliwo艣膰. Niech j膮 pan lepiej zaspokoi.

Skin膮艂 g艂ow膮, po艂o偶y艂 teczk臋 i trzasn膮艂 zamkiem. Przez chwil臋 grzeba艂 w艣r贸d dokument贸w, wreszcie wydosta艂 kilka plastikowych arkusik贸w.

- Czy ona...?

Burke uj膮艂 pierwszy arkusik i zacz膮艂 czyta膰:

- Amanda Ripley-McClaren. To chyba po m臋偶u. Wiek. Sze艣膰dziesi膮t sze艣膰 lat w chwili... 艣mierci. To by艂o dwa lata temu. Mam tutaj ca艂膮 histori臋 jej 偶ycia. Nic spektakularne­go, nic godnego szczeg贸lnej uwagi. Jak z tego wida膰, p臋dzi艂a zwyczajne, przyjemne 偶ycie. Chyba takie jak wi臋kszo艣膰 z nas. Bardzo mi przykro. - Poda艂 jej dokumenty. Ripley zacz臋艂a przegl膮da膰 komputerowe wydruki. Obserwowa艂 jej twarz. - Zdaje si臋, 偶e to m贸j dzie艅, nie ma co. Od rana roznosz臋 same dobre nowiny...

Ripley studiowa艂a hologram odbity na jednym z arkusi­k贸w. Przedstawia艂 pulchn膮, lekko blad膮 kobiet臋 w wieku sze艣膰dziesi臋ciu paru lat. Mo偶na by j膮 wzi膮膰 za czyj膮kolwiek ciotk臋. Bo w holograficznej twarzy nie dostrzega艂a niczego szczeg贸lnego, niczego znajomego, niczego, co rzuci艂oby si臋 w oczy, krzycz膮c wspomnieniami. W 偶aden spos贸b nie mog­艂a pogodzi膰 zdj臋cia starszej kobiety z obrazem ma艂ej dziew­czynki, kt贸r膮 tu niegdy艣 zostawi艂a.

- Amy... - szepn臋艂a.

Burke trzyma艂 w r臋ku jeszcze kilka dokument贸w. Pod­czas gdy Ripley wbija艂a oczy w fotografi臋, on zn贸w zacz膮艂 czyta膰.

- Rak. Hmm... Wci膮偶 nie umiej膮 sobie poradzi膰 z nie­kt贸rymi odmianami. Cia艂o poddano kremacji. W Domu Wieczystego Spokoju w Little Chute, w stanie Wisconsin. Nie mia艂a dzieci.

Ripley omin臋艂a go wzrokiem i spojrza艂a w stron臋 le艣nego solido. Nie na las jednak patrzy艂a. Ogl膮da艂a niewidzialny krajobraz przesz艂o艣ci.

- Obieca艂am Amy, 偶e wr贸c臋 na jej urodziny, na jedena­ste urodziny. Tak, troch臋 si臋 sp贸藕ni艂am... - Zn贸w zerkn臋艂a na hologram. - Ju偶 wcze艣niej zd膮偶y艂a si臋 przekona膰, 偶e mo­je obietnice nale偶y traktowa膰 z przymru偶eniem oka. A przy­najmniej te zwi膮zane z rozk艂adem lot贸w.

Burke kiwn膮艂 g艂ow膮, usi艂uj膮c przybra膰 wsp贸艂czuj膮cy wy­raz twarzy. Nawet w normalnych warunkach przychodzi艂o mu to z trudno艣ci膮, a tego ranka zupe艂nie nie m贸g艂 sobie z tym poradzi膰. Ale by艂 przynajmniej na tyle rozs膮dny, 偶e trzyma艂 g臋b臋 na k艂贸dk臋, zamiast mamrota膰 pocieszycielsko -grzeczne idiotyzmy.

- Wie pan, jak to jest - m贸wi艂a Ripley. - Cz艂owiek zawsze my艣li, 偶e kiedy艣 wszystko tej drugiej osobie wynagrodzi. P贸藕niej, za jaki艣 czas. - Westchn臋艂a. - Ale ja ju偶 jej tego nie wynagrodz臋. Nigdy.

Wtedy zap艂aka艂a. Sp贸藕nione 艂zy. Sp贸藕nione o pi臋膰dzie­si膮t siedem lat. Osamotniona, w innym czasie i przestrzeni, siedzia艂a na 艂awce i cicho szlocha艂a.

W ko艅cu Burke poklepa艂 j膮 po ramieniu. Lekko, dla do­dania otuchy. By艂 skr臋powany sytuacj膮 i mocno si臋 pilno­wa艂, 偶eby tego po sobie nie okaza膰.

- Przes艂uchanie rozpoczyna si臋 o wp贸艂 do dziesi膮tej. Lepiej b膮d藕my na czas, nie zepsujmy pierwszego wra偶enia. Skin臋艂a g艂ow膮, wsta艂a.

- Jones. Chod藕 tutaj, Jones.

Miaucz膮c, kocur podszed艂 do niej niespiesznie i pozwoli艂 si臋 wzi膮膰 na r臋ce. Ripley, nieco za偶enowana, otar艂a zap艂aka­ne oczy.

- Musz臋 si臋 przebra膰 - o艣wiadczy艂a. - To tylko mo­ment. - Potar艂a nosem o grzbiet kota. Jones zni贸s艂 t臋 znie­wag臋 w milczeniu.

- Czy odprowadzi膰 pani膮 do pokoju?

- Oczywi艣cie, dlaczego nie?

Burke ruszy艂 w stron臋 korytarza. Drzwi rozsun臋艂y si臋, umo偶liwiaj膮c im wyj艣cie z atrium.

- Jest pani tutaj kim艣 bardzo uprzywilejowanym - za­uwa偶y艂. - Chodzi o kota. Zwierz臋ta domowe nie maj膮 tu wst臋pu.

- Jones nie jest zwyk艂ym zwierz臋ciem. - Podrapa艂a kocura za uchem. - To kosmiczny rozbitek.

Zgodnie z obietnic膮 zd膮偶y艂a przed czasem; Burke nie chcia艂 wej艣膰 do pokoju i czeka艂 przed drzwiami, studiuj膮c raporty. Kiedy ujrza艂 j膮 w progu, stwierdzi艂, 偶e przesz艂a wprost imponuj膮c膮 transformacj臋. Nie mia艂a ju偶 bladej, wo­skowatej sk贸ry. Zgorzknia艂y wyraz twarzy gdzie艣 znikn膮艂, a ch贸d zyska艂 na pewno艣ci: Determinacja? my艣la艂, gdy szli w stron臋 g艂贸wnego korytarza. Czy tylko zr臋czny kamufla偶?

Milcz膮c dotarli na poziom , gdzie mie艣ci艂a si臋 sala przes艂ucha艅.

- Co im pani chce powiedzie膰? - spyta艂 w ko艅cu Burke.

- A zosta艂o co艣 jeszcze go powiedzenia? Wszystko ju偶 powiedzia艂am. Czyta艂 pan moje o艣wiadczenie. Jest szczeg贸艂owe i kompletne, bez upi臋ksze艅. 呕adne upi臋kszenia nie by艂y konieczne.

- Prosz臋 pos艂ucha膰. Ja pani wierz臋, ale spotka tam pani kilku twardog艂owych, z kt贸rych ka偶dy b臋dzie si臋 doszukiwa艂 dziury w ca艂ym. S膮 tam federalni, s膮 wa偶niacy z Mi臋dzygwiezdnej Izby Handlowej, grube ryby z Administracji Kolonialnej, z ubezpiecze艅, z…

- Jasne, ju偶 rozumiem.

- Niech pani im po prostu powie, co si臋 sta艂o. Wa偶ne jest, 偶eby zachowa艂a pani spok贸j i opanowanie.

Pewnie, my艣la艂a, spok贸j i opanowanie. Rodzina wymar艂a, wszyscy przyjaciele i kumple z za艂ogi nie 偶yj膮, przespa艂a pi臋膰dziesi膮t siedem lat, kt贸rych nikt jej nie zwr贸ci, a teraz musi tylko zachowa膰 spok贸j i opanowanie.

Jednak, mimo ca艂ej determinacji, ko艂o po艂udnia po spokoju i opanowaniu zosta艂y tylko wspomnienia. W k贸艂ko te same pytania, te same idiotyczne dysputy na temat wydarze艅, kt贸re opisa艂a w raporcie, nu偶膮ce rozpatrywanie spraw ma艂o istotnych, uporczywe pomijanie naprawd臋 wa偶nych - wszystko to razem frustrowa艂o j膮 i wp臋dza艂o w z艂o艣膰.

Kiedy zwraca艂a si臋 do 艂awy pos臋pnych inkwizytor贸w, olbrzymi wideoekran umieszczony za ni膮 wy艣wietla艂 zdj臋cia oraz kopie licznych dokument贸w. Cieszy艂a si臋, 偶e tego nie widzi, bo twarze, kt贸re si臋 na nim ukazywa艂y, by艂y twarzami cz艂onk贸w za艂ogi Nostromo. Parker szczerz膮cy z臋by w g艂upim u艣miechu. I Brett, spokojny i znudzony, jakby czeka艂, a偶 kamera zrobi swoje. By艂 tam Kane i Lambert. I ten zdrajca Ash, z bezduszn膮 g臋b膮, z kt贸rej promieniowa艂o fa艂szywe, bo zaprogramowane uduchowienie. I Dallas…

Dallas.

Dobrze 偶e ekran by艂 za ni膮. Za ni膮 by艂y wspomnienia.

- Uszu dzisiaj nie myli艣cie czy co?! - warkn臋艂a w ko艅cu.- Siedzimy tu od trzech godzin. Na ile sposob贸w mam to opowiada膰? Je艣li s膮dzicie, 偶e lepiej to zabrzmi w swahili, sprowad藕cie t艂umacza i polecimy w swahili. Spr贸bowa艂abym po japo艅sku, ale wysz艂am z wprawy. I straci艂am ju偶 cierpliwo艣膰. Zawsze tak d艂ugo podejmujecie te wasze kolektywne decyzje?

Van Leuwen z艂o偶y艂 r臋ce jak do modlitwy i zmarszczy艂 brwi. Twarz mia艂 szar膮 i nijak膮 jak jego garnitur. Oblicza pozosta艂ych cz艂onk贸w wysokiej komisji by艂y r贸wnie puste jak twarz przewodnicz膮cego. Zasiada艂o ich tam o艣mioro. O艣mioro cz艂onk贸w oficjalnej komisji dochodzeniowej i ani jednej przyjacielskiej duszy. Dyrektorzy. Administratorzy. Rozjemcy. Jak takich przekona膰? Przecie偶 to nie ludzie, tylko uosobienia biurokratycznej dezaprobaty, to z艂udne fantomy. Z rzeczywisto艣ci膮 Ripley zawsze umia艂a sobie jako艣 radzi膰. Zawi艂o艣膰 manewr贸w polityczno-korporacyjnych j膮 przerasta艂y.

- To nie takie proste, jak zdaje si臋 pani s膮dzi膰 - odrzek艂 cicho van Leuwen. - Prosz臋 na to spojrze膰 z naszej perspektywy. Przyzna艂a si臋 pani dobrowolnie do zdetonowania silnik贸w transportowca galaktycznego klasy „M”, co poci膮gn臋艂o za sob膮 jego ca艂kowite zniszczenie. Taki transportowiec jest rzecz膮 do艣膰 drog膮...

Bieg艂y z ubezpiecze艅 by艂 chyba najnieszcz臋艣liwszym cz艂onkiem komisji dochodzeniowej

- Czterdzie艣ci dwa miliony dolar贸w, po przeliczeniu na aktualny kurs. Oczywi艣cie bez 艂adunku. Po eksplozji silnik贸w nie zosta艂o tam nic, co mo偶na by jeszcze odzyska膰. Nawet je艣li po pi臋膰dziesi臋ciu siedmiu latach uda艂oby si臋 nam zlokalizowa膰 szcz膮tki.

Van Leuwen skin膮艂 machinalnie g艂ow膮 i m贸wi艂 dalej:

- Nie, 偶eby艣my s膮dzili, i偶 pani k艂amie. Urz膮dzenie rejestruj膮ce przebieg lotu promu ratunkowego potwierdza niekt贸re fragmenty pani raportu. Te najmniej kontrowersyjne. 呕e w uwzgl臋dnionym w dokumentacji czasie Nostromo wyl膮dowa艂o na LV426, na nie zbadanej i uprzednio przez nikogo nie odwiedzanej planecie. 呕e dokonano napraw. 呕e po kr贸tkiej przerwie w podr贸偶y wr贸ci艂 na kurs. 呕e zaprogramowano go nast臋pnie na samozniszczenie, i 偶e do samozniszczenia rzeczywi艣cie dosz艂o. I 偶e to pani wyda艂a rozkaz, kt贸ry doprowadzi艂 do eksplozji silnik贸w. 呕e wyda艂a go pani z powod贸w ca艂kowicie nieznanych.

- M贸wi艂am przecie偶, 偶e...

Van Leuwer jej przerwa艂. S艂ysza艂 ten argument wielokrotnie.

- Jednak urz膮dzenie rejestruj膮ce - kontynuowa艂 - nie zanotowa艂o ani jednej wzmianki na temat obcej formy 偶ycia, kt贸r膮 mieli艣cie jakoby zabra膰 na statek podczas postoju na wspomnianej planecie.

- Nie zabrali艣my jej! - warkn臋艂a. - M贸wi艂am ju偶, 偶e....

Urwa艂a, spojrzawszy na kamienne twarze gapi膮ce si臋 na ni膮, ch艂odnym pustym wzrokiem. Traci艂a tylko czas. Tak naprawd臋 to nie przes艂uchanie si臋 tu odbywa艂o. To by艂o czuwanie przy zw艂okach, to by艂a stypa. Nie chodzi艂o im o sprawdzenie fakt贸w w celu ewentualnej obrony i windykacji, nie. Chodzi艂o o wyg艂adzenie chropowato艣ci, 偶eby ca艂o艣膰 zn贸w by艂a cacy i w porz膮dku. I ju偶 wiedzia艂a, 偶e nie mo偶e na to nic poradzi膰. O jej losie zdecydowano, zanim jeszcze wesz艂a do sali. Posiedzenie komisji dochodzeniowej by艂o przedstawieniem, pytania blag膮 i zwyk艂ym mydleniem oczu. 呕eby zado艣膰uczyni膰 protoko艂owi.

W takim razie kto艣 si臋 dorwa艂 do rejestratora i spreparowa艂 dane - stwierdzi艂a.- Dobry technik poradzi艂by sobie z tym w godzin臋. Kto mia艂 dost臋p do czarnej skrzynki?

Przedstawicielk膮 Zarz膮du Kolonizacji Ekstrasolarnej by艂a kobieta w wieku lat pi臋膰dziesi臋ciu kilku. Dotychczas sprawia艂a wra偶enie znudzonej. Teraz siedzia艂a w fotelu i kr臋ci艂a wolno g艂ow膮.

- Czy zechce pani siebie przez chwil臋 pos艂ucha膰? - spyta艂a. - Czy naprawd臋 pani oczekuje, 偶e uwierzymy w te historyjki, kt贸re nam tu pani opowiada? Po d艂ugotrwa艂ej hibernacji cz艂owiek potrafi wygadywa膰 przezabawne rzeczy.

W艣ciek艂a z bezsilno艣ci, Ripley przeszy艂a j膮 wzrokiem.

- Chce pani us艂ysze膰 co艣 przezabawnego? - warkn臋艂a.

Van Leuwen zainterweniowa艂. Werbalnie.

Zesp贸艂 艣ledczo-analityczny przeczesa艂 ka偶dy centymetr kwadratowy promu i nie znalaz艂 偶adnego namacalnego dowodu obecno艣ci stworzenia, kt贸re nam pani opisa艂a. Nie znalaz艂 absolutnie niczego. 呕adnych uszkodze艅 wewn臋trznych. 呕adnych kwasopodobnych wytrawie艅 na metalu, b臋d膮cych rezultatem oddzia艂ywania jakich艣 nieznanych substancji 偶r膮cych.

Ripley panowa艂a nad sob膮 przez ca艂y ranek; wyrozumia艂a i cierpliwa, odpowiada艂a na najbardziej idiotyczne pytania. Zapas racjonalnych odruch贸w by艂 ju偶 na wyko艅czeniu, podobnie jak zapas cierpliwo艣ci.

- Bo wywali艂am to bydle z promu! - krzykn臋艂a. - 艢luz膮! - Nieco och艂on臋艂a, bo jej s艂owa powita艂a grobowa cisza. - Jak ju偶 zreszt膮 m贸wi艂am - doda艂a.

Ekspert z towarzystwa ubezpieczeniowego pochyli艂 si臋 nad sto艂em i spojrza艂 na przedstawicielk臋 Zarz膮du Kolonizacji Ekstrasolarnej.

- Czy na LV 426 zamieszkuj膮 jakiekolwiek „wrogie formy 偶ycia ”? - spyta艂.

Nie. - Z wi臋kszym przekonaniem nie mog艂a tego powiedzie膰. - To naga ska艂a. Nie ma tam 偶adnych lokalnych form 偶ycia wi臋kszych od prymitywnego wirusa. A ju偶 na pewno organizm贸w bardziej z艂o偶onych. Nawet robaka tam nie u艣wiadczysz. LV 426 nigdy nic takiego nie zamieszkiwa艂o i zamieszkiwa膰 nie b臋dzie.

Ripley zacisn臋艂a z臋by, usi艂uj膮c zachowa膰 spok贸j.

- M贸wi艂am pa艅stwu, 偶e to nie jest 偶adna lokalna forma 偶ycia. - Pr贸bowa艂a 艣ci膮gn膮膰 na siebie ich wzrok. Bezskutecznie. Skoncentrowa艂a si臋 wi臋c na van Leuwenie i na przedstawicielce ZKE. - Skanery Nostromo przechwyci艂y sygna艂 dochodz膮cy z powierzchni planety i Matka nas obudzi艂a, zgodnie z zakodowanym programem. Odszukali艣my 藕r贸d艂o emisji i okaza艂o si臋, 偶e to statek, obcy statek kosmiczny, jakiego ani wy, ani nikt inny nigdy przedtem nie widzia艂. To te偶 by艂o w czarnej skrzynce, musia艂o by膰. Statek by艂 wrakiem. Rozbitym, porzuconym wrakiem... Nie wiadomo sk膮d... Szli艣my na sygna艂. Znale藕li艣my pilota, kt贸ry r贸wnie偶 nie przypomina艂 偶adnej znanej nam dotychczas istoty. By艂 martwy, siedzia艂 w fotelu. W klatce piersiowej mia艂 wyrw臋 wielko艣ci butli z gazem do spawania.

Mo偶e ta historia znudzi艂a przedstawicielk臋 ZKE, a mo偶e po prostu by艂a ju偶 zm臋czona wys艂uchiwaniem jej po raz enty. Tak czy inaczej zdecydowa艂a, 偶e powinna zabra膰 g艂os.

- Szczerze powiedziawszy, zbadali艣my ponad trzysta planet i nikt nigdy nam nie doni贸s艂 o istnieniu stworzenia, kt贸re, tu zacytuj臋 pani s艂owa... - pochyli艂a si臋, 偶eby odczyta膰 fragment oficjalnego raportu Ripley - ...kt贸re „wykluwaj膮 si臋 z zarodka wprowadzonego do 偶ywego organizmu cz艂owieka-nosiciela” i w kt贸rego 偶y艂ach „zamiast krwi kr膮偶y st臋偶ony kwas molekularny”.

Ripley zerkn臋艂a na Bure'a, kt贸ry milcz膮c i zaciskaj膮c usta siedzia艂 na drugim ko艅cu sto艂u. Nie by艂 cz艂onkiem komisji, wi臋c podczas ca艂ego przes艂uchania ani razu nie zabra艂 g艂osu. Zreszt膮 wiedzia艂a, 偶e nie m贸g艂 jej w niczym pom贸c. Wszystko zale偶a艂o od tego, jak zostanie przyj臋ty jej oficjalny raport dotycz膮cy zag艂ady Nostromo. Bez mocnych dowod贸w, bez danych z czarnej skrzynki promu ratunkowego komisja nie dysponowa艂a praktycznie 偶adnym materia艂em opr贸cz zezna艅 przes艂uchiwanej, a ju偶 od samego pocz膮tku by艂o wiadomo, jak ma艂膮 wag臋 do nich przywi膮zuje. Kto si臋 m贸g艂 dobra膰 do rejestratora? I dlaczego...? zastanawia艂a si臋 po setny raz Ripley. A mo偶e urz膮dzenie rejestruj膮ce najzwyczajniej w 艣wiecie nawali艂o, samo z siebie? Lecz w obecnej sytuacji nie mia艂o to zbyt wielkiego znaczenia. Ripley by艂a ju偶 t膮 gr膮 po prostu zm臋czona.

- Pos艂uchajcie, szanowni pa艅stwo. Widz臋, do czego to wszystko zmierza. - U艣miechn臋艂a si臋 u艣miechem pozbawionym weso艂o艣ci. Chc膮 gra膰, to b臋dzie z nimi gra艂a i sko艅czy t臋 gr臋, nawet je艣li nie ma szans na zwyci臋stwo. - Ca艂a ta historia z androidem... i oczywi艣cie pytanie, dlaczego Nostromo zboczy艂 z trasy, przechwyciwszy sygna艂 ostrzegawczy, to wszystko ma razem sens, to do siebie pasuje, chocia偶 nie potrafi臋 niczego udowodni膰. - Popatrzy艂a po siedz膮cych za sto艂em i teraz u艣miechn臋艂a si臋 na prawd臋. - Kto艣 tu najwyra藕niej kryje swojego Asha i 偶eby sprawa si臋 nie wyda艂a, zdecydowali艣cie pa艅stwo spu艣ci膰 po mnie wod臋. Dobra, w porz膮dku. Ale jednego nie zmienicie, jednego faktu nie jeste艣cie w stanie przeinaczy膰. Te ohydztwa istniej膮. Mnie mo偶ecie uciszy膰 albo zag艂uszy膰, ale to niczego nie zmieni. Na tamtej planecie jest obcy statek, a na tym statku tysi膮ce jaj. Tysi膮ce. Rozumiecie? Czy w og贸le usi艂owali艣cie zrozumie膰, co to oznacza? Radz臋, 偶eby艣cie wys艂ali tam ekspedycj臋 i zlokalizowali go, wykorzystuj膮c dane z czarnej skrzynki. I radz臋 zrobi膰 to szybko. Zlokalizujcie go i rozprawcie si臋 z tymi szkaradztwami, najlepiej za pomoc膮 orbitalnego pocisku nuklearnego. Bo je艣li przedtem wy艣lecie tam oddzia艂 rozpoznawczy, jeden z waszych dzielnych wojak贸w mo偶e wr贸ci膰 na pok艂ad z male艅k膮 niespodziank膮 w brzuchu.

- Dzi臋kuj臋 pani - zacz膮艂 van Leuwen.- To by by艂o...

Ale Ripley nie pozwoli艂a sobie przerwa膰.

- Bo w przeci膮gu dwunastu godzin od wyklucia si臋 jedno z tych paskudztw zdo艂a艂o wymordowa膰 ca艂膮 za艂og臋 Nostromo!

Przewodnicz膮cy wsta艂. Ripley nie by艂a tu jedyn膮 osob膮, kt贸ra straci艂a cierpliwo艣膰.

- Dzi臋kuj臋 pani - powt贸rzy艂.- Ko艅czymy....

- Niczego nie ko艅czymy! - Ripley przeszy艂a go wzrokiem.- Sko艅czymy dopiero wtedy, kiedy te potwory trafi膮 tutaj! Tutaj! Na Ziemi臋! Wtedy b臋dziecie mogli si臋 z ni膮 po偶egna膰! Bu藕ka, drodzy pa艅stwo! Wielka bu藕ka, a potem do widzenia!

Przedstawicielka ZKE zwr贸ci艂a si臋 spokojnie do van Leuwena:

- Panie przewodnicz膮cy, s膮dz臋, 偶e dysponujemy wystarczaj膮cymi informacjami, 偶eby wyda膰 orzeczenie. My艣l臋, 偶e czas ju偶 wreszcie zamkn膮膰 posiedzenie i uda膰 si臋 na narad臋.

Van Leuwen rzuci艂 okiem na cz艂onk贸w komisji. R贸wnie dobrze m贸g艂by zerkn膮膰 w lustro. Mimo powierzchownych r贸偶nic, jakie ich dzieli艂y, takich jak budowa cia艂a czy kszta艂t twarzy, w sumie byli wszyscy tacy sami. I ca艂kowicie jednomy艣lni.

Ale owej jednomy艣lno艣ci nie mogli g艂osi膰 otwarcie, o nie. To by 藕le wygl膮da艂o w protok贸le. Bo najwa偶niejsze, 偶eby w protokole wszystko wygl膮da艂o jak trzeba.

- Panowie, panie....?

Zgodne i przyzwalaj膮ce skinienia g艂owami.

Van Leuwen spojrza艂 na przes艂uchiwan膮. To gorsze ni偶 sekcja zw艂ok... pomy艣la艂 zgorzknia艂y.

- Musimy teraz pani膮 przeprosi膰...

- Chyba si臋 nie dam - burkn臋艂a.

Zawiedziona i rozdygotana ruszy艂a ku wyj艣ciu. Id膮c zerkn臋艂a na wielki ekran i a偶 do samych drzwi nie mog艂a oderwa膰 od niego wzroku. Bo z ekranu patrzy艂 na ni膮 oboj臋tnie Dallas. Kapitan Dallas. Przyjaciel Dallas. Kumpel Dallas. Martwy Dallas.

Wysz艂a gniewnie z sali.

Nic wi臋cej nie mog艂a zrobi膰, nic wi臋cej powiedzie膰. I tak orzekn膮, 偶e jest winna, a teraz b臋d膮 brn膮膰 przez kolejne punkty procedury prawnej, 偶eby tylko stworzy膰 pozory uczciwego procesu. Formalno艣ci. Towarzystwo i sojusznicy Towarzystwa uwielbiali formalno艣ci. 呕e tragedia? 呕e 艣mier膰 cz艂owieka? Je艣li tylko uda si臋 oczy艣ci膰 raport z ca艂ej warstwy emocjonalnej, w tragedii i w 艣mierci cz艂owieka nie ma nic z艂ego. I wtedy taki raport mo偶na ju偶 bezpiecznie uj膮膰 w sprawozdaniu rocznym. Dlatego przes艂uchanie musia艂o si臋 odby膰, emocje musia艂y by膰 prze艂o偶one na wysterylizowane kolumny cyfr, musia艂 zapa艣膰 wyrok. A wszystko po cichutku, aby nie za g艂o艣no, 偶eby, bro艅 Bo偶e, s膮siedzi nie pods艂uchali.

Tak naprawd臋 to 偶adna z tych spraw jej nie dr臋czy艂a. Nie martwi艂a nawet gro藕ba przedwczesnego zako艅czenia kariery. Ale nikomu nie wybaczy艂aby jednego: pysza艂kowatej g艂upoty, z jak膮 obnosili si臋 wszechpot臋偶ni zasiadaj膮cy w tej sali, z kt贸rej przed chwil膮 wysz艂a. A wi臋c nie uwierzyli jej. Bior膮c pod uwag臋 typ umys艂owo艣ci, jaki reprezentowali, i brak wiarygodnych dowod贸w, mog艂a to jeszcze zrozumie膰. Ale 偶eby kompletnie zlekcewa偶y膰 jej s艂owa? 呕eby nie weryfikowa膰 zezna艅? Tego im wybaczy膰 nie mo偶na. Nigdy. Bo stawk膮 w tej grze by艂o co艣 wi臋cej ni偶 jedno parszywe 偶ycie, ni偶 bezbarwna kariera oficera transportowego. A oni mieli to gdzie艣. Nie ma strat nie ma zysku, wi臋c nic ich to nie obchodzi.

Stan臋艂a ko艂o Burke'a i opar艂a si臋 o 艣cian臋. Burke kupowa艂 kaw臋 i p膮czki z maszyny w holu. Automat przyj膮艂 kart臋 kredytow膮 i grzecznie podzi臋kowa艂. Jak niemal wszystko w stacji Gateway, maszyna sprzedaj膮ca napoje i 偶ywno艣膰 nie mia艂a zapachu. Czarna ciecz, kt贸r膮 wydawa艂a, te偶 nie. Je艣li za艣 chodzi o tak zwane p膮czki, niewykluczone, 偶e kiedy艣 zdarzy艂o im si臋 raz przelecie膰 nad polem pszenicy.

- Jedli ci z r臋ki, dziecinko.

Burke usi艂owa艂 j膮 pocieszy膰. By艂a mu za to wdzi臋czna, cho膰 celu nie osi膮gn膮艂. Ale nie mia艂a te偶 powod贸w, 偶eby wy艂adowa膰 na nim z艂o艣膰.

Wyb贸r kilku rodzaj贸w cukru i sztuczna 艣mietanka nadawa艂y erzackawie jako taki smak.

- Wyrok zapad艂, nim w og贸le tam wesz艂am - odrzek艂a. - Zmarnowa艂am ca艂y ranek. Powinni byli rozprowadzi膰 w艣r贸d wszystkich gotowce i ju偶. Czy nie pro艣ciej by by艂o, gdybym swoj膮 rol臋 wyrecytowa艂a z kartki? Przynajmniej nie musia艂abym przypomina膰 sobie prawdy. - Zerkn臋艂a na Burke'a. - Wiesz, co oni o mnie my艣l膮?

- Wyobra偶am sobie - odpar艂 wbijaj膮c z臋by w ciasto.

- My艣l膮, 偶e mi odbi艂o.

- Bo ci odbi艂o - rzuci艂 weso艂o - zjedz p膮czka. Wolisz z czekolad膮 czy z ma艣lank膮?

Spojrza艂a z niesmakiem na zakalcowat膮 sp艂aszczon膮 kulk臋, kt贸r膮 j膮 cz臋stowa艂.

- Naprawd臋 czujesz jak膮艣 r贸偶nic臋 w smaku?

- Nie, ale kolory s膮 艂adne.

Nie u艣miechn臋艂a si臋 ale te偶 i go nie wyszydzi艂a.

„Narada” nie trwa艂a d艂ugo. No bo niby dlaczego mia艂aby d艂ugo trwa膰? my艣la艂a, sadowi膮c si臋 na swoim miejscu. Burke usiad艂 w drugim ko艅cu sali. Chcia艂 do niej mrugn膮膰, p贸藕niej zmieni艂 zamiar, a ca艂o艣膰 sprawia艂a wra偶enie, jakby nagle dosta艂 drgawek twarzy. Ripley wszystko to zauwa偶y艂a i ucieszy艂a si臋, 偶e nie doko艅czy艂 tego, co zacz膮艂.

Van Leuwen odchrz膮kn膮艂. Nie uzna艂 za konieczne spojrze膰 na cz艂onk贸w komisji i szuka膰 u nich wsparcia.

- Komisja dochodzeniowa orzeka, co nast臋puje - zacz膮艂.- Wiadoma decyzja podoficer Ellen Ripley, NOC-14672, by艂a nie umotywowana, a wi臋c nie w艂a艣ciwa. W zwi膮zku z powy偶szym komisja dochodzeniowa stwierdza, 偶e podoficer Ripley jest niezdolna do pe艂nienia obowi膮zk贸w oficera transportowego na liniach handlowych.

Je艣li kt贸re艣 z nich oczekiwa艂o jakiejkolwiek reakcji ze strony pot臋pionej i skazanej, to si臋 niemile rozczarowali. Ripley siedzia艂a i patrzy艂a na nich w milczeniu. Mia艂a zaci艣ni臋te usta, wyzywaj膮co-prowokuj膮ce spojrzenie. Najpewniej jednak im ul偶y艂o. Bo przecie偶 gwa艂towna reakcja nerwowa musia艂aby zosta膰 zaprotoko艂owana.

Van Leuwen kontynuowa艂, nie艣wiadom faktu, 偶e Ripley ubra艂a go w czarn膮 peleryn臋 i kaptur.

- Wobec powy偶szego komisja orzek艂a bezterminowe zawieszenie licencji, do ponownego rozpatrzenia w terminie p贸藕niejszym. - Zn贸w odchrz膮kn膮艂. Czy偶by sumienie go gryz艂o? - Uwzgl臋dniaj膮c jednak fakt, 偶e podoficer Ripley prze偶y艂a wyj膮tkowo d艂ugotrwa艂膮 hibernacj臋 oraz fakt, 偶e efekty, jakie takowo偶 hibernacja mo偶e wywrze膰 na organizm cz艂owieka, nie daj膮 si臋 naukowo okre艣li膰, komisja zdecydowa艂a, 偶e tym razem zarzuty oskar偶enia nie b臋d膮 postawione.

Tym razem! pomy艣la艂a weso艂o Ripley. W ich j臋zyku, w j臋zyku Towarzystwa, znaczy艂o to tyle co: „Trzymaj g臋b臋 na k艂贸dk臋, pop臋d藕 gryzipi贸rk贸w z prasy, a dostaniesz emerytur臋.”

- Zostanie pani zwolniona za pisemnym zobowi膮zaniem wobec s膮du, 偶e podda si臋 pani sze艣ciomiesi臋cznemu nadzorowi psychometrycznemu oraz comiesi臋cznym badaniom psychiatrycznym, prowadzonym przez wyznaczonego i zatwierdzonego specjalist臋 oraz leczeniu lub kuracji, zgodnie z zaleceniem lekarza prowadz膮cego.

Kr贸tko, zgrabnie i tre艣ciwie, ale wcale nie do 艣miechu. Przyj臋艂a wszystko bez s艂owa. Van Leuwen sko艅czy艂 i wyszed艂. Wtem Burke dostrzeg艂 w jej twarzy co艣, co grozi艂o kolejnym wybuchem. Usi艂owa艂 temu zapobiec.

- Odpu艣膰 sobie - szepn膮艂

Odtr膮ci艂a jego r臋k臋 i sz艂a korytarzem przed siebie.

- Ju偶 po wszystkim - doda艂.

Wyd艂u偶y艂a krok i rzuci艂a przez rami臋:

- Zgadza si臋. Nic wi臋cej nie mog膮 mi zrobi膰.

Zr贸wna艂a si臋 z van Leuwenem, kt贸ry czeka艂 na wind臋.

- Dlaczego nie chcecie tego sprawdzi膰 na miejscu, na LV 426? - spyta艂a

Obr贸ci艂 g艂ow臋.

- To by niczego nie zmieni艂o, prosz臋 pani - odrzek艂 tylko. - Decyzja komisji jest ostateczna.

- Do diab艂a z decyzj膮 komisji. Nie m贸wimy teraz o mnie. M贸wimy o nast臋pnych nieszcz臋艣nikach, kt贸rzy znajd膮 ten statek. Chc臋 tylko wiedzie膰, dlaczego nie chcecie tego sprawdzi膰.

- Bo nie musimy - odrzek艂 szorstko. - Ludzie, kt贸rzy tam mieszkaj膮, sprawdzili wszystko lata temu i nie mieli艣my 偶adnych doniesie艅 o jakich艣 „wrogich formach 偶ycia” czy obcych statkach kosmicznych. Czy my艣li pani, 偶e jestem durniem? Czy s膮dzi pani, 偶e komisja nie zweryfikowa艂aby pani raportu cho膰by dlatego, 偶eby unikn膮膰 w przysz艂o艣ci dodatkowego 艣ledztwa? A tak przy okazji, LV 426 nazywaj膮 teraz Archeonem.

Pi臋膰dziesi膮t siedem lat. To bardzo d艂ugo. W ci膮gu pi臋膰dziesi臋ciu siedmiu lat ludzie mogli wiele dokona膰. Mogli wiele zbudowa膰, odbywa膰 dalekie podr贸偶e, mogli wreszcie za艂o偶y膰 wiele kolonii.

Ripley zmaga艂a si臋 z szokiem , jaki wywar艂y na niej s艂owa van Leuwena.

- O czym pan m贸wi? Jacy ludzie?

Van Leuwen do艂膮czy艂 do pasa偶er贸w windy, kt贸ra w艂a艣nie nadjecha艂a. Ripley wsun臋艂a rami臋 mi臋dzy drzwi, 偶eby si臋 nie zamkn臋艂y. Pos艂usznie czeka艂y a偶 zabierze r臋k臋.

- Terraformerzy -odrzek艂 przewodnicz膮cy. - In偶ynierowie planetarni. Kiedy pani spa艂a, sporo si臋 w tej dziedzinie zdarzy艂o. Dokonali艣my znacz膮cych post臋p贸w, zrobili艣my olbrzymi krok naprz贸d. Kosmos nie jest miejscem go艣cinnym, ale usi艂ujemy go zmieni膰. Takie kolonie jak Acheron nazywamy kuchniami polowymi. Zajmuj膮 si臋 insta­lowaniem procesor贸w atmosferycznych, kt贸re zmieniaj膮 sk艂ad lokalnej atmosfery i czyni膮 j膮 zdatn膮 do oddychania. Dzisiaj to ju偶 nie problem. Robimy to skutecznie i ekonomi­cznie, o ile tylko planeta ma jak膮kolwiek atmosfer臋 pier­wotn膮. Wod贸r, argon, wszystko jedno. Atmosfera metano­wa jest najlepsza. Acheron dos艂ownie p艂ywa w metanie. Opr贸cz metanu jest tam troch臋 tlenu i wystarczaj膮ca ilo艣膰 wodoru, 偶eby rozpocz膮膰 cykl transformacyjny. Dzisiaj to ju偶 nic nowego. Fakt, na razie mo偶na tam ledwo oddycha膰, ale czas, cierpliwo艣膰 i ci臋偶ka praca stworz膮 w przysz艂o艣ci nowy, nadaj膮cy si臋 do zamieszkania 艣wiat, kt贸ry cz艂owieka przy­garnie i wspomo偶e. Za okre艣lon膮 cen臋, rzecz jasna. Towa­rzystwo nie jest instytucj膮 filantropijn膮, cho膰 chcieliby艣my my艣le膰, 偶e nasze poczynania s艂u偶膮 dalszemu post臋powi ludz­ko艣ci. Acheron to olbrzymie przedsi臋wzi臋cie, obliczone na ca艂e dziesi臋ciolecia. Ludzie mieszkaj膮 tam ju偶 od dwudziestu lat. Mieszkaj膮 spokojnie i bez 偶adnych dziwnych przyg贸d, Ripley...

- Dlaczego nic mi nie powiedzieli艣cie?

- Poniewa偶 uwa偶ali艣my, 偶e informacja tego rodzaju mo偶e wp艂yn膮膰 na pani zeznania. Osobi艣cie uwa偶am, 偶e ni­czego by to nie zmieni艂o. Pani najwyra藕niej wierzy w to, w co pani wierzy. Ale niekt贸rzy z moich koleg贸w byli od­miennego zdania. Nie s膮dz臋, by zawa偶y艂o to na naszej de­cyzji.

Drzwi chcia艂y si臋 zamkn膮膰, ale Ripley rozsun臋艂a je z trzaskiem. Pasa偶erowie zaczynali si臋 wyra藕nie denerwo­wa膰.

- Ilu ich tam jest? - spyta艂a. Van Leuwen zmarszczy艂 brwi.

- Zgodnie z ostatnim spisem, chyba oko艂o sze艣膰dziesi臋­ciu, siedemdziesi臋ciu rodzin. Stwierdzili艣my, 偶e ludzie pracu­j膮 wydajniej, je艣li nie pozbawi膰 ich towarzystwa bliskich. Koszta oczywi艣cie rosn膮, ale na d艂u偶sz膮 met臋 sprawa jest op艂acalna. No i dzi臋ki temu koloni艣ci czuj膮 si臋 jak prawdzi­wi koloni艣ci, a nie jak wyalienowany zesp贸艂 in偶ynier贸w na odleg艂ej plac贸wce. Tak, niekt贸rym kobietom i dzieciom jest bardzo ci臋偶ko, lecz kiedy sko艅czy si臋 im kontrakt, mog膮 na­tychmiast przej艣膰 na dostatni膮 emerytur臋. Tym sposobem wszyscy z tego korzystamy.

- Chryste Panie... - szepn臋艂a Ripley.

Jeden z pasa偶er贸w wychyli艂 si臋 z gromadki i zirytowany spyta艂:

- Pozwoli pani?

Bezwiednie opu艣ci艂a r臋k臋. Czujniki, jak zawsze odpowie­dzialne i pos艂uszne, zamkn臋艂y cicho drzwi. Van Leuwen zd膮­偶y艂 ju偶 o niej zapomnie膰, ona zapomnia艂a ju偶 o nim. Bo patrzy艂a teraz na obraz, jaki podsuwa艂a jej wyobra藕nia.

A to, co widzia艂a, wcale si臋 jej nie podoba艂o.

2.

Czas nie by艂 z pewno艣ci膮 najlepszy, a miejsce na pewno najgorsze z mo偶liwych. Nieziemskie si艂y meteorologiczne wytwarza艂y pot臋偶ny wiatr, kt贸ry nieustannie smaga艂 nag膮 powierzchni臋 planety. Owe huraganowe wichury wia艂y tutaj od zawsze, od chwili narodzin LV 426. Poniewa偶 na Acheronie nie by艂o ocean贸w, kt贸re mog艂yby stawi膰 im czo艂a, Ju偶 ca艂e eony temu wyszorowa艂yby planet臋 do cna, do czysta. Ale na powierzchni, dzi臋ki niespokojnym mocom drzemi膮­cym w g艂臋bi bazaltowej skorupy, nieustannie wybrzusza艂y si臋 coraz to nowe g贸ry i p艂askowy偶e. Wiatry Acherona prowa­dzi艂y otwart膮 wojn臋 z planet膮, kt贸ra da艂a im 偶ycie.

Ongi艣 nie istnia艂o tu nic, co mog艂oby powstrzyma膰 ich bezlitosn膮 dzia艂alno艣膰. Nic, co ujarzmi艂oby piaskowe burze, zastopowa艂o rycz膮c膮 zawieruch臋, co stawi艂oby jej czo艂a, miast ulec pot臋dze szalej膮cego wichru, pana achero艅skich przestworzy. Tak by艂o do chwili, gdy na Acherona przybyli ludzie, kt贸rzy zacz臋li ro艣ci膰 sobie do艅 prawo. A ro艣cili sobie prawo nie do planety takiej, jak膮 zastali, nie do sponiewie­ranych huraganem ska艂, ledwo widocznych w 偶贸艂tawym, za­pylonym powietrzu, o nie. Ro艣cili sobie prawo do planety takiej, jak膮 Acheron b臋dzie, gdy maszyny generuj膮ce atmo­sfer臋 sko艅cz膮 swoj膮 prac臋. Bo najpierw nale偶a艂o zmieni膰 jej sk艂ad, zmniejszaj膮c ilo艣膰 metanu na korzy艣膰 tlenu i wodoru. W贸wczas wiatry zostan膮 poskromione. Wiatry i powierzch­nia Acherona. Przemiany zaowocuj膮 艂agodnym klimatem, a przyjazny klimat da planecie i 艣nieg, i deszcze, i... zielone ro艣liny.

T臋 spu艣cizn臋 mia艂y odziedziczy膰 dopiero przysz艂e poko­lenia. Bo dzisiaj mieszka艅cy Acherona obs艂ugiwali tylko maszyny i walczyli o urzeczywistnienie marze艅, trwaj膮c na planecie dzi臋ki sile determinacji, humorowi i czekom na po­ka藕ne sumy. Wiedzieli, 偶e nie do偶yj膮 czas贸w, kiedy Acheron b臋dzie krain膮 mlekiem i miodem p艂yn膮c膮. Tylko Towarzy­stwo tej chwili doczeka. Bo w przeciwie艅stwie do nich To­warzystwo by艂o nie艣miertelne.

Jak wszyscy pionierzy 偶yj膮cy w trudnych warunkach, mieszka艅cy Acherona mieli poczucie humoru. Wida膰 to by­艂o wsz臋dzie, w ca艂ej kolonii, ale chyba najbardziej 艣wiadczy­艂a o tym stalowa tablica, osadzona na betonowych s艂upach za ostatnim budynkiem kompleksu.

HADLEY. PRZYL膭DEK NADZIEI — Populacja 159 Witajcie na Acheronie

Ignoruj膮c brak oficjalnej zgody na tego rodzaju tw贸r­czo艣膰, i dysponuj膮c puszk膮 niezmywalnej farby w sprayu, jaki艣 miejscowy 偶artowni艣 doda艂 poni偶ej, co nast臋puje:

MI艁EGO DNIA, KOLE艢

Wichura najwyra藕niej zlekcewa偶y艂a owo 偶yczenie. Uno­szone wiatrem ziarenka piasku i kamyczki 偶wiru zniszczy艂y wi臋ksz膮 cz臋艣膰 tablicy. A nowy go艣膰 na Acheronie, kt贸ry przyby艂 tu dzi臋ki uprzejmo艣ci procesor贸w klimatycznych, dopisa艂 na niej sw贸j w艂asny, br膮zowy i 偶r膮cy komentarz: pierwsze deszcze zrodzi艂y rdz臋.

Za tablic膮 le偶a艂a sama kolonia: skupisko bunkropodobnych struktur z metalu i tworzywa sztucznego, po艂膮czonych w ca艂o艣膰 hermetycznymi korytarzami, pozornie zbyt kruchymi i delikatnymi, by wytrzyma膰 nap贸r nieustannych hu­ragan贸w. Pude艂kowate schrony stanowi艂y widok r贸wnie atrakcyjny jak otaczaj膮cy je krajobraz, pe艂en wypolerowa­nych wichrem ska艂 i eroduj膮cych g贸r, lecz by艂y jak owe ska艂y masywne i o wiele bardziej od nich zaciszne. Chroni艂y przed szalej膮cymi burzami, przed wp艂ywem wci膮偶 jeszcze szkodli­wej atmosfery, zapewnia艂y mo偶liwo艣膰 spokojnej pracy tym, kt贸rzy w nich mieszkali.

Na otwartej przestrzeni, po drogach wiod膮cych od bu­dynku do budynku pe艂za艂y ci膮gniki na wysokich ko艂ach; wczo艂giwa艂y si臋 i wyczo艂giwa艂y z podziemnych gara偶y jak wielkie stonogi. Na gmachach handlowych migota艂y kapry艣­ne neony, reklamuj膮c kilka 偶a艂osnych, lecz w sumie uczci­wych rozrywek, za kt贸re 偶膮dano i艣cie horrendalnych cen; i ceny te bez szemrania p艂acono. Gdzie jest gruba got贸wka, tam zawsze rozkwita interes na skal臋 co prawda niewielk膮, za to kierowany przez ludzi z wybuja艂ymi marzeniami i am­bicjami. Samo Towarzystwo nie interesowa艂o si臋 tak nisko dochodowymi przedsi臋wzi臋ciami, ale ch臋tnie sprzedawa艂o koncesje tym, kt贸rzy pragn臋li spr贸bowa膰 swych si艂.

Za kompleksem budynk贸w wznosi艂 si臋 pierwszy z proce­sor贸w atmosferycznych. Nap臋dzany energi膮 syntezy j膮dro­wej, wypluwa艂 w niebo nieprzerwany strumie艅 oczyszczone­go powietrza, bezustannie atakuj膮c gazow膮 otoczk臋, kt贸ra spowija艂a Acherona. Cz膮steczki w niej zawieszone i gazy niebezpieczne dla cz艂owieka by艂y usuwane albo poprzez spa­lanie, albo poprzez proces rozk艂adu chemicznego; tlen i wo­d贸r zwracano zamglonej atmosferze. Tak wi臋c do maszyny wchodzi艂o powietrze z艂e, wychodzi艂o dobre - nic skompli­kowanego, ale za to jak偶e czasoch艂onnego i kosztownego.

Ale, z drugiej strony, ile mo偶e kosztowa膰 nowy 艣wiat? W dodatku Acheron nie nale偶a艂 wcale do planet najgor­szych, nie, bo Towarzystwo inwestowa艂o w terraformowanie 艣wiat贸w znacznie mniej atrakcyjnych. Mia艂 ju偶 przynajmniej atmosfer臋 zdatn膮 do modyfikacji. Bo rzecz膮 o wiele prostsz膮 jest odpowiednie jej przekszta艂cenie ni偶 start od kompletne­go zera. No i Acheron mia艂 sw贸j klimat, i normaln膮 grawi­tacj臋. Istny raj!

Ognista po艣wiata unosz膮ca si臋 nad koron膮 wulkanoidalnego procesora zapowiada艂a nadej艣cie prawdziwie nowego kr贸lestwa. Tak, koloni艣ci we wszystkim doszukiwali si臋 symbolu. Symbolika by艂a inspiracj膮 dla ich humoru. Na Bo­ga, nie przyjechali tu przecie偶 ze wzgl臋du na pogod臋!

W korytarzach 艂膮cz膮cych poszczeg贸lne budowle kom­pleksu nie u艣wiadczy艂by艣 ludzi o sflacza艂ych mi臋艣niach czy bladych, wymizerowanych twarzach. Nawet tutejsze dzieci sprawia艂y wra偶enie hardych. Nie „hardych" w negatywnym tego s艂owa znaczeniu, bo nie wygl膮da艂y na tch贸rzy zn臋caj膮­cych si臋 nad s艂abszymi, o nie. One naprawd臋 by艂y harde, silne duchowo i fizycznie. Dla tch贸rzy na Acheronie nie by艂o miejsca. Wsp贸艂pracy uczy艂y si臋 ju偶 od ko艂yski, ros艂y szybciej ni偶 ich ziemscy r贸wie艣nicy czy ci, kt贸rym przysz艂o 偶y膰 na 艢wiatach obfitszych i 艂agodniejszych. Stanowi艂y z rodzicami ras臋 sam膮 w sobie, ras臋 ludzi niezale偶nych, a mimo to od siebie uzale偶nionych. Nie byli przez to kim艣 wyj膮tkowym czy jedynym w swoim rodzaju. Ich przodkowie podr贸偶owali ko艅mi i krytymi wozami, bo o rakietach nawet w贸wczas nie 艣nili.

艁atwiej si臋 偶y艂o, gdy cz艂owiek uwa偶a艂 siebie za pioniera. Pionier. Brzmia艂o to o wiele lepiej ni偶 numer statystyczny wykonywanego zawodu.

W centrum owego gigantycznego, mechaniczno-ludzkiego w臋z艂a wyrasta艂a budowla znana jako blok sterowniczy. G贸rowa艂a nad wszystkimi sztucznymi konstrukcjami Ache­rona z wyj膮tkiem stacji procesor贸w atmosferycznych. Z ze­wn膮trz blok sprawia艂 wra偶enie obszernego i pojemnego. Ale wewn膮trz nie znalaz艂by艣 ani metra kwadratowego wolnej powierzchni. Aparatura sta艂a tu w k膮tach, wciskano j膮 w odizolowane przestrzenie pod pod艂og膮 i w dukty serwisowe nad podwieszonymi sufitami, ale niewiele to pomaga­艂o. Ludzie przysuwali si臋 wi臋c do siebie, t艂oczyli jak sardynki w puszce, 偶eby komputery i urz膮dzenia je nadzoruj膮ce mia艂y wi臋cej miejsca. Mimo nieustaj膮cych wysi艂k贸w, by ka偶dy najmniejszy nawet skrawek informacji zamienia膰 na elektro­niczne bajty, we wszystkich zakamarkach pi臋trzy艂y si臋 sterty papierzysk. Fabrycznie nowy sprz臋t szybko obrasta艂 swojsk膮 patyn膮 zadrapa艅, wkl臋艣ni臋膰 i okr膮g艂ych plam po fili偶ankach z kaw膮.

Blok sterowniczy, a tym samym ca艂a kolonia podlega艂a nadzorowi dw贸ch m臋偶czyzn. Jeden pe艂ni艂 funkcj臋 kierowni­ka operacyjnego, drugi - jego zast臋pcy. M贸wili do siebie po imieniu. Na 艣wiatach pionierskich oficjalny spos贸b bycia nie by艂 w modzie. Wynio艣li i butni zwolennicy tytu艂omanii, ci, kt贸rzy chcieli, 偶eby zwracano si臋 do nich per pan, mogli pewnego dnia sko艅czy膰 na zewn膮trz, za murami, bez kom­binezonu i komunikatora.

Simpson i Lydecker, tak si臋 nazywali. Trudno by艂o po­wiedzie膰, kt贸ry z nich sprawia艂 wra偶enie bardziej sponiewie­ranego. Obaj wygl膮dali na takich, co to traktuj膮 sen jak zo艂zowat膮, rzadko odwiedzan膮 kochank臋. Lydecker mia艂 apa­rycj臋 ksi臋gowego, kt贸ry dziesi臋膰 lat temu 藕le naliczy艂 komu艣 podatek i od dziesi臋ciu lat prze偶ywa koszmar udr臋ki z tym zwi膮zanej. Simpson za艣 by艂 m臋偶czyzn膮 du偶ym i krzepkim, i chyba wola艂by prowadzi膰 ci臋偶ar贸wk臋 ni偶 koloni臋. Niestety, Bozia da艂a mu nie tylko mi臋艣nie, ale i m贸zg, czego nie potra­fi艂 ukry膰 przed pracodawcami. Prz贸d koszuli mia艂 nieustan­nie zapocony.

Lydecker zbiera艂 si臋 do wyj艣cia. Stan膮艂 przed kierowni­kiem.

- Widzia艂e艣 prognoz臋 pogody na nast臋pny tydzie艅? Simpson 偶u艂 co艣 aromatycznego, co艣, co zabarwia艂o mu wn臋trze ust. Jaka艣 zakazana u偶ywka, bez dw贸ch zda艅... pomy艣la艂 Lydecker. Ale milcza艂. To sprawa Simpsona, a Simpson tu szefowa艂. Poza tym Lydecker zastanawia艂 si臋, czy aby nie po偶yczy膰 od kierownika cho膰 kawa艂ka prymki. Na Acheronie takich na艂og贸w z regu艂y nie akceptowano, lecz i nie pi臋tnowano ich, o ile nie wp艂ywa艂y ujemnie na pra­c臋 ludzi. 呕y艂o si臋 tutaj ci臋偶ko, o krok od szale艅stwa.

- Nie, a bo co? - spyta艂 kierownik operacyjny.

- Zanosi si臋 na to, 偶e b臋dziemy mieli prawdziwe babie lato. Pr臋dko艣膰 wiatru spadnie do czterdziestu w臋z艂贸w.

- 艢wietnie. Wyjd臋 na zewn膮trz z buteleczk膮 olejku do opalania. Cholera, ile bym da艂 za jeden solidny promyczek tego naszego s艂oneczka.

Lydecker pokr臋ci艂 g艂ow膮 w ge艣cie udawanej dezaprobaty.

- Nigdy zadowolony, co? Przecie偶 wiesz, 偶e ono tam gdzie艣 jest. To ci nie wystarczy?

- Jestem zach艂anny, wiem, nic na to nie poradz臋. Po­winienem zamkn膮膰 g臋b臋 i cieszy膰 si臋 licznymi b艂ogos艂awie艅stwami, jakimi nas tu obsypuj膮, nie? Co艣 ci臋 gryzie, Lydec­ker, chyba 偶e masz teraz jedn膮 z tych swoich godzinnych przerw na kaw臋?

- Ca艂y ja. Marnuj臋 czas, kiedy tylko mog臋. Przy­puszczam, 偶e nast臋pna okazja trafi mi si臋 za jakie艣 dwa lata, co? - Sprawdzi艂 co艣 na komputerowym wydruku. - Pa­mi臋tasz, kilka dni temu wys艂a艂e艣 na p艂askowy偶 paru zwario­wanych ryzykant贸w. Na ten p艂askowy偶 za Ilium Rang臋, za­pomnia艂e艣?

- A tak. Jacy艣 marzyciele na staruszce Ziemi s膮 zdania, 偶e za Ilium Rang臋 mog膮 by膰 z艂o偶a pierwiastk贸w radioak­tywnych. No to spyta艂em, kto na ochotnika, i facet nazwi­skiem Jorden podni贸s艂 艂ap臋. Wi臋c m贸wi臋, je艣li chcesz, to id藕 i szukaj. Niewykluczone, 偶e w tym samym kierunku pojecha­艂o kilku innych. A co? Co艣 nie gra?

- Facet ma dylemat. Zabra艂 si臋 z ca艂膮 rodzin膮. Wiesz, ekspedycja z cyklu tatu艣, c贸ru艣 i mamu艣. M贸wi, 偶e co艣 na­mierzyli i pyta, czy uznamy ich prawo do znale藕nego.

- Dzisiaj ka偶dy jest prawnikiem. Czasami my艣l臋, 偶e sam powinienem si臋 by艂 tym zaj膮膰.

- Co? I zniszczy膰 sw贸j wyrafinowany image? Poza tym nie ma tu zbyt du偶ego zapotrzebowania na prawnik贸w. No i na bloku zgarniasz wi臋cej forsy.

- Tak, tak, powtarzaj mi to od czasu do czasu. To po­maga. - Simpson pokr臋ci艂 g艂ow膮 i przeni贸s艂 wzrok na zie­lony ekran. — Jaki艣 facet siedzi sobie w zacisznym gabinecie na Ziemi, podaje namiary i m贸wi, 偶e mamy tam czego艣 szu­ka膰. To zadupie absolutne, ale my szukamy, a jak偶e. Dla­czego? Po co? Facet ani pi艣nie, a ja nie pytam. Nie pytam, bo odpowied藕 idzie od nich dwa tygodnie i jest zawsze taka sama. „呕adnych pyta艅." Czasami si臋 zastanawiam, po cho­ler臋 to wszystko.

- W艂a艣nie ci t艂umacz臋. Dla szmalu. - Lydecker opar艂 si臋 o konsolet臋. - Wi臋c co mam cz艂owiekowi powiedzie膰?

Simpson obr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na wideoekran zajmu­j膮cy prawie ca艂膮 艣cian臋. Ekran wy艣wietla艂 komputerow膮 ma­p臋 topograficzn膮 zbadanej cz臋艣ci Acherona. Obszar, jaki pokrywa艂a, nie by艂 wprawdzie zbyt du偶y, lecz je艣li chodzi o jego ukszta艂towanie i cechy charakterystyczne, to najupiorniejsze rejony pustyni Kalahari wygl膮da艂y przy nim jak wyspy Polinezji. Simpson rzadko kiedy mia艂 okazj臋 wyj艣膰 na powierzchni臋 planety. Obowi膮zki szefa kolonii wymaga艂y, by zawsze by艂 do dyspozycji Wydzia艂u Operacyjnego. Simpsonowi to jak najbardziej odpowiada艂o.

- Powiedz mu - odpar艂 - 偶e je艣li chodzi o mnie, spra­wa jest jasna. Ka偶dy, kto ma do艣膰 odwagi, 偶eby pakowa膰 si臋 w tak膮 imprez臋, zas艂uguje na to, by m贸g艂 sobie zatrzyma膰, co znalaz艂.

Ci膮gnik mia艂 sze艣膰 k贸艂, pancern膮 karoseri臋, olbrzymie opony i odporne na korozj臋 podwozie. Nie by艂 za to ca艂ko­wicie odporny na lokalne wp艂ywy atmosferyczne, ale czy ist­nia艂 tu jaki艣 sprz臋t, kt贸ry tak naprawd臋 by艂? Wielokrotne 艂atanie i spawanie przekszta艂ci艂y l艣ni膮cy niegdy艣 traktor w monstrum zbudowane z p艂at贸w odbarwionego metalu, pospawanych do kupy palnikiem i uszczelnionych 偶ywic膮 epoksydow膮. Grunt, 偶e dawa艂 os艂on臋 przed wiatrem i syste­matycznie posuwa艂 si臋 naprz贸d. Ludziom, kt贸rych chroni艂, najzupe艂niej to wystarcza艂o.

Ci臋偶ko posapuj膮c, wspina艂 si臋 teraz na 艂agodne zbocze. Spod grubych opon tryska艂y fontanny wulkanicznego py艂u, ale wicher natychmiast je gasi艂. Huragan szed艂 od zachodu i wy艂 bez przerwy, tam, za opancerzonymi burtami. Z upo­rem, w nieustannych wysi艂kach zmierzaj膮cych do o艣lepienia ci膮gnika i jego pasa偶er贸w, atakowa艂 porysowane okna i os艂o­ni臋te reflektory. Jednak determinacja za艂ogi oraz niezawod­ny silnik pcha艂y traktor w g贸r臋 zbocza. Motor mrucza艂 uspo­kajaj膮co, a filtry wy艂apywa艂y i usuwa艂y wsz臋dobylski py艂 i 偶wir strzeg膮c wewn臋trznego sanktuarium. Bo maszyna po­trzebowa艂a czystego powietrza tak samo jak ludzie.

Mimo i偶 Russ Jorden wygl膮da艂 nieco lepiej ni偶 jego po­kiereszowany traktor, to i tak mo偶na by艂o po nim pozna膰, 偶e sp臋dzi艂 na Acheronie znacznie wi臋cej czasu, ni偶 przewi­dywa艂 kontrakt. Ogorza艂y i wysmagany wiatrem. Ten sam opis, cho膰 mo偶e nie do ko艅ca, pasowa艂 do jego 偶ony, Anny, lecz ju偶 nie do dwojga dzieci, kt贸re harcowa艂y w tyle ob­szernej kabiny. Biega艂y i skaka艂y wok贸艂 przeno艣nego urz膮­dzenia do pobierania pr贸bek i jakim艣 cudem zawsze udawa­艂o si臋 im unikn膮膰 przykrego spotkania ze stalowymi 艣ciana­mi. Ich przodkowie ju偶 od wczesnego dzieci艅stwa musieli posi膮艣膰 sztuk臋 je偶d偶enia na czym艣, co nazywali koniem. Ru­chy ci膮gnika nie r贸偶ni艂y si臋 zbytnio od ruch贸w, z jakimi trzeba by艂o sobie radzi膰 na grzbiecie empatycznego czworo­noga i dzieciaki dosz艂y w tym do mistrzostwa niemal tak szybko, jak nauczy艂y si臋 chodzi膰.

Chocia偶 traktor wyposa偶ono w teoretycznie szczelne po­szycie, ubrania i twarze mia艂y uwalane py艂em. To skrzecza艂a achero艅ska rzeczywisto艣膰. Mo偶na by艂o stosowa膰 jak najsolidniejsze uszczelnienia, ale cz膮steczki py艂u zawsze przenika­艂y do wn臋trza pojazd贸w, dom贸w czy biur. Jeden z pierw­szych kolonist贸w uku艂 nawet termin okre艣laj膮cy to zjawisko: „osmoza cz膮steczkowa", termin bardziej opisowy ni偶 na­ukowy. Ach, te achero艅skie naukowo艣ci... Koloni艣ci obda­rzeni co wi臋ksz膮 wyobra藕ni膮 utrzymywali, 偶e py艂 ma swego rodzaju 艣wiadomo艣膰, 偶e czatuje w ukryciu przy drzwiach i oknach, a kiedy si臋 je cho膰 minimalnie uchyli, natychmiast wpada do 艣rodka. Gospodynie domowe za艣 przekomarza艂y si臋 krotochwilnie, czy py艂 schodzi z ubrania szybciej pod wp艂ywem prania czy trzepania.

Russ Jorden dokonywa艂 ci膮gnikiem wprost karko艂om­nych manewr贸w. Omija艂 g艂azy zbyt wielkie, by si臋 na nie wspi膮膰, wypatrywa艂 w膮skich jak szczelina przesmyk贸w i wci膮偶 par艂 w g贸r臋 zbocza. Si艂 dodawa艂o mu monotonne popiskiwanie lokalizatora, kt贸re odbiera艂 jak prawdziw膮 muzyk臋. Im bli偶ej 藕r贸d艂a elektromagnetycznych zak艂贸ce艅, tym by艂o g艂o艣niejsze, lecz Russ nie chcia艂 wyciszy膰 urz膮dze­nia naprowadzaj膮cego. Ka偶dy pisk to melodia sama w sobie, niczym brz臋k starodawnej kasy sklepowej. Tak wi臋c m膮偶 siedzia艂 za kierownic膮, a 偶ona nadzorowa艂a systemy pod­trzymuj膮ce 偶ycie i wska藕niki dostarczaj膮ce danych o stanie technicznym ci膮gnika.

- Sp贸jrz tylko na ten t艂usty, na ten soczysty profil magnetyczny! - Jorden stukn膮艂 palcem w niewielki wska藕­nik po prawej stronie. - I to wszystko moje, moje, moje! Lydecker m贸wi, 偶e Simpson si臋 zgodzi艂 i mamy to na ta艣mie. Teraz nie mog膮 nam ju偶 niczego zabra膰. Nawet Towarzy­stwo nie mo偶e. To moje, wszystko moje!

Anna zerkn臋艂a z u艣miechem na m臋偶a.

- Po艂owa jest moja, kochanie.

- A trzecia po艂owa moja! Moja! Autork膮 tego weso艂ego okrzyku, kt贸ry profanowa艂 fundamentalne podstawy arytmetyki, by艂a Newt, c贸reczka Jordena. Mia艂a sze艣膰 lat, wygl膮da艂a na dziesi臋膰 i wrza艂o w niej wi臋cej energii ni偶 w ojcu, matce i w ci膮gniku razem wzi臋­tych.

Jorden u艣miechn膮艂 si臋 czule, nie odrywaj膮c oczu od pul­pitu sterowniczego.

- Mam za du偶o wsp贸lnik贸w.

Dziewczynka bawi艂a si臋 ze starszym bratem, a偶 w ko艅cu pad艂 ze zm臋czenia.

- Tim ju偶 si臋 znudzi艂, tatusiu, i ja te偶 - o艣wiadczy艂a.

- Kiedy wracamy do miasta?

- Kiedy b臋dziemy bogaci, Newt.

- Zawsze tak m贸wisz. - Wsta艂a zwinnie jak 艂asiczka.

- Chc臋 do domu. Chc臋 zagra膰 w labirynt potwor贸w.

Brat przysun膮艂 twarz do jej twarzy.

- Tym razem zagrasz sobie sama. Za bardzo oszuku­jesz.

- Nieprawda! - Zacisn臋艂a d艂onie w pi膮stki i opar艂a je o nie wykszta艂cone jeszcze biodra. - Po prostu jestem naj­lepsza, a ty mi zazdro艣cisz.

- Akurat! W艂azisz tam, gdzie si臋 nie mie艣cimy!

- No to co? W艂a艣nie dlatego jestem najlepsza.

Matka wygospodarowa艂a moment, 偶eby oderwa膰 wzrok od konsolety i zerkn膮膰 na dzieci.

- Przesta艅cie ju偶. Je艣li kiedykolwiek z艂api臋 kt贸re艣 na zabawie w przewodach wentylacyjnych, spior臋 na kwa艣ne jab艂ko. To nie tylko wbrew przepisom obowi膮zuj膮cym w ko­lonii, ale i niebezpieczne. A co by by艂o, gdyby tak jedno z was po艣lizgn臋艂o si臋 i wpad艂o do pionowego szybu, co?

- Mamusiu, trzeba by膰 chyba ostatnim fajt艂ap膮, 偶eby spa艣膰 do studzienki - odpar艂a Newt. - Wszystkie dzieci w to graj膮 i nikomu nic z艂ego si臋 jeszcze nie sta艂o. Jeste艣my ostro偶ni. - Na jej twarz powr贸ci艂 u艣miech. - A ja jestem najlepsza, bo mog臋 wcisn膮膰 si臋 w takie miejsca, gdzie nikt nie wejdzie.

- Jak ma艂y robal. - Brat pokaza艂 jej j臋zyk.

Ona pokaza艂a jemu

- Beee! Zazdro艣ciuch! Zazdro艣ciuch!

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, chc膮c z艂apa膰 j膮 za j臋zyk, wi臋c krzykn臋艂a przera藕liwie i da艂a nura za polowy analizator rud.

- S艂uchajcie, dzieciaki... - W g艂osie Anny by艂o wi臋cej mi艂o艣ci ni偶 gniewu. - Spr贸bujcie si臋 na moment uspokoi膰, dobrze? Nied艂ugo dojedziemy na miejsce. A jak tylko sko艅czymy, natychmiast wracamy do miasta i...

Russ uni贸s艂 si臋 w fotelu i wyt臋偶aj膮c oczy wpatrywa艂 si臋 w przedni膮 szyb臋. Anna zapomnia艂a chwilowo o pertraktacjach z dzie膰mi i do艂膮czy艂a do m臋偶a.

- Masz co艣, Russ! - Musia艂a wesprze膰 si臋 na jego ramieniu, gdy偶 ci膮gnik przechyli艂 si臋 mocno na lew膮 stron臋.

- Tam co艣 jest - odrzek艂. - Widzia艂em to. Wiatr rozwia艂 na sekund臋 chmury i zobaczy艂em co艣. Nie mam poj臋cia co, ale jaki to olbrzym! I jest nasz! Tw贸j i m贸j! I dzieci!

Sze艣cioko艂owy traktor zastyg艂 w bezruchu w pobli偶u obcego statku. Wygl膮da艂 przy nim jak karze艂ek. Z rufy wraka strzela艂y w niebo dwa 艂uki czego艣, co przypomina艂o metalizowane szk艂o. Wygina艂y si臋 z wdzi臋kiem, lecz by艂o w nich co艣 niepokoj膮cego. Z daleka wygl膮da艂y jak ramiona martwego cz艂owieka le偶膮cego na brzuchu, wyci膮gni臋te i zesztywnia艂e w po艣miertnym skurczu. Jedno by艂o kr贸tsze, a mimo to og贸lna symetria statku zosta艂a zachowana.

Materia艂, z jakiego go zbudowano, by艂 r贸wnie偶 niesamowity i obcy jak ca艂a konstrukcja. Smuk艂y, lekko wybrzuszony kad艂ub zachowa艂 jeszcze szklisty po艂ysk, kt贸rego niesiony wiatrem 偶wir nie zd膮偶y艂 zatrze膰.

Jorden wcisn膮艂 hamulec.

- Bingo, moi drodzy! Tym razem bingo! - zakrzykn膮艂. - Anno, dawaj skafandry. Ciekawe, czy ci z Hadley Cafe umiej膮 syntetyzowa膰 szampana.

呕ona Jordena nie ruszy艂a si臋 ze swego miejsca. Sta艂a i patrzy艂a w okno przeszklone grub膮, solidn膮 szyb膮.

- Wola艂abym to co艣 zbada膰 i wr贸ci膰 bezpiecznie do domu, Russ. Na oblewanie b臋dzie jeszcze czas. Mo偶e nie jeste艣my tutaj pierwsi?

- Chyba 偶artujesz - rzuci艂 przechodz膮c na ty艂 kabiny. - Na ca艂ym p艂askowy偶u nie ma ani jednego oznacznika. Nikogo tu przed nami nie by艂o. Nikogo! Jest ca艂y nasz.

Anna wci膮偶 mia艂a w膮tpliwo艣ci.

- Trudno uwierzy膰, 偶e co艣 tak wielkiego, co艣, co daje taki rezonans magnetyczny, le偶y tu sobie od tylu lat i nikt tego dot膮d nie zauwa偶y艂.

- Bzdura. - Jorden ju偶 wk艂ada艂 skafander, ju偶 zapina艂 zatrzaski, ju偶 dociska艂 pier艣cienie uszczelniaj膮ce, a robi艂 to wszystko b艂yskawicznie, z pewno艣ci膮 i wpraw膮 wielu lat praktyki. - Niepotrzebnie tak si臋 przejmujesz. Mog臋 ci poda膰 od groma powod贸w.

Anna odwr贸ci艂a si臋 niech臋tnie od okna i r贸wnie偶 zacz臋艂a naci膮ga膰 skafander.

- Na przyk艂ad? - spyta艂a.

- Na przyk艂ad taki, 偶e detektory w bazie nie mog艂y niczego wykry膰, bo od tego miejsca oddziela je pasmo g贸r. A sama dobrze wiesz, 偶e przy tej atmosferze namiary satelitarne s膮 guzik warte.

Zasun臋艂a zatrzask z przodu skafandra.

- A podczerwie艅, Russ?

- Jaka podczerwie艅? Sp贸jrz sama. To wrak, trup. Pewnie le偶y tutaj od tysi臋cy lat. A nawet gdyby wyl膮dowa艂 wczoraj, to i tak niczego by艣 podczerwieni膮 nie wykry艂a. Dlaczego? Bo 艣wie偶e powietrze wal膮ce w niebo z procesor贸w jest za gor膮ce, dlatego.

Nak艂ada艂 ju偶 sprz臋t, utyka艂a za pasem narz臋dzi.

- No to jakim cudem ci z Wydzia艂u Operacyjnego znali namiary?

Wzruszy艂 ramionami.

- A sk膮d u licha mog臋 wiedzie膰? Skoro ci臋 to gryzie, jak wr贸cimy zapytamy Lydeckera. Najwa偶niejsze, 偶e akurat nas wybrali na ten zwiad. Mieli艣my szcz臋艣cie. - Stan膮艂 przy luku 艣luzy. - Chod藕, stara. Otw贸rzmy ten kufer z艂ota. Za艂o偶臋 si臋, 偶e nasze male艅stwo jest wypchane skarbami.

Z r贸wnym entuzjazmem, cho膰 o wiele wi臋kszym opanowaniem zacisn臋艂a pier艣cienie uszczelniaj膮ce skafandra. P贸藕niej przeprowadzili wzajemn膮 inspekcj臋: tlen, narz臋dzia, reflektory, akumulatory - wszystko jak trzeba. Gdy byli ju偶 gotowi do wyj艣cia, Anna unios艂a os艂on臋 he艂mu i pos艂a艂a dzieciakom surowe spojrzenie.

- Macie siedzie膰 w kabinie, jasne? Nie 偶artuj臋.

- Ale mamusiu... - Tim by艂 po dzieci臋cemu rozczarowany. - Nie mog臋 p贸j艣膰 z wami?

- Nie, nie mo偶esz. Jak wr贸cimy, wszystko ci opowiemy. - Zamkn臋艂a za sob膮 luk 艣luzy.

Tim podbieg艂 natychmiast do najbli偶szego iluminatora i przytkn膮艂 nos do szyby. Na zewn膮trz pos臋pny krajobraz Acherona ton膮艂 w p贸艂mroku. Roz艣wietla艂y go tylko promienie reflektor贸w bij膮ce z he艂m贸w Anny i Russa.

- Nie wiem, dlaczego nie mog臋 i艣膰 z nimi.

- Bo mamusia tak powiedzia艂a.

Newt przycisn臋艂a nosek do s膮siedniego okienka i my艣la艂a w艂a艣nie, w co by tu si臋 teraz zabawi膰. 艢wiat艂a na he艂mach rodzic贸w rozmywa艂y si臋 w ciemno艣ci. Tatu艣 i mama szli w stron膮 obcego statku.

Co艣 chwyci艂o j膮 od ty艂u. Pisn臋艂a, odwr贸ci艂a si臋 i stan臋艂a twarz膮 w twarz z bratem.

- Oszustka! Ma艂a oszustka - Krzykn膮艂 i co si艂 w nogach pop臋dzi艂 w g艂膮b kabiny, 偶eby si臋 gdzie艣 schowa膰.

Wrzeszcz膮c w niebog艂osy, Newt ruszy艂a za nim.

Nad dwojgiem ludzi majaczy艂 gigantyczny kad艂ub obcego statku. Szli przez rumowisko, kt贸re go otacza艂o. Wy艂 wiatr. Py艂 przes艂ania艂 s艂o艅ce.

Anna patrzy艂a na wypolerowane cielsko olbrzyma.

- Czy nie powinni艣my nawi膮za膰 艂膮czno艣ci z baz膮, Russ?

- I co im powiesz? 呕e niby co znalaz艂a艣? Zaczekaj, trzeba to najpierw jako艣 nazwa膰. - Kopn膮艂 kawa艂 wulkanicznej ska艂y, kt贸ry nawin膮艂 mu si臋 pod nogi.

- Mo偶e powiemy, 偶e znale藕li艣my „ co艣 wielkiego i niesamowitego”?

- Russ spojrza艂 na ni膮 ze zdziwieniem

- Hej co si臋 z tob膮 dzieje, kochanie? Zdenerwowana?

- Zaraz wejdziemy do wn臋trza obcego statku kosmicznego. No pewnie, 偶e jestem zdenerwowana.

Poklepa艂 j膮 po plecach.

- Lepiej my艣l o tych g贸rach pieni臋dzy, z艂otko. Sam statek jest wart fortun臋, nawet je艣li jest pusty. To bezcenny zabytek. Ciekawe, kto go zbudowa艂. Sk膮d przylecieli i dlaczego rozwalili si臋 na tej 偶wirowatej bryle zastyg艂ej lawy, co? - Twarz mia艂 rozemocjonowan膮, g艂os pe艂en entuzjazmu. Wskaza艂 r臋k膮 ciemn膮 szczelin臋 w burcie statku. - Tam jest chyba jaka艣 wyrwa. Idziemy.

Ruszyli. W miar臋 jak podchodzili bli偶ej, Anna przypatrywa艂a si臋 szczelinie z coraz wi臋kszym niepokojem.

- To mi nie wygl膮da na rozdarcie, Russ. To jest chyba... element kad艂uba. Ktokolwiek projektowa艂 to dziwad艂o, najwyra藕niej nie lubi艂 k膮t贸w prostych...

- Mam gdzie艣, co kto lubi艂. Wchodzimy do 艣rodka.

Newt wpatrywa艂a si臋 w szyb臋. Ju偶 ca艂e wieki. Po policzku sp艂ywa艂a jej wolno 艂za. Dziewczynka zesz艂a w ko艅cu z krzes艂a i stan臋艂a przy fotelu kierowcy, 偶eby potrz膮sn膮膰 za rami臋 Tima. Brat spa艂. Newt poci膮gn臋艂a nosem, otar艂a 艂z臋 nie chc膮c, 偶eby brat widzia艂, jak p艂acze.

- Timu艣, obud藕 si臋. Bardzo d艂ugo nie wracaj膮.

Tim zamruga艂, zdj膮艂 nogi z pulpitu sterowniczego i usiad艂. Zerkn膮艂 oboj臋tnie na chronometr wbudowany w desk臋 rozdzielcz膮, p贸藕niej wyjrza艂 przez okno na mroczny, targany wichur膮 艣wiat. Mimo solidnej warstwy izola­cyjnej na burtach traktora, przy wy艂膮czonym silniku w ka­binie s艂ycha膰 by艂o szum piaskowej zamieci. Tim zagryz艂 dol­n膮 warg臋.

- Wszystko b臋dzie dobrze, Newt. Tatu艣 wie, co robi. W tej samej chwili trzasn臋艂y zewn臋trzne drzwi. Do 艣rod­ka wdar艂 si臋 wiatr i py艂. W progu zamajaczy艂 jaki艣 du偶y ciem­ny kszta艂t. Newt krzykn臋艂a. Tim wygramoli艂 si臋 niezdarnie z fotela.

Anna zerwa艂a z g艂owy he艂m i odrzuci艂a go na bok, nie zwa偶aj膮c na szkody, jakie mog艂a wyrz膮dzi膰 w艣r贸d delikatnej aparatury. W jej oczach czai艂o si臋 szale艅stwo, 艣ci臋gna szyi mia艂a napi臋te jak struny. Odepchn臋艂a dzieci, chwyci艂a z pul­pitu mikrofon i wrzasn臋艂a:

- S.O.S! S.O.S! Alfa kilo dwa cztery dziewi臋膰 wzywa baz臋. Powtarzam. Tu alfa kilo...

Newt prawie jej nie s艂ysza艂a. Obie r膮czki przyciska艂a do ust, 偶eby nie oddycha膰 st臋ch艂膮 atmosfer膮. Tu偶 za ni膮 wy艂y 偶a艂o艣nie filtry, zmagaj膮ce si臋 z naporem zapylonego powie­trza. Przez otwarte drzwi spogl膮da艂a na ziemi臋. Bo tam, na kamieniach, le偶a艂 jej ojciec. Le偶a艂 na plecach, twarz膮 ku nie­bu. Matka dowlok艂a go jakim艣 cudem ze statku a偶 tutaj.

Ojciec mia艂 co艣 na twarzy.

Co艣 p艂askiego, mocno porysowanego siatk膮 偶y艂, z paj臋­czymi, chitynowatymi odn贸偶ami. To co艣 mia艂o te偶 d艂ugi, sil­nie umi臋艣niony ogon, kt贸ry owin臋艂o wok贸艂 szyi ojca os艂oni臋­tej ko艂nierzem skafandra. Najbardziej przypomina艂o chyba zmutowanego kraba z rozmi臋k艂ym pancerzem. Jego odw艂ok unosi艂 si臋 i opada艂, unosi艂 si臋 i opada艂, pulsowa艂 rytmicznie jak mechaniczna pompa. Jak maszyna. Z tym, 偶e to nie by艂a maszyna. Nie ulega艂o najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e owo co艣 by艂o 偶ywe, ohydnie, obrzydliwie 偶ywe.

Newt zn贸w zacz臋艂a krzycze膰 i tym razem d艂ugo nie prze­stawa艂a.

3.

Gdyby nie be艂kotliwy jazgot lej膮cy si臋 ze 艣ciennego ekranu, w mieszkaniu by艂oby zupe艂nie cicho. Ripley na艅 nie zwa偶a艂a. Ca艂膮 uwag臋 skupi艂a na wst膮偶eczce dymu unosz膮cej si臋 z beznikotynowego papierosa. W nieruchomym powietrzu dym rysowa艂 mgliste leniwe wzorki.

Chocia偶 by艂o ju偶 p贸藕ne popo艂udnie, jak dot膮d zdo艂a艂a unikn膮膰 spojrzenia w lustro. Mo偶e to i lepiej, bo wymizerowana twarz, jak膮 by w nim ujrza艂a, zaniedbany str贸j i roz­czochrane w艂osy dobi艂yby j膮 jeszcze bardziej. Pok贸j te偶 nie wygl膮da艂 lepiej. Tu i tam jaka艣 ozd贸bka i... nic wi臋cej. Gdy­by nie one, mieszka艂aby w i艣cie sparta艅skich warunkach. Inna kobieta nazwa艂aby te drobiazgi osobistymi, lecz nie Ripley. To zreszt膮 ca艂kiem zrozumia艂e. Ripley prze偶y艂a wszystko, co niegdy艣 mo偶na by艂o okre艣li膰 mianem „drobiaz­gu osobistego". W zlewie pi臋trzy艂a si臋 sterta brudnych talerzy, chocia偶 tu偶 pod nim sta艂a pusta zmywarka do naczy艅.

Ripley mia艂a na sobie szlafrok, kt贸ry starza艂 si臋 r贸wnie szybko jak jego w艂a艣cicielka. W sypialni obok, w nogach materaca, le偶a艂 bez艂adny stos koc贸w i prze艣cierade艂. Po kuchni grasowa艂 Jones, szuka艂 czego艣 do zjedzenia. Ale z regu艂y niczego nie znajdowa艂. Mimo celowego braku wsp贸艂pracy ze strony lokatora kuchnia dba艂a sama o siebie i zachowywa艂a w miar臋 antyseptyczne warunki.

- Hej, Bob! - nudzi艂 be艂kotliwie ekran. - S艂ysza艂em, 偶e opuszczasz Ziemi臋 wraz z rodzin膮, 偶e wybierasz si臋 do jednej z naszych kolonii!

- To najlepsza decyzja, jak膮 kiedykolwiek podj膮艂em, Phil - odpar艂o nierealne, g艂upkowato u艣miechni臋te indywi­duum z s膮siedniej 艣ciany. - Na tym dziewiczym 艣wiecie za­czniemy nowe, wspania艂e 偶ycie. Nie ma tam przest臋pstw, nie ma bezrobocia...

Ripley s艂ucha艂a gl臋dzenia jednym uchem. Durna komedyjka zatwierdzona przez w艂adze, stwierdzi艂a z gorzk膮 iro­ni膮. A tych dw贸ch nieprzekonywaj膮cych palant贸w mieszka sobie gdzie艣 w Zielonym Kr臋gu, na wschodnim wybrze偶u, pewnie w jednym z tych nadmorskich osiedli na Cape Cod, ko艂o Martha's Vineyard albo Hilton Head, albo w jakim艣 innym nie zanieczyszczonym, horrendalnie drogim sanktua­rium dla bogatych snob贸w, dla tych nielicznych wybra艅c贸w losu, kt贸rzy pos艂usznie odgrywali swoje role, kt贸rzy zgarnia­li za to ci臋偶ki szmal, kt贸rzy umieli ta艅czy膰. - „Tak jest, prosz臋 pana, ju偶 si臋 robi!" - gdy wielkopa艅scy szefowie olbrzymich korporacji pstrykn臋li tylko palcami. Nie dla niej ch艂odne g贸rskie wiatry. Ona mieszka艂a w Miejskim Okr臋gu Wewn臋trznym i mia艂a szcz臋艣cie, 偶e dali jej a偶 tak hojn膮 ja艂­mu偶n臋.

Nied艂ugo co艣 sobie znajdzie, na pewno. Jaki艣 czas b臋d膮 jej pilnowa膰, 偶eby za du偶o nie gada艂a, 偶eby si臋 troch臋 uspo­koi艂a. P贸藕niej z przyjemno艣ci膮 j膮 przekwalifikuj膮 i dadz膮 in­n膮 robot臋. Po czym bez przykro艣ci o Ripley zapomn膮. I faj­nie! Bo Ripley nie chcia艂a mie膰 z Towarzystwem nic wsp贸l­nego, tak samo jak Towarzystwo z ni膮.

Gdyby tylko nie zawiesili jej licencji, dawno by ju偶 jej tu nie by艂o.

Zadzwoni艂 dzwonek. Ostro, gwa艂townie. Przywo艂a艂 j膮 do rzeczywisto艣ci. Jones uni贸s艂 tylko 艂eb, spojrza艂, zamiaucza艂 i potruchta艂 do 艂azienki. Nie znosi艂 obcych. Tak, Jones zawsze by艂 m膮drym kotem.

Od艂o偶y艂a papierosa (bez 艣rodk贸w rakotw贸rczych, bez nikotyny, bez tytoniu - ca艂kowicie nieszkodliwy dla zdro­wia; tak przynajmniej g艂osi艂 napis na pude艂ku) i podesz艂a do drzwi. Nie zawraca艂a sobie g艂owy wygl膮daniem przez juda­sza. Dom, w kt贸rym mieszka艂a, by艂 strze偶ony jak forteca, Zreszt膮, po ostatnich do艣wiadczeniach, w ziemskich mia­stach trudno by艂o o co艣, co by j膮 mog艂o przestraszy膰.

Za progiem sta艂 Carter Burke. Jak zawsze u艣miecha艂 si臋 tym swoim przepraszaj膮cym u艣miechem. Obok Burke'a sta艂 m臋偶czyzna nieco m艂odszy, z wygl膮du bardziej oficjalny, ubrany w czarny, pozbawiony wszelkich ozd贸b mundur ofi­cera Kolonialnej Piechoty Morskiej.

- Cze艣膰, Ripley - rzuci艂 Burk臋 i wskaza艂 swego towa­rzysza. - To jest porucznik Gorman z Kolonialnej...

Trzasn臋艂a drzwiami, nie pozwalaj膮c mu doko艅czy膰. Odwr贸ci艂a si臋, 偶eby odej艣膰, ale zapomnia艂a wy艂膮czy膰 g艂o艣nik w korytarzu. Z ukrytej membrany doszed艂 j膮 g艂os Burke'a.

- Ripley, musimy pogada膰.

- Nie, wcale nie musimy. Spadaj, Burke. I zabierz z so­b膮 swego przyjaciela.

- Nie mog臋. To wa偶na sprawa.

- Ale nie dla mnie. Dla mnie ju偶 nic nie jest wa偶ne. Burke zamilk艂, ale czu艂a, 偶e wci膮偶 tam tkwi. Tak 艂atwo si臋 nie podda, na tyle go zna艂a. Przedstawiciel Towarzystwa nie nale偶a艂 do ludzi nachalnych, ale umia艂 znakomicie per­traktowa膰.

Jak si臋 okaza艂o, pertraktowa膰 nawet nie musia艂. Wypowiedzia艂 tylko jedn膮 kwesti臋 i ju偶 Ripley mia艂.

- Stracili艣my kontakt z Acheronem.

Jakby ziemia si臋 pod ni膮 zapad艂a. Pr贸bowa艂a rozwa偶y膰 wszelkie implikacje p艂yn膮ce z tego, co tak nieoczekiwanie us艂ysza艂a. Czy偶by nieoczekiwanie...? Chyba jednak nie ca艂­kiem. Waha艂a si臋 jeszcze chwil臋, p贸藕niej otworzy艂a drzwi. Nie, to nie podst臋p. Tyle przynajmniej mog艂a wyczyta膰 z wyrazu twarzy Burke'a. Gorman spogl膮da艂 to na ni膮, to na koleg臋. Tamci nie zwracali na niego uwagi i czu艂 si臋 tro­ch臋 niezr臋cznie, cho膰 pr贸bowa艂 tego po sobie nie okazywa膰.

Ripley zrobi艂a im przej艣cie.

- Prosz臋.

Burke obrzuci艂 wzrokiem pok贸j i na szcz臋艣cie powstrzy­ma艂 si臋 od idiotycznych komentarzy w rodzaju „艂adnie tu u ciebie", bo 艂adnie u niej by艂o jak na zapuszczonym strychu. Nie skomplementowa艂 jej te偶 wyszukanym: „艣wietnie wygl膮dasz", gdy偶 i to mija艂oby si臋 z prawd膮. Szanowa艂a go za t臋 wstrzemi臋藕liwo艣膰. Gestem r臋ki wskaza艂a st贸艂.

- Poda膰 wam co艣? Kawy? Herbaty? Czego艣 z b膮belka­mi?

- Poprosz臋 kaw臋, je艣li mo偶na - odpar艂 Burke; Gor­man skin膮艂 lekko g艂ow膮.

Wesz艂a do kuchni i wcisn膮wszy kilka przycisk贸w, nasta­wi艂a ekspres. Kiedy syntetyzator zacz膮艂 bulgota膰, wr贸ci艂a do pokoju.

- Nie musia艂e艣 sprowadza膰 piechoty morskiej, Burke. - Pos艂a艂a mu lekki u艣miech. - Napady sza艂u mam ju偶 za sob膮. To opinia psychiatry. Da艂 mi j膮 na pi艣mie. Tam jest karta chorobowa. - Machn臋艂a r臋k膮 w stron臋 biurka zawa­lonego dyskietkami i papierami. - Wi臋c po co ta eskorta?

- Jestem tutaj jako oficjalny przedstawiciel korpusu - odrzek艂 Gorman.

Wyra藕nie skr臋powany sytuacj膮. Gorman z wielk膮 ch臋ci膮 zwali艂by na Burke'a obowi膮zek prowadzenia rozmowy. Ile o niej wiedzia艂? Co mu powiedzieli? my艣la艂a Ripley. Czy偶by by艂 rozczarowany, 偶e nie spotka艂 tu jakiej艣 za膰panej wied藕­my? Ale opinia Gormana niewiele j膮 w sumie obchodzi艂a.

- No wi臋c stracili艣cie kontakt z Acheronem - powie­dzia艂a z udawan膮 oboj臋tno艣ci膮. - I co dalej?

Burke spojrza艂 na swoj膮 smuk艂膮, ale solidnie opancerzo­n膮 dyplomatk臋.

- Musimy ich sprawdzi膰. I to szybko. Siad艂y wszystkie 艂膮cza. Za d艂ugo to trwa, 偶eby przypisa膰 spraw臋 zwyk艂ej awa­rii. Kolonia na Acheronie istnieje od wielu lat. Maj膮 tam do艣wiadczonych ludzi i odpowiednie systemy zabezpieczaj膮­ce. Niewykluczone, 偶e wci膮偶 jeszcze prowadz膮 naprawy. Ale jak powiedzia艂em, cisza trwa za d艂ugo, 偶eby czeka膰 z za艂o偶onymi r臋kami. Ludzie zaczynaj膮 si臋 denerwowa膰. Kto艣 tam musi polecie膰 i sprawdzi膰 wszystko na miejscu. To jedyny spos贸b, inaczej ch艂opcy si臋 nie uspokoj膮. Tamci najprawdopodobniej zlikwiduj膮 usterki, kiedy statek b臋dzie w drodze i ca艂a wyprawa oka偶e si臋 strat膮 czasu i pieni臋dzy. Ale pora rusza膰.

Nie musia艂 si臋 rozgadywa膰. Ripley dawno ju偶 wszystko zrozumia艂a, i to a偶 za dobrze. Wysz艂a do kuchni i przynios艂a kaw臋. Gorman popija艂 napar ma艂ymi 艂yczkami, a ona zacz臋­艂a kr膮偶y膰 nerwowo po pokoju. A przynajmniej pr贸bowa艂a, bo miejsca tam by艂o stanowczo za ma艂o. Burke czeka艂.

- Nie - odrzek艂a zdecydowanie. - Wykluczone.

Stan臋艂a na 艣rodku pokoju i wbi艂a w niego zdumione oczy.

- Co nie jest tak, jak my艣l臋? - rzuci艂a. - Co nie jest tak? Ja wcale nie musz臋 my艣le膰, Burke. Twoi kumple wsa­dzili mnie do pralki, wyprali, odwirowali i przepu艣cili przez wy偶ymaczk臋. A ty chcesz, 偶ebym tam wr贸ci艂a?! Kaktus mi tu wyro艣nie, jak z wami polec臋!

Ca艂a si臋 trz臋s艂a. Gorman my艣la艂, 偶e ze z艂o艣ci, a ona trz臋­s艂a si臋 ze strachu, ze zwierz臋cego strachu. By艂a przera偶ona, 艣miertelnie przera偶ona i maskowa艂a to oburzeniem. Burke wiedzia艂, co Ripley czuje, a jednak napiera艂. Nie mia艂 innego wyj艣cia.

-Pos艂uchaj - zacz膮艂 swoim najbardziej, jak s膮dzi艂, po­jednawczym tonem g艂osu. - Nie wiemy, co tam si臋 dzieje. Je艣li nawali艂 satelita przeka藕nikowy, a nie nadajnik stacjo­narny w bazie, naprawi膰 go mo偶e tylko i wy艂膮cznie ekipa z Ziemi. Bo na Acheronie nie ma ani jednego statku ko­smicznego. Je偶eli wi臋c dosz艂o do awarii satelity przeka藕ni­kowego, koloni艣ci siedz膮 tam teraz i przeklinaj膮 Towarzy­stwo, kt贸re nie ruszy艂o jeszcze ty艂ka i nie wys艂a艂o ekipy na­prawczej. Je艣li to satelita, nikt z naszej ekipy nie b臋dzie na­wet musia艂 l膮dowa膰 na Acheronie, jasne? Ale nie wiemy w czym problem i je偶eli to nie satelita, chcia艂bym ci臋 mie膰 przy sobie. Jako doradc臋. Wszystko.

Gorman opu艣ci艂 r臋k臋, w kt贸rej trzyma艂 fili偶ank臋 z kaw膮.

- Nie bra艂aby pani udzia艂u w akcji - powiedzia艂. - Zak艂adaj膮c, 偶e do akcji w og贸le by dosz艂o. Mog臋 pani za­gwarantowa膰 ca艂kowite bezpiecze艅stwo.

Wywr贸ci艂a oczami i wbi艂a wzrok w sufit.

- Nie lec膮 z nami zwykli miejscy gliniarze ani wojsko, Ripley - o艣wiadczy艂 z moc膮 Burke. - Piechota kolonialna to twardzi faceci, dysponuj膮cy pot臋偶n膮 si艂膮 ognia. Ludzie plus maszyny. Nie ma takiego boju, z kt贸rego nie wyszliby zwyci臋sko. Dobrze m贸wi臋, poruczniku?

Gorman pozwoli艂 sobie na lekki u艣miech. - Umiemy sobie radzi膰 w sytuacjach nieoczekiwanych. Tak nas przeszkolono. Dzia艂ali艣my ju偶 na terenach ci臋偶szych ni偶 Acheron. Wsp贸艂czynnik naszych strat w tego rodzaju operacjach r贸wna si臋 zeru. Mam nadziej臋, 偶e po wizycie na Acheronie poprawimy go jeszcze bardziej.

Je艣li swoim o艣wiadczeniem Gordon mia艂 Ripley zaimpo­nowa膰, po prostu chybi艂.

Ripley spojrza艂a na Burke'a.

- A wy? Jaki macie w tym interes? - spyta艂a.

- No c贸偶, przedsi臋wzi臋cie na Acheronie by艂o finanso­wane przez Zarz膮d Kolonialny i... nasze Towarzystwo. Da­li艣my zaliczk臋 na poczet przysz艂ych praw do wykorzystywa­nia surowc贸w mineralnych i spodziewamy si臋 te偶 odsetek od d艂ugoterminowego kredytu rozwojowego. Lokujemy dzisiaj pieni膮dze w r贸偶nych przedsi臋wzi臋ciach, anga偶ujemy olbrzymie 艣rodki w terraformowanie coraz to nowych planet. To taki handel nieruchomo艣ciami na skal臋 galaktyczn膮, Ripley. Tworzenie lepszych 艣wiat贸w i w og贸le wszystko, co si臋 z tym 艂膮czy.

- Tak, tak - mrukn臋艂a. - Widzia艂am te wasze rekla­my.

- Korporacja nie b臋dzie mia艂a z Acheronu 偶adnych wi臋kszych zysk贸w do chwili, a偶 zako艅czy si臋 proces terraformowania, ale finansuj膮c tak olbrzymie przedsi臋wzi臋cie, musimy to bra膰 pod uwag臋. - Widz膮c, 偶e jego s艂owa nie wywieraj膮 na gospodyni 偶adnego wra偶enia, Burke szybko zmieni艂 temat. - Pracujesz teraz w dokach prze艂adunko­wych na Portside? - spyta艂.

Natychmiast przyj臋艂a postaw臋 obronn膮, Co by艂o do przewidzenia.

Zignorowa艂 wyzwanie.

- Obs艂ugujesz 艂adowarki, podno艣niki wid艂owe, suwni­ce, d藕wigi, tego rodzaju urz膮dzenia, tak?

- Tylko tak膮 robot臋 znalaz艂am. S膮dzi艂e艣, 偶e do ko艅ca 偶ycia b臋d臋 przyjmowa艂a ja艂mu偶n臋? Jeszcze nie zwariowa艂am. A to daje przynajmniej zapomnienie... Dni wolne s膮 gorsze. Mam zbyt du偶o czasu na rozmy艣lania. Wol臋 si臋 czym艣 zaj­mowa膰.

- Lubisz t臋 prac臋?

- Zgrywasz si臋, Burke?

Bawi艂 si臋 zameczkiem dyplomatki.

- Niewykluczone, 偶e m贸g艂bym ci zaproponowa膰 co艣 lepszego. A gdybym tak m贸g艂 za艂atwi膰 ci powr贸t do dawnej pracy? Na stanowisko oficera transportowego. Gdybym tak m贸g艂 za艂atwi膰 ci odwieszenie licencji? I nowy kontrakt. Tak, za zgod膮 Towarzystwa. Koniec przepychanek z komisj膮, koniec nieprzyjemnych spor贸w. Oficjalna nagana znika z twoich akt personalnych. Bez 艣ladu. Jak by si臋 kto pyta艂, by艂a艣 po prostu na urlopie. To zupe艂nie normalne po d艂u偶­szym okresie s艂u偶by. Wszystko b臋dzie tak, jakby si臋 nic nie wydarzy艂o. No i oczywi艣cie emerytur臋 b臋d膮 ci nalicza膰 jak dawniej.

- A co z tymi z ZKE i z ubezpiecze艅? - spyta艂a.

- Ubezpieczenie jest sp艂acone, formalno艣ci za艂atwione, sprawa zako艅czona. Przestali si臋 tym interesowa膰. Poniewa偶 w aktach niczego nie znajd膮, nie b臋dziesz stanowi艂a dla nich wi臋kszego ryzyka ni偶 przedtem, przed ostatni膮 wypraw膮. A je艣li chodzi o ZKE, oni te偶 ch臋tnie zobaczyliby ci臋 w sk艂adzie ekipy.

- Je艣li polec臋 - wtr膮ci艂a.

- Je艣li polecisz. - Skin膮艂 g艂ow膮 i lekko si臋 pochyli艂. W艂a艣ciwie to jej nawet o nic nie prosi艂, nie. M贸wi艂 raczej g艂osem do艣wiadczonego agenta handlowego. - Masz teraz okazj臋, dziewczyno. Wi臋kszo艣膰 z tych, kt贸rych komisja uziemi, nigdy nie ma szansy na powr贸t. Je艣li problem spro­wadza si臋 tylko do awarii przeka藕nika, b臋dziesz sobie sie­dzia艂a w kabinie i czyta艂a, bo reszt膮 zajm膮 si臋 technicy. B臋­dziesz czyta艂a, hibernowa艂a i zgarnia艂a za to szmal. Jad膮c z nami, wyzb臋dziesz si臋 wszystkich nieprzyjemno艣ci i wr贸­cisz tam, gdzie twoje miejsce. Dostaniesz pensj臋 wed艂ug dawnej siatki p艂ac, pe艂n膮 emerytur臋 i tak dalej. Czyta艂em twoje akta. Jeszcze jedna wyprawa tego typu i kwalifikujesz si臋 do egzaminu na licencj臋 kapitana. A poza wszystkim in­nym, stawisz wreszcie czo艂a strachom, kt贸re ci臋 gn臋bi膮, ostatecznie je pokonasz. To najskuteczniejsza metoda. Musisz skoczy膰 na g艂臋bok膮 wod臋 i samodzielnie dop艂yn膮膰 do brze­gu.

- Daruj sobie, Burke - rzuci艂a lodowato. - Badania psychiatryczne mia艂am w zesz艂ym miesi膮cu.

U艣miech mu nieco przygas艂, ale g艂os zyska艂 na determi­nacji.

- W porz膮dku, Ripley, darujmy sobie owijanie w bawe艂n臋. Czyta艂em wyniki tych bada艅. Co noc budzisz si臋 zla­na potem, noc w noc dr臋cz膮 ci臋 te same koszmary...

- Nie! Nie lec臋! I nie zmieni臋 zdania! - Daj膮c im do zrozumienia, 偶e rozmowa sko艅czona, zebra艂a ze sto艂u fili­偶anki, chocia偶 偶adna nie by艂a jeszcze pusta. - A teraz pro­sz臋, id藕cie ju偶, zbierajcie si臋. Przepraszam.

Wymienili mi臋dzy sob膮 kr贸tkie spojrzenia. Z oblicza Gormana nie mog艂a niczego wyczyta膰, ale odnios艂a wra偶e­nie, 偶e zmieni艂 do niej stosunek: przedtem by艂 jej po prostu ciekaw, teraz ni膮 gardzi艂. W choler臋 z Germanem. C贸偶 on m贸g艂 wiedzie膰?

Burke si臋gn膮艂 do kieszeni, wyj膮艂 przezroczyst膮 wizyt贸wk臋 i po艂o偶y艂 j膮 na stole. P贸藕niej wsta艂 i ruszy艂 do drzwi. W ko­rytarzu zatrzyma艂 si臋, odwr贸ci艂 i pos艂a艂 jej u艣miech.

- Przemy艣l to sobie.

I ju偶 ich nie by艂o.

Ripley zosta艂a sam na sam ze swoimi my艣lami. Niezbyt przyjemne towarzystwo. Wiatr. Wiatr, piasek i zawodz膮ce j臋kliwie niebo. Blada tarcza obcego s艂o艅ca, trzepocz膮ca nad rozdart膮 atmosfer膮 niczym wyci臋ty z papieru kr膮偶ek. I to straszliwe, nasilaj膮ce si臋 wycie, coraz bardziej i bardziej przejmuj膮ce, coraz g艂o艣niejsze i bli偶sze, wreszcie wszech­ogarniaj膮ce, pozbawiaj膮ce tchu, d艂awi膮ce, zabijaj膮ce oddech.

Z gard艂owym j臋kiem, zaciskaj膮c kurczowo r臋ce na piersi, usiad艂a na 艂贸偶ku. Dysza艂a jak po ci臋偶kim biegu, bole艣nie. Wci膮gn膮wszy w p艂uca haust powietrza, rozejrza艂a si臋 po ma­le艅kiej sypialni. W mglistym 艣wietle lampki wbudowanej w nocny stolik ujrza艂a nagie 艣ciany, toaletk臋, szyfonierk臋, prze艣cierad艂o skopane w nogi 艂贸偶ka. Na szyfonierce g贸ruj膮­cej nad pozosta艂ymi meblami le偶a艂 wygodnie Jones. Gapi艂 si臋 na ni膮 oboj臋tnym wzrokiem. Nabra艂 tego zwyczaju zaraz po ich powrocie. Kiedy szli spa膰, zwija艂 si臋 w k艂臋bek obok niej, by wkr贸tce po tym, jak zasn臋艂a, wskoczy膰 na solidn膮 i bezpieczn膮 szyfonierk臋. Wiedzia艂, 偶e nied艂ugo zaczn膮 si臋 koszmary i ust臋powa艂 im miejsca.

Rogiem prze艣cierad艂a otar艂a policzki i czo艂o. Poszpera艂a w szufladzie stolika i znalaz艂a papierosa. Wcisn臋艂a przycisk zapalniczki i czeka艂a, a偶 偶arnik zrobi swoje. I nagle... B艂yskawicznie odwr贸ci艂a g艂ow臋. Nie, to tylko zegar, to tylko cichutki szum zegara. Nikogo tu nie ma. Tylko Jones. Jones i ona. I niczego. A na pewno ju偶 wiatru.

Wychyli艂a si臋, wsun臋艂a r臋k臋 do drugiej szuflady i wyszpe­ra艂a z niej wizyt贸wk臋 Burke'a. Obraca艂a j膮 chwil臋 mi臋dzy palcami, p贸藕niej w艂o偶y艂a w otw贸r na konsolecie przy 艂贸偶ku. Olbrzymi ekran na przeciwleg艂ej 艣cianie o偶y艂 i natychmiast wy艣wietli艂 s艂owa: PROSZ臉 CZEKA膯. Czeka艂a cierpliwie, a偶 ukaza艂a si臋 na nim twarz Burke'a. Wyrwa艂a go ze snu. Oczy mia艂 zaspane i kaprawe, by艂 nie ogolony, ale gdy zobaczy艂, kto dzwoni, wykrzesa艂 z siebie u艣miech.

- Taaak? To ty, Ripley? Cze艣膰.

- Burke, powiedz mi jedno. - Mia艂a nadziej臋, 偶e sy­pialnia jest dostatecznie o艣wietlona, by kamera wychwyci艂a wyraz jej twarzy. I 偶e Burke zrozumie determinacj臋, z jak膮 m贸wi艂a. - 呕e lecicie tam, 偶eby te szkaradztwa zabi膰. Nie 偶eby je bada膰. I nie po to, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 je tutaj. 呕e chcecie je spali膰, zniszczy膰, wyt艂uc co do jednego.

Zauwa偶y艂a, 偶e natychmiast si臋 rozbudzi艂.

- Taki mamy plan. Je艣li 艂azi tam co艣 niebezpiecznego, trzeba to zlikwidowa膰. Musimy ochrania膰 koloni臋. 呕adnego cackania si臋 z potencjalnie niebezpiecznymi stworzeniami. Taka jest polityka Towarzystwa. Je艣li znajdziemy co艣, co b臋dzie zagra偶a艂o 偶yciu kolonist贸w, czymkolwiek by by艂o, natychmiast to kasujemy. Naukowcy mog膮 si臋 wypcha膰. Masz moje s艂owo. - D艂uga chwila ciszy. Burke zbli偶y艂 twarz do kamery. Jego oblicze zdominowa艂o ca艂y ekran. - Ripley ? Jeste艣 tam?

Nie ma czasu na my艣lenie. Mo偶e nadesz艂a pora, 偶eby przesta膰 my艣le膰 i wreszcie cos zrobi膰.

- Dobra. Lec臋.

I ju偶. Zrobi艂a to, wydusi艂a z siebie.

Burke chcia艂 odpowiedzie膰, jako艣 zareagowa膰, z艂o偶y膰 jej gratulacje czy podzi臋kowania. Przerwa艂a po艂膮czenie, zanim zd膮偶y艂 otworzy膰 usta.

Co艣 wyl膮dowa艂o na 艂贸偶ku, tu偶 obok niej. Jones. Spojrza­艂a na niego z czu艂o艣ci膮. Przeci膮gn臋艂a paznokciami po grzbie­cie kocura, a on, rozkosznie napuszony, ociera艂 si臋 o jej biodro i mrucza艂.

- A ty, m贸j kochany, zostaniesz tutaj - o艣wiadczy艂a nie przerywaj膮c pieszczot.

Kot spojrza艂 na ni膮 i zamruga艂. W膮tpliwe, czy zrozumia艂 jej s艂owa lub te偶 sens rozmowy, kt贸r膮 przed chwil膮 odby艂a. Tak czy inaczej, nie wykazywa艂 ch臋ci, by jej towarzyszy膰.

Przynajmniej jedno z nas ma jeszcze odrobin臋 oleju w g艂owie, pomy艣la艂a i wsun臋艂a si臋 pod koc.

4.

Statek by艂 szpetny, sponiewierany, dobity d艂ugotrwa艂ym u偶ytkowaniem, po stokro膰 naprawiany, ale w dalszym ci膮gu zbyt cenny, 偶eby p贸j艣膰 na z艂om. Jego w艂a艣cicielom 艂atwiej go by艂o stale ulepsza膰 i modyfikowa膰 ni偶 zbudowa膰 nowy. Syl­wetk臋 mia艂 niekszta艂tn膮, silniki wielkie i stercz膮ce. Ta lataj膮­ca kupa 偶elastwa kompozyt贸w i spiek贸w ceramicznych, 贸w niewa偶ki pomnik wojny przepycha艂 si臋 brutalnie przez taje­mnicze rejony czego艣, co ludzie nazywaj膮 hiperprzestrzeni膮. I jak ludzie, kt贸rych wi贸z艂, by艂 ca艂kowicie sprawny. Nazwa­no go Sulaco.

Na statku znajdowa艂o si臋 czternastu 艣pi膮cych. Jedenastu prze偶ywa艂o typowe, morfeuszowskie fantazje, proste i nie­skomplikowane jak statek, kt贸ry ni贸s艂 ich przez pustk臋. Dw贸ch 艣ni艂o sny bardziej z艂o偶one, bardziej indywidualne i charakterystyczne. Tego ostatniego, czternastego, cz臋sto nawiedza艂y koszmary, wi臋c regularnie otrzymywa艂 dawk臋 艣rodk贸w uspokajaj膮cych. Czternastu 艣pi膮cych. I jeden, dla kt贸rego sen by艂 tylko zbyteczn膮 abstrakcj膮.

Oficer pok艂adowy Bishop sprawdzi艂 uwa偶nie wska藕niki. D艂ugie oczekiwanie dobiega艂o ko艅ca. W brzuchu masywne­go transportowca zabrzmia艂 sygna艂 alarmu. Drzemi膮ce dotychczas urz膮dzenia - energia to cenna rzecz - o偶y艂y. Ockn臋li si臋 te偶 ludzie. Elektroniczny impuls i wieka kapsu艂 hibernacyjnych unios艂y si臋. Cenny 艂adunek przetrwa艂 bez­piecznie podr贸偶. Bishop zainicjowa艂 manewr wprowadzania statku na geostacjonarn膮 orbit臋 wok贸艂 Acherona.

Pierwsza otworzy艂a oczy Ripley. Nie dlatego, 偶e mia艂a wi臋ksze zdolno艣ci adaptacyjne ni偶 jej koledzy czy szybciej zwalczy艂a efekty posthibernacyjne, ale dlatego, 偶e jej pojem­nik uaktywni艂 si臋 pierwszy. Siedz膮c na wbudowanej w kap­su艂臋 koi, rozmasowa艂a szybko ramiona, a p贸藕niej wzi臋艂a si臋 za nogi. W kapsule naprzeciwko ujrza艂a Burke'a, a za nim tego porucznika... jak mu tam... a tak, Gormana.

Pozosta艂e hibernatory mie艣ci艂y kontyngent zbrojny Sula­co: o艣miu m臋偶czyzn i trzy kobiety. Stanowili znakomicie dobran膮 grup臋 osobnik贸w, kt贸rych 艂膮czy艂o mi臋dzy innymi to, 偶e wi臋kszo艣膰 czasu - poza hibernatorami, oczywi艣cie - dobrowolnie ryzykowali 偶ycie. Byli to ludzie nawykli do d艂ugotrwa艂ego snu, poprzedzaj膮cego kr贸tkie, ale niezwykle intensywne okresy czuwania. Typom takim jak oni zazwy­czaj ust臋puje si臋 miejsca na chodniku czy w barze.

Starszy szeregowy Spunkmeyer by艂 szefem za艂ogi promu. Razem z pilotem kapralem Ferro odpowiadali za bezpieczny przew贸z grupy na powierzchni臋 艣wiata, kt贸ry przysz艂o im akurat odwiedzi膰 i za bezpieczny odwr贸t po wykonaniu za­dania; za odwr贸t nierzadko pospieszny, zale偶nie od potrze­by. Przetar艂 oczy, zamruga艂 i spojrzawszy na komor臋 hibernacyjn膮, j臋kn膮艂.

- Jestem ju偶 na to za stary...

Komentarz pozosta艂 bez echa, gdy偶 wszyscy doskonale wiedzieli (a przynajmniej tak g艂osi艂a fama), 偶e Spunkmeyer zaci膮gn膮艂 si臋 do piechoty kolonialnej jako niepe艂noletni ch艂opak. Gdy jednak w sterowanym przez niego promie spadali jak kamie艅 na powierzchni臋 nowej planety, z jego wiekowej dojrza艂o艣ci - czy te偶 z jej braku - nikt jako艣 nie 偶artowa艂.

Z kapsu艂y stoj膮cej obok wyturla艂 si臋 szeregowy Drake. By艂 nieco od Spunkmeyera starszy i o wiele brzydszy. Jego aparycja i og贸lna konstytucja mia艂a wiele wsp贸lnego z apa­rycj膮 tudzie偶 konstytucj膮 Sulaco. Bo Drake wygl膮da艂 jak wielki, gorylowaty bandzior. Graby mia艂 niczym legendarny jednooki 偶eglarz z ba艣ni, nos zniekszta艂cony tak, 偶e specja­li艣ci od chirurgii plastycznej umywali r臋ce, i okropn膮 blizn臋, dzi臋ki kt贸rej jedna strona jego ust wykrzywi艂a si臋 w perma­nentnym szyderczym u艣mieszku. Z blizn膮 chirurdzy daliby sobie rad臋, ale Drake nie chcia艂 jej usuwa膰 - by艂a jednym medalem, jaki m贸g艂 oficjalnie nosi膰. Zwykle paradowa艂 w mocno dopasowanej sflacza艂ej czapce, kt贸rej nikt przy zdrowych zmys艂ach nie odwa偶y艂by si臋 nazwa膰 „twarzow膮".

Drake by艂 operatorem logicznego pistoletu maszynowe­go. Umia艂 te偶 po mistrzowsku strzela膰 z wszelkiego rodzaju strzelb i rewolwer贸w, rzuca艂 celnie dowolnym no偶em czy granatem, w walce potrafi艂 wykorzystywa膰 nawet w艂asne z臋­by, i to z wpraw膮.

- Za ma艂o nam za to p艂ac膮 - wymamrota艂.

- Jasne, 偶e za ma艂o. Ju偶 za samo patrzenie na twoj膮 mord臋 powinni艣my dostawa膰 wi臋cej. - To s艂owa kapral Dietrich. Kapral Dietrich uchodzi艂a, rzecz by艂a co prawda sporna, za najpi臋kniejsz膮 w zespole; psu艂a sobie reputacj臋 tylko wtedy, gdy otwiera艂a usta.

- Daj si臋 wyssa膰 pr贸偶ni, lala - odburkn膮艂 Drake i zerk­n膮艂 na lokatora innej kapsu艂y. - Hej, Hicks, wygl膮dasz tak, jak ja si臋 czuj臋!

Starszy kapral Hicks ust臋powa艂 rang膮 tylko starszemu sier偶antowi Apone'owi, kt贸ry by艂 ich bezpo艣rednim prze艂o­偶onym. Spokojny i ma艂om贸wny, w ci臋偶kich i niebezpiecz­nych chwilach by艂 zawsze na miejscu, a to koledzy z piecho­ty bardzo sobie cenili. Gdy inni gadali, co 艣lina na j臋zyk przyniesie, on my艣la艂 i wiedzia艂 swoje. Natomiast gdy ju偶 co艣 m贸wi艂, zwykle warto by艂o tego pos艂ucha膰.

Ripley wsta艂a. Przywr贸ciwszy kr膮偶enie krwi w nogach, zacz臋艂a wykonywa膰 seri臋 przysiad贸w, 偶eby rozrusza膰 niemrawe stawy. Przygl膮da艂a si臋 badawczo 偶o艂nierzom, gdy mijali j膮 w drodze do szafek z ubraniami. Nie zauwa偶y艂a w艣r贸d nich supermen贸w czy jakich艣 nadmiernie umi臋艣nionych go­liat贸w, lecz ka偶dy by艂 dobrze zbudowany, szczup艂y i hardy. Podejrzewa艂a, 偶e najdrobniejszy z zespo艂u Gormana m贸g艂 biega膰 przez ca艂y dzie艅 po planecie, gdzie si艂a ci膮偶enia dwukrotnie przewy偶sza艂a ziemsk膮, targa膰 z sob膮 wypakowany plecak, zaatakowa膰 z marszu nieprzyjaciela, wygra膰 potyczk臋, a p贸藕niej sp臋dzi膰 noc na rozmontowywaniu i montowaniu skomplikowanego sprz臋tu komputerowego. Chocia偶 woleli pos艂ugiwa膰 si臋 偶argonem miejskich ulicznik贸w, B贸g obdarzy艂 ich sowicie odwag膮 i rozumem. Odwaga i rozum - najlepsza mieszanka, jak膮 wsp贸艂czesna armia mog艂a zaoferowa膰 Ripley poczu艂a si臋 troch臋 bezpieczniej. Ale tylko troch臋.

Starszy sier偶ant Apone szed艂 w stron臋 g艂贸wnego przej艣­cia, zamieniaj膮c s艂owo z ka偶dym 艣wie偶o wskrzeszonym 偶o艂­nierzem. Wygl膮da艂 tak, jakby go艂ymi r臋kami m贸g艂 rozebra膰 na cz臋艣ci 艣redniej wielko艣ci ci臋偶ar贸wk臋. Kiedy przechodzi艂 ko艂o kaprala Hudsona - Hudson by艂 technikiem, specjali­st膮 od 艂膮czno艣ci - ten ostatni z艂o偶y艂 za偶alenie.

- Pod艂oga jest lo-do-wata.

- Dziesi臋膰 minut temu ty te偶 by艂e艣 lodowaty. Chryste, w 偶yciu nie widzia艂em takiej bandy starych, rozlaz艂ych bab. Mo偶e jeszcze chcesz, 偶ebym ci przyni贸s艂 papu膰ki, co?

Hudson zamruga艂 niewinnie oczyma.

- A by艂by pan tak mi艂y, panie sier偶ancie? Ten i 贸w zarechota艂, twardo, po 偶o艂niersku, lecz Apone u艣miechn膮艂 si臋 tylko i ruszy艂 dalej, besztaj膮c i poganiaj膮c swoich zabijak贸w.

Gdy przechodzili obok, Ripley usuwa艂a im si臋 z drogi. Stanowili zgrany, z偶yty zesp贸艂, byli jak jedna wielka maszy­na do zabijania, wyposa偶ona w jedena艣cie g艂贸w. Ona do nich nie nale偶a艂a. Sta艂a wi臋c z boku, osamotniona. Niekt贸rzy pozdrawiali j膮 skinieniem g艂owy, kilku rzuci艂o oboj臋tne „cze艣膰". Nie oczekiwa艂a niczego innego, nie mia艂a do tego prawa. Mimo to wci膮偶 czu艂a si臋 w ich towarzystwie nieswojo i obco.

Bo na przyk艂ad starszy szeregowy Vasquez - te偶 opera­torka logicznego pistoletu maszynowego - ledwie na Ripley spojrza艂a. Spojrza艂a zimno, bezdusznie. I tyle. Chyba ju偶 nawet roboty mia艂y 艂agodniejszy wzrok. 呕eby si臋 cho膰 u艣miechn臋艂a, mrugn臋艂a - nic z tych rzeczy. Ciemne w艂osy, jeszcze ciemniejsze oczy, zaci臋te usta. By艂aby bardzo atrak­cyjn膮 kobiet膮, gdyby tylko zechcia艂a.

Obs艂ugiwanie logicznego pistoletu maszynowego wyma­ga艂o szczeg贸lnych uzdolnie艅, unikalnej kombinacji si艂y, zdolno艣ci psychicznych i refleksu. Ripley czeka艂a, a偶 prze­chodz膮ca Vasquez co艣 powie. Ale ta nawet nie otworzy艂a ust. Wszyscy z grupy Gormana wygl膮dali hardo. Drake i Vasquez wygl膮dali hardo i... z艂owrogo.

Gdy znalaz艂a si臋 ko艂o szafki Drake'a, swojego partnera, Drake zawo艂a艂:

- Vasquez, czy wzi膮艂 ci臋 kto kiedy za faceta?

- Nie. A ciebie?

Drake wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. Klapn臋艂a d艂oni膮 w jego otwart膮 d艂o艅, palce Drake'a zacisn臋艂y si臋 momentalnie wo­k贸艂 jej palc贸w i oboje wzmogli u艣cisk. Milcz膮ce, bolesne pozdrowienie starych kompan贸w. Cieszyli si臋, 偶e oto min膮艂 czas snu i 偶e znowu s膮 razem.

W ko艅cu trzepn臋艂a go w policzek i roz艂膮czyli d艂onie. Roze艣miali si臋 jak dwa m艂ode, rozbawione dobermany.

Drake jest silniejszy, ale Vasquez szybsza, zdecydowa艂a obserwuj膮ca ich Ripley. Gdyby musieli l膮dowa膰 na Achero­nie, spr贸buje trzyma膰 si臋 mi臋dzy nimi. Nie widzia艂a dla sie­bie bezpieczniejszego miejsca.

Mi臋dzy 偶o艂nierzami krz膮ta艂 si臋 cicho Bishop. Smarowa艂 ich specjalnym regeneruj膮cym p艂ynem, pomaga艂 rozmasowywa膰 mi臋艣nie - sprawia艂 wra偶enie lokaja, a nie oficera. By艂 w艣r贸d nich chyba najstarszy, starszy nawet od poruczni­ka Gormana. Gdy przechodzi艂 ko艂o Ripley, zauwa偶y艂a alfa­numeryczny kod wytatuowany na zewn臋trznej stronie jego lewej d艂oni. Rozpozna艂a go natychmiast. Zesztywnia艂a, ale nie powiedzia艂a nic.

- Hej, ty! - zawo艂a艂 szeregowy Frost do kogo艣, kogo Ripley nie widzia艂a. - Wzi膮艂e艣 m贸j r臋cznik?

Frost. W wieku Hudsona, ale przystojniejszy; tak przy­najmniej twierdzi艂, kiedy kto艣 zechcia艂 traci膰 czas na wys艂u­chiwanie tego, co mia艂 do powiedzenia. Je艣li chodzi o przechwalanki, obaj wypadali mniej wi臋cej tak samo. Hudson szed艂 na ilo艣膰 i gada艂 du偶o, Frost z kolei na jako艣膰 i jego bajeczki wypada艂y efektownie dzi臋ki starannemu doborowi s艂贸w.

Spunkmeyer sta艂 ju偶 niemal na czele kolejki i wci膮偶 na­rzeka艂.

- No nie, do cholery, ja musz臋 mie膰 troch臋 wolnego. Jak mo偶na tak od razu cz艂owieka wysy艂a膰 na akcj臋? Bez od­poczynku? To nie fair. Kiedy艣 przecie偶 musimy z艂apa膰 od­dech, nie?

- Przed chwil膮 sko艅czy艂e艣 trzytygodniowy urlop - mrukn膮艂 cicho Hicks. - Ca艂e 偶ycie chcesz odpoczywa膰?

- M贸wi臋 o prawdziwym urlopie, a nie o le偶eniu w tej lodowni. Trzy tygodnie w puszce to 偶adna laba.

- W艂a艣nie, szefie - rzuci艂a Dietrich. - Co z naszymi urlopami?

- Dobrze wiecie, 偶e to nie ode mnie zale偶y - odpar艂 Apone, podnosz膮c nieco g艂os; w komorze panowa艂 niez艂y harmider. - No dobra, do艣膰 k艂apania dziobami. Za pi臋t­na艣cie minut zbi贸rka. Chc臋, 偶eby do tego czasu ka偶dy z was wygl膮da艂 jak cz艂owiek. Wi臋kszo艣膰 b臋dzie musia艂a niestety udawa膰. No, rusza膰 ty艂ki!

Zdj臋li ubrania, w kt贸rych spali, i wrzucili je do zbiornika na odpady. 艁atwiej by艂o wszystko spali膰 i na drog臋 powrot­n膮 wzi膮膰 nowe ni偶 od艣wie偶a膰 podkoszulki i szorty, kt贸re przez kilka tygodni przywiera艂y do lepkiego cia艂a. Kolejka nagich, smuk艂ych 偶o艂nierzy przesuwa艂a si臋 do prysznic贸w. Silny strumie艅 bij膮cej pod ci艣nieniem wody zmywa艂 pot i brud, stymulowa艂 zako艅czenia nerw贸w pod odt艂uszczon膮 sk贸r膮.

Hudson, Vasquez i Ferro, skryci w k艂臋bach pary, obser­wowali wycieraj膮c膮 si臋 Ripley.

- Co to za nabytek? - spyta艂a Vasquez sp艂ukuj膮c z w艂os贸w myd艂o.

- Co艣 w rodzaju konsultanta. Nic o niej nie wiem. - Drobniutka Ferro my艂a sobie brzuch, p艂aski, umi臋艣niony i twardy niczym stalowa p艂yta. Zrobi艂a min臋 i doda艂a z udawanym podziwem: - Raz widzia艂a obcego! OBCE­GO! Wyobra偶acie to sobie? Tak przynajmniej twierdzi szef.

- Jeeezu! - Hudson rozdziawi艂 g臋b臋. - Niesamowite! Jestem wstrz膮艣ni臋ty!

Apone wrzeszcza艂 na nich z przebieralni. Wyciera艂 sobie ramiona; by艂y r贸wnie umi臋艣nione i pozbawione t艂uszczu jak ramiona 偶o艂nierzy o dwadzie艣cia lat od niego m艂odszych.

- Szybciej tam, szybciej! Zu偶yjecie ca艂膮 wod臋, do chole­ry! Wychodzi膰 mi ju偶! 呕eby si臋 tak d艂ugo pindrzy膰, trzeba si臋 najpierw porz膮dnie wybrudzi膰!

W mesie nie obowi膮zywa艂a formalna segregacja. Ka偶dy siada艂, gdzie chcia艂, nie my艣l膮c, gdzie siada. Nikt o nic nie pyta艂, nikt nie szepta艂, obok szklanek nie ujrza艂by艣 male艅­kich tabliczek z nazwiskami. Apone i jego podw艂adni zaj臋li st贸艂 wi臋kszy. Ripley, Gorman, Burke i Bishop usiedli przy mniejszym. Czekaj膮c, a偶 autoszef kuchni wyda jajka na erzacowatym bekonie, grzanki z konserw膮 i porcj臋 witamin, wszyscy popijali kaw臋, herbat臋, lemoniad臋 czy wreszcie zwyk艂膮 wod臋.

Ka偶de z nich nosi艂o charakterystyczny dla siebie str贸j. Nie znalaz艂by艣 dw贸ch identycznych. By艂o tak nie dlatego, 偶e ubraniami chcieli zast膮pi膰 insygnia czy rodzaj specjalizacji wojskowej, ale dlatego, 偶e ka偶dy z nich mia艂 inny gust. Sula­co to nie koszary, Acheron nie plac defilad. Tylko czasami Apone obje偶d偶a艂 ludzi za jakie艣 szczeg贸lnie ekstrawaganckie ozdoby, jak cho膰by wtedy, gdy Crowe wyst膮pi艂 z kompute­rowym portretem swojej ostatniej dziewczyny, wyrysowanym na plecach kuloodpornej kamizelki. Jednak sier偶ant robi艂 to w sumie rzadko i z regu艂y pozwala艂 偶o艂nierzom nosi膰 takie ozdoby, jakie tylko chcieli.

- To niby jaki mamy gryplan, szefie? - rzuci艂 Hudson.

- W艂a艣nie - zabulgota艂 Frost; akurat robi艂 b膮belki w herbacie. - Wiem tylko tyle, 偶e dosta艂em rozkaz natych­miastowego wyjazdu. Nawet nie zd膮偶y艂em po偶egna膰 si臋 z Myrn膮.

- Z Myrn膮? - Szeregowy Wierzbowski uni贸s艂 krzacza­ste brwi. - To ju偶 nie z Lein膮? Frost stropi艂 si臋 na chwil臋.

- Leina by艂a chyba trzy miesi膮ce temu. Albo sze艣膰.

- Prowadzimy akcj臋 ratownicz膮 - wyja艣ni艂 Apone znad fili偶anki z kaw膮. - Musimy wyratowa膰 kilka pulch­niutkich dziewic, c贸reczek biednych kolonist贸w.

Ferro uda艂a rozczarowanie.

- Cholera, to nic z tego nie b臋d臋 mia艂a. Hudson wyszczerzy艂 do niej z臋by.

- Czy偶by? I kto to m贸wi?

Cisn臋艂a w niego kostk膮 cukru.

Apone milcza艂 i obserwowa艂. Interweniowa膰? Po choler臋? Tak, m贸g艂 ich uspokoi膰, m贸g艂 przywo艂a膰 do porz膮dku. Za­miast tego da艂 im spok贸j i pozwoli艂 si臋 wyszumie膰. Dlacze­go? Bo wiedzia艂, 偶e jego 偶o艂nierze s膮 najlepsi z najlepszych. Z ka偶dym z nich ruszy艂by bez wahania do walki, ka偶demu bez wahania powierzy艂by ubezpieczenie, doskonale wiedz膮c, 偶e cz艂owiek ten b臋dzie dla niego drug膮 par膮 oczu, 偶e skutecznie i pewnie zlikwiduje wszystkich i wszystko, co spr贸buje zaskoczy膰 go od ty艂u. Niech si臋 bawi膮, niech przeklinaj膮 ZKE, w艂asny korpus, Towarzystwo i jego samego. Kiedy nadejdzie czas, zabawa si臋 sko艅czy i ka偶dy solidnie odwali swoj膮 robot臋.

- Zn贸w ci g艂upi koloni艣ci... - Spunkmeyer spojrza艂 na sw贸j talerz; autoszef zacz膮艂 serwowa膰 jedzenie. Po trzech ty­godniach snu by艂 straszliwie wyg艂odzony, ale nie do tego stopnia, by darowa膰 sobie typowo 偶o艂nierski komentarz ku­linarny. - Co to, kurwa, ma by膰?

- Jajko, durniu - wyja艣ni艂a Ferro.

- Wiem, jak wygl膮da jajko, kretynko. Idzie mi o te 偶贸艂­te gluty obok.

- To chyba chleb z m膮ki kukurydzianej. - Wierzbowski pogmera艂 palcem w talerzu i doda艂 z nostalgi膮: - Zjad艂­bym troch臋 tych pyszno艣ci z Arktura. Pami臋tacie?

Z prawej strony Wierzbowskiego siedzia艂 Hicks. Zerkn膮艂 na s膮siedni st贸艂 i zn贸w wbi艂 wzrok w talerz.

- Co艣 mi si臋 wydaje, 偶e nasz nowy porucznik olewa pospolitych 偶o艂dak贸w, przynajmniej przy stole. Li偶e dup臋 temu z Towarzystwa.

Wierzbowski spojrza艂 w tamt膮 stron臋 ponad ramieniem kaprala, nie dbaj膮c, czy kto艣 to widzi, czy nie.

- Ano li偶e - mrukn膮艂.

- Niech li偶e, byleby tylko zna艂 si臋 na robocie - wtr膮ci艂 Crowe.

Frost zaatakowa艂 widelcem jajko.

- Magia s艂贸w. Oby. Wkr贸tce si臋 przekonamy - rzuci艂.

Mo偶e to wiek Gormana tak ich denerwowa艂, jego m艂o­do艣膰? Ale porucznik by艂 przecie偶 od po艂owy z nich starszy. Nie, denerwowa艂 ich najpewniej wygl膮d oficera: w艂osy czy­ste, g艂adko u艂o偶one - po trzech tygodniach katorgi w hibernatorze! - kanty spodni zaprasowane, ostre jak brzyt­wa, wysokie buty l艣ni膮ce niczym czarna stal. Gorman spra­wia艂 po prostu za dobre wra偶enie.

Podczas gdy inni jedli, gwarzyli czy te偶 rozgl膮dali si臋 woko艂o, Bishop usiad艂 na wolnym krze艣le obok Ripley. Na­tychmiast demonstracyjnie wsta艂a i przenios艂a si臋 na drugi koniec sto艂u. Oficer pok艂adowy by艂 wyra藕nie dotkni臋ty.

- Bardzo mi przykro, 偶e masz taki stosunek do syntetyk贸w, Ripley.

Zignorowa艂a uwag臋 Bishopa i pos艂a艂a Burke'owi w艣cie­k艂e spojrzenie.

- Nic nie m贸wi艂e艣, 偶e na pok艂adzie b臋dzie android! - rzuci艂a oskar偶ycielsko. - Dlaczego? Tylko nie k艂am, Carter! Ko艂o prysznic贸w widzia艂am jego tatua偶.

Wprawi艂a go w zak艂opotanie.

- Jako艣 nie przysz艂o mi to do g艂owy - odrzek艂. - Doprawdy nie wiem, dlaczego jeste艣 taka zdenerwowana, Ripley. Syntetyki lataj膮 przecie偶 z ka偶dym transportem, i to od lat. Taka jest polityka Towarzystwa. Roboty nie musz膮 hibernowa膰, a poza tym s膮 ta艅sze ni偶 wynaj臋cie cz艂owieka do nadzorowania skok贸w w nadprzestrze艅. I nie wariuj膮, kiedy w czasie d艂ugich rejs贸w musz膮 pracowa膰 w samotno艣­ci. Syntetyki to dzisiaj zwyczajna rzecz.

- Osobi艣cie wol臋 termin „sztuczny cz艂owiek" - wtr膮ci艂 mi臋kko Bishop. - Ale w czym tkwi problem? Mo偶e m贸g艂­bym jako艣 pom贸c?

- Nie s膮dz臋. - Burke zliza艂 z wargi drobin臋 偶贸艂tka. - Podczas jej ostatniej wyprawy nawali艂 syntetyk. By艂y ofiary. 艢miertelne.

- Jestem zaszokowany. Kiedy to by艂o? Dawno?

- Tak, do艣膰 dawno. - Burke nie wdawa艂 si臋 w szczeg贸­艂y, za co Ripley by艂a mu wdzi臋czna.

- W takim razie to musia艂 by膰 jaki艣 starszy model.

- Hyperdine Systems 120-A/2.

Bishop odchyli艂 si臋 w krze艣le, spojrza艂 na Ripley i rzek艂 pojednawczo:

- To wszystko t艂umaczy. Te stare a-dw贸jki zawsze by艂y troch臋 narowiste. Dzisiaj nic takiego nie mog艂oby si臋 zda­rzy膰. Nam wszczepiono inhibitory behawioralne, Ripley. Nie jestem w stanie skrzywdzi膰 cz艂owieka ani bezpo艣rednio, ani te偶, poprzez zaniechanie dzia艂ania, w spos贸b po艣redni. Inhi­bitory instaluje si臋 fabrycznie, 艂膮cznie z reszt膮 funkcji cerebralnych, dlatego nikt nie mo偶e nimi manipulowa膰. Jak wi臋c widzisz, jestem ca艂kowicie bezpieczny. - Podsun膮艂 jej talerz pe艂en 偶贸艂tawych tr贸jk膮cik贸w. - Chcesz jeszcze chleba?

Ripley wytr膮ci艂a mu talerz z r臋ki. Naczynie trzasn臋艂o w przeciwleg艂膮 艣cian臋, ale si臋 nie st艂uk艂o. Z kukurydzianego chleba pozosta艂y okruszki.

- Trzymaj si臋 ode mnie z daleka, Bishop! Rozumiesz?!

Masz si臋 trzyma膰 ode mnie z daleka!

Wierzbowski obserwowa艂 zaj艣cie w ca艂kowitym milcze­niu. P贸藕niej wzruszy艂 ramionami i zabra艂 si臋 do jedzenia.

- Najwidoczniej ona te偶 nie lubi chleba z kukurydzy... - mrukn膮艂.

Nerwowy wybuch Ripley nie sprowokowa艂 ponadto 偶ad­nych innych komentarzy.

呕o艂nierze sko艅czyli 艣niadanie i przeszli do sali odpraw. Ze wszystkich 艣cian spogl膮da艂y tu na nich rz臋dy wymy艣lnej broni. Kilku zsun臋艂o krzes艂a, 偶eby rozegra膰 szybk膮 partyjk臋 crapsa. Po trzech tygodniach letargu trudno jest zwinnie rzuca膰 ko艣膰mi, mimo to nie dawali za wygran膮. Kiedy do pomieszczenia weszli Gorman i Burke, leniwie wstali, ale kr贸tkie warkni臋cie Apone'a podzia艂a艂o na nich jak uk艂ucie szpilk膮.

- Aaaszno艣膰!

Zareagowali jak jeden. R臋ce wzd艂u偶 bok贸w, oczy przed siebie, w skupieniu czekali na kolejny rozkaz sier偶anta.

Gorman powi贸d艂 wzrokiem po zwartym szeregu. 呕o艂nie­rze zastygli w absolutnym bezruchu, zamarli - o ile to mo偶­liwe - niczym w hibernatorach. Przetrzyma艂 ich tak kr贸tk膮 chwil臋 i rzuci艂:

- Spocznij.

Zwiotcza艂y mi臋艣nie, zwiotcza艂 szereg.

- Przepraszam, 偶e przed odlotem nie by艂o czasu na odpraw臋, ale...

- Panie poruczniku? - To Hudson.

Nieco rozdra偶niony, Gorman zerkn膮艂 w stron臋 pytaj膮ce­go. Cholera, nie m贸g艂 zaczeka膰, a偶 prze艂o偶ony sko艅czy wy­g艂asza膰 swoj膮 kwesti臋? Nie to, 偶eby oczekiwa艂 czego艣 innego, nie. Ostrzegano go, 偶e b臋dzie mia艂 do czynienia z band膮 za­bijak贸w.

- Tak? O co chodzi, Hicks?

Tamten pokaza艂 g艂ow膮 偶o艂nierza stoj膮cego obok.

- Hudson, panie poruczniku. Hicks to on.

- No dobrze. S艂ucham.

- Czy b臋dziemy walczy膰, czy zn贸w polowa膰 na plusk­wy?

- Hudson, gdyby艣 zechcia艂 chwil臋 zaczeka膰, ju偶 by艣 zna艂 odpowied藕. Rozumiem wasz膮 niecierpliwo艣膰 i cieka­wo艣膰. Nie ma tu wiele do wyja艣niania. Wiemy jedynie, 偶e wci膮偶 nie uda艂o si臋 nam nawi膮za膰 kontaktu z Acheronem. Oficer pok艂adowy Bishop wywo艂a艂 baz臋 Hadley w chwili, gdy Sulaco znalaz艂 si臋 w zasi臋gu 艂膮czno艣ci radiowej. Nie otrzyma艂 odpowiedzi. Stwierdzili艣my ju偶, 偶e satelita prze­ka藕nikowy dzia艂a bez zarzutu, wi臋c nie to jest przyczyn膮 ci­szy w eterze. I jak dot膮d nie wiemy, co ni膮 jest.

- A s膮 jakie艣 domys艂y? - spyta艂 Crowe.

- Istnieje mo偶liwo艣膰, na razie tylko mo偶liwo艣膰, 偶e mo­g膮 ni膮 by膰 organizmy ksenomorficzne.

- Organizmy... Jakie?! - wykrzykn膮艂 zdumiony Wierz­bowski.

Hicks pochyli艂 si臋 ku niemu i szepn膮艂:

- Pluskwy, stary, pluskwy. - Uni贸s艂 g艂ow臋 i spyta艂, tym razem g艂o艣no: - Panie poruczniku, a te organizmy to jakie s膮, je艣li w og贸le tam s膮?

Gorman da艂 znak i Ripley post膮pi艂a krok do przodu. Je­dena艣cie par oczu skupi艂o si臋 na niej niczym muszka celow­nika. Wszystkie czujne, ciekawe, my艣l膮ce. Obcina艂y j膮 od g艂owy po stopy, wci膮偶 niepewne, czy zaliczy膰 „now膮" do grupy Burke'a i Gormana, czy nie. Nie lubi膰 jej powodu nie mieli, obchodzi膰 ich, nie obchodzi艂a - jeszcze jej nie znali.

I dobrze. Nie ma sprawy. Po艂o偶y艂a na stole gar艣膰 male艅­kich dyskietek.

- Tu jest wszystko, co o nich wiem - zacz臋艂a. - W kilku egzemplarzach ka偶da. Mo偶ecie sobie poczyta膰 w kajutach albo nawet pos艂ucha膰 w skafandrach.

Twarz Apone'a rozja艣ni艂a si臋 na tyle, 偶e wykwit艂 na niej leciutki u艣miech.

- Ja tam wolno czytam. Rzu膰 co艣 na rybk臋.

- Taa jest, w艂a艣nie, co艣 na rybk臋. - Potr膮caj膮c rakiet­nice i detonatory, Spunkmayer opar艂 si臋 o stert臋 materia艂贸w wybuchowych, kt贸r膮 mo偶na by zburzy膰 niewielki hotel.

- Dobrze. Wa偶ne jest, 偶eby艣cie dobrze zrozumieli cykl rozwojowy takiego organizmu. Od tego zaczniemy. W艂a艣ci­wie s膮 to dwa r贸偶ne stworzenia. Forma pierwotna wykluwa si臋 ze spory, ze swego rodzaju jaja, i przywiera do ofiary. Wprowadza do jej cia艂a embrion, oddziela si臋 i zdycha. Za­sadniczo jest to wi臋c przemieszczaj膮cy si臋 organ reproduk­cyjny. P贸藕niej...

- To jakby ty, Hicks. - Hudson wyszczerzy艂 do kapra­la z臋by. Hicks zareagowa艂 jak to Hicks: tolerancyjnym u艣miechem.

Ripley zachowa艂a powag臋. Nic, co mia艂o zwi膮zek z achero艅skimi bestiami, nie mog艂o jej rozbawi膰. Ale ona je wi­dzia艂a, na w艂asne oczy, natomiast 偶o艂nierze wci膮偶 nie byli do ko艅ca przekonani, czy Ripley nie opisuje przypadkiem cze­go艣, co istnia艂o tylko w jej wyobra藕ni. Musi by膰 bardzo cierpliwa. A przy nich to rzecz nie艂atwa.

- Embrion, ta druga forma, przebywa w ciele ofiary przez kilka godzin - m贸wi艂a dalej. - Dojrzewa. P贸藕niej... - Musia艂a prze艂kn膮膰 艣lin臋, walcz膮c z nag艂膮 sucho艣ci膮 w gardle. - P贸藕niej wydobywa si臋 na zewn膮trz. Zrzuca sk贸r臋. B艂yskawicznie ro艣nie. Osobnik ju偶 rozwini臋ty przechodzi szybko przez kilka stadi贸w po艣rednich, a偶 w ko艅cu staje si臋...

Tym razem przerwa艂a jej Vasquez.

- Wszystko to cacy, ale mnie interesuje tylko jedno.

- Tak?

- Gdzie one s膮. - Skierowa艂a palec w pust膮 przestrze艅 mi臋dzy Ripley i drzwiami, odwiod艂a kciuk i zastrzeli艂a wyimaginowanego intruza. Ot, taka skromna demonstracja okrutnej krwio偶erczo艣ci.

Jej kumple zareagowali pe艂nymi aprobaty okrzykami i gwizdami.

- Taa jest, Vasquez! Brawo! - Drake jak zwykle wpad艂 w nie ukrywany zachwyt. Vasquez nadano przydo­mek „Morderczyni". Pasowa艂 do niej jak ula艂.

Skin臋艂a g艂ow膮.

- Zawsze do us艂ug - rzuci艂a szorstko. - Zawsze do us艂ug.

Hudson odchyli艂 si臋 w krze艣le, pieszcz膮c jak膮艣 strzelb臋 o niezwykle d艂ugiej i w膮skiej lufie.

- Czy kto艣 tu m贸wi艂 o „obcych"? - spyta艂. - Ona na pewno nie wiedzia艂a, o co chodzi, i my艣la艂a, 偶e chodzi o „nielegalnych obcych", imigrant贸w. Dlatego si臋 czym pr臋dzej zaci膮gn臋艂a.

Vasquez zrobi艂a wymowny gest palcem.

- Wiesz co, Hudson? Ja ci臋 pierdol臋.

- Taa? Jako艣 nie zauwa偶y艂em. Ale zawsze do us艂ug, zawsze do us艂ug - odrzek艂, przedrze藕niaj膮c kole偶ank臋.

- Czy aby nie przeszkadzam w rozmowie, panie Hud­son? - G艂os Ripley by艂 lodowaty jak pancerz Sulaco. - Wiem, 偶e wi臋kszo艣膰 z was traktuje t臋 ekspedycj臋 jak kolejn膮 akcj臋 policyjn膮. Zapewniam pa艅stwa, 偶e tak nie jest. Widzia­艂am to stworzenie. Widzia艂am skutki jego dzia艂alno艣ci. Je艣li si臋 na nie natkniecie, gwarantuj臋, 偶e nie b臋dzie wam do 艣miechu.

Hudson zamilk艂, szczerz膮c g艂upawo z臋by.

Ripley przenios艂a wzrok na Vasquez.

- Mam nadziej臋, 偶e wszystko p贸jdzie tak 艂atwo, jak to sobie wyobra偶acie, szeregowy. Mam szczer膮 nadziej臋, 偶e tak w艂a艣nie b臋dzie, naprawd臋.

Ich oczy spotka艂y si臋. .Ani jedna, ani druga nie odwr贸ci艂a wzroku.

Milczenie przerwa艂 Burke. Stan膮wszy mi臋dzy Ripley i Vasquez, zwr贸ci艂 si臋 do 偶o艂nierzy:

- To na razie wystarczy. Proponuj臋, 偶eby wszyscy spo­kojnie przestudiowali zawarto艣膰 dyskietek, kt贸re Ripley ze­chcia艂a nam przygotowa膰. Zawieraj膮 szereg dodatkowych wiadomo艣ci podstawowych oraz spekulatywn膮, lecz bardzo szczeg贸艂ow膮 wizj臋 graficzn膮, skompilowan膮 przez kompute­ry ostatniej generacji. S膮dz臋, 偶e to was zaciekawi. I jestem pewien, 偶e na jaki艣 czas przykuje wasz膮 uwag臋. - Sko艅czy艂 i odda艂 g艂os Gormanowi.

Porucznik by艂 pe艂en werwy i animuszu, m贸wi艂 jak praw­dziwy dow贸dca, cho膰 na takiego nie wygl膮da艂.

- Pani Ripley, panie Burke, dzi臋kuj臋 pa艅stwu. - Poto­czy艂 wzrokiem po murze oboj臋tnych twarzy. - S膮 jakie艣 py­tania? - Kto艣 z ty艂u podni贸s艂 niedbale r臋k臋. - S艂ucham, Hudson?

Hudson przygl膮da艂 si臋 z uwag臋 swoim paznokciom.

- Czy mo偶na si臋 jeszcze z tej imprezy wypisa膰?

Gorman spiorunowa艂 go spojrzeniem, ale zacisn膮艂 usta i powstrzyma艂 si臋 od wypowiedzenia pierwszej my艣li, jaka przysz艂a mu do g艂owy. Jeszcze raz podzi臋kowa艂 Ripley, kt贸­ra usiad艂a z ulg膮 na krze艣le.

- No dobrze - kontynuowa艂. - Chc臋, 偶eby ca艂a akcja przebieg艂a sprawnie i regulaminowo. Do 贸smej trzydzie艣ci musicie zapozna膰 si臋 ze wszystkimi szczeg贸艂ami analizy tak­tycznej, jasne?

Ten i 贸w j臋kn膮艂, ale na tym si臋 sko艅czy艂o. Nikt nie za­protestowa艂 ostrzej. Przecie偶 nie spodziewali si臋 niczego in­nego.

- Za艂adunek sprz臋tu bojowego, sprawdzanie i mocowanie broni, przygotowanie promu, to nam zajmie siedem godzin. Chc臋, 偶eby wszystko i wszyscy byli gotowi na czas. Odpoczywali艣cie przez trzy tygodnie. Teraz do roboty.

5.

Sulaco wygl膮da艂 jak gigantyczna stalowa muszla unosz膮ca si臋 w bezmiarze czarnego oceanu. Gdy statek wszed艂 na za­planowan膮 orbit臋, wzd艂u偶 pokiereszowanego kad艂uba bezg艂o艣nie zap艂on臋艂y niebieskawe 艣wiate艂ka. Na mostku czuwa艂 Bishop. Nie spuszcza艂 wzroku z instrument贸w i wska藕nik贸w, nie pozwoli艂 sobie nawet na mrugni臋cie okiem. Od czasu do czasu muska艂 palcami ga艂k臋 jakiego艣 potencjometru czy te偶 seri膮 b艂yskawicznych uderze艅 w klawiatur臋 wprowadza艂 do systemu nowe polecenia. Jednak g艂贸wnie tylko obserwowa艂, a komputery Sulaco same radzi艂y sobie z parkowaniem stat­ku na w艂a艣ciwej orbicie. Automatyka, dzi臋ki kt贸rej podr贸偶e mi臋dzygwiezdne sta艂y si臋 mo偶liwe, znacznie zredukowa艂a ro­l臋 Homo sapiens, nadaj膮c cz艂owiekowi status ostatecznego systemu zabezpieczenia. Ludzi zast臋powa艂y teraz syntetyki w rodzaju Bishopa. Badanie kosmosu sta艂o si臋 wi臋c profesj膮 dla biernych pasa偶er贸w.

Kiedy strza艂ki wska藕nik贸w i miernik贸w ustawi艂y si臋 w odpowiedniej pozycji, Bishop obr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 naj­bli偶szego mikrofonu.

- Uwaga na mostku. M贸wi Bishop. Operacja wewn膮trz­orbitalnego manewru parkowania zako艅czona. Procedura wej艣cia geosynchronicznego zako艅czona. Sztuczna grawita­cja dostosowana do grawitacji Acherona. Dzi臋kuj臋 za wsp贸艂prac臋. Mo偶na kontynuowa膰 roboty pok艂adowe.

Bezruch i cisza panuj膮ca w wi臋kszo艣ci pomieszcze艅 statku kontrastowa艂y z ha艂asem wzmo偶onej aktywno艣ci w g艂贸w­nej hali za艂adunkowej. Spunkmeyer siedzia艂 w cylindrycznej kabinie wielkiej 艂adowarki, kt贸ra przypomina艂a szkielet me­chanicznego s艂onia, z tym, 偶e by艂a od s艂onia znacznie pot臋偶­niejsza. R臋kawicowate uchwyty, w kt贸rych tkwi艂y r臋ce i stopy, odczytywa艂y ruchy cz艂owieka, przekazywa艂y je sta­lowym ramionom i nogom maszyny, a te zwielokrotnia艂y si­艂臋 operatora kilkana艣cie tysi臋cy razy.

Spunkmeyer wsun膮艂 d艂ugie, wzmocnione pancerzem 艂apy pod rz膮d kontener贸w ustawionych na wy艂adowanym po brzegi rusztowaniu ze sprz臋tem bojowym i wyj膮艂 pojemnik zawieraj膮cy ma艂okalibrowe pociski taktyczne. P艂ynnymi, lekkimi ruchami zewn臋trznych protez z艂o偶y艂 swe brzemi臋 w 艂adowni promu. W trzewiach ma艂ego stateczku rozleg艂y si臋 natychmiast odg艂osy metalicznych szcz臋kni臋膰 i pobrz臋ki­wa艅: 艂adownia przyj臋艂a skrzyni臋 i automatycznie umocowa艂a j膮 w odpowiednim miejscu. Spunkmeyer ruszy艂 w poszuki­waniu nowego ci臋偶aru. 艁adowarka by艂a mocno poobijana i uwalana smarem. Na jej grzbiecie widnia艂 ledwo widoczny napis: G膮sienica.

Inni 偶o艂nierze obs艂ugiwali niewielkie ci膮gniki lub wysi臋g­niki o mniejszym ud藕wigu. Czasami wykrzykiwali co艣 do siebie, ale na tym koniec - za艂adunek i wszystkie operacje przedstartowe przebiega艂y bez rozm贸w. I bez wypadk贸w, bo cz艂onkowie zespo艂u Gormana wsp贸艂dzia艂ali ze sob膮 niczym tryby na wp贸艂 metalowej, na wp贸艂 organicznej maszynerii. Harowali w stosunkowo ciasnym pomieszczeniu, w pomiesz­czeniu, gdzie nieustannie pracowa艂y niebezpieczne maszyny, a mimo to nikt nikogo nawet nie zadrasn膮艂. Ca艂o艣ci膮 rob贸t kierowa艂 Hicks. Na elektronicznym manife艣cie skre艣la艂 po­zycj臋 za pozycj膮, a od czasu do czasu, gdy kolejna faza przygotowa艅 do zrzutu dobiega艂a ko艅ca, z zadowoleniem kiwa艂 do siebie g艂ow膮.

W zbrojowni Wierzbowski, Drake i Vasquez czy艣cili bro艅 lekk膮. Ich palce porusza艂y si臋 z precyzj膮 automat贸w, kt贸re mocowa艂y sprz臋t w 艂adowni promu. Rozk艂adali strzel­by, pistolety i karabiny, wyjmowali z nich male艅kie p艂ytki obwod贸w scalonych, sprawdzali je, zdmuchiwali kurz i za­b艂膮kane drobinki paku艂, nast臋pnie wsuwali z powrotem w trzewia l艣ni膮cych, metalowo-plastikowych narz臋dzi 艣mier­ci.

Vasquez zdj臋艂a z p贸艂ki sw贸j elpeem, umie艣ci艂a go z czu­艂o艣ci膮 w uchwytach elektronicznego warsztatu i z pomoc膮 komputera rozpocz臋艂a ostatni sprawdzian broni. Logiczny pistolet maszynowy zaprojektowano tak, by operator m贸g艂 go na siebie w艂o偶y膰 niczym ubranie. Wyposa偶ono go w inte­gralny system samonaprowadzania, w niezale偶ny system po­szukiwawczo-detekcyjny i w precyzyjne zawieszenie przegu­bowo-pier艣cieniowe, kt贸re reagowa艂o na ka偶dy, najmniejszy nawet ruch strzelca. Elpeem m贸g艂 praktycznie wszystko. Nie potrafi艂 tylko zwolni膰 w艂asnego spustu.

Vasquez pracowa艂a i u艣miecha艂a si臋 jak do ukochanego dziecka. By艂o to dziecko trudne, skomplikowane, ale Vas­quez wiedzia艂a, 偶e pupilek nie zawiedzie, 偶e obroni przed z艂em i j膮, i jej koleg贸w. Darzy艂a go wi臋ksz膮 dba艂o艣ci膮 i wy­rozumia艂o艣ci膮 ni偶 kt贸regokolwiek z kompan贸w.

Drake doskonale j膮 rozumia艂. On te偶 rozmawia艂 ze swoj膮 broni膮, aczkolwiek by艂y to rozmowy nieme. 呕aden z kumpli nie widzia艂 w tym niczego nienormalnego. Bo wszyscy wie­dzieli, 偶e zabijacy z piechoty kolonialnej s膮 troch臋 niezr贸w­nowa偶eni, a operatorzy elpeem贸w w szczeg贸lno艣ci. Elpee­mowcy traktowali bro艅 jak cz臋艣膰 w艂asnego cia艂a. W prze­ciwie艅stwie do koleg贸w, ich jedyn膮 funkcj膮 by艂o obs艂ugiwa­nie 艣mierciono艣nych pistolet贸w. Drake i Vasquez nie musieli zawraca膰 sobie g艂owy zdobywaniem bieg艂o艣ci w pracy na sprz臋cie telekomunikacyjnym, pilotowaniem promu, nie mu­sieli kierowa膰 transporterem opancerzonym czy nawet po­maga膰 przy za艂adunku. Musieli robi膰 tylko jedno: strzela膰. Bo ich specjalizacj膮 by艂a 艣mier膰.

Oboje kochali swoj膮 prac臋.

Ale nie wszyscy byli r贸wnie zaj臋ci jak 偶o艂nierze. Burke sko艅czy艂 ju偶 to, co mia艂 do zrobienia, a Gorman powierzy艂 nadz贸r nad przygotowaniami Apone'owi. Stali wi臋c z boku i obserwowali krz膮tanin臋.

- Koloni艣ci wci膮偶 milcz膮? - spyta艂 oboj臋tnie Burke. Gorman pokr臋ci艂 g艂ow膮 i zanotowa艂 co艣 w elektronicznym notatniku; najpewniej co艣 zwi膮zanego z procedur膮 za­艂adunkow膮.

- Nie przechwycili艣my nawet jednej zb艂膮kanej fali no艣­nej. Nic. Cisza. Na wszystkich kana艂ach.

- I jeste艣my absolutnie pewni, 偶e to nie satelita przeka藕­nikowy?

- Bishop twierdzi, 偶e sprawdzi艂 go bardzo starannie i 偶e aparatura doskonale reaguje na ka偶de polecenie. M贸wi, 偶e kiedy wchodzili艣my na orbit臋, za pomoc膮 satelity przes艂a艂 na Ziemi臋 standardowy sygna艂 kontrolny. Za kilka dni powin­ni艣my dosta膰 odpowied藕 i je艣li j膮 dostaniemy, b臋dzie to osta­teczne potwierdzenie jego diagnozy. Ale Bishop jest pewien, 偶e seria test贸w, kt贸re sam przeprowadzi艂, gwarantuje nieza­wodno艣膰 wszystkich system贸w.

- A wi臋c rozwi膮zania zagadki trzeba szuka膰 gdzie艣 na powierzchni Acherona.

Gorman kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Czego spodziewali艣my si臋 od samego pocz膮tku. Burke my艣la艂 chwil臋 i spyta艂:

- A co z 艂膮czno艣ci膮 lokaln膮? Przecie偶 s膮 tam wideo­nadajniki, baza musi nawi膮zywa膰 kontakt z operatorami ci膮gnik贸w, musi utrzymywa膰 艂膮czno艣膰 z procesorami atmo­sferycznymi, 偶eby przekazywa膰 i odbiera膰 od nich dane, prawda?

Porucznik pokr臋ci艂 smutno g艂ow膮.

- Je艣li kto艣 tam w og贸le z kim艣 gada, robi to za pomo­c膮 sygna艂贸w dymnych albo luster. Je偶eli nie liczy膰 szum贸w generowanych przez lokalne s艂o艅ce, spektrum elektromagne­tyczne nie istnieje. Nie ma go, po prostu go nie ma.

Burke wzruszy艂 ramionami.

- No c贸偶, nie oczekiwali艣my niczego innego. Ale za­wsze by艂a nadzieja.

- Wci膮偶 jest - odrzek艂 Gorman. - Mo偶e koloni艣ci z艂o偶yli na przyk艂ad masowe 艣luby milczenia? Mo偶e to jaka艣 zbiorowa psychoza, napad przygn臋bienia?

- 艢luby? Dlaczego mieliby sk艂ada膰 艣luby?

- A sk膮d ja mog臋 wiedzie膰? Ot, cho膰by masowe nawr贸­cenie si臋 na religi臋 wymagaj膮c膮 ciszy radiowej.

- Taa. Mo偶e...

Burke chcia艂 wierzy膰 Gormanowi, Gorman Burke'owi. 呕aden z nich ani przez chwil臋 nie wierzy艂 drugiemu. Bo mil­czenie kolonist贸w nie by艂o milczeniem z wyboru. Ludzie lu­bi膮 rozmawia膰, a koloni艣ci w szczeg贸lno艣ci. Mieliby dobro­wolnie wy艂膮czy膰 wszystkie urz膮dzenia 艂膮czno艣ci? Nigdy.

Ripley obserwowa艂a chwil臋 Gormana i Burke'a, po czym skupi艂a uwag臋 na nie zako艅czonym jeszcze procesie za艂a­dunku oraz na czynno艣ciach przedstartowych. Widzia艂a ju偶 wojskowy prom zrzutowy, na filmie, ale pierwszy raz ogl膮­da艂a go z bliska. I poczu艂a si臋 jakby troch臋 bezpieczniej. Po­t臋偶nie opancerzony, dysponuj膮cy przeogromn膮 si艂膮 ognia, wygl膮da艂 jak gigantyczna czarna osa. Akurat kiedy patrzy艂a, do 艂adowni wprowadzono sze艣cioko艂owy transporter opan­cerzony. Mia艂 konstytucj臋 藕le wyprofilowanej sztaby 偶elaza. By艂 niski, przysadzisty i czysto funkcjonalny.

Wyczu艂a jaki艣 ruch i potkn膮wszy si臋 odskoczy艂a w bok.

Zmierza艂 w jej stron臋 Frost, pchaj膮c przed sob膮 w贸zek wy艂adowany jakim艣 skomplikowanym sprz臋tem niewiadomego przeznaczenia.

- Z drogi prosz臋 - rzuci艂 grzecznie.

Przeprosi艂a go, cofn臋艂a si臋 i zn贸w musia艂a ucieka膰, tym razem w innym kierunku, 偶eby nie wpa艣膰 na Hudsona.

- Przepraszam. - Nawet na ni膮 nie spojrza艂, koncen­truj膮c si臋 na prowadzeniu widlaka.

Kln膮c w duchu, ruszy艂a przez zorganizowany chaos w po­szukiwaniu Apone'a. Starszy sier偶ant gaw臋dzi艂 z Hicksem na temat wykazu kontrolnego, kt贸ry uwa偶nie przegl膮dali. Rip­ley stan臋艂a z boku i milcz膮c czeka艂a, a偶 sier偶ant zauwa偶y jej obecno艣膰.

- Ma pani co艣 do mnie? - spyta艂 ciekawie.

- Owszem. Czuj臋 si臋 tu jak pi膮te ko艂o u wozu i mam do艣膰 siedzenia z za艂o偶onymi r臋kami.

Na twarzy Apone'a wykwit艂 szeroki u艣miech.

- Wszyscy mamy tego do艣膰. I co w zwi膮zku z tym?

- Nie macie tu dla mnie czego艣 do roboty?

Podrapa艂 si臋 po g艂owie, zerkaj膮c niepewnie na Ripley.

- No nie wiem... A tak w og贸le to co pani umie?

Wyci膮gn臋艂a r臋k臋.

- Umiem to obs艂ugiwa膰. Jestem operatorem portowym drugiej klasy. Robi臋 karier臋 w nowym zawodzie.

Apone poszed艂 wzrokiem za jej r臋k膮. Najwi臋ksza 艂ado­warka Sulaco odpoczywa艂a w niszy remontowej. Ludzi Apone'a cechowa艂a wszechstronno艣膰, ale przede wszystkim byli 偶o艂nierzami. Nale偶eli do korpusu piechoty kolonialnej, nie do brygady robotniczej. Dodatkowa para r膮k bardzo by si臋 przyda艂a, zw艂aszcza 偶e r臋ce te odlano ze stop贸w tytanu.

Hicks przybra艂 sceptyczny wyraz twarzy, Apone za艣, z r贸wnym sceptycyzmem, rzuci艂:

- Wie pani, to nie zabawka...

- Nie szkodzi, do Bo偶ego Narodzenia daleko - odpar­艂a lapidarnie.

Sier偶ant 艣ci膮gn膮艂 usta.

- Druga klasa portowa, h臋?

W odpowiedzi zrobi艂a w ty艂 zwrot, pomaszerowa艂a w stron臋 maszyny, wspi臋艂a si臋 po szczeblach drabinki i usiad艂a w kabinie zabezpieczonej pancern膮 klatk膮. Szybki rzut oka na desk臋 rozdzielcz膮 i zgodnie z wcze艣niejszymi przypuszczeniami stwierdzi艂a, 偶e 艂adowarka r贸偶ni si臋 nieco od tych, na jakich pracowa艂a w porcie. Chyba jaki艣 nowszy model, pomy艣la艂a. Trzasn臋艂a kilkoma prze艂膮cznikami i w艂膮­czy艂a silnik W brzuchu maszyny rozleg艂 si臋 basowy j臋k, kt贸­ry szybko przeszed艂 w monotonny, cichy szum.

R臋ce i stopy wsun臋艂a w otwory r臋kawicowatych uchwy­t贸w. Niczym skamienia艂y dinozaur nagle przywr贸cony 偶yciu maszyna wyprostowa艂a tytanowe 艂apy, d藕wign臋艂a si臋 w g贸r臋 i dudni膮c po stalowej pod艂odze, ruszy艂a ku 艣cianie kontene­r贸w. Wysun臋艂a olbrzymie szpony, opu艣ci艂a je i wbi艂a w uch­wyty no艣ne pojemnika stoj膮cego najwy偶ej. Ripley zdj臋艂a kontener ze sterty i zawr贸ci艂a w stron臋 Hicksa i Apone'a.

- Gdzie to postawi膰? - spyta艂a przekrzykuj膮c szum silnik贸w.

Hicks zerkn膮艂 na sier偶anta i uni贸s艂 z aprobat膮 brew. Przygotowania osobiste sz艂y w takim samym tempie jak za艂adunek promu, ale ze znacznie wi臋ksz膮 staranno艣ci膮. Mog艂o nawali膰 wszystko: transporter opancerzony, sprz臋t, jakim go wypchano, 艂膮czno艣膰, wspomaganie, ale 偶aden 偶o艂­nierz nigdy nie dopu艣ci艂by do tego, 偶eby zawiod艂a go w艂asna bro艅. Bo ka偶de z nich, czy to m臋偶czyzna, czy kobieta, by艂o w stanie prowadzi膰 i wygra膰 ma艂膮 wojn臋. Bez niczyjej po­mocy.

Najpierw sprawdzili, czy pancerne kamizelki nie s膮 przy­padkiem odkszta艂cone lub p臋kni臋te. P贸藕niej w艂o偶yli specjal­ne buty, odporne na wp艂yw praktycznie ka偶dych warunk贸w atmosferycznych, nie poddaj膮ce si臋 kwasom, z臋bom czy k艂om. Potem przysz艂a kolej na samowystarczalne zasobniki plecowe, dzi臋ki kt贸rym delikatna istota ludzka mog艂a przetrwa膰 ponad miesi膮c we wrogim dla siebie 艣rodowisku. Nast臋pnie wszyscy za艂o偶yli mocne uprz臋偶e, kt贸re przytrzy­mywa艂y ich zapobiegaj膮c urazom, jakich mogli si臋 nabawi膰 czy to podczas szale艅czego lotu promem zrzutowym, czy podczas jazdy transporterem po ci臋偶kim terenie. P贸藕niej he艂my chroni膮ce czaszk臋 i os艂ony na oczy. I jeszcze zestawy tele zapewniaj膮ce 艂膮czno艣膰 z promem, z transporterem i z kumplami ubezpieczaj膮cymi ty艂y.

Palce 艣miga艂y po zatrzaskach i zapi臋ciach. Pewnie, p艂yn­nie. Kiedy wszystko zosta艂o ju偶 sprawdzone i przygotowane do dzia艂a艅 bojowych, ca艂a procedura rozpocz臋艂a si臋 od po­cz膮tku. A kiedy i ona dobieg艂a ko艅ca, minut臋 czasu, jaka im pozosta艂a - je艣li w og贸le pozosta艂a - sp臋dzali na ogl臋dzi­nach sprz臋tu s膮siada.

Apone przechadza艂 si臋 mi臋dzy swoimi lud藕mi, dyskretnie ich kontroluj膮c, chocia偶 wiedzia艂, 偶e lustracja jest ca艂kowicie zb臋dna. Sier偶ant by艂 jednak zwolennikiem starej, pedantycz­nej szko艂y przetrwania. Nie dopi臋ty zatrzask? Przeoczona sprz膮czka? Nale偶a艂o to poprawi膰 teraz, ju偶, bo p贸藕niej, gdy sprawy przybiera艂y z艂y obr贸t, wszelkie zaniedbania okazy­wa艂y si臋 zwykle fatalne w skutkach.

- Rusza膰 si臋, dziewczyny! Na lini臋 wymarszu! Szybciej, szybciej! Nie spa膰 mi tam!

Bez艂adnie, po dw贸ch, po trzech, rozgadani i podekscy­towani, ruszyli w stron臋 promu. Gdyby tylko zechcia艂, Apo­ne m贸g艂 ich ustawi膰, kaza膰 sformowa膰 pi臋kny szereg, wy­r贸wna膰 krok, ale jego ludzie do pi臋knych nie nale偶eli i nie zamierza艂 im m贸wi膰, jak maj膮 chodzi膰. Z zadowoleniem powita艂 fakt, 偶e nowy porucznik nauczy艂 si臋 ju偶 trzyma膰 j臋­zyk za z臋bami. Rozmawiaj膮c p贸艂g艂osem, wchodzili do pro­mu. Nie powiewa艂y im flagi i sztandary, nie przygrywa艂a orkiestra, cho膰by z magnetofonu. Ich hymnem by艂y wi膮zan­ki znanych, nie藕le ju偶 zu偶ytych przekle艅stw, jakie do siebie puszczali: wyzywaj膮co-prowokuj膮ce s艂owa, wypowiadane przez ludzi maj膮cych wkr贸tce stawi膰 czo艂a 艣mierci. Apone kl膮艂 razem z nimi. Bo piechota zawsze kl臋艂a, od tysi臋cy lat. Bo 偶o艂nierze wiedzieli, 偶e w 艣mierci, 偶e w umieraniu, nie ma nic szlachetnego. Tylko irytuj膮ce poczucie ostateczno艣ci.

Gdy znale藕li si臋 w promie, od razu wsiedli do transporte­ra; transporter mia艂 opu艣ci膰 艂adowni臋 w chwili, gdy prom osi膮dzie na powierzchni planety. Lot b臋dzie przez to ko­szmarnie niewygodny, ale 偶o艂nierzy Korpusu Piechoty Ko­lonialnej nikt nigdy nie rozpieszcza艂.

Jak tylko usiedli, zabezpieczono drzwi i rozleg艂 si臋 kla­kson sygnalizuj膮cy rozhermetyzowanie 艂adowni Sulaco. Ro­boty serwisowe w pop艂ochu szuka艂y schronienia. Zamruga艂y 艣wiat艂a ostrzegawcze.

呕o艂nierze siedzieli naprzeciwko siebie, w dw贸ch rz臋dach. Mi臋dzy rz臋dami bieg艂o w膮skie przej艣cie. W otoczeniu osi艂­k贸w ubranych w wielkie, niezdarne pancerze Ripley czu艂a si臋 ma艂a i bezbronna. Opr贸cz ubrania s艂u偶bowego mia艂a na so­bie tylko kurtk臋 lotnicz膮 i s艂uchawki na uszach. Nikt nie zaoferowa艂 jej cho膰by pistoletu.

Hudson by艂 zbyt podekscytowany, 偶eby usiedzie膰 na miejscu. Wezbrany strumie艅 adrenaliny zrobi艂 swoje i kapral 藕renice mia艂 jak spodki od herbaty. Ruchy drapie偶ne, nerwowe - grasowa艂 w przej艣ciu niczym kot gotuj膮cy si臋 do skoku. Chodzi艂 i wyrzuca艂 z siebie nieustanny potok psychastenicznej paplaniny; w ma艂ej, zamkni臋tej przestrzeni wszyscy musieli go znosi膰.

- Jestem gotowy, s艂yszycie, jestem gotowy do akcji. Nie wierzycie? Jestem najlepszy, jestem najlepszy z najlepszych, nie ma na mnie haka, nie w艂azi膰 mi w drog臋, nie zaczyna膰, nie ze mn膮... Hej, Ripley! ,

Pos艂a艂a mu spojrzenie bez wyrazu.

- Nie martw si臋, panienko. Obronimy ci臋. Ja i m贸j od­dzia艂. Wiesz, kim oni s膮? To maszyny do zabijania, maszyny doskona艂e! Sp贸jrz no tylko. - Uwa偶aj膮c na bezpiecznik, trzasn膮艂 prze艂膮cznikami bezodrzutowego serwodzia艂ka za­mocowanego w stojaku na g贸rnej p贸艂ce. - To jest dzia艂o zaporowe wyposa偶one w niezale偶ny, laserowo-cz膮steczkowy system samonaprowadzania. Cacuszko, nie? Szuuuuuu! I p贸艂 miasta szlak trafi艂. Mamy tu inteligentne pociski taktyczne, strzelby impulsowe z fazownikami plazmy, gra­natniki, mamy dzia艂ka sonicznie-elektroniczne, mamy atom贸wki-bezpud艂贸wki, mamy no偶e, dzidy...

Hicks wyci膮gn膮艂 r臋k臋, chwyci艂 Hudsona za uprz膮偶, szarpn膮艂 i posadzi艂 kaprala na wolnym miejscu obok siebie. M贸wi艂 cicho, ale Ripley go us艂ysza艂a.

- Daj se spok贸j.

Hudson nagle spotulnia艂.

- Jasne, Hicks.

Ripley podzi臋kowa艂a Hicksowi skinieniem g艂owy. M艂oda twarz, stare oczy, my艣la艂a, przygl膮daj膮c si臋 starszemu kapra­lowi. Widzia艂 zbyt wiele ni偶 w swoim czasie powinien. Prawdopodobnie wi臋cej, ni偶 chcia艂. Z ulg膮 przyj臋艂a cisz臋, ja­ka zapad艂a po monologu Hudsona. W ciszy i tak czai艂o si臋 do艣膰 histerii. Nie mia艂a ochoty na wi臋cej.

Kapral pochyli艂 si臋 ku niej.

- Niech pani nie zwraca na niego uwagi - szepn膮艂. ­Niech pani na nikogo nie zwraca uwagi. Oni wszyscy s膮 tacy sami, ale kiedy przyjdzie co do czego, nie znajdzie pani lep­szych.

- Je艣li zobacz臋, 偶e umie strzela膰 tak samo jak gada膰, to ci艣nienie mi troch臋 spadnie.

Hicks wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu.

- Tym niech si臋 pani nie martwi. Hudson jest 艂膮czno艣­ciowcem, ale to specjalista od walk w terenie zabudowanym, jak ka偶dy z nas.

- Pan te偶?

Usiad艂 wygodniej. By艂 zadowolony, zwarty i gotowy. - Nie przylecia艂em tutaj, 偶eby prowadzi膰 pizzeri臋 - odrzek艂.

J臋kn臋艂y silniki. Prom drgn膮艂, gdy chwytaki wysun臋艂y go z 艂adowni Sulaco.

- Ludzie - wymamrota艂 Frost - czy kto艣 sprawdza艂 drzwi? Jak ich dobrze nie zamkn臋li艣my, zaraz wylecimy z tej trumny i wyl膮dujemy na dnie promu.

- Spoko, dzieci - rzek艂a Dietrich. - Sama je spraw­dza艂am. Jeste艣my bezpieczni jak u mamusi. Nasz sze艣cioko­艂owiec ruszy dopiero wtedy, kiedy usi膮dziemy gdzie trzeba, nie wcze艣niej.

Frostowi wyra藕nie ul偶y艂o.

Silniki gra艂y coraz g艂o艣niej. Wyszli z zasi臋gu sztucznego pola grawitacyjnego Sulaco i 偶o艂膮dki podjecha艂y im do gar­de艂. Byli teraz wolni i spokojnym dryfem odp艂ywali od wielkiego transportowca. Wkr贸tce, w bezpiecznej odleg艂o艣ci od statku, silniki zagrzmi膮 pe艂n膮 moc膮. G-zero: niewa偶kie r臋ce i nogi pop艂yn臋艂y, ale cia艂a - dzi臋ki uprz臋偶om mocuj膮cym - ani drgn臋艂y. Ryk silnik贸w. Transporter rozdygota艂 si臋 gwa艂townie. Grawitacja powr贸ci艂a, bior膮c na ludziach od­wet.

Burke sprawia艂 wra偶enie cz艂owieka, kt贸ry wsiad艂 na lu­ksusowy jacht i rozkoszuj膮c si臋 s艂o艅cem Jamajki, p艂ynie so­bie na ryby. U艣miechni臋ty od ucha do ucha, nie m贸g艂 si臋 ju偶 doczeka膰 prawdziwej przygody.

- Nareszcie ruszamy, prosz臋 pa艅stwa! - wykrzykn膮艂.

Ripley zamkn臋艂a oczy i prawie natychmiast je otworzy艂a. Wszystko, byle nie to. Czer艅 wewn臋trznej strony obu po­wiek, niczym male艅kie wideoekraniki, tryska艂a snopami ob艂膮kanych iskier i wianuszkami szybuj膮cych zielonkawych plam. W plamach majaczy艂y koszmarne cienie. Spi臋te, pewne siebie twarze Frosta, Crowe'a, Apone'a i Hicksa by艂y widokiem znacznie mniej stresuj膮cym.

W kabinie promu Spunkmeyer i Ferro trzymali stery i uwa偶nie obserwowali wska藕niki kontrolne. W miar臋 wzro­stu pr臋dko艣ci w transporterze ros艂o przeci膮偶enie. Ten i 贸w z trudem opanowywa艂 dr偶enie ust. Nikt nic nie m贸wi艂. Prom run膮艂 ku atmosferze planety.

Pod nimi zia艂a szara otch艂a艅. Ciemna warstwa chmur spowijaj膮ca powierzchni臋 Acherona sta艂a si臋 nagle czym艣 wi臋cej ni偶 per艂owo l艣ni膮c膮 艂awic膮, kt贸r膮 podziwiali z g贸ry. Atmosfera by艂a g臋sta i niespokojna. Wrza艂a nad pustyniami i martwymi ska艂ami, czyni膮c 艣wiat niewidzialnym. Postrze­ga艂y go tylko i wy艂膮cznie skomplikowane detektory i emito­ry sygna艂贸w lustrzanych.

Prom przebi艂 g贸rn膮 warstw臋 pr膮d贸w atmosferycznych, wstrz膮sn膮艂 si臋 i zachybota艂. Kierowany wprawn膮 r臋k膮 Ferro, otoczony rozszala艂ymi strumieniami py艂u, stateczek walczy艂 z huraganow膮 nawa艂nic膮.

W interkomie zabrzmia艂 lodowato spokojny g艂os Ferro.

- Przechodz臋 na skaner... Nic. Widzialno艣膰 zerowa. Idealne miejsce na piknik. Co za kupa g贸wna...

- Dwa cztery zero. - Spunkmeyer by艂 zbyt zaj臋ty, 偶e­by odpowiedzie膰 w tym samym stylu. - Zej艣cie nominalne do powierzchni. Kad艂ub nam zaczyna troch臋 jonizowa膰.

Ferro rzuci艂a okiem na wska藕nik.

- Mocno?

Nie. Filtry z tym sobie poradz膮. Wiatr dwie艣cie plus. - Mi臋dzy ich stanowiskami o偶y艂 martwy dotychczas ekran, pokazuj膮c topograficzny model obszaru, nad kt贸rym lecieli. - Jest skaner powierzchniowy - zameldowa艂 i doda艂: - A czego si臋 spodziewa艂a艣, Ferro? Tropikalnych pla偶y? ­Trzasn膮艂 d藕wigienkami trzech prze艂膮cznik贸w. - Zaczynaj膮 si臋 pr膮dy cieplne. No艣no艣膰 pionowa nieprzewidywalna. B臋­dzie karuzela.

- Jasne. - Wcisn臋艂a przycisk. - Wszystko zgodnie z programem. Przynajmniej pogoda si臋 tu nie zmieni艂a. ­Zerkn臋艂a na wska藕nik. - Przed nami turbulencje. I to ostre.

W interkomie jej g艂os zabrzmia艂 偶ywo i energicznie.

- Tu Ferro. Sami widzicie, co si臋 tam na dole dzieje. Letni wietrzyk to nie jest. Uwaga na ty艂ki, bo wam poodpa­daj膮.

Ripley ogarn臋艂a wzrokiem 偶o艂nierzy st艂oczonych w cias­nym wn臋trzu transportera. Hicks osun膮艂 si臋 w uprz臋偶y i, po­chylony, w najlepsze spa艂. Wygl膮da艂o na to, 偶e gwa艂towne wstrz膮sy zupe艂nie mu nie przeszkadzaj膮. Inni siedzieli spo­kojnie, patrz膮c w pustk臋, rozmy艣laj膮c o swoich sprawach. Hudson gada艂 do siebie bezd藕wi臋cznie i nies艂yszalnie. Jego wargi porusza艂y si臋 nieprzerwanie, wyrzucaj膮c potok nie­mych s艂贸w. Nie usi艂owa艂a ich odczyta膰.

Burke z profesjonalnym zainteresowaniem przygl膮da艂 si臋 艣cianom transportera. Naprzeciwko niego siedzia艂 Gorman. Zblad艂, zacisn膮艂 powieki, czo艂o i szyj臋 mia艂 zroszone kropel­kami potu. Jego r臋ce nieustannie si臋 porusza艂y, rozmasowu­j膮c kolana. Zesztywnia艂y mu nogi czy ze strachu zwilgotnia­艂y d艂onie...? my艣la艂a Ripley. Mo偶e do niego zagada膰? Cza­sami to ludziom pomaga.

- Ile ma pan za sob膮 zrzut贸w, poruczniku? - spyta艂a.

Otworzy艂 oczy, nieprzytomnie zamruga艂.

- Trzydzie艣ci osiem. Symulowanych.

- A bojowych? - spyta艂a uszczypliwie Vasquez.

Gorman pr贸bowa艂 odpowiedzie膰 tak, jak gdyby ilo艣膰 zrzut贸w bojowych nie mia艂a 偶adnego znaczenia. W czym sprawa? To przecie偶 niewa偶ne.

- Dwa. Trzy, 艂膮cznie z tym. A bo co?

Vasquez i Drake wymienili szybkie, wymowne spojrze­nia. Nie musieli nic m贸wi膰. Ripley wbi艂a oskar偶ycielski wzrok w Burke'a, kt贸ry zareagowa艂 z oboj臋tn膮 bezradno艣­ci膮. Jego mina m贸wi艂a: Czego si臋 czepiasz? Jestem przecie偶 cywilem i nie mam wp艂ywu na decyzje personalne wojsko­wych.

Co by艂o oczywi艣cie wierutn膮 bzdur膮, ale k艂贸tnie niczego by teraz nie zmieni艂y - Acheron le偶a艂 daleko poza zasi臋­giem ziemskiej biurokracji. Zagryz艂a wi臋c doln膮 warg臋, 偶eby nie pokaza膰 po sobie, jak j膮 to zdenerwowa艂o. Gorman spra­wia艂 wra偶enie oficera w miar臋 kompetentnego. Poza tym, w razie konfrontacji czy walki dowodzenie przejmie Apone. Apone i Hicks.

W interkomie wibrowa艂y teraz g艂osy pilot贸w. Dogryzali sobie i wymieniali 偶arciki. Ferro by艂a lepsza; wygrywa艂a trzy do jednego. W wolnych chwilach, kiedy nie dowcipkowali i nie narzekali, sterowali promem.

- Zwrot przed ko艅cowym podej艣ciem - m贸wi艂a Ferro. - Od siedem - zero - dziewi臋膰. Schodz臋.

- Jak zejdziesz na dobre, przynios臋 ci kwiatki - mruk­n膮艂 Spunkmeyer. Stary lotniczy dowcip. Ferro pu艣ci艂a go mimo uszu.

- Uwa偶aj na sw贸j ekran. Nie mog臋 tego bydlaka pro­wadzi膰 i gapi膰 si臋 jednocze艣nie na wska藕nik ukszta艂towania terenu. Zaraz wpakujesz nas w jak膮艣 g贸r臋. - Chwila ciszy. - Gdzie jest ta cholerna latarnia kierunkowa?

- U mnie cisza - odrzek艂 spokojnie Spunkmeyer. ­Pewnie siad艂a razem z ca艂膮 sieci膮.

- Co ty pieprzysz? Latarnie i markery maj膮 niezale偶ne zasilanie.

- Jasne. To sama jej sobie poszukaj.

- Szlag by to... Zaraz zobacz臋 kogo艣 wymachuj膮cego czerwon膮 chor膮giewk膮.

Cisza. Nikt z grupy Gormana nie wydawa艂 si臋 zaniepo­kojony czy zdenerwowany. Ferro i Spunkmeyer l膮dowali ju偶 w gorszych warunkach i zawsze siadali mi臋ciutko niczym pi贸rko przy bezwietrznej pogodzie.

Zn贸w us艂yszeli g艂os Ferro.

- Wiatr zel偶a艂. Latawce mo偶na puszcza膰. Postaramy si臋 go utrzyma膰 przez chwil臋 w maksymalnie stabilnej pozycji, 偶eby艣cie mogli rozpakowa膰 swoje zabawki.

Nag艂e poruszenie w艣r贸d 偶o艂nierzy. Ostatnie przygotowa­nia przed l膮dowaniem. Gorman rozpi膮艂 uprz膮偶 i ruszy艂 przej艣ciem do centrum dowodzenia taktycznego w przedniej cz臋艣ci transportera. Nie chc膮c przeszkadza膰 偶o艂nierzom, Burke i Ripley poszli za nim.

Wcisn臋li si臋 do niewielkiego pomieszczenia. Gorman usiad艂 za konsolet膮. Burke stan膮艂 za fotelem i m贸g艂 teraz zagl膮da膰 porucznikowi przez rami臋. Ripley odnotowa艂a z zadowoleniem, 偶e je艣li chodzi o sprawno艣膰 techniczn膮, Gormanowi niczego na szcz臋艣cie nie brakowa艂o. Wyra藕nie mu ul偶y艂o i cieszy艂 si臋, 偶e wreszcie ma co艣 do roboty. Niczym organista wydobywaj膮cy d藕wi臋ki z klawiszy i peda­艂贸w, o偶ywia艂 palcami kolejne wska藕niki i ekrany.

Z kabiny promu doszed艂 ich g艂os Ferro. Pobrzmiewa艂a w nim delikatna nutka triumfu.

- Namierzy艂am w ko艅cu t臋 latarni臋. Sygna艂 jest s艂aby, ale wyra藕ny. I rozchmurzy艂o si臋 troch臋. Mo偶na przej艣膰 na optyczn膮. Widzimy Hadley.

- I jak wygl膮da? - rzuci艂 do mikrofonu Gorman.

- Jak reklam贸wkach - odrzek艂a z ironi膮. - Naj­pi臋kniejszy zak膮tek w Galaktyce. Nic tylko przyje偶d偶a膰 tu na wakacje. Masywne budowle, zapuszczone. Jest kilka 艣wiate艂, wi臋c tu i 贸wdzie maj膮 jednak jakie艣 zasilanie. Z tej odleg艂o艣ci trudno powiedzie膰, czy to zwyczajne lampy, czy 艣wiat艂a ostrzegawczo-awaryjne. Zreszt膮 niewiele ich tam. Mo偶e trafili艣my na por臋 snu. Tak czy siak, wol臋 ju偶 dwa tygodnie na Antarktydzie.

- Spunkmeyer? A twoje wra偶enia?

- B臋dziecie musieli uwa偶a膰 na wiatr, to na pewno. Z tego, co widz臋, nikt ich chyba nie zbombardowa艂. Budow­le wydaj膮 si臋 nietkni臋te. Ale patrzymy z g贸ry, 艣wiat艂o jest kiepskie, mog臋 si臋 myli膰. Jeste艣my tu zbyt zaj臋ci, 偶eby uru­chomi膰 skaner i dok艂adnie przeczesa膰 teren. Bardzo nam przykro.

- Nic nie szkodzi. Zajmiemy si臋 tym osobi艣cie.

Gorman przeni贸s艂 wzrok na rz臋dy monitor贸w. Im bli偶ej l膮dowania, tym wydawa艂 si臋 pewniejszy siebie. Mo偶e ma tyl­ko l臋k wysoko艣ci...? - zastanawia艂a si臋 Ripley. Je艣li tak, b臋dzie mog艂a wreszcie odetchn膮膰.

Opr贸cz monitor贸w taktycznych w konsolet臋 wbudowano kilkadziesi膮t male艅kich ekranik贸w, po dwa na ka偶dego 偶o艂nierza. Pod wszystkimi widnia艂y tabliczki z nazwiskami. Rz膮d g贸rny przekazywa艂 obraz z kamer zamocowanych na he艂mach bojowych. Dolny wy艣wietla艂 informacje o stanie organizmu: EEG, EKG, cz臋stotliwo艣膰 oddechu, puls, ostro艣膰 widzenia i tak dalej. Nadzoruj膮cy monitory dyspo­nowa艂 tak膮 ilo艣ci膮 danych, 偶e w ka偶dej chwili m贸g艂 bezb艂臋d­nie ustali膰, a w jakim stanie psychofizycznym znajduje si臋 dany 偶o艂nierz.

Nad podw贸jnym rz臋dem male艅kich ekranik贸w, nieco z boku, usytuowano monitory wi臋ksze, dzi臋ki kt贸rym pasa­偶erowie transportera mogli ogl膮da膰 wszystko to, co dzia艂o si臋 wok贸艂 pojazdu.

Gorman wcisn膮艂 kilka przycisk贸w. Ukryte czujniki pisn臋­艂y i pos艂usznie zareagowa艂y na komend臋.

- Wygl膮da nie藕le... - mrukn膮艂 ni to do siebie, ni do obserwuj膮cych go cywil贸w. - Przygotowa膰 si臋.

Ripley z miejsca wypatrzy艂a, 偶e strza艂ki wska藕nik贸w ci艣­nienie krwi ani drgn臋艂y, co by艂o zdumiewaj膮ce. A puls 偶ad­nego z 偶o艂nierzy nie przekracza艂 siedemdziesi臋ciu pi臋ciu ude­rze艅 na minut臋!

Na jednym z monitor贸w zamiast wn臋trza transportera wida膰 by艂o niewyra藕ne pasy zak艂贸ce艅.

- Drake, sprawd藕 swoj膮 kamer臋 - rozkaza艂 Gorman. - Nie mam obrazu. Frost, poka偶 mi Drake'a. Mo偶e to ja­kie艣 uszkodzenie zewn臋trzne.

Obraz na monitorze Frosta zmieni艂 si臋, pokazuj膮c os艂o­ni臋t膮 he艂mem twarz operatora elpeemu. Drake grzmotn膮艂 si臋 w g艂ow臋 zasilaczem. Jego ekran natychmiast o偶y艂.

- Teraz w porz膮dku. Daj mi panoram臋. Obr贸膰 si臋 tro­ch臋.

Drake obr贸ci艂 si臋.

- Wpadli艣my na to jeszcze w szk贸艂ce - t艂umaczy艂 obserwuj膮cemu go dow贸dcy. - Trzeba tylko pami臋ta膰, 偶eby uderzy膰 w lew膮 stron臋 he艂mu, bo inaczej nie dzia艂a.

- A je艣li uderzysz w praw膮? - spyta艂a ciekawie Ripley.

- Prze艂adujesz czujnik reguluj膮cy ci艣nienie wewn臋trzne - odrzek艂. - Takie male艅stwo, kt贸re utrzymuje ci he艂m na g艂owie, - Drake u艣miechn膮艂 si臋 do kamery krwio偶erczym u艣miechem. - Prze艂adujesz go i ga艂ki oczne imploduj膮, a m贸zg eksploduje.

- M贸zg? Jaki m贸zg? - prychn臋艂a Vasquez.

Drake zamierzy艂 si臋 akumulatorkiem, pr贸buj膮c trzas­n膮膰 j膮 w praw膮 stron臋 he艂mu.

Apone uciszy艂 ich. Doskonale wiedzia艂, 偶e bez wzgl臋du na to, czy kamera Drake b臋dzie funkcjonowa膰 prawid艂owo czy nie, operator elpeemu przy pierwszej sposobno艣ci zdejmie he艂m i za艂o偶y t臋 koszmarn膮, sflacza艂膮 czapeczk臋, a Vas­quez kolorow膮 chustk臋. To oczywi艣cie ubi贸r nie regulami­nowy. Ale oboje twierdzili, 偶e he艂my utrudniaj膮 ruch celo­wnik贸w i skoro tak uwa偶ali, Apone nie zamierza艂 z nimi dyskutowa膰. Mogli nawet ostrzyc si臋 na zero i walczy膰 z na­gimi czaszkami, byle tylko celnie strzelali.

- No dobra. Dru偶yna A, zbiera膰 si臋. Jeszcze raz sprawdzi膰 systemy awaryjne i zasilacze. Co艣 nie b臋dzie gra艂o i padniecie mi trupem zaraz po wyj艣ciu, podczas rozwijania szyku bojowego. Wtedy si臋, cholera, do was dobior臋. Jak to straszyd艂o was nie zaciuka, zaciukam was ja, osobi艣cie. No, rusza膰 si臋, rusza膰. Macie tylko dwie minuty. - Zerkn膮艂 w prawo. - I niech kto艣 wreszcie obudzi Hicksa.

Ten i 贸w parskn膮艂 g艂o艣nym 艣miechem.

Ripley spojrza艂a na biomonitor, pod kt贸rym widnia艂a tabliczka z nazwiskiem kaprala, i te偶 nie mog艂a powstrzy­ma膰 si臋 od u艣miechu. Wykresy i liczby na ekranie charakte­ryzowa艂y osobnika straszliwie znudzonego. Zast臋pca Apo­ne'a spa艂 snem g艂臋bokim i zdrowym; akurat przechodzi艂 faz臋 REM. Pewnie 艣ni o s艂o艅cu i o 艂agodnym, balsamicznym kli­macie, my艣la艂a Ripley. Szkoda, 偶e nie umia艂a tak odpoczy­wa膰. Kiedy艣... Kiedy艣, owszem, tak. Mo偶e zn贸w si臋 nauczy? Gdy ekspedycja dobiegnie ko艅ca...?

W transporterze rozgorza艂a gor膮czkowa krz膮tanina. Rozdawano zasobniki plecowe i bro艅. Vasquez i Drake po­magali sobie przy nak艂adaniu skomplikowanych uprz臋偶y elpeem贸w.

G艂贸wny ekran w centrum operacyjnym pokazywa艂 to, co widzieli Spunkmeyer i Ferro. Dok艂adnie przed nimi strzela艂 w niebo idealny sto偶ek metalowego wulkanu, pluj膮cy w chmury gor膮cymi gazami. Zewn臋trzne mikrofony t艂umi艂y nieco ryk procesora.

- Ile takich tu jest? - spyta艂a Ripley Burke'a.

- Trzydzie艣ci albo co艣 ko艂o tego. Nie wiem, gdzie do­k艂adnie s膮, nie znam namiar贸w. S膮 rozrzucone po ca艂ej pla­necie. W艂a艣ciwie nie, nie rozrzucone. S膮 tak rozlokowane, 偶eby zapewni膰 optymaln膮 emisj臋 gaz贸w do atmosfery. Ka偶­dy jest w pe艂ni zautomatyzowany, a ich wydajno艣膰 jest kon­trolowana z Centrum Operacyjnego w Hadley. Intensyw­no艣膰 emisji jest dostosowana do aktualnego sk艂adu powie­trza. Kiedy艣, kiedy atmosfera stanie si臋 prawdziwie ziemska, wy艂膮cz膮 si臋 samoczynnie. Ale do tego czasu b臋d膮 pracowa艂y na okr膮g艂o, ca艂膮 dob臋, przez nast臋pne dwadzie艣cia, trzy­dzie艣ci lat. S膮 drogie i niezawodne. Tak przy okazji, to nasz produkt.

Przy gigantycznej, masywnej wie偶y prom wygl膮da艂 jak male艅ki dryfuj膮cy py艂ek. Robi艂a wra偶enie. Jak wszyscy ci, kt贸rych praca zawiod艂a w kosmos, Ripley s艂ysza艂a o urz膮­dzeniach terraformacyjnych, ale nigdy nie s膮dzi艂a, 偶e kiedy­kolwiek ujrzy je na w艂asne oczy.

Gorman poruszy艂 d藕wigni膮, obr贸ci艂 zewn臋trzne kamery i skierowa艂 je lekko w d贸艂. Ujrzeli przed sob膮 milcz膮ce da­chy niskich zabudowa艅.

- Trzymaj na czterdziestu - rozkaza艂 Ferro przez mi­krofon konsolety. - Zatocz wolny kr膮g nad kompleksem. Nie s膮dz臋, by艣my co艣 zauwa偶yli, ale takie s膮 przepisy, wi臋c zrobimy kr膮g.

- Nie ma sprawy - odpowiedzia艂a. - Ale trzymajcie si臋 tam. Kiedy b臋dziemy schodzili po spirali, mo偶e troch臋 rzuca膰. Pami臋tajcie, 偶e to nie samolot, tylko parszywy prom zrzutowy. Wyrafinowane manewry suborbitalne nie nale偶膮 do jego najmocniejszych stron.

- R贸bcie, co m贸wi臋, kapralu, i przesta艅cie ju偶 gada膰.

- Taa jest, panie poruczniku. - Ferro doda艂a co艣 je­szcze, tym razem cicho, i mikrofon tego nie wychwyci艂. Rip­ley w膮tpi艂a, czy by艂o to co艣 pochlebnego.

Robili kr膮g nad miastem. Mi臋dzy budynkami nie zauwa­偶yli 偶adnego ruchu.. Kilka 艣wiate艂ek, kt贸re dostrzegli ju偶 wcze艣niej, 艣wieci艂o nadal. W tle s艂yszeli nieustanny ryk procesora.

- Wszystko ca艂e i nienaruszone - skonstatowa艂 Burke. - Mo偶e roz艂o偶y艂a ich jaka艣 zaraza?

- Mo偶e - mrukn膮艂 Gorman. Te budowle, my艣la艂, te budowle wygl膮daj膮 jak wraki staro偶ytnych statk贸w na dnie morza... - Sier偶ancie - rzuci艂 ostro - zaczynamy.

Kabina osobowa transportera. Apone wsta艂 i przytrzy­ma艂 si臋 uchwytu; dm膮cy nieustannie wicher mocno ko艂ysa艂 promem. Sier偶ant spojrza艂 na swoich 偶o艂nierzy.

- No dobra. S艂yszeli艣cie, co powiedzia艂 porucznik. Chc臋, 偶eby tym razem wyj艣cie i rozwini臋cie szyku by艂o na medal, jasne? uwa偶ajcie na tych przed wami. Kto艣 komu艣 nast膮pi na odcisk, dam mu kopa w dup臋 i wr贸ci na statek, zrozumiano?

- Czy dajesz na to s艂owo, Apone? - spyta艂 niewinnie Crowe.

Wierzbowski rozci膮gn膮艂 usta w u艣miechu.

- Hej, Crowe, chcesz do mamusi?

- Szkoda, 偶e jej tu nie ma - odrzek艂 szeregowy. - Pod艂og臋 by wami zamiata艂a.

Ruszyli w stron臋 przedniej 艣luzy, przeciskaj膮c si臋 ko艂o centrum dowodzenia. Vasquez tr膮ci艂a 艂okciem Ripley.

- Zostajesz? - spyta艂a.

- Nie rusz臋 si臋 st膮d na krok.

- Tak my艣la艂am. - I Vasquez posz艂a dalej, wbijaj膮c wzrok w ty艂 g艂owy Drake'a.

- Siadamy sze艣膰dziesi膮t metr贸w od masztu telemetrycz­nego, z tej strony - rozkaza艂 Gorman przesuwaj膮c obiek­tyw kamery. W dole wci膮偶 nie dostrzegali ani 艣ladu 偶ycia. ­Na "jazda" natychmiast startujecie. Potem wejd藕cie w jak膮艣 spokojn膮 chmurk臋 i pe艂ne pogotowie bojowe, zrozumiano?

- Zrozumiano - odpar艂a s艂u偶bi艣cie Ferro.

Apone nie odrywa艂 wzroku od chronometru wmontowa­nego w r臋kaw skafandra.

- Dziesi臋膰 sekund... Uwaga!

Na wysoko艣ci stu pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w nad l膮dowis­kiem kolonii automatycznie w艂膮czy艂y si臋 zewn臋trzne 艣wiat艂a promu. Pot臋偶ne reflektory rozprasza艂y mrok na zadziwiaj膮­c膮 odleg艂o艣膰. Asfalt by艂 mokry i upstrzony naniesionym przez wiatr 艣mieciami, co nie przeszkodzi艂o, 偶e Ferro wyko­na艂a precyzyjny i dok艂adnie wyliczony manewr l膮dowania. Hydrauliczne 艂apy zneutralizowa艂y wstrz膮s, gdy tony metalu spocz臋艂y na powierzchni Acherona. Sekundy p贸藕niej z 艂a­downi promu wytoczy艂 si臋 z rykiem transporter i pe艂nym gazie zacz膮艂 ucieka膰 od macierzystego statku. Ledwie do­tkn膮wszy asfaltu l膮dowiska, prom wystartowa艂 i grzmi膮c sil­nikami, znikn膮艂 w mrocznych przestworzach.

Transporter p臋dzi艂 w stron臋 najbli偶szego z milcz膮cych budynk贸w kolonii. Nic nie stan臋艂o mu na przeszkodzie, nic nie zmaterializowa艂o si臋 z ciemno艣ci, by stawi膰 mu czo艂a, by go zaatakowa膰. Spod masywnych, opancerzonych k贸艂 try­ska艂y strugi wody i b艂otnistej mazi. Maszyna zarzuci艂a gwa艂­townie w lewo, tak, 偶e drzwi desantowe znalaz艂y si臋 dok艂ad­nie naprzeciwko bramy, za kt贸r膮 le偶a艂a kolonia. Nie zd膮偶y艂y si臋 jeszcze dobrze otworzy膰, kiedy wyskoczy艂 z nich Hudson. Wyskoczy艂 i zacz膮艂 biec w stron臋 kompleksu. Za nim jego koledzy. Rozwijali tyralier臋, sprawnie, szybko, 偶eby - nie trac膮c siebie z oczu - obj膮膰 jak najwi臋ksz膮 przestrze艅.

Apone nie spuszcza艂 wzroku z ekranu wzmacniacza optycznego, zamontowanego w os艂onie he艂mu. Lustrowa艂 otaczaj膮ce ich budynki. Komputer, kt贸ry stanowi艂 integral­n膮 cz臋艣膰 skanera, wzmacnia艂 dost臋pn膮 wi膮zk臋 艣wiat艂a i ma­ksymalnie j膮 oczyszcza艂. W rezultacie otrzymywa艂o si臋 obraz pos臋pny i przekontrastowany, ale do przyj臋cia.

Architektura kolonii by艂a zdecydowanie prosta, funkcjo­nalna. Na upi臋kszanie otoczenia czas mia艂 przyj艣膰 p贸藕niej, gdy wichry ucichn膮 i przestan膮 niweczy膰 wszelkie, nawet najskromniejsze wysi艂ki ludzi. Mi臋dzy budynkami wala艂y si臋 smagane wiatrem kamienie i okruchy ska艂; by艂y za ci臋偶kie, 偶eby wichura je zabra艂a. Kawa艂 metalu ko艂ysz膮cy si臋 na nier贸wnym pod艂o偶u t艂uk艂 beznami臋tnie w poblisk膮 艣cian臋. Bu­rza t艂umi艂a echo uderze艅. Nieco dalej migota艂o nier贸wno kilka neon贸w.

W s艂uchawkach 偶o艂nierzy zabrzmia艂 szorstki rozkaz Gormana:

- Pierwsza dru偶yna na lini臋. Hicks, ustaw swoich ludzi w kordon mi臋dzy bram膮 a transporterem. Uwa偶ajcie na ty艂y. Vasquez, na stanowisko. Wykona膰.

Podeszli do bramy. Nikt nie oczekiwa艂, 偶e b臋dzie na nich czeka膰 komitet powitalny. Nie zak艂adali te偶, 偶e - ot tak, po prostu - otworz膮 zamek i bez przeszk贸d wejd膮 na teren kolonii. A jednak prze偶yli co艣 w rodzaju lekkiego szoku, gdy przed bram膮 natkn臋li si臋 na dwa ci臋偶kie spychacze, ustawione przodem do siebie. Blokowa艂y wej艣cie. Mog艂o to ozna­cza膰 tylko jedno: ci w 艣rodku nie chcieli kogo艣 do siebie wpu艣ci膰. 艢wiadomie i celowo.

Vasquez dotar艂a do traktor贸w pierwsza. Stan臋艂a i ostro偶­nie zajrza艂a do kabiny najbli偶szego. Po ca艂ym wn臋trzu po­niewiera艂y si臋 szcz膮tki roztrzaskanych i rozprutych urz膮dze艅 sterowniczych. Vasquez przecisn臋艂a si臋 beznami臋tnie mi臋dzy maszynami i flegmatycznie zameldowa艂a:

- Wszystko rozwalone w drobny mak. Jakby 艂omem wym艂贸ci艂. Dotar艂a do wr贸t i szybkim ruchem g艂owy da艂a znak Drake'owi, kt贸ry ubezpiecza艂 j膮 z prawej. Nadbieg艂 Apone. Rzuci艂 okiem na spychacze, podszed艂 do bramy i do­tkn膮艂 pokr臋te艂 zamka. Obraca艂 nimi na wszystkie strony, pr贸bowa艂 ka偶dej kombinacji. Lampki kontrolne by艂y mar­twe. Nie za艣wieci艂a si臋 偶adna.

- Uszkodzony? - spyta艂 Drake.

- Zaczopowany. To r贸偶nica. Chod藕 no tu, Hudson. Trzeba za艂o偶y膰 bocznik.

Czas dowcipkowania min膮艂. Skupiony Hudson od艂o偶y艂 bro艅 i pochyli艂 si臋 nad zamkiem.

- Typowy model - oznajmi艂 po kr贸tkiej chwili. Za pomoc膮 narz臋dzia, kt贸re wydoby艂 z przegr贸dki na pasie, ze­rwa艂 os艂on臋 i obejrza艂 mechanizm. - Zaraz si臋 zrobi, panie sier偶ancie.

Mimo zimna i wiatru rozwa偶nymi, zwinnymi ruchami palc贸w zacz膮艂 sztukowa膰 zerwane obwody. Apone i reszta czekali. I obserwowali.

- Pierwsza dru偶yna - warkn膮艂 sier偶ant - zbi贸rka przy bramie g艂贸wnej.

Tablica, kt贸ra zerwa艂a si臋 z zamocowa艅 na wysokich be­tonowych s艂upach, poj臋kiwa艂a i skrzypia艂a na wietrze. A wiatr wy艂 wok贸艂 nich, szarpi膮c nie tyle cia艂a, co nerwy.

Hudson zwar艂 przewody. Lampki kontrolne zamigota艂y kapry艣nie. Walcz膮c z warstw膮 py艂u zgromadzonego na pro­wadnicach, zgrzytaj膮c i piszcz膮c olbrzymie wrota drgn臋艂y i zgodnie z rytmem, w jakim pulsowa艂y 艣wiate艂ka, zacz臋艂y si臋 rozwiera膰. Gdy rozwar艂y si臋 do po艂owy, utkn臋艂y. Wystar­czy艂o. A偶 zanadto.

Apone da艂 znak Vasquez. Z wysuni臋t膮 do przodu luf膮 elpeemu wesz艂a do 艣rodka. Za ni膮 reszta.

W g艂o艣nikach he艂m贸w zaskrzecza艂 rozkaz Gormana:

- Druga dru偶yna naprz贸d. Os艂ania膰 skrzyd艂a, trzyma膰 si臋 blisko siebie. Jak to wygl膮da, sier偶ancie?

Apone zlustrowa艂 wn臋trze milcz膮cej budowli.

- Na razie czysto, panie poruczniku. Chyba nikogo nie ma w domu.

- Dobra. Druga dru偶yna, przyst膮pi膰 do rozpoznania. Uwa偶a膰 na ty艂y. - Porucznik wygospodarowa艂 moment, 偶eby rzuci膰 okiem na stoj膮c膮 za nim Ripley. - Dobrze si臋 pani czuje? - spyta艂.

Nagle zda艂a sobie spraw臋, 偶e oddycha za szybko, jak gdyby przed chwil膮 dobieg艂a do mety maratonu. Z艂a na sie­bie, z艂a na Gormana za jego troskliwo艣膰, skin臋艂a kr贸tko g艂ow膮. Porucznik wr贸ci艂 do swojej konsolety.

Vasquez i Apone szli szerokim opustosza艂ym koryta­rzem. W g贸rze 偶arzy艂o si臋 kilka niebieskawych lampek. O艣wietlenie awaryjne, akumulatory na wyczerpaniu. Nie wiadomo od jak dawna pracuj膮. Ludziom towarzyszy艂 wiatr. Gwizda艂 w metalowej alei. Na pod艂odze - ka艂u偶e wody. Nieco dalej przestrzelinami w suficie do 艣rodka wpada艂 deszcz. Apone zadar艂 g艂ow臋. Kamera na he艂mie zarejestro­wa艂a dowody wymiany ognia i przekaza艂a obraz do centrum dowodzenia w transporterze.

- Strzelby impulsowe - mrukn膮艂 t艂umacz膮c pochodze­nie wyszczerbionych dziur. - Kto艣 tu kiepsko strzela... W centrum dowodzenia Ripley spojrza艂a ostro na Bur­ke'a.

- Ludzie z艂o偶eni chorob膮 nie biegaj膮 z karabinami i nie strzelaj膮 na o艣lep w swoim domu. Ludzie, kt贸rym siad艂 sprz臋t tele, te偶 tak nie post臋puj膮. Co艣 innego ka偶e im to ro­bi膰.

Burke wzruszy艂 tylko ramionami i wbi艂 wzrok w ekrany monitor贸w.

Apone wci膮偶 patrzy艂 na przestrzeliny. Zrobi艂 min臋.

- Fatalnie to wygl膮da... - skonstatowa艂; by艂a to opinia natury profesjonalnej, nie estetycznej.

Bo starszy sier偶ant Apone nie tolerowa艂 fuszerki. Oczy­wi艣cie, tak, to przecie偶 tylko koloni艣ci, t艂umaczy艂 sobie w duchu. In偶ynierowie, technicy budowlani, ludzie z obs艂u­gi. Nie ma tu 偶o艂nierzy. Mo偶e jeden czy dw贸ch gliniarzy. Wojska tu nie potrzebowali. Do teraz. A teraz? Dlaczego akurat teraz? Spojrza艂 w g艂膮b korytarza, poszukuj膮c odpo­wiedzi. Ale widzia艂 tylko ciemno艣膰. Wiatr naigrywa艂 si臋 z niego.

- Idziemy - rzuci艂.

Vasquez sz艂a przodem. Rusza艂a si臋 bardziej precyzyjnie ni偶 jakikolwiek robot. Lufa elpeemu przesuwa艂a si臋 nie­ustannie to w lewo, to w prawo, ogarniaj膮c co kilka sekund ka偶dy cal korytarza. Patrzy艂a w d贸艂, ale nie na pod艂og臋, skupiaj膮c si臋 na detektorze ruchu. Z boku i z ty艂u po­brzmiewa艂o echo krok贸w. Tylko przed ni膮 panowa艂a cisza.

Gorman stuka艂 palcem obok du偶ego czerwonego przy­cisku.

- Podzieli膰 si臋 i prowadzi膰 rozpoznanie dw贸jkami. Druga dru偶yna do 艣rodka. Hicks, wejdziesz na g贸rny po­ziom. W艂膮cz detektor. Zauwa偶ycie co艣, cokolwiek, natych­miast meldowa膰.

Kto艣 zaryzykowa艂 kilka takt贸w a capella z arii Thora, ze Z艂ota Renu, pie艣ni przyzywaj膮cej burz臋. Chyba Hudson, Rip­ley jednak nie by艂a pewna, a nikt si臋 jako艣 nie przyzna艂. Pr贸bowa艂a obserwowa膰 wszystkie ekraniki jednocze艣nie. Ka偶dy mroczny zau艂ek korytarza by艂 dla niej bram膮 do pie­kie艂, ka偶dy cie艅 艣miertelnym zagro偶eniem. Z trudem utrzymywa艂a w miar臋 spokojny oddech.

Hicks wprowadzi艂 swoich ludzi na zapuszczone schody wiod膮ce na drugi poziom. Korytarz, na kt贸ry wyszli, mo偶e nieco w臋偶szy, lecz r贸wnie opustosza艂y, by艂 lustrzanym odbi­ciem korytarza pod nimi. Mia艂 jeden plus: nie dociera艂 tu wiatr.

Stoj膮c w 艣rodku zwartej grupy 偶o艂nierzy, Hicks wydosta艂 niewielkie metalowe pude艂ko z przezroczyst膮 szybk膮. Jak wi臋kszo艣膰 sprz臋tu na wyposa偶eniu piechoty kolonialnej, za­wiera艂o mechanizm bardzo delikatny, ale z zewn膮trz by艂o niezwykle mocno opancerzone. Skierowa艂 je w g艂膮b koryta­rza i manipulowa艂 chwil臋 pokr臋t艂ami. Na obudowie rozjarzy­艂o si臋 kilka diod. Wska藕nik ani drgn膮艂. Hicks przesun膮艂 de­tektorem od prawej strony do lewej.

- Nic - zameldowa艂. - Ani 艣ladu ruchu, ani 艣ladu 偶y­cia.

- Naprz贸d. - S膮dz膮c po g艂osie, Gorman prze偶y艂 chyba lekkie rozczarowanie.

Hicks szed艂, trzymaj膮c przed sob膮 detektor. 呕o艂nierze obstawiali go z przodu, z ty艂u i z bok贸w. Mijali pokoje i biura. Niekt贸re drzwi sta艂y otworem, inne zosta艂y na g艂u­cho zamkni臋te. Wszystkie wn臋trza by艂y do siebie podobne i nie zawiera艂y 偶adnych niespodzianek.

Im dalej szli, tym wyra藕niejsze widzieli 艣lady walki. Po­przewracane meble, porozrzucane papiery. Dyski magnetycz­ne do przechowywania danych stratowane na pod艂odze, nie­odwracalnie zniszczone. Rzeczy osobiste, tak kosztowne w transporcie, rzucone bezmy艣lnie w k膮t, roztrzaskane, zdewastowane. Bezcenne ksi膮偶ki z prawdziwego papieru rozmok艂e w ka艂u偶ach wody, kt贸ra ciek艂a z oszronionych rur i z otwor贸w w suficie.

- Wygl膮da jak m贸j pok贸j w akademiku. - Burke chcia艂 by膰 dowcipny. Nie wysz艂o.

Kilka pomieszcze艅, kt贸re min臋艂a dru偶yna Hicksa, nie tylko wywr贸cono do g贸ry nogami, ale i spalono. Na 艣cia­nach z metalu i kompozyt贸w widnia艂y czarne, smoliste bruzdy. W kilku pomieszczeniach biurowych wybito potr贸j­ne szyby z pancernego szk艂a. Przez otw贸r wdziera艂 si臋 do 艣rodka wiatr i deszcz. Hicks wszed艂 do jednego z takich biur i podni贸s艂 ze sto艂u nie dojedzony p膮czek. Fili偶ank臋 stoj膮c膮 obok wype艂nia艂a woda. Na pod艂odze wala艂y si臋 od艂amki ciemnego matowego szk艂a. Wygl膮da艂y jak owady grasuj膮ce w ka艂u偶ach.

Tymczasem ludzie Apone'a systematycznie przeczesywali poziom ni偶szy. Dzia艂ali parami, kt贸re funkcjonowa艂y jak je­den organizm. Przeszukiwali male艅kie, skromne pomieszczenia mieszkalne kolonist贸w, jedno po drugim. Niewiele tam by艂o do ogl膮dania. Hudson szed艂 tu偶 obok Vasquez, bacznie obserwuj膮c wska藕nik detektora ruchu. W pewnym momencie podni贸s艂 wzrok, by spojrze膰 na charakterystyczn膮 plam臋 na 艣cianie. Wiedzia艂, co to jest, nie potrzebowa艂 do tego skomplikowanych analizator贸w elektronicznych: skrzep艂a krew. Ripley, Burke i Gorman te偶 j膮 widzieli. Nikt nie powiedzia艂 ani s艂owa.

Nagle detektor Hudsona cichutko pisn膮艂. W pustym ko­rytarzu ledwo s艂yszalny d藕wi臋k zabrzmia艂 wprost og艂uszaj膮­co. Vasquez z broni膮 gotow膮 do strza艂u obr贸ci艂a si臋 b艂yska­wicznie na pi臋cie. Wymienili z Hudsonem szybkie spojrze­nia. Hudson skin膮艂 g艂ow膮 i ruszy艂 wolno do uchylonych, na wp贸艂 wyrwanych z futryny drzwi. Podobnie jak 艣ciana wo­k贸艂 nich, by艂y upstrzone otworami po pociskach ze strzelby impulsowej.

Kiedy kapral usun膮艂 si臋 z drogi, Vasquez podesz艂a ci­chutko do zniszczonych drzwi i silnie je kopn臋艂a. Jeszcze u艂amek sekundy, jeszcze kr贸tka, kr贸ciutka chwila, a zwolni­艂aby spust, siej膮c w pokoju 艣miertelne spustoszenie.

Na elastycznym kablu zwisa艂a ci臋偶ka skrzynka przy艂膮­czowa. Poruszana wiatrem wpadaj膮cym do 艣rodka przez wybite okno, kiwa艂a si臋 jak wahad艂o i uderza艂a o por臋cz dzieci臋cej koi.

- Detektory ruchu, cholera - rzuci艂a gard艂owo Vas­quez. - Jak ja ich nienawidz臋.

Zawr贸cili w stron臋 korytarza.

Ripley patrzy艂a na monitor przekazuj膮cy obraz z kamery Hicksa. Nagle pochyli艂a si臋 gwa艂townie do przodu.

- Zaczekaj! - niech mu pan powie, 偶eby... - Uzmys艂o­wiwszy sobie ze s艂ysz膮 j膮 tylko Gorman i Burke, spiesznie pod艂膮czy艂a si臋 do wewn臋trznej sieci radiowej. - Hicks, tu Ripley. Widzia艂am co艣 na twoim ekranie. Daj troch臋 do ty­艂u. - Obraz si臋 zmieni艂. - Tak, dobra. Teraz w lewo... Tu­taj!

Towarzysz膮cy jej porucznik i Burke patrzyli na monitor. Chwiejna panorama ustabilizowa艂a si臋 i kamera Hicksa po­kazywa艂a teraz fragment 艣ciany pe艂en dziur, wy偶艂obie艅 i za­g艂臋bie艅. Ripley poczu艂a na karku lodowate zimno. Wiedzia­艂a, co by艂o przyczyn膮 deformacji uk艂adaj膮cych si臋 w charak­terystyczne, nieregularne wzory.

Hicks przeci膮gn膮艂 r臋kawic膮 po chropowatym metalu. - Dobrze wida膰? - spyta艂. - Chyba stopiony...

- Nie stopiony - poprawi艂a go Ripley. - Z偶arty kwa­sem.

Burke spojrza艂 na ni膮 i uni贸s艂 brew.

- Hmmm... kwas zamiast krwi, co?

- Wygl膮da na to, 偶e kto艣 tu rozwali艂 jednego z tych twoich potwork贸w, Ripley. - Hicks by艂 chyba pod mniej­szym wra偶eniem ni偶 przedstawiciel Towarzystwa.

Hudson przeprowadza艂 inspekcj臋 na ni偶szym poziomie. Teraz skin膮艂 na koleg贸w, by do niego podeszli.

- Hej, je艣li tamto si臋 wam podoba艂o, przy moim znale­zisku oszalejecie ze szcz臋艣cia!

Porucznik, Burke i Ripley przenie艣li wzrok na monitor rozgadanego szeregowca.

Hudson patrzy艂 w d贸艂. Stopy ustawi艂 po obu brzegach ziej膮cej w pod艂odze dziury. Gdy si臋 pochyli艂, w g艂臋bi, do­k艂adnie pod ni膮 ujrzeli nast臋pn膮 dziur臋, a jeszcze ni偶ej w s艂abym 艣wietle reflektora majaczy艂 fragment poziomu serwisowego. Rury, przewody, okablowanie - wszystko by­艂o prze偶arte jakim艣 niezwykle silnym kwasem.

Apone zbada艂 otw贸r i rzuci艂 do mikrofonu:

- Druga dru偶yna, odezwijcie si臋. Co u was?

Odpowiedzia艂 mu g艂os Hicksa:

- W艂a艣nie sko艅czyli艣my swoj膮 dzia艂k臋. Nikogo tu nie ma. Czysto.

Starszy sier偶ant skin膮艂 g艂ow膮 i zameldowa艂 do centrum dowodzenia:

- To wymar艂y kompleks, panie poruczniku. Wymar艂y i opustosza艂y. Na Acheronie bez zmian, 偶e tak powiem. Nic tu po nas. Ju偶 po zabawie.

Drake kopn膮艂 butem kawa艂 prze偶artego metalu.

- I zn贸w si臋 sp贸藕nili艣my, cholera... - mrukn膮艂.

Gorman usiad艂 wygodniej. Przybra艂 zamy艣lony wyraz twarzy.

- No tak... A wi臋c teren jest bezpieczny. Sprawd藕my, co nam powie ich komputer. Pierwsza dru偶yna, do bloku sterowniczego. Wiesz, gdzie to jest, Apone?

Apone tr膮ci艂 palcem prze艂膮cznik na r臋kawie. Ekran wbudowany w os艂on臋 jego he艂mu pokaza艂 map臋 kolonii.

- To ten wysoki budynek, kt贸ry widzieli艣my, schodz膮c do l膮dowania. To niedaleko, panie poruczniku. Ruszamy.

- Dobrze. Hudson, kiedy tam dotrzecie, spr贸buj pod艂膮czy膰 ich CPU. Ale nie szalej. Nie chcemy go u偶ywa膰, chcemy tylko troch臋 pogada膰, jasne? Hicks, id臋 do was. Czekaj na mnie przy po艂udniowym wej艣ciu, ko艂o wspornika. Koniec.

- I dobrze. - Hudson ch臋tnie by splun膮艂, ale nie nawi­n膮艂 mu si臋 odpowiedni cel. - Gorman tu idzie. Od razu poczu艂em si臋 bezpieczniej.

Vasquez r贸wnie偶 dorzuci艂a sw贸j komentarz. Przedtem jednak wy艂膮czy艂a mikrofon.

Transporter sun膮艂 g艂贸wn膮 alej膮 kolonii. W 艣wietle pot臋偶­nych 艂ukowych reflektor贸w wida膰 by艂o brudne, wypolero­wane przez wiatr 艣ciany budynk贸w. Min臋li kilka mniejszych pojazd贸w, kt贸re parkowa艂y w os艂oni臋tych zau艂kach. Wpadali niekiedy w wielkie dziury wype艂nione wod膮, a w贸wczas spod sze艣ciu l艣ni膮cych k贸艂 tryska艂y strumienie b艂ota. Amortyzato­ry neutralizowa艂y wstrz膮s i jechali dalej. Krople niesionego wiatrem deszczu uderza艂y w艣ciekle o szyby reflektor贸w.

W kabinie kierowc贸w siedzieli Bishop i Wierzbowski. Cz艂owiek i syntetyk wsp贸艂pracowali w idealnej zgodzie. Sza­nowali si臋 wzajemnie za swoje umiej臋tno艣ci. Obaj na przy­k艂ad wiedzieli, 偶e Wierzbowski m贸g艂 zignorowa膰 ka偶d膮 rad臋 Bishopa. Jednak obaj wiedzieli te偶, 偶e cz艂owiek tego najpewniej nie zrobi.

Wierzbowski zerkn膮艂 w peryskop i kiwn膮艂 g艂ow膮.

- To chyba tam.

Bishop rzuci艂 okiem na map臋 pulsuj膮c膮 jaskrawymi ko­lorami.

- Tak, na pewno. W pobli偶u nie ma innego wej艣cia. Pochyli艂 si臋 nad kierownic膮 i ci臋偶ki transporter skr臋ci艂 w stron臋 przepastnego otworu widniej膮cego w 艣cianie opo­dal.

- Jest Hicks.

Maszyna zahamowa艂a. Z otwartego luku wyszed艂 starszy kapral. Sta艂 i czeka艂, spogl膮daj膮c na drzwi dla za艂ogi. Drzwi rozsun臋艂y si臋 i jako pierwszy na ziemi臋 zeskoczy艂 Gorman. Tu偶 za nim Burke, Bishop i Wierzbowski. Burke obejrza艂 si臋 i poszuka艂 wzrokiem ostatniej pasa偶erki transportera. Tkwi­艂a w drzwiach. Waha艂a si臋. Nie patrzy艂a na niego. Ca艂膮 uwa­g臋 skupi艂a na mrocznym wej艣ciu prowadz膮cym w g艂膮b kolo­nii.

- Ripley...?

Spojrza艂a na Burke'a. W odpowiedzi pokr臋ci艂a gwa艂tow­nie g艂ow膮.

- Teren jest absolutnie bezpieczny, Ripley. S艂ysza艂a艣, co powiedzia艂, Apone. - Burke by艂 dla niej wyrozumia艂y, a przynajmniej si臋 stara艂.

Zn贸w przecz膮cy ruch g艂ow膮.

W s艂uchawkach us艂yszeli g艂os Hudsona:

- Panie poruczniku, pod艂膮czyli艣my ju偶 CPU.

6.

Kiedy przygl膮da艂o si臋 zniszczeniom osobi艣cie, wygl膮da艂y znacznie gorzej ni偶 na ekranach w centrum dowodzenia.

- T臋 koloni臋 twoja firma mo偶e chyba spisa膰 na straty - mrukn膮艂 Gorman do Burke'a.

Przedstawiciel Towarzystwa nie sprawia艂 wra偶enia cz艂o­wieka zatroskanego.

- Budynki s膮 w wi臋kszo艣ci nienaruszone - odpar艂. - Reszta jest ubezpieczona.

- Taa - wtr膮ci艂a Ripley. - A koloni艣ci?

- Jeszcze nie wiemy, co si臋 z nimi sta艂o - odrzek艂 nie­co poirytowany.

Wewn膮trz kompleksu by艂o ch艂odno. Na skutek awarii zasilania ogrzewanie nie dzia艂a艂o, a nawet gdyby dzia艂a艂o, zimno wpadaj膮ce do 艣rodka przez wybite szyby i przez wyr­wy w 艣cianach szybko zablokowa艂oby urz膮dzenia klimatyza­cyjne. Ripley stwierdzi艂a, 偶e si臋 poci, chocia偶 reaguj膮cy na temperatur臋 cia艂a skafander robi艂, co m贸g艂, by zapewni膰 jej dobre samopoczucie. Jak pozostali 偶o艂nierze, nieustannie rozgl膮da艂a si臋 woko艂o, jak oni sprawdza艂a ka偶d膮 dziur臋 w 艣cianie, ka偶dy mroczny zau艂ek.

Tak, tutaj wszystko si臋 zacz臋艂o. St膮d przyszed艂 obcy. Nie mia艂a najmniejszych w膮tpliwo艣ci: w bazie Hadley gra­sowa艂 potw贸r identyczny jak ten, kt贸ry doprowadzi艂 do unicestwienia Nostromo i do 艣mierci jego za艂ogi.

Ogl膮da艂a zdewastowany korytarz, wypalone biura i ma­gazyny. Hicks wyczu艂 jej zdenerwowanie i da艂 milcz膮cy znak Wierzbowskiemu. Ten skin膮艂 niezauwa偶alnie g艂ow膮, dosto­sowa艂 krok i szed艂 teraz po prawej stronie Ripley. Hicks zwolni艂 i dobi艂 do nich z lewej. Ubezpieczali j膮. Zauwa偶y艂a ich manewry i zerkn臋艂a na kaprala. Mrugn膮艂 do niej, a mo偶e jej si臋 tak tylko zdawa艂o, bo zrobi艂 to bardzo szybko. R贸w­nie dobrze m贸g艂 sobie zapr贸szy膰 oczy, my艣la艂a. Nawet w ko­rytarzu wia艂 wiatr. Nawet tutaj ciska艂 ziarenkami piasku i p艂atami sadzy.

Z bocznego korytarza przed nimi wyszed艂 Frost i skin膮艂 na id膮cych. Meldowa艂 Gormanowi, cho膰 patrzy艂 na Hicksa:

- Panie poruczniku, musi pan rzuci膰 na to okiem.

- O co chodzi, Frost? - Gorman chcia艂 jak najszybciej dotrze膰 do bloku sterowniczego, na spotkanie z Apone'em.

- Ale szeregowy nalega艂.

- Pro艣ciej b臋dzie, jak pan sam zobaczy.

- No dobrze. T臋dy? - Gorman machn膮艂 r臋k膮 w g艂膮b korytarza.

Frost kiwn膮艂 g艂ow膮 i ruszy艂 w ciemno艣膰. Poszli za nim. Zaprowadzi艂 ich do skrzyd艂a pozbawionego pr膮du. 艢wiat艂a reflektor贸w na he艂mach wy艂awia艂y z mroku obraz zniszcze艅, jakich jeszcze tu nie widzieli. Ripley czu艂a, 偶e ca艂a si臋 trz臋sie. Jej my艣li zdominowa艂 nagle transporter, bezpieczny, silnie opancerzony i masywny transporter, kt贸ry czeka艂 tak niedaleko st膮d. Gdyby bieg艂a ile si艂 w nogach, dotar艂aby tam w kilka minut. I zn贸w by艂aby sama. Tak, wiedzia艂a, 偶e bez wzgl臋du na to, jak pewne mia艂aby tam schronienie, bez­pieczniejsza b臋dzie tutaj, w otoczeniu 偶o艂nierzy. Wci膮偶 to sobie powtarza艂a i sz艂a dalej.

Frost pokaza艂 r臋k膮.

- Tutaj, panie poruczniku.

Korytarz by艂 zamkni臋ty. Kto艣 wzni贸s艂 w nim zapor臋 z pospawanych rur, stalowych p艂yt, zapasowych drzwi, z wyk艂adzin sufitowych i z ceramicznych p艂ytek pod艂ogo­wych. Napr臋dce sklecon膮 barykad臋 pokrywa艂y szramy i bli­zny po kwasie. Jaka艣 straszliwa, wr臋cz odra偶aj膮ca si艂a ro­zerwa艂a i powygina艂a metal. Tu偶 ko艂o miejsca, gdzie sta艂 Frost, zapora by艂a rozpruta niczym stara puszka po zupie. Po kolei przecisn臋li si臋 w膮skim przej艣ciem do 艣rodka.

Reflektory omiot艂y zrujnowane wn臋trze.

- Czy kto艣 wie, gdzie jeste艣my? - spyta艂 Gorman.

Burke spojrza艂 na pod艣wietlon膮 map臋 kolonii.

- W skrzydle medycznym, w prawym sektorze. Steryl­nie to tu raczej nie jest...

Rozeszli si臋. Poprzewracane sto艂y i szafki, po艂amane krzes艂a, drogie narz臋dzia chirurgiczne na posadzce. Drobny sprz臋t medyczny wala艂 si臋 dos艂ownie wsz臋dzie, niczym sta­lowe konfetti. Kilka sto艂贸w i mebli u艂o偶ono w wielki stos, wzmocniony 艣rubami i przyspawany od wewn膮trz do bary­kady, kt贸ra mia艂a odci膮膰 skrzyd艂o medyczne od reszty kompleksu. Czarne, okopcone smugi wskazywa艂y miejsca, gdzie wybuch艂 po偶ar, kt贸rego nikt ju偶 nie ugasi艂. Wsz臋dzie widnia艂y bruzdy po kwasie i przestrzeliny.

Chocia偶 nie 艣wieci艂y si臋 tu lampy, skrzyd艂o nie by艂o jed­nak kompletnie odci臋te od 藕r贸d艂a pr膮du. Kilka nielicznych urz膮dze艅 i konsolet ton臋艂o w nik艂ej po艣wiacie zasilania awa­ryjnego.

W 艣cianie ko艂o Wierzbowskiego zia艂a dziura wielko艣ci pi艂ki futbolowej. Szeregowy przesun膮艂 r臋kawic膮 po jej kra­w臋dzi.

- Ostatnia plac贸wka. Uciekli tutaj i zabarykadowali si臋 - skonstatowa艂.

- Logiczne posuni臋cie. - Gorman kopn膮艂 plastikow膮 butelk臋; by艂a pusta. - W skrzydle medycznym s膮 najwi臋k­sze akumulatory, tym samym najd艂u偶ej mieli pr膮d. No i oczywi艣cie w艂asne zapasy. Te偶 bym tu szuka艂 schronienia. Znale藕li艣cie jakie艣 zw艂oki, szeregowy?

Frost omiata艂 艣wiat艂em drugi koniec sali.

- Nie. Jak wchodzi艂em, nie by艂o tu 偶adnych zw艂ok. Te­raz te偶 ich nie wida膰. Taaa - mrukn膮艂. - Nie藕le musieli tu walczy膰.

- Twoje potworki da艂y chyba nog臋, Ripley. - Wierz­bowski rozejrza艂 si臋 dooko艂a. - Ripley? - Zacisn膮艂 palec na spu艣cie strzelby impulsowej. - Hej, gdzie jest Ripley?!

- Tutaj.

Id膮c za jej g艂osem, trafili do pomieszczenia obok. Burke rzuci艂 tylko okiem i stwierdzi艂:

- Laboratorium. Nawet tu porz膮dek. Tutaj walka ju偶 chyba nie dotar艂a. Musieli j膮 przegra膰 w tamtym sektorze. Wierzbowski lustrowa艂 sk膮po o艣wietlone laboratorium, a偶 znalaz艂 to, co przyku艂o uwag臋 Ripley. Mrukn膮艂 co艣 pod nosem i ruszy艂 w tamt膮 stron臋. Pozostali za nim.

W drugim ko艅cu laboratorium sta艂o siedem cylindrycz­nych pojemnik贸w. 艢wieci艂y fioletowym 艣wiat艂em, kt贸re mia­艂o chroni膰 okazy umieszczone w wype艂niaj膮cym je konserwancie. Wszystkie dzia艂a艂y.

- Bimbrownia. Kto艣 tu p臋dzi krzak贸wk臋 - rzuci艂 Gorman. Nikt si臋 nie roze艣mia艂.

- Pojemniki zastojowe - wyja艣ni艂 Burke. - Standar­dowe wyposa偶enie laboratorium medycznego w kolonii tej wielko艣ci. - Podszed艂 bli偶ej.

Siedem pojemnik贸w na siedem okaz贸w. Ka偶dy cylinder zawiera艂 co艣, co wygl膮da艂o jak odci臋ta d艂o艅 z nadmiarem palc贸w. Cia艂a, do kt贸rych palce przylega艂y, by艂y sp艂aszczone i pokryte materia艂em przypominaj膮cym be偶ow膮 sk贸r臋, cien­kim i przezroczystym. Wszystkie unosi艂y si臋 leniwie w cie­czy. Nie mia艂y 偶adnych widocznych organ贸w wzrokowych czy s艂uchowych. Z ty艂u ka偶dego potworka zwisa艂 bezw艂adnie d艂ugi ogon. Ogony dw贸ch okaz贸w by艂y ciasno zwini臋te i podkurczone pod brzuchem.

Nie odrywaj膮c oczu od cylindr贸w. Burke spyta艂:

- Czy to s膮 stworzenia, kt贸re opisa艂a艣 w raporcie. Rip­ley? Te... twarzo艂apy?

Skin臋艂a w milczeniu g艂ow膮.

Zafascynowany, Burke nachyli艂 si臋 nad jednym z pojem­nik贸w. Jego twarz styka艂a si臋 niemal z pancernym szk艂em. - Uwa偶aj - ostrzeg艂a go Ripley.

Nie zd膮偶y艂a jeszcze zamkn膮膰 ust, gdy stworzenie uwi臋­zione w cylindrze szarpn臋艂o si臋, rzuci艂o w jego stron臋 i grzmotn臋艂o w wewn臋trzne obramowanie zbiornika. Prze­ra偶ony Burke odskoczy艂 do ty艂u. Z brzusznej cz臋艣ci sp艂asz­czonego, d艂oniastego cia艂a wysun臋艂a si臋 cienka, mi臋sista rur­ka. Gdy niczym ohydny j臋zor przywar艂a do szk艂a, wygl膮da艂a jak sto偶kowaty fragment ludzkiego jelita. Po chwili cofn臋艂a si臋 i zwin臋艂a za ochronn膮 pochewk膮, wro艣ni臋t膮 w co艣, co przypomina艂o skrzela. Palce i ogon wr贸ci艂y do pozycji wyj艣­ciowej.

Hicks zerkn膮艂 oboj臋tnie na Burke'a. - Lubi pana - rzuci艂.

Burke nie odpowiedzia艂. Szed艂 wzd艂u偶 rz臋du pojemni­k贸w, uwa偶nie im si臋 przypatruj膮c. Szed艂 i do ka偶dego przy­ciska艂 r臋k臋. Tylko jeden z pozosta艂ych sze艣ciu okaz贸w za­reagowa艂 jak ten pierwszy. Inne wisia艂y w cieczy z bezw艂ad­nie zwisaj膮cymi ogonami i palczastymi ko艅czynami.

- Te s膮 martwe - skonstatowa艂, gdy zako艅czy艂 bada­nie ostatniego cylindra. - Tamte dwa 偶ywe. Chyba 偶e trwa­j膮 w jakim艣 specyficznym stanie. Ale w膮tpi臋. Sp贸jrzcie, te martwe maj膮 zupe艂nie inny kolor. S膮 jakby wyblak艂e...

Na ka偶dym zbiorniku le偶a艂 skoroszyt. Zebrawszy si臋 w sobie, zachowuj膮c maksymalne opanowanie, Ripley zdo­艂a艂a zdj膮膰 skoroszyt z cylindra zawieraj膮cego 偶ywe stworze­nie. Cofn臋艂a si臋 szybko, otworzy艂a teczk臋 i przy艣wiecaj膮c so­bie reflektorem na he艂mie, zacz臋艂a czyta膰. Opr贸cz wydruk贸w pe艂no tam by艂o zestawie艅 i wykres贸w sonograficznych. By艂y r贸wnie偶 dwie klisze ukazuj膮ce nuklearne widmo rezonanso­we budowy wewn臋trznej stworzenia, lecz obie bardzo niewy­ra藕ne. Na marginesach wydruk贸w komputerowych widnia艂y liczne notatki. Lekarski charakter pisma, zdecydowa艂a. No­tatki by艂y w wi臋kszo艣ci nieczytelne.

- Co艣 interesuj膮cego? - Burke pochyla艂 si臋 nad zbior­nikiem, z kt贸rego wzi臋艂a skoroszyt, i ze wszystkich mo偶li­wych stron ogl膮da艂 uwi臋zione w nim zwierz臋.

- Na pewno, ale jak dla mnie zbyt techniczne i nauko­we. - Postuka艂a palcem w teczk臋. - To sprawozdanie le­karza. Niejakiego doktora Linga.

- Chester O. Ling... - Burke zastuka艂 paznokciem w szklany cylinder. Tym razem stworzenie nie zareagowa艂o. - W bazie pracowa艂o trzech lekarzy. O ile pami臋tam, Ling by艂 chirurgiem. No i jakie mia艂 uwagi na temat naszego mi­lusi艅skiego?

- Ten okaz usuni臋to chirurgicznie przed zako艅czeniem procesu wszczepiania si臋 embrionu w cia艂o nosiciela. Typo­wa procedura chirurgiczna okaza艂a si臋 nieskuteczna.

- Ciekawe dlaczego? - Gorman interesowa艂 si臋 oka­zami jak inni, lecz nie do tego stopnia, by oderwa膰 wzrok od reszty pomieszczenia.

- Tradycyjne instrumenty zosta艂y zniszczone przez p艂y­ny organiczne zwierz臋cia. Musieli u偶y膰 lasera chirurgiczne­go, 偶eby usun膮膰 i skauteryzowa膰 okaz. Przywar艂 do kogo艣 nazwiskiem John L. Marachuk. - Spojrza艂a na Burke'a, ale ten pokr臋ci艂 tylko g艂ow膮.

- To nazwisko nic mi nie m贸wi. Na pewno nikt z za­rz膮du ani z wy偶szego kierownictwa. Mo偶e kierowca ci膮gnika albo robotnik.

Ripley zerkn臋艂a do skoroszytu.

- Umar艂 podczas zabiegu. Zabili go, kiedy mu to zdej­mowali.

Hicks podszed艂 bli偶ej i chc膮c rzuci膰 okiem na sprawoz­danie, zajrza艂 Ripley przez rami臋. Nie zd膮偶y艂 przeczyta膰 ani s艂owa. Jego detektor wyemitowa艂 nieoczekiwany i przera藕li­wie g艂o艣ny pisk.

呕o艂nierze obr贸cili si臋, sprawdzaj膮c najpierw wej艣cie do laboratorium, p贸藕niej ka偶dy ciemniejszy k膮t pomieszczenia. Hicks skierowa艂 urz膮dzenie na barykad臋.

- Gdzie艣 z ty艂u, za nami. - Ruchem g艂owy wskaza艂 korytarz, z kt贸rego niedawno wyszli.

- Kto艣 z naszych? - Ripley przysun臋艂a si臋 odruchowo do kaprala.

- Nie wiadomo. To cacko to nie szwajcarski zegarek. Zaprojektowali je tak, 偶e ka偶dy g艂upi prostak jak ja mo偶e nim wali膰 po 艣cianach, a ono nic, dzia艂a dalej. Ale my艣le膰 niestety nie umie.

Gorman przysun膮艂 mikrofon do ust.

- Apone, jeste艣my w skrzydle medycznym i co艣 tu ma­my. Gdzie s膮 twoi ludzie? - Rzuci艂 okiem na map臋. - Czy kto艣 od was jest w bloku "D"?

- Nie. - Wszyscy s艂yszeli st艂umion膮 odpowied藕 star­szego sier偶anta. - Jeste艣my w bloku sterowniczym, zgodnie z rozkazem. Przys艂a膰 panu kogo艣?

- Na razie nie. B臋dziemy was informowa膰 na bie偶膮co. - Odepchn膮艂 mikrofon. - Idziemy, Vasquez.

Kiwn臋艂a sztywno g艂ow膮 i szybkim, p艂ynnym ruchem opar艂a elpeem na wysi臋gniku. Rozleg艂 si臋 stanowczy, metaliczny trzask i bro艅 by艂a gotowa do strza艂u. Vasquez i Hicks ruszyli w kierunku 藕r贸d艂a sygna艂贸w. Frost i Wierz­bowski ubezpieczali ich od ty艂u.

Kapral zaprowadzi艂 ich do g艂贸wnego korytarza i skr臋ci艂 w prawo, w labirynt z nierdzewnej stali.

- Coraz silniejszy. Na pewno nie pochodzenia mecha­nicznego. - W jednej r臋ce trzyma艂 detektor, w zgi臋ciu 艂ok­cia drugiej karabin. - Ruch bardzo nieregularny. Tak przy okazji, gdzie my u diab艂a jeste艣my?

Burke powi贸d艂 wzrokiem po okolicy.

- W kuchni. Je艣li b臋dziemy i艣膰 dalej w tym samym kie­runku, zaraz znajdziemy si臋 w sektorze ze sprz臋tem do przetwarzania 偶ywno艣ci.

Ripley zwolni艂a i sz艂a teraz za Wierzbowskim i Frostem. U艣wiadomiwszy sobie, 偶e z ty艂u, za ni膮, nie ma ju偶 nikogo, 偶e jest tam tylko ciemno艣膰, natychmiast przyspieszy艂a i do­goni艂a koleg贸w.

Wkr贸tce okaza艂o si臋, 偶e Burke ma dobre rozeznanie w topografii kompleksu. 艢wiat艂o reflektor贸w zata艅czy艂o na l艣ni膮cych g艂adziach masywnego sprz臋tu: weszli mi臋dzy ch艂od­nie, rozmra偶acze, piece i sterylizatory. Hicks nie zwa偶a艂 na nic. Widzia艂 tylko wska藕nik detektora.

- Zn贸w si臋 rusza...

Vasquez lustrowa艂a teren. Oczy mia艂a zimne i skupione. Jej palce pie艣ci艂y spust elpeemu. Od cholery miejsc na kry­j贸wk臋, my艣la艂a. Na ich drodze wyr贸s艂 d艂ugi st贸艂 do obr贸bki 偶ywno艣ci.

- Gdzie teraz - rzuci艂a.

Hicks zawaha艂 si臋 na kr贸tk膮 chwil臋, potem ruchem g艂o­wy wskaza艂 skomplikowan膮 maszyneri臋 do przerabiania su­szonego mi臋sa i warzyw. Celowo r贸wnym, uroczystym kro­kiem 偶o艂nierze ruszyli w tamt膮 stron臋. Wierzbowski potkn膮艂 si臋 o metalowy kanister i w艣ciek艂ym kopni臋ciem usun膮艂 go z drogi. Kanister grzmotn膮艂 w co艣 z hukiem, Wierzbowski nie straci艂 ani r贸wnowagi, ani zimnej krwi, za to Ripley omal nie wskoczy艂a na poblisk膮 艣cian臋.

Detektor kaprala popiskiwa艂 coraz bardziej miarowo, z coraz wi臋ksz膮 cz臋stotliwo艣ci膮, niemal brz臋cza艂. Brz臋czenie przesz艂o w ostre zawodzenie i nagle po ich prawej stronie run膮艂 wysoki stos garnk贸w. W mroku za sto艂ami ujrzeli na chwil臋 jaki艣 mglisty, niewyra藕ny cie艅. Cie艅 drgn膮艂.

Vasquez obr贸ci艂a si臋 b艂yskawicznie i zacisn臋艂a palec na spu艣cie. W tym samym momencie strzelba Hicksa grzmotn臋­艂a w luf臋 jej elpeemu. Smuga ognia uderzy艂a w sufit, woko艂o posypa艂 si臋 deszcz stopionego metalu. Vasquez wykona艂a p贸艂 piruet i wrzasn臋艂a na kaprala.

Zignorowa艂 j膮 stan膮艂 na linii strza艂u, skierowa艂 reflektor pod rz膮d stalowych szafek i zastyg艂 w bezruchu. Na ca艂膮 wieczno艣膰. Potem kiwn膮艂 palcem na Ripley. Nogi odm贸wi艂y jej pos艂usze艅stwa, stopy przyros艂y do ziemi. Hicks zn贸w przywo艂a艂 j膮 gestem r臋ki, tym razem gwa艂towniejszym i na­tarczywszym. Oszo艂omiona, ruszy艂a ku niemu jak we 艣nie.

Kapral schyli艂 si臋, usi艂uj膮c skierowa膰 reflektor pod wy­sok膮 szaf臋 do przechowywania 偶ywno艣ci. Ripley kucn臋艂a przy nim.

Pod szaf膮, niczym znieruchomia艂y motyl na 艣wietlistej szpilce, tkwi艂a ma艂a przera偶ona dziewczynka. Powalana brudem, z wytrzeszczonymi oczyma, kuli艂a si臋 ze strachu przed obcymi. W jednej r膮czce trzyma艂a plastikow膮 torebk臋 z Jedzeniem, na kt贸rej widnia艂y 艣lady jej z膮bk贸w, drug膮 艣ci­ska艂a kurczowo g艂ow臋 i w艂osy du偶ej lalki. Lalka nie mia艂a tu艂owia i nigdzie w pobli偶u go nie zauwa偶yli. Dziecko by艂o r贸wnie brudne, jak wychudzone. Sk贸r臋 na twarzy mia艂o na­pi臋t膮 i prze藕roczyt膮. Jasne, zmatowia艂e i zmierzwione w艂osy otacza艂y g艂贸wk臋 niczym stalowy wieniec. Dziewczynka wy­gl膮da艂a o wiele delikatniej i mizerniej ni偶 jej zdekompleto­wana zabawka.

Ripley wyt臋偶y艂a s艂uch. Dziecko zdawa艂o si臋 nie oddy­cha膰.

O艣lepiona jaskrawym 艣wiat艂em, nagle zamruga艂o. Jeden szybki ruch powiek wystarczy艂, by m贸zg Ripley zacz膮艂 nor­malnie pracowa膰. U艣miechn臋艂a si臋 i wolno wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do porzuconej dziewczynki.

- Chod藕, wyjd藕 stamt膮d - szepn臋艂a uspokajaj膮co. ­Nie ma si臋 czego ba膰. Nikt ci nie zrobi krzywdy. - Usi艂owa­艂a si臋gn膮膰 g艂臋biej pod szaf臋.

Dr偶膮c na ca艂ym ciele dziewczynka cofa艂a si臋, ucieka艂a przed jej palcami. Wygl膮da艂a jak kr贸lik sparali偶owany 艣wiat艂em nadci膮gaj膮cych reflektor贸w. Niewiele brakowa艂o i Ripley by艂aby jej dotkn臋艂a. Otworzy艂a d艂o艅, chc膮c pog艂a­ska膰 dziecko po wystrz臋pionej bluzce, ale...

Dziewczynka czmychn臋艂a b艂yskawicznie w prawo, umy­kaj膮c pod szafkami z niesamowit膮 zwinno艣ci膮. Ripley rzuci­艂a si臋 na kolana, podpar艂a 艂okciami, nie chc膮c straci膰 dziec­ka z oczu. Hicks te偶 run膮艂 na ziemi臋. Niczym oszala艂y krab bieg艂 na czworakach wzd艂u偶 rz臋du szafek, a偶 znalaz艂 mi臋dzy nimi ma艂膮 luk臋. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i zacisn膮艂 palce wok贸艂 deli­katnej kostki u nogi. Nagle sykn膮艂 z b贸lu i musia艂 r臋k臋 cofn膮膰.

- Uwa偶ajcie! Ona gryzie!

Ripley pr贸bowa艂a schwyci膰 uciekinierk臋 za drug膮 kostk臋, ale nie trafi艂a. Chwil臋 p贸藕niej dziewczynka dopad艂a przewo­du wentylacyjnego z odrzucon膮 na bok krat膮. Nim tam do­biegli, kilkoma zwinnymi ruchami w艣lizgn臋艂a si臋 do 艣rodka. Tu Hicks musia艂 zrezygnowa膰. W tak w膮ski otw贸r nie wszed艂by nawet nago, c贸偶 dopiero w ci臋偶kim, obszernym pancerzu.

Ale Ripley nie namy艣la艂a si臋 ani sekundy. Z wyci膮gni臋­tymi ramionami zanurkowa艂a w przew贸d; biodra ledwo przesz艂y przez otw贸r. Odpychaj膮c si臋 艂okciami i udami, su­n臋艂a naprz贸d. Dziewczynka by艂a tu偶-tu偶, wci膮偶 ucieka艂a. W w膮skiej zamkni臋tej, przestrzeni oddech Ripley brzmia艂 nienaturalnie g艂o艣no, ale nie na tyle g艂o艣no, by zag艂uszy膰 ostry, metaliczny szcz臋k, jaki dobieg艂 j膮 nagle z przodu: dziecko zatrzasn臋艂o przed ni膮 metalow膮 klap臋. Ripley rzuci­艂a si臋 na przeszkod臋 i odepchn臋艂a klap臋, nim dziewczynka zdo艂a艂a zablokowa膰 j膮 od wewn膮trz. Grzmotn臋艂a w co艣 czo­艂em i cicho zakl臋艂a.

Gdy skierowa艂a przed siebie 艣wiat艂o reflektora, natych­miast zapomnia艂a o b贸lu. Dziewczynka wciska艂a si臋 w nisz臋 ma艂ej, kulistej komory, stanowi膮cej element sieci zawor贸w bezpiecze艅stwa systemu wentylacyjnego kolonii. I nie by艂a tu sama.

Otacza艂y j膮 poduszki, koce u艂o偶one w sterty, a wszystko przemieszane z kolekcj膮 na chybi艂 trafi艂 zebranych zabawek, wypchanych zwierz膮tek, lalek, tanich 艣wiecide艂ek, ksi膮偶ek z obrazkami i pustych pakiet贸w 偶ywno艣ciowych. Ripley zauwa偶y艂a tu nawet laserofon na bateri臋 z g艂o艣nikiem zas艂oni臋tym dopasowanymi poduszkami. Niecodzienny zbi贸r musia艂 by膰 wynikiem szabru. Dziewczynka spl膮drowa艂a koloni臋, znios艂a tu wszystko sama i urz膮dzi艂a kryj贸wk臋 pod艂ug w艂asnego, dzieci臋cego gustu.

Wygl膮da raczej jak gniazdo ni偶 pok贸j... skonstatowa艂a Ripley.

Jakim艣 cudem dziecko prze偶y艂o. Jakim艣 cudem da艂o sobie rad臋, przystosowa艂o si臋 do zdewastowanego 艣rodowiska, gdy doro艣li ulegli. Ripley rozwa偶a艂a w艂a艣nie znaczenie tego, co widzi, gdy nagle zauwa偶y艂a, 偶e dziewczynka sunie wolniutko w stron臋 tylnej 艣ciany, gdzie widnia艂o uj艣cie nast臋pnego przewodu. Gdyby si臋 mia艂o okaza膰, 偶e otw贸r jest takiej samej 艣rednicy jak klapa, kt贸ra go zas艂ania艂a, tym razem Ripley nie mia艂aby 偶adnych szans.

Dziecko odwr贸ci艂o si臋, b艂yskawicznym skokiem rzuci艂o przed siebie, lecz w tym samym momencie skoczy艂a Ripley. Zdo艂a艂a chwyci膰 dziewczynk臋, otoczy膰 j膮 ramionami i mocno obj膮膰. Znalaz艂szy si臋 w pu艂apce, ma艂a wpada艂 w sza艂. Kopa艂a, drapa艂a, bi艂a, pr贸bowa艂a gry藕膰. Wra偶enie by艂o straszne, co wi臋cej, przera偶aj膮ce, gdy偶 podczas zmaga艅 dziecko milcza艂o jak nieme. Jedynym odg艂osem, jaki rozlega艂 si臋 w ciasnej zamkni臋tej przestrzeni, by艂 w艣ciek艂y oddech, cho膰 i oddech mia艂o nienaturalnie st艂umiony. Tylko raz w 偶yciu Ripley musia艂a walczy膰 z kim艣 r贸wnie ma艂ym, z kim艣, kto stawia艂 r贸wnie zaciek艂y op贸r: z Jonesem, kiedy chcia艂a zaprowadzi膰 go do weterynarza.

Unikaj膮c cios贸w 艂okciami i nogami, unikaj膮c drobniutkich ostrych z膮bk贸w, nieustannie do niej przemawia艂a :

- Ju偶 dobrze, ju偶 dobrze, dziecinko, ju偶 po strachu. Teraz wszystko b臋dzie dobrze, zobaczysz, teraz jeste艣 bezpieczna...

Ruchy dziewczynki stawa艂y si臋 coraz wolniejsze. Opada艂a z si艂 jak szwankuj膮cy silnik. W ko艅cu zwiotcza艂a w ramionach Ripley, wpad艂a w rodzaj katatoni i pozwoli艂a si臋 jej utuli膰. Trudno by艂o patrze膰 na t臋 ma艂膮 twarzyczk臋, trudno by艂o wytrzyma膰 to puste, oboj臋tne spojrzenie. Dygocz膮c jak w febrze, ze zbiela艂ymi wargami, z rozstrzelonymi, nic nie widz膮cymi oczami, usi艂owa艂a skry膰 si臋 na piersi doros艂ego i uciec od mrocznego, koszmarnego 艣wiata, kt贸ry tylko ona widzia艂a.

Ripley ko艂ysa艂a j膮 jak do snu, przemawia艂a spokojnym, monotonnym g艂osem. Szepta艂a i jednocze艣nie uwa偶nie rozgl膮da艂a si臋 po kryj贸wce. W pewnej chwili zauwa偶y艂a co艣, co le偶a艂o na wierzchu sterty zgromadzonych 艂up贸w: oprawiony w ramk臋 hologram dziewczynki. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e to wizerunek dziecka, kt贸re trzyma艂a w ramionach, ale jak偶e wielka by艂a mi臋dzy nimi r贸偶nica. Bo tamto nosi艂o pi臋kn膮, nieskazitelnie czyst膮 sukienk臋, u艣miecha艂o si臋, mia艂o r贸偶owiutk膮 sk贸r臋 i 艣wie偶o umyte, 艂adnie zaczesane w艂osy ozdobione kolorow膮 wst膮偶eczk膮 wplecion膮 w jasne warkoczyki. Z艂ote litery poni偶ej uk艂ada艂y si臋 w ozdobny napis:

NAGRODA PIERWSZEGO STOPNIA

REBEKA JORDEN

- Ripley? Ripley?! - W przewodzie wentylacyjnym zadudni艂 g艂os Hicksa. - Wszystko w porz膮dku? Nic ci nie jest?

- Nie. - U艣wiadomiwszy sobie, 偶e mog膮 jej nie s艂ysze膰, powt贸rzy艂a nieco g艂o艣niej: - Wszystko w porz膮dku, nic mi nie jest. Nic... nam nie jest. Wychodzimy. Obie.

Wsun臋艂a do przewodu nogi, p贸藕niej chwyci艂a dziewczynk臋 za kostki u n贸g i poci膮gn臋艂a za sob膮. Dziecko nie stawia艂o oporu.

7.

Dziewczynka podci膮gn臋艂a kolana do piersi i skuli艂a si臋 na krze艣le. Nie patrzy艂a w prawo, ani w lewo, ani na 偶adnego z doros艂ych, kt贸rzy wbijali w ni膮 zaciekawione oczy. Ca艂膮 uwag臋 skupi艂a na jakim艣 odleg艂ym punkcie w przestrzeni. Na lewe rami臋 za艂o偶yli jej opask臋 biomonitora; Dietrich musia艂a j膮 dostosowa膰, 偶eby si臋 nie zsuwa艂a z wychud艂ej r膮czki dziecka.

- To jak ona ma na imi臋? - zagadn膮艂 Gorman.

Dietrich studiowa艂a dane z biokomputera. Zanotowa艂a co艣 w elektronicznym notesie.

- S艂ucham?

- Jak ona ma na imi臋? - powt贸rzy艂. - Przecie偶 znamy jej imi臋, prawda?

Zaabsorbowana wska藕nikami, Dietrich skin臋艂a g艂ow膮.

- Chyba Rebeka.

- O w艂a艣nie, Rebeka. - Porucznik u艣miechn膮艂 si臋 swoim najmilszym u艣miechem i po艂o偶y艂 d艂onie na kolanach.

- A Teraz pomy艣l, Rebeko, skoncentruj si臋. Musisz spr贸bowa膰 pom贸c nam, 偶eby艣my mogli pom贸c tobie. Bo po to tutaj jeste艣my, 偶eby ci pom贸c. Chcia艂bym, 偶eby艣 opowiedzia艂a nam, co pami臋tasz. Wszystko jedno co, cokolwiek. I nie spiesz si臋, mamy czas. Najlepiej zacznij od samego pocz膮tku.

Dziewczynka ani si臋 poruszy艂a, ani te偶 nie zmieni艂a wyrazu twarzy. Nie reagowa艂a, ale nie by艂a w stanie 艣pi膮czki, milcza艂a, cho膰 nie by艂a niemow膮. Rozczarowany Gorman wyprostowa艂 si臋 na krze艣le, opar艂 wygodnie i spojrza艂 na Ripley, kt贸ra wraca艂a z dzbankiem gor膮cej czekolady.

- Gdzie twoi rodzice, dziecko? Musisz spr贸bowa膰...

- Gorman! Daj jej spok贸j, dobrze?

Wojskowy chcia艂 zareagowa膰 ostro i gwa艂townie, ale jego odpowied藕 przybra艂a w ko艅cu form臋 zrezygnowanego kiwni臋cia g艂ow膮.

- Ca艂kowita blokada umys艂owa. Pr贸bowa艂em wszystkiego, co mi tylko przysz艂o do g艂owy, z wyj膮tkiem krzyku, a tego pr贸bowa膰 nie zamierzam. Mog艂aby dosta膰 pomieszania zmys艂贸w. Je艣li jeszcze nie dosta艂a.

- Nie, nie dosta艂a. - Dietrich w艂膮czy艂a przeno艣ne urz膮dzenie diagnostyczne i delikatnie zdj臋艂a opask臋 z ramienia dziewczynki. - Pod wzgl臋dem fizycznym jest w porz膮dku. Na granicy niedo偶ywienia, ale nie zauwa偶y艂am trwa艂ych zmian chorobowych. Cudem jest to, 偶e w og贸le prze偶y艂a na nie przetworzonej, sproszkowanej i zamro偶onej 偶ywno艣ci. - Spojrza艂a na Ripley. - Widzia艂a艣 tam opakowania po jaki艣 witaminach ?

- Nie mia艂am czasu na zwiedzanie, a ona jako艣 nie chcia艂a s艂u偶y膰 mi za przewodnika.

- Tak... C贸偶, musia艂a chyba co艣 nieco艣 na ten temat wiedzie膰, bo badanie nie wykazuje krytycznych brak贸w witamin w organizmie. Sprytna ma艂a...

- A jej stan umys艂owy? - Ripley s膮czy艂a czekolad臋, spogl膮daj膮c na nieszcz臋sne dziecko. Sk贸ra na r臋kach dziewczynki prze艣witywa艂a niczym pergamin.

- Nie mo偶na tego stwierdzi膰 na sto procent, ale reakcje motoryczne ma prawid艂owe. Nie s膮dz臋, 偶e by艣my mieli do czynienia z blokad膮 umys艂ow膮. My艣l臋 raczej o tymczasowym zahamowaniu.

- Nazywaj to sobie, jak chcesz. - Gorman wsta艂 i ruszy艂 w stron臋 wyj艣cia. - Tak czy siak, tracimy z ni膮 tylko czas.

Wyszed艂 z pokoju i wr贸ci艂 do s膮siedniego pomieszczenia, by do艂膮czy膰 do Burke'a i Bishopa, kt贸rzy gapili si臋 w monitory g艂贸wnego komputera bloku sterowniczego koloni. Dietrich odesz艂a w przeciwn膮 stron臋.

Przez chwil臋 Ripley obserwowa艂a trzech m臋偶czyzn pochylaj膮cych si臋 w skupieniu nad terminalem, kt贸remu Hudson przywr贸ci艂 偶ycie. P贸藕niej ukl臋k艂a ko艂o dziewczynki. 艁agodnym, delikatnym ruchem odgarn臋艂a z jej oczu kosmyk zmierzwionych w艂os贸w. S膮dz膮c po reakcji dziecka, r贸wnie dobrze mog艂aby czesa膰 marmurow膮 rze藕b臋. Nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰, podsun臋艂a Rebece fili偶ank臋 z gor膮cym napojem.

- Masz, spr贸buj. Nawet je艣li nie jeste艣 g艂odna, na pewno chce ci si臋 pi膰. Za艂o偶臋 si臋, 偶e bez ogrzewania, bez pr膮du w tej twojej kryj贸wce by艂o koszmarnie zimno, prawda? - Przejecha艂a fili偶ank膮 pod nosem dziewczynki, 偶eby poczu艂a ciep艂y aromatyczny zapach. - Masz, wypij. To tylko gor膮ca czekolada. Nie lubisz czekolady?

Poniewa偶 Rebeka nadal nie zareagowa艂a, Ripley wcisn臋艂a jej fili偶ank臋 w d艂onie, zagi臋艂a palce, nast臋pnie podnios艂a r臋ce dziewczynki do ust.

Dietrich mia艂a racj臋 co do reakcji motorycznych dziecka. Rebeka pi艂a mechanicznie, nie zwracaj膮c uwagi na to, co robi. Troch臋 czekolady sp艂yn臋艂o jej po brodzie, ale wi臋kszo艣膰 znikn臋艂a w w膮skim gardzio艂ku na dobre. Ripley odczu艂a co艣 w rodzaju satysfakcji.

Nie chc膮c nadwer臋偶a膰 jej skurczonego 偶o艂膮dka, odsun臋艂a fili偶ank臋 od ust dziewczynki, chocia偶 naczynie by艂o jeszcze na wp贸艂 pe艂ne.

- Na razie wystarczy. Sama powiedz, czy偶 to nie pyszne? Je艣li zechcesz, za chwil臋 dostaniesz wi臋cej. Nie wiem, co tutaj jad艂a艣 i pi艂a艣, i gdybym da艂a ci zbyt du偶o wysokokalorycznego p艂ynu na raz, mog艂aby艣 si臋 rozchorowa膰. - Zn贸w odsun臋艂a jasny kosmyk w艂os贸w z czo艂a Rebeki. - Biedactwo... Nie lubisz m贸wi膰, prawda? W porz膮dku. Chcesz milcze膰, b臋dziemy milcze膰. W sumie te偶 chyba taka jestem. Odkry艂am, 偶e wi臋kszo艣膰 ludzi gada i gada, ale tak naprawd臋 to gadaj膮 o niczym. Zw艂aszcza doro艣li, kiedy rozmawiaj膮 z dzie膰mi. Jak gdyby m贸wili nie do ciebie, a pod twoim adresem, co? Chc膮, 偶eby艣 ich ca艂y czas s艂ucha艂a, ale ciebie s艂ucha膰 nie chc膮. My艣l臋, 偶e to bardzo g艂upie. 呕e jeste艣 ma艂a, wcale nie znaczy, 偶e nie masz do powiedzenia czego艣 wa偶nego.

Odstawi艂a fili偶ank臋 i przetar艂a ma艂ej chusteczk膮 podbr贸dek. Pod napi臋t膮 sk贸r膮 z 艂atwo艣ci膮 wyczu艂a ostr膮, nie uformowan膮 jeszcze ko艣膰.

- Oho! - U艣miechn臋艂a si臋 szeroko. - Zrobi艂am w tym miejscu czy艣ciutk膮 plamk臋! No to teraz nie ma ju偶 chyba wyj艣cia. Trzeba obmy膰 twarz, bo inaczej b臋dzie si臋 rzuca艂o w oczy.

Z otwartego przybornika wyj臋艂a tubk臋 ze sterylizowan膮 wod膮 i nas膮czy艂a chusteczk臋. P贸藕niej przy艂o偶y艂a t臋 improwizowan膮 g膮bk臋 do twarzy dziewczynki i kilkoma silnymi, zdecydowanymi ruchami zmy艂a nawarstwiony brud i resztki czekolady. Podczas ca艂ego zabiegu Rebeka siedzia艂a cicho i spokojnie. Ale jasnoniebieskie oczy drgn臋艂y i po raz pierwszy skupi艂y si臋 na Ripley.

Ripley z trudem opanowa艂a nag艂e podniecenie.

- A偶 trudno uwierzy膰, 偶e pod tym wszystkim kryje si臋 ma艂a dziewczynka. - Z udawanym zdziwieniem przyjrza艂a si臋 brudnej chusteczce. - Mo偶na w tym brudzie kopalni臋 za艂o偶y膰 i ro艣ci膰 sobie prawa do eksploatacji z艂贸偶! - Odchyliwszy si臋 do ty艂u, spojrza艂a z uznaniem na swoje dzie艂o. - Tak, to naprawd臋 ma艂a dziewczynka, bez dw贸ch zda艅. W dodatku 艣liczna.

Zerkn臋艂a w bok, 偶eby si臋 upewni膰, czy nikt z bloku operacyjnego nie ma zamiaru im przeszkodzi膰. Gdyby w tym krytycznym momencie kto艣 tu wszed艂, m贸g艂by zepsu膰 wszystko, co z takim trudem osi膮gn臋艂a za pomoc膮 gor膮cej czekolady i czystej wody.

Ale niepotrzebnie si臋 martwi艂a. Tamci wci膮偶 tkwili wok贸艂 terminalu. Hudson siedzia艂 przy konsolecie, a dwaj pozostali patrzyli.

Na g艂贸wnym ekranie przesuwa艂 si臋 tr贸jwymiarowy abstrakt kolonii. Zgodnie z poleceniami, jakie Hudson wprowadza艂 do systemu, z lewej strony na praw膮 i z g贸ry na d贸艂 przetacza艂y si臋 leniwe, geometryczne bry艂y. Ale nie, Hudson ani si臋 nie zabawia艂, ani te偶 popisywa艂 przed kolegami. Hudson szuka艂. Zasznurowa艂 usta, nie rzuca艂 偶adnych grubia艅skich komentarzy, nie kl膮艂. Teraz pracowa艂. I je艣li nawet kl膮艂, to tylko w my艣lach. Komputer zna艂 wszystkie odpowiedzi. Ale zadawanie odpowiednich pyta艅 by艂o procesem bole艣nie powolnym.

Obejrzawszy inne urz膮dzenia bloku sterowniczego, Burke stan膮艂 przy Gormanie, pochyli艂 si臋, 偶eby lepiej widzie膰 i szepn膮艂:

- Czego on szuka?

- TO-t贸w. Teledator贸w osobistych. Zaraz po przylocie wszczepiono je chirurgicznie wszystkim kolonistom.

- Wiem, czym s膮 TO-ty - odrzek艂 Burke. - Moja firma je produkuje. Po prostu s膮dz臋, 偶e to, co Hudson teraz robi, nie ma 偶adnego sensu. Gdyby kto艣 z kolonist贸w prze偶y艂, dawno by艣my ju偶 ich znale藕li. Albo oni nas.

- Niekoniecznie. - Odpowied藕 Gormana by艂a grzeczna, ale nieoboj臋tna.

Praktycznie rzecz bior膮c Burke przylecia艂 tu z nimi jako obserwator i przedstawiciel Towarzystwa. Mia艂 nadzorowa膰 sprawy finansowe firmy. T臋 ma艂膮 wycieczk臋 op艂aca艂 mu pracodawca 艂膮cznie z zarz膮dem kolonialnym, lecz jakie Burke mia艂 w zwi膮zku z tym uprawnienia, nie wiedzia艂 dok艂adnie nikt. M贸g艂 doradza膰, ale nie rozkazywa膰. Ekspedycja mia艂a charakter czysto wojskowy i dowodzi艂 ni膮 Gorman. Burke by艂 mu teoretycznie r贸wny, przynajmniej na papierze. Jednak papier i rzeczywisto艣膰 to dwie r贸偶ne rzeczy.

- Niekoniecznie - powt贸rzy艂 Gorman. - Kto艣 na przyk艂ad prze偶y艂, ale nie mo偶e si臋 rusza膰. Tkwi w jakiej艣 pu艂apce, jest ranny. Fakt, poszukiwanie teledator贸w osobistych to zaj臋cie 偶mudne, ale zgodne z procedur膮 post臋powania w takich przypadkach. Musimy to zrobi膰. - Spojrza艂 na Hudsona. - Wszystko w porz膮dku, kapralu?

- Je艣li w promieniu dw贸ch kilometr贸w od bazy osta艂 si臋 kto艣 偶ywy, komputer to wykryje. - Postuka艂 palcem w ekran monitora. Jak dot膮d mam tylko jeden sygna艂. Tej ma艂ej.

- Ale przecie偶 po 艣mierci cz艂owieka teledatory nie przestaj膮 chyba nadawa膰 - rzuci艂 Wierzbowski z drugiego ko艅ca pomieszczenia.

- Te przestaj膮. - Dietrich uk艂ada艂a swoje narz臋dzia. - S膮 cz臋艣ciowo zasilane biopr膮dami nosiciela i kiedy nosiciel umiera, sygna艂 zanika. Potencja艂 elektryczny cia艂a nieboszczyka r贸wna si臋 zeru. Wszystko ma swoje wady, nawet taki ludzki akumulatorek.

Hudson zerkn膮艂 na urodziw膮 kole偶ank臋.

- Naprawd臋? - spyta艂. - A jak poznajesz, 偶e kto艣 wytwarza pr膮d sta艂y czy zmienny?

- Z tob膮 to 偶aden problem, Hudson. - Zamkn臋艂a przybornik z narz臋dziami. - Jeste艣 typowym przypadkiem organizmu z wysokim niedoborem pr膮du.

艁atwiej by艂o wzi膮膰 now膮 chusteczk臋 ni偶 usi艂owa膰 odczy艣ci膰 zu偶yt膮. Ripley my艂a teraz dziewczynce r膮czki, wygrzebuj膮c brud spomi臋dzy palc贸w i spod paznokci. Spod ciemnej skorupy wychyn臋艂a r贸偶owa sk贸ra. Z ust Ripley p艂yn膮艂 bez przerwy uspakajaj膮cy potok s艂贸w.

- Nie wiem, jak uda艂o ci si臋 przetrwa膰 bez doros艂ych, ale dzielna z ciebie dziewczynka, Rebeko...

- Nnn... Newt. - Nowy, obcy d藕wi臋k. Ledwo s艂yszalny.

Ripley zesztywnia艂a i podekscytowana czym pr臋dzej odwr贸ci艂a wzrok, 偶eby niczego po sobie nie pokaza膰. Nachyli艂a si臋 i nie przerywaj膮c mycia spyta艂a:

- Co m贸wi艂a艣? Przepraszam ci臋, kochanie, ale nie dos艂ysza艂am. Uszy mi czasami zatyka.

- Newt. Mmmam na imi臋... Newt. Tak mnie tu wszyscy nazywaj膮. Opr贸cz brata.

Ripley sko艅czy艂a my膰 drug膮 r膮czk臋 dziecka. Wiedzia艂a, 偶e je艣li zaraz nie odpowie, Newt mo偶e zn贸w popa艣膰 w ot臋pienie. Musia艂a r贸wnocze艣nie bardzo uwa偶a膰, 偶eby nie chlapn膮膰 niczego, co mog艂oby ma艂膮 zdenerwowa膰. Nale偶a艂o zareagowa膰 zdawkowo i nie zadawa膰 偶adnych pyta艅.

- Dobra, niech b臋dzie Newt. Ja mam na imi臋 Ripley i wszyscy m贸wi膮 do mnie Ripley. Zreszt膮 mo偶esz mnie nazywa膰, jak chcesz. - Gdy nie us艂ysza艂a odpowiedzi, uj臋艂a male艅k膮 d艂o艅, kt贸r膮 w艂a艣nie umy艂a, i oficjalnie ni膮 potrz膮sn臋艂a. - Mi艂o ci臋 pozna膰, Newt. - Wskaza艂a na zdekompletowan膮 lalk臋, kt贸r膮 dziewczynka wci膮偶 kurczowo 艣ciska艂a. - A to kto? Da艂a艣 jej jakie艣 imi臋? Ka偶da lalka ma imi臋. Kiedy by艂am w twoim wieku, mia艂am mn贸stwo lalek i wszystkie mia艂y imiona. Bo jak inaczej je rozr贸偶ni膰, prawda?

Szkliste oczy dziecka spocz臋艂y na plastikowej g艂owie zabawki.

- Casey. To moja jedyna przyjaci贸艂ka.

- A ja? Przecie偶 ja te偶 jestem twoj膮 przyjaci贸艂k膮.

Dziewczynka spojrza艂a na ni膮 tak ostro, 偶e Ripley a偶 si臋 zdumia艂a. W jej wzroku by艂a pewno艣膰 siebie i nieugi臋to艣膰, kt贸rej ma艂e dzieci jeszcze nie znaj膮. Odpowiedzia艂a g艂osem stanowczym i beznami臋tnym:

- Nie chc臋, 偶eby艣 by艂a moj膮 przyjaci贸艂k膮.

Ripley ukry艂a zaskoczenie.

-Dlaczego?

-Bo nied艂ugo ci臋 tu nie b臋dzie, bo nied艂ugo mnie zostawisz. Jak inni. Jak wszyscy. - Popatrzy艂a na g艂ow臋 lalki. - Casey jest w porz膮dku. Ona mnie nie opu艣ci. A ty tak. Ty odejdziesz. Umrzesz i zostawisz mnie sam膮.

W tej dzieci臋cej wypowiedzi nie by艂o z艂o艣ci, nie by艂o oskar偶enia ani zdrady. Newt m贸wi艂a g艂osem lodowato spokojnym i pewnym, m贸wi艂a tak, jak gdyby Ripley ju偶 nie 偶y艂a. Dziewczynka niczego nie przepowiada艂a, relacjonowa艂a raczej wydarzenie, kt贸re wkr贸tce nast膮pi. Jej wypowied藕 zmrozi艂a Ripley krew w 偶y艂ach, przerazi艂a j膮 bardziej ni偶 cokolwiek od czasu, gdy opu艣cili bezpieczny azyl na Sulaco.

- Och, Newt... Tak odesz艂a twoja mama i tatu艣, prawda? Tylko nie chcesz o tym rozmawia膰, wiem.

Newt skin臋艂a g艂ow膮 i spu艣ci艂a wzrok. Zacisn臋艂a pi膮stki tak mocno, 偶e zbiela艂y jej palce.

- Kochanie, oni na pewno by tu byli, gdyby tylko mogli - zapewni艂a j膮 powa偶nie Ripley. - Na pewno.

- Mamusia i tatu艣 nie 偶yj膮. Dlatego nie mog膮 do mnie przyj艣膰. Oni nie 偶yj膮, jak inni. - stwierdzi艂a to ch艂odno i pewnie, co w wypadku tak ma艂ego dziecka by艂o przera偶aj膮ce.

- Mo偶e jednak 偶yj膮. Nigdy nie wiadomo...

Newt podnios艂a wzrok i spojrza艂a jej prosto w oczy. Ma艂e dzieci tak nie patrz膮, ale Newt by艂a dzieckiem tylko fizycznie.

- Wiadomo. Oni nie 偶yj膮. Mamusia i tatu艣 nie 偶yj膮 i nied艂ugo ty te偶 umrzesz. Wtedy Casey i ja zn贸w b臋dziemy same.

Tym razem Ripley nie odwr贸ci艂a wzroku i nie u艣miechn臋艂a si臋. Wiedzia艂a ju偶, 偶e dziewczynka potrafi wykry膰 ka偶dy, nawet najbardziej zakamuflowany fa艂sz.

- Newt, sp贸jrz na mnie, Newt. Ja nie odejd臋. Nie zos­tawi臋 ci臋 i nie umr臋. Przyrzekam. B臋d臋 przy tobie. B臋d臋 przy tobie tak d艂ugo, dop贸ki zechcesz.

Newt nie podnios艂a oczu. Ripley widzia艂a, jak dziecko z sob膮 walczy, jak chce uwierzy膰 w to, co przed chwil膮 us艂y­sza艂o, jak pr贸buje, jak si臋 zmaga膰. Po d艂ugim milczeniu Newt unios艂a g艂ow臋.

- Przysi臋gasz? - wyszepta艂a.

Ripley wykona艂a dziecinny gest. - Z r臋k膮 na sercu - odrzek艂a.

- Na 艣mier膰 i 偶ycie?

Ripley u艣miechn臋艂a si臋, cho膰 by艂 to ponury u艣miech.

- Na 艣mier膰 i 偶ycie.

Patrzy艂y na siebie, dziewczynka i kobieta. Oczy Newt za­sz艂y 艂zami, dolna warga zacz臋艂a jej dr偶e膰. Z ma艂ego cia艂ka stopniowo uchodzi艂o napi臋cie, a oboj臋tna maska, w kt贸r膮 oblek艂a twarz, przeistoczy艂a si臋 w co艣 bardziej naturalnego: w oblicze przera偶onego dziecka. Zarzuci艂a Ripley r臋ce na szyj臋 i rozszlocha艂a si臋. 艢wie偶o umyte policzki sp艂yn臋艂y 艂zami. Ripley czu艂a ich wilgo膰 na swoim ciele. Nie zwracaj膮c na nic uwagi, tuli艂a dziewczynk臋 i ko艂ysa艂a, szepcz膮c jej do ucha 艂agodne s艂owa pocieszenia.

Zacisn臋艂a powieki, by nie zap艂aka膰, by odegna膰 od siebie strach i widmo 艣mierci wisz膮ce nad koloni膮. I mia艂a tylko jedn膮, jedyn膮 nadziej臋: 偶e obietnicy danej dziecku zdo艂a do­trzyma膰.

Prze艂omowi psychicznemu towarzyszy艂 prze艂om techni­czny. W s膮siednim pomieszczeniu bloku sterowniczego Hudson wyda艂 Z siebie triumfalny okrzyk:

- Ha! Tu艣 mi bratku! Dajcie staremu Hudsonowi po­rz膮dn膮 maszyn臋, a powie wam, gdzie zakopali艣cie fors臋, ja­kie macie sekrety i co porabia wasz zaginiony wujaszek Jed! - Poklepa艂 z czu艂o艣ci膮 konsolet臋. - To male艅stwo troch臋 oberwa艂o, ale daje czadu 偶e hej!

Gorman zajrza艂 mu przez rami臋.

- W jakim s膮 stanie?

- Nie wiadomo. Tego typu teledatory maj膮 daleki za­si臋g, ale przekazuj膮 sk膮pe informacje. Ale wygl膮da na to, 偶e s膮 tam wszyscy.

- Gdzie?

- W stacji procesora atmosferycznego w po艂udniowej cz臋艣ci kolonii. - Hudson rzuci艂 okiem na schemat. - Na poziomie "C". - D藕gn膮艂 palcem ekran. - Je艣li chodzi o lokalizowanie zaginionych, to cacuszko jest nie do pobi­cia.

Wszyscy zgromadzili si臋 wok贸艂 terminalu, 偶eby spojrze膰 na monitor. Hudson zatrzyma艂 obraz i powi臋kszy艂 jeden z jego fragment贸w. Po艣rodku schematu procesora atmosfe­rycznego, niczym 艂awica g艂臋bokomorskich skorupiak贸w, pulsowa艂a gromadka niebieskawych kropeczek.

- Maj膮 tam wiec przedwyborczy czy co? - mrukn膮艂 Hicks.

- Ciekawe, dlaczego wszyscy uciekli akurat tam? ­my艣la艂a g艂o艣no Dietrich. - Doszli艣my przecie偶 do wniosku, 偶e ostatnie walki toczy艂y si臋 tutaj, prawda?

- Mo偶e zdo艂ali zwia膰 i okopali si臋 w bezpieczniejszym miejscu. - Gorman zn贸w by艂 rze艣ki i pe艂en zawodowej werwy. - Nie zapominajcie, 偶e procesory wci膮偶 maj膮 zasi­lanie. Warto by艂o ryzykowa膰. Zbierajcie graty. Idziemy to sprawdzi膰.

W bloku sterowniczym zapanowa艂o wielkie poruszenie.

- No, rusza膰 si臋, dziewczyny. - Apone nak艂ada艂 za­sobnik plecowy. - Nie p艂ac膮 nam od godziny. - Zerkn膮艂 na Hudsona. - Jak si臋 tam dosta膰?

Hudson zmniejszy艂 obraz. Na ekranie ukaza艂 si臋 pe艂ny schemat kolonii.

Mo偶na tam doj艣膰 w膮skim korytarzem serwisowym. Ale to niez艂y kawa艂ek drogi, panie sier偶ancie.

Apone spojrza艂 na Gormana, oczekuj膮c rozkaz贸w.

- Nie wiem jak pan, sier偶ancie - zacz膮艂 porucznik ­ale ja nie przepadam za d艂ugimi w膮skimi korytarzami. Poza tym nie chcia艂bym, 偶eby艣cie potem padali ze zm臋czenia. No i jeszcze transporter. Chc臋 go tam mie膰 dla wsparcia.

- Czyta pan w moich my艣lach, panie poruczniku ­odpar艂 Apone.

Sier偶antowi wyra藕nie ul偶y艂o. Got贸w by艂 argumentowa膰, k艂贸ci膰 si臋 i sugerowa膰, i teraz a偶 promienia艂, 偶e do utarczki nie dosz艂o. Kilku 偶o艂nierzy skin臋艂o g艂owami. Oni te偶 spra­wiali wra偶enie zadowolonych. Gorman m贸g艂 mie膰 ma艂o do­艣wiadczenia polowego, ale nie by艂 przynajmniej g艂upcem.

Hicks krzykn膮艂 w stron臋 s膮siedniego pomieszczenia:

- Hej, Ripley! Jedziemy na przeja偶d偶k臋 za miasto. Za­bierzesz si臋 z nami?

- Obie si臋 zabierzemy.

Wprowadzi艂a Rebek臋 do sali. Powita艂y j膮 zdziwione spojrzenia.

- To jest Newt. Newt, to s膮 moi przyjaciele. I twoi te偶.

- Dziewczynka skin臋艂a g艂ow膮. Milcza艂a. Przywilejem rozmowy obdarza艂a jak na razie wy艂膮cznie Ripley.

呕o艂nierze zbierali sprz臋t. Kilku odwzajemni艂o powitalny gest Newt. Burke u艣miechn膮艂 si臋 do niej dla dodania otuchy. Gorman by艂 chyba zaskoczony.

Wci膮偶 艣ciskaj膮c w r膮czce g艂ow臋 lalki, Newt spojrza艂a na swoj膮 偶yw膮 przyjaci贸艂k臋.

- Dok膮d jedziemy? - spyta艂a.

- W bezpieczne miejsce. Ju偶 nied艂ugo. Dziewczynka prawie si臋 u艣miechn臋艂a.

Atmosfera panuj膮ca w transporterze podczas jazdy do procesora atmosferycznego by艂a bardziej wyciszona ni偶 pod­czas szalonego lotu promem. Og贸lna dewastacja, puste, oka­leczone budynki i jednoznaczne 艣lady ci臋偶kich walk przy­t艂umi艂y pocz膮tkowy entuzjazm 偶o艂nierzy.

By艂o oczywiste, 偶e nag艂e zerwanie kontaktu z Ziemi膮 nie mia艂o nic wsp贸lnego z awari膮 satelity przeka藕nikowego czy usterkami oprzyrz膮dowania w bazie. Przyczyn膮 by艂 potwo­rek Ripley. Koloni艣ci przerwali 艂膮czno艣膰 dlatego, 偶e co艣 ich do tego zmusi艂o. Gdyby wierzy膰 Ripley, to co艣 wci膮偶 gdzie艣 tu czatowa艂o. Newt by艂a niew膮tpliwie istn膮 kopalni膮 infor­macji, lecz nikt nie pr贸bowa艂 jej wypytywa膰. Na wyra藕ne polecenie Dietrich. Dziecko znajdowa艂o si臋 jeszcze w zbyt niepewnym stanie, by ryzykowa膰 stresuj膮ce przes艂uchanie. Wi臋c jechali i ka偶de z nich na w艂asn膮 r臋k臋 wype艂nia艂o luki w dyskietkowej biblioteczce Ripley. Wype艂niali je wyobra藕­ni膮. 呕o艂nierze maj膮 niezwykle 偶yw膮 wyobra藕ni臋.

Prowadzony r臋k膮 Wierzbowskiego transporter przeci膮艂 szos臋 艂膮cz膮c膮 reszt臋 kompleksu kolonii ze stacj膮 procesora, po艂o偶on膮 kilometr dalej. Wichura rycza艂a w艣ciekle wok贸艂 masywnego cielska pojazdu, ale nie zdo艂a艂a nim nawet zako­艂ysa膰. Transporter by艂 przystosowany do w miar臋 wygod­nych eskapad przy wietrze wiej膮cym z pr臋dko艣ci膮 do trzystu kilometr贸w na godzin臋. Typowa dla Acherona zawierucha nie sprawia艂a mu 偶adnych k艂opot贸w. Za nimi, na skrawku asfaltu, wyl膮dowa艂 prom, kt贸ry mia艂 czeka膰 na powr贸t 偶o艂­nierzy. Przed nimi gigantyczna sto偶kowata wie偶a procesora nie ustawa艂a w pracy nad terraformowaniem niego艣cinnej atmosfery Acherona i jarzy艂a si臋 widmow膮 po艣wiat膮.

Ripley i Newt siedzia艂y obok siebie tu偶 za kabin膮 kie­rowcy. Wierzbowski uwa偶a艂 na drog臋, transporter by艂 silnie opancerzony - poczuwszy si臋 wzgl臋dnie bezpiecznie, dziew­czynka m贸wi艂a coraz wi臋cej i 艣mielej. Chocia偶 Ripley chcia艂a jej zada膰 przynajmniej z tuzin niezmiernie wa偶nych pyta艅, siedzia艂a i cierpliwie czeka艂a, pozwalaj膮c jej na odreagowa­nie. Jednak od czasu do czasu Newt dostarcza艂a odpowiedzi na pytania nie zadane. Jak cho膰by teraz.

- By艂am w tym najlepsza. - Przytuli艂a g艂ow臋 lalki i wbi艂a wzrok w przeciwleg艂膮 艣cian臋. - Znam ca艂y labirynt.

- Labirynt? - Ripley pomy艣la艂a o miejscu, w kt贸rym j膮 znale藕li. - M贸wisz o systemie przewod贸w wentylacyjnych?

- Tak, ale nie tylko o tym - odpar艂a z dum膮 Newt. ­Umia艂am wcisn膮膰 si臋 do tych wszystkich tuneli z przewoda­mi i kablami. Tych w 艣cianach i pod pod艂og膮. Mog艂am wej艣膰, gdzie tylko chcia艂am. By艂am prawdziwym asem. Po­trafi艂am schowa膰 si臋 najlepiej ze wszystkich. M贸wili, 偶e oszukuj臋, bo jestem od nich mniejsza, ale ja wcale nie oszu­kiwa艂am. Po prostu by艂am od nich sprytniejsza i tyle. I mam bardzo dobr膮 pami臋膰. Zawsze zapami臋tywa艂am drog臋 do miejsc, gdzie ju偶 wcze艣niej dotar艂am.

- No to rzeczywi艣cie prawdziwy as z ciebie.

Dziewczynka sprawia艂a wra偶enie zadowolonej..

Ripley przenios艂a wzrok na przedni膮 szyb臋. Dok艂adnie przed nimi majaczy艂a stacja procesora.

By艂a to konstrukcja niezbyt pi臋kna, o wy艂膮cznie u偶ytko­wym charakterze. Jej niezliczone rury, komory i przewody zosta艂y wypolerowane i poc臋tkowane piaskiem i od艂amkami ska艂, unoszonymi przez szalej膮ce na Acheronie wiatry. By艂a r贸wnie wydajna jak brzydka. Pracuj膮c bez ustanku dwa­dzie艣cia cztery godziny na dob臋, za kilkadziesi膮t lat ta i inne bli藕niaczo do niej podobne stacje, rozrzucone po ca艂ej pla­necie, roz艂o偶膮 sk艂adniki tutejszej atmosfery, oczyszcz膮 je, od艣wie偶膮, by stworzy膰 w rezultacie 艂agodn膮 biosfer臋 z bal­samicznym, prawdziwie ziemskim klimatem. Zaprawd臋, dzi­siejsza brzydota mia艂a zrodzi膰 w przysz艂o艣ci wiele pi臋kna.

Wierzbowski zatrzyma艂 transporter przed g艂贸wnym wej艣­ciem. G贸rowa艂 nad nimi monolit gigantycznego sto偶ka wie偶y. Prowadzeni przez Hicksa i Apone'a 偶o艂nierze ustawili si臋 przed wielkimi drzwiami. Tu, w pobli偶u stacji, ryk pracuj膮­cej maszynerii zag艂usza艂 j臋kliwe zawodzenie wiatru. Dobrze skonstruowany procesor dzia艂a艂 nawet pod nieobecno艣膰 swych mistrz贸w i pan贸w.

Jako pierwszy stan膮艂 przy drzwiach Hudson. Musn膮艂 palcami zamek niczym kasiarz szykuj膮cy si臋 do w艂amania.

- Niespodzianka, dziatki. Wszystko dzia艂a.

Wcisn膮艂 kciukiem guzik i ci臋偶kie wrota rozsun臋艂y t艂oki, ods艂aniaj膮c wewn臋trzny korytarz. Po prawej stronie ujrzeli betonow膮 ramp臋, kt贸ra prowadzi艂a gdzie艣 w d贸艂.

- Kt贸r臋dy, panie poruczniku ?- spyta艂 Apone.

- Ramp膮 - rzuci艂 z transportera Gorman. - Dalej znajdziesz nast臋pn膮. Zejdziecie ni膮 na poziom "C".

- Rozkaz. - Sier偶ant skin膮艂 r臋k膮 na podw艂adnych. -­Drake, na czo艂o. Reszta dw贸jkami za nim. Idziemy.

Hudson zawaha艂 si臋 przy zamku.

- A co z drzwiami?

- Nikogo tu nie ma. Zostaw otwarte.

Szerok膮 ramp膮 weszli do brzucha stacji. Z g贸ry s膮czy艂o si臋 艣wiat艂o. Jego promienie przeciska艂y si臋 przez pl膮tanin臋 pod艂贸g i pomost贸w roboczych z metalowej siatki, omiata艂y rury ustawione rz臋dami niczym organowe piszcza艂ki. Mimo to w艂膮czyli reflektory na he艂mach. Szli w d贸艂. Wok贸艂 nich monotonnie dudni艂y trzewia stacji.

Obraz na ekranikach w centrum dowodzenia chwia艂 si臋 i podskakiwa艂 w takt 偶o艂nierskich krok贸w. Ci, kt贸rzy zosta­li w transporterze, niewiele widzieli. W ko艅cu grupa zwia­dowcza zesz艂a z rampy, teren sta艂 si臋 r贸wny, obraz na moni­torach normalny. Kamery ukazywa艂y pod艂og臋 zawalon膮 ci臋偶kimi cylindrycznymi pojemnikami, rurami, stertami pla­stikowych skrzy艅 i wysokimi butlami.

- Poziom "B" - rzuci艂 do mikrofonu Gorman. - S膮 pod wami, na nast臋pnym. Spr贸bujcie i艣膰 troch臋 wolniej. Kiedy schodzicie szybko w d贸艂, trudno cokolwiek rozr贸偶ni膰.

Dietrich spojrza艂a na Frosta.

- On pewnie chce, 偶eby艣my rozwin臋li skrzyde艂ka i po­lecieli. Obraz by wtedy nie skaka艂.

- A mo偶e wzi膮膰 ci臋 na r臋ce? - zawo艂a艂 z ty艂u Hudson.

- A mo偶e wyrzuci膰 ci臋 za barierk臋? - skontrowa艂a. ­Obraz by wtedy te偶 nie skaka艂. Dop贸ki nie grzmotn膮艂by艣 o beton.

- Zamknijcie si臋 tam - warkn膮艂 Apone.

Hudson i reszta pos艂uchali.

Zakr臋t. Nast臋pna rampa. Znowu schodzili w d贸艂.

W centrum dowodzenia w transporterze Ripley zerka艂a Gormanowi przez prawe rami臋, Burke przez lewe, a Newt usi艂owa艂a docisn膮膰 si臋 do monitor贸w od ty艂u. Chocia偶 po­rucznik rozporz膮dza艂 istnymi cudami techniki wideo, ani jedna kamera na he艂mach 偶o艂nierzy nie przekazywa艂a wyra藕­nego obrazu.

- Niech pan da wi臋ksze wzmocnienie - zasugerowa艂 przedstawiciel Towarzystwa.

- Ju偶 to dawno zrobi艂em, panie Burke. Tam na dole jest jaka艣 koszmarna interferencja. Im g艂臋biej schodz膮, tym grubsza warstwa 偶elastwa ich od nas oddziela. Dlatego syg­na艂y s膮 coraz s艂absze. No i jeszcze te akumulatory. Nie s膮 najwydajniejsze. A tak przy okazji, to z czego jest zbudowa­ne wn臋trze stacji?

- Z kompozytowych w艂贸kien w臋glowych wype艂nionych mieszank膮 krzemow膮. 艢ciany no艣ne s膮 lekkie i mocne. W przepierzeniach du偶o metalizowanego szk艂a. Fundamen­ty i poziomy ni偶sze nie musz膮 by膰 tak estetyczne. Pod艂ogi ze zbrojonego betonu, wzmocnione stopami tytanu. Od groma tam tego.

Gorman manipulowa艂 pokr臋t艂ami, ale jego wysi艂ki nie przynosi艂y 偶adnych efekt贸w. By艂 zawiedziony i sfrustrowany i nie potrafi艂 tego ukry膰.

- Gdyby wy艂膮czy膰 zasilanie awaryjne i ca艂膮 stacj臋, obraz by艂by lepszy, ale wtedy nie mieliby g贸rnego 艣wiat艂a, tylko reflektory na he艂mach. Co艣 za co艣. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮, wbi艂 wzrok w monitor i nachyli艂 si臋 do mikrofonu. - Co takiego macie przed wami? Kiepsko wida膰.

Odpowiedzia艂 mu zniekszta艂cony zak艂贸ceniami g艂os Hudsona:

- To pan niech mi powie. Ja tylko tutaj pracuj臋.

Porucznik spojrza艂 na Burke'a.

- Pa艅scy ludzie to zbudowali?

Burke pochyli艂 si臋 nad rz臋dem monitor贸w i mru偶膮c oczy, usi艂owa艂 rozszyfrowa膰 niewyra藕ny obraz wn臋trza stacji pro­cesora.

- Wykluczone. Absolutnie.

- Wi臋c nie wie pan, co to jest?

- Cholera, w 偶yciu czego艣 takiego nie widzia艂em.

- Czy koloni艣ci mogli to dobudowa膰?

Burke patrzy艂 jeszcze chwil臋, wreszcie pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Je艣li nawet, to chyba jaka艣 prowizorka. Czego艣 ta­kiego nie ma w 偶adnym obowi膮zuj膮cym podr臋czniku.

Bo do pl膮taniny rur i przewod贸w, kt贸re krzy偶owa艂y si臋 na poziomie "C", najwyra藕niej co艣 dodano. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e 贸w budowlany nowotw贸r powsta艂 w wyniku celowego planu i 偶e nie jest rezultatem jakiego艣 tajemniczego wypadku.

Nosz膮cy wyra藕ne 艣lady wilgoci, miejscami b艂yszcz膮cy, 贸w szczeg贸lny materia艂, kt贸rego u偶yto do wzniesienia dzi­wacznej konstrukcji, przypomina艂 zastyg艂y klej lub 偶ywic臋. Tu i tam 艣wiat艂o przenika艂o na g艂臋boko艣膰 kilkunastu centy­metr贸w, ods艂aniaj膮c z艂o偶on膮 struktur臋 wewn臋trzn膮. Gdzie indziej zn贸w substancja by艂a ca艂kowicie nieprzezroczysta i ubogo zabarwiona. Dominowa艂y przyt艂umione odcienie zieleni i szaro艣ci, zaakcentowane gdzieniegdzie seledynem.

Skomplikowanej budowy komory mia艂y od p贸艂tora me­tra 艣rednicy do kilkunastu metr贸w wzd艂u偶, a wszystkie zo­sta艂y po艂膮czone kruch膮 z wygl膮du sieci膮 nitkowatych wypu­stek, kt贸re po bli偶szym zbadaniu okaza艂y si臋 kruche jak sta­lowa lina. W g艂膮b labiryntu kom贸r rozchodzi艂y si臋 tunele, dziwne za艣, sto偶kowate jamy w pod艂odze zaczopowano na g艂ucho. Nieznany materia艂 zlewa艂 si臋 z materia艂em wykorzy­stanym do konstrukcji podzespo艂贸w do tego stopnia, 偶e trudno by艂o stwierdzi膰, gdzie ko艅czy si臋 wytw贸r r膮k cz艂o­wieka, a zaczyna co艣 o zupe艂nie obcej naturze. Miejscami elementy dodane niemal imitowa艂y urz膮dzenia stacji, cho膰 nikt z 偶o艂nierzy nie umia艂 powiedzie膰, czy ma to okre艣lony cel, czy jest li tylko rezultatem 艣lepego na艣ladownictwa.

Wielki l艣ni膮cy kompleks rozci膮ga艂 si臋 w g艂膮b poziomu "C", poza zasi臋g kamer umieszczonych na he艂mach. Chocia偶 偶ywicopodobna, zaskorupia艂a substancja wnika艂a w ka偶d膮 dost臋pn膮 szczelin臋, zdawa艂a si臋 nie mie膰 偶adnego wp艂ywu na funkcjonowanie stacji. Wszystkie urz膮dzenia pracowa艂y da­lej, dalej oczyszcza艂y powietrze Acherona, nie zwa偶aj膮c na obecno艣膰 heteromorficznych twor贸w, zalegaj膮cych niemal ca艂y poziom.

Tylko Ripley domy艣la艂a si臋, na co natrafili. Ogarni臋ta ja­k膮艣 ohydn膮 fascynacj膮, momentalnie zdr臋twia艂a z przera偶e­nia, zbyt zszokowana, by cokolwiek wyja艣ni膰. Mog艂a tylko patrze膰 i wspomina膰.

Gorman zerkn膮艂 przypadkiem w stron臋 Ripley i zauwa­偶y艂 wyraz jej twarzy.

- Co to jest? - spyta艂.

- Nie wiem.

- Ale wiesz przynajmniej co艣, a to znaczy, 偶e wiesz znacznie wi臋cej ni偶 kt贸rykolwiek z nas. No, Ripley. Nie daj si臋 prosi膰. P艂ac臋 st贸wk臋 za ka偶d膮 u偶yteczn膮 informacj臋.

- Naprawd臋 nie wiem. Chyba ju偶 co艣 takiego widzia­艂am, ale nie jestem pewna. To jest jakby inne, bardziej z艂o偶one i...

- Daj mi zna膰, kiedy m贸zg zacznie ci znowu pracowa膰. - Rozczarowany porucznik przysun膮艂 bli偶ej mikrofon. ­Ruszajcie dalej, sier偶ancie.

呕o艂nierze podj臋li marsz. 艢wiat艂o bij膮ce z reflektor贸w od­bija艂o si臋 od szklistych 艣cian. Im g艂臋biej schodzili, tym wygl膮d labiryntu coraz bardziej 艣wiadczy艂 o tym, 偶e raczej go wyhodowano ni偶 zbudowano. Bo wygl膮da艂 jak wn臋trze jakiego艣 gigantycznego organu czy ko艣ci. Ale nie ko艣ci ludzkiej, nie ludzkiego organu.

Bez wzgl臋du na to, czy tw贸r pe艂ni艂 jak膮kolwiek inn膮 rol臋, nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e s艂u偶y do koncentrowania ubyt­k贸w ciep艂a z si艂owni j膮drowej. Wok贸艂 nich sycza艂a para bu­chaj膮ca z ka艂u偶 uformowanych przez 艣ciekaj膮c膮 ze 艣cian wod臋. Skroplony oddech stacji.

- Robi si臋 jakby szerzej... - Hicks powi贸d艂 kamer膮 dooko艂a.

Grupa zwiadowcza wchodzi艂a do wielkiej kopulastej komory. 艢ciany zmieni艂y nagle wygl膮d i kompozycj臋.

To, 偶e nikt z 偶o艂nierzy natychmiast si臋 nie za艂ama艂, 艣wiadczy艂o o ich znakomitym wyszkoleniu.

- O Chryste... - szepn臋艂a Ripley.

Burke wymamrota艂 pod nosem zduszone przekle艅stwo.

Reflektory o艣wietli艂y komor臋. Zamiast g艂adkich falistych 艣cian, jakie mijali wcze艣niej, ujrzeli 艣ciany chropowate i nie­r贸wne. Tworzy艂y wystrz臋pion膮 p艂askorze藕b臋 z przedmiot贸w pochodz膮cych z ca艂ej kolonii: z mebli, kabli, ze sk艂adnik贸w sta艂ych i p艂ynnych, ze szcz膮tk贸w urz膮dze艅 mechanicznych, rzeczy osobistych, z porwanego ubrania, z ludzkich ko艣ci i czaszek. Wszystko zosta艂o scalone t膮 przezroczyst膮, 偶ywicopodobn膮 substancj膮, kt贸rej obecno艣膰 stwierdzali na ka偶­dym kroku.

Hudson przesun膮艂 r臋kawic膮 po 艣cianie, natykaj膮c si臋 przypadkowo na kilka ludzkich 偶eber. Usi艂owa艂 wyd艂uba膰 w niej dziur臋, ale zakrzep艂a wydzielina by艂a tak twarda, 偶e ledwo j膮 zadrapa艂.

- Widzieli艣cie kiedy co艣 takiego?

- Ja nie. - Hicks by艂by splun膮艂, gdyby tylko mia艂 miejsce. - Nie jestem chemikiem.

Czekali na opini臋 Dietrich. Pospieszy艂a ze swoj膮 hipote­z膮.

- To jakby kleista wydzielina. Ripley, ten tw贸j potwo­rek tym pluje czy jak?

- Nie... Nie wiem, jak to wytwarzaj膮, ale ju偶 to kiedy艣 widzia艂am, na mniejsz膮 skal臋...

Gorman otrz膮sn膮艂 si臋 z pocz膮tkowego wstrz膮su, 艣ci膮gn膮艂 usta i zacz膮艂 analizowa膰 sytuacj臋:

- Wygl膮da na to, 偶e rozwalili koloni臋, bo potrzebowali budulca. - Wskaza艂 na ekranik Hicksa. - W tamtej 艣cianie jest ca艂a sterta zapasowych dysk贸w magnetycznych.

- I przeno艣ne zasilacze. - Burke postuka艂 palcem w inny monitor. - Drogi budulec, cholera. Wszystko ro­zerwali na strz臋py...

- Kolonist贸w te偶 - zauwa偶y艂a Ripley. - Kiedy ju偶 ich wyko艅czyli... - Spojrza艂a na powa偶ne oblicze dziewczynki stoj膮cej u jej boku. - Newt, usi膮d藕 lepiej z przodu. Id藕, id藕.

Newt skin臋艂a g艂贸wk膮 i pos艂usznie odesz艂a w stron臋 kabi­ny sterowniczej.

W miar臋 jak 偶o艂nierze posuwali si臋 w g艂膮b komory, st臋­偶enie pary w atmosferze poziomu "C" nieustannie ros艂o. Towarzyszy艂 temu ci膮g艂y wzrost temperatury.

- Gor膮co tu jak w piekle - mrukn膮艂 Frost.

- Uhm - zgodzi艂 si臋 ironicznie Hudson. - Zaraz zo­baczysz diab艂a.

Ripley spojrza艂a w lewo. Gorman i Burke nadal wbijali wzrok w monitory. Po lewej stronie porucznika znajdowa艂 si臋 niewielki ekranik, kt贸ry pokazywa艂 plan naziemnej cz臋艣ci stacji.

- S膮 dok艂adnie pod g艂贸wnymi wymiennikami ciep艂a - zauwa偶y艂a.

- Taaa... - Burke nie m贸g艂 oderwa膰 oczu od monitora przekazuj膮cego obraz z kamery Apone'a. - Mo偶e to stwo­rzenia lubi膮 gor膮co. Dlatego zbudowa艂y...

- Nie o to mi chodzi. Gorman, je艣li twoi ludzie u偶yj膮 tam broni, mog膮 uszkodzi膰 system ch艂odniczy.

Nagle Burke wszystko zrozumia艂.

- Ona ma racj臋.

- No wi臋c go uszkodz膮. I co z tego? - spyta艂 poru­cznik.

- A to, 偶e uszkodzony system zacznie wydziela膰 freon i wod臋 skroplon膮 z powietrza do cel贸w ch艂odniczych.

- 艢wietnie. - Postuka艂 palcem w monitor. - Wszyst­kich ich tam troch臋 och艂odzi.

- Wi臋cej ni偶 och艂odzi.

- To znaczy?

- Zostanie naruszona os艂ona bezpiecze艅stwa.

- No i? No i co?! - Dlaczego ta baba nie powie wyra藕­nie, o co chodzi, do cholery?! my艣la艂. Czy ona nie rozumie, 偶e staram si臋 tu dowodzi膰 typow膮 ekspedycj膮, maj膮c膮 na ce­lu odszukanie i zneutralizowanie ewentualnego przeciwni­ka?!

- M贸wimy o eksplozji termonuklearnej, Gorman... Gdy to do niego dotar艂o, usiad艂 wygodniej i zacz膮艂 my艣­le膰. Rozwa偶a艂 mo偶liwo艣ci dzia艂ania w tej sytuacji. Podj臋cie decyzji przysz艂o mu tym 艂atwiej, 偶e ani jednej nie znalaz艂.

- Apone, zabierz ludziom magazynki - rozkaza艂. - Nie mo偶ecie tam strzela膰.

Nie tylko Apone us艂ysza艂 Gormana. 呕o艂nierze popatrzyli po sobie z niedowierzaniem i konsternacj膮.

- Czy on zwariowa艂?! - Wierzbowski 艣cisn膮艂 strzelb臋 i opieku艅czym gestem przytuli艂 j膮 mocniej do siebie, jak gdyby rzucaj膮c Gormanowi wyzwanie, by ten zszed艂 na d贸艂 i spr贸bowa艂 mu j膮 odebra膰.

- Cholera, to niby czym mamy im do艂o偶y膰? - burkn膮艂 Hudson. - Wi膮ch膮 przekle艅stw czy jak? Panie poruczniku - rzuci艂 do mikrofonu - a mo偶e pan chce, 偶eby艣my spr贸­bowali d偶udo? A jak one nie maj膮 ramion, to co?

- One maj膮 ramiona - rzuci艂a przez zaci艣ni臋te usta Ripley.

- Nie jeste艣 nago, Hudson - odrzek艂 Gorman. - Ma­cie jeszcze inn膮 bro艅.

- Mo偶e to i niez艂y pomys艂... - wymamrota艂a Dietrich.

- Co? Ta inna bro艅? - spyta艂 Wierzbowski.

- Nie. Nagi Hudson. Takiego widoku nie zdzier偶y艂oby 偶adne stworzenie.

- Wiesz co, Dietrich? - rzuci艂 kapral. - Ja ci臋 pier­dol臋.

- Wykluczone, skarbie. - Dietrich westchn臋艂a i od艂膮­czy艂a magazynek od strzelby.

- Tylko miotacze ognia - rozkaza艂 stanowczo Gor­man. - Bro艅 palna na ramieniu.

- Wszyscy s艂yszeli? - Apone podchodzi艂 do 偶o艂nierzy i odbiera艂 magazynki. - No, dawa膰 mi je tu, szybciej.

Jedna po drugiej, strzelby zosta艂y rozbrojone. Vasquez od艂膮czy艂a od elpeemu zasilacz i bardzo niech臋tnie wr臋czy艂a go sier偶antowi. Poza standardowym uzbrojeniem trzech 偶o艂­nierzy mia艂o przeno艣ne miotacze ognia. Zosta艂y teraz od­bezpieczone, rozgrzane i sprawdzone. Vasquez, nie zauwa­偶ona przez Apone'a ani przez koleg贸w, wyj臋艂a z tylnej kie­szeni zapasowy 艂adunek bojowy i wsun臋艂a go do elpeemu. Kiedy sier偶ant odwr贸ci艂 wzrok, a obiektywy kamer spogl膮­da艂y w inn膮 stron臋, Drake zrobi艂 dok艂adnie to samo. Zer­kn膮艂 na Vasquez i ponuro do siebie mrugn臋li.

Hicks nie mia艂 elpeemu, wi臋c do nikogo nie mruga艂. Mia艂 za to cylindryczn膮 kabur臋, przymocowan膮 od wewn膮trz do polowej uprz臋偶y. Rozpi膮艂 kuloodporn膮 kamizelk臋, otworzy艂 kabur臋 i wyj膮艂 z niej zabytkow膮, dwulufow膮 strzelb臋 z obci臋­t膮 kolb膮. Nast臋pnie zapi膮艂 si臋, z艂o偶y艂 dobrze zachowan膮 bro艅 i wsun膮艂 do komory nab贸j.

Hudson przypatrywa艂 si臋 temu z profesjonalnym zainte­resowaniem.

- Sk膮d to wytrzasn膮艂e艣 - spyta艂. - Kiedy zobaczy艂em, 偶e odstaje ci kamizelka, pomy艣la艂em sobie, 偶e szmuglujesz w贸d臋, ale to mi do ciebie nie pasowa艂o. Zwin膮艂e艣 tego trupa z muzeum?

- Rodzinna pami膮tka. Od pokole艅. 艁adna, nie?

- Niez艂膮 masz rodzink臋, kurcz臋. Co to mo偶e?

Hicks pokaza艂 mu nab贸j.

- Nie jest to co prawda przeciwpancerny pocisk o du偶ej pr臋dko艣ci ko艅cowej, taki jak nasze, ale nie chcia艂bym ober­wa膰 takim czym艣 w g臋b臋. - Zni偶y艂 g艂os. - Zawsze mam j膮 pod r臋k膮. Do walk bezpo艣rednich jest jak znalaz艂. Niczego tu chyba nie przebije i 偶adne grzybki nam nie wyrosn膮.

- Owszem, nie powiem, nawet 艂adna... - Hudson pa­trzy艂 na dwunastostrza艂贸wk臋 z nie ukrywanym podziwem. - Tradycjonalista z ciebie, Hicks.

Kapral u艣miechn膮艂 si臋 lekko.

- Przezorny zawsze ubezpieczony. Od czo艂a dobieg艂 ich g艂os Apone'a:

- Idziemy. Hicks, skoro ci si臋 tam z ty艂u podoba, b臋­dziesz nas ubezpiecza艂.

- Z przyjemno艣ci膮, panie sier偶ancie.

Kapral opar艂 strzelb臋 na prawym ramieniu, u艂o偶y艂 j膮 wy­godniej jedn膮 r臋k膮, a wskazuj膮cym palcem musn膮艂 twardy spust. Hudson u艣miechn膮艂 si臋 z aprobat膮, pokaza艂 mu unie­siony kciuk i potruchta艂 na czo艂o.

Powietrze by艂o g臋ste, a 艣wiat艂o rozproszone w ob艂okach pary. Hudson mia艂 wra偶enie, 偶e przedzieraj膮 si臋 przez stalo­wo-plastikow膮 d偶ungl臋.

- Namierzyli艣cie jaki艣 ruch? - zaskrzecza艂o w s艂u­chawkach.

G艂os porucznika by艂 cichy i niewyra藕ny. Dochodzi艂 jak­by z daleka, chocia偶 Hudson wiedzia艂, 偶e dow贸dca czuwa ledwie kilka poziom贸w wy偶ej, tu偶 przed wej艣ciem do bu­dynku stacji. Kapral szed艂 i nie odrywa艂 wzroku od namier­nika.

- Zg艂asza si臋 Hudson, panie poruczniku. Jak dot膮d nic. Kompletnie. Jedyna rzecz, jaka tu si臋 rusza, to powietrze.

Za rogiem uni贸s艂 na chwil臋 oczy. To, co zobaczy艂, spo­wodowa艂o, 偶e zapomnia艂 o namierniku, o broni, 偶e zapo­mnia艂 o wszystkim.

Dok艂adnie przed sob膮 ujrzeli kolejn膮 艣cian臋 z inkrusta­cjami. By艂a pofalowana, zeszpecona wybrzuszeniami, wy­rze藕biona jak膮艣 nieznan膮, nieludzk膮 d艂oni膮 i przypomina艂a spotwornia艂膮 wersj臋 Wr贸t do piekie艂 Rodina. To tutaj byli koloni艣ci. Pogrzebani 偶ywcem, zamurowani t膮 sam膮 偶ywicopodobn膮 wydzielin膮, kt贸rej u偶yto do budowy tuneli, umoc­nie艅, kom贸r i zaczopowanych szyb贸w, kt贸ra przekszta艂ci艂a najni偶szy poziom stacji w ksenoschizofreniczny koszmar.

Ka偶dy z nich zosta艂 wci艣ni臋ty w 艣cian臋 bez uwzgl臋dnienia cho膰by podstawowych cech budowy cz艂owieka. G艂owy by艂y nienaturalnie powykrzywiane, r臋ce i nogi groteskowo powyginane, po艂amane, 偶eby nieszcz臋sn膮 ofiar臋 odpowiednio do­pasowa膰 do obcej kompozycji i wzoru. Wiele cia艂 zosta艂o zredukowanych do bezkszta艂tnych bry艂, powleczonych przegni艂ym, wysuszonym mi臋sem, inne oczyszczone do na­gich ko艣ci. Ci ostatni mieli szcz臋艣cie, tych obdarzono darem 艣mierci. Bez wzgl臋du na to, gdzie i jak tkwi艂y, wszystkie zw艂oki mia艂y jedn膮 wsp贸ln膮 cech臋: klatki piersiowe by艂y wy­gi臋te od 艣rodka, jak gdyby jaka艣 wewn臋trzna eksplozja roz­sadzi艂a im mostek.

呕o艂nierze weszli wolno g艂臋biej. Oblicza mieli pos臋pne. Nikt nic nie m贸wi艂. Niejednokrotnie ze 艣mierci 偶artowali, ale to by艂o gorsze ni偶 艣mier膰. To by艂o ohydne i plugawe.

Dietrich podesz艂a do nietkni臋tego z pozoru cia艂a kobiety. By艂o straszliwie blade, jakby wyssano z niego wszystk膮 krew. Kobieta wyczu艂a ruch, czyj膮艣 obecno艣膰, co艣 us艂ysza艂a i zatrzepota艂a powiekami. W jej oczach czai艂o si臋 szale艅­stwo. Szepn臋艂a co艣 g艂uchym, grobowym g艂osem, g艂osem zro­dzonym z rozpaczy. Dietrich nachyli艂a si臋, 偶eby lepiej s艂y­sze膰.

- B艂agam, zabij mnie...

Z oczyma rozszerzonymi przera偶eniem Dietrich cofn臋艂a si臋 i omal nie upad艂a.

Bezpieczna pod pancerzem transportera, Ripley mog艂a tylko bezradnie patrze膰 i wbija膰 z臋by w zaci艣ni臋t膮 d艂o艅. Wiedzia艂a, co zaraz nast膮pi, wiedzia艂a, co sprowokowa艂o kobiet臋 do wypowiedzenia tak ostatecznej pro艣by. I wiedzia­艂a te偶, 偶e ani ona, ani nikt inny nie mo偶e zrobi膰 nic innego, jak tylko j膮 spe艂ni膰. Przez g艂o艣niki transportera us艂ysza艂a, 偶e kt贸ry艣 z 偶o艂nierzy wymiotuje. Reszta milcza艂a. Nikt nawet nie za偶artowa艂.

Kobieta uwi臋ziona w 艣cianie dosta艂a konwulsji. Jakim艣 cudem zebra艂a w sobie tyle si艂y, by krzykn膮膰, krzykn膮膰 w agonalnym b贸lu, kt贸ry odbiera艂 jej rozum, by zawy膰, nie­ludzko, przenikliwie. Chc膮c ostrzec 偶o艂nierzy przed tym, co zaraz nast膮pi, Ripley zrobi艂a krok w stron臋 najbli偶szego mikrofonu, ale nie mog艂a wydoby膰 z siebie g艂osu.

Nie musia艂a. Podw艂adni Apone'a odrobili lekcje i prze­studiowali dyskietki, kt贸re dla nich przygotowa艂a.

- Miotacz! - warkn膮艂 Apone. - Szybko!

Frost poda艂 mu miotacz p艂omieni i usun膮艂 si臋 na bok. W chwili, gdy sier偶ant unosi艂 bro艅 do g贸ry, pier艣 kobiety eksplodowa艂a fontann膮 krwi. Z wystrz臋pionej jamy wychy­n臋艂a ma艂a, naje偶ona k艂ami czaszka. Wyda艂a z siebie w艣ciek艂y syk.

Apone zacisn膮艂 palec na spu艣cie miotacza. Dwaj inni 偶o艂nierze, wyposa偶eni w identyczny sprz臋t, poszli w jego 艣la­dy. W 艣cian臋 buchn臋艂y trzy j臋zory ognia, momentalnie po偶e­raj膮c wyj膮c膮 w niej potworno艣膰. Kokony i ofiary, kt贸re w nich tkwi艂y, zacz臋艂y si臋 topi膰 i 艣cieka膰 na pod艂og臋 niczym przezroczysta cukrzana masa. Wci膮偶 jeszcze s艂ysz膮c 贸w straszliwy, rozdzieraj膮cy krzyk, 偶o艂nierze nie szcz臋dzili amu­nicji i miotacze rzygn臋艂y ogniem po ca艂ej 艣cianie. To, co nie uleg艂o zw臋gleniu, najpierw spurchla艂o si臋 pod wp艂ywem go­r膮ca, potem rozpuszcza艂o jak mas艂o i 艣cieka艂o na ziemi臋, by pod 偶o艂nierskimi butami utworzy膰 ka艂u偶e z cieczy przypo­minaj膮cej p艂ynny plastik.. Ale ta ciecz nie pachnia艂a jak pla­stik. Wydziela艂a dusz膮cy, organiczny smr贸d.

Wszyscy skupiali uwag臋 na 艣cianie, kt贸r膮 niszczy艂y mio­tacze. Nikt nie zauwa偶y艂, 偶e fragment 艣ciany za nimi... drgn膮艂.

8.

Obcy spoczywa艂 dotychczas w odr臋twieniu. Tkwi艂 w niszy, kt贸ra zlewa艂a si臋 idealnie z barw膮 i ukszta艂towaniem reszty pomieszczenia. Teraz wolno z niej wyszed艂. Dym z pal膮cych si臋 kokon贸w oraz innych materia艂贸w organicznych bucha艂 a偶 pod sufit, ograniczaj膮c widzialno艣膰 praktycznie do zera.

Tkni臋ty nag艂ym przeczuciem Hudson zerkn膮艂 w d贸艂, na tarcz臋 namiernika. Z rozszerzonymi 藕renicami odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i wrzasn膮艂:

- Mam co艣! Ruch! Tam co艣 jest!

- Namiar! - warkn膮艂 kr贸tko Apone.

- Nie mog臋 ustali膰, za ciasno tu. I s膮 jeszcze inne cia艂a...

W g艂osie starszego sier偶anta zabrzmia艂a ostrzejsza nutka.

- Nie pieprz. Hudson. Namiar, m贸wi臋! Gdzie to jest?

Kapral zmaga艂 si臋 z opornym sprz臋tem. W tym ca艂y problem z namiernikami: by艂y trwa艂e, ale nieprecyzyjne..

- Chyba... Chyba z przodu... I z ty艂u te偶...

W centrum dowodzenia Gorman szala艂 w艣r贸d prze艂膮cz­nik贸w, przycisk贸w i pokr臋te艂, usi艂uj膮c wyostrzy膰 obraz na poszczeg贸lnych monitorach.

- Nic tutaj nie widzimy, Apone! Co si臋 dzieje?

Ripley wiedzia艂a, co si臋 dzieje, wiedzia艂a, co si臋 za chwil臋 stanie. Chocia偶 nic nie widzia艂a, czu艂a to, jak czuje si臋 obec­no艣膰 wielkiej fali nadci膮gaj膮cej w stron臋 pla偶y pokrytej czarnym piaskiem. W tym samym momencie odzyska艂a g艂os i chwyci艂a za mikrofon.

- Wycofaj ich stamt膮d, Gorman. I to natychmiast!

Porucznik rzuci艂 jej rozdra偶nione spojrzenie.

- Prosz臋 mi nie rozkazywa膰, prosz臋 pani. Wiem, co ro­bi臋.

- Mo偶liwe, ale nie wie pan, co si臋 tu dzieje!

Na poziomie "C" 艣ciany i sufit legowiska zacz臋艂y o偶ywa膰. Obce stworzenia budzi艂y si臋 z okresowego snu. Z d艂ugich, palczastych ko艅czyn chwytnych pocz臋艂y wysuwa膰 si臋 szpony zdolne rozerwa膰 metal. Nawil偶one 艣luzem szcz臋ki odzyski­wa艂y z wolna elastyczno艣膰 i raz po raz cicho pomlaskiwa艂y. Poprzez ob艂oki pary i dymu zdenerwowani ludzie dostrzegli niewyra藕ny ruch.

Apone wzi膮艂 si臋 w gar艣膰.

- Na podczerwie艅! Przejd藕cie na podczerwie艅 ­wrzasn膮艂. - Uwa偶a膰! Dobrze uwa偶a膰!

Zatrzasn臋li os艂ony. Na g艂adkim przezroczystym tworzy­wie, z jakiego je wykonano, zmaterializowa艂y si臋 koszmarne sylwetki, sun膮ce w ciszy przez tuman mg艂y.

- Wielokrotne sygna艂y! - krzykn膮艂 Hudson. - Do­oko艂a. Zbli偶aj膮 si臋 ze wszystkich stron!

Dietrich nie wytrzyma艂a nerwowo i chcia艂a ucieka膰. Gdy si臋 odwr贸ci艂a, co艣 wysokiego, co艣 przepot臋偶nego wyros艂o nagle nad k艂臋bami dymu i owin臋艂o j膮 ramionami. Ko艅czyny grube jak 偶elazne sztaby zamkn臋艂y si臋 na jej piersi i zacisn臋­艂y. Dietrich krzykn臋艂a, przed艣miertnym skurczem palc贸w zwolni艂a spust miotacza p艂omieni i z lufy trysn膮艂 j臋zor ognia. Trafi艂 we Frosta, zamieniaj膮c go momentalnie w rozwrzesz­czan膮 dwuno偶n膮 pochodni臋, kt贸ra ciska艂a si臋 na o艣lep we wszystkie strony. Krzyk nieszcz臋艣nika rozdziera艂 偶o艂nierzom uszy.

Apone obr贸ci艂 si臋. W zg臋stnia艂ej atmosferze i w kiepskim 艣wietle nie widzia艂 prawie nic, za to s艂ysza艂 a偶 za wiele. Go­r膮co bij膮ce z wymiennik贸w ciep艂a na poziomie "B", tu偶 nad nimi, zniekszta艂ca艂o obraz przekazywany przez noktowizory zamontowane w os艂onach.

W centrum dowodzenia zgas艂 monitor Frosta. Jedno­cze艣nie linie biowykres贸w szeregowca, owe charakterysty­czne pag贸rki i doliny 偶ycia, sp艂aszczy艂y si臋 i wyprostowa艂y. Na innych ekranach obraz drga艂 i podskakiwa艂, ukazuj膮c je­dynie zamazane sylwetki w chaotycznym ruchu. Strumienie napalmu tryskaj膮ce z pozosta艂ych miotaczy przewy偶sza艂y jaskrawo艣ci膮 czu艂o艣膰 kamer na he艂mach 偶o艂nierzy i obraz z nich p艂yn膮cy by艂 jak prze艣wietlone zdj臋cie.

Mimo zamieszania i chaosu Vasquez i Drake zdo艂ali si臋 jako艣 odnale藕膰. Kosmiczna harpia kiwn臋艂a porozumiewa­wczo g艂ow膮 do kosmicznego neandertalczyka i wcisn臋艂a w elpeem nie skonfiskowany magazynek.

- Dawaj na bli藕niaka - rzuci艂a kr贸tko.

Stan臋li plecami do siebie i jednocze艣nie otworzyli ogie艅. Niczym spawacze 艂ataj膮cy pancerz statku, pos艂ali w g艂膮b komory dwa p艂omienne 艂uki. W ciasnej zamkni臋tej komorze jazgot ci臋偶kiej broni by艂 wprost przyt艂aczaj膮cy. Dla obojga operator贸w dudni膮cy grzmot brzmia艂 jak Bachowska fuga i stanthisizer Grimoire'a zlane w jedno.

W uszach skrzecza艂 im daleki g艂os Gormana, ledwo s艂y­szalny w bitewnym zgie艂ku.

- Kto otworzy艂 ogie艅?! Zakaza艂em u偶ywa膰 broni ci臋偶­kiej!

Ze wzrokiem utkwionym w ekran celownika Vasquez podnios艂a szybko r臋k臋 i zerwa艂a z g艂owy s艂uchawki. Jej sto­py, d艂onie, oczy i cia艂o by艂y teraz 偶ywymi cz臋艣ciami elpeemu, cz臋艣ciami zgranymi i sp贸jnie dopasowanymi. Komor臋 wy­pe艂nia艂y b艂yskawice, nieustaj膮cy grzmot, dym i rozdzieraj膮ce krzyki. Tak, poziom "C" sta艂 si臋 naraz czym艣 w rodzaju ma­艂ej Apokalipsy. Vasquez ogarn臋艂a fala b艂ogiego spokoju.

Nawet w Niebie nie by艂oby jej lepiej ni偶 tutaj.

G艂o艣niki w centrum dowodzenia zn贸w zanios艂y si臋 rozdzieraj膮cym wyciem. Ripley drgn臋艂a. Monitor Wierzbow­skiego zgas艂, natychmiast potem wyprostowa艂y si臋 linie biowykres贸w. Ripley zacisn臋艂a pi臋艣ci, wbijaj膮c paznokcie w d艂o艅. Lubi艂a Wierzbowskiego.

Co ja tu w艂a艣ciwie robi臋?! my艣la艂a gor膮czkowo. Dlaczego nie siedz臋 w domu? bez licencji, ca艂a nieszcz臋艣liwa, ale bez­pieczna w male艅kim mieszkaniu, gdzie jest Jones, gdzie mo­g膮 mnie odwiedza膰 zwyczajni ludzie, gdzie panuje zdrowy rozs膮dek? Dlaczego dobrowolnie wdepn臋艂am w ten kosz­mar? Przez altruizm? Przez to, 偶e od samego pocz膮tku po­dejrzewa艂am, co spowodowa艂o przerw臋 w 艂膮czno艣ci z Ache­ronem? A mo偶e dlatego, 偶e chcia艂am odzyska膰 t臋 parszyw膮 licencj臋?

W trzewiach stacji procesora atmosferycznego nios艂y si臋 be艂kotliwe g艂osy ludzi ogarni臋tych panik膮 i szale艅stwem. Czu艂y odbiornik dostrojony do cz臋stotliwo艣ci lokalnej wychwytywa艂 z nich zrozumia艂e s艂owa. Ripley rozpozna艂a g艂os Hudsona nios膮cy si臋 ponad krzykami innych. Nie­skomplikowany pragmatyzm kaprala zapowiada艂 prze艂om w taktyce obronnej.

- Zwiewajmy st膮d!

Us艂ysza艂a te偶 wrzask sfrustrowanego Hicksa.

- Nie tym tunelem, idioto! Tamtym! Tamtym!

- Na pewno? - To Crowe.

Robi膮c unik przed jakim艣 niewidzialnym ciosem, Crowe b艂yskawicznie ukucn膮艂. Obraz z jego kamery zako艂ysa艂 si臋 na wszystkie strony, ukazuj膮c ob艂膮kan膮 pl膮tanin臋 giganty­cznych lecz niewyra藕nych sylwetek, pogr膮偶onych w k艂臋bach dymu i pary.

- Uwa偶aj! Z ty艂u! Z ty艂u! Rusz si臋, kurwa!

R臋ce Gormana nie 艣miga艂y ju偶 mi臋dzy prze艂膮cznikami. Sytuacja wymaga艂a teraz czego艣 wi臋cej ni偶 przyciskania guzik贸w, a po jego spopiela艂ej twarzy Ripley pozna艂a, 偶e woj­skowy nie mo偶e si臋 na nic zdecydowa膰.

- Wycofaj ich, Gorman! - wrzasn臋艂a. - Ju偶! Natych­miast!

- Zamknij si臋. - Patrzy艂 na wska藕niki i chwyta艂 powie­trze jak wielki karp. Wszystko si臋 rozpada艂o. Ca艂y misterny plan akcji zwiadowczej szlag trafi艂. W dodatku tak szybko, 偶e nie zd膮偶y艂 niczego przemy艣le膰. - Zamknij si臋, dobrze? - powt贸rzy艂.

W g艂o艣niczku umieszczonym nad monitorem Crowe'a rozleg艂 si臋 metaliczny j臋k dartego metalu i ekran zagas艂. Gorman wyj膮ka艂 co艣 niezrozumia艂ego. Usi艂owa艂 zapanowa膰 nad sob膮, tymczasem traci艂 panowanie nad sytuacj膮.

- Aaa... Apone, otw贸rzcie ogie艅 zaporowy z miotaczy i wycofujcie si臋 dru偶ynami do transportera. Over.

Trzaski zak艂贸ce艅, ryk wyrzucanego pod ci艣nieniem na­palmu i jazgot elpeem贸w zag艂uszy艂y odpowied藕 sier偶anta.

- Nie zrozumia艂em. Wycofa膰 si臋 za miotaczami?

- Powiedzia艂em, 偶e musicie... - Gorman powt贸rzy艂 rozkaz.

Nikt go nie s艂ucha艂, co by艂o zreszt膮 bez znaczenia, bo­wiem 偶o艂nierze uwi臋zieni w komorze nie mieli czasu na s艂u­chanie, nie mieli czasu na nic.

Tylko Apone manipulowa艂 przy swoim odbiorniku, usi­艂uj膮c wy艂owi膰 sens z be艂kotliwych rozkaz贸w. G艂os poruczni­ka by艂 tak zniekszta艂cony, 偶e a偶 nie do rozpoznania. Od­biorniki przystosowano do dzia艂ania i przechwytywania sygna艂贸w w ka偶dych warunkach, nawet pod wod膮, ale tu dzia艂o si臋 co艣, czego konstruktorzy sprz臋tu nie przewidzieli, co艣, czego nie m贸g艂 przewidzie膰 nikt, bowiem nikt si臋 z czym艣 takim dotychczas nie spotka艂.

Sier偶ant us艂ysza艂 z ty艂u krzyk. Pieprzy膰 Gormana. Prze­艂膮czy艂 si臋 na cz臋stotliwo艣膰 lokaln膮.

- Dietrich? Crowe? Odezwijcie si臋! Wierzbowski, gdzie jeste艣?!

Nagle jaki艣 ruch. Z lewej strony. Obr贸ci艂 si臋 b艂yskawi­cznie i jeszcze u艂amek sekundy, a roztrzaska艂by g艂ow臋 Hudsonowi. W oczach kaprala ujrza艂 szale艅stwo. Nie by艂o w nich teraz fa艂szywej brawury, 偶o艂nierz ju偶 si臋 nie przechwala艂. By艂 przera偶ony, zatrwo偶ony i nawet nie pr贸bowa艂 tego ukry膰.

- Wyka艅czaj膮 nas! - wrzasn膮艂. - Zdechniemy tu! Zdechniemy tu jak psy!

Apone poda艂 mu magazynek. Kapral wbi艂 go d艂oni膮 pod rygiel zamka, usi艂uj膮c patrze膰 na wszystkie strony na raz.

- Teraz lepiej? - spyta艂 Apone.

- Ta, lepiej, jasne! - Hudson wprowadzi艂 pocisk do lufy. Wyra藕nie mu ul偶y艂o. - W dupie mam te cholerne wy­mienniki.

- Wyczu艂 jaki艣 ruch, odwr贸ci艂 si臋 i wypali艂. Lekki odrzut broni wr贸ci艂 mu cz臋艣ciowo pewno艣膰 siebie.

Na prawo do niego walczy艂a Vasquez. Nieprzerwan膮 strug膮 ognia niszczy艂a wszystko, co znalaz艂o si臋 w promieniu metra od niej bez wzgl臋du na to, czy by艂o to co艣 偶ywego, martwego czy stanowi艂o cz臋艣膰 maszynerii procesora. Spra­wia艂a wra偶enie cz艂owieka, kt贸ry nad sob膮 nie panuje, kt贸ry oszala艂. Lecz Apone wiedzia艂 swoje. Gdyby Vasquez zwa­riowa艂a, ju偶 dawno by nie 偶yli.

Biega艂 ku niej Hicks. Vasquez obr贸ci艂a si臋 lekko i pu艣ci艂a d艂ug膮 seri臋 z elpeemu. Na widok wycelowanej w siebie lufy kapral ukucn膮艂, ocieraj膮c si臋 o 艣mier膰. 艢cigaj膮cy go potw贸r, trafiony gradem pocisk贸w, run膮艂 do ty艂u. Jeszcze troch臋, a zakrzywione szpony rozdar艂yby Hicksowi szyj臋.

Na stanowisku dowodzenia obraz przekazywany przez kamer臋 Apone'a nagle zawirowa艂 op臋tanym piruetem i zgas艂. Gorman gapi艂 si臋 w monitor, jak gdyby wzrokiem chcia艂 o偶ywi膰 ekran, a wraz z nim cz艂owieka, kt贸rego przed chwil膮 straci艂.

- Kaza艂em im przecie偶 wraca膰... - szepn膮艂 nie dowie­rzaj膮c w艂asnym oczom. - Pewnie nie s艂yszeli rozkazu...

Ripley przysun臋艂a twarz do jego twarzy i wyczyta艂a w niej histeryczne oszo艂omienie.

- Zr贸b co艣! Oni s膮 odci臋ci!

Wolno skierowa艂 na ni膮 wzrok. Wargi mu drgn臋艂y, ale s艂owa, kt贸re wymamrota艂, by艂y ca艂kowicie niezrozumia艂e. Potrz膮sn膮艂 lekko g艂ow膮.

Z jego strony nie mog艂a oczekiwa膰 偶adnej pomocy. Po­rucznik wypad艂 z gry. Burke wciska艂 si臋 w przeciwleg艂膮 艣cia­n臋 kabiny, jak gdyby poprzez maksymalne oddalenie od koszmarnych obraz贸w przekazywanych przez dzia艂aj膮ce monitory chcia艂 uciec od walki, jaka wrza艂a w trzewiach sta­cji procesora.

Jedyn膮 rzecz膮, jaka mog艂a jeszcze pom贸c niedobitkom, by艂a natychmiastowa akcja ewakuacyjna. Gorman nie m贸g艂 jej poprowadzi膰, Burke r贸wnie偶. Kt贸偶 wi臋c zosta艂 w odwo­dzie? Ulubienica rudego Jonesa.

Ripley wiedzia艂a, 偶e gdyby kot tu z nimi by艂 i gdyby m贸g艂 podejmowa膰 decyzje w jej imieniu, natychmiast zrobi艂by tak: zawr贸ci艂by transporter, ruszy艂by na pe艂nym gazie w stron臋 l膮dowiska, gdzie czeka艂 prom, wystartowa艂by, za­cumowa艂 w 艂adowni Sulaco, zamkn膮艂by si臋 w hibernatorze i czym pr臋dzej wr贸ci艂 do domu. Ma艂o prawdopodobne, 偶eby kto艣 z zarz膮du kolonialnego chcia艂 podwa偶y膰 raport, jaki by im z艂o偶yli. Nie tym razem. Bo tym razem mia艂aby dowody: zszokowanego Gormana i na wp贸艂 otumanionego Burke'a. I jeszcze obrazy zarejestrowane automatycznie przez pok艂a­dowy komputer transportera, obrazy ukazuj膮ce piek艂o koszmarnej walki, obrazy, kt贸rymi cisn臋艂aby w twarze tym ko艂tu艅skim i wiecznie z siebie zadowolonym przedstawicie­lom Towarzystwa.

Uciekaj st膮d! Uciekaj do domu! wrzeszcza艂 g艂os rozs膮d­ku. Masz ju偶 te swoje dowody, po kt贸re tu przyjecha艂a艣! Kolonia przepad艂a. Wszyscy zgin臋li albo nawet gorzej, ni偶 zgin臋li. Prze偶y艂o tylko jedno dziecko. Wracaj na Ziemi臋, a nast臋pnym razem niech tu przyleci nie jeden pluton, a ca艂a armia, z samolotami do wsparcia powietrznego, z ci臋偶k膮 artyleri膮. Je艣li zajdzie taka potrzeba, niech zmiot膮 to miejsce z powierzchni planety, ale niech to zrobi膮 bez ciebie!

Tak podnosz膮ce na duchu rozumowanie mia艂o tylko je­den minus. Gdyby teraz odjecha艂a, zostawi艂aby w艂asnemu losowi Vasquez, Hudsona i Hicksa, i wszystkich innych, kt贸rzy pozostali jeszcze przy 偶yciu na 艂asce czu艂ych i deli­katnych stwork贸w. Je艣li b臋d膮 mieli szcz臋艣cie, umr膮. Je艣li nie, sko艅cz膮 w 艣cianie, w kokonie, jako zast臋pcy tych, kt贸­rych lito艣ciwie spalili napalmem.

Nie mog艂a tego zrobi膰, nie mog艂aby z tym 偶y膰. Za ka偶­dym razem, kiedy przyk艂ada艂aby g艂ow臋 do poduszki, s艂ysza­艂aby ich rozpaczliwe krzyki. Gdyby uciek艂a, zamieni艂aby je­den koszmar na setki jeszcze gorszych. Kiepska transakcja. Po raz kolejny liczby by艂y Jej nieprzychylne.

To, co musia艂a zrobi膰, nape艂nia艂o Ripley przera偶eniem, ale z艂o艣膰, jaka w niej narasta艂a, z艂o艣膰 na bezradno艣膰 Gorma­na, na Towarzystwo, kt贸re wys艂a艂o j膮 tutaj z niedo艣wiad­czonym oficerem i z male艅k膮 grupk膮 偶o艂nierzy (bez w膮tpie­nia przez oszcz臋dno艣膰), pomog艂a jej przecisn膮膰 si臋 obok spa­rali偶owanego porucznika i ruszy膰 w stron臋 kabiny sterowni­czej.

Czeka艂 tam na ni膮 jedyny ocala艂y 艣wiadek zag艂ady kolo­nii Hadley. Dziewczynka patrzy艂a na Ripley powa偶nymi oczyma.

- Newt, przejd藕 do ty艂u i za艂贸偶 pasy.

- Jedziesz tam, tak? Po nich .

Sadowi艂a si臋 w艂a艣nie na fotelu kierowcy. Us艂yszawszy s艂owa ma艂ej, zastyg艂a w bezruchu.

- Musz臋. Tam na dole s膮 偶ywi ludzie i potrzebuj膮 po­mocy. Rozumiesz to, prawda?

Newt skin臋艂a g艂ow膮. Rozumia艂a a偶 za dobrze. Gdy Rip­ley zapina艂a klamry pas贸w bezpiecze艅stwa, dziewczynka wybieg艂a z kabiny.

Ripley spojrza艂a na desk臋 rozdzielcz膮. Przywita艂 j膮 ciep艂y blask monitor贸w i wska藕nik贸w gotowych do przyj臋cia roz­kaz贸w. Gorman i Burke byli niezdolni do jakiejkolwiek reakcji, ale transporter opancerzony nie ulega艂 wp艂ywom psychicznych stres贸w. Zacz臋艂a przerzuca膰 d藕wignie, wciska膰 przyciski, wdzi臋czna Bogu za to, 偶e kaza艂 jej sp臋dzi膰 ubieg艂y rok w Portside, gdzie musia艂a obs艂ugiwa膰 wszelkiego rodza­ju 艂adowarki i ci臋偶ki sprz臋t transportowy. Wielkie silniki wspomagane turbodo艂adowaniem zagra艂y na pe艂nych obro­tach. Maszyn膮 wstrz膮sn膮艂 dreszcz - sposobi艂a si臋 do jazdy.

Wibracje kad艂uba wystarczy艂y, by Gorman wr贸ci艂 do rzeczywisto艣ci. Wychyli艂 si臋 z fotela i krzykn膮艂:

- Ripley! Co ty robisz?

Zignorowa艂a go, bo musia艂a uwa偶a膰 na wska藕niki, to by­艂o teraz najwa偶niejsze. Wrzuci艂a bieg, ko艂a zabuksowa艂y na mokrej ziemi i transporter ruszy艂 w stron臋 otwartych wr贸t.

Z kompleksu stacji bucha艂y k艂臋by dymu. Zaraz na bram膮 Ripley gwa艂townie skr臋ci艂a. Na chodniku maszyna wpad艂a w lekki po艣lizg, wyr贸wna艂a i run臋艂a w d贸艂 szerokiej rampy. Transporter mie艣ci艂 si臋 na niej bez problem贸w, z obu stron by艂o jeszcze sporo miejsca; przedtem je藕dzi艂y t臋dy wielkie spychacze i maszyny serwisowe. Wszystkie konstrukcje na Acheronie wznoszono na wyrost, mimo to rampa ugina艂a si臋 pod ci臋偶arem opancerzonego potwora. Na szcz臋艣cie jej na­wierzchnia by艂a wytrzyma艂a i nie p臋ka艂a pod rozp臋dzonym cielskiem transportera. Palce Ripley 艣miga艂y po desce roz­dzielczej, wciskaj膮c guziki steruj膮ce niezale偶nie nap臋dzanymi ko艂ami. Katuj膮c cierpliwy plastik, dawa艂a upust z艂o艣ci.

Mg艂a i para przes艂ania艂y obraz z kamer zewn臋trznych. Ripley przesz艂a na nawigacj臋 automatyczn膮. Czujniki lase­rowe w艂膮czaj膮ce si臋 dwadzie艣cia razy na sekund臋 odczytywa­艂y odleg艂o艣膰 mi臋dzy ko艂ami a przeszkod膮 i przekazywa艂y da­ne do komputera, kt贸ry sterowa艂 ruchami k贸艂 i zapobiega艂 zderzeniu ze 艣cianami. Utrzymywa艂a t臋 sam膮 pr臋dko艣膰, wie­dz膮c 偶e maszyna jej nie zawiedzie.

Gorman oderwa艂 wzrok od niewyra藕nego obrazu 艣ciany, kt贸ry 艣mign膮艂 na ekranach w centrum dowodzenia, rozpi膮艂 uprz膮偶 i obijaj膮c si臋 o burty - transporter wszed艂 w艂a艣nie w ostry zakr臋t - ruszy艂 do kabiny sterowniczej.

- Co ty wyprawiasz?

- A jak my艣lisz - Zaj臋ta wska藕nikami, nawet na nie­go nie spojrza艂a.

Po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na ramieniu.

- Zawracaj ! To rozkaz!

- Nie masz prawa wydawa膰 mi rozkaz贸w, Gorman. Je­stem cywilem, zapomnia艂e艣?

- To jest ekspedycja wojskowa i jako taka podlega rozkazom wojskowych. Jestem tu oficerem g艂贸wnodowo­dz膮cym i rozkazuj臋 ci natychmiast zawr贸ci膰!

Zacisn臋艂a z臋by i skoncentrowa艂a uwag臋 na przednim monitorze.

- Spadaj, Gorman, jestem zaj臋ta. Wsad藕 se lepiej gra­nat w dup臋.

Chwyci艂 j膮 za barki i usi艂owa艂 wyci膮gn膮膰 z fotela. Burke obj膮艂 go od ty艂u i wywl贸k艂 z kabiny. Chcia艂a mu nawet po­dzi臋kowa膰, ale nie mia艂a czasu.

Dotarli do poziomu "C". Ripley wy艂膮czy艂a automaty­cznego pilota i laserowe skanery i w tym samym momencie wykona艂a szale艅czy skr臋t. Olbrzymie ko艂a zapiszcza艂y na be­tonie, silnik zawy艂 na maksymalnych obrotach, burta grzmotn臋艂a w 艣cian臋. Rozrywaj膮c rury i kable, rozgniataj膮c kawa艂y 偶ywicopodobnej wydzieliny maszyna ruszy艂a do przodu. Ripley spojrza艂a na desk臋 rozdzielcz膮 i odnalaz艂a wzrokiem to, czego szuka艂a: prze艂膮czniki lampy stroboskopowej, 艣wiate艂 zewn臋trznych i sygna艂u d藕wi臋kowego. Jed­nym uderzeniem otwartej d艂oni w艂膮czy艂a wszystkie trzy.

Przy akompaniamencie rozdzieraj膮cego wycia syreny bo­jowej na kad艂ubie transportera o偶y艂y sodowo-艂ukowe reflek­tory, wiruj膮ce lampy rozb艂yskowe i kierunkowe emitory podczerwieni. Monitory przekazuj膮ce obraz z kamer na he艂mach 偶o艂nierzy znajdowa艂y si臋 w centrum dowodzenia, ale Ripley nie musia艂a ich wcale ogl膮da膰: wzi臋艂a kurs na to, co widzia艂a przed sob膮. Ryk ognistych eksplozji napalmu i b艂yski strza艂贸w dochodzi艂y zza grubej 艣ciany zbudowanej z twardej przezroczystej wydzieliny. 呕ywicopodobna sub­stancja rozprasza艂a ostre 艣wiat艂o, przez co ca艂a komora pul­sowa艂a od 艣rodka upiorn膮, trupi膮 po艣wiat膮.

Ripley wcisn臋艂a gaz. Maszyna wbi艂a si臋 w zwichrowan膮 艣cian臋 niczym pocisk wystrzelony z dzia艂a. Na pancerz run膮艂 deszcz od艂amk贸w scalonej wydzieliny. Jej wi臋ksze bry艂y p臋­ka艂y pod olbrzymimi ko艂ami transportera. Ripley szarpn臋艂a kierownic膮. Ty艂 kolosa zarzuci艂, uderzy艂 w 艣cian臋 i rozbi艂 j膮 w py艂.

Z k艂臋b贸w dymu wychyn膮艂 Hicks. Jedn膮 r臋k膮 podtrzy­mywa艂 kulej膮cego Hudsona, w drugiej 艣ciska艂 strzelb臋 i raz po raz puszcza艂 za siebie kr贸tkie serie. Obaj 偶yli tylko dzi臋ki adrenalinie, wy膰wiczonym mi臋艣niom i determinacji. Ripley oderwa艂a wzrok od przedniej szyby i spojrza艂a do ty艂u, w g艂膮b kabiny.

- Burke, id膮!

Z przej艣cia mi臋dzy rz臋dami foteli dobieg艂a j膮 st艂umiona odpowied藕:

- Dobra! Ju偶 otwieram!

Burke dotar艂 do drzwi, chwil臋 manipulowa艂 niewprawnie przy zamku, a偶 opancerzona klapa otworzy艂a si臋 na o艣cie偶. Tu偶 za Hicksem i Hudsonem z g臋stych opar贸w wyszli Vas­quez i Drake. Cofali si臋 rami臋 w rami臋, z precyzj膮 automa­t贸w. Sun臋li w stron臋 transportera, ubezpieczaj膮c odwr贸t nieustannym ogniem z elpeem贸w. Nagle bro艅 Drake'a za­milk艂a - ogniwa by艂y ca艂kowicie wyczerpane. Wprawnym, wy膰wiczonym ruchem rozpi膮艂 klamry i zrzuci艂 z siebie uprz膮偶 pistoletu, kt贸ra zesz艂a z niego niczym stara, sflacza艂a sk贸ra. Nim zd膮偶y艂a upa艣膰 na ziemi臋, Drake trzyma艂 ju偶 w r臋kach miotacz p艂omieni. W jazgot wci膮偶 dzia艂aj膮cej bro­ni Vasquez wmiesza艂o si臋 g艂uche szszuuuu tryskaj膮cego na­palmu.

Hicks dotar艂 do transportera, przesta艂 strzela膰 i niemal wrzuci艂 do kabiny rannego Hudsona. P贸藕niej cisn膮艂 za nim karabin, dwoma susami wskoczy艂 do 艣rodka, odwr贸ci艂 si臋, chwyci艂 pod pachy Vasquez i zacz膮艂 wci膮ga膰 j膮 ty艂em do ma­szyny. W tym samym momencie Vasquez spostrzeg艂a, 偶e z k艂臋b贸w dymu wynurz a si臋 gigantyczna sylwetka potwora, 偶e upiorne ramiona si臋gaj膮 po Drake'a i w chwili, kiedy pada艂a na pok艂ad transportera, skierowa艂a luf臋 do g贸ry.

B艂ysk wystrza艂贸w o艣wietli艂 jej twarz zastyg艂膮 w nieludz­kim, koszmarnym u艣miechu. Pociski rozerwa艂y potworowi mostek i na wszystkie strony trysn臋艂a g臋sta 偶贸艂tawa ciecz. Chlusn臋艂a te偶 na g艂ow臋 i piersi Drake'a. Kwas prze偶ar艂 natychmiast sk贸r臋, dotar艂 do ko艣ci. Drake zatoczy艂 si臋 nie­przytomnie, w przed艣miertnym skurczu zacisn膮艂 palce na spu艣cie miotacza i run膮艂 na plecy.

W otwarte drzwi trafi艂a struga rozpalonego napalmu. Cz臋艣膰 kabiny stan臋艂a momentalnie w ogniu, ale Vasquez i Hicks zd膮偶yli si臋 w ostatniej chwili przetoczy膰 za klap臋, kt贸r膮 kapral zacz膮艂 natychmiast zamyka膰. Przeszkodzi艂a mu Vasquez. Na czworakach dopad艂a wyj艣cia i rzuci艂a si臋 na drzwi. Hicks chwyci艂 j膮, ale zwolni艂 tym samym przycisk zamka - drzwi nadal sta艂y otworem.

Vasquez nie by艂a ju偶 opanowana i spokojna. Krzycza艂a, usi艂owa艂a wyskoczy膰 z kabiny.

- Drake! On tam zosta艂! Drake!

Tylko dzi臋ki temu, 偶e g贸rowa艂 nad ni膮 wzrostem i si艂膮, Hicks zdo艂a艂 j膮 ku sobie obr贸ci膰.

- On nie 偶yje! - wrzasn膮艂. - Daj spok贸j, Vasquez, on ju偶 nie 偶yje!

Patrzy艂a na niego b艂臋dnym wzrokiem. Twarz mia艂a brudn膮, ca艂膮 w sadzy.

- Nie. Nie, on 偶yje! On nie...

Hicks zerkn膮艂 na Burke'a i Hudsona.

- Zabierzcie j膮 st膮d. Musz臋 zamkn膮膰 klap臋.

Hudson kiwn膮艂 g艂ow膮. Razem z Burke'em odci膮gn臋li Vasquez od drzwi.

Kapral zebra艂 wszystkie si艂y i krzykn膮艂 w g艂膮b kabiny:

- Jazda! Mamy komplet!

Ripley grzmotn臋艂a d艂oni膮 kilka prze艂膮cznik贸w i wcisn臋艂a gaz.

- Ruszamy! - odwrzasn臋艂a za siebie.

Transporter drgn膮艂, rykn膮艂 na pe艂nych obrotach i pom­kn膮艂 w g贸r臋 rampy.

W kabinie zerwa艂a si臋 p贸艂ka, grzebi膮c Hudsona pod sto­sem metalowych puszek i pojemnik贸w. Kln膮c i m艂贸c膮c wok贸艂 siebie r臋kami, zacz膮艂 odrzuca膰 je na bok. I nie zwraca艂 przy tym uwagi, na ich oznakowanie czy s膮 to konserwy, czy ma­teria艂y wybuchowe.

Tymczasem Hicks zaj膮艂 si臋 na powr贸t drzwiami. Ju偶 je prawie zamkn膮艂, gdy wtem ukaza艂y si臋 w nich dwie szponia­ste 艂apy, kt贸re z si艂膮 m艂ota pneumatycznego uderzy艂y w ob­rze偶e klapy. Newt wyda艂a z siebie rozdzieraj膮cy krzyk pier­wotnego dziecka. Oto zn贸w gigantyczny nied藕wied藕 szabla­stoz臋by, przera藕liwe straszyd艂o czyha艂y u wylotu jaskini, i tym razem nie mia艂a dok膮d uciec.

Vasquez zdo艂a艂a wsta膰 i razem z Hicksem i Burke'em napar艂a na klap臋. Mimo i偶 wyt臋偶ali wszystkie si艂y, obcy wolno j膮 rozwiera艂. Zamki i kryzy protestowa艂y z metali­cznym j臋kiem.

Hicks nabra艂 powietrza w p艂uca i rykn膮艂:

- Gorman! Pom贸偶!

Otumaniony porucznik us艂ysza艂 i zareagowa艂: wytrzesz­czy艂 oczy, pokr臋ci艂 g艂ow膮 i cofn膮艂 si臋 do ty艂u.

Hicks zdusi艂 pod nosem przekle艅stwo, zablokowa艂 d藕wigni臋 ramieniem i wyszarpn膮艂 zza pazuchy antyczn膮 dwunastostrza艂贸wk臋 z obci臋t膮 kolb膮. Dok艂adnie w tej samej chwili w otworze pojawi艂 si臋 koszmarny 艂eb. Zewn臋trzna szcz臋ka rozwar艂a si臋, ukazuj膮c rz臋dy ostrych z臋b贸w i pulsu­j膮ce rytmicznie gard艂o. Gdy ociekaj膮ce 艣luzem k艂y run臋艂y w stron臋 Hicksa, kapral wbi艂 luf臋 broni w paszcz臋 mons­trum i nacisn膮艂 spust. Wn臋trzem transportera targn臋艂a og艂u­szaj膮ca eksplozja. Pocisk rozerwa艂 obcemu czaszk臋, a na drzwi i na pok艂ad maszyny trysn臋艂a fontanna 偶r膮cej krwi.

Hicks i Vasquez uskoczyli w bok, ale kilka kropel spad艂o Hudsonowi na rami臋, w偶eraj膮c si臋 z sykiem w cia艂o. Kapral zawy艂 i opad艂 na pusty fotel. Ze skwiercz膮cej rany unosi艂a si臋 stru偶ka dymu.

Hicks i Burke zatrzasn臋li wreszcie i zablokowali nie­szcz臋sn膮 klap臋.

Transporter rwa艂 przed siebie niczym uciekaj膮ca kometa. W pewnej chwili ca艂ym impetem rozp臋dzonego cielska ude­rzy艂 w 艣cian臋 pionowo biegn膮cych rur. Ripley wrzuci艂a wste­czny i doda艂a gazu. Wielkie ko艂a zapiszcza艂y, na pancerz po­sypa艂 si臋 deszcz iskier.

Za ni膮, w kabinie, wszyscy krzyczeli naraz. Wyszarpn臋li z uchwyt贸w ga艣nice i uruchomili je, pr贸buj膮c opanowa膰 po­偶ar. Newt trzyma艂a si臋 z daleka, nie wchodzi艂a nikomu w drog臋. Siedzia艂a cichutko w fotelu, podczas gdy ogarni臋ci panik膮 doro艣li biegali tam i z powrotem. Oddycha艂a ci臋偶ko, ale regularnie. Oczy mia艂a czujne, spojrzenie skupione. To, co rozgrywa艂o si臋 w kabinie, nie by艂o dla niej niczym no­wym. Przesz艂a przez to wszystko tam, w kolonii.

Dobieg艂 ich odg艂os mi臋kkiego metalicznego uderzenia. Co艣 wyl膮dowa艂o na dachu.

Gorman wcisn膮艂 si臋 w r贸g na lewo od przej艣cia i gapi艂 nieprzytomnie na rozbieganych towarzyszy. Dlatego nie m贸g艂 widzie膰, 偶e os艂ona luku strzelniczego, o kt贸r膮 si臋 opie­ra艂, zacz臋艂a nagle dr偶e膰. Nie widzia艂 tego, ale poczu艂, poczu艂 w momencie, gdy jaka艣 straszliwa si艂a wyrwa艂a klap臋 z bur­ty. Chcia艂 si臋 obr贸ci膰, ale w tej samej chwili co艣 chwyci艂o go za nog臋.

Ogon by艂 zako艅czony czym艣 ostrym i srebrzystym, czym艣, co porusza艂o si臋 z niesamowit膮 wprost szybko艣ci膮. 艢mign膮艂 Gormanowi wok贸艂 uda, a 贸w srebrzysty grot utkwi艂 mu w ramieniu. Porucznik krzykn膮艂.

Hicks rzuci艂 si臋 w stron臋 obrotowego fotela, kt贸ry sta艂 w niszy mieszcz膮cej pulpit kierowania ogniem pok艂adowym. Wcisn膮艂 kilka guzik贸w, w艂膮czy艂 silnik i zakr臋ci艂 korb膮 steru­j膮c膮 ruchami wie偶yczki. Kiedy fotel zacz膮艂 si臋 obraca膰, na desce rozdzielczej rozb艂ys艂y kolorowe 艣wiate艂ka. Nie upi臋k­szy艂y co prawda zdemolowanej kabiny, ale przywiod艂y u艣miech na wykrzywione usta kaprala.

Zaszumia艂y silniczki wspomagaj膮ce. Wie偶yczka wbudo­wana w dach transportera o偶y艂a i wykona艂a p贸艂obr贸t. Obcy, kt贸ry schwyta艂 Gormana - zd膮偶y艂 go ju偶 prawie wyci膮gn膮膰 z transportera - wykr臋ci艂 艂eb w stron臋 藕r贸d艂a nowego d藕wi臋ku i w tej samej chwili dwie sprz臋偶one lufy dzia艂ka plun臋艂y ogniem. Ci臋偶kie pociski zmiot艂y monstrum z dachu, zanim kwas zd膮偶y艂 trysn膮膰 na pancerz:

Burke wci膮gn膮艂 Gormana do 艣rodka, podczas gdy Vas­quez rozgl膮da艂a si臋 za czym艣 do zatkania luku.

Wlok膮c za sob膮 warkocz ognia i dymu, transporter p臋­dzi艂 w g贸r臋 rampy. Naraz wpad艂 w po艣lizg i ca艂膮 d艂ugo艣ci膮 burty uderzy艂 w 艣cian臋 przybud贸wki, gdzie mie艣ci艂a si臋 ste­rownia procesora atmosferycznego. 艢ciana roztrzaska艂a si臋, meble posz艂y w drzazgi, a umykaj膮ca maszyna zostawia艂a za sob膮 d艂ugi 艣lad z od艂amk贸w szk艂a, ceramit贸w i rozerwanego na strz臋py plastiku.

Ju偶 nied艂ugo, ju偶 zaraz, zaraz b臋dziemy bezpieczni, my­艣la艂a Ripley. Jeszcze minuta, jeszcze dwie i je艣li tylko ma­szyna nie nawali, wydostaniemy si臋 na powierzchni臋. B臋­dziemy wolni i...

Tu偶 przed jej oczyma 艣mign臋艂o pot臋偶ne rami臋. Uderzy艂o w przedni膮 szyb臋 i roztrzaska艂o j膮 w drobny mak. Do ste­r贸wki zajrza艂a b艂yszcz膮ca, ociekaj膮ca 艣luzem paszcza. Ripley zas艂oni艂a si臋 r臋koma i odchyli艂a do ty艂u. Po raz drugi by艂a tak bliska 艣mierci. W Narcissusie, w promie ratunkowym Nostromo, zapi臋ta pasami w fotelu pilota, wabi艂a ku sobie identyczne monstrum, by m贸c je wystrzeli膰 ze 艣luzy w kos­mos. Ale tym razem nie by艂o tu 艣luzy, nie mia艂a na sobie bezpiecznego kombinezonu, nie zastawi艂a 偶adnej pu艂apki i nie mia艂a czasu, 偶eby cokolwiek wymy艣li膰.

Kopn臋艂a nog膮 peda艂 hamulca. Przera藕liwy, rozdzieraj膮cy uszy pisk - wielkie ko艂a zablokowa艂y si臋 na du偶ej szybko艣­ci. Ci艣ni臋ta nag艂ym impetem, Ripley run臋艂a do przodu, g艂o­w膮 w stron臋 rozwartych szcz臋k. Ale pasy trzyma艂y, mocno, pewnie, i 艣ci膮gn臋艂y j膮 na powr贸t w g艂膮b fotela.

Obcy pas贸w nie mia艂. Zwisaj膮c 艂bem w d贸艂, przytrzymy­wa艂 si臋 niezdarnie kraw臋dzi dachu i nawet swoj膮 nieludzk膮 si艂膮 nie zdo艂a艂 pokona膰 si艂y bezw艂adno艣ci. Rzuci艂o nim do przodu, upad艂 na beton, a w tej samej chwili Ripley wcisn臋艂a peda艂 gazu. Transporter zawy艂 na pe艂nych obrotach, zabu­ksowa艂 ko艂ami i rozgni贸t艂 szkieleciaste cielsko tak szybko i tak dok艂adnie, 偶e siedz膮cy w kabinie nie odczuli najmniej­szego wstrz膮su. Struga krwi nie dosi臋g艂a pancernych dekli. Obraca艂y si臋 tak szybko, 偶e na ich powierzchni kwas wy偶ar艂 tylko kilka niewielkich otwor贸w. Maszyna nadal mkn臋艂a przed siebie:

Nagle ciemno艣膰. Czysta, przyjazna ciemno艣膰. Nie czarny, przyt艂aczaj膮cy mrok, ale ciemno艣膰 mgli艣cie o艣wietlona, z konturami mur贸w stacji procesora. Chwil臋 p贸藕niej min臋li bram臋 i ruszyli w stron臋 l膮dowiska.

Z ty艂u transportera dochodzi艂 jaki艣 ha艂as; przypomina艂 zgrzyt, jaki wydaj膮 tryby, w kt贸re wpadnie zb艂膮kana 艣ruba. Od czasu do czasu Ripley s艂ysza艂a g艂o艣niejsze metaliczne kl膮膮gkl膮膮g i odg艂os silnego tarcia, tarcia jakiego nie zlikwi­duj膮 wysokogatunkowe smary. Manipulowa艂a pokr臋t艂ami na desce rozdzielczej, chc膮c go wymaza膰 z rzeczywisto艣ci, ale niczym dr臋cz膮ce j膮 nocne zmory, nie chcia艂 znikn膮膰 i uparcie powraca艂.

Nadszed艂 Hicks. 艁agodnie, ale stanowczo oderwa艂 jej palce od d藕wigni gazu; ich kostki by艂y bia艂e jak kreda, jak twarz Ripley. Zamruga艂a nieprzytomnie i unios艂a g艂ow臋.

- Wszystko w porz膮dku - zapewnia艂 cicho. - Wy­szli艣my z tego. S膮 za nami. Za walk膮 na otwartym terenie chyba nie przepadaj膮. Spokojnie. Zreszt膮 tym wrakiem dalej ju偶 i tak nie pojedziemy.

Zwolnili. Zgrzytliwy ha艂as by艂 teraz nie do zniesienia. Ws艂uchiwa艂a si臋 we艅 uwa偶nie, tymczasem wielka maszyna zastyg艂a w bezruchu.

- Tylko mnie nie pytaj, co to jest - wykrztusi艂a. - Jestem operatork膮 艂adowarek, a nie mechanikiem.

Hicks nachyli艂 g艂ow臋 w kierunku 藕r贸d艂a metalicznego rz臋偶enia.

- Brzmi jak p臋kni臋ta p贸艂o艣ka... - oznajmi艂. - Mo偶e nawet dwie p贸艂o艣ki. Tak czy inaczej, wleczemy brzuchem po ziemi. W艂a艣ciwie to si臋 dziwi臋, dlaczego nie zostawili艣my podwozia gdzie艣 na poziomie "B". Cud, 偶e wytrzyma艂o. Mocne jest, cholera...

- Ale nie dosy膰. - Przyt艂umiony g艂os Burke'a dobieg艂 z g艂臋bi kabiny.

- Nikt nie przewidzia艂, 偶e jakakolwiek maszyna b臋dzie musia艂a stawi膰 czo艂a takim stworzeniom. Nigdy.

Hicks nachyli艂 si臋 nad desk膮 rozdzielcz膮, uruchomi艂 ze­wn臋trzn膮 kamer臋 i obr贸ci艂 j膮 o sto osiemdziesi膮t stopni. Transporter wygl膮da艂 strasznie. Zosta艂a z niego okopcona, prze偶arta kwasem skorupa. Mia艂 by膰 niepokonany. Teraz nadawa艂 si臋 tylko na z艂om.

Ripley okr臋ci艂a si臋 w fotelu, spojrza艂a na puste siedzenie obok, p贸藕niej zerkn臋艂a w g艂膮b kabiny.

- Newt. Gdzie jest Newt?

Szarpni臋cie za nogawk臋. Lekkie, wi臋c nie podskoczy艂a z przera偶enia. Dziewczynka wcisn臋艂a si臋 w male艅k膮 prze­strze艅 mi臋dzy fotelem kierowcy a pancerzem transportera. Dr偶a艂a, by艂a przestraszona, ale przytomna i czujna. Tym ra­zem nie wpad艂a w stan katatonii, nie uciek艂a od rzeczywi­sto艣ci. Bo tym razem nie by艂o ku temu powod贸w. Kiedy ob­cy opanowali koloni臋, Newt musia艂a ogl膮da膰 rzeczy du偶o straszniejsze.

Czy patrzy艂a na ekrany monitor贸w, gdy 偶o艂nierze wcho­dzili do komory? Czy widzia艂a twarz kobiety, kt贸ra szepta艂a w agonii do Dietrich? A je艣li ta kobieta...?

Nie, niemo偶liwe. Gdyby by艂a jej matk膮, Newt dozna艂aby takiego szoku, 偶e nic by jej nie pomog艂o. Popad艂aby w co艣 gorszego ni偶 katatonia, uciek艂aby od 艣wiata i nie umieliby ju偶 do niej dotrze膰. Prawdopodobnie nigdy.

- W porz膮dku, Newt? - Czasami trzeba zadawa膰 idio­tyczne pytania. Poza tym Ripley chcia艂a, musia艂a zobaczy膰, jak dziewczynka zareaguje.

Newt zareagowa艂a uniesieniem kciuka. Milczenie wci膮偶 by艂o dla niej pod艣wiadomym sposobem obrony. Milcza艂a, gdy obcy zabijali jej bliskich i dzi臋ki temu prze偶y艂a. Ripley nie nalega艂a.

- Musz臋 sprawdzi膰, co z innymi - powiedzia艂a spogl膮­daj膮c w uniesion膮 twarzyczk臋 dziewczynki. - Zaczekasz tu na mnie?

Tym razem skinienie g艂ow膮 i nie艣mia艂y u艣miech, kt贸ry 艣cisn膮艂 Ripley za gard艂o. Pr贸bowa艂a ukry膰, co si臋 z ni膮 dzie­je, bo nie czas by艂 ani miejsce, 偶eby si臋 za艂amywa膰. Na Sula­co da upust d艂awi膮cym j膮 uczuciom.

- Zaraz wracam, Newt. Jak si臋 zm臋czysz siedzeniem w tej norce, przyjd藕 do nas, dobrze?

Szerszy u艣miech, energiczniejsze skinienie g艂ow膮, ale dziewczynka nie drgn臋艂a z miejsca. Wci膮偶 bardziej ufa艂a in­stynktowi ni偶 doros艂emu.

Ripley nie by艂a ura偶ona. Rozpi臋艂a klamry i wysz艂a do kabiny.

Z boku sta艂 Hudson. Ogl膮da艂 swoje rami臋. Fakt, 偶e w og贸le je mia艂, 艣wiadczy艂 o tym, 偶e spad艂a na nie ledwie male艅ka kropelka krwi obcego. Kapral wci膮偶 jeszcze prze­偶ywa艂 ostatnie dwadzie艣cia minut swego 偶ycia, odtwarzaj膮c po raz enty ka偶d膮 chwil臋, ka偶d膮 sekund臋 piek艂a, nie wierz膮c temu, czego do艣wiadczy艂. Ripley s艂ysza艂a, jak mamrocze pod nosem:

- Nie, to niemo偶liwe, to przecie偶 niemo偶liwe. To si臋 po prostu nie mog艂o wydarzy膰...

Kierowany bardziej ciekawo艣ci膮 ni偶 wsp贸艂czuciem, Burke usi艂owa艂 zerkn膮膰 na ran臋, ale Hudson szarpn膮艂 si臋 i odsun膮艂.

- Daj spok贸j. Nic mi nie jest - burkn膮艂.

Burke 艣ci膮gn膮艂 wargi. Rana bardzo go interesowa艂a, ale nie 艣mia艂 nalega膰.

- Kto艣 powinien to obejrze膰. Nie wiadomo, jakie s膮 efekty uboczne. Mo偶e jest zatruta.

- Taa? A jak jest zatruta, to co? Poszperasz w zapasach i raz dwa wypichcisz antidotum, nie? Od tego jest Dietrich. - Prze艂kn膮艂 艣lin臋. Z艂o艣膰 mu przesz艂a. - By艂a od tego. Ku­rewskie nasienie...

Hicks pochyla艂 si臋 nad znieruchomia艂ym Gormanem. Sprawdza艂 mu puls. Ripley podesz艂a bli偶ej.

- No i...? - spyta艂a w napi臋ciu.

- Serce bije wolno, ale regularnie. Oddech te偶 wolniej­szy, ale r贸wny. 呕yje. Gdybym nie wiedzia艂, co zasz艂o, po­wiedzia艂bym, 偶e 艣pi. Ale on nie 艣pi. To chyba co艣 w rodzaju parali偶u.

Vasquez rozepchn臋艂a ich na boki i chwyci艂a nieprzyto­mnego porucznika za ko艂nierz. By艂a zbyt w艣ciek艂a, 偶eby p艂a­ka膰.

- To trup! To ju偶 trup! - Szarpn臋艂a Gormanem, po­sadzi艂a go, jedn膮 r臋k膮 przytrzyma艂a, d艂o艅 drugiej zacisn臋艂a w pi臋艣膰 i odwiod艂a do ty艂u. - Obud藕 si臋, pendejo! Wstawaj! Zabij臋 ci臋, ty gnoju pierdolony! Zabij臋!

Hicks wsun膮艂 si臋 mi臋dzy zastyg艂ego w bezruchu porucz­nika a Vasquez i spojrza艂 jej w twarz. Oczy mia艂 surowe, spojrzenie twarde, takie jak zawsze. M贸wi艂 tym samym g艂o­sem, ale teraz zabrzmia艂a w nim nieco ostrzejsza nutka.

- Spokojnie, Vasquez, odejd藕. Zostaw go. Natych­miast.

Mierzyli si臋 wzrokiem. Vasquez nie zwalnia艂a uchwytu, ale cho膰 za艣lepiona furi膮, zrozumia艂a co艣, co zrozumia艂by ka偶dy 偶o艂nierz. Bo by艂a 偶o艂nierzem, w dodatku 偶o艂nierzem piechoty kolonialnej, a wszyscy 偶o艂nierze zawsze maj膮 przed oczyma regulamin, a w tym wypadku regulamin m贸wi艂, 偶e skoro nie ma ju偶 Apone'a, dow贸dztwo obj膮艂 Hicks.

- Takim gnojem nie warto sobie brudzi膰 r膮k - mruk­n臋艂a w ko艅cu.

Pu艣ci艂a ko艂nierz. G艂owa porucznika uderzy艂a o pok艂ad i odbi艂a si臋 od niego jak pi艂ka. Vasquez wsta艂a i kln膮c pod nosem, odesz艂a. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e gdyby nie interwencja kaprala, operatorka elpeemu st艂uk艂aby Gormana na miazg臋.

Ripley pochyli艂a si臋 nad nieprzytomnym i rozpi臋艂a mu koszul臋. Bezkrwawa, szkar艂atna ranka na ramieniu zd膮偶y艂a si臋 ju偶 zasklepi膰.

- Jakby go u偶膮dli艂 albo co艣 takiego... Ciekawe. Nie wiedzia艂am, 偶e to umiej膮.

Naraz us艂yszeli podekscytowany okrzyk Hudsona.

- Hej! Sp贸jrzcie tylko! - Po rozmowie z Burke'em Hudson przeszed艂 do centrum dowodzenia. Sta艂 tam i po­s臋pnym wzrokiem wpatrywa艂 si臋 w ekrany biomonitor贸w. Nagle co艣 przyku艂o jego uwag臋. Teraz wzywa艂 do siebie ko­leg贸w. - Sp贸jrzcie! Crowe i Dietrich 偶yj膮! - Wskaza艂 pal­cem dwa ekrany i prze艂kn膮艂 g艂o艣no 艣lin臋. - Musz膮 chyba by膰 w takim stanie jak Gorman. Sygna艂y s膮 s艂abe, ale oni 偶yj膮... - m贸wi艂 coraz ciszej, jakby ca艂e podniecenie stop­niowo z niego wyparowywa艂o.

Bo skoro nie umarli, skoro byli w takim stanie jak Gor­man, znaczy艂o to, 偶e... Targany uczuciami z艂o艣ci i smutku kapral pokr臋ci艂 g艂ow膮. Sta艂 na kruchym lodzie, pod kt贸rym czai艂a si臋 otch艂a艅 histerii. Wszyscy na tym lodzie stali. Histe­ria przywar艂a do nich jak 偶膮dna krwi pijawka, czyhaj膮c tyl­ko na okazj臋, na chwil臋 s艂abo艣ci, kiedy kt贸ry艣 z niedobitk贸w nie wytrzyma i opu艣ci psychiczn膮 gard臋.

Ripley wiedzia艂a, co oznaczaj膮 te charakterystyczne od­czyty, wskazuj膮ce na pozorny sen. Spr贸bowa艂a to Hudso­nowi wyja艣ni膰, ale nie potrafi艂a spojrze膰 mu w twarz.

- Nie mo偶emy im pom贸c.

- Chwila, przecie偶 skoro oni 偶yj膮...

- Daj sobie spok贸j, Hudson. Crowe i Dietrich tkwi膮 teraz w 艣cianie, w kokonach jak tamci. Jak koloni艣ci, kt贸­rych znale藕li艣cie w tej komorze. I nic nie mo偶emy na to po­radzi膰. Nikt nie mo偶e. Tak to jest. Ciesz si臋, 偶e to nie ty, 偶e jeste艣 tutaj, a nie tam, z nimi. Gdyby na twoim miejscu by艂a tu Dietrich, wiedzia艂aby, 偶e nie jeste艣my w stanie im pom贸c.

Hudson oklap艂 jak balon, z kt贸rego usz艂o powietrze.

- To sen, to tylko sen... - szepn膮艂.

Ripley odwr贸ci艂a si臋. Odwr贸ci艂a si臋 i spotka艂a wzrokiem z Vasquez. Tak, mog艂aby jej teraz powiedzie膰: No i co? A nie m贸wi艂am? Mog艂aby i mia艂aby racj臋. Ale s艂owa by艂y zbyteczne. W spojrzeniu, jakie z sob膮 wymieni艂y, zawiera艂o si臋 wszystko.

Tym razem to Vasquez odwr贸ci艂a g艂ow臋.

9.

W laboratorium medycznym kolonii nad mikroskopem pochyla艂 si臋 Bishop. Pod soczewk膮 le偶a艂 fragment martwego paso偶yta, wyci臋ty z okazu p艂ywaj膮cego w najbli偶szym zbior­niku z p艂ynem konserwuj膮cym. Nawet po 艣mierci stworze­nie, kt贸rego sekcj臋 Bshop przeprowadza艂, wygl膮da艂o prze­ra偶aj膮co. Spoczywa艂o na stole, palczastymi ko艅czynami do g贸ry. Ko艅czyny by艂y podkurczone, gotowe wpi膰 si臋 w twarz ka偶dego, kto podszed艂by bli偶ej. Silny ogon grozi艂 zwini臋ciem si臋 i rozpr臋偶eniem, w jednym skoku wyrzucaj膮cym zwierz臋 w stron臋 celu, nawet na drugi koniec pomieszczenia.

Jego budowa wewn臋trzna by艂a r贸wnie fascynuj膮ca jak funkcjonalne cechy zewn臋trzne i Bishop ani na chwil臋 nie odrywa艂 wzroku od obiektywu. Dzi臋ki silnemu mikrosko­powi oraz wszechstronnym mo偶liwo艣ciom swoich sztu­cznych oczu m贸g艂 dostrzec znacznie wi臋cej ni偶 naukowcy z kolonii.

Intrygowa艂 go szczeg贸lnie jeden problem i chcia艂 go jak najszybciej rozwi膮za膰. Co by si臋 sta艂o, gdyby obcy paso偶yt usi艂owa艂 przywrze膰 do syntetyka, cho膰by do Bishopa? Jego organy wewn臋trzne w niczym nie przypomina艂y organ贸w czysto biologicznych, ludzkich, i bardzo si臋 od nich r贸偶ni艂y. Czy paso偶yt b臋dzie w stanie wykry膰 ow膮 r贸偶nic臋 jeszcze przed skokiem? Je艣li nie i je艣li b臋dzie usi艂owa艂 wykorzysta膰 syntetyka jako potencjalnego nosiciela, jakie b臋d膮 tego kon­sekwencje? Czy zwolni u艣cisk, odpadnie i ruszy w poszuki­waniu innego, czy te偶 kierowany bezrozumnym instynktem, z艂o偶y embrion w sztucznym tworze? A je艣li tak, to czy em­brion b臋dzie si臋 rozwija艂 i r贸s艂, czy te偶 walcz膮c o przetrwanie w organizmie pozbawionym cia艂a i krwi, prze偶yje przykr膮 niespodziank臋? Ha! Pewnie przykrzejsz膮 od tej, kt贸ra spotka samego syntetyka!

Kr贸tko m贸wi膮c: czy na robotach mo偶e cokolwiek paso­偶ytowa膰?

Od drzwi dobieg艂 go jaki艣 d藕wi臋k. Bishop zerkn膮艂 znad obiektywu i ujrza艂 w progu dow贸dc臋 promu zrzutowego. Spunkmeyer pcha艂 przed sob膮 wy艂adowany po brzegi w贸zek.

- Gdzie to wszystko u艂o偶y膰?

- Tam. - Bishop wskaza艂 r臋k膮 poblisk膮 艂aw臋. - Tu偶 obok. Dzi臋kuj臋.

Spunkmeyer zacz膮艂 opr贸偶nia膰 g艂臋boki w贸zek.

- Co艣 ci jeszcze przywie藕膰?

Nie odrywaj膮c oczu od obiektywu, Bishop wykona艂 nie­okre艣lony gest d艂oni膮.

- Dobra. Wracam na prom. Jak b臋dziesz mnie potrze­bowa艂, daj zna膰.

Zn贸w machni臋cie r臋k膮. Spunkmeyer wzruszy艂 ramionami i wyszed艂.

Ci膮gn膮c za sob膮 w贸zek, maszerowa艂 pustym korytarzem i rozmy艣la艂. 艢mieszny facet z tego Bishopa. Facet? Ciekawe, jak tam u niego ze sprawami m臋sko-damskimi? Czy syntety­ki te偶...

Pogwizduj膮c weso艂o, otworzy艂 drzwi, postawi艂 ko艂nierz i wyszed艂 na asfalt l膮dowiska. Nawet tak silnie nie wia艂o, ale Spunkmeyer nie mia艂 skafandra, a bez skafandra by艂o mu ch艂odno. Gwizda艂 skoczn膮 melodyjk臋 i usi艂owa艂 nie my艣le膰 o nieszcz臋艣ciu, jakie spad艂o na ekspedycj臋 Gormana.

Crowe, Dietrich, stary Apone - nie 偶yj膮. Trudno w to uwierzy膰, naprawd臋 trudno uwierzy膰, jak powtarza w k贸艂ko Hudson. No i wstyd. Spunkmeyer ich zna艂, i to dobrze; nie pierwszy raz razem lecieli. Jednak z drugiej strony nie m贸g艂 powiedzie膰, 偶e 艂膮czy艂y go z nimi serdeczne stosunki.

Wzruszy艂 ramionami, chocia偶 woko艂o nie by艂o 偶ywego ducha i nikt nie m贸g艂 tego widzie膰. Do 艣mierci przywykli. 艢mier膰 by艂a dobrym znajomym, kt贸rego wszyscy spodziewa­li si臋 spotka膰 jeszcze przed emerytur膮. Crowe i Dietrich spotkali si臋 z nim nieco wcze艣niej i tyle. Nic nie mo偶na na to poradzi膰. Ale Hicks i reszta wybrn臋li z tego jak trzeba. Doj­d膮 do siebie, sko艅cz膮 te swoje badania i jutro ju偶 ich tu nie b臋dzie. Taki mieli plan. Kilka do艣wiadcze艅 w laboratorium, ostatnie zdj臋cia i zapiski i chodu st膮d. Spunkmeyer wiedzia艂, 偶e nie tylko on oczekuje z niecierpliwo艣ci膮 chwili, kiedy prom d藕wignie si臋 z l膮dowiska i wr贸ci na pok艂ad starego dobrego Sulaco.

Zn贸w zacz膮艂 my艣le膰 o Bishopie i doszed艂 do wniosku, 偶e w sumie go lubi. Mo偶e nowe modele syntetyk贸w zosta艂y nie­co ulepszone, a mo偶e po prostu Bishop ju偶 taki jest...? Lu­dzie powiadali, 偶e ci od sztucznej inteligencji ca艂ymi latami harowali, by ulepszy膰 oprogramowanie steruj膮ce osobowo艣­ci膮, 偶e do ka偶dego nowego modelu wszczepiali nawet jaki艣 element, dzi臋ki kt贸remu syntetyki mog艂y by膰 w swych dzia­艂aniach odrobin臋 nieokre艣lone. Tak, to na pewno to - Bi­shop ma siln膮, indywidualn膮 osobowo艣膰. Wystarczy zamie­ni膰 z nim kilka s艂贸w i mo偶na go bez trudu odr贸偶ni膰 od in­nych syntetyk贸w tej klasy. No i w grupie zwariowanych ch­walipi臋t dobrze jest mie膰 kogo艣 spokojnego i uprzejmego.

Dotar艂 z w贸zkiem na szczyt rampy za艂adunkowej promu i... po艣lizgn膮艂 si臋. Z艂apawszy r贸wnowag臋, ukucn膮艂, 偶eby zbada膰 wilgotn膮 plam臋. Poniewa偶 na rampie nie by艂o 偶a­dnych zag艂臋bie艅, w kt贸rych mog艂aby si臋 zebra膰 deszcz贸wka, doszed艂 do wniosku, 偶e musia艂 rozbi膰 jeden z pojemnik贸w zawieraj膮cych konserwant, tak cenny dla Bishopa. Ale nie czu艂 przecie偶 charakterystycznego, dra偶ni膮cego i trwa艂ego odoru formaliny... B艂yszcz膮ca 艣liska substancja, kt贸ra przy­war艂a do rampy, wygl膮da艂a raczej jak g臋sty 艣luz...

Po raz kolejny wzruszy艂 ramionami i wsta艂. Nie pami臋ta艂, 偶eby cokolwiek st艂uk艂 i b臋dzie si臋 tym martwi艂 dopiero wte­dy, kiedy kto艣 go o to zapyta, nie wcze艣niej. Zreszt膮 na zmartwienia nie by艂o czasu. Przed odlotem mia艂 jeszcze kup臋 roboty.

Silny podmuch wiatru. Parszywy klimat, a mimo to o ile偶 艂agodniejszy od tego, jaki zastali tu pierwsi koloni艣ci. "Atmosfera niezdatna do oddychania" - tak m贸wili na odprawie przed startem.

Wepchn膮艂 do 艂adowni w贸zek i trzasn膮艂 prze艂膮cznikiem. Silniki wci膮gn臋艂y ramp臋 i zamkn臋艂y drzwi.

Vasquez chodzi艂a przej艣ciem mi臋dzy rz臋dami foteli. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Bezczynno艣膰 podczas akcji bojowej - bo na dobr膮 spraw臋 akcja jeszcze trwa艂a - by艂a dla niej czym艣 nienormalnym. Chcia艂a poczu膰 w r臋ku ci臋偶ar broni, chcia艂a mie膰 do czego strzela膰. Wiedzia艂a, 偶e sytuacja wymaga rozwa偶nej analizy i to j膮 frustrowa艂o jeszcze bar­dziej, bo analitykiem nie by艂a. Ona dzia艂a艂a, bezpo艣rednio i skutecznie, ona nie lubi艂a gada膰. Lecz by艂a jednocze艣nie na tyle bystra, by stwierdzi膰, 偶e ich misja przesta艂a ju偶 by膰 misj膮 rutynow膮. Tak, bo dzia艂ania rutynowe doprowadzi艂y do katastrofy. Nieprzyjaciel ich prze偶u艂 i wyplu艂. Tyle. Cho膰 wszystko wiedzia艂a, wcale nie by艂a spokojniejsza. Bardzo, ale to bardzo chcia艂a co艣 zabi膰.

Od czasu do czasu zaciska艂a palce, jak gdyby wci膮偶 trzyma艂a w r臋kach bro艅. I gdyby Ripley nie by艂a spi臋ta jak spr臋偶yna w zw膮tlonym mechanizmie antycznego zegara, gdyby zdo艂a艂a bardziej opanowa膰 nerwy, na pewno by si臋 Vasquez przestraszy艂a.

Tymczasem Vasquez czu艂a, 偶e osi膮gn臋艂a taki stan, kiedy musi albo co艣 powiedzie膰, albo zacz膮膰 wyrywa膰 sobie w艂osy z g艂owy.

- No dobra, jest tak: nie mo偶emy ich st膮d rozwali膰, bo i czym. Nie mo偶emy tam wr贸ci膰 piechot膮, bo pluton nie ist­nieje. Nie mo偶emy tam nawet pojecha膰 transporterem, bo rozerw膮 go na strz臋py jak puszk臋 z fasol膮. No to mo偶e wto­czy膰 tam do nich kilka pojemnik贸w z CN-20? Zagazowa膰 ich w choler臋 i ju偶. Na promie jest tego tyle, 偶e starczy艂oby na ca艂膮 koloni臋.

Hudson spogl膮da艂 b艂agalnie to na ni膮, to na Ripley.

- S艂uchajcie, spadajmy st膮d i b臋dzie kwita. - Zerkn膮艂 na Ripley. - Jestem tego samego zdania co ona - oznaj­mi艂. - Niech si臋 sobie w diab艂y rozmna偶aj膮, niech rodz膮 te 艣cierwa, gdzie chc膮, ale bez nas. My dajemy chodu i wr贸ci­my tu na statku wojennym.

Vasquez zmru偶y艂a sko艣ne oczy i pos艂a艂a mu wyzywaj膮ce spojrzenie.

- Mi臋kniesz, Hudson? Sta艂e艣 si臋 nagle wra偶liwy?

- Ja mi臋kn臋?! - Kapral a偶 si臋 wyprostowa艂. - Chole­ra jasna! Wdepn臋li艣my w g贸wno. Nikt nas nie uprzedzi艂, 偶e b臋dzie, jak jest. Pierwszy tu wr贸c臋, na ochotnika, ale 偶eby si臋 z tymi bydlakami rozprawi膰, musz臋 mie膰 odpowiedni sprz臋t. To nie akcja porz膮dkowa, Vasquez, to nie uliczne rozruchy. Chcesz im da膰 kuksa艅ca, a oni odgryz膮 ci nog臋.

Ripley spojrza艂a na operatork臋 elpeemu.

- Gazy bojowe to 偶adne rozwi膮zanie, Vasquez. Bo sk膮d wiadomo, czy w og贸le podzia艂aj膮 na ich system nerwowy? Mo偶e te bydlaki po prostu tylko prychn膮 i na tym koniec. One s膮 tak zbudowane, 偶e nie zdziwi艂abym si臋, gdy­by po naszej akcji by艂y na przyjemnym haju. Jednego takie­go wystrzeli艂am ze 艣luzy. Przedtem wpakowa艂am mu w brzuch zakrzywiony chwytak i osi膮gn臋艂am jedynie to, 偶e ta ohyda rusza艂a si臋 troch臋 wolniej. Zdech艂 dopiero wtedy, kiedy go spali艂am p艂omieniem odrzutu. - Opar艂a si臋 o 艣cia­n臋. - Proponuj臋 wystartowa膰 i zniszczy膰 ich pociskami nu­klearnymi typu orbita-ziemia. Jeden pocisk na koloni臋, drugi na wy偶yn臋, gdzie znale藕li艣my wtedy statek, kt贸rym si臋 tu dostali. To jedyny pewny spos贸b.

- Hola, chwileczk臋! - Burke nie zabiera艂 dotychczas g艂osu w dyskusji. Teraz nagle o偶y艂. - Nie zatwierdz臋 tego rodzaju akcji. Chcecie si臋gn膮膰 po 艣rodki ekstremalne.

- Bo i sytuacja jest chyba ekstremalna, nie? - burkn膮艂 Hudson; bawi膮c si臋 banda偶em na skaleczonym ramieniu, pos艂a艂 Burke'owi ostre spojrzenie.

- Oczywi艣cie, 偶e jest.

- No to dlaczego nie aprobujesz u偶ycia broni nuklear­nej? - nalega艂a Ripley. - Stracisz koloni臋 i jeden procesor atmosferyczny, ale zachowasz dziewi臋膰dziesi膮t pi臋膰 procent potencja艂u terraformuj膮cego ca艂ej planety. Sk膮d te wahania?

Wyczuwaj膮c w jej g艂osie prowokuj膮c膮 nutk臋, Burke w oka mgnieniu zaj膮艂 stanowisko pojednawcze.

- Doskonale rozumiem, 偶e to moment niezwykle emo­cjonuj膮cy. Jestem tak samo zdenerwowany jak wy. Ale to nie znaczy, 偶e musimy podejmowa膰 pochopne decyzje. Musimy by膰 w tej kwestii bardzo ostro偶ni. Pomy艣lmy, zanim wylejemy dziecko z k膮piel膮.

Ripley nie da艂a si臋 zbi膰 z tropu.

- Zdajesz si臋 zapomina膰, 偶e to dziecko nie 偶yje, Burke.

- Chc臋 tylko powiedzie膰 - t艂umaczy艂 - 偶e to nie czas na ocen臋 sytuacji. Chyba rozumiesz, o co mi chodzi, prawda?

Ripley skrzy偶owa艂a ramiona.

- Nie, nie rozumiem - odrzek艂a.

- Burke my艣la艂, i to szybko.

- Chodzi przede wszystkim o koszty. Ta instalacja war­ta jest znaczn膮 sum臋 pieni臋dzy. Mam na my艣li ca艂膮 koloni臋. I bynajmniej nie chodzi tu o koszt cz臋艣ci zamiennych. Sam transport poch艂onie olbrzymie kwoty, a proces terraformo­wania przyni贸s艂 dopiero pierwsze efekty. To prawda, 偶e po­zosta艂e procesory atmosferyczne funkcjonuj膮 automatycznie, ale wymagaj膮 przecie偶 nadzoru i konserwacji. Brak mo偶li­wo艣ci zamieszkania na miejscu, brak odpowiedniej obs艂ugi oznacza, 偶e b臋dziemy musieli utrzymywa膰 na orbicie kilka­na艣cie transportowc贸w pe艂ni膮cych funkcj臋 hoteli dla perso­nelu technicznego. Poci膮gnie to za sob膮 lawin臋 koszt贸w, kt贸rych nie umiesz sobie nawet wyobrazi膰.

- Mog膮 mnie nimi obci膮偶y膰 - rzuci艂a bez u艣miechu. - Mam otwarty rachunek. Co jeszcze?

- Poza tym spotkali艣my tutaj bardzo interesuj膮ce i niew膮tpliwie unikalne zwierz臋. Nie mo偶emy dokona膰 arbi­tralnej eksterminacji stworze艅, kt贸re na t臋 planet臋 trafi艂y. Nauka ponios艂aby nieobliczalne straty. Przecie偶 mo偶emy ich ju偶 nigdy nie spotka膰.

- Tak jest, a to by by艂o wprost straszne. - Opu艣ci艂a ramiona. - Czy ty przypadkiem o czym艣 nie zapominasz, Burke? Powiedzia艂e艣 mi, 偶e je艣li spotkamy tu formy 偶ycia wrogie cz艂owiekowi, rozprawimy si臋 z nimi nie dbaj膮c o straty, jakie poniesie nauka. To w艂a艣nie dlatego nigdy nie cierpia艂am tych z administracji. Wy macie cholernie wybi贸r­cz膮 pami臋膰.

- Ale tak si臋 rzeczy po prostu nie za艂atwia, Ripley.

- Nie? Zapomnij o tym, panie kolego.

- Ot贸偶 to, zapomnij o tym - powt贸rzy艂a jak echo Vasquez, dziel膮c z Ripley te same pragnienia. - A my zrobimy swoje.

- Mo偶e nie jeste艣 pan na bie偶膮co - wtr膮ci艂 Hudson - ale w艂a艣nie dostali艣my t臋gie lanie, kole艣.

- Pos艂uchaj, Burke. - Ripley nie by艂a najwyra藕niej za­dowolona. - zawarli艣my umow臋. My艣l臋, 偶e dowiod艂am swego, 偶e si臋 obroni艂am. Nazywaj to sobie, jak chcesz. Tak czy inaczej, przylecieli艣my na Acherona, 偶eby zweryfikowa膰 m贸j raport i 偶eby zbada膰 przyczyn臋 utraty 艂膮czno艣ci mi臋dzy koloni膮 a Ziemi膮. Raport jest zweryfikowany, przyczyna awarii ustalona, ja oczyszczona z zarzut贸w. Nadszed艂 czas, 偶eby艣my si臋 st膮d zabrali.

- Wiem, Ripley, wiem. - Obj膮艂 j膮 delikatnie ramie­niem i obr贸ci艂 ty艂em do Hudsona i Vasquez; zrobi艂 to bar­dzo ostro偶nie, nie chc膮c, by Ripley my艣la艂a, 偶e si臋 z ni膮 spoufala. - Ale chyba zauwa偶y艂a艣, 偶e dotychczasowy scena­riusz uleg艂 zmianie - powiedzia艂 cicho. - I nale偶y to ma­ksymalnie wykorzysta膰. Nie mo偶esz kierowa膰 si臋 emocjami, nie mo偶esz post臋powa膰 spontanicznie, cho膰 w tym wypadku to rzecz ca艂kiem naturalna. Prze偶yli艣my na Acheronie, teraz musimy prze偶y膰 na Ziemi.

- Do czego ty zmierzasz, Burke?

Albo nie zauwa偶y艂 jej ch艂odnego spojrzenia, albo posta­nowi艂 nie reagowa膰.

- Usi艂uj臋 ci wyt艂umaczy膰, 偶e natrafili艣my tutaj na co艣 naprawd臋 wa偶nego, Ripley. Na co艣 bardzo wa偶nego. Nigdy dot膮d nie spotkali艣my si臋 z tego rodzaju stworzeniami. I najprawdopodobniej nigdy si臋 ju偶 z nimi nie spotkamy. To ostatnia szansa. Ich si艂a, wszechstronno艣膰 i zdolno艣ci przystosowawcze s膮 wprost niewiarygodne. Takich stworze艅 nie wolno nam ot tak po prostu zniszczy膰. One dysponuj膮 zbyt cennym potencja艂em, Ripley. Tak, jasne, uwa偶am, 偶e nale偶y si臋 wycofa膰, odczeka膰 i nauczy膰 si臋 je poskramia膰. Ale nie mo偶emy ich zg艂adzi膰.

- Nie? Chcesz si臋 za艂o偶y膰, Burke?

- Nie my艣lisz racjonalnie. Doskonale rozumiem, co te­raz czujesz. Zapewniam ci臋, 偶e i mnie nie jest lekko. Ale emocje trzeba od艂o偶y膰 na bok i spojrze膰 z szerszej perspek­tywy. Co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie. Nie jeste艣my w stanie pom贸c kolonistom, nie mo偶emy pom贸c Crowe'owi, Apo­ne'owi i innym, ale mo偶emy zrobi膰 co艣 dla siebie. Mo偶emy spr贸bowa膰 pozna膰 te stworzenia bli偶ej, wykorzysta膰 je do naszych cel贸w, mo偶emy je poskromi膰.

- Takich koszmar贸w si臋 nie poskramia, Burke. Takim bydlakom schodzi si臋 z drogi, a przy najbli偶szej okazji roz­wala si臋 je na pojedyncze atomy. I nie m贸w mi tu o "prze偶y­ciu" na Ziemi.

- Daj spok贸j, Ripley. Te stworzenia s膮 tak wyj膮tkowe, 偶e nie umiemy tego nawet ogarn膮膰. A dobrze wiesz, 偶e czego jak czego, ale takich wyj膮tk贸w kosmos ludziom sk膮pi. Mu­simy je zbada膰 dok艂adnie, w odpowiednich warunkach. Mu­simy je zbada膰, 偶eby si臋 czego艣 od nich nauczy膰. Tutaj spra­wa wzi臋艂a w 艂eb, bo koloni艣ci zabrali si臋 do pracy bez odpo­wiedniego sprz臋tu. Nie wiedzieli, czego oczekiwa膰. My wie­my.

- Naprawd臋? Apone i jego ludzie te偶 tak my艣leli. I zo­bacz, co si臋 z nimi sta艂o.

- Oni nie wiedzieli, czemu maj膮 stawi膰 czo艂a i byli zbyt pewni siebie. Pope艂nili b艂膮d i wpadli w pu艂apk臋. My tego b艂臋du nie pope艂nimy.

- O tak! W tym miejscu masz absolutn膮 racj臋.

- To, co si臋 tutaj sta艂o, to rzecz tragiczna, oczywi艣cie. Ale ju偶 si臋 nie powt贸rzy. Bo kiedy tu wr贸cimy, b臋dziemy odpowiednio wyposa偶eni. Ten ich kwas wszystkiego nie ze­偶re. Znajdziemy spos贸b, 偶eby wzi膮膰 pr贸bk臋, zabierzemy j膮 na Ziemi臋 i przeanalizujemy w laboratoriach Towarzystwa. Naukowcy sprokuruj膮 jaki艣 materia艂 ochronny, swego ro­dzaju tarcz臋. I pomy艣limy te偶, jak mo偶na unieruchomi膰 do­ros艂ego osobnika, 偶eby go zbada膰 i wykorzysta膰. Jasne, one s膮 bardzo silne, ale nie wszechpot臋偶ne. S膮 wytrzyma艂e, ale mo偶na je pokona膰. Mo偶na je zabi膰 nawet z broni r臋cznej, nawet czym艣 tak niepozornym jak strzelba impulsowa czy miotacz p艂omieni. I w艂a艣nie tego nasza ekspedycja dowiod艂a. Sama tego dowiod艂a艣 - doda艂 z podziwem, kt贸remu Ripley ani przez chwil臋 nie da艂a si臋 zwie艣膰. - M贸wi臋 ci, to okazja jakich niewiele. Nie mo偶emy jej zaprzepa艣ci膰 pochopn膮 de­cyzj膮. Nie s膮dzi艂em, 偶e kieruj膮c si臋 czym艣 tak nieistotnym jak ch臋膰 drobnej zemsty, b臋dziesz chcia艂a odrzuci膰 偶yciow膮 szans臋.

To nie ma nic wsp贸lnego z zemst膮, Burke - odrzek艂a spokojnie. - Chodzi o przetrwanie. O nasze przetrwanie.

- Wci膮偶 mnie nie rozumiesz. - Zni偶y艂 g艂os do szeptu. - Poniewa偶 pracujesz w firmie, kt贸ra odkry艂a nie znane dotychczas stworzenie, tw贸j udzia艂 w zyskach pochodz膮cych z wykorzystania rezultat贸w bada艅, jakim to zwierz臋 zosta­nie poddane, oznacza sporne pieni膮dze. Fakt, 偶e Towarzy­stwo postawi艂o ci臋 przed komisj膮, 偶e ci臋 oskar偶y艂o, 偶e wina zosta艂a wymazana, nie ma na to 偶adnego wp艂ywu. Wszyscy wiedz膮, 偶e z za艂ogi, kt贸ra pierwsza natrafi艂a na to stworze­nie, ocala艂a艣 tylko ty. Zgodnie z prawem przys艂uguj膮 ci odpowiednie tantiemy. B臋dziesz bogatsza, ni偶 ci si臋 kiedykol­wiek 艣ni艂o, Ripley.

Przez d艂ug膮 chwil臋 patrzy艂a na niego w milczeniu, jak gdyby odkry艂a nowy gatunek wszy - wszy szczeg贸lnie ohydnej - i w艂a艣nie j膮 obserwowa艂a.

- Ty skurwysynu...

Cofn膮艂 si臋, przybra艂 hardy wyraz twarzy. 呕yczliwa ma­ska ob艂udnej serdeczno艣ci, za jak膮 si臋 ukrywa艂, natychmiast opad艂a.

- Przykro mi, 偶e tak to odbierasz, Ripley. Nie zmuszaj mnie, bym wykorzysta艂 sw贸j status.

- Jaki status? Ju偶 to przerabiali艣my, Burke. - Skin臋艂a g艂ow膮 w stron臋 Hicksa. - Wed艂ug mnie to kapral teraz dowodzi.

Burke zacz膮艂 si臋 艣mia膰, ale zaraz spostrzeg艂, 藕e Ripley m贸wi艂a ca艂kiem serio.

- Chyba 偶artujesz. To taki 偶art, tak? Hicks? Kapral Hicks?! A od kiedy to kapral ma co艣 do powiedzenia? Kap­ral mo偶e co najwy偶ej rozkazywa膰 swoim butom.

- Nasza misja jest misj膮 wojskow膮 - przypomnia艂a mu spokojnie. - Tak m贸wi膮 rozkazy operacyjne dla Sulaco. Mo偶e nie chcia艂o ci si臋 ich przeczyta膰, ale ja przeczyta艂am. To decyzja Zarz膮du Kolonialnego i Zarz膮d tak to sformu­艂owa艂. Misja wojskowa. Ty i ja jeste艣my tylko i wy艂膮cznie obserwatorami. Wojsko zabra艂o nas na ma艂膮 przeja偶d偶k臋. Apone nie 偶yje. Gormana mo偶na tymczasowo uzna膰 za tru­pa. Hicks jest teraz najwy偶szy stopniem. On dowodzi. ­Ponad ramieniem oszo艂omionego Burke'a spojrza艂a w stron臋 kaprala. - Mam racj臋?

- Na to wygl膮da - odpar艂 trze藕wo Hicks.

Opanowany dotychczas Burke zaczyna艂 si臋 wyra藕nie de­nerwowa膰.

- Pos艂uchaj, to przedsi臋wzi臋cie kosztowa艂o miliardy. On nie mo偶e podejmowa膰 tego rodzaju decyzji. Kapral nie ma prawa wydawa膰 rozkazu u偶ycia broni nuklearnej. Zw艂aszcza taki buc jak Hicks. - Szybki namys艂, jeden rzut oka w stron臋 偶o艂nierza i Burke doda艂 grzecznie: - Bez ura­zy, panie kapralu.

- Nie urazi艂e艣 mnie pan - odrzek艂 ch艂odno i popraw­nie. Przysun膮艂 mikrofon do ust i spyta艂: - Ferro, s艂yszeli艣cie wszystko?

W s艂uchawkach zabrzmia艂a odpowied藕 pilota promu:

- Tak jest.

- Przygotujcie si臋 do startu. Ewakuujemy si臋 st膮d, i to natychmiast.

- Tak my艣la艂am. Ci臋偶ko by艂o.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo. - Z kamienn膮 twarz膮 spojrza艂 na spi臋tego Burke'a. - Masz pan racj臋 co do jed­nego. Takich decyzji nie mo偶na podejmowa膰 pod wp艂ywem chwili.

Burke odpr臋偶y艂 si臋 nieco.

- Ot贸偶 to. Wi臋c co zrobimy? - spyta艂.

- Przemy艣limy to zgodnie z pa艅skimi zaleceniami. ­Kapral zamkn膮艂 oczy i nie otwiera艂 ich przez jakie艣 pi臋膰 se­kund. - No dobra. Ju偶 to sobie przemy艣la艂em. Ot贸偶 wy­startujemy, wejdziemy na orbit臋 i spu艣cimy na nich dwie ma­艂e atom贸wki. To jedyny pewny spos贸b.

Burke zamruga艂 gwa艂townie oczami i zblad艂. Rozw艣cie­czony, nie zdaj膮c sobie sprawy, 偶e to, co robi, nijak nie przystaje do rzeczywisto艣ci, ruszy艂 w stron臋 Hicksa. Od razu, si臋 jednak opanowa艂, zatrzyma艂 w p贸艂 kroku i wy艂adowa艂, sw膮 z艂o艣膰 werbalnie.

- To absurd! - krzykn膮艂. - Chcesz zniszczy膰 koloni臋 pociskami nuklearnymi?! Chyba nie m贸wisz tego powa偶nie!

- Chc臋 j膮 zniszczy膰 jednym pociskiem - zapewni艂 go spokojnie Hicks. - Niewielkim, ale skutecznym. - U艣­miechn膮艂 si臋 i szybkim ruchem roz艂o偶y艂 szeroko ramiona. - Buuum! I po krzyku.

- Powtarzam po raz ostatni, 偶e nie masz prawa wyda­wa膰...

Klik. Tyrad臋 przerwa艂 mu g艂o艣ny metaliczny trzask prze艂adowywanej broni. To Vasquez. Na zgi臋ciu 艂okcia opiera艂a, strzelb臋 impulsow膮. Nie celowa艂a w Burke'a, ale te偶 nie skierowa艂a lufy w sufit. Twarz mia艂a bez wyrazu, nijak膮. Ale Burke wiedzia艂, 偶e z takim samym wyrazem twarzy wpakowa艂aby mu w pier艣 po艂ow臋 magazynka. Koniec dyskusji. Opad艂 ci臋偶ko na fotel przy burcie.

- Zwariowali艣cie - wymamrota艂. - Wszyscy. I dobrze o tym wiecie.

- Cz艂owieku - wtr膮ci艂a mi臋kko Vasquez - gdyby艣my nie zwariowali, w 偶yciu nie wst膮piliby艣my do piechoty kolo­nialnej. - Spojrza艂a na Hicksa. - Hicks, powiedz mi co艣. Jestem niepoczytalna, tak? Czy to znaczy, 偶e gdybym za­strzeli艂a to g贸wno, uznaliby mnie za niewinn膮? Skoro tak, za jednym zamachem mog艂abym te偶 ukatrupi膰 t臋 namiastk臋 porucznika. Choroba umys艂owa to znakomita linia obrony. Trzeba j膮 wykorzysta膰.

- Nikt nie b臋dzie do nikogo strzela艂 - oznajmi艂 twardo kapral. - Spadamy st膮d.

Ripley skin臋艂a g艂ow膮, odwr贸ci艂a si臋, usiad艂a i przytuli艂a jedynego 艣wiadka dyskusji, kt贸ry cho膰 w pe艂ni 艣wiadomy powagi sytuacji, ani razu nie zabra艂 g艂osu. Newt opar艂a si臋 o jej rami臋.

- Wracamy do domu, kochanie - szepn臋艂a Ripley.

- Teraz, kiedy ustalili ju偶 co dalej, Hicks dokona艂 inspekcji kabiny transportera. Nadpalone burty, dziury po 偶r膮cym kwasie - maszyna nadawa艂a si臋 praktycznie na z艂om.

- Trzeba u艂o偶y膰 na kup臋, co si臋 da i zabra膰 to na prom. Hudson, pom贸偶 mi z tym tu.

Kapral spojrza艂 na sparali偶owanego porucznika. Nie kry艂 obrzydzenia.

- A mo偶e lepiej posadzi膰 go w centrum dowodzenia i przypi膮膰 pasami do fotela? Czu艂by si臋 jak w domu.

- Nie przejdzie. On 偶yje i musimy go zabra膰.

- Wiem, wiem. Tylko mi ju偶 o tym nie przypominaj, dobra?

- Ripley, miej oko na dzieciaka. Chyba ci臋 polubi艂a.

- Z wzajemno艣ci膮. - Przytuli艂a dziewczynk臋 jeszcze mocniej.

- Vasquez, mo偶esz nas ubezpiecza膰, a偶 prom nie wyl膮­duje?

Ods艂oni艂a w u艣miechu idealne z臋by i poklepa艂a kolb臋 strzelby.

- Czy bywaj膮 cuda na tym 艣wiecie?

Kapral przeni贸s艂 wzrok na ostatniego cz艂onka grupy ekspedycyjnej.

- Idziesz pan? - rzuci艂.

- Wolne 偶arty - mrukn膮艂 Burke.

- Ja nie 偶artuj臋. Nie tutaj. To nie miejsce na 偶arty. ­Przysun膮艂 do ust ko艅c贸wk臋 mikrofonu. - Bishop? Co u ciebie? Jak tam badania?

W kabinie zabrzmia艂 g艂os syntetyka.

- Kiepsko. Maj膮 tu tylko podstawowy sprz臋t. Zrobi­艂em, co mog艂em. Tymi przyrz膮dami niczego wi臋cej nie zdzia艂am.

- Nie szkodzi. Ewakuujemy si臋. Rzu膰 to i spotkamy si臋 przy transporterze. Dasz sobie rad臋? My wyjdziemy st膮d dopiero wtedy, kiedy prom b臋dzie schodzi艂 do l膮dowania.

- Nie ma sprawy. Cicho tu i spokojnie.

- Dobra. Nie zabieraj z sob膮 niczego ci臋偶kiego. No, to do roboty.

Walcz膮c z wichur膮 prom uni贸s艂 si臋 z betonowego l膮do­wiska. Sterowany wprawn膮 r臋k膮 Ferro, zawis艂 w powietrzu, obr贸ci艂 si臋 i lec膮c nad dachami zabudowa艅, skierowa艂 w stron臋 unieruchomionej maszyny.

- Widz臋 was - poinformowa艂a ich Ferro. - Wiatr troch臋 zel偶a艂. Usi膮d臋 najbli偶ej, jak tylko si臋 da.

-. Zrozumia艂em. - Hicks spojrza艂 na koleg贸w. - Go­towi?

Wszyscy opr贸cz Burke'a skin臋li g艂owami. Przedstawiciel Towarzystwa mia艂 zgorzknia艂膮 min臋, ale milcza艂.

- No, to ruszamy. - Otworzy艂 drzwi.

Uderzy艂 w nich silny podmuch wiatru. Wysun臋艂a si臋 rampa. Szybko wyszli na zewn膮trz. Widzieli ju偶 prom ca艂kiem wyra藕nie; lecia艂 w ich stron臋. Omiata艂 teren reflekto­rami zamocowanymi na burtach i brzuchu. Jeden z nich o艣wietla艂 sylwetk臋 cz艂owieka zmierzaj膮cego ku nim w tuma­nach mg艂y.

- Bishop! - Vasquez pomacha艂a mu r臋k膮. - Kop臋 lat!

- Chyba nie posz艂o za dobrze, h臋? - zawo艂a艂.

- 艢mierdz膮ca sprawa. - Splun臋艂a z wiatrem. ­Wszystko ci opowiem.

- P贸藕niej. Jak si臋 obudzimy. Kiedy b臋dziemy daleko st膮d.

Kiwn臋艂a g艂ow膮. Jako jedyna spo艣r贸d czekaj膮cych roz­gl膮da艂a si臋 na wszystkie strony. Pozostali nie odrywali wzroku od promu, tymczasem ciemne oczy Vasquez nie­ustannie lustrowa艂y teren wok贸艂 transportera.

Niedaleko niej sta艂a Ripley. 艢ciska艂a r膮czk臋 Newt. Hud­son i Hicks podtrzymywali wci膮偶 nieprzytomnego Gormana.

Us艂yszeli g艂os Ferro.

- St贸jcie, gdzie stoicie. Nie chcia艂abym kt贸rego艣 przy­gnie艣膰. - Wcisn臋艂a guzik interkomu. - By艂oby mi艂o, gdy­by艣 zechcia艂 mu troch臋 pom贸c, do cholery. Spunkmeyer, wy­艂a藕 ju偶 stamt膮d!

Z ty艂u rozsun臋艂y si臋 drzwi. Nie ukrywaj膮c z艂o艣ci zerkn臋艂a przez rami臋.

- Nareszcie gdzie艣 ty...

Ale to nie by艂 Spunkmeyer.

Obcy ledwo mie艣ci艂 si臋 w drzwiach. Rozwar艂 zewn臋trzne szcz臋ki ods艂aniaj膮c rz臋dy k艂贸w. Jeden b艂yskawiczny ruch, mi臋kki odg艂os organicznej eksplozji rozrywanego cia艂a. Ci艣­ni臋ta o konsolet臋 Ferro nie zd膮偶y艂a nawet krzykn膮膰.

Niedoszli uciekinierzy stoj膮cy na l膮dowisku ujrzeli ze zdumieniem, jak prom wykonuje nagle jaki艣 oszala艂y manewr, jak obraca si臋 w prawo. Chocia偶 gwa艂townie traci艂 wysoko艣膰, w艂膮czy艂 g艂贸wne silniki i spada艂 teraz jeszcze szyb­ciej.

Ripley chwyci艂a Newt za r膮czk臋 i ruszy艂a p臋dem w stron臋 najbli偶szego budynku.

- Uciekajcie !

Prom musn膮艂 brzuchem ska艂臋 na skraju drogi prowadz膮­cej do stacji, przechyli艂 si臋 na lewo i uderzy艂 w bazaltowy grzbiet. Wykona艂 w powietrzu obr贸t i niczym umieraj膮cy konik polny run膮艂 plecami na asfalt i eksplodowa艂. Pocz臋艂y si臋 od niego odrywa blachy poszycia, nawet ca艂e fragmenty kad艂uba; niekt贸re sta艂y ju偶 w p艂omieniach. Cielsko statku wygi臋艂o si臋 w 艂uk i po raz ostatni odbi艂o od twardej na­wierzchni. Z silnik贸w i z korpusu bucha艂y s艂upy ognia.

Cz臋艣膰 modu艂u silnikowego grzmotn臋艂a w transporter i eksplozja paliwa oraz pocisk贸w roznios艂a maszyn臋 na strz臋py. Jej szcz膮tki, mniejsze i wi臋ksze, 艣mign臋艂y obok. De­tonacja wyrzuci艂a je a偶 na teren stacji procesora. Ciemne niebo Acherona roz艣wietli艂a olbrzymia kula ognia i szybko zgas艂a.

Oszo艂omieni 艣wiadkowie tragedii wyszli z ukrycia i wci膮偶 jeszcze nie dowierzaj膮c w艂asnym oczom, patrzyli na dymi膮ce zgliszcza. Ich prom, ich g艂贸wna si艂a ogniowa, zamieni艂 si臋 w kup臋 nadpalonego z艂omu. Nadzieja na ucieczk臋 z wrogiej planety prys艂a jak mydlana ba艅ka.

Hudson by艂 na skraju histerii.

- Wspaniale! Wspaniale, cholera! - wykrzykn膮艂. ­Po prostu bomba! No i co teraz? W lepszej sytuacji nie mogli艣my si臋 znale藕膰.

Hicks pos艂a艂 mu twarde spojrzenie.

- Sko艅czy艂e艣? - spyta艂 ostro.

Kapral si臋 speszy艂.

Hicks zerkn膮艂 na Ripley. - Wszystko w porz膮dku?

Ripley skin臋艂a g艂ow膮 i popatrzy艂a na Newt. Chcia艂a ukry膰 to, co si臋 w niej dzia艂o, ale mog艂a sobie oszcz臋dzi膰 trudu. Przed dziewczynk膮 niczego ukry膰 si臋 nie da艂o. By艂a spokojna. Fakt, oddech mia艂a przyspieszony, ale nie ze stra­chu, tylko z wysi艂ku, do jakiego zmusi艂a j膮 szybka ucieczka. Wzruszy艂a ramionami.

- Chyba jednak nie polecimy, prawda? - skonstatowa­艂a jak najdoro艣lejsza z doros艂ych.

Ripley zagryz艂a wargi.

- Przykro mi, Newt.

- Dlaczego? To przecie偶 nie twoja wina. - Zamilk艂a i patrzy艂a na dopalaj膮ce si臋 szcz膮tki wraka promu.

Hudson kopa艂 w艣ciekle kamienie, kawa艂ki blachy i meta­lu, wszystko, co nawin臋艂o mu si臋 pod nogi i by艂o mniejsze od buta.

- No, to powied藕cie, co teraz zrobimy. Co zrobimy?!

Burke si臋 zdenerwowa艂.

- Mo偶e rozpalimy ognisko i troch臋 sobie po艣piewamy?

Hudson zesztywnia艂 i post膮pi艂 krok w jego stron臋. Hicks musia艂 interweniowa膰

- Powinni艣my wraca膰...

Wszyscy spojrzeli na Newt, kt贸ra nie odrywa艂a wzroku od dogasaj膮cych szcz膮tk贸w.

- Trzeba wraca膰, bo nied艂ugo b臋dzie ciemno - m贸wi­艂a. - Oni przychodz膮 noc膮. Najcz臋艣ciej noc膮.

- Dobra. - Hicks wskaza艂 gestem wrak transportera; maszyn臋 zbudowano z kompozyt贸w i z metalu, dlatego ogie艅 strawi艂 ju偶 to co mia艂 do strawienia. - Dogasa. Mo偶e co艣 tam jeszcze znajdziemy.

- Tak, osmolone kawa艂y blachy - mrukn膮艂 Burke.

Niewykluczone, 偶e co艣 wi臋cej. Idziesz pan?

Burke wsta艂.

- Tutaj na pewno nie zostan臋.

- Jak pan chcesz. - Kapral przeni贸s艂 wzrok na synte­tyka. - Bishop, id藕 do centrum operacyjnego i zobacz, czy nadaje si臋 na kwater臋. Musisz sprawdzi膰, czy... teren jest czysty.

Bishop odpowiedzia艂 艂agodnym u艣miechem.

- Ma艂y zwiad? Rozumiem. Ja si臋 nie licz臋, jasna spra­wa.

- Wszyscy si臋 licz膮, Bishop. - Hicks ruszy艂 w stron臋 dymi膮cej skorupy transportera. - Chod藕my.

Dzie艅 na Acheronie by艂 jak mglisty brzask. Noc by艂a czarniejsza ni偶 najg艂臋bsza otch艂a艅 kosmosu, bo przez g臋st膮 pow艂ok臋 chmur nie dociera艂o tu nawet 艣wiat艂o mrugaj膮cych gwiazd. Wok贸艂 zniszczonych budowli hula艂 wiatr, wiatr gwizda艂 w pustych korytarzach, skrzypi膮c nadw膮tlonymi drzwiami. Na parapetach piasek uk艂ada艂 si臋 w misterne wzorki. I nieustannie szumia艂, uderzaj膮c o szyby. To niezbyt przyjemny d藕wi臋k. Szczeg贸lnie dla tych, kt贸rzy czekali, a偶 rozpocznie si臋 nowy koszmar.

Lampki awaryjne o艣wietla艂y tylko centrum operacyjne i najbli偶sz膮 okolic臋, nic wi臋cej. Zm臋czeni, zdruzgotani kl臋­sk膮 ludzie rozwa偶ali sytuacj臋. Vasquez i Hudson wr贸cili w艂a艣nie z ostatniej wyprawy do zniszczonego transportera. Teraz ustawiali na pod艂odze sw贸j 艂up: wielk膮 nadpalon膮 skrzyni臋 z powyginanej blachy. Kilka takich samych skrzy艅 sta艂o przy 艣cianie.

Hicks zerkn膮艂 na ni膮 i staraj膮c si臋 nie okazywa膰 rozcza­rowania zada艂 pytanie, na kt贸re zna艂 ju偶 odpowied藕. Jednak wci膮偶 mia艂 nadziej臋, 偶e si臋 myli.

- Znale藕li艣cie... amunicj臋?

Vasquez pokr臋ci艂a g艂ow膮 i opad艂a na krzes艂o.

- Wszystko by艂o zmagazynowane w komorach mi臋dzy 艣cianami transportera. Kiedy wybuch艂 po偶ar, natychmiast eksplodowa艂o. - 艢ci膮gn臋艂a zapocon膮 opask臋 i wytar艂a czo­艂o. - Jezu, czego bym nie da艂a za kawa艂ek myd艂a i solidny prysznic...

Hicks spojrza艂 na st贸艂, gdzie le偶a艂a bro艅.

- W takim razie to wszystko, co zdo艂ali艣my uratowa膰. - Omi贸t艂 wzrokiem miniarsena艂, 偶a艂uj膮c, 偶e samym patrze­niem go nie potroi. - Mamy cztery strzelby impulsowe i oko艂o pi臋膰dziesi膮t sztuk amunicji do ka偶dej. Kiepsko. Oko艂o pi臋tnastu granat贸w typu M-40 i dwa miotacze p艂o­mieni z na wp贸艂 opr贸偶nionymi zbiornikami. Jeden miotacz uszkodzony. I mamy jeszcze cztery roboty zaporowe z nie uszkodzonymi skanerami i monitorami.

Stan膮艂 przy stercie skrzy艅 i zerwa艂 piecz臋膰 najbli偶szej. Razem z Ripley zajrzeli do 艣rodka.

Unieruchomiony warstwami styropianu i pianki, tkwi艂 w niej przysadzisty korpus robota. W pud艂ach obok - detektory ruchu, kamery i monitor.

- Gro藕nie wygl膮da... - skonstatowa艂a Ripley.

- Bo jest gro藕ny. - Hicks zamkn膮艂 wieko skrzyni. - ­Bez nich mogliby艣my od razu podci膮膰 sobie 偶y艂y. A tak mamy przynajmniej jakie艣 szanse. Lepsze to ni偶 nic. K艂opot w tym, 偶e potrzebujemy oko艂o stu takich robot贸w i dziesi臋膰 razy wi臋cej amunicji. Mimo to wdzi臋czny jestem i za symboliczne dary niebios. - Kostkami palc贸w postuka艂 w skrzy­ni臋. - Gdyby ich w ten spos贸b nie zapakowano, wylecia艂y­by w powietrze jak cala reszta.

- Sk膮d ta wasza pewno艣膰, 偶e w og贸le mamy jakiekol­wiek szanse? - wtr膮ci艂 Hudson.

Ripley zignorowa艂a pytanie kaprala.

- Kiedy mo偶emy oczekiwa膰 pomocy? Po jakim op贸藕­nieniu?

Hicks zamy艣li艂 si臋. By艂 zbyt poch艂oni臋ty sprawami bie偶膮­cymi, by bra膰 pod uwag臋 mo偶liwo艣膰 akcji ratowniczej z ze­wn膮trz.

- Zgodnie z planem ekspedycja mia艂a zako艅czy膰 si臋 wczoraj... To znaczy, 偶e za jakie艣 siedemna艣cie dni od dzisiaj - o艣wiadczy艂.

Hudson obr贸ci艂 si臋, wymachuj膮c z rozpaczy ramionami.

- Ludzie - My nie przetrwamy siedemnastu godzin! Godzin, nie dni! - wykrzykn膮艂. - Te szkaradztwa zaraz tu przyjd膮! To dla nich nie pierwszyzna! Przyjd膮 i dopadn膮 nas na d艂uga przed tym, jak ci z Ziemi zaczn膮 nas szuka膰! Tak, tak! Grupa ratownicza nas znajdzie, a jak偶e! Tylko 偶e wtedy b臋dziemy tkwi膰 ju偶 w 艣cianach, wysuszeni na wi贸r, z rozerwanymi klatkami piersiowymi. Jak ci nieszcz臋艣ni koloni艣ci, kt贸rych spalili艣my na poziomie "C". Jak Dietrich i Crowe, jak oni... - Zacz膮艂 艂ka膰.

Ripley wskaza艂a gestem milcz膮c膮 dziewczynk臋.

- Ona przetrwa艂a d艂u偶ej. Nie by艂a szkolona, nie mia­艂a 偶adnej broni. Koloni艣ci nie wiedzieli, co si臋 dzieje. My wiemy, czego oczekiwa膰 i mamy jako tak膮 bro艅, nie tylko m艂otki i klucze francuskie. Nie musimy ich wszystkich zabi膰 i na pewno nie zabijemy. Musimy tylko przetrwa膰. Musimy ich powstrzyma膰 i prze偶y膰.

Hudson roze艣mia艂 si臋 gorzko.

- Jasne! Co za sprawa! Musimy tylko prze偶y膰. Jak Dietrich i Crowe. Oni te偶 jeszcze 偶yj膮.

- Jeste艣my tutaj, mamy bro艅 i wiemy, co nas czeka. Wi臋c lepiej pog贸d藕 si臋 z tym i zacznij co艣 robi膰. R贸b co艣, Hudson, bo potrzebujemy twojej pomocy, bo do艣膰 mam tych g艂upich komentarzy.

艁ypn膮艂 na ni膮 z艂ym okiem, ale Ripley jeszcze nie sko艅­czy艂a.

- Siadaj do komputera i wydob膮d藕 z niego plan cen­trum operacyjnego. Plany konstrukcyjne, schematy obs艂ugi, cokolwiek, co pokazuje rozk艂ad pomieszcze艅. Poza tym chc臋 mie膰 schemat systemu wentylacyjnego, schemat sieci kana­艂贸w do obs艂ugi instalacji elektrycznej, sieci wodnej, plany podpiwniczenia i tak dalej. Chc臋 zna膰 ka偶d膮 drog臋, kt贸r膮 mo偶na si臋 dosta膰 do tego budynku. Je艣li nie zdo艂aj膮 tu do­trze膰, nic nam si臋 nie stanie. Przez te mury jeszcze si臋 nie przebili, wi臋c mo偶e s膮 dla nich za grube. To jest centrum operacyjne kolonii, Hudson. Siedzimy w najsolidniejszym budynku na ca艂ej planecie. No, mo偶e z wyj膮tkiem tych wiel­kich procesor贸w. Jeste艣my wysoko nad ziemi膮, a jak dot膮d nie zauwa偶y艂am, 偶eby kt贸re艣 z tych szkaradztw umia艂o cho­dzi膰 po nagich 艣cianach.

Hudson zawaha艂 si臋, p贸藕niej lekko wyprostowa艂. Mia艂 co robi膰 i wyra藕nie mu ul偶y艂o. Hicks skin膮艂 aprobuj膮co g艂ow膮.

- Tak jest - rzuci艂 kapral z nutk膮 dawnej zadziorno艣ci w g艂osie. - Bior臋 si臋 do roboty. Chcecie wiedzie膰, gdzie co jest? Dobra. Wykopi臋 te plany cho膰by spod ziemi. - Ruszy艂 w stron臋 g艂贸wnego komputera.

Hicks spojrza艂 na Bishopa.

- Chcesz co艣 do roboty, czy masz w艂asne plany? - spy­ta艂.

Bishop sprawia艂 wra偶enie niezdecydowanego. By艂a to cz臋艣膰 jego oprogramowania spo艂ecznego. Android nigdy nie mo偶e naprawd臋 si臋 waha膰.

- Je艣li potrzebujesz mnie do jakich艣 specjalnych za­da艅...

Hicks pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- W takim razie b臋d臋 w laboratorium. Chcia艂bym kontynuowa膰 badania. Mo偶e odkryj臋 co艣, co nam si臋 przyda.

- 艢wietnie, id藕 - powiedzia艂a Ripley.

Nie spuszcza艂a z niego oczu. Je艣li Bishop by艂 tego 艣wia­dom, niczego po sobie nie okaza艂 i wyszed艂 do laboratorium.

10.

Kiedy Hudson zacz膮艂 ju偶 co艣 robi膰, robi艂 to szybko. Min臋艂o niewiele czasu i Ripley, Hicks oraz Burke skupili si臋 wok贸艂 kaprala, kt贸ry siedzia艂 przed du偶ym p艂askim ekranem moni­tora. Newt przeskakiwa艂a z nogi na nog臋, usi艂uj膮c wpatrze膰 co艣 za plecami doros艂ych.

Ripley postuka艂a palcem w ekran.

- To musi by膰 to. Tunel serwisowy. T臋dy przechodz膮. Tam i z powrotem.

Hudson studiowa艂 chwil臋 plan.

- Tak jest. Prowadzi ze stacji procesora do podpozio­mu serwisowego na terenie kolonii. Sp贸jrzcie. - Przejecha艂 palcem ca艂膮 tras臋. - W艣lizgn臋艂y si臋 nim i zaskoczy艂y koloni­st贸w. Na ich miejscu sam bym t臋dy poszed艂.

- Dobra. Z tej strony s膮 drzwi przeciwpo偶arowe. Pierw­sza rzecz, jak膮 nale偶y zrobi膰, to ustawi膰 w tym miejscu robo­ta i zaspawa膰 drzwi.

- To ich nie powstrzyma. - Hicks omi贸t艂 wzrokiem ca艂y schemat. - Je艣li zatrzymamy ich w tunelu, znajd膮 inne wej艣cie. Musimy za艂o偶y膰, 偶e w ko艅cu tu jako艣 wlez膮, i ob­my艣li膰 spos贸b obrony na terenie kompleksu.

- Racja. Wi臋c tu, na skrzy偶owaniach tuneli, ustawimy barykady. - Ripley wskaza艂a palcem odpowiednie miejsca. - Te dwa korytarze, te tutaj, zaspawamy na g艂ucho. Wtedy zostan膮 im tylko dwa tunele, gdzie ustawimy pozosta艂e ro­boty. O, tu. - Postuka艂a paznokciem w roz艣wietlony ekran. - Mog膮 oczywi艣cie zerwa膰 dach, tak, ale zajmie im to tro­ch臋 czasu. Do tej pory nadejdzie pomoc i ju偶 nas tu nie b臋­dzie.

- Oby... - mrukn膮艂 Hicks. Przygl膮da艂 si臋 z uwag膮 schematowi. - Znakomicie. Zaspawa膰 drzwi w tunelu serwisowym, zaspawa膰 na g艂ucho te dwa korytarze i potrzeba nam tylko talii kart dla zabicia czasu. - Podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 na swoich towarzyszy. - No dobra. To do robo­ty. Wiecie, co robi膰.

Hudson stan膮艂 niezdarnie na baczno艣膰.

- Taa jest!

- Taa jest! - zapiszcza艂a obok Newt, na艣laduj膮c gest oraz intonacj臋 kaprala.

Hudson spojrza艂 na ni膮 i nim zd膮偶y艂 zapanowa膰 nad mimik膮 twarzy, pos艂a艂 jej kr贸tki u艣miech. Mia艂 tylko nadziej臋, 偶e nikt tego nie zauwa偶y艂. Taki u艣miech m贸g艂 zniszczy膰 jego reputacj臋, reputacj臋 niewzruszonego twardziela.

Hudson st臋kn膮艂 z wysi艂ku i osadzi艂 drugie dzia艂ko na tr贸jnogu neutralizuj膮cym odrzut. Korpus robota by艂 przysadzisty, brzydki i pozbawiony jakichkolwiek urz膮dze艅 celow­niczych czy spust贸w. Vasquez wsun臋艂a go na miejsce, na­st臋pnie spi臋艂a przewodami mechanizm spustowy ze skane­rami i detektorami ruchu. Upewniwszy si臋, 偶e kapral nie stoi na linii ognia, przerzuci艂a palcem d藕wigni臋 oznaczon膮 napi­sem W艁膭CZNIK G艁脫WNY. Na grzbiecie robota o偶y艂a male艅ka zielona lampka. Z boku, na niewielkim ekranie diagnostycznym, zamruga艂o inne 艣wiate艂ko, 偶贸艂te; po chwili zmieni艂o si臋 na czerwone. Poni偶ej widnia艂 napis GOTO­WO艢膯 BOJOWA.

Hudson i Vasquez zrobili krok do ty艂u. Vasquez pod­nios艂a z ziemi zniszczony kosz na 艣mieci, kt贸ry wala艂 si臋 przy 艣cianie, i krzykn臋艂a w stron臋 ukrytego pod pancerzem mikrofonu:

- Pr贸ba! - I rzuci艂a kosz na 艣rodek korytarza.

Obie lufy wykona艂y b艂yskawiczny obr贸t i plun臋艂y og­niem, zanim kosz zd膮偶y艂 spa艣膰 na pod艂og臋. Z pustego poje­mnika zosta艂 jedynie wygi臋ty kawa艂ek metalu wielko艣ci sta­rej dziesi臋ciocent贸wki.

- No, chod藕cie tu, skurwiele! - wykrzykn膮艂 Hudson. Spojrza艂 na Vasquez, wywr贸ci艂 oczyma i zanuci艂 p贸艂g艂osem: - Och, gdzie偶 jest m贸j dom? Gdzie moc ognia i broni? Tam jele艅 k艂usuje, tam antylopa skacze. Ach, te wspania艂e polo­wania! Ach, te przepyszne hamburgery!

- Z ciebie zawsze by艂 nadwra偶liwiec, Hudson - skon­statowa艂a.

- Wiem, wiem, mam to wypisane na g臋bie. - Podpar艂 ramieniem przeciwpo偶arowe drzwi.

- Lepiej pom贸偶 mi z tym tu.

Vasquez pomog艂a mu zatrzasn膮膰 ci臋偶kie wrota. Potem rozpakowa艂a przeno艣n膮 spawark臋 i trzasn臋艂a prze艂膮cznikiem. Z palnika buchn膮艂 silny, niebieskawy p艂omie艅. Mani­pulowa艂a chwil臋 pokr臋t艂em na uchwycie, reguluj膮c d艂ugo艣膰 oraz intensywno艣膰 acetylenowego palucha.

- Odsu艅 si臋, bo jeszcze przyspawam ci stop臋 do buta.

Hudson stan膮艂 z boku. Jaki艣 czas obserwowa艂 kole偶ank臋 przy pracy, p贸藕niej zacz膮艂 chodzi膰 nerwowo tam i z powro­tem. Lustrowa艂 pusty tunel i nas艂uchiwa艂. W pewnym momencie znieruchomia艂, przyciskaj膮c mocniej s艂uchawk臋.

- Tu Hudson - rzuci艂 do mikrofonu.

Hicks odpowiedzia艂 natychmiast.

- Jak wam idzie? My harujemy w tym du偶ym tunelu, kt贸ry znalaz艂e艣 na planach.

- Automaty "A" i "B" s膮 ju偶 uzbrojone i na pozycjach bojowych - zameldowa艂. - Wychwyc膮 wszystko, co si臋 rusza. Nic t臋dy nie przejdzie. S艂yszysz ten syk? Vasquez spawa w艂a艣nie drzwi.

- Zrozumia艂em. Kiedy sko艅czycie, wracajcie do cen­trum.

- A sprz膮tanko? Chcesz, 偶ebym dosta艂 mandat?

Hicks u艣miechn膮艂 si臋 do siebie. Hudson zn贸w brzmia艂 jak stary Hudson. Odsun膮艂 od ust male艅ki mikrofon i grub膮 p艂yt臋, kt贸r膮 tu przywl贸k艂, zakry艂 otw贸r przewodu. Ripley skin臋艂a g艂ow膮 i tak膮 sam膮 p艂yt膮 zamkn臋艂a drugi otw贸r. Zdj臋­艂a z siebie duplikat spawarki Vasquez i wzi臋艂a si臋 do roboty.

Za ich plecami pracowali Burke i Newt. Ustawili skrzy­nie z lekarstwami i 偶ywno艣ci膮. Krwio偶ercze monstra nie tkn臋艂y na szcz臋艣cie kolonijnych zapas贸w. Co wa偶niejsze, sy­stem destylacyjny wci膮偶 dzia艂a艂 i mieli wod臋. Poniewa偶 ci艣­nienie w rurach regulowa艂o si臋 samo, nie potrzebowali elek­tryczno艣ci i wystarczy艂o tylko odkr臋ci膰 ekran. Tak wi臋c nie grozi艂 im ani g艂贸d, ani pragnienie.

Hicks wykona艂 ju偶 dwie trzecie spawu, gdy naraz od艂o偶y艂 palnik i z przegr贸dki na pasie wyj膮艂 ma艂膮 bransoletk臋. Mus­n膮艂 palcem mikroskopijny prze艂膮cznik zatopiony w metalu i odczeka艂, a偶 rozb艂y艣nie dioda. Potem wr臋czy艂 bransoletk臋 kole偶ance.

- Co to jest? - spyta艂a Ripley.

- Lokalizator. Wojskowa wersja tych, kt贸re mieli ko­loni艣ci. Tamte wszczepiano pod sk贸r臋, te nosisz na r臋ku, ale zamys艂 jest ten sam. Tylko zasi臋g maj膮 troch臋 mniejszy. Ale kiedy to na艂o偶ysz, na terenie kompleksu wytropi臋 ci臋 wsz臋­dzie. Tym. - Poklepa艂 miniaturowy namiernik przytwier­dzony do uprz臋偶y.

Ripley przyjrza艂a si臋 ciekawie urz膮dzeniu.

- Ale po co? Nie potrzebuj臋 tego.

- Hej, to tylko na wszelki wypadek, dziewczyno. Wiesz, jak jest.

Popatrzy艂a na niego badawczo, wzruszy艂a ramionami i wsun臋艂a lokalizator na r臋k臋.

- Dzi臋ki. Ty te偶 taki nosisz?

- U艣miechn膮艂 si臋 i odwr贸ci艂 wzrok.

- Mam tylko jeden namiernik. - Wskaza艂 palcem na siebie. - Ja wiem, gdzie jestem. No dobra... Co dalej?

Natychmiast zapomnia艂a o bransolecie i zajrza艂a do pla­n贸w, kt贸re wydrukowa艂 dla niej Hudson.

Kiedy pracowali, zdarzy艂o si臋 co艣 bardzo dziwnego. Za­uwa偶y艂a to Newt. Oni byli zbyt zaj臋ci.

Wiatr usta艂. Kompletnie. Ca艂kowicie. W nietypowej dla Acherona ciszy k艂臋bi艂a si臋 niepewnie i przewala艂a g臋sta mg­艂a. Ripley odwiedza艂a planet臋 ju偶 po raz drugi i jej wizytom zawsze towarzyszy艂o zawodzenie silnego wichru. Teraz go nie s艂ysza艂a. Bardzo denerwuj膮ce uczucie.

Nieobecno艣膰 wiatru zredukowa艂a widzialno艣膰 z kiepskiej do zerowej. Mg艂a stoj膮ca za potr贸jnymi szybami spowija艂a 艣wiat tak dok艂adnie, 偶e mieli wra偶enie, i偶 blok sterowniczy kolonii Hadley znalaz艂 si臋 nagle pod wod膮. Wszystko zastyg­艂o w bezruchu. Wszystko zamar艂o.

W tunelu serwisowym 艂膮cz膮cym zabudowania kolonii ze stacj膮 procesora atmosferycznego czuwa艂y uzbrojone robo­ty. Ich skanery i detektory pomrukiwa艂y z cicha. Na obudo­wie dzia艂ka "C" lustruj膮cego pusty korytarz b艂yska艂o ma艂e 艣wiate艂ko. Przez dziur臋 w suficie wciska艂a si臋 mg艂a. Skrapla­艂a si臋 na zimnych, metalowych 艣cianach i spada艂a kroplami na pod艂og臋. Ale dzia艂ko do kropli nie strzela艂o. By艂o na to za m膮dre. Umia艂o odr贸偶ni膰 nieszkodliwe zjawisko atmosfe­ryczne od ruch贸w wroga. Woda go nie atakowa艂a, wi臋c nie otwiera艂o ognia. Cierpliwie czeka艂o, a偶 nadejdzie co艣, co b臋­dzie mog艂o zabi膰.

Newt nosi艂a skrzynki tak d艂ugo, dop贸ki starczy艂o jej si艂. Wreszcie si臋 zm臋czy艂a. Ripley zanios艂a dziewczynk臋 do skrzyd艂a medycznego; g艂owa Newt wspiera艂a si臋 ci臋偶ko na jej ramieniu. Od czasu do czasu dziecko co艣 mamrota艂o, a Rip­ley odpowiada艂a udaj膮c, 偶e rozumie, o co jej chodzi. Szuka艂a tymczasem miejsca, gdzie Newt mog艂aby spokojnie odpocz膮膰, miejsca wzgl臋dnie bezpiecznego.

Sala operacyjna mie艣ci艂a si臋 w odleg艂ej cz臋艣ci skrzyd艂a. Wi臋kszo艣膰 skomplikowanego sprz臋tu by艂a wbudowana w ni­sze albo zwisa艂a z ko艅c贸wek specjalnych wysi臋gnik贸w. Na suficie dominowa艂a olbrzymich rozmiar贸w kula, zawieraj膮ca lampy oraz dodatkowe instrumenty chirurgiczne. Szafki i urz膮dzenia nie przytwierdzone do pod艂ogi przesuni臋to w r贸g sali, 偶eby zrobi膰 miejsce dla kilku polowych 艂贸偶ek.

Tutaj b臋d膮 spa艂y. Tutaj uciekn膮, je艣li obcy sforsuj膮 wszystkie barykady. Wewn臋trzna reduta. Azyl. Schronienie. Hudson twierdzi艂, 偶e sala operacyjna ma grubsze 艣ciany ni偶 reszta budynk贸w w kolonii. Fakt, wygl膮da艂a jak wielki, skomputeryzowany bunkier. I je艣li b臋d膮 musia艂y si臋 zastrze­li膰, 偶eby nie wpa艣膰 偶ywcem w szpony tamtych, tutaj znajd膮 kiedy艣 ich zw艂oki.

Ale tymczasem odkry艂y tu spokojn膮 przysta艅, przytuln膮 i wygodn膮. U艂o偶y艂a Newt na najbli偶szym 艂贸偶ku i spojrza艂a z u艣miechem w jej uniesion膮 twarzyczk臋.

- Teraz le偶 i 艣pij. Musz臋 wraca膰, 偶eby pom贸c kolegom, ale jak tylko b臋d臋 mog艂a, natychmiast wr贸c臋 i sprawdz臋, czy wszystko w porz膮dku. Musisz odpocz膮膰. Jeste艣 wyczerpana.

- Nie chc臋 spa膰.

- Musisz, Newt. Wszyscy kiedy艣 艣pi膮. Jak si臋 prze艣pisz, od razu poczujesz si臋 lepiej.

- Ale ja mam z艂e sny.

Poruszy艂a w艂a艣ciw膮 strun臋, strun臋, kt贸rej d藕wi臋k Ripley zna艂a a偶 za dobrze.

- Wszyscy miewaj膮 z艂e sny - rzuci艂a z udan膮 weso艂o艣­ci膮.

Dziewczynka wcisn臋艂a si臋 g艂臋biej w mi臋kki materac.

- Tak, ale nie takie jak ja.

No nie wiem, dziecko, nie wiem... my艣la艂a Ripley. G艂o艣­no za艣 powiedzia艂a:

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e Casey nie ma koszmarnych sn贸w. ­Wyj臋艂a g艂ow臋 lalki z r膮czki dziecka i zajrza艂a do 艣rodka. ­- Tak, jak my艣la艂am. Nie ma tam 偶adnych koszmar贸w. Mo偶e spr贸bujesz uda膰 Casey? Uda膰, 偶e niczego tu nie ma. - Poklepa艂a czo艂o dziewczynki.

Newt odwzajemni艂a u艣miech.

- Uda膰, 偶e tam jest ca艂kiem pusto? - spyta艂a.

- W艂a艣nie, ca艂kiem pusto. Jak w g艂owie Casey. - Po­g艂aska艂a pieszczotliwie jej twarz, odgarniaj膮c z czo艂a w艂osy. - Je艣li to zrobisz, za艂o偶臋 si臋, 偶e b臋dziesz mog艂a spokojnie spa膰.

Obr贸ci艂a g艂ow臋 lalki ku sobie, zamkn臋艂a jej powieki, kt贸­re ju偶 dawno przesta艂y mruga膰 i odda艂a zabawk臋 w艂a艣ciciel­ce.

Newt wywr贸ci艂a oczami, jak gdyby chcia艂a powiedzie膰: Nie wciskaj mi tu kitu dla pi臋ciolatk贸w, kochana. Ja mam lat sze艣膰.

- Ripley, ona nie ma z艂ych sn贸w, bo to tylko kawa艂ek plastiku.

- Och, Newt, przepraszam. W takim razie spr贸buj uda膰, 偶e w艂a艣nie taka jeste艣. 呕e jeste艣 kawa艂kiem plastiku. Newt prawie si臋 u艣miechn臋艂a. Prawie.

- Spr贸buj臋.

- Dobra dziewczynka. Ja mo偶e te偶 spr贸buj臋.

Newt przytuli艂a do szyi g艂ow臋 lalki i zamy艣li艂a si臋.

- Mamusia zawsze m贸wi艂a, 偶e nie ma potwor贸w. Ta­kich prawdziwych. Ale one s膮.

Ripley nadal odgarnia艂a niesforne w艂osy z bladego czo艂a sieroty.

- Tak, s膮, prawda?

- I one s膮 tak samo prawdziwe jak ty czy ja. One nie s膮 na niby, nie wysz艂y z ksi膮偶ki. One s膮 naprawd臋 prawdziwe, a nie takie udawane jak na wideo. Dlaczego ludzie opowia­daj膮 dzieciom takie rzeczy? Dlaczego oszukuj膮? - W jej g艂osie zabrzmia艂a cicha nutka pretensji.

Ripley wiedzia艂a, 偶e nie mo偶e k艂ama膰. Nie jej, nie Newt. Nie, 偶eby mia艂a taki zamiar. Newt prze偶y艂a zbyt wiele, by da膰 si臋 zwie艣膰 nieskomplikowanym k艂amstewkiem. Ripley instynktownie wyczu艂a, 偶e straci艂aby wtedy zaufanie dziecka. I to na zawsze.

- Wiesz, niekt贸re dzieci bardzo by si臋 wystraszy艂y. Gdyby us艂ysza艂y prawd臋. Rodzice uwa偶aj膮, 偶e dzieci s膮 bo­ja藕liwe albo my艣l膮, 偶e 艂atwo je przestraszy膰. Doro艣li jako艣 nigdy maluch贸w nie doceniaj膮 i s膮dz膮, 偶e prawda by dzieci przeros艂a. Dlatego pr贸buj膮 u艂atwia膰 im 偶ycie i wymy艣laj膮 takie rzeczy.

- Takie o potworach, tak? Czy jeden z nich wyr贸s艂 w brzuchu mamusi?

Ripley znalaz艂a koce i zacz臋艂a otula膰 cia艂ko dziewczynki, wyczuwaj膮c pod palcami jej 偶ebra.

- Nie wiem, Newt. Nikt nie wie. Taka jest prawda. I nie s膮dz臋, 偶eby艣my si臋 tego kiedykolwiek dowiedzieli.

Dziewczynka co艣 w sobie rozwa偶a艂a.

- Czy nie tak rodz膮 si臋 dzieci? To znaczy ludzkie dzie­ci. One rosn膮 w brzuchu?

Ripley zesztywnia艂a z przera偶enia.

- Nie, male艅ka, nie, one rodz膮 si臋 zupe艂nie inaczej. Z lud藕mi jest inaczej, kochanie. Inaczej to si臋 wszystko zaczyna i spos贸b, w jaki dziecko przychodzi na 艣wiat, te偶 jest inny. U nas przy porodzie matka i dziecko wsp贸艂pracuj膮. A u tych...

- Tak, rozumiem - przerwa艂a jej Newt. - A ty? Czy mia艂a艣 kiedy艣 dziecko?

- Tak. - Podci膮gn臋艂a jej koc pod brod臋. - Tylko jed­no. Ma艂膮 dziewczynk臋.

- Gdzie ona jest Na Ziemi?

- Nie. Odesz艂a.

- Znaczy... umar艂a. - To nie by艂o pytanie.

Ripley skin臋艂a wolno g艂ow膮, usi艂uj膮c przypomnie膰 sobie male艅k膮 istotk臋 z ciemnymi loczkami, kr臋c膮c膮 si臋 u jej st贸p, istotk臋 tak przecie偶 podobn膮 do Newt. Pr贸bowa艂a skojarzy膰 j膮 z obrazem dojrza艂ej kobiety, kt贸rej twarz widzia艂a na fotografii. Dziecko i starsza pani: ten sam cz艂owiek rozdzielo­ny czasem, kt贸ry we 艣nie zamiera. Ojciec dziewczynki by艂 wspomnieniem jeszcze odleglejszym. Tylko tyle zosta艂o jej z 偶ycia przegranego i zapomnianego. M艂odzie艅cza mi艂o艣膰 nadw膮tlona brakiem zdrowego rozs膮dku, kr贸tki wybuch szcz臋艣cia zd艂awiony rzeczywisto艣ci膮. Rozw贸d. Hibernacja. Czas.

Odwr贸ci艂a si臋, 偶eby wzi膮膰 przeno艣ny piecyk. W sali ope­racyjnej nie by艂o zimno, ale z w艂膮czonym piecykiem b臋dzie milej. Piecyk wygl膮da艂 jak kawa艂 topornego plastiku, ale kiedy go w艂膮czy艂a, natychmiast o偶y艂, cicho zamrucza艂 i za­艣wieci艂 艂agodnym 偶arem. Kiedy ciep艂o rozpe艂z艂o si臋 woko艂o, pomieszczenie straci艂o nieco ze swej sterylno艣ci i sta艂o si臋 troch臋 przytulniejsze. Newt zamruga艂a sennie.

- Wiesz, Ripley? My艣la艂am nad czym艣. Mo偶e mog艂a­bym co艣 dla ciebie zrobi膰 i jako艣 j膮 zast膮pi膰. Twoj膮 ma艂膮 dziewczynk臋. Nie na sta艂e. Tylko na troch臋. Spr贸bowa艂aby艣 tylko, a je艣li by ci si臋 nie podoba艂o, nie ma sprawy. Zrozu­miem. Co ty na to?

Ripley musia艂a zebra膰 ca艂膮 determinacj臋, jaka jej jeszcze zosta艂a, 偶eby nie rozklei膰 si臋 na oczach dziecka. Przytuli艂a j膮 tylko. Wiedzia艂a te偶, 偶e ani Newt, ani ona mog膮 nie docze­ka膰 ranka. 呕e zmuszona apokaliptyczn膮 sytuacj膮, b臋dzie musia艂a w ostatniej chwili odwr贸ci膰 jej g艂贸wk臋 i do tych z艂o­tych kosmyk贸w przytkn膮膰 luf臋 karabinu.

- S膮dz臋, 偶e to jeden z lepszych pomys艂贸w, jakie dzisiaj s艂ysza艂am. Pogadamy o tym p贸藕niej, dobrze?

- Dobrze. - I nie艣mia艂y u艣miech. U艣miech pe艂en na­dziei.

Ripley wy艂膮czy艂a 艣wiat艂o i chcia艂a wsta膰. Ma艂a r膮czka chwyci艂a j膮 za rami臋 i zacisn臋艂a si臋 na nim z rozpaczliw膮 desperacj膮.

- Nie odchod藕! Prosz臋!

Z b贸lem serca uwolni艂a rami臋.

- Wszystko b臋dzie dobrze, Newt. B臋d臋 tu偶 obok, za tymi drzwiami. Nigdzie stamt膮d nie wyjd臋. I nie zapominaj, 偶e jest tutaj to. - Wskaza艂a miniaturow膮 kamer臋 nad drzwiami. - Wiesz, co to jest, prawda?

Ma艂a skin臋艂a w ciemno艣ci g艂ow膮.

- Uhm, To kontrolkamera.

- W艂a艣nie. Widzisz? Pali si臋 na niej zielone 艣wiate艂ko. Pan Hicks i pan Hudson sprawdzili wszystkie kontrolkame­ry w tym skrzydle i wszystkie dzia艂aj膮. Ona patrzy na ciebie, a ja b臋d臋 patrze膰 na monitor w s膮siednim pokoju. I b臋d臋 ci臋 widzie膰 tak wyra藕nie, jakbym w og贸le st膮d nie wychodzi艂a.

Newt wci膮偶 si臋 waha艂a, wi臋c Ripley rozpi臋艂a bransoletk臋 lokalizatora, kt贸r膮 dosta艂a od Hicksa, i zacisn臋艂a j膮 na deli­katnym nadgarstku dziewczynki.

- Masz. Na szcz臋艣cie. Pomo偶e mi ci臋 upilnowa膰. A te­raz 艣pij ju偶. I nie 艣nij, dobrze?

- Spr贸buj臋. - Newt wsun臋艂a si臋 pod czyste prze艣cie­rad艂a.

W nik艂ym 艣wietle s膮cz膮cym si臋 z konsolety stoj膮cej przy 艂贸偶ku Ripley widzia艂a, jak Newt obraca si臋 na bok i tul膮c do siebie g艂ow臋 lalki, spod na wp贸艂 przymkni臋tych powiek spogl膮da na diod臋 偶arz膮c膮 si臋 w bransolecie. Piecyk szumia艂, w sali by艂o ciep艂o i przytulnie. Ripley cichutko wysz艂a.

W s膮siednim pomieszczeniu ga艂ki innych na wp贸艂 otwar­tych oczu porusza艂y si臋 to w t臋, to w tamt膮 stron臋. Ich ka­pry艣ne drgania stanowi艂y jedyn膮 widoczn膮 oznak膮 tego, 偶e Gorman wci膮偶 偶yje. By艂a to swego rodzaju poprawa. O krok od ca艂kowitego parali偶u.

Ripley pochyli艂a si臋 nad sto艂em, gdzie le偶a艂 Gorman, i obserwuj膮c ruchy jego oczu zastanawia艂a si臋, czy wojskowy j膮 rozpoznaje.

- Co z nim? - spyta艂a. - Otworzy艂 oczy.

- I mog艂o go to kompletnie wyczerpa膰. ­

Bishop podni贸s艂 wzrok znad stanowiska, przy kt贸rym pracowa艂. Otacza艂y go instrumenty medyczne i g臋stwina l艣ni膮cych urz膮dze艅. 艢wiat艂o pojedynczej silnej lampy wy­ostrza艂o mu rysy twarzy, nadaj膮c jej makabryczny wygl膮d.

- Boli go?

- Biokomputer twierdzi, 偶e nie. Oczywi艣cie, to nic nie znaczy. Jestem pewien, 偶e jak tylko odzyska w艂adz臋 nad krta­ni膮, da nam natychmiast zna膰. A propos. Uda艂o mi si臋 wyizolowa膰 t臋 trucizn臋. Ma bardzo interesuj膮cy sk艂ad. To ro­dzaj neurotoksyny dzia艂aj膮cej na system mi臋艣niowy. Ale nie atakuje organ贸w istotnych dla proces贸w 偶yciowych. Na przyk艂ad system oddechowy i system krwiono艣ny dzia艂aj膮 normalnie. Ciekawe, czy to stworzenie instynktownie dosto­sowuje dawk臋 do r贸偶nych typ贸w potencjalnych nosicieli...

- Jak kt贸rego艣 z nich spotkam, to go od razu zapytam. - Jedna powieka Gormana unios艂a si臋 do g贸ry, ale zaraz opad艂a. - Albo to mimowolny skurcz, albo do mnie mrug­n膮艂... Polepsza si臋 mu?

Bishop skin膮艂 g艂ow膮.

- Wygl膮da na to, 偶e toksyna ulega stopniowej dysymi­lacji. Trucizna jest bardzo silna, ale organizm j膮 rozk艂ada. Zacz臋艂a wyst臋powa膰 w jego moczu. Cia艂o ludzkie... Zdu­miewaj膮cy mechanizm. O niezwyk艂ych w艂a艣ciwo艣ciach przy­stosowawczych. Je艣li nadal b臋dzie j膮 wydala艂 w takim tem­pie, wkr贸tce powinien si臋 obudzi膰.

- Czekaj, chc臋 to wszystko dobrze zrozumie膰. Koloni艣­ci, kt贸rych nie zabi艂y, zostali sparali偶owani, przeniesieni do stacji procesora atmosferycznego i unieruchomieni w zakrzep艂ych kokonach. Mieli s艂u偶y膰 jako nosiciele dla tych "twarzo艂ap贸w". - Gestem g艂owy wskaza艂a odleg艂膮 艂aw臋, gdzie sta艂y przezroczyste zbiorniki z ogoniasto-palczastymi okazami. - Co znaczy, 偶e tych paso偶yt贸w by艂o bardzo du­偶o, prawda? Jeden dla ka偶dego kolonisty. W sumie przy­najmniej ponad sto, zak艂adaj膮c, 偶e w czasie decyduj膮cej walki poleg艂a jedna trzecia ludzi.

- Zgadza si臋 - potwierdzi艂 w zamy艣leniu Bishop.

- Ale te stworzenia, te z palcami i z ogonami, te twa­rzo艂apy, wykluwaj膮 si臋 z jaj. Wi臋c sk膮d bior膮 si臋 te wszystkie jaja? Cz艂owiek, kt贸ry wszed艂 na pok艂ad obcego wraku jako pierwszy, zameldowa艂 nam, 偶e na dole, w 艂adowni, jest ich mn贸stwo. Ale nie powiedzia艂 dok艂adnie ile, a p贸藕niej nikt ju偶 tego nie sprawdza艂. Poza tym, cz臋艣膰 z tych jaj mog艂a by膰 martwa. I w tym problem. S膮dz膮c po szybko艣ci, z jak膮 opa­nowali koloni臋, pierwsze osobniki nie mia艂y po prostu czasu na transport jaj z wraku. To z kolei oznacza, 偶e jaja musia艂y pochodzi膰 z innego 藕r贸d艂a.

- Oto pytanie dnia. - Bishop obr贸ci艂 si臋 z fotelem i siedzia艂 teraz twarz膮 do Ripley. - Rozwa偶am je nieustan­nie od chwili, kiedy po raz pierwszy u艣wiadomili艣my sobie rozmiar tragedii, jaka dotkn臋艂a kolonist贸w.

- Masz jak膮艣 teori臋? Nie musi by膰 b艂yskotliwa.

- Bez namacalnych dowod贸w to tylko domniemania.

- 艢mia艂o. Niech b臋d膮 domniemania.

- Mo偶emy za艂o偶y膰, 偶e istnieje zbie偶no艣膰 mi臋dzy zacho­waniami tych stworze艅 a zachowaniami niekt贸rych znanych nam insekt贸w, prowadz膮cych zorganizowany i zhierarchizowany tryb 偶ycia. Na przyk艂ad koloni膮 mr贸wek albo termi­t贸w rz膮dzi samica, kr贸lowa. Kr贸lowa sk艂ada jaja.

Ripley zmarszczy艂a brwi. Od nawigacji mi臋dzygwiezdnej do entomologii? Nie by艂a przygotowana na tak wielki skok.

- Ale czy kr贸lowa nie wykluwa si臋 z jaja?

Bishop przytakn膮艂.

- Jak najbardziej.

- A je艣li na pok艂adzie wraka nie by艂o takiego... takiego kr贸lewskiego jaja?

- W spo艂eczno艣ci owad贸w "kr贸lewskie jajo" nie istnie­je, dop贸ki robotnice nie zdecyduj膮 si臋 go stworzy膰. Mr贸wki, pszczo艂y i termity pos艂uguj膮 si臋 przy tym zasadniczo t膮 sam膮 metod膮. Wybieraj膮 zwyk艂e jajo, a poczwark臋, kt贸ra si臋 w nim rozwija, dokarmiaj膮 mieszank膮 bogat膮 w pewne sk艂adniki od偶ywcze. Pszczelarze na przyk艂ad nazywaj膮 t臋 mieszank臋 "pszczelim mleczkiem". Substancje w nim zawarte wp艂ywaj膮 na budow臋 dojrzewaj膮cej poczwarki i kiedy w ko艅cu poczwarka wychodzi z jaja, nie jest ju偶 robotnic膮, a doros艂膮 kr贸low膮. Tak wi臋c teoretycznie rzecz bior膮c, kr贸lowa mo偶e wyklu膰 si臋 z dowolnego jaja. Dlaczego pszczo艂y wybieraj膮 to, a nie inne, tego jeszcze nie wiemy.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e te wszystkie jaja pochodz膮 z jednego 藕r贸d艂a? 呕e sk艂ada je kt贸ry艣 z tych potwor贸w?

- Niewykluczone, 偶e odbywa si臋 to inaczej, 偶e nie umiemy sobie tego wyobrazi膰. Ale je艣li za艂o偶ymy, 偶e nasza analogia si臋 potwierdzi, mo偶emy wyodr臋bni膰 kolejne podo­bie艅stwa. Kr贸lowa tych krwio偶erczych osobnik贸w, tak jak kr贸lowa termit贸w czy mr贸wek, jest o wiele wi臋ksza od swoich podw艂adnych, kt贸rych ju偶 spotkali艣my. Jej odw艂ok jest rozd臋ty tak膮 ilo艣ci膮 jaj, 偶e samica nie mo偶e si臋 praktycz­nie ruszy膰 z miejsca. Robotnice jej pos艂uguj膮, trutnie za­p艂adniaj膮, a 偶o艂nierze jej broni膮. Bo ona jest prawie bez­bronna. W przeciwie艅stwie do kr贸lowej pszcz贸艂, kt贸ra jest znacznie bardziej niebezpieczna od robotnic, gdy偶 jest w stanie u偶膮dli膰 wiele razy. Wok贸艂 niej skupia si臋 wszystko. Ona jest 藕r贸d艂em ich 偶ycia, matk膮 ca艂ej spo艂eczno艣ci. Mamy szcz臋艣cie, 偶e jedno si臋 w naszej analogii nie zgadza. Mr贸wki i pszczo艂y rozwijaj膮 si臋 w nast臋puj膮cym cyklu: jajo - larwa - poczwarka - doros艂y osobnik. Natomiast ka偶dy em­brion obcych potrzebuje nosiciela, w kt贸rym dojrzewa. Gdyby by艂o inaczej, do tego czasu rozpe艂zliby si臋 po ca艂ej planecie.

- Zabawne, ale to mi wcale nie dodaje otuchy. One s膮 znacznie wi臋ksze ni偶 termity czy pszczo艂y. Czy mog膮 by膰 in­teligentne? Na przyk艂ad ta hipotetyczna kr贸lowa? Tego w艂a艣nie nie mogli艣my na Nostromo ustali膰. Byli艣my zbyt za­j臋ci walk膮 o 偶ycie. Nie mieli艣my czasu na spekulacje.

- Trudno powiedzie膰 - odpar艂 w zamy艣leniu Bishop. - Ale na jedn膮 rzecz warto zwr贸ci膰 uwag臋...

- Mo偶e to tylko 艣lepy instynkt, mo偶e zwabi艂o j膮 藕r贸d艂o ciep艂a, ale nasza hipotetyczna kr贸lowa wybra艂a sobie na wy­l臋garni臋 jedyne miejsce w ca艂ej kolonii, kt贸rego nie jeste艣my w stanie zniszczy膰 bez zniszczenia siebie. Uwi艂a gniazdo pod wymiennikami ciep艂a w stacji procesora atmosferycznego. Je艣li zrobi艂a to instynktownie, jest rozgarni臋ta jak zwyczajny termit. Je艣li natomiast kierowa艂a si臋 w wyborze czym艣 bar­dziej wyrafinowanym... Hmmm, oznacza艂oby to powa偶ne k艂o­poty. Ale przypominam, 偶e to tylko teoria i mo偶e si臋 oka­za膰, 偶e w og贸le nie przystaje do rzeczywisto艣ci. Bo sp贸jrzmy na to inaczej. Jaja, z kt贸rych wyklu艂y si臋 stworzenia, zosta艂y tu przetransportowane z wraka. Przynios艂y je pierwsze do­ros艂e osobniki. Kr贸lowa ani wysoko zorganizowana spo艂e­czno艣膰 mog膮 w og贸le nie istnie膰. Ale bez wzgl臋du na to, czy kieruj膮 si臋 instynktem czy inteligencj膮, umiej膮 wsp贸艂praco­wa膰. Tu nie musimy spekulowa膰. Widzieli艣my je w dzia艂a­niu.

Ripley rozwa偶a艂a wnioski p艂yn膮ce z teorii Bishopa. 呕a­den z nich nie podnosi艂 na duchu, ale z drugiej strony wcale tego nie oczekiwa艂a. Gestem g艂owy wskaza艂a 艂aw臋 z cylin­drycznymi pojemnikami.

- Jak tylko sko艅czysz badania, natychmiast si臋 ich pozb膮d藕. Zrozumia艂e艣?

Android zerkn膮艂 na dwa 偶ywe okazy, pulsuj膮ce wrogo w przezroczystym wi臋zieniu. Sprawia艂 wra偶enie unieszcz臋艣­liwionego.

- Pan Burke wyda艂 polecenie, 偶eby trzyma膰 je tam a偶 do powrotu na Ziemi臋. Maj膮 je zbada膰 naukowcy z labora­tori贸w Towarzystwa. Pan Burke mocno to podkre艣li艂.

To cud, 偶e zamiast si臋gn膮膰 po pierwsz膮 lepsz膮 bro艅, si臋gn臋艂a po mikrofon.

- Burke!

Ciche trzaski nie zak艂贸ci艂y jego odpowiedzi.

- Tak? To, ty Ripley, prawda?

- A my艣la艂e艣, 偶e kto? Gdzie jeste艣?

- Rozgl膮dam si臋 tu i tam, dop贸ki mamy jeszcze czas. Pomy艣la艂em sobie, 偶e skoro wszystkim przeszkadzam, sam tu co艣 wytropi臋.

- Czekaj na mnie w laboratorium.

- Teraz?! Ale ja...

- Teraz! - Trzasn臋艂a prze艂膮cznikiem i pos艂a艂a Bisho­powi agresywne spojrzenie. - P贸jdziesz ze mn膮.

Natychmiast zapomnia艂 o pracy i wsta艂, by za ni膮 ruszy膰. O to jej tylko chodzi艂o: chcia艂a sprawdzi膰, czy pos艂ucha roz­kazu. Tak wi臋c bez wzgl臋du na to, czy nale偶a艂 dusz膮 do To­warzystwa czy nie, nie podporz膮dkowa艂 si臋 ca艂kowicie Burke'owi.

- A zreszt膮 nie. Zosta艅.

- Je艣li tylko wyrazisz 偶yczenie, b臋d臋 szcz臋艣liwy, mog膮c ci towarzyszy膰.

- Nie, nie, nie trzeba. Postanowi艂am za艂atwi膰 to sama. Lepiej ko艅cz swoje badania. S膮 teraz najwa偶niejsze.

- Zaskoczony, skin膮艂 g艂ow膮 i usiad艂.

Burke czeka艂 na ni膮 przed wej艣ciem do laboratorium. Mia艂 dobrotliwy wyraz twarzy.

- Oby to by艂o wa偶ne, Ripley. W艂a艣nie si臋 na co艣 na­tkn膮艂em, a czasu zosta艂o chyba niewiele.

- Niewykluczone, 偶e ju偶 w og贸le go nie masz. - Zacz膮艂 protestowa膰, ale uciszy艂a go gestem r臋ki. - Nie, W艂a藕 tam. - Wskaza艂a sal臋 operacyjn膮.

Sala by艂a d藕wi臋koszczelna i Ripley mog艂a na niego wrze­szcze膰, ile dusza zapragnie, nie zwracaj膮c uwagi innych. Burke powinien by膰 jej wdzi臋czny za t臋 przezorno艣膰. Gdyby Vasquez pods艂ucha艂a i dowiedzia艂a si臋, jakie knu艂 plany, nie traci艂aby czasu na rozmowy. Z miejsca wpakowa艂aby mu kul臋 w 艂eb.

- Bishop powiada, 偶e chcesz przemyci膰 na Ziemi臋 te 偶ywe paso偶yty. To prawda?

Nie usi艂owa艂 zaprzecza膰.

- W zbiornikach twarzo艂apy s膮 zupe艂nie niegro藕ne.

- S膮 niegro藕ne dopiero wtedy, kiedy si臋 je ukatrupi. Jeszcze tego nie zrozumia艂e艣? Jak tylko Bishop z nimi sko艅­czy, chc臋, 偶eby je zlikwidowano. Jasne?

- B膮d藕 rozs膮dna, Ripley, - Przez twarz Burke'a przemkn膮艂 cie艅 dawnego, bezczelnego u艣miechu, typowego dla przedstawiciela pot臋偶nego Towarzystwa. - Wydzia艂 Broni Biologicznych naszej firmy zarobi na tych okazach ci臋偶kie miliony. Dobra, rozwalimy koloni臋. W tym punkcie mnie przeg艂osowali艣cie. Ale dwa n臋dzne okazy? Nie, Ripley, nie ulegn臋. S膮 zamkni臋te w pojemnikach i nie zrobi膮 nikomu nic z艂ego. A je艣li martwisz si臋, 偶e sprawi膮 k艂opoty w labora­torium na Ziemi, to si臋 nie martw. Mamy ludzi, kt贸rzy wie­dz膮, jak si臋 z takim czym艣 obchodzi膰.

- Nikt nie wie, jak si臋 "z takim czym艣" obchodzi膰, Bur­ke. Bo nikt nigdy si臋 z takim czym艣 nie spotka艂. My艣lisz, 偶e jak uciekn膮 wam jakie艣 niebezpieczne bakterie, to nast膮pi straszliwy kataklizm? No to wyobra藕 sobie, co by si臋 sta艂o, gdyby jeden z tych paso偶yt贸w zwia艂 w jakim艣 wielkim mie艣­cie, gdzie s膮 tysi膮ce kilometr贸w rur kanalizacyjnych i naj­r贸偶niejszych przewod贸w.

- 呕aden z nich nam nie zwieje. Tych pojemnik贸w nic nie ruszy.

- Wykluczone, Burke. Jeszcze za ma艂o o nich wiemy. To zbyt ryzykowne.

- Daj spok贸j, Ripley. Wiem, 偶e sta膰 ci臋 na wi臋cej. - Pr贸bowa艂 j膮 ob艂askawi膰, a jednocze艣nie perswadowa艂: - Je艣li odpowiednio pogramy, oboje wyjdziemy na bohater贸w. B臋dziemy ustawieni na ca艂e 偶ycie.

Popatrzy艂a na niego spode 艂ba.

Naprawd臋 tak to widzisz? Carter Burke, nieustraszo­ny pogromca straszyde艂 z Acherona? Czy to, co zdarzy艂o si臋 na poziomie "C", nie wywar艂o na tobie 偶adnego wra偶enia?

- Oni byli nie przygotowani i zbyt pewni siebie - od­rzek艂 g艂osem bezbarwnym i pozbawionym emocji. - Dali si臋 zaskoczy膰 w ciasnej komorze, gdzie nie mogli zastosowa膰 odpowiedniej taktyki ani u偶y膰 skutecznej broni. Gdyby za­chowali zimn膮 krew i gdyby wykorzystali strzelby impulso­we, nie uszkadzaj膮c wymiennik贸w ciep艂a, byliby teraz z na­mi. I zamiast tkwi膰 tu jak stadko przera偶onych kr贸lik贸w, lecieliby艣my na Sulaco. Gorman ich tam wys艂a艂, nie ja. Poza tym oni walczyli z doros艂ymi osobnikami, nie z tymi palcza­stymi paso偶ytami.

- Nie s艂ysza艂am, 偶eby艣 si臋 sprzeciwia艂, kiedy tamci omawiali strategi臋 dzia艂ania - zauwa偶y艂a.

- A kto by mnie pos艂ucha艂? Zapomnia艂a艣 ju偶, co po­wiedzia艂 Hicks? Co sama m贸wi艂a艣? Gorman zareagowa艂by tak samo. To ekspedycja wojskowa - zako艅czy艂 ironicznie.

- Nie, Burke, lepiej o tym zapomnij. Nie wykr臋ci艂by艣 tego numeru, nawet gdybym ci pozwoli艂a. Spr贸buj tylko przeszmuglowa膰 jakie艣 niebezpieczne stworzenie przez kwarantann臋. Kodeks Handlowy, paragraf 22350. Przypomnij sobie.

- Widz臋, 偶e odrobi艂a艣 lekcje, jak nale偶y. Tak, Kodeks. Ale zapominasz o jednym. Kodeks to tylko s艂owa wypisane na papierze. A kawa艂ek papieru jeszcze nigdy nie powstrzy­ma艂 cz艂owieka naprawd臋 zdeterminowanego. Pi臋膰 minut sam na sam z dy偶uruj膮cym celnikiem, a przemycimy je bez tru­du. Zostaw to mnie. Nie mog膮 skonfiskowa膰 czego艣, o czym nie b臋d膮 wiedzieli.

- Ale oni si臋 o tym dowiedz膮, Burke.

- Jakim cudem? Ci z grupy ratowniczej najpierw z na­mi pogadaj膮. Potem ka偶膮 nam przej艣膰 przez korytarz naje­偶ony detektorami. Wielkie rzeczy. Zanim zaczn膮 przeszuki­wa膰 baga偶e, zd膮偶臋 pogada膰 z kim艣 ze statku i nam贸wi膰 go, 偶eby ustawi艂 te zbiorniki w pobli偶u si艂owni albo ko艂o stacji przetwarzania odpadk贸w. Tym samym sposobem wyniesie­my je p贸藕niej ze statku. B臋d膮 zasypywali nas pytaniami i na sprawdzenie 艂adunku nie starczy czasu. No i wszyscy b臋d膮 wiedzieli, 偶e znale藕li艣my zdewastowan膮 koloni臋 i 偶e ucieka­li艣my stamt膮d tak szybko, jak tylko mogli艣my. Nikt nie 艣mie podejrzewa膰, 偶e co艣 szmuglujemy. A Towarzystwo mnie po­prze, Ripley, na sto procent. Zw艂aszcza kiedy zobacz膮, co im przywie藕li艣my. Tob膮 si臋 te偶 zaopiekuj膮, je艣li ci臋 to martwi.

- Tak, a jak偶e, popr膮 ci臋 - odrzek艂a. - W to nie w膮t­pi臋. Firma, kt贸ra po wys艂uchaniu mojego raportu wys艂a艂a na Acherona nieca艂y pluton 偶o艂nierzy pod dow贸dztwem takiego niedo艣wiadczonego g贸wniarza jak Gorman, mo偶e wszystko. To na pewno.

- Za bardzo si臋 tym przejmujesz, Ripley.

- Przepraszam. Ale wiesz, ja lubi臋 偶y膰. Nie chcia艂abym obudzi膰 si臋 pewnego ranka i poczu膰, 偶e w brzuchu rusza mi si臋 to obce bydl臋.

- Nic takiego si臋 nie stanie.

- O tak, na pewno. Bo je艣li tylko spr贸bujesz przemyci膰 na statek cho膰by jedno z tych ohydztw, natychmiast powia­domi臋 grup臋 ratownicz膮. My艣l臋, 偶e tym razem mnie pos艂u­chaj膮. Zreszt膮 nie musz臋 czeka膰 na ratownik贸w. Wystarczy, 偶e szepn臋 s艂贸wko Vasquez albo Hudsonowi. Oni rozkazy maj膮 gdzie艣 i zamiast na ciebie wrzeszcze膰, zrobi膮 co艣 znacz­nie gorszego. Dlatego lepiej daj sobie z tym spok贸j, Burke. - Ruchem g艂owy wskaza艂a pojemniki. - Nie wyniesiesz ich z laboratorium, a ju偶 na pewno nie zabierzesz na statek.

- A je艣li przekonam innych?

- Nie przekonasz, ale nawet zak艂adaj膮c, 偶e tak, to jak by艣 ich przekona艂, 偶e to nie ty odpowiadasz za 艣mier膰 stu pi臋膰dziesi臋ciu siedmiu tutejszych kolonist贸w?

Ca艂a jego wojowniczo艣膰 gdzie艣 nagle znikn臋艂a. Burke zblad艂.

- Chwileczk臋. O czym ty m贸wisz?

- S艂ysza艂e艣. M贸wi臋 o kolonistach. O tych wszystkich biednych, niczego nie podejrzewaj膮cych i wiernych firmie ludziach. Jak na przyk艂ad rodzina Newt. Wspomnia艂e艣, 偶e dobrze odrobi艂am lekcje, pami臋tasz? To ty ich tam wys艂a艂e艣, Burke. Ty wys艂a艂e艣 ich na ten obcy wrak. W艂a艣nie sprawdzi­艂am to w komputerze centrum operacyjnego. Zapis jest tak wyra藕ny jak plany, kt贸re wygrzeba艂 dla nas Hudson. S膮d by tego z ciekawo艣ci膮 wys艂ucha艂. "Rozporz膮dzenie Numer 6129 z dnia 5.1379. Zorganizowa膰 ekspedycj臋 w celu zbadania odchyle艅 elektromagnetycznych w kwadracie o wsp贸艂rz臋d­nych takich to a takich." Ale przecie偶 to dla ciebie nic no­wego, prawda? Podpisano: "Burke, Carter J." - Dr偶a艂a z gniewu i wyrzuci艂a z siebie wszystko naraz: frustracj臋 i w艣ciek艂o艣膰 za brak kompetencji i zach艂anno艣膰 tych, kt贸rzy wys艂ali j膮 z powrotem w 艣wiat koszmaru. - To ty im kaza­艂e艣 tam i艣膰, Burke, i nawet ich nie ostrzeg艂e艣. By艂e艣 na prze­s艂uchaniu. Siedzia艂e艣 bez s艂owa, ale s艂ysza艂e艣, co m贸wi艂am. Nawet je艣li nie uwierzy艂e艣 we wszystko, uwierzy艂e艣 cho膰 na tyle, 偶eby wyda膰 to rozporz膮dzenie. Sprawdzi膰 odpowiedni kwadrat. Musia艂e艣 sobie pomy艣le膰, 偶e a nu偶 co艣 tam jest, bo inaczej w og贸le nie zawraca艂by艣 sobie tym g艂owy. Mo偶e wierzy艂e艣 nie do ko艅ca, ale podejrzewa膰, o tak, podejrzewa艂e艣. Zaciekawi艂o ci臋 to? 艢wietnie. I mo偶na by艂o to sprawdzi膰. Ale sprawdzi膰 ostro偶nie, wys艂a膰 dobrze uzbrojon膮 grup臋, a nie jakich艣 wolnych strzelc贸w. I ostrzec ich, Burke. Dlaczego ich nie ostrzeg艂e艣?

- Przed czym? - zaprotestowa艂. S艂ysza艂 tylko s艂owa, nie wyczu艂 moralnego oburzenia bij膮cego z jej g艂osu. Ju偶 samo to wiele wyja艣nia艂o. Zaczyna艂a rozumie膰 Cartera J. Burke'a. - S艂uchaj, nie wiedzieli艣my, czy te stworzenia na­prawd臋 istniej膮. Mieli艣my tylko tw贸j raport, nic wi臋cej. A to by艂o za ma艂o, 偶eby przedsi臋wzi膮膰 powa偶niejsze kroki.

- Za ma艂o? Kto艣 si臋 dobra艂 do urz膮dze艅 rejestruj膮cych na Narcissusie, Burke. Pami臋tasz? Wspomina艂am o tym na przes艂uchaniu. Nie wiesz przypadkiem, kto to m贸g艂 by膰?

Pu艣ci艂 pytanie mimo uszu.

- Jak my艣lisz, co by si臋 sta艂o, gdybym wystawi艂 艂eb i za偶膮da艂 przeprowadzenia pe艂nej akcji bojowej?

- Nie wiem - odpar艂a przez zaci艣ni臋te z臋by. - O艣wie膰 mnie.

- W ca艂膮 spraw臋 wkroczy艂by Zarz膮d Kolonialny. A to oznacza艂oby, 偶e wysocy urz臋dnicy pa艅stwowi nie spuszczali­by ci臋 z oka, 偶e musia艂aby艣 pisa膰 setki sprawozda艅 i wype艂­nia膰 setki papierk贸w, 偶e nie mog艂aby艣 zrobi膰 nigdzie nawet kroku. Wsz臋dzie 艂aziliby za tob膮 inspektorzy i szukaliby tyl­ko sposobno艣ci, 偶eby ci臋 przymkn膮膰 w imi臋 wszechmog膮ce­go interesu spo艂ecznego. Nie mia艂aby艣 z tego nic, 偶adnych honorari贸w, 偶adnych korzy艣ci maj膮tkowych. To, 偶e tw贸j ra­port si臋 potwierdzi艂, jest dla mnie takim samym zaskocze­niem jak dla innych. - Zblazowany, wzruszy艂 ramionami. - To by艂 po prostu pech i tyle.

Co艣 si臋 wreszcie w Ripley prze艂ama艂o. Ku jego zaskocze­niu - w艂asnemu r贸wnie偶 - chwyci艂a Burke'a za ko艂nierz i grzmotn臋艂a nim o 艣cian臋.

- Pech?! Ci ludzie nie 偶yj膮! Stu pi臋膰dziesi臋ciu siedmiu kolonist贸w minus jedno dziecko! Wszyscy nie 偶yj膮, bo mieli pecha?! Nie licz臋 ju偶 Apone'a i tych, kt贸rych te szkaradztwa rozerwa艂y na strz臋py albo sparali偶owa艂y! - Szarpn臋艂a g艂ow膮 w kierunku stacji procesora. - Zedr膮 z ciebie sk贸r臋, Burke. Zedr膮 i przybij膮 do drzwi. A ja b臋d臋 sta艂a z boku i podawa艂a im gwo藕dzie. Zak艂adaj膮c oczywi艣cie, 偶e ten tw贸j "pech" nie usadzi nas w tym grobie na amen. Przemy艣l to sobie. Do­brze to sobie przemy艣l. - Odst膮pi艂a od niego, trz臋s膮c si臋 z gniewu.

Teraz ju偶 rozumia艂a, jakimi motywacjami mog膮 kiero­wa膰 si臋 te obce stwory.

Burke poprawi艂 koszul臋.

- Nie umiesz spojrze膰 na to z szerszej perspektywy, prawda? - spyta艂 z 偶a艂osn膮 nut膮 w g艂osie. - Tw贸j ogl膮d 艣wiata ogranicza si臋 tylko i wy艂膮cznie do tego, co widzisz tu i teraz. Nie interesuje ci臋, jak b臋dzie wygl膮da艂o twoje 偶ycie za kilka dni.

- Nie, je艣li b臋d臋 musia艂a ci臋 nadal ogl膮da膰.

- Spodziewa艂em si臋 po tobie czego艣 wi臋cej, Ripley. My艣la艂em, 偶e jeste艣 bystrzejsza. S膮dzi艂em, 偶e w trudnych, prze艂omowych chwilach mog臋 na ciebie liczy膰.

- Kolejny pech, Burke. Przykro mi, 偶e ci臋 zawiod艂am.

- Obr贸ci艂a si臋 na pi臋cie i wysz艂a z sali. Drzwi zamkn臋艂y si臋 same.

Burke 艣ledzi艂 j膮 oczyma, a w jego g艂owie kot艂owa艂o si臋 od gor膮czkowych my艣li.

Dysz膮c jak po ci臋偶kim biegu, sz艂a do centrum operacyj­nego, gdy nagle zawy艂y alarmowe buczki. Pomog艂y jej za­pomnie膰 o rozmowie z Burke'em. Zacz臋艂a biec.

11.

Ko艂o komputera Hudson ustawi艂 przeno艣n膮 konsolet臋 tak­tyczn膮. Z terminalem g艂贸wnym 艂膮czy艂a j膮 pl膮tanina kabli i przewod贸w, istny w臋ze艂 gordyjski, dzi臋ki kt贸remu ka偶dy, kto za ni膮 siedzia艂, m贸g艂 sterowa膰 wszystkimi dzia艂aj膮cymi jeszcze urz膮dzeniami w kolonii. Gdy Ripley wesz艂a do cen­trum, Hicks trzasn膮艂 prze艂膮cznikiem i alarm ucich艂. Wkr贸tce do艂膮czyli Vasquez i Hudson. Stan臋li wok贸艂 konsolety.

- Nadchodz膮 - oznajmi艂 spokojnie kapral. - Pomy艣la艂em sobie, 偶e chcieliby艣cie o tym wiedzie膰. S膮 ju偶 w tunelu.

Ripley zwil偶y艂a j臋zykiem wargi i wbi艂a wzrok w monito­ry.

- Jeste艣my przygotowani? - spyta艂a.

Hicks wzruszy艂 ramionami i manipulowa艂 chwil臋 pokr臋t­艂em, reguluj膮c wzmocnienie.

- W miar臋 mo偶liwo艣ci. Zak艂adaj膮c, 偶e wszystko zadzia­艂a. Je艣li co艣 wysi膮dzie i przestanie albo w og贸le nie zacznie strzela膰, gwarancje fabryczne na niewiele si臋 zdadz膮. Te ro­boty to praktycznie wszystko co mamy.

- Spokojna g艂owa, zadzia艂aj膮. - Hudson wygl膮da艂 le­piej ni偶 kiedykolwiek od czasu nieszcz臋snej potyczki w trze­wiach stacji procesora atmosferycznego. - Ustawia艂em setki takich. Jak ju偶 je uzbroisz, mo偶esz o nich spokojnie zapo­mnie膰 i zaj膮膰 si臋 swoimi sprawami. Nie wiem tylko, czy sa­me roboty wystarcz膮.

- O to si臋 nie martw. Rzucamy przeciwko nim wszyst­ko, co nam zosta艂o. Dzia艂ka RSS albo je powstrzymaj膮, albo nie. Zale偶y, ile na nas idzie.

Hicks wcisn膮艂 kilka guzik贸w. Wska藕niki m贸wi艂y, 偶e urz膮dzenia dzia艂aj膮 i s膮 w gotowo艣ci bojowej. Zerkn膮艂 na lampki kontrolne detektor贸w zamontowanych na dzia艂kach "A" i "B". Mruga艂y coraz szybciej i szybciej, by w ko艅cu za艣wieci膰 jednostajnym blaskiem. W tej samej chwili us艂ysze­li przyt艂umiony jazgot. Pod艂oga lekko zadr偶a艂a.

- Dzia艂ka "A" i "B" - szepn膮艂 Hicks. - Skanery wychwyci艂y cel i otworzy艂y ogie艅. - Spojrza艂 na Hudsona. - Nielicho je podrasowa艂e艣.

Ale kapral go nie s艂ysza艂. Nie spuszcza艂 oczu ze wska藕ni­k贸w.

- Jeszcze kilkana艣cie sztuk broni... - mrucza艂. ­Gdyby艣my mieli cho膰by kilkana艣cie strzelb, nie by艂oby sprawy.

Pod nimi nieustannie grzmia艂y dzia艂ka robot贸w. Ca艂y budynek rozbrzmiewa艂 dudni膮cym echem. Cyferki migaj膮ce na bli藕niaczych licznikach amunicji nieub艂aganie zmniejsza艂y sw膮 warto艣膰.

- Pi臋膰dziesi膮t sztuk na dzia艂ko. Jak ich tym powstrzy­ma膰...? - mrukn膮艂 Hicks.

- Musz膮 i艣膰 zwartym murem, cholera, od 艣ciany do 艣ciany - zauwa偶y艂 Hudson. - Sp贸jrz tylko, w jakim tempie ubywa amunicji. Chryste, wal膮 jak do kaczek...

- A kwas? - spyta艂a Ripley. - Wiem, 偶e roboty s膮 mocno opancerzone, ale widzieli艣cie, jak to dzia艂a. Prze偶re wszystko.

- Dop贸ki nie przestan膮 strzela膰, nie powinno by膰 pro­blemu - odrzek艂 Hicks. - Pociski tego typu maj膮 olbrzy­mi膮 si艂臋 uderzenia. Odrzuc膮 ich do ty艂u i kwas nie zaatakuje pancerza. B臋dzie tryska艂 na 艣ciany i pod艂og臋, ale dzia艂ek nie si臋gnie.

I chyba tak w艂a艣nie by艂o, gdy偶 jazgot robot贸w w tunelu serwisowym nie milk艂 ani na sekund臋. Min臋艂y dwie minuty, trzy. Licznik amunicji dzia艂ka "B" wskazywa艂 zero i nat臋偶e­nie ognia zmala艂o o po艂ow臋. Skanery wci膮偶 dzia艂a艂y i 艣ledzi艂y cel, ale robot nie mia艂 ju偶 czym strzela膰.

- Magazynek dzia艂ka "B" pusty. W magazynku dzia艂ka "A" dwadzie艣cia sztuk. - Hicksowi zasch艂o w gardle. Nie odrywa艂 oczu od licznika. - Dziesi臋膰... Pi臋膰... Koniec.

W centrum operacyjnym zaleg艂a pos臋pna cisza. Przerwa艂 j膮 wibruj膮cy odg艂os pot臋偶nego uderzenia. Powtarza艂 si臋 w regularnych odst臋pach niczym grzmot wielkiego, masyw­nego gongu. Wiedzieli, co 贸w d藕wi臋k oznacza.

- S膮 przy drzwiach... - wymamrota艂a Ripley. Grzmot przybra艂 na sile. W艣ciek艂e razy sypa艂y si臋 coraz szybciej, a偶 nagle w st艂umione dudnienie wmiesza艂 si臋 odg艂os inny: szarpi膮cy nerwy zgrzyt pazur贸w o g艂adki metal.

- My艣lisz, 偶e zdo艂aj膮 si臋 przebi膰? - spyta艂a Ripley; za­uwa偶y艂, 偶e Hicks jest niezwykle spokojny. To pewno艣膰 sie­bie czy rezygnacja...? my艣la艂a. - Jeden z nich zerwa艂 z transportera klap臋, pami臋tacie? Ten, kt贸ry chcia艂 wyci膮g­n膮膰 Gormana.

Vasquez wskaza艂a gestem pod艂og臋.

- Tam na dole nie ma 偶adnych klap. To s膮 drzwi prze­ciwpo偶arowe klasy "AA". Trzy warstwy twardych, stalo­wych stop贸w przek艂adane w艂贸knami z kompozyt贸w. Nie, drzwi wytrzymaj膮. To spawy mnie martwi膮. Wszystko przez ten po艣piech. Czu艂abym si臋 znacznie lepiej, gdybym zamiast zwyk艂ego palnika mia艂a laser i chromitowy lut.

- I godzin臋 czasu wi臋cej, co? - doda艂 Hudson. - Dla­czego nie wspomnia艂a艣, 偶e dobrze by te偶 by艂o mie膰 wyrzut­ni臋 rakietowych pocisk贸w przeciwpancernych typu "Katiu­sza 6"? Jedna rakietka i tunel czysty. Szkoda.

Zaterkota艂 dzwonek interkomu. Omal nie podskoczyli. Hicks wcisn膮艂 guzik.

- M贸wi Bishop. S艂ysza艂em strza艂y. Jak wam idzie?

- Zgodnie z oczekiwaniami. Robotom "A" i "B" sko艅­czy艂a si臋 amunicja, ale nie藕le musia艂y da膰 im popali膰.

- To dobrze, poniewa偶 obawiam si臋, 偶e mam z艂e wia­domo艣ci.

Hudson zrobi艂 min臋 i opar艂 si臋 o szafk臋.

- O, to co艣 zupe艂nie nowego... - mrukn膮艂.

- Jakie, Bishop? - spyta艂 Hicks.

- Zaraz tam do was przyjd臋. Poka偶臋 wam i obja艣ni臋. Tak b臋dzie 艂atwiej.

- Na pewno nas tu zastaniesz. - Hicks wy艂膮czy艂 inter­kom. - No to pi臋knie...

- Spoko, panie i panowie - rzuci艂 beztrosko Hudson. - I tak ju偶 siedzimy w g贸wnie, wi臋c czym tu si臋 martwi膰?

Bishop wkr贸tce przyszed艂 i natychmiast ruszy艂 do wyso­kiego okna, z kt贸rego widzieli niemal ca艂膮 koloni臋. Zn贸w zerwa艂 si臋 wiatr i rozp臋dzi艂 mg艂臋. Widzialno艣膰 wci膮偶 pozo­stawia艂a wiele do 偶yczenia, ale by艂a wystarczaj膮ca, by mogli dostrzec odleg艂膮 stacj臋 procesora atmosferycznego. Odczeka­li chwil臋 i nagle z podstawy gigantycznego sto偶ka trysn膮艂 w g贸r臋 ognisty pi贸ropusz. By艂 jaskrawszy ni偶 po艣wiata ota­czaj膮ca szczyt niebotycznej wie偶ycy.

- Co to jest? - Hudson przytkn膮艂 nos do szyby.

- Skutek dzia艂ania zawor贸w bezpiecze艅stwa - wyja艣­ni艂 Bishop.

Ripley sta艂a obok Hicksa.

- Konstrukcja to wytrzyma?

- Wykluczone. Je艣li dane, kt贸rych przep艂yw 艣ledzi艂em, s膮 dok艂adne, to absolutnie niemo偶liwe. A nie ma powodu, by s膮dzi膰, 偶e komputer co艣 przek艂ama艂.

- Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? - spyta艂 Hicks wracaj膮c do konsolety. - To robota tamtych? Co艣 tam w 艣rodku uszko­dzili?

- Nie wiadomo. Mo偶e. Ale bardziej prawdopodobne, 偶e w czasie walki na poziomie "C" pocisk z elpeemu albo ze strzelby impulsowej naruszy艂 integralno艣膰 jakiego艣 wa偶nego podsystemu. Uszkodzenie mog艂o te偶 powsta膰 w贸wczas, gdy prom uderzy艂 w podstaw臋 stacji. Przyczyna nie jest wa偶na. Wa偶ny jest skutek. A skutek jest... ma艂o ciekawy.

Ripley zacz臋艂a postukiwa膰 palcem o szyb臋. Po chwili zreflektowa艂a si臋 i natychmiast przesta艂a. Tam, na zewn膮trz, mogli nas艂uchiwa膰.

Kolejny wyrzut gor膮cych gaz贸w z procesora.

- Ile zosta艂o nam czasu? Kiedy wybuchnie?

- Dok艂adnie wyliczy膰 si臋 tego nie da. Ekstrapolacja na podstawie przybli偶onych danych nie mo偶e by膰 dok艂adna. Nale偶a艂oby uwzgl臋dni膰 zbyt wiele czynnik贸w, przeprowadzi膰 zbyt wiele skomplikowanych oblicze艅...

- Kiedy, Bishop? - powt贸rzy艂 cierpliwie Hicks.

- Opieraj膮c si臋 na informacjach, kt贸re zdo艂a艂em zebra膰, przewiduj臋, 偶e nieodwracalna awaria ca艂ego systemu nast膮pi w przeci膮gu czterech godzin. Promie艅 ra偶enia: trzydzie艣ci ki­lometr贸w. Czysta sprawa. Opadu rzecz jasna nie b臋dzie. Si艂a eksplozji: oko艂o dziesi臋ciu megaton.

- No, to podnios艂e艣 nas na duchu - stwierdzi艂 cierpko Hudson.

Hicks westchn膮艂.

- Mamy k艂opoty...

Kapral roz艂o偶y艂 r臋ce i stan膮艂 ty艂em do koleg贸w.

- No nie, to nie do wiary - rzek艂 strapiony. - Mo偶e­cie w to uwierzy膰? Dzia艂ka szatkuj膮 ich na kawa艂ki, drzwi przeciwpo偶arowe trzymaj膮 i wszystko na marne, cholera.

- Za p贸藕no, 偶eby wy艂膮czy膰 stacj臋? - rzuci艂a Ripley. ­Zak艂adaj膮c, 偶e niezb臋dne urz膮dzenia jeszcze dzia艂aj膮. Nie to, 偶eby u艣miecha艂 mi si臋 bieg na prze艂aj, ale je艣li to nasza jedy­na szansa, mog艂abym spr贸bowa膰.

Bishop pos艂a艂 jej smutny u艣miech.

- Pr贸偶ny wysi艂ek, Ripley. Boj臋 si臋, 偶e jest ju偶 za p贸藕no. Prom, pociski z elpeemu czy co艣 innego, 偶adna r贸偶nica. Zniszczenia s膮 zbyt wielkie. Prze艂adowanie systemu jest nie­uniknione.

- Wspaniale. Wi臋c co robimy?

Vasquez wyszczerzy艂a do niej z臋by w drapie偶nym u艣mie­chu.

- Pochylamy si臋, wk艂adamy g艂ow臋 mi臋dzy nogi i czu­艂ym poca艂unkiem 偶egnamy si臋 z w艂asn膮 dup膮.

Hudson chodzi艂 tam i z powrotem jak dzika pantera w klatce.

- Kurcz臋 no! A tak mi niewiele zosta艂o, cholera. Jeszcze tylko cztery tygodnie, z czego trzy w hibernatorze, i przeszed艂bym w stan spoczynku. Dziesi臋膰 lat w piechocie i jeste艣 ustawiony. Tak m贸wili ci od rekrutacji. Zamiast te­go sko艅cz臋 na tej parszywej skale. To nie fair, cholera, nie fair...

Vasquez sprawia艂a wra偶enie kobiety wybitnie znudzonej.

- Hudson, przesta艅 pieprzy膰, co?

Odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie.

- 艁atwo ci m贸wi膰, Vasquez. Ty to kochasz. Uwielbiasz 艂azi膰 po wszystkich 艣mietnikach, 偶eby tylko ukatrupi膰 jak膮艣 obc膮 gnid臋. A ja, kurcz臋, ja zaci膮gn膮艂em si臋 dla emerytury. Dziesi臋膰 lat i wychodzisz, brachu. Bierzesz szmal, kupujesz ma艂膮 knajpk臋, zatrudniasz faceta, co by ci j膮 prowadzi艂 i odwala艂 za ciebie gadk臋 z klientami, a forsa sama wpada ci do kieszeni.

Vasquez spojrza艂a w okno. Twarz mia艂a jak wykut膮 z granitu. Ze stacji procesora buchn膮艂 w niebo p艂omienny gejzer i o艣wietli艂 otulone mg艂膮 ska艂y.

- 艁amiesz mi serce, Hudson. Id藕 si臋 lepiej powie艣 albo co.

Ripley spojrza艂a na Hicksa.

- Przecie偶 to proste. Nie mo偶emy tu zosta膰, wi臋c mu­simy jako艣 uciec. Istnieje tylko jeden spos贸b. Drugi prom. Ten, kt贸ry jest na Sulaco. Trzeba go tu tylko jako艣 艣ci膮gn膮膰. Za pomoc膮 zdalnego sterowania albo inaczej, nie wiem. Przecie偶 musi by膰 na to jaki艣 spos贸b, musi...

Hudson przesta艂 chodzi膰.

- By艂. My艣lisz, 偶e si臋 nad tym nie zastanawia艂em? Od kiedy Ferro rozwali艂a si臋 o ska艂y, my艣l臋 o tym ca艂y czas. Trzeba u偶y膰 nadajnika w膮skokierunkowego. Ustawi膰 go na cz臋stotliwo艣膰 urz膮dze艅 sterowniczych promu i po herbacie. Ba!

- Tak, wiem - przerwa艂a mu niecierpliwie. - Te偶 na to wpad艂am. Ale nic z tego.

- Ot贸偶 to. Bo ten cholerny nadajnik by艂 na transporte­rze. Teraz to kupa szmelcu.

- Nie, Hudson, musi istnie膰 jaki艣 inny spos贸b na spro­wadzenie promu. Musimy go sprowadzi膰, wszystko jedno jak, to mnie nie obchodzi. Wymy艣l co艣. Jeste艣 w ko艅cu technikiem. No? My艣l.

- O czym? I tak nied艂ugo wyparujemy.

- Hudson, sta膰 ci臋 na wi臋cej. A na przyk艂ad lokalny nadajnik stacjonarny? To ta wysoka wie偶a na drugim ko艅cu kolonii. Mogliby艣my go dostroi膰 do cz臋stotliwo艣ci urz膮dze艅 sterowniczych promu? Dlaczego by nie spr贸bowa膰? Chyba jest nietkni臋ty.

- Tak, przemkn臋艂o mi to przez my艣l. - Wszyscy spoj­rzeli na Bishopa. - Ju偶 to sprawdzi艂em. Kable mi臋dzy cen­trum sterowniczym a wie偶膮 nadajnika uleg艂y zniszczeniu podczas walk kolonist贸w z obcymi. To jeszcze jedna przy­czyna, dla kt贸rej nie byli w stanie po艂膮czy膰 si臋 z satelit膮 przeka藕nikowym. Cho膰by dlatego, 偶eby ostrzec grup臋 ra­townicz膮.

Umys艂 Ripley pracowa艂 na pe艂nych obrotach niczym oszala艂e dynamo. Analizowa艂 opcje, rozwa偶a艂 wszystkie rozwi膮zania, odrzuca艂 niewykonalne, a偶 wreszcie pozosta艂o tylko jedno.

- Z tego, co m贸wisz, wynika, 偶e sam nadajnik nadal funkcjonuje, ale st膮d, z centrum sterowniczego, nie mo偶na z niego korzysta膰, tak?

Android my艣la艂 chwil臋, w ko艅cu skin膮艂 wolno g艂ow膮.

- Je艣li zasilanie awaryjne wci膮偶 dzia艂a, to tak. Nie wi­dz臋 powodu, dla kt贸rego nie m贸g艂by wyemitowa膰 odpo­wiednich sygna艂贸w. I nie potrzeba do tego du偶ej mocy, po­niewa偶 wszystkie pozosta艂e kana艂y, jakie normalnie obs艂ugu­je, s膮 martwe.

- W takim razie to jest to. - Ripley powiod艂a wzro­kiem po twarzach towarzyszy. - kto艣 tam b臋dzie musia艂 p贸j艣膰. Zabra膰 ze sob膮 przeno艣ny terminal i pod艂膮czy膰 si臋 r臋cznie.

- Dla mnie bomba! Ju偶 lec臋! - zakrzykn膮艂 Hudson z udawanym entuzjazmem. - 呕eby da膰 si臋 po偶re膰 tym ohydkom? Beze mnie.

Bishop post膮pi艂 krok naprz贸d.

- Ja p贸jd臋 - o艣wiadczy艂 spokojnie i bez emocji. Jak gdyby inne wyj艣cie po prostu nie istnia艂o.

Ripley wytrzeszczy艂a oczy.

- Co?

U艣miechn膮艂 si臋 przepraszaj膮co.

- Ze wszystkich tu obecnych jestem jedynym, kt贸rego przeszkolono w zdalnym sterowaniu promem. Jestem tak偶e odporniejszy na tutejsze warunki atmosferyczne. I wydaje mi si臋, 偶e skuteczniej ni偶 wy b臋d臋 m贸g艂 odsun膮膰 ad siebie wszelkie... uboczne my艣li i skupi膰 si臋 na pracy.

- Je艣li nie spotkasz po drodze jakiego艣 przechodnia - zauwa偶y艂a Ripley.

- Owszem, pragn膮艂bym tego unikn膮膰 - odpar艂 z sze­rokim u艣miechem. - Prosz臋 mi wierzy膰, 偶e wola艂bym tam nie i艣膰. Jestem syntetykiem, ale nie jestem g艂upi. Ale skoro jedyn膮 alternatyw膮 jest kataklizm nuklearny, z ch臋ci膮 zary­zykuj臋.

- Zgoda. Czego b臋dziesz potrzebowa艂?

- Przeno艣nego terminalu, oczywi艣cie. Poza tym trzeba sprawdzi膰, czy antena odbiera impulsy. Poniewa偶 zamie­rzamy nadawa膰 na w膮skim pa艣mie, w dodatku poza granice atmosfery, musz臋 j膮 ustawi膰 jak najdok艂adniej. Opr贸cz tego zabior臋...

Przerwa艂a mu Vasquez. Ostro. Gwa艂townie.

- S艂uchajcie!

- Czego? - Hudson zn贸w zacz膮艂 chodzi膰. - Niczego nie s艂ysz臋...

- W艂a艣nie! Przestali.

Vasquez mia艂a racj臋. Dudni膮ce grzmoty i upiorne zgrzy­tanie o przeciwpo偶arowe drzwi usta艂o. Cisz臋 przerwa艂 pis­kliwy trel detektora ruchu.

Hicks spojrza艂 na konsolet臋.

- Wdar艂y si臋 na teren kompleksu.

Zebranie niezb臋dnego sprz臋tu dla Bishopa nie zaj臋艂o im du偶o czasu. Ale znalezienie bezpiecznego wyj艣cia nie by艂o takie 艂atwe. Omawiali ka偶d膮 mo偶liw膮 tras臋, mieszaj膮c informacje uzyskane z komputera z sugestiami p艂yn膮cymi z konsolety taktycznej i okraszaj膮c to wszystko w艂asnymi gor膮cymi pomys艂ami. W ko艅cu wypichcili co艣, co by艂o do przyj臋cia.

Przedstawili plan Bishopowi. Android czy nie, do niego nale偶a艂o ostatnie s艂owo. Opr贸cz wielu prawdziwie ludzkich odczu膰, jakimi go zaprogramowano, obdarzono go r贸wnie偶 sztucznym instynktem samozachowawczym. Jak sam stwier­dzi艂 w ogniu dyskusji, tak w og贸le to wola艂by teraz by膰 w Filadelfii.

Nie by艂o nad czym dyskutowa膰. Wszyscy si臋 zgodzili, 偶e obrana trasa jest jedyn膮, kt贸ra daje mu cie艅 szansy na wy­mkni臋cie si臋 z centrum sterowniczego bez zwracania na sie­bie niepotrzebnej uwagi obcych. Gdy j膮 ostatecznie zatwier­dzili, w pomieszczeniu zaleg艂a niezr臋czna cisza. Bishop szy­kowa艂 si臋 do drogi.

W pod艂odze laboratorium medycznego zia艂a spora dziu­ra po 偶r膮cym kwasie - symbol przegranej bitwy, jak膮 sto­czyli tu koloni艣ci. Dziura umo偶liwia艂a dost臋p do labiryntu przewod贸w i ci膮g贸w serwisowych pod pod艂og膮. Niekt贸re z nich zosta艂y dobudowane po zako艅czeniu prac nad wzno­szeniem konstrukcji oryginalnej i zgodnie z wymaganiami, jakie stawiali sobie pracowici mieszka艅cy kolonii Hadley, naniesione na plany. I w艂a艣nie do jednego z takich dobudo­wanych kana艂贸w mia艂 wej艣膰 Bishop.

Wsun膮艂 si臋 w otw贸r, zacz膮艂 wciska膰 si臋 i zsuwa膰 g艂臋biej, a偶 w ko艅cu leg艂 na plecach i spojrza艂 na obserwuj膮cych go towarzyszy.

- No i jak tam jest? - spyta艂 Hicks.

Bishop zerkn膮艂 mi臋dzy stopy, p贸藕niej wygi膮艂 szyj臋, 偶eby spojrze膰 przed siebie. Oto jego droga...

- Ciemno. Pusto. Ciasno, ale chyba dam rad臋.

Oby艣... pomy艣la艂a Ripley.

- Dobra. Uwa偶aj. Konsoleta.

Uni贸s艂 obie r臋ce. Jakby j膮 o co艣 b艂aga艂.

- Daj.

Wsun臋艂a w otw贸r ma艂y ci臋偶ki terminal.

Bishop obr贸ci艂 si臋 z trudem i wepchn膮艂 go w w膮ski tunel przed sob膮. Na szcz臋艣cie urz膮dzenie mia艂o plastikow膮 obu­dow臋. Kiedy b臋dzie je przed sob膮 popycha艂, nie uniknie wprawdzie ha艂asu, ale lepsze to ni偶 zgrzyt metalu o metal. Opad艂 na plecy i zn贸w wyci膮gn膮艂 r臋ce.

- Teraz reszta.

Ripley poda艂a mu ma艂膮 torb臋. Zawiera艂a narz臋dzia, ka­ble do sztukowania, zapasowe obwody scalone, kondensato­ry bocznikowe, s艂u偶bowy pistolet i przeno艣ny palnik z nie­wielkim zapasem paliwa. Ci臋偶ki i niewygodny zestaw, ale nic nie mogli na to poradzi膰. Lepiej zabra膰 za du偶o ni偶 dotrze膰 do wie偶y nadajnika i stwierdzi膰, 偶e czego艣 brakuje.

Jeste艣 pewny, 偶e nie zab艂膮dzisz? - spyta艂a Ripley.

- O ile ich schemat jest aktualny, trafi臋. Ten kana艂 prowadzi niemal do samej wie偶y. Sto osiemdziesi膮t metr贸w. Dotr臋 tam... Powiedzmy za czterdzie艣ci minut. 艁atwiej by mi by艂o porusza膰 si臋 na k贸艂kach, ale c贸偶, moi tw贸rcy to lu­dzie sentymentalni. Dali mi tylko nogi.

Nikt si臋 nie roze艣mia艂.

- Jak tam ju偶 dope艂zn臋, b臋d臋 musia艂 sprawdzi膰 i usta­wi膰 anten臋. To kolejna godzina. Je艣li Sulaco odpowie natych­miast, trzydzie艣ci minut zajmie mi przygotowanie promu, a potem jeszcze sam lot. Dodatkowy kwadrans.

- Dlaczego tak d艂ugo? - spyta艂 Hicks.

- Gdyby za sterami siedzia艂 pilot, lot trwa艂by siedem, siedem i p贸艂 minuty. Ale zdalne sterowanie promem to bar­dzo delikatna sprawa. Ostatnia rzecz, jakiej bym sobie 偶y­czy艂, to przyspieszy膰 zej艣cie w d贸艂 i straci膰 kontakt z maszy­n膮. Musz臋 mie膰 margines czasu, 偶eby sprowadzi膰 j膮 wolno, ale bezpiecznie. Inaczej mo偶e sko艅czy膰 tragicznie jak tamta.

Ripley spojrza艂a na zegarek.

- Zostanie nam bardzo ma艂o czasu. Lepiej ju偶 id藕.

- Tak jest. Do zobaczenia. Wkr贸tce.

Po偶egna艂 si臋 z nimi z wymuszon膮 weso艂o艣ci膮. Ripley wiedzia艂a, 偶e robi to tylko ze wzgl臋du na nich. Nie by艂o po­wodu, by si臋 wzrusza膰. Bishop to przecie偶 syntetyk, niemal robot.

Wsta艂a, a Vasquez zasun臋艂a otw贸r metalow膮 p艂yt膮 i uru­chomi艂a spawark臋. Wiedzieli, co Bishop ma zrobi膰 i 偶adne "mo偶e" nie wchodzi艂o teraz w rachub臋. Je艣li mu si臋 nie po­wiedzie, musieliby 艂ama膰 sobie g艂owy, jak powstrzyma膰 na­p贸r obcych. A potem... Potem iskra, kt贸ra tli艂a si臋 w trze­wiach stacji procesora, rozgorzeje atomowym p艂omieniem i poch艂onie ich wszystkich.

Bishop le偶a艂 na plecach i obserwowa艂 roz偶arzony kr膮g, jaki spawarka Vasquez rysowa艂a nad jego g艂ow膮. Kr膮g by艂 pi臋kny, a Bishop na tyle wyrafinowany, by to pi臋kno doce­ni膰. Lecz podziwiaj膮c, traci艂 czas. Przekr臋ci艂 si臋 wi臋c na brzuch i zacz膮艂 pe艂zn膮膰, popychaj膮c przed sob膮 terminal i worek z narz臋dziami. Pchni臋cie, niezdarny skurcz cia艂a i znalaz艂 si臋 kilkadziesi膮t centymetr贸w dalej. Pchni臋cie, skurcz. Pchni臋cie, skurcz - wolno to sz艂o. 艢rednica kana艂u by艂a tak ma艂a, 偶e barkami ociera艂 o 艣ciany. Na szcz臋艣cie nie mia艂 klaustrofobii, tak samo jak nigdy nie miewa艂 zawrot贸w g艂owy. Nie cierpia艂 te偶 na 偶adne choroby umys艂owe, jakim ulegali ludzie. Sztuczna inteligencja. Chapeau bas!

Kana艂 zw臋偶a艂 si臋 przed nim i gin膮艂 w niesko艅czono艣ci. Bishopowi przemkn臋艂o przez my艣l, 偶e tak w艂a艣nie musi si臋 czu膰 kula tkwi膮ca w lufie karabinu. Ale kula niczego nie czuje, w przeciwie艅stwie do niego. Ale dzieje si臋 tak tylko dlatego, 偶e jego uczucia s膮 cz臋艣ci膮 programu.

Ciemno艣膰 i samotno艣膰 dawa艂y mn贸stwo czasu na my艣le­nie. Pe艂zanie nie wymaga艂o zbyt du偶ego wysi艂ku umys艂owe­go, wi臋c korzysta艂 z tego i zastanawia艂 si臋 nad swoim stanem psychicznym.

Uczucia i oprogramowanie. Napady organicznej w艣cie­k艂o艣ci a oszala艂e bajty. Czy ostatnia analiza wskazywa艂a a偶 na tak膮 r贸偶nic臋 mi臋dzy na przyk艂ad Ripley a nim samym? Czy istnia艂a zasadnicza r贸偶nica mi臋dzy nim a jakimkolwiek cz艂owiekiem? Chyba nie. Mo偶e jedna. Bishop by艂 pacyfist膮, a wi臋kszo艣膰 z nich mia艂a, co oczywiste, natury wojownicze. W jaki spos贸b istota ludzka przyswaja sobie tego typu uczu­cia...? Poprzez wolne programowanie. Ludzkie dziecko przy­chodzi na 艣wiat z zainstalowanym programem wst臋pnym, z instynktem, ale mo偶e je radykalnie przeprogramowa膰 za pomoc膮 czynnik贸w 艣rodowiskowych, socjalnych, edukacyj­nych i szeregu innych. Bishop wiedzia艂, 偶e jego oprogramo­wanie nie ulega wp艂ywom 艣rodowiska. Co wi臋c si臋 sta艂o te­mu dalekiemu kuzynowi, androidowi, kt贸ry oszala艂 i wywo­艂a艂 w Ripley tak trwa艂膮 nienawi艣膰? Awaria systemu? Czy mo偶e kto艣, kto艣 jak dot膮d nie znany, przeprogramowa艂 go celowo i z艂o艣liwie? Ale dlaczego cz艂owiek mia艂by co艣 takiego robi膰...?

Bishop wiedzia艂, 偶e bez wzgl臋du na stopie艅 skompliko­wania programu, w jaki go wyposa偶ono, oraz bez wzgl臋du na to, jak wiele zdo艂a si臋 w danym mu czasie nauczy膰, gatu­nek istot, kt贸re go stworzy艂y, na zawsze pozostanie dla nie­go gatunkiem bardzo tajemniczym. Cz艂owiek to enigma, cho膰 czasami zabawna i pomys艂owa.

W przeciwie艅stwie do cz艂owieka, w obcych stworzeniach z Acherona mo偶na by艂o czyta膰 jak w otwartej ksi臋dze. Tak wi臋c, je艣li o nie chodzi, Bishop nie musia艂 rozgryza膰 偶adnych niezrozumia艂ych tajemnic czy doszukiwa膰 si臋 ukrytych zna­cze艅. M贸g艂 艂atwo przewidzie膰, jak zareaguj膮 w okre艣lonej sytuacji. Co wi臋cej, tuzin tych stworze艅 zachowa si臋 identycz­nie, podczas gdy ka偶dy z tuzina ludzi post膮pi najpewniej zu­pe艂nie inaczej. Wykonaj膮 szereg czynno艣ci kompletnie ze so­b膮 nie skorelowanych, z kt贸rych przynajmniej po艂owa b臋­dzie pozbawiona logiki. Ale z drugiej strony ludzie nie s膮 przecie偶 cz艂onkami spo艂eczno艣ci owadziej. A przynajmniej za takich si臋 nie uwa偶aj膮. Bishop wci膮偶 nie by艂 pewien, czy podziela ich zdanie.

Bo mi臋dzy androidami i lud藕mi nie istnia艂a a偶 tak wielka r贸偶nica. I android, i cz艂owiek nale偶eli do podobnych wsp贸l­not. R贸偶nica polega艂a na tym, 偶e wsp贸lnot膮 ludzk膮 rz膮dzi艂 chaos wywo艂any ow膮 specyficzn膮 cech膮, jak膮 jest indywi­dualno艣膰. Jego program te偶 w ni膮 wyposa偶ono. W rezultacie Bishop by艂 po cz臋艣ci cz艂owiekiem. Istot膮 organiczn膮 na s艂o­wo honoru. Pod niekt贸rymi wzgl臋dami ludzi przewy偶sza艂, pod innymi ludzie przewy偶szali jego. Najlepiej czu艂 si臋 w贸w­czas, gdy post臋powali tak, jak gdyby nale偶a艂 do ich gatunku.

Spojrza艂 na zegarek. B臋dzie musia艂 pe艂zn膮膰 szybciej, bo nigdy nie zd膮偶y na czas.

Robot strzeg膮cy wej艣cia do bloku sterowniczego otwo­rzy艂 ogie艅 i korytarzami nios艂o si臋 rozjazgotane metaliczne echo. Ripley chwyci艂a miotacz p艂omieni i wesz艂a do pomie­szczenia, gdzie sta艂y komputery. Vasquez sko艅czy艂a ostatni spaw, jaki ostatecznie mocowa艂 do pod艂ogi p艂yt臋 zakrywaj膮­c膮 otw贸r, kt贸rym wyszed艂 Bishop. Od艂o偶y艂a palnik i ruszy艂a za Ripley.

Hicks wpatrywa艂 si臋 w g艂贸wny monitor, przekazuj膮cy obrazy z kamer zamontowanych na pancerzu robota. Ka­pral by艂 jak zahipnotyzowany. Kiedy wesz艂y, ledwo na nie zerkn膮艂.

- Sp贸jrzcie tylko - powiedzia艂 spokojnie.

Ripley spojrza艂a, cho膰 przysz艂o jej to z wielkim trudem. Tylko fakt, 偶e ogl膮da艂a dwuwymiarowy obraz, nie za艣 na­macaln膮 rzeczywisto艣膰, sprawi艂, 偶e nie odwr贸ci艂a oczu. Za ka偶dym razem, kiedy dzia艂ko plu艂o ogniem, jaskrawy p艂o­mie艅 z lufy wybiela艂 na chwil臋 ekran monitora. Lecz zaraz potem p艂omie艅 gas艂 i wtedy widzia艂a wszystko, a偶 za wyra藕­nie. Korytarz wype艂nia艂y hordy obcych. Stworzenia przepy­cha艂y si臋, potyka艂y, pada艂y trafione pociskiem, eksplodowa艂y tryskaj膮c fontannami 偶r膮cej krwi. W pod艂odze i w zniszczo­nych 艣cianach zia艂y olbrzymie dziury. Kwas nie atakowa艂 tylko jednego: cia艂 samych obcych.

Pociski smugowe wy艂awia艂y z mroku sk艂臋bion膮 mg艂臋, kt贸ra wciska艂a si臋 z zewn膮trz poszarpanymi wyrwami w 艣cianach.

- Zbli偶aj膮 si臋... - Hicks obserwowa艂 czytnik odleg艂o艣­ciomierza. - Dwadzie艣cia metr贸w... Pi臋tna艣cie... Dzia艂ka "C" i "D" wyczerpa艂y w po艂owie amunicj臋.

Ripley sprawdzi艂a, czy miotacz jest odbezpieczony. Vas­quez nie musia艂a niczego sprawdza膰. Strzelba impulsowa by­艂a cz臋艣ci膮 jej cia艂a.

Wska藕niki migota艂y jednostajnie. Mi臋dzy jazgotliwymi seriami z dzia艂ek wyra藕nie s艂yszeli nieludzkie, skrzekliwe ryki.

- Ilu ich jest? - spyta艂a Ripley.

- Trudno powiedzie膰. Mn贸stwo. Nie mo偶na rozr贸偶ni膰, kt贸re s膮 martwe, a kt贸re 偶ywe. Trac膮 ko艅czyny g贸rne i nogi, ale id膮 dalej, dop贸ki pociski nie rozerw膮 ich na strz臋py. ­Hudson zerkn膮艂 na s膮siedni wska藕nik. - Dzia艂ko "D" ma tylko dwadzie艣cia 艂adunk贸w. Dziesi臋膰... - Prze艂kn膮艂 g艂o艣no 艣lin臋. - Amunicja wyczerpana.

Robot zamilk艂 i w centrum sterowniczym zapad艂a nag艂a cisza. Na ekranach monitor贸w widzieli k艂臋by dymu i pary. Tam, gdzie pociski smugowe trafi艂y na swej drodze na jaki艣 palny materia艂, p艂on膮艂 ogie艅. Ca艂y korytarz by艂 us艂any po­skr臋canymi czarnymi trupami. Monstrualny cmentarz. Kwas musia艂 wy偶re膰 w pod艂odze olbrzymi膮 dziur臋, bo ujrzeli, jak kilka zw臋glonych cia艂 zapad艂o si臋 nagle i znikn臋艂o.

Ale z g臋stych k艂臋b贸w dymu nie wychyn臋艂o nic. Nic nie run臋艂o w stron臋 robot贸w, by zerwa膰 z nich dzia艂ka. Detekto­ry ruchu milcza艂y.

- Co si臋 dzieje...? - Hudson manipulowa艂 niepewnie pokr臋t艂ami. - Co jest? Gdzie one s膮?

- Niech mnie... - Ripley gwa艂townie wypu艣ci艂a powie­trze. - Zrezygnowa艂y. Wycofa艂y si臋. Dzia艂ka je powstrzy­ma艂y. To znaczy, 偶e one my艣l膮, my艣l膮 przynajmniej na tyle, 偶eby skojarzy膰 przyczyn臋 i skutek. Nie par艂y bezrozumnie naprz贸d...

- Taa, ale sp贸jrz tylko na to. - Hicks stukn膮艂 palcem w plastikow膮 szybk臋 mi臋dzy wska藕nikami. Licznik dzia艂ka "D" wskazywa艂 zero. Dzia艂ko "C" mia艂o ledwie dziesi臋膰 sztuk amunicji. Gdyby zn贸w otworzy艂y ogie艅 i musia艂y strzela膰 w takim samym tempie, zamilk艂yby ju偶 po kilku se­kundach. - Nast臋pnym razem wystarczy podej艣膰 do drzwi i zapuka膰. Cholera, gdyby艣my mieli transporter...

- Gdyby transporter nie wylecia艂 w powietrze, nie sie­dzieliby艣my tu i nie k艂apali dziobami - warkn臋艂a Vasquez. - Wyjechaliby艣my im na spotkanie i pocz臋stowaliby艣my ich ciasteczkami z wie偶yczki strzelniczej.

Tylko Ripley nie traci艂a ducha.

- Ale one nie wiedz膮, 偶e nie mamy amunicji - zauwa­偶y艂a. - Zadali艣my im straty. Du偶e straty. Teraz odbywaj膮 gdzie艣 pewnie narad臋, czy mo偶e w jaki艣 inny spos贸b podej­muj膮 grupow膮 decyzj臋. Zaczn膮 szuka膰 innej drogi, 偶eby si臋 tu dosta膰. Troch臋 to potrwa, a kiedy ju偶 co艣 zdecyduj膮, b臋d膮 znacznie ostro偶niejsze. I na ka偶dym kroku b臋d膮 widzie膰 na­sze roboty.

- Mo偶e ich pod艂amali艣my? - Hudson odzyska艂 troch臋 pewno艣ci siebie. Jego twarz nie by艂a ju偶 taka blada. - Mia­艂a艣 racj臋, Ripley. Mo偶na je pokona膰.

Hicks oderwa艂 wzrok od konsolety i spojrza艂 na Vasquez i kaprala.

- P贸jdziecie na patrol. Od centrum sterowniczego do skrzyd艂a medycznego. Tylko taki odcinek mo偶emy obstawi膰. Wiem, 偶e jeste艣cie spi臋ci i wyczerpani, ale postarajcie si臋 zachowa膰 czujno艣膰 i zimn膮 krew. Je艣li Ripley ma racj臋, oni spr贸buj膮 dosta膰 si臋 tu przewodami wentylacyjnymi albo zaczn膮 rozwala膰 艣ciany. Musimy udaremni膰 ka偶d膮 pr贸b臋 wtargni臋cia do centrum. Likwidujcie ich sztuka po sztuce, jak b臋d膮 wy艂azi艂y z otworu.

呕o艂nierze skin臋li g艂owami. Hudson wsta艂, wzi膮艂 strzelb臋 i ruszy艂 za Vasquez w stron臋 g艂贸wnego korytarza. Ripley znalaz艂a sw贸j kubek i jednym haustem dopi艂a letni膮 kaw臋. Smakowa艂a ohydnie, ale ugasi艂a pragnienie. Hicks obser­wowa艂 j膮 i czeka艂, a偶 sko艅czy.

- Jak d艂ugo jeste艣 na nogach? Od dwudziestu czterech godzin?

Ripley wzruszy艂a oboj臋tnie ramionami. Nie by艂a tym py­taniem zaskoczona. Ci膮g艂e napi臋cie dobija艂o j膮 i je艣li wygl膮­da艂a tak, jak si臋 czu艂a, nic dziwnego, 偶e Hicks je zada艂. Zanim osacz膮 ich obcy, padnie z wyczerpania.

- Co za r贸偶nica - odpar艂a beznami臋tnie, lecz z nutk膮 zaczepno艣ci w g艂osie. - I tak zosta艂o nam niewiele czasu. Liczymy ka偶d膮 sekund臋.

- M贸wi艂a艣 co艣 innego.

Kiwn臋艂a g艂ow膮 w stron臋 korytarza, gdzie znikn臋li Hud­son i Vasquez.

- To ze wzgl臋du na nich. I na mnie chyba te偶. B臋dzie­my sobie spa膰, ale one nie zasn膮. Nie przestan膮, nie wycofa­j膮 si臋, dop贸ki nie zdob臋d膮 tego, czego chc膮. A chc膮 nas. I nas dopadn膮.

- Mo偶e tak, a mo偶e nie - odrzek艂 z lekkim u艣miechem Hicks.

Usi艂owa艂a odpowiedzie膰 tym samym, ale nie wiedzia艂a, czy jej si臋 uda艂o. W tej chwili odda艂aby roczn膮 pensj臋 za kubek 艣wie偶ej, gor膮cej kawy. Tylko komu? By艂a zbyt zm臋­czona, 偶eby j膮 sobie zaparzy膰. Zarzuci艂a miotacz na rami臋.

- Hicks, nie chc臋 sko艅czy膰 jak tamci. Jak koloni艣ci czy Dietrich i Crowe. Zajmiesz si臋 nami, je艣li... je艣li dojdzie do najgorszego?

- Je艣li do tego dojdzie - odrzek艂 艂agodnie - zajm臋 si臋 i tob膮, i sob膮. Cho膰 z drugiej strony, je偶eli nie zwiejemy st膮d przed wybuchem procesora, nie b臋dzie takiej potrzeby. Pro­cesor za艂atwi i nas, i tamtych. Dlatego trzeba zrobi膰 wszyst­ko, 偶eby sta艂o si臋 inaczej.

Tym razem by艂a pewna, 偶e zdo艂a艂a wykrzesa膰 z siebie u艣miech.

- Wiesz, Hicks, nie mog臋 ci臋 rozgry藕膰. Przecie偶 偶o艂nie­rze to urodzeni pesymi艣ci.

- Tak, wiem. Nie ty pierwsza zwr贸ci艂a艣 na to uwag臋. Ja jestem chyba nienormalny. - Si臋gn膮艂 za siebie r臋k膮 i wzi膮艂 z konsolety strzelb臋. - Ripley, chcia艂bym ci臋 przedstawi膰 mojej bliskiej, bardzo osobistej przyjaci贸艂ce. - P艂ynnym, wprawnym ruchem wyj膮艂 ze strzelby magazynek, od艂o偶y艂 go na bok i podaj jej bro艅. - To jest strzelba impulsowa typu M-41A. Kaliber dziesi臋膰 milimetr贸w. Ma wbudowany granatnik. Kaliber trzydzie艣ci milimetr贸w. Prawdziwe cacko, najlepsza przyjaci贸艂ka 偶o艂nierza piechoty kolonialnej. 呕ony i dziewczyny nie wytrzymuj膮 z ni膮 por贸wnania. Prawie nig­dy si臋 nie zacina, smaruje si臋 sama, dzia艂a pod wod膮 i w pr贸偶ni, przebija najtwardsz膮 stal. Trzeba j膮 tylko cza­sami przeczy艣ci膰, by膰 wobec niej w miar臋 delikatnym, a nie raz uratuje ci 偶ycie.

Ripley zwa偶y艂a w r臋ku bro艅. Strzelba by艂a du偶a i niepo­r臋czna, ale te偶 o wiele bardziej imponuj膮ca ni偶 miotacz p艂o­mieni. Na kolbie mia艂a mi臋kk膮 wyk艂adzin臋, kt贸ra neutrali­zowa艂a odrzut powstaj膮cy przy odpalaniu wzmocnionych 艂adunk贸w. Ripley unios艂a bro艅 i wycelowa艂a na pr贸b臋 w od­leg艂膮 艣cian臋.

- No i co? - zapyta艂 Hicks. - Poradzisz z ni膮 sobie?

Przenios艂a na niego wzrok.

- Od czego zaczynamy? - spyta艂a spokojnie.

Hicks skin膮艂 aprobuj膮co g艂ow膮 i wr臋czy艂 jej magazynek.

Bez wzgl臋du na to, jak cicho stara艂 si臋 porusza膰, nie m贸g艂 wyeliminowa膰 ha艂asu, kt贸ry wywo艂ywa艂, przesuwaj膮c terminal i worek z narz臋dziami. 呕aden cz艂owiek nie zdo艂a艂by utrzyma膰 tempa, jakie sobie narzuci艂 po wyj艣ciu z bloku operacyjnego, co nie znaczy艂o wcale, 偶e m贸g艂 je utrzymywa膰 w niesko艅czono艣膰. Nawet syntetyki mia艂y swoje ogranicze­nia.

Dzi臋ki wzmocnionemu systemowi optycznemu przenika艂 wzrokiem 艣ciany aksamitnoczarnego tunelu, kt贸ry gin膮艂 w oddali; w tym cylindrycznym przewodzie cz艂owiek nie widzia艂by kompletnie nic. I nie musia艂 si臋 przynajmniej martwi膰 o to, 偶e zgubi drog臋 - kana艂 wi贸d艂 prosto do wie偶y nadajnika.

Po prawej stronie ujrza艂 nieregularn膮 dziur臋 wy偶art膮 przez kwas. Do 艣rodka wpada艂o przez ni膮 s艂abe 艣wiat艂o. Po艣r贸d licznych cech, jakimi go zaprogramowano, by艂a te偶 ciekawo艣膰. Bishop zatrzyma艂 si臋, by zajrze膰 do otworu. Mi艂o b臋dzie zapomnie膰 na chwil臋 o wydrukach komputerowych z naniesion膮 tras膮 i sprawdzi膰 osobi艣cie, jak daleko zaszed艂.

W stron臋 jego twarzy 艣mign臋艂y o艣linione szcz臋ki. Obcy grzmotn膮艂 paszcz膮 w stal. Rozleg艂 si臋 w艣ciek艂y, zgrzyt k艂贸w o metal. Tunel rozbrzmiewa艂 j臋kliwym echem.

Bishop rozp艂aszczy艂 si臋 na przeciwleg艂ej 艣ciance. W miejscu, gdzie uderzy艂y szcz臋ki obcego, metal by艂 lekko wkl臋艣ni臋ty. Android ruszy艂 spiesznie naprz贸d. Ku jego wiel­kiemu zdumieniu atak nie powt贸rzy艂 si臋. Nikt go te偶 najwy­ra藕niej nie 艣ciga艂.

Mo偶e obcy wyczu艂 po prostu ruch i uderzy艂 na o艣lep? I poniewa偶 nikt z wn臋trza tunelu na atak nie odpowiedzia艂, nie mia艂 powodu atakowa膰 ponownie...? W jaki spos贸b te stworzenia wyczuwaj膮 potencjalnych nosicieli? Bishop na­艣ladowa艂 ruch oddychania, nie oddychaj膮c naprawd臋. Nie emanowa艂 ciep艂em, potem i nie mo偶na by艂o wyczu膰 w nim krwi. Tak, grasuj膮cy stw贸r m贸g艂 go wzi膮膰 za jeszcze jedno urz膮dzenie mechaniczne... O ile tylko nie atakowa艂by ani nie stawia艂 oporu, m贸g艂by si臋 mi臋dzy nimi swobodnie porusza膰. Nie to, 偶eby taka perspektywa Bishopowi odpowiada艂a - ­reakcje tych zwierz膮t i motywy ich dzia艂ania by艂y wci膮偶 nie do przewidzenia - ale, chc膮c nie chc膮c, zdoby艂 przypadko­wo cenn膮 informacj臋. I je艣li tylko hipoteza znajdzie potwier­dzenie, mo偶e okaza膰 si臋 przyczynkiem do wynalezienia sku­tecznej metody badania przedstawicieli tego gatunku.

Ale niech zajmie si臋 tym kto艣 inny, my艣la艂. Niech kto艣 inny szuka potwierdzenia teorii. Najlepiej model wyposa偶o­ny w znacznie wi臋ksz膮 odwag臋. Bo on chcia艂 jak najszybciej z Acherona odlecie膰. I ze wzgl臋du na siebie, i ze wzgl臋du na ludzi, z kt贸rymi pracowa艂.

Spojrza艂 na tarcz臋 chronometru 艣wiec膮c膮 md艂awo w ciem­no艣ci. Wci膮偶 mia艂 op贸藕nienie. Blady i spi臋ty, spr贸bowa艂 pe艂­zn膮膰 jeszcze szybciej.

Ripley przycisn臋艂a kolb臋 do policzka. Robi艂a, co mog艂a, 偶eby nad膮偶y膰 za instrukcjami Hicksa. Wiedzia艂a, 偶e zosta艂o im niewiele czasu, wiedzia艂a, 偶e je艣li b臋dzie musia艂a u偶y膰 broni, nie znajdzie okazji, 偶eby zapyta膰, jak dzia艂a to czy tamto. Hicks zachowywa艂 maksymaln膮 cierpliwo艣膰, zwa偶yw­szy, 偶e ca艂y kurs pos艂ugiwania si臋 strzelb膮 usi艂owa艂 skr贸ci膰 do ledwie kilku minut.

Sta艂 tu偶 za Ripley i uk艂adaj膮c jej odpowiednio ramiona, obja艣nia艂 spos贸b u偶ycia celownika. Oboje starali si臋 nie zwra­ca膰 uwagi na intymn膮 pozycj臋, jakiej demonstracja wymaga­艂a. Zdewastowana kolonia by艂a tak zimna, tak pozbawiona ludzkiego ciep艂a, a oni po raz pierwszy nawi膮zali kontakt bardziej fizyczny ni偶 werbalny.

- Mocno, musisz j膮 mocno przycisn膮膰 - obja艣nia艂 Hicks. - M-41A ma wbudowane amortyzatory odrzutu, ale i tak kopie a偶 mi艂o. To cena, jak膮 musisz p艂aci膰 za strzelanie pociskami, kt贸re przebijaj膮 niemal wszystko. - Pokaza艂 jej wska藕nik z boku kolby. - Kiedy zobaczysz na liczniku ze­ro, wci艣nij to. Nacisn膮艂 kciukiem wystaj膮cy guzik. Maga­zynek upad艂 z trzaskiem na pod艂og臋. - Puste ka偶膮 nam zwykle zabiera膰, bo s膮 drogie. Ale teraz nie przejmowa艂bym si臋 regulaminami.

- Ani ja - wtr膮ci艂a.

- Po prostu zostaw go, gdzie spadnie. I od razu w艂贸偶 nast臋pny. Masz. - Poda艂 jej magazynek.

Ripley trzyma艂a strzelb臋 jedn膮 r臋k膮, a drug膮 usi艂owa艂a wsun膮膰 magazynek w odpowiedni otw贸r. Omal nie straci艂a przy tym r贸wnowagi; bro艅 by艂a ci臋偶ka.

- Trza艣nij go d艂oni膮. Mocno - m贸wi艂 kapral. - Ona lubi, jak si臋 jej czasem przyleje.

Posz艂a za jego rad膮. Magazynek wskoczy艂 na miejsce z podnosz膮cym na duchu klikni臋ciem.

- Teraz odbezpiecz.

Musn臋艂a palcem prze艂膮cznik. Z boku zapali艂 si臋 czerwo­ny wska藕nik

Hicks cofn膮艂 si臋 o krok i oceni艂 wzrokiem postaw臋 strze­leck膮, w jakiej sta艂a.

- W porz膮dku - stwierdzi艂 z aprobat膮. - I to by by艂o na tyle. Jeste艣 gotowa do akcji. Jeszcze raz od pocz膮tku.

Ripley powt贸rzy艂a wszystkie czynno艣ci: wymieni膰 maga­zynek, sprawdzi膰, prze艂adowa膰, odbezpieczy膰. Bro艅 by艂a niezr臋czna i ci臋偶ka, ale dodawa艂a jej pewno艣ci siebie. Trz臋­s膮cymi si臋 z wysi艂ku r臋kami opu艣ci艂a strzelb臋 i wskaza艂a me­talow膮 rur臋 biegn膮c膮 pod luf膮.

- A to co?

- Granatnik. Z tym daj sobie spok贸j. I tak masz du偶o do zapami臋tania. Z ka偶dej broni trzeba strzela膰 automatycz­nie, bez my艣lenia.

- S艂uchaj, sam zacz膮艂e艣, tak? Poka偶 mi wszystko. Dam sobie rad臋.

- A to na pewno - skonstatowa艂.

I zn贸w zacz臋li od pocz膮tku. Celowanie, 艂adowanie gra­nat贸w, prze艂adowywanie, odpalanie. Kompletny kurs w nie­ca艂y kwadrans. Hicks zademonstrowa艂 jej wszystko opr贸cz rozk艂adania i czyszczenia strzelby. Zadowolona, 偶e nic nie usz艂o jej uwagi, zostawi艂a go przy konsolecie i ruszy艂a do skrzyd艂a medycznego, 偶eby sprawdzi膰, co z Newt. Na ramie­niu mia艂a bro艅. Nowa przyjaci贸艂ka dodawa艂a jej otuchy.

Nagle us艂ysza艂a przed sob膮 jaki艣 trzask. Zwolni艂a, ale na­tychmiast uzna艂a, 偶e mimo swego ci臋偶aru obcy narobi艂by znacznie wi臋cej ha艂asu. W drzwiach stan膮艂 porucznik Gor­man. Wygl膮da艂 kiepsko, ale by艂 ju偶 ca艂kiem zdr贸w. Za Gormanem ujrza艂a Burke'a. Ledwo na ni膮 spojrza艂. Za ka偶­dym razem, kiedy przedstawiciel Towarzystwa otwiera艂 usta, Ripley mia艂a ochot臋 go udusi膰. Ale potrzebowali go, potrze­bowali wszystkich, nawet tych, kt贸rych r臋ce by艂y splamione krwi膮. Burke wci膮偶 nale偶a艂 do ich ma艂ej grupy, by艂 ludzk膮 istot膮.

Cho膰 niewiele si臋 r贸偶ni od tych potwor贸w... doda艂a w my艣lach.

- Jak si臋 pan czuje? - spyta艂a Gormana.

Porucznik wspar艂 si臋 o 艣cian臋 i przy艂o偶y艂 r臋k臋 do czo艂a.

- Chyba dobrze. Mam zawroty g艂owy i tyle. Jak na ci臋偶kim kacu. Pos艂uchaj, Ripley...

- Daj sobie spok贸j, Gorman.

Nie czas by艂 na bezsensowne przeprosiny. I nie tylko Gorman ponosi艂 win臋. Win膮 za fiasko, jakie ponie艣li w stacji procesora, nale偶a艂o obci膮偶y膰 tych niekompetentnych g艂up­c贸w, kt贸rzy wyznaczyli Gormana na dow贸dc臋 oddzia艂u. Nie uwzgl臋dniaj膮c nawet faktu, 偶e porucznik nie mia艂 do艣wiad­czenia w walce, 偶adne szkolenie bojowe nie mog艂o przygo­towa膰 偶o艂nierzy do tego, co tu zastali. Bo jak zaplanowa膰 bitw臋 z nieprzyjacielem, kt贸ry jest tak samo niebezpieczny, gdy wykrwawia si臋 na 艣mier膰, jak i wtedy, gdy 偶yje i ataku­je? Nie pasowa艂y tu 偶adne utarte schematy i regu艂y.

Min臋艂a go i posz艂a dalej.

Gorman 艣ledzi艂 j膮 wzrokiem, a potem ruszy艂 w g贸r臋 ko­rytarza. I spotka艂 Vasquez, kt贸ra nadchodzi艂a z przeciwnego kierunku. Patrzy艂a na niego zw臋偶onymi, zimnymi oczyma. Kolorowa spocona chustka przywar艂a jej do czo艂a i ciem­nych w艂os贸w.

- Nadal chcesz mnie zabi膰? - spyta艂 cicho.

W jej odpowiedzi pogarda miesza艂a si臋 ze 艣wiadomo艣ci膮 nieuchronnego.

- To nie b臋dzie konieczne.

Min臋艂a go, patroluj膮c wyznaczony rejon.

Kiedy Gorman i Burke znikn臋li za zakr臋tem, skrzyd艂o medyczne opustosza艂o. Ripley przesz艂a do sali operacyjnej, gdzie zostawi艂a Newt. 艢wiat艂o by艂o tu s艂abe, ale mimo to natychmiast spostrzeg艂a, 偶e 艂贸偶ko dziewczynki jest puste. Pobudzona strachem niczym dawk膮 silnego narkotyku, obr贸ci艂a si臋 b艂yskawicznie dooko艂a. Rozgor膮czkowanymi oczyma obieg艂a pomieszczenie, a偶 tkni臋ta nag艂膮 my艣l膮 zajrza艂a pod 艂贸偶ko.

Napi臋cie ulecia艂o z niej jak powietrze z p臋kni臋tego balo­na. Newt le偶a艂a przy 艣cianie. Wpe艂z艂a g艂臋boko, najg艂臋biej, jak tylko zdo艂a艂a. Zwini臋ta w k艂臋buszek spa艂a, 艣ciskaj膮c w r膮czce g艂ow臋 Casey.

Jej twarz, niewinna i anielsko spokojna mimo zm贸r, kt贸­re nawiedza艂y dziewczynk臋 zar贸wno za dnia, gdy czuwa艂a, jak i w nocy, gdy spa艂a, utwierdzi艂a Ripley w przekonaniu, 偶e dzieci mog膮 spa膰 zawsze i wsz臋dzie, bez wzgl臋du na oko­liczno艣ci. Dzi臋ki Ci za to, Pani.

Cicho od艂o偶y艂a strzelb臋, wpe艂z艂a pod 艂贸偶ko i nie budz膮c Newt wsun臋艂a pod ni膮 r臋ce. Dziewczynka drgn臋艂a i wyczu­waj膮c instynktownie ciep艂o bij膮ce z cia艂a doros艂ego, przytuli­艂a si臋 mocno do Ripley. Odwieczny, pierwotny gest. Ripley leg艂a na boku i westchn臋艂a.

Naraz twarzyczk臋 dziecka wykrzywi艂 przera偶aj膮cy gry­mas. Newt 艣ni艂a jeden ze swych koszmar贸w. Wykrzykn臋艂a co艣 niezrozumia艂ego, jak膮艣 zniekszta艂con膮 snem pro艣b臋 czy b艂aganie. Ripley uko艂ysa艂a j膮 艂agodnie.

- Ciii... Ju偶 dobrze, ju偶 wszystko w porz膮dku. Wszyst­ko w porz膮dku...

Kilka przewod贸w z ch艂odziwem biegn膮cych wok贸艂 gigan­tycznej wie偶y procesora atmosferycznego rozgrza艂o si臋 do czerwono艣ci pod wp艂ywem gor膮ca. Mi臋dzy sto偶kowatym zwie艅czeniem a najwy偶szymi kratownicami strzela艂y b艂y­skawice silnych wy艂adowa艅 elektrycznych. W ich ostrych, jaskrawych rozb艂yskach zamglony krajobraz Acherona i milcz膮ce budowle kolonii Hadley sprawia艂y upiorne wra­偶enie. Nawet dla postronnego obserwatora sprawa by艂aby oczywista: z procesorem atmosferycznym dzia艂o si臋 co艣 bar­dzo niedobrego. System ch艂odz膮cy usi艂owa艂 zd艂awi膰 reakcj臋, kt贸ra wymkn臋艂a si臋 ju偶 spod kontroli. Mimo to urz膮dzenia pracowa艂y nadal. Ich oprogramowanie nie uwzgl臋dnia艂o fak­tu, 偶e kiedy艣 mo偶e zaistnie膰 sytuacja beznadziejna.

Niedaleko l膮dowiska strzela艂a w niebo wysoka spiralna wie偶a ze stali. Na jej szczycie przysiad艂o kilka paraboli­cznych anten. Wygl膮da艂y jak stadko ptak贸w, kt贸re zimow膮 por膮 przycupn臋艂y na wierzcho艂ku drzewa.

Nad odkryt膮 konsolet膮 u podstawy wie偶y pochyla艂a si臋 samotna posta膰. Sta艂a ty艂em do wiatru.

Bishop otworzy艂 luk kana艂u testowego, umocowa艂 go i zdo艂a艂 pod艂膮czy膰 terminal do okablowania. Jak dot膮d wszystko sz艂o tak dobrze, 偶e a偶 przerasta艂o ich naj艣mielsze oczekiwania. A nic takiego obrotu rzeczy nie zapowiada艂o. 殴le wyliczy艂 czas, jaki zajmie mu pokonanie tunelu, i dotar艂 do wie偶y mocno sp贸藕niony. W zamian za to pr贸by wst臋pne nie nastr臋czy艂y mu 偶adnych trudno艣ci i dzi臋ki temu nadrobi艂 troch臋 straconego czasu. Ile go nadrobi艂, mia艂o si臋 dopiero okaza膰.

Terminal i monitor zakry艂 marynark膮, 偶eby os艂oni膰 je od niesionego wiatrem piasku i py艂u. Urz膮dzenia elektroniczne by艂y o wiele bardziej wra偶liwe na uci膮偶liwo艣ci klimatyczne ni偶 on. Kilkana艣cie ostatnich minut po艣wi臋ci艂 na wprowa­dzanie danych. Pisa艂 jak szalony, palce 艣miga艂y mu po kla­wiaturze tak szybko, 偶e w minut臋 ko艅czy艂 to, co do艣wiad­czonemu operatorowi zaj臋艂oby minut dziesi臋膰.

A gdyby by艂 cz艂owiekiem, zm贸wi艂by pewnie kr贸tk膮 mod­litw臋. Zreszt膮 mo偶e i zm贸wi艂 - syntetyki maj膮 swoje tajem­nice. Jeszcze raz spojrza艂 na klawiatur臋 i wymamrota艂:

- Je艣li nie pope艂ni艂em b艂臋du, je艣li nie ma 偶adnego uszko­dzenia...

Wcisn膮艂 peryferyjny klawisz funkcyjny oznaczony s艂o­wem ROZRUCH.

W ciszy kosmicznej pustki wysoko nad jego g艂ow膮 dry­fowa艂 cierpliwie Sulaco. Opustosza艂ymi korytarzami nie przemykali poch艂oni臋ci prac膮 ludzie. W olbrzymiej 艂adowni nie hucza艂y wydajne maszyny. Na statku 偶y艂y tylko wska藕­niki. Mruga艂y bezszelestnie i utrzymywa艂y Sulaco na geostacjonarnej orbicie dok艂adnie nad koloni膮 Hadley.

I naraz zabrzmia艂 alarmowy buczek, cho膰 nikt go prze­cie偶 nie s艂ysza艂. W wielkiej 艂adowni zawirowa艂y nagle 艣wiat­艂a, chocia偶 kaskady czerwieni, b艂臋kitu i zieleni nie mog艂y ni­kogo przed niczym ostrzec. J臋kn臋艂y systemy hydrauliczne. Pot臋偶ne d藕wigi zadudni艂y na szynach i drugi prom zrzutowy Sulaco wychyn膮艂 z niszy parkingowej. Ko艂a wpad艂y z trza­skiem w g艂臋bokie prowadnice i do akcji wkroczy艂y giganty­czne przek艂adnie i wyci膮gi. Prom osiad艂 艂agodnie w luku zrzutowym.

Jak tylko znalaz艂 si臋 na miejscu, ze 艣cian i z pod艂ogi wy­pe艂z艂y w臋偶e automatycznych zwornic i za pomoc膮 serwiso­wych wysi臋gnik贸w pod艂膮czy艂y si臋 do oczekuj膮cego statku. Rozpocz臋艂o si臋 tankowanie i ostateczny sprawdzian wszyst­kich system贸w operacyjnych. By艂y to czynno艣ci rutynowe i przyziemne, nie wymagaj膮ce nadzoru cz艂owieka. Prawd臋 m贸wi膮c bez ludzi statek m贸g艂 sobie nawet lepiej poradzi膰, bo ludzie zwykle pl膮cz膮 si臋 wok贸艂 i marudz膮, spowolniaj膮c tym samym ca艂y proces.

W艂膮czy艂y si臋 silniki. Zgas艂y i zadzia艂a艂y ponownie. Luki otworzy艂y si臋, zamkn臋艂y i zosta艂y hermetycznie uszczelnione. O偶y艂 te偶 system wewn臋trznej 艂膮czno艣ci. Terminale rozrzuco­ne po ca艂ym statku wymieni艂y numeryczne pozdrowienia z g艂贸wnym komputerem Sulaco i w olbrzymiej 艂adowni za­dudni艂 odtworzony z ta艣my komunikat:

- Uwaga. Uwaga. Rozpocz臋艂o si臋 tankowanie. Uprasza si臋 o niepalenie.

Bishop tego wszystkiego nie widzia艂. Nie widzia艂 wiruj膮­cych szybko 艣wiate艂, nie s艂ysza艂 komunikat贸w ostrzegaw­czych. Mimo to tryska艂 zadowoleniem. Male艅kie wska藕niki, kt贸re mruga艂y na przeno艣nym pulpicie zdalnego sterowania, by艂y r贸wnie wymowne jak najpi臋kniejszy sonet Szekspira. Wiedzia艂, 偶e prom zosta艂 przygotowany do zrzutu i 偶e roz­pocz臋艂o si臋 tankowanie - donios艂a mu o tym konsoleta. Uda艂o mu si臋 dokona膰 rzeczy wielkiej: nie tylko nawi膮za艂 kontakt z Sulaco, ale i nieprzerwanie go utrzymywa艂. Nie musia艂 tam by膰 osobi艣cie. Pulpit zdalnego sterowania zast臋­powa艂 mu oczy i uszy. M贸wi艂 mu wszystko, co Bishop mu­sia艂 wiedzie膰. I jak na razie m贸wi艂 same dobre rzeczy.

12.

Nie zamierza艂a zasn膮膰. Chcia艂a tylko z ni膮 poby膰, cho膰 przez chwil臋 dzieli膰 z ma艂膮 t臋 ciasn膮 nork臋 pod 艂贸偶kiem, czu膰 ciep艂o jej cia艂a. Lecz organizm wiedzia艂 lepiej, czego naprawd臋 potrzebowa艂a. Kiedy tylko wypu艣ci艂a cugle z r膮k, natychmiast przej膮艂 nad Ripley kontrol臋 - zasn臋艂a jak ka­mie艅.

Poderwa艂a si臋 gwa艂townie i o ma艂y w艂os nie grzmotn臋艂a g艂ow膮 w sp贸d 艂贸偶ka. Sen czmychn膮艂 i Ripley momentalnie otrze藕wia艂a.

Do sali operacyjnej wpada艂a smuga md艂awego 艣wiat艂a z laboratorium. Ripley spojrza艂a na zegarek i u艣wiadomi艂a sobie ze zgroz膮, 偶e spa艂a ponad godzin臋. W tym czasie 艣mier膰 mog艂a nadej艣膰 i odej艣膰, ale nie, chyba nic si臋 tu nie zmieni艂o... Nikt nie przyszed艂 jej obudzi膰, czemu si臋 nie dzi­wi艂a. Koledzy byli zaj臋ci wa偶niejszymi sprawami. To, 偶e pozwolili jej spa膰, by艂o dobrym znakiem. Gdyby dosz艂o do decyduj膮cego starcia z obcymi, Hicks albo kto艣 inny wy­ci膮gn膮艂by j膮 z przytulnej kryj贸wki.

Wyzwoli艂a si臋 艂agodnie z obj臋膰 Newt, kt贸ra wci膮偶 spa艂a, nie艣wiadoma obsesji na punkcie czasu tak typowej dla do­ros艂ych. Le偶膮c na boku, otuli艂a j膮 szczelnie kurteczk膮 i chcia艂a wype艂zn膮膰 spod 艂贸偶ka. Spojrza艂a przypadkiem w stron臋 laboratorium i zamar艂a.

Na progu drzwi sta艂 rz膮d cylindrycznych pojemnik贸w z konserwantem. Dwa z nich by艂y otwarte i ciemne - pole zastojowe zosta艂o wy艂膮czone. Oba pojemniki by艂y... puste.

Ripley niemal przesta艂a oddycha膰. Szuka艂a wzrokiem wsz臋dzie, pod ka偶d膮 szafk膮, pod ka偶dym wolno stoj膮cym urz膮dzeniem. Sparali偶owana strachem, rozgor膮czkowana, usi艂owa艂a oceni膰 sytuacj臋. Lew膮 r臋k膮 tr膮ci艂a 艣pi膮c膮 dzie­wczynk臋.

- Newt - szepn臋艂a.

Czy te stworzenia potrafi膮 odbiera膰 fale d藕wi臋kowe? Nie mia艂y uszu, nie mia艂y widocznych otwor贸w s艂uchowych, ale kt贸偶 m贸g艂 wiedzie膰, w jaki spos贸b prymitywne zmys艂y ob­cych interpretowa艂y otaczaj膮ce je 艣rodowisko?

- Newt, obud藕 si臋.

- Co...? Co? - Dziewczynka obr贸ci艂a si臋 na bok i przetar艂a pi膮stkami zaspane oczy. - Ripley? Gdzie...

- Ciii... - Przy艂o偶y艂a palec do ust. - Nie ruszaj si臋. Mamy k艂opoty.

Oczy Newt rozszerzy艂y si臋. Czujna i spi臋ta jak jej doros艂a obro艅czyni, odpowiedzia艂a kr贸tkim skinieniem g艂owy. Rip­ley nie musia艂a jej ucisza膰 po raz drugi. W czasie koszmar­nych w臋dr贸wek przez tunele i kana艂y serwisowe kolonii pierwsz膮 rzecz膮, jak膮 dziewczynka nauczy艂a si臋 docenia膰, by­艂a cisza, jej znaczenie dla prze偶ycia. Ripley wskaza艂a otwarte pojemniki. Newt zobaczy艂a je i nawet nie pisn臋艂a. Zn贸w ski­n臋艂a g艂ow膮.

Le偶a艂y blisko siebie i ws艂uchiwa艂y si臋 w mroczn膮 cisz臋. Usi艂owa艂y wy艂owi膰 z ciemno艣ci odg艂osy ruchu, wypatrywa艂y koszmarnych, ko艣cisto-palczastych sylwetek przemykaj膮­cych chy艂kiem po wypolerowanej pod艂odze. Tu偶 obok szu­mia艂 przeno艣ny piecyk.

Ripley nabra艂a w p艂uca powietrza, prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i wy­kona艂a pierwszy, ostro偶ny ruch. Wyci膮gn臋艂a r臋ce, chwyci艂a za spr臋偶yny na spodzie materaca i zacz臋艂a odsuwa膰 艂贸偶ko od 艣ciany. Cisz臋 rozdar艂 przera藕liwy zgrzyt metalowych n贸g o g艂adk膮 posadzk臋.

Kiedy mi臋dzy ram膮 艂贸偶ka a 艣cian膮 utworzy艂a si臋 wystar­czaj膮co du偶a szczelina, Ripley zacz臋艂a wolniutko wstawa膰. Praw膮 r臋k膮 si臋gn臋艂a po strzelb臋. Maca艂a d艂oni膮 po prze艣cie­radle i kocach.

Strzelba znikn臋艂a.

Oczy Ripley znajdowa艂y si臋 teraz na wysoko艣ci kraw臋dzi 艂贸偶ka. Przecie偶 zostawi艂a bro艅 tu, na 艣rodku materaca! Ledwo uchwytny ruch po lewej stronie. B艂yskawicznie od­wr贸ci艂a g艂ow臋. W tym samym momencie skoczy艂o na ni膮 co艣, co by艂o jedn膮 ohyd膮 na krabowatych odn贸偶kach. Wy­da艂a z siebie j臋kliwy okrzyk 艣miertelnego przera偶enia i zsu­n臋艂a si臋 pod 艂贸偶ko. Koszmarny stw贸r uderzy艂 o 艣cian臋 w miejscu, gdzie przed chwil膮 widnia艂a jej g艂owa. Rogowate szpony zaczepi艂y o w艂osy i zsuwaj膮c si臋 po g艂adkiej po­wierzchni, szuka艂y jednocze艣nie twarzy, kt贸ra by艂a tam jeszcze sekund臋 temu.

Ripley przetoczy艂a si臋 jak szalona po pod艂odze, wbi艂a palce mi臋dzy spr臋偶yny i pchn臋艂a silnie 艂贸偶ko, przygniataj膮c monstrum do 艣ciany. Jego odn贸偶a wi艂y si臋 w艣ciekle o cen­tymetry nad jej g艂ow膮, a umi臋艣niony ogon wali艂 w materac i w 艣cian臋 niczym ob艂膮kany pyton. Zwierz臋 wydawa艂o z sie­bie ostry, skrzekliwy d藕wi臋k, co艣 mi臋dzy piskiem a sykiem.

Ripley wypchn臋艂a Newt, wytoczy艂a si臋 za ni膮, opar艂a r臋ce na kraw臋dzi 艂贸偶ka i docisn臋艂a je do 艣ciany. Nast臋pnie b艂y­skawicznym, lecz ostro偶nym szarpni臋ciem przewr贸ci艂a 艂贸偶ko i uwi臋zi艂a twarzo艂apa pod jedn膮 z metalowych por臋czy bieg­n膮cych wok贸艂 ramy.

Tuli艂a do siebie Newt i wolno si臋 cofa艂a. Jej oczy by艂y w nieustannym ruchu, wci膮偶 wypatrywa艂y, przeszukiwa艂y ka偶dy zakamarek, bada艂y ka偶dy cie艅. Sala operacyjna tchn臋­艂a niebezpiecze艅stwem. Tymczasem uwi臋zione monstrum, jak na stworzenie tak niewielkie by艂o wprost przera偶aj膮co silne, zepchn臋艂o z siebie 艂贸偶ko i 艣mign臋艂o pod rz膮d szafek.

Usi艂uj膮c i艣膰 艣rodkiem sali, Ripley cofn臋艂a si臋, a偶 natraci艂a plecami na drzwi. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i namaca艂a prze艂膮cznik wbudowany w 艣cian臋. Drzwi powinny si臋 by艂y rozsun膮膰, lecz ani drgn臋艂y. Wcisn臋艂a guzik jeszcze raz i jeszcze raz, grzmot­n臋艂a go pi臋艣ci膮 nie zwa偶aj膮c na ha艂as. Nic. Kto艣 wy艂膮czy艂 mechanizm? Zaci臋艂y si臋? Bez znaczenia. Chcia艂a zapali膰 艣wiat艂o. To samo. By艂y uwi臋zione w ciemno艣ci.

Nie spuszczaj膮c wzroku z pod艂ogi, uderzy艂a pi臋艣ci膮 w drzwi. Gruba wyk艂adzina t艂umi艂a wszelkie odg艂osy. Przedsionek sali operacyjnej by艂 oczywi艣cie d藕wi臋koszczelny; wra偶liwi koloni艣ci, kt贸rzy przechodzi艂a pobliskim koryta­rzem, nie chcieli si臋 denerwowa膰 niespodziewanymi krzyka­mi.

Obejmuj膮c kurczowo dziewczynk臋, krok po kroku obe­sz艂a ust臋p w 艣cianie i dotar艂a do wielkiego okna obserwacyj­nego, kt贸re wychodzi艂o na g艂贸wny korytarz. Zaryzykowa艂a, obr贸ci艂a g艂ow臋 i krzykn臋艂a:

- Hej! Tutaj! Na pomoc!

Uderzy艂a rozpaczliwie w szyb臋. Ale za potr贸jn膮 warstw膮 wzmocnionego szk艂a nie ujrza艂a nikogo.

Szelest na pod艂odze. Zrobi艂a b艂yskawiczny obr贸t. Newt wyczu艂a jej strach i cichutko pochlipywa艂a. Ripley stan臋艂a przed obiektywem kamery na 艣cianie i zacz臋艂a wymachiwa膰 r臋kami.

- Hicks! Hicks!

Nie odpowiedzia艂 jej nikt. G艂o艣niki milcza艂y, w korytarzu za szyb膮 nadal nikogo nie by艂o, kamera nie zareagowa艂a ­obiektyw ani drgn膮艂, celowa艂 艣lepo w pustk臋. Zdesperowana, chwyci艂a ci臋偶kie metalowe krzes艂o i cisn臋艂a nim w szyb臋. Odbi艂o si臋, nie pozostawiaj膮c na szkle najmniejszej rysy. Rzuci艂a nim jeszcze raz i jeszcze raz.

Na nic. Traci艂a tylko si艂y. Wiedzia艂a, 偶e okno nie ust膮pi, 偶e nikt nie widzi jej oszala艂ych wysi艂k贸w. Odstawi艂a krzes艂o i ci臋偶ko dysz膮c rozejrza艂a si臋 po sali.

Tu偶 obok sta艂 pulpit, na kt贸rym zauwa偶y艂a siln膮 punk­tow膮 latark臋 u偶ywan膮 do bada艅 lekarskich. Zapali艂a j膮 i przesun臋艂a 艣wiat艂em po 艣cianach. Jaskrawy kr膮g omi贸t艂 cy­lindryczne pojemniki z konserwantem, p贸艂ki z instrumenta­mi chirurgicznymi i anestezjologicznymi, szafki, skompliko­wan膮 aparatur臋 medyczn膮. Czu艂a, 偶e Newt 艣ciska j膮 kurczo­wo za nog臋 i dr偶y.

- Mamusiu... - 艂ka艂a. - Mamusiu...

Miast doprowadzi膰 j膮 do histerii, przera偶enie dziecka wp艂yn臋艂o na Ripley uspokajaj膮co. Newt by艂a od niej ca艂ko­wicie zale偶na, a namacalny strach, jaki emanowa艂 z doros艂ej obro艅czyni, wpycha艂 ma艂膮 w kleszcze paniki.

Ripley skierowa艂a latark臋 do g贸ry. 艢wietlisty promie艅 przemkn膮艂 po suficie, musn膮艂 co艣, wr贸ci艂 z powrotem. Co to jest...? W g艂owie Ripley zal膮g艂 si臋 pomys艂.

Wyj臋艂a z kieszeni zapalniczk臋, a z pulpitu, gdzie znalaz艂a latark臋, wzi臋艂a gar艣膰 zgniecionego papieru. Zachowuj膮c ma­ksymaln膮 cisz臋 i ostro偶no艣膰, chwyci艂a Newt i postawi艂a j膮 na stole operacyjnym na 艣rodku sali. Potem wesz艂a tam sama.

- Mamusiu... to znaczy Ripley, boj臋 si臋... - szepn臋艂o dziecko.

- Wiem, kochanie - odrzek艂a my艣l膮c o czym艣 innym. - Ja te偶.

Zgniot艂a papier jeszcze mocniej i przytkn臋艂a do艅 zapal­niczk臋. Prowizoryczna pochodnia zaj臋艂a si臋 momentalnie ogniem. Ripley wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i przysun臋艂a p艂omie艅 do czujnika przeciwpo偶arowego na suficie. Jak niemal wszyst­kie standardowe instalacje, w jakie wyposa偶ono tego typu kolonie, czujniki mia艂y niezale偶ne zasilanie. Kiedy wybuch艂 po偶ar, uruchamia艂y system urz膮dze艅 zraszaj膮cych i dzia艂a艂y bez wzgl臋du na stan techniczny drzwi lub instalacji 艣wietlnej.

P艂omie艅 trawi艂 papier bardzo szybko, gro偶膮c poparze­niem nie uzbrojonej w r臋kawice d艂oni. Ripley zacisn臋艂a z臋by i wytrzyma艂a. Ogie艅 o艣wietla艂 sal臋 i odbija艂 si臋 w lustrzanych kafelkach, jakimi wy艂o偶ono kulisty przybornik na instru­menty chirurgiczne zawieszony nad sto艂em operacyjnym.

- Szybciej, no szybciej... - mamrota艂a zdenerwowana do nieprzytomno艣ci.

Kiedy temperatura wzros艂a na tyle, by uruchomi膰 we­wn臋trzne detektory, z boku g艂owicy zraszaj膮cej zamruga艂o czerwone 艣wiate艂ko i czujnik przekaza艂 impuls innym g艂owi­com rozmieszczonym na suficie. Natychmiast trysn臋艂a z nich woda, zalewaj膮c szafki i posadzk臋 sztucznym deszczem. Jednocze艣nie w bloku sterowniczym obudzi艂a si臋 z rykiem pot臋偶na syrena.

Hicks a偶 podskoczy艂 na krze艣le. Oderwa艂 wzrok od kon­solety taktycznej i spojrza艂 na ekran g艂贸wnego komputera. Ma艂y fragment schematu przedstawiaj膮cego rozk艂ad pomiesz­cze艅 w bloku sterowniczym pulsowa艂 czerwonym 艣wiat艂em. Hicks rzuci艂 si臋 do wyj艣cia. Biegn膮c, krzycza艂 do mikrofonu:

- Vasquez, Hudson, natychmiast do skrzyd艂a medycz­nego! Po偶ar!

Hudson i Vasquez porzucili stanowiska wartownicze i ruszyli na spotkanie z kapralem.

Urz膮dzenia zraszaj膮ce wci膮偶 tryska艂y strumieniami wo­dy. Mokre ubranie lepi艂o si臋 do cia艂a. Syrena wy艂a jak ob艂膮­kana, strugi wody b臋bni艂y o metal i posadzk臋 - ha艂as za­g艂usza艂 wszystkie inne d藕wi臋ki.

Ripley odgarnia艂a co chwil臋 w艂osy i wyciera艂a oczy usi艂u­j膮c dojrze膰 co艣 w ulewie. Tr膮ci艂a 艂okciem kulisty przybornik z instrumentami chirurgicznymi, kt贸ry zako艂ysa艂 si臋, wlok膮c za sob膮 d艂ugie kable. Zerkn臋艂a na niego i szybko obr贸ci艂a g艂ow臋, by dalej lustrowa膰 otoczenie. Ale co艣 spowodowa艂o, 偶e spojrza艂a na przybornik po raz drugi.

I w艂a艣nie wtedy to "co艣" na ni膮 skoczy艂o.

Ryk syreny i strugi wody zag艂uszy艂y jej krzyk. Potkn臋艂a si臋, cofn臋艂a o krok i spad艂a na pod艂og臋. M艂贸ci艂a r臋kami, ko­pa艂a jak szalona nogami, wreszcie chwyci艂a krabowate monstrum i cisn臋艂a jak najdalej od siebie. Newt przera藕liwie krzykn臋艂a i uskoczy艂a w bok. O艣lizg艂y twarzo艂ap uderzy艂 w 艣cian臋, przywar艂 do niej na podobie艅stwo upiornej taran­tuli i natychmiast skoczy艂 znowu, jak gdyby wyrzucony sta­low膮 spr臋偶yn膮.

Ripley usi艂owa艂a wsta膰. Kierowana rozpacz膮 i despera­cj膮, przewraca艂a na siebie szafki i sprz臋t, byle tylko os艂oni膰 si臋 czym艣 przed atakuj膮c膮 ohyd膮. Ale stw贸r omija艂 zwinnie wszystko. Przebieraj膮c b艂yskawicznie odn贸偶ami, przemyka艂 pod, nad i obok ka偶dej przeszkody. Wreszcie dopad艂 jej bu­t贸w i zacz膮艂 pi膮膰 si臋 po nogach ku g艂owie. Ripley spr贸bowa­艂a go odepchn膮膰. Dotkn臋艂a 艣liskiego, sk贸rzastego cia艂a i po­czu艂a md艂o艣ci. Ale nie 艣mia艂a zwymiotowa膰.

Monstrum by艂o nieprawdopodobnie silne. Kiedy skoczy­艂o na ni膮 z kulistego przybornika nad sto艂em operacyjnym, zdo艂a艂a je odrzuci膰, ale tylko dlatego, 偶e obcy nie zd膮偶y艂 dobrze jej chwyci膰. Lecz tym razem nie dawa艂 si臋 zepchn膮膰. Trzyma艂 si臋 kurczowo i nieustannie pe艂zn膮艂 w g贸r臋. Szarpa艂a nim, pr贸bowa艂a go oderwa膰, ale sprytnie unika艂 r膮k i wci膮偶 par艂 naprz贸d, kierowany jednym, jedynym celem: dotrze膰 do g艂owy, do ust. Newt odchodzi艂a od zmys艂贸w. Krzycza艂a, co­fa艂a si臋 krok za krokiem, a偶 wreszcie nie mia艂a ju偶 dok膮d ucieka膰 - drog臋 zagrodzi艂o jej biurko w rogu sali.

Ripley pozosta艂o tylko jedno: rozpaczliwym gestem za­s艂oni艂a obiema r臋kami twarz. W tym samym momencie twa­rzo艂ap dotar艂 do jej g艂owy. Ripley zebra艂a resztki si艂 i spr贸­bowa艂a go oderwa膰. Walczy艂a jak 艣lepiec. Potyka艂a si臋 co krok, przewraca艂a sprz臋t, miota艂a si臋 na wszystkie strony. Posadzka by艂a mokra, Ripley mog艂a si臋 w ka偶dej chwili po­艣lizgn膮膰. Tryskaj膮ca z sufitu woda utrudnia艂a obcemu ruchy, ale nie do tego stopnia, by da艂 si臋 chwyci膰 za odn贸偶a czy korpus.

Newt wci膮偶 krzycza艂a, nie mog膮c oderwa膰 oczu od wal­cz膮cej opiekunki. Dlatego nie widzia艂a paj臋czych n贸g, kt贸re wychyn臋艂y zza kraw臋dzi biurka. Ale dzi臋ki do艣wiadczeniu zdobytemu w kana艂ach i tunelach kolonii wykszta艂ci艂a w so­bie zdolno艣膰 postrzegania ruchu, jakiej mog艂y jej pozazdro艣­ci膰 najczulsze detektory. B艂yskawiczny obr贸t i jedno pot臋偶ne pchni臋cie. Strach doda艂 jej si艂. Przygwo偶d偶one do 艣ciany monstrum wi艂o si臋 i pulsowa艂o, chc膮c uwolni膰 ogon i nogi. Newt napiera艂a na biurko i krzycza艂a.

- Ripley!

Biurko dr偶a艂o i podskakiwa艂o. Obcy walczy艂. Uwolni艂 jedn膮 nog臋, zaraz potem drug膮. Uwolni艂 trzeci膮 i zacz膮艂 wy­艣lizgiwa膰 si臋 z pu艂apki.

- Ripleeeyyy!

Ripley jeszcze si臋 nie podda艂a. Potrz膮sa艂a g艂ow膮 to w le­wo, to w prawo, bo odn贸偶a krabowatego szkaradztwa obejmowa艂y j膮 coraz mocniej, bo usi艂owa艂y sple艣膰 si臋 z ty艂u i zacisn膮膰 na dobre. Z otworu brzusznego obcy wysun膮艂 cewkowat膮 rurk臋. Wilgotny organ napiera艂 na d艂onie Ripley, chc膮c znale藕膰 sobie drog臋 mi臋dzy palcami.

W korytarzu, za mokrym, zaparowanym oknem, ukaza艂a si臋 jaka艣 posta膰. R臋ka przetar艂a szk艂o. Hicks przycisn膮艂 twarz do szyby. Zobaczy艂, co dzieje si臋 w 艣rodku, i wytrze­szczy艂 z przera偶enia oczy. Ani pomy艣la艂 o naprawie zepsu­tych drzwi. Cofn膮艂 si臋 i uni贸s艂 strzelb臋.

Wielkokalibrowe pociski roztrzaska艂y szyb臋 w kilku miejscach. Kapral run膮艂 w paj臋cz膮 sie膰 p臋kni臋膰, rozbi艂 bar­kiem nadw膮tlon膮 przeszkod臋 i w eksplozji b艂yszcz膮cych od­艂amk贸w, niczym ludzka kometa ze szklistym ogonem, wpad艂 do sali operacyjnej. Kuloodporna kamizelka zazgrzyta艂a o posadzk臋 us艂an膮 ostrym dywanem. Hicks przetoczy艂 si臋, wsta艂 i doskoczy艂 do Ripley.

Ohydny krab zdo艂a艂 wreszcie zacisn膮膰 umi臋艣niony ogon na jej szyi. Dusi艂 j膮 teraz i coraz mocniej przywiera艂 do twa­rzy. Hicks wsun膮艂 palce pod owadzie ko艅czyny i zacz膮艂 ci膮gn膮膰, ci膮gn膮膰 z nieludzk膮 wprost si艂膮. Razem z Ripley oderwali oble艣ne monstrum.

Za Hicksem wpad艂 do sali Hudson. Omi贸t艂 wzrokiem walcz膮cych, po chwili zauwa偶y艂 Newt, kt贸ra zmaga艂a si臋 z drugim szkaradztwem. Jeden sus i odepchn膮艂 j膮 tak silnie, 偶e run臋艂a na mokr膮 pod艂og臋. Jednocze艣nie uni贸s艂 strzelb臋 i nacisn膮艂 spust. Pocisk rozerwa艂 twarzo艂apa, nim zdo艂a艂 wype艂zn膮膰 z pu艂apki. Na blat biurka i na 艣ciany trysn臋艂y strumienie kwasu.

Hudson stan膮艂 tu偶 przy Ripley, obiema r臋kami uj膮艂 ko­niec mi臋sistego ogona i odwin膮艂 go niczym herpetolog zdej­muj膮cy boa dusiciela z jego ulubionej ga艂臋zi. Ripley wci膮gn臋­艂a gwa艂townie powietrze, krztusz膮c si臋 wod膮 i spazmatycznie kaszl膮c. Lecz nie zwolni艂a uchwytu i wraz z kolegami nadal trzyma艂a zwierz臋.

Hicks zamruga艂, ledwo widz膮c w g臋stym mokrym pyle. Ruchem g艂owy wskaza艂 kierunek.

- W prawy r贸g! Razem! Tylko uwa偶ajcie, 偶eby si臋 was nie chwyci艂! - Zerkn膮艂 przez rami臋 na obserwuj膮cego ich Hudsona. - Gotowy?

Kapral uni贸s艂 strzelb臋.

- Rzucajcie!

Rzucili o艣lizg艂e szkaradztwo w pusty r贸g sali. B艂yskawi­cznie wsta艂o i z ob艂膮kan膮 energi膮 natychmiast skoczy艂o w ich stron臋. Pocisk ze strzelby Hudsona trafi艂 je w powietrzu i rozerwa艂 na strz臋py. Rz臋sisty deszcz z g艂owic zraszaj膮cych ograniczy艂 rozbryzg kwasu. 呕贸艂tawa ciecz w偶ar艂a si臋 w po­sadzk臋, wydzielaj膮c k艂臋by dymu. Dym miesza艂 si臋 z par膮.

D艂awi膮c si臋 Ripley upad艂a na kolana. Na szyi mia艂a czerwone pr臋gi przypominaj膮ce szramy, jakie zostawia na niewyrobionych r臋kach 偶eglarska lina. Sztuczny deszcz wreszcie usta艂. Szafki i aparatura medyczna sp艂ywa艂a wod膮. Woda ucieka艂a dziurami, kt贸re kwas wy偶ar艂 w posadzce. Sy­rena umilk艂a.

Hicks patrzy艂 na otwarte pojemniki z konserwantem.

- Jak si臋 stamt膮d wydosta艂y? Przecie偶 od 艣rodka nie mo偶na ich otworzy膰. - Przeni贸s艂 wzrok na kamer臋 wbudo­wan膮 w przeciwleg艂膮 艣cian臋. - Uwa偶a艂em na monitory. Dlaczego nie widzia艂em, co si臋 tu dzieje?

- Burke - wycharcza艂a Ripley. - To Burke...

W bloku operacyjnym zapad艂a martwa cisza. Wszyscy gor膮czkowo my艣leli, ale nikt nie zabiera艂 g艂osu. My艣li mieli niezbyt przyjemne. Wreszcie zareagowa艂 Hudson. Wskaza艂 gestem przedmiot ich ponurych rozwa偶a艅 i ze zwyk艂膮 sobie elokwencj膮 zaproponowa艂:

- Rozwalmy go. Od razu.

Przedstawiciel Towarzystwa usi艂owa艂 nie patrze膰 na gro藕­n膮 luf臋 strzelby impulsowej kaprala. Wystarczy jedno drgni臋­cie palca spoczywaj膮cego na spu艣cie i g艂owa Burke'a rozbry­藕nie si臋 jak przejrza艂y melon. Wiedzia艂 o tym. Zdo艂a艂 zacho­wa膰 lodowaty spok贸j, a prawdziwy stan jego nerw贸w zdra­dza艂y jedynie pojedyncze kropelki potu na czole. W ci膮gu ostatnich pi臋ciu minut u艂o偶y艂 i odrzuci艂 z p贸艂 tuzina najprze­r贸偶niejszych m贸w, by w ko艅cu zdecydowa膰, 偶e najlepszym wyj艣ciem b臋dzie milczenie. Hicks mo偶e i by go wys艂ucha艂, ale tamci... Jedno 藕le dobrane s艂owo, jeden 藕le zinterpretowany gest i dostaliby sza艂u. W tym punkcie mia艂 racj臋.

Kapral chodzi艂 tam i z powrotem przed krzes艂em Bur­ke'a. Od czasu do czasu spogl膮da艂 na siedz膮cego i kr臋ci艂 z niedowierzaniem g艂ow膮.

- Nie rozumiem. To nie ma sensu.

Ripley skrzy偶owa艂a ramiona i nie spuszcza艂a wzroku z przedstawiciela Towarzystwa. W jej oczach Burke przesta艂 ju偶 by膰 istot膮 ludzk膮.

- Owszem ma, i to wielki - o艣wiadczy艂a. - Chcia艂 zdoby膰 okaz, tylko nie wiedzia艂, jak przemyci膰 go przez ziemsk膮 kwarantann臋. Da艂am mu s艂owo, 偶e je艣li spr贸buje to zrobi膰, natychmiast powiadomi臋 odpowiednie w艂adze. M贸j b艂膮d.

- Ale po choler臋 mu to bydl臋? - Os艂upienie na twarzy Hicksa by艂o wprost namacalne.

- Chcia艂 je zdoby膰 dla naukowc贸w z wydzia艂u broni biologicznych. Ludzie... Celowo u偶ywam tu s艂owa "ludzie". Wi臋c ludzie tacy jak on robi膮 takie rzeczy. Je艣li natrafi膮 na co艣 nowego i unikalnego, natychmiast dostrzegaj膮 w tym czym艣 藕r贸d艂o zysk贸w. I chc膮 to zdoby膰. Za ka偶d膮 cen臋. ­Wzruszy艂a ramionami. - Pocz膮tkowo s膮dzi艂am, 偶e Burke jest inny. Kiedy go przejrza艂am, pope艂ni艂am b艂膮d i nie wy­bieg艂am my艣l膮 naprz贸d. Zreszt膮 chyba wymagam od siebie zbyt wiele. Bo jak mog艂am przewidzie膰, co zrobi kto艣, kogo z normalnym cz艂owiekiem por贸wna膰 si臋 nie da?

- Wci膮偶 nie kapuj臋 - wtr膮ci艂a Vasquez. - Co by z tego mia艂, gdyby te paskudztwa was zabi艂y? Co by mu to da艂o?

- On wcale nie chcia艂, 偶eby艣my umar艂y. Przynajmniej nie od razu. Musia艂 przecie偶 te swoje pupilki dostarczy膰 ja­ko艣 na Ziemi臋. Wszystko sobie dok艂adnie wyliczy艂. Nied艂ugo Bishop sprowadzi prom. Do tego czasu twarzo艂apy nie sko艅czy艂yby swego dzie艂a. Newt i ja by艂yby艣my nieprzyto­mne i nikt nie wiedzia艂by dlaczego. Zabraliby艣cie nas na sta­tek, tak? Zrozumcie, gdyby艣my zosta艂y tym 艣wi艅stwem za­p艂odnione, czy jak to tam sobie nazwiecie, i gdyby艣cie umie艣cili nas w hibernatorach, rozw贸j embriona by艂by spo­wolniony tak jak funkcjonowanie naszych organizm贸w. W czasie lotu powrotnego embriony by nie dojrza艂y. Nikt nie wiedzia艂by, co w nas tkwi i dop贸ki nie stwierdzono by istotnych zak艂贸ce艅 w funkcjonowaniu najwa偶niejszych organ贸w, nikt by nie uzna艂, 偶e nasz stan jest krytyczny. Wy艂adowano by nas na orbicie, a w艂adze natychmiast odes艂a艂y­by nas do szpitala, na Ziemi臋. I w tym momencie do akcji wkroczy艂by Burke i jego szefowie. Wzi臋liby na siebie odpowiedzialno艣膰 albo by kogo艣 przekupili i zabraliby nas do jednego z ich o艣rodk贸w, gdzie w ciszy i spokoju mogliby przeprowadzi膰 badania. Nade mn膮 i Newt.

Spojrza艂a na dziewczynk臋. Delikatna niczym porcelano­wa figurynka, siedzia艂a w pobli偶u i przyciskaj膮c kolana do piersi, trze藕wymi oczyma 艣ledzi艂a uczestnik贸w dyskusji. Ledwo j膮 by艂o wida膰, gdy偶 ton臋艂a w obszernej kurtce z wy­sokim ko艂nierzem, kt贸r膮 kto艣 dla niej wytrzasn膮艂. Do jej czo艂a i policzk贸w klei艂y si臋 jeszcze wilgotne w艂osy.

Hicks przesta艂 chodzi膰 i spojrza艂 na Ripley.

- Moment. Jak to nikt by o tym nie wiedzia艂? My by艣­my wiedzieli. Mo偶e nie byliby艣my pewni, ale zaraz po dotar­ciu na orbit臋 wszystko by艣my sprawdzili. Na sto procent. Nie pozwoliliby艣my, 偶eby ktokolwiek zabra艂 was na Ziemi臋 bez dok艂adnych bada艅 medycznych.

Ripley przemy艣la艂a to i skin臋艂a g艂ow膮.

- Dopi膮艂by swego tylko jednym sposobem. W drodze powrotnej musia艂by uszkodzi膰 komory hibernacyjne. Pod nieobecno艣膰 Dietrich k艂adliby艣my si臋 do nich sami. Burke ustawi艂by zegar swojej tak, 偶eby obudzi膰 si臋 ju偶 po kilku dniach. Wyszed艂by z komory, wy艂膮czy艂by wszystkie pozosta­艂e kapsu艂y, a cia艂a wystrzeli艂by w przestrze艅. W贸wczas m贸g艂by wcisn膮膰 w艂adzom ka偶d膮 historyjk臋. Oddzia艂 zosta艂 rozbity, a szczeg贸艂y walki na poziomie "C" zapisane w kom­puterach Sulaco dzi臋ki kamerom telewizyjnym na he艂mach 偶o艂nierzy. Wasz膮 艣mier膰 te偶 m贸g艂by przypisa膰 obcym. C贸偶 w tym trudnego?

-To ju偶 trup. - Hudson przeni贸s艂 wzrok na Burke'a. - S艂ysza艂e艣? Nale偶a艂oby ci臋 rzuci膰 psom na po偶arcie, kole艣.

-To wszystko jest paranoidalnym i ba艂amutnym k艂am­stwem - odezwa艂 si臋 w ko艅cu Burke; doszed艂 do wniosku, 偶e bardziej zaszkodzi膰 ju偶 sobie nie mo偶e. - Sami widzieli艣­cie, jak silne s膮 te zwierz臋ta. Nie mia艂em nic wsp贸lnego z ich ucieczk膮.

- G贸wno prawda - skonstatowa艂 艂agodnie Hicks. ­呕eby nie wiem jak by艂y silne, nie mog艂yby otworzy膰 tych naczy艅 od 艣rodka.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e kiedy ju偶 uciek艂y, to zamkn臋艂y od zewn膮trz drzwi do sali operacyjnej, odci臋艂y elektryczno艣膰, schowa艂y moj膮 strzelb臋 i uszkodzi艂y kamer臋 telewizyjn膮, tak? - Ripley sprawia艂a wra偶enie zm臋czonej. - Wiesz, Burke, sama nie wiem, kt贸re z was nale偶y do wredniejszego gatun­ku. Nie zauwa偶y艂am, 偶eby one mordowa艂y si臋 dla pieni臋dzy.

- Ko艅czmy z nim. - Hicks patrzy艂 na przedstawiciela Towarzystwa. Twarz mia艂 jak z kamienia. - Bez urazy, Burke.

Ripley pokr臋ci艂a g艂ow膮. Pocz膮tkowa furia ust膮pi艂a miejs­ca mdl膮cej pustce.

- Nie. Znajd藕cie tylko jakie艣 miejsce, gdzie mo偶na go przetrzyma膰 do odlotu.

- Dlaczego?! - Hudson zaciska艂 palec na spu艣cie i a偶 dygota艂 z t艂umionej w艣ciek艂o艣ci.

Ripley zerkn臋艂a na kaprala.

- Bo chc臋 go zabra膰 z powrotem. Bo chc臋, 偶eby ludzie dowiedzieli si臋, co zrobi艂. Ludzie musz膮 wiedzie膰, jaki los spotka艂 koloni臋. I dlaczego. Chc臋, 偶eby...

Zgas艂o 艣wiat艂o.

Hicks omi贸t艂 wzrokiem konsolet臋 taktyczn膮. Ekran mo­nitora wci膮偶 艣wieci艂, ale by艂 pusty, gdy偶 centralny komputer kolonii zosta艂 odci臋ty od 藕r贸d艂a pr膮du. Pobie偶na kontrola bloku sterowniczego ujawni艂a, 偶e nie dzia艂a praktycznie nic: urz膮dzenia zamykaj膮ce drzwi, kamery, monitory, detektory wizyjne i ca艂a reszta.

- Odci臋li pr膮d. - Ripley znieruchomia艂a w niemal kompletnej ciemno艣ci.

- Co znaczy odci臋li pr膮d?! - Hudson zrobi艂 wolny p贸艂­obr贸t i wbi艂 oczy w 艣cian臋. - Jakim cudem, do cholery?! Przecie偶 to tylko durne zwierzaki!

- Kto wie, jakie one naprawd臋 s膮? Wiemy o nich za ma艂o, 偶eby wyci膮ga膰 pochopne wnioski. - Ripley wzi臋艂a strzelb臋, kt贸r膮 zabra艂 jej Burke, i musn臋艂a skrzyde艂ko bez­piecznika. - Durne? Mo偶e zachowuj膮 si臋 tak, kiedy s膮 osobno, w pojedynk臋, ale niewykluczone, 偶e natura wyposa­偶y艂a je w rodzaj grupowej inteligencji. Jak mr贸wki albo ter­mity. Bishop mi o tym m贸wi艂. Termity buduj膮 kopce wysokie na trzy metry. Niekt贸re gatunki mr贸wek tn膮 li艣cie i uk艂adaj膮 je w pryzmy kompostowe. Czy to tylko instynkt? Zreszt膮 czym jest w艂a艣ciwie inteligencja? - Spojrza艂a na dziewczynk臋. - Trzymaj si臋 blisko mnie, Newt. A wy uru­chomcie detektory. No dalej! Rusza膰 si臋! Gorman, miej oko na Burke'a.

Hudson i Vasquez w艂膮czyli przeno艣ne skanery. Po艣wiata bij膮ca z namiernik贸w podnios艂a wszystkich na duchu. No­woczesna technika nie ca艂kiem ich jednak zawiod艂a. Hudson i Vasquez ruszyli w stron臋 korytarza. Reszta za nimi. Po­niewa偶 nie by艂o pr膮du, Vasquez musia艂a otwiera膰 drzwi r臋cz­nie.

- Masz co艣? - spyta艂a Ripley; sz艂a tu偶 za operatork膮 elpeemu.

Vasquez by艂a nik艂ym cieniem na tle 艣ciany.

- Nic... - odpar艂a.

Ripley nie musia艂a pyta膰 Hudsona, bo wszyscy us艂yszeli, jak jego namiernik g艂o艣no zapiszcza艂. Wszyscy zwr贸cili si臋 w t臋 stron臋.

- Co艣 tam jest... Tak, mam co艣. - Hudson omi贸t艂 de­tektorem najbli偶sz膮 okolic臋. Urz膮dzenie zapiszcza艂o dono艣­niej. - Porusza si臋. Jest... tu, w 艣rodku, w budynku.

- Nic nie widz臋. - Detektor Vasquez wci膮偶 milcza艂. ­Namierzy艂e艣 mnie i tyle.

W g艂osie Hudsona zabrzmia艂a nutka paniki.

- Nie. Nie! To nie ty! To one! S膮 w 艣rodku! Gdzie艣 tutaj, niedaleko!

- Spokojnie, Hudson. - Ripley usi艂owa艂a wypatrzy膰 co艣 w drugim ko艅cu korytarza. - Vasquez, u ciebie wci膮偶 nic?

Vasquez chwyci艂a mocniej namiernik i strzelb臋 i zatoczy­艂a nimi szeroki 艂uk, kt贸ry urywa艂 si臋 za ich plecami. Urz膮­dzenie wyda艂o ostry pisk.

- Hudson ma chyba racj臋...

Ripley i Hicks wymienili szybkie spojrzenia. Przynaj­mniej nie b臋d膮 musieli sta膰 i czeka膰, a偶 co艣 si臋 wydarzy.

- Zacz臋艂o si臋 - rzuci艂 kapral przez zaci艣ni臋te z臋by.

- Vasquez, Hudson, wracajcie! - krzykn臋艂a Ripley. ­Do bloku sterowniczego!

Vasquez i Hudson cofali si臋, lustruj膮c nerwowo mroczny korytarz, kt贸ry opuszczali. Detektory zaprzecza艂y temu, co widzieli. Co艣 wyra藕nie nie gra艂o.

- Sygna艂 jest dziwny. Chyba interferencja albo co艣. Mo偶e nier贸wny rozk艂ad mocy. Namiernik wskazuje ruch, wyra藕ny ruch, wsz臋dzie, a niczego nie wida膰...

- Wracajcie! Szybko! - powt贸rzy艂a Ripley.

Na czo艂o wyst膮pi艂 jej pot. Pod pachami czu艂a lepk膮 wil­go膰, a w 偶o艂膮dku lodowaty ch艂贸d.

Hudson obr贸ci艂 si臋, zacz膮艂 biec i dotar艂 do drzwi tu偶 przed Vasquez. Zamkn臋li je i docisn臋li pier艣cienie uszczel­niaj膮ce.

Szybko rozdzielili 偶a艂osne resztki zapas贸w broni i amu­nicji: miotacze p艂omieni i granaty. Na ko艅cu - pe艂ne maga­zynki do strzelb impulsowych. Podzielili si臋 nimi sprawied­liwie. Detektor Hudsona popiskiwa艂 g艂o艣no i z coraz wi臋k­sz膮 cz臋stotliwo艣ci膮.

- Ruch! - Hudson potoczy艂 wok贸艂 dzikim spojrze­niem, ale w mrocznej sali widzia艂 jedynie sylwetki koleg贸w. - Sygna艂 jest wyra藕ny. B艂膮d wykluczony. - Omi贸t艂 detek­torem ca艂e pomieszczenie. - Ruch! Dwadzie艣cia metr贸w st膮d!

- Zaspawaj drzwi - szepn臋艂a Ripley do Vasquez.

- Zaspawam drzwi i jak st膮d zwiejemy do promu?

- Kana艂em, tras膮 Bishopa. Chyba 偶e spr贸bujesz st膮d po prostu wyj艣膰.

- Siedemna艣cie metr贸w... - mamrota艂 Hudson.

Vasquez wzi臋艂a spawark臋 i ruszy艂a do drzwi.

Hicks poda艂 Ripley miotacz p艂omieni i zacz膮艂 przygoto­wywa膰 sw贸j.

- Trzeba je zapali膰.

Chwil臋 p贸藕niej miotacz kaprala o偶y艂 i z lufy trysn膮艂 r贸w­ny, kr贸tki p艂omie艅. P艂on膮艂 niebieskawo, sycza艂 jak ognik wielkiej zapalniczki. Ripley nacisn臋艂a guzik oznaczony napisem ZAP艁ON i z jej miotacza r贸wnie偶 strzeli艂 jaskrawy p艂omie艅.

Vasquez spawa艂a w deszczu gol膮cych iskier, sypi膮cych si臋 na pod艂og臋, sufit i 艣ciany. Namiernik Hudsona oszala艂. Serce Ripley r贸wnie偶.

- Nauczy艂y si臋 - powiedzia艂a, nie mog膮c znie艣膰 ciszy. - Nazywajcie to instynktem, inteligencj膮 czy analiz膮 gru­pow膮, ale nauczy艂y si臋. Odci臋艂y pr膮d i unikaj膮 dzia艂ek. Mu­sia艂y znale藕膰 jakie艣 przej艣cie do budynku. Przegapili艣my co艣...

- Niczego nie przegapili艣my - warkn膮艂 Hicks.

- Pi臋tna艣cie metr贸w. - Hudson cofn膮艂 si臋 od drzwi.

-Nie wiem, jak to zrobi艂y. Wrzesz艂y przez jak膮艣 dziur臋, kt贸r膮 kwas wy偶ar艂 w przewodzie wentylacyjnym. Albo do­ sta艂y si臋 pod pod艂og膮, kana艂em, kt贸ry mia艂 by膰 zaspawany, a nie by艂. Natraci艂y na jak膮艣 modyfikacj臋, na dobud贸wk臋, na co艣, czego koloni艣ci nie nanie艣li na plany. Bo przecie偶 nie wiemy, czy te plany s膮 aktualne, kiedy je ostatni raz kory­gowano z uwzgl臋dnieniem wszystkich poprawek. Nie mam zielonego poj臋cia. Ale wiem jedno. Co艣 znalaz艂y! - Wzi臋艂a namiernik Vasquez i skierowa艂a go tam, gdzie kierowa艂 sw贸j Hudson.

- Dwana艣cie metr贸w - informowa艂 ich kapral. - Ra­ny, teraz to jeden wielki sygna艂y Dziesi臋膰 metr贸w...

- S膮 tu偶 przed nami. - Ripley zerkn臋艂a na drzwi. ­Vasquez, jak idzie?

Vasquez nie odpowiedzia艂a. Krople roztopionej stali przypala艂y jej sk贸r臋 i dymi膮c, l膮dowa艂y na ubraniu. Zacisn臋艂a z臋by i ponaglaj膮c palnik cichymi przekle艅stwami, usi艂owa艂a prowadzi膰 go jeszcze szybciej.

- Dziewi臋膰 metr贸w... Osiem! - wykrzykn膮艂 Hudson i powi贸d艂 woko艂o ob艂膮kanymi oczyma.

- To niemo偶liwe - rzek艂a z naciskiem Ripley, chocia偶 detektor, kt贸ry trzyma艂a w r臋kach, potwierdza艂 s艂owa kaprala. - Przecie偶 to tu, w sali...

- Tak jest! Tak jest! - wrzeszcza艂 Hudson. Podsun膮艂 jej namiernik, 偶eby mog艂a spojrze膰 na male艅ki ekranik i wska藕niki. - Patrz!

Ripley zacz臋艂a manipulowa膰 pokr臋t艂ami swego detektora. Hicks stan膮艂 przy Hudsonie.

-殴le odczytujesz.

-殴le odczytuj臋! - Hudson by艂 o krok od histerii. - Znam te cacka na wylot! One nie k艂ami膮, cz艂owieku! I s膮 za ma艂o skomplikowane, 偶eby nawali膰! - Wytrzeszczonymi oczami patrzy艂 na migaj膮ce cyferki. - Sze艣膰 metr贸w. Pi臋膰. Co jest, kurwa?!

Spojrza艂 na Ripley, Ripley na niego i w tym samym momencie uderzy艂a ich jedna ta sama my艣l. Zadarli g艂owy i wycelowali detektory w sufit. Pisk obu namiernik贸w przeszed艂 w odr臋twiaj膮ce crescendo.

Hicks wdrapa艂 si臋 na szafk臋. Przewiesi艂 strzelb臋 przez rami臋, luf膮 miotacza p艂omieni uni贸s艂 jedn膮 z d藕wi臋koch艂onnych p艂yt, kt贸rymi wy艂o偶ono sufit i za艣wieci艂 do 艣rodka latark膮.

Ujrzeli widok, jakiego w najdzikszych koszmarach nie wymy艣li艂by sam Dante. Ani Poe w upiornym napadzie nie kontrolowanego delirium.

13.

W kanale serwisowym mi臋dzy podwieszonym sufitem akustycznym a dachem k艂臋bili si臋 obcy. By艂o ich zbyt wielu, 偶eby nad膮偶y艂 liczy膰. Jak nietoperze wisia艂y na rurach i belkach stropowych, i l艣ni膮c metalicznie, pe艂z艂y ku 艣wiat艂u latarki. Widzia艂 je wsz臋dzie, jak daleko si臋ga艂 wzrokiem.

Nie potrzebowa艂 namiernika, 偶eby wyczu膰 ruch z ty艂u. Kiedy wykona艂 b艂yskawiczny obr贸t, w 艣wietle latarki ujrza艂 monstrum czyhaj膮ce ledwie o metr dalej. Hicks pochyli艂 natychmiast g艂ow臋 i szpony zdolne rozedrze膰 metal przeora艂y mu grzbiet os艂oni臋ty pancern膮 kamizelk膮.

Kiedy stoczy艂 si臋 z szafki na pod艂og臋, armia obcych oderwa艂a si臋 en masse od belek i rur i ci臋偶arem setek cia艂 napar艂a na podwieszony sufit. W膮t艂e p艂yciny p臋k艂y i obsypuj膮c wszystkich deszczem od艂amk贸w, ust膮pi艂y - koszmarne stworzenia spad艂y do bloku operacyjnego. Newt przera藕liwie krzykn臋艂a, Hudson otworzy艂 ogie艅, a Vasquez wspomaga艂a go miotaczem p艂omieni. Ripley przycisn臋艂a dziewczynk臋 do siebie i zacz臋艂a si臋 chwiejnie wycofywa膰. Tu偶 przy niej stan膮艂 Gorman, kt贸rego strzelba plu艂a nieprzerwan膮 strug膮 pocisk贸w. Nikt nie mia艂 czasu zauwa偶y膰, 偶e Burke rzuci艂 si臋 w stron臋 jedynego nie zablokowanego korytarza, 艂膮cz膮cego blok sterowniczy ze skrzyd艂em medycznym.

Miotacze p艂omieni po偶era艂y jednego obcego po drugim i o艣wietla艂y i艣cie piekielny chaos. P艂on膮ce stwory wpada艂y na siebie i ob艂膮kanie skrzecza艂y, wzmagaj膮c po偶og臋 i zamieszanie. Szale艅cze odg艂osy, jakie w贸wczas wydawa艂y, przypomina艂y raczej krzyk gniewu ni偶 b贸lu. Z nadpalonych cia艂 la艂 si臋 kwas. Wy偶era艂 w pod艂odze olbrzymie dziury, przez co walka by艂a jeszcze niebezpieczniejsza.

- Do skrzyd艂a medycznego! - Ripley cofa艂a si臋 wolno, tul膮c do siebie Newt. - Do skrzyd艂a medycznego! - Skoczy艂y w stron臋 przej艣cia.

艢ciany rozmazywa艂y si臋 jej przed oczyma, ale przynajmniej sufit nie spad艂 im na g艂ow臋. Ca艂膮 uwag臋 skupi艂a na korytarzu, na tym, co widzia艂a przed sob膮. Mign膮艂 jej Burke, kt贸ry w艂a艣nie zasuwa艂 ci臋偶kie drzwi prowadz膮ce do laboratorium. Ripley dopad艂a ich i chwyci艂a za d藕wigni臋 dociskow膮 w chwili, Burke zablokowa艂 j膮 od 艣rodka.

- Burke! Otw贸rz drzwi! Otw贸rz drzwi, Burke!

Newt schowa艂a si臋 za Ripley i poci膮gn臋艂a j膮 za spodnie. Wskaza艂a w g艂膮b korytarza.

- Patrz!

W ich stron臋 kroczy艂 obcy. By艂 wielki, olbrzymi. Ripley unios艂a dr偶膮cymi r臋kami strzelb臋, pr贸buj膮c w u艂amku sekundy przypomnie膰 sobie wszystko, czego nauczy艂 j膮 Hicks. Wycelowa艂a prosto w l艣ni膮c膮, chitynowat膮 pier艣 i nacisn臋艂a spust.

Bro艅 milcza艂a.

Nadchodz膮ce monstrum wyartyku艂owa艂o w艣ciek艂y syk i rozwar艂o zewn臋trzne szcz臋ki ociekaj膮ce 艣lin膮. Spokojnie, tylko spokojnie, powtarza艂a sobie w duchu. Nie nawal, Ripley, nie teraz... Sprawdzi艂a bezpiecznik. Strzelba by艂a gotowa do strza艂u. Zerkn臋艂a na magazynek. Pe艂ny. Newt przylgn臋艂a rozpaczliwie do jej nogi i zacz臋艂a kwili膰. R臋ce Ripley trz臋s艂y si臋 tak mocno, 偶e omal nie wypu艣ci艂a broni.

Obcy by艂 tu偶-tu偶, gdy przypomnia艂a sobie, 偶e pierwszy nab贸j nale偶y wprowadzi膰 do lufy r臋cznie. B艂yskawicznie prze艂adowa艂a i konwulsyjnym szarpni臋ciem zacisn臋艂a palec na spu艣cie. Strzelba wypali艂a prosto w pysk obcego i pocisk odrzuci艂 go do ty艂u. Ripley odwr贸ci艂a si臋 i w instynktownym ge艣cie obronnym szybko zas艂oni艂a twarz; ten odruch mieli ju偶 we krwi. Lecz gigantyczna energia pocisku odpalonego z niewielkiej odleg艂o艣ci cisn臋艂a monstrum tak daleko, 偶e tryskaj膮cy kwas ich nie dosi臋gn膮艂.

Zamortyzowany odrzut broni by艂 jeszcze na tyle silny, 偶e Ripley straci艂a r贸wnowag臋 i upad艂a na drzwi. W uszach jej dzwoni艂o. Bliska eksplozja chwilowo j膮 o艣lepi艂a, wi臋c mruga艂a nieprzytomnie oczyma, usi艂uj膮c odzyska膰 zdolno艣膰 normalnego widzenia.

W sali operacyjnej Hicks podni贸s艂 wzrok w chwili, gdy skoczy艂 na niego jeden z atakuj膮cych stwor贸w. Uderzenie pocisku odrzuci艂o besti臋 na p艂on膮c膮 szafk臋. J臋zory ognia buchaj膮ce z miotaczy p艂omieni uruchomi艂y system przeciwpo偶arowy i blok operacyjny ton膮艂 w sztucznym deszczu. Strugi wody omywa艂y kaprala i przemacza艂y walcz膮cych 偶o艂nierzy. Woda dosta艂a si臋 te偶 do g艂贸wnego komputera kolonii i ca艂kowicie go zniszczy艂a. Ale przynajmniej nie zbiera艂a si臋 pod nogami; w posadzce zia艂o tyle dziur po kwasie, 偶e niemal natychmiast nimi sp艂ywa艂a. Syrena rycza艂a z bezrozumnym uporem, przez co 偶o艂nierze ledwo si臋 s艂yszeli. O jakiejkolwiek wsp贸lnej taktyce obronnej nie mog艂o by膰 nawet mowy. Hudson wrzeszcza艂 ile si艂 w p艂ucach. Jego piskliwy g艂os ni贸s艂 si臋 ponad zawodzenie syreny.

- Uciekajmy! Uciekajmy! Szybciej!

- Hudson! Do skrzyd艂a medycznego! - krzykn膮艂 Hicks. Rozpaczliwie machn膮艂 r臋k膮 w stron臋 korytarza. - T臋dy! Biegiem!

Hudson obr贸ci艂 si臋 w jego stron臋 i w tym momencie p臋k艂a pod nim pod艂oga. Z otworu wychyn臋艂y szponiaste ramiona, trzy pot臋偶ne palce chwyci艂y go za kostk臋 u nogi i 艣ci膮gn臋艂y w d贸艂. Z ty艂u spad艂o na niego drugie monstrum i w u艂amku sekundy Hudson znikn膮艂 w otch艂ani ukrytego pod posadzk臋 tunelu. Hicks pos艂a艂 w otw贸r kr贸tk膮 seri臋 ze strzelby impulsowej i zacz膮艂 ucieka膰, maj膮c nadziej臋, 偶e trafi艂 nie tylko napastnik贸w, ale i przyjaciela. Vasquez i Gorman biegli tu偶 na nim. Vasquez os艂ania艂a odwr贸t lawin膮 morderczego ognia. Ripley zmaga艂a si臋 z zablokowan膮 d藕wigni膮, gdy Newt poci膮gn臋艂a j膮 za rami臋. Dziewczynka wskazywa艂a w milczeniu miejsce, gdzie le偶a艂 krwawi膮cy, na wp贸艂 rozerwany pociskiem obcy. Monstrum usi艂owa艂o wsta膰, by zn贸w na nie ruszy膰. Wzdrygaj膮c si臋 przed b艂yskiem strza艂u i grzmotem eksplozji, Ripley nacisn臋艂a spust po raz drugi. Lufa strzelby odbi艂a do g贸ry. Newt zas艂oni艂a sobie uszy. Potw贸r znieruchomia艂 na dobre.

Z ty艂u dobieg艂 j膮 czyj艣 g艂os.

- Nie strzelaj! Nie strzelaj!

W k艂臋bach dymu i py艂u zmaterializowali si臋 Hicks, Gorman i Vasquez. Byli przemoczeni i uwalani brudem.

Ripley wskaza艂a drzwi.

- Zamkni臋te. - Nie musia艂a wyja艣nia膰 dlaczego.

Hicks skin膮艂 tylko g艂ow膮.

- Odsu艅 si臋.

Wyj膮艂 zza pasa palnik, kt贸ry by艂 miniaturow膮 wersj膮 palnika, jakiego u偶ywa艂a Vasquez przy drzwiach przeciwpo偶arowych i w bloku operacyjnym. Wzi膮艂 si臋 do roboty.

Na ko艅cu korytarza ujrzeli makabryczne sylwetki obcych. Ripley zastanawia艂a si臋, w jaki spos贸b tak szybko i skutecznie tropi艂y swoje ofiary. Nie mia艂y widocznych oczu, uszu ani nozdrzy. Jaki艣 specjalny, nieznany rodzaj organ贸w sensorycznych? By膰 mo偶e pewnego dnia naukowcy zrobi膮 sekcj臋 jednego z tych potwor贸w i znajd膮 odpowied藕. Tak, pewnego dnia, ale ju偶 po jej 艣mierci, bo nie zamierza艂a by膰 przy tym obecna.

Vasquez odda艂a miotacz Gormanowi, zdj臋艂a z ramienia strzelb臋, wyj臋艂a z torby kilka jajowatych przedmiot贸w i wsun臋艂a je w doln膮 luf臋 strzelby.

Gorman wyba艂uszy艂 oczy i szybko si臋 cofn膮艂.

- Hej, nie mo偶esz tu u偶ywa膰 granat贸w!

- Tak jest! To pogwa艂cenie regulaminu walk bezpo艣rednich. Naruszam paragraf dziewi臋膰dziesi膮t pi臋膰, sze艣膰, siedem i osiem. Postaw mnie do raportu. - Wycelowa艂a bro艅 w nadchodz膮c膮 zgraj臋 obcych. - Kici-kici! Macie ode mnie prezencik! - Prze艂adowa艂a, wypali艂a i odwr贸ci艂a lekko g艂ow臋.

Granat wybuch艂 z tak potworn膮 si艂膮, 偶e Ripley si臋 zachwia艂a, a Vasquez omal nie upad艂a. P艂omie艅 eksplozji o艣wietli艂 ubrudzon膮 twarz operatorki elpeemu i Ripley by艂a pewna, 偶e dostrzeg艂a na jej ustach szyderczy u艣miech. Hicks drgn膮艂. Nie kontrolowany p艂omie艅 palnika zachybota艂 i skoczy艂 do g贸ry. Kapral doszed艂 szybko do siebie i podj膮艂 prac臋.

Zamek ust膮pi艂 w chwil臋 p贸藕niej i wpad艂 z trzaskiem do laboratorium. Hicks przypi膮艂 palnik do uprz臋偶y bojowej, wsta艂 i otworzy艂 kopni臋ciem drzwi. Posypa艂 si臋 deszcz kropel roztopionego metalu. Zignorowa艂 je. Jego koledzy r贸wnie偶. Przywykli tylko do unikania rozbryzg贸w 偶r膮cego kwasu.

Hicks obr贸ci艂 g艂ow臋 i pozwalaj膮c sobie na sekund臋 zw艂oki krzykn膮艂:

- Dzi臋ki, Vasquez! Teraz jestem ju偶 kompletnie g艂uchy!

Ze zdziwieniem tak prawdziwym i serdecznym jak jej 艂agodna natura Vasquez przytkn臋艂a d艂o艅 do ucha i wrzasn臋艂a:

- 呕e co?!

Wpadli do zrujnowanej przybud贸wki medlabu. Vasquez jak zwykle ostatnia. Zasun臋艂a do po艂owy drzwi, wycelowa艂a strzelb臋 w kierunku obcych i trzy razy szybko nacisn臋艂a spust. Na chwil臋 przed wybuchem pierwszego granatu zatrzasn臋艂a drzwi i zacz臋艂a ucieka膰. Odg艂os potr贸jnej eksplozji zabrzmia艂 jak d藕wi臋k gigantycznego gongu. Ci臋偶kie metalowe wrota wypaczy艂y si臋 i wygi臋艂y.

Ripley by艂a ju偶 na drugim ko艅cu przybud贸wki. Chwyci艂a za d藕wigni臋 drzwi. Zamkni臋te. Zupe艂nie jej to nie zaskoczy艂o. Wyj臋艂a palnik, tymczasem Hicks spawa艂 drzwi, kt贸rymi weszli do sali.

Burke dotar艂 do centralnego laboratorium. Cofa艂 si臋 id膮c po ciemnej pod艂odze. Nie, tym razem nie 偶adnych dyskusji o hipotetycznej niesprawiedliwo艣ci, nie b臋dzie grzecznej wymiany zda艅. Zastrzel膮 go na miejscu. Mo偶e nie Hicks, nie Gorman, ale nic nie powstrzyma Hudsona i tej wariatki Vasquez.

Ci臋偶ko dysz膮c stan膮艂 przy drzwiach prowadz膮cych do g艂贸wnego kompleksu. Je艣li obcy s膮 poch艂oni臋ci rozpraw膮 z jego by艂ymi kolegami, mia艂 jeszcze szans臋, mog艂o mu si臋 uda膰, mimo 偶e wszystko si臋 tak straszliwie pogmatwa艂o. M贸g艂 przemkn膮膰 chy艂kiem go g艂贸wnego kompleksu kolonii i trzymaj膮c si臋 jak najdalej od miejsca walki, obej艣膰 budynki i dotrze膰 do l膮dowiska. Bishop jest uleg艂y i jak ka偶dy dobry syntetyk sk艂onny do wys艂uchania g艂osu rozs膮dku. Mo偶e Burke przekona go, 偶e wszyscy zgin臋li...? Je艣li zdo艂a wykr臋ci膰 ma艂y semantyczny numer i uszkodzi jego radioodbiornik - 偶eby nikt nie m贸g艂 nawi膮za膰 z nim kontaktu i zaprzeczy膰 s艂owom Burke'a - nie b臋d膮 mieli innego wyj艣cia, jak natychmiast wystartowa膰. I je偶eli wypowie rozkaz kategorycznie i z moc膮, je偶eli nie b臋dzie nikogo, kto przedstawi艂by logiczne kontrargumenty, Bishop na pewno go pos艂ucha.

Si臋gn膮艂 do d藕wigni. R臋ka zastyg艂a w powietrzu. Bo d藕wignia ju偶 si臋 obraca艂a! Obraca艂a si臋 sama! Niemal sparali偶owany strachem zatoczy艂 si臋 chwiejnie do ty艂u. Kto艣 otwiera艂 drzwi z drugiej strony. Wolno, bardzo wolno...

Ripley, Vasquez, Hicks i Newt, kt贸rzy wci膮偶 tkwili w przybud贸wce, nie s艂yszeli g艂o艣nego trzasku opadaj膮cego 偶膮d艂a.

„Prezencik” Vasquez oczy艣ci艂 korytarz na tyle, 偶e Hicks zd膮偶y艂 sko艅czy膰 spawanie. Da艂o im to kilka kr贸tkich minut, nic wi臋cej, i znaczy艂o tyle co powstrzymuj膮cy gest r臋ki. Kapral cofn膮艂 si臋 i szykowa艂 bro艅 do ostatecznej konfrontacji. Nagle co艣 gruchn臋艂o w drzwi, wybrzuszaj膮c je na 艣rodku. Drugi cios. Metal j臋kn膮艂, zapiszcza艂 i drzwi zacz臋艂y oddziela膰 si臋 od framugi.

Newt poci膮gn臋艂a Ripley za r臋k臋. Raz i drugi, z uporem, Ripley oderwa艂a w ko艅cu wzrok od ust臋puj膮cej barykady i spojrza艂a na dziewczynk臋.

- Chod藕my! T臋dy! - Newt ci膮gn臋艂a Ripley w stron臋 przeciwleg艂ej 艣ciany.

- Nic z tego, Newt. Ledwo wesz艂am do twojej kryj贸wki. A oni maj膮 kamizelki pancerne i s膮 ode mnie wi臋ksi. Nie uda im si臋 tam wcisn膮膰.

- Nie t臋dy - odrzek艂a niecierpliwie Newt. - Jest inne przej艣cie.

Za biurkiem widnia艂 ciemny prostok膮t kana艂u wentylacyjnego. Newt otworzy艂a z wpraw膮 skobel i rozwar艂a krat臋 na o艣cie偶. Pochyli艂a si臋 i znikn臋艂aby w tunelu, gdyby Ripley nie wyci膮gn臋艂a jej z powrotem.

Dziewczynka spojrza艂a z rozdra偶nieniem.

- Przecie偶 wiem, dok膮d id臋.

- Na pewno, nie w膮tpi臋, Newt. Po prostu nie p贸jdziesz pierwsza.

- Ale przedtem zawsze wchodzi艂am pierwsza.

- Przedtem nie by艂o tu mnie i przedtem nie 艣ciga艂y ci臋 wszystkie potwory z Acherona, kochanie.

Podesz艂a do Gormana i nim zd膮偶y艂 zaprotestowa膰, wcisn臋艂a mu do r膮k strzelb臋 i zabra艂a miotacz p艂omieni. Pieszczotliwie potarga艂a w艂osy Newt, ukl臋k艂a i z trudem wesz艂a do szybu. Ciemno艣膰. Dot膮d nie znana. Przez chwil臋 czu艂a si臋 tam jak w towarzystwie starego, dobrego przyjaciela.

Zerkn臋艂a za siebie

- Zawo艂aj tamtych. I trzymaj si臋 tu偶 za mn膮.

Newt kiwn臋艂a energicznie g艂贸wk膮 i znikn臋艂a. Wr贸ci艂a po kilku sekundach i przywar艂a do n贸g Ripley. Ripley zacz臋艂a pe艂zn膮膰. Za dziewczynk膮 weszli do 艣rodka Hicks, Gorman i Vasquez. Mieli na sobie obszerne pancerze, taszczyli wielkie strzelby, wi臋c by艂o im trudno, ale wszyscy zdo艂ali wcisn膮膰 si臋 do tunelu. Vasquez zatrzasn臋艂a krat臋.

Gdyby nieco dalej szyb rozdziela艂 si臋 na w臋偶sze kana艂y, gdyby si臋 nagle zw臋zi艂, byliby w pu艂apce. Lecz Ripley wcale si臋 tym nie martwi艂a - darzy艂a Newt wielkim zaufaniem. Je艣li natomiast mia艂oby doj艣膰 do najgorszego, zd膮偶膮 wymieni膰 grzeczne po偶egnania, poci膮gn膮膰 losy i wybra膰 tego, kto zada coup de gr芒ce. Jeszcze jedno zerkni臋cie za siebie. Newt by艂a tu偶 za ni膮.

Ba! Nawet bli偶ej. Wprawiona w cz臋stych w臋dr贸wkach labiryntem tuneli i szyb贸w, dziewczynka wci膮偶 wpe艂za艂a Ripley na nogi.

- Szybciej - ponagla艂a nieustannie. - Nie mo偶esz szybciej?

- Robi臋, co mog臋. Jestem za du偶a, Newt. Oni te偶. I nie mamy twojego do艣wiadczenia. Na pewno wiesz, gdzie jeste艣my?

- Oczywi艣cie, 偶e wiem. - W jej g艂osiku zabrzmia艂a nutka 艂agodnej pogardy, jak gdyby Ripley zapyta艂a o co艣 najprostszego pod s艂o艅cem.

- I wiesz, jak si臋 st膮d dosta膰 do l膮dowiska?

- No jasne. Ca艂y czas prosto. Troch臋 dalej szyb przechodzi w du偶y tunel. Wtedy skr臋cimy w lewo.

- W du偶y tunel?! - wykrzykn膮艂 Hicks; metalowe 艣ciany a偶 zawibrowa艂y. - Dziewczyno, jak wr贸cimy do domu, kupi臋 ci najwi臋ksz膮 lalk臋, jak膮 kiedykolwiek widzia艂a艣! Albo co tylko zechcesz!

- Wystarczy 艂贸偶eczko, panie Hicks.

I rzeczywi艣cie, dziewczynka mia艂a racj臋. Po kilku minutach szybkiego pe艂zni臋cia dotarli do g艂贸wnego kana艂u wentylacyjnego kolonii. By艂 tam, gdzie zgodnie ze wskaz贸wkami Newt mia艂 by膰. W dodatku na tyle obszerny, 偶e mogli wsta膰, skuli膰 si臋 i w takiej pozycji i艣膰 dalej. I szli teraz znacznie szybciej. R臋ce i kolana wreszcie odetchn臋艂y; niemal krzycza­艂y z bolesnej rado艣ci. Od czasu do czasu Ripley uderza艂a g艂ow膮 w niski sufit, ale przecie偶 sz艂a, w miar臋 normalnie sz艂a i czu艂a tak wielk膮 ulg臋, 偶e nie zwraca艂a na to uwagi.

Chocia偶 przyspieszyli kroku, Newt z 艂atwo艣ci膮 za nimi nad膮偶a艂a. Gdy przechodzili pod d藕wigarami, doro艣li musieli si臋 schyla膰, a ona bieg艂a dalej. W zamkni臋tym tunelu kami­zelki wydawa艂y dono艣ny 艂oskot, ale stwierdzili, 偶e w tej sy­tuacji szybko艣膰 jest wa偶niejsza ni偶 zachowanie ciszy. Wie­dzieli ju偶 przynajmniej tyle, 偶e obcy kiepsko s艂ysz膮 i lokali­zuj膮 ofiary za pomoc膮 w臋chu.

Doszli do skrzy偶owania dw贸ch kana艂贸w o du偶ej 艣redni­cy. Ripley zwolni艂a, pos艂a艂a w g艂膮b nich profilaktyczn膮 salw臋 z miotacza p艂omieni i metodycznie oczy艣ci艂a ogniem wn臋­trze. P贸藕niej spyta艂a:

- Kt贸r臋dy teraz?

Newt nie zastanawia艂a si臋 ani sekundy. - T臋dy.

Ripley ruszy艂a w prawo. Szyb by艂 nieco w臋偶szy ni偶 kana艂 g艂贸wny, mimo to szerszy ni偶 ten, kt贸rym uciekali ze skrzyd艂a medycznego.

Parli naprz贸d, a Hicks id膮cy za Ripley i Newt wo艂a艂 do mikrofonu:

- Bishop, tu Hicks. Czy mnie s艂yszysz? Czy mnie s艂y­szysz? Bishop, tu Hicks, Over.

Pocz膮tkowo odpowiada艂a mu tylko cisza, ale jego wy­trwa艂o艣膰 zosta艂a w ko艅cu nagrodzona zniekszta艂conym, lecz rozpoznawalnym g艂osem:

- Tak s艂ysz臋 ci臋. Ale kiepsko.

- Dobre i to - odrzek艂 Hicks. - Kiedy podejdziemy bli偶ej, odbi贸r si臋 polepszy. Idziemy do l膮dowiska. Kana艂ami wentylacyjnymi. St膮d kiepska s艂yszalno艣膰. Co u ciebie?

- Dobrze i 藕le. Wiatr si臋 wzm贸g艂. I to bardzo. Ale prom jest ju偶 w drodze. Przed chwil膮 Sulaco potwierdzi艂 zrzut. Przybli偶ony czas l膮dowania: za oko艂o szesna艣cie mi­nut. W tej wichurze strasznie trudno mi si臋 nim steruje... ­G艂o艣ny elektroniczny ryk zag艂uszy艂 ostatni fragment wypo­wiedzi.

- Co to by艂o? - Hicks manipulowa艂 pokr臋t艂ami ko­munikatora. Powt贸rz, Bishop. Wiatr?

- Nie. To stacja procesora atmosferycznego. Awaryjny system ch艂odzenia nie wytrzymuje. Kr贸tko stoicie z czasem, panie kapralu. Nie zatrzymujcie si臋 przypadkiem na lunch.

Hicks wyszczerzy艂 w ciemno艣ci z臋by. Nie wszystkie syn­tetyki zaprogramowano tak, by mia艂y poczucie humoru. I nie wszystkie wiedzia艂y, jak z niego zrobi膰 u偶ytek. Bishop nale偶a艂 do wyj膮tk贸w.

- Spokojna g艂owa. Nikt z nas nie ma teraz ochoty na jedzenie. Zd膮偶ymy. Zosta艅 na odbiorze. Over.

Zaj臋ty rozmow膮, omal nie wpad艂 na Newt. Dziewczynka znieruchomia艂a. Spojrza艂 ponad jej ramieniem. Ripley te偶 si臋 zatrzyma艂a.

- Co jest? - spyta艂. - Co艣 nie tak?

- Nie jestem pewna... - Sklepiona ciemno艣膰 upiornie zniekszta艂ca艂a jej g艂os. - Przysi臋g艂abym, 偶e widzia艂am... Tam!

Daleko, tu偶 na granicy zasi臋gu 艣wiat艂a latarki Hicks wy­patrzy艂 ohydn膮 sylwetk臋 obcego: Niczym gibka 艂asica, mon­strum zdo艂a艂o rozp艂aszczy膰 swe cielsko tak, by wej艣膰 do ciasnego szybu. Za besti膮 dostrzeg艂 jaki艣 ruch: pe艂z艂y za ni膮 nast臋pne.

- Wycofa膰 si臋! - wrzasn臋艂a Ripley. - Do ty艂u! Do ty艂u!

Wszyscy usi艂owali spe艂ni膰 rozkaz, a poniewa偶 tunel by艂 w膮ski, bez艂adnie na siebie wpadali. W szybie zabrzmia艂o przeci膮g艂e, metaliczne echo: spanggg i rozerwana krata os艂a­niaj膮ca wej艣cie ust膮pi艂a. Przez otw贸r wpe艂za艂a zawzi臋ta be­stia. Ripley zsun臋艂a z ramienia miotacz i sk膮pa艂a w ogniu tunel za nimi. Widzieli, 偶e to tylko tymczasowe zwyci臋stwo. Byli w pu艂apce.

Vasquez pochyli艂a si臋 na bok i zadar艂a g艂ow臋.

- Pionowy szyb - meldowa艂a. - Bez klamer, bez uchwyt贸w. - M贸wi艂a kr贸tkimi, tre艣ciwymi zdaniami. ­Jak wypolerowany. Za g艂adki, 偶eby go pokona膰 stylem ko­minowym.

Hicks odpi膮艂 palnik, trzasn膮艂 prze艂膮cznikiem i zacz膮艂 ci膮膰 艣cian臋 szybu. Na kamizelk臋 sp艂ywa艂y mu krople roztopione­go metalu. Deszcz iskier rozprasza艂 ciemno艣膰, wype艂niaj膮c korytarz trupiobladym 艣wiat艂em. Miotacz Vasquez rykn膮艂 ogniem po raz wt贸ry i zgas艂.

- Ko艅czy si臋 paliwo - oznajmi艂a.

Horda obcych by艂a coraz bli偶ej. Pe艂zli wolno; w膮ski szyb utrudnia艂 im ruchy.

Hicks wyci膮艂 dwie trzecie otworu, gdy nagle p艂omie艅 palnika zamigota艂 i zgas艂. Kln膮c cicho, kapral zapar艂 si臋 ple­cami o przeciwleg艂膮 艣cian臋 i mocno kopn膮艂. Metalowy p艂at wygi膮艂 si臋 nieco. Hicks kopn膮艂 jeszcze raz i 艣ciana ust膮pi艂a. Nie sprawdzaj膮c, co jest po drugiej stronie, chwyci艂 strzelb臋 i znikn膮艂 w otworze, by...

...wychyn膮膰 w ciasnym kanale serwisowym, pe艂nym gru­bych rur i nagich przewod贸w. Nie zwa偶aj膮c na wci膮偶 jeszcze gor膮ce kraw臋dzie wyci臋tego przej艣cia, wci膮gn膮艂 do 艣rodka Newt. Za Newt wesz艂a Ripley i chcia艂a pom贸c Gormanowi. Gorman zawaha艂 si臋 widz膮c, 偶e miotacz Vasquez przesta艂 dzia艂a膰. Vasquez odrzuci艂a go i si臋gn臋艂a po rewolwer.

Nad g艂ow膮 wyczu艂a jaki艣 ruch. W pionowym szybie ujrza艂a groteskowo sp艂aszczon膮 sylwetk臋 obcego. Spada艂 wprost na ni膮. Vasquez przetoczy艂a si臋 na bok, otwieraj膮c jednocze艣nie ogie艅 z broni r臋cznej. Ma艂okalibrowe pociski raz po raz przeszywa艂y chitynowaty korpus, ale bestia wci膮偶 si臋 ku niej gramoli艂a, chc膮c j膮 u偶膮dli膰. Vasquez odchyli艂a b艂yskawicznie g艂ow臋 i 偶膮d艂o utkwi艂o w metalowej 艣cianie tu偶 obok jej policzka. Nie przestawa艂a strzela膰. Kopniakami od­pycha艂a od siebie drgaj膮cy ogon i pot臋偶ne 艂apy obcego.

W ko艅cu dosi臋g艂a j膮 struga morderczej cieczy. Kwas przepali艂 pancern膮 kamizelk臋 i w偶ar艂 si臋 w udo. Vasquez ci­cho j臋kn臋艂a.

Gorman znieruchomia艂. Zerkn膮艂 na Ripley. - S膮 tu偶 za nami. Uciekajcie - rzuci艂.

Ich oczy spotka艂y si臋 na kr贸ciutk膮 chwil臋, a potem Rip­ley ruszy艂a biegiem w g艂膮b tunelu serwisowego, ci膮gn膮c za sob膮 Newt. Hicks bieg艂 za nimi. Zwleka艂, spogl膮da艂 w stron臋 wyci臋tego przej艣cia. Z nadziej膮. Ze smutnym prze艣wiadcze­niem.

Gorman podczo艂ga艂 si臋 do unieruchomionej Vasquez. Gdy do niej dotar艂, ujrza艂 stru偶k臋 dymu wij膮c膮 si臋 z dziury w pancerzu i poczu艂 mdl膮cy od贸r strawionego kwasem cia艂a. Chwyci艂 j膮 za uprz膮偶 i zacz膮艂 ci膮gn膮膰 do przej艣cia.

Za p贸藕no. Pierwsza z bestii nadci膮gaj膮cych z tamtej strony min臋艂a ju偶 wyci臋ty przez Hicksa otw贸r. Gorman zwolni艂 uchwyt i spojrza艂 na nog臋 Vasquez. W miejscu, gdzie kwas prze偶ar艂 uprz膮偶, pancerz i cia艂o, biela艂a naga ko艣膰.

Vasquez podnios艂a oczy i spojrza艂a na niego szklistym wzrokiem:

- Zawsze by艂e艣 g艂upcem, Gorman - powiedzia艂a chrapliwym szeptem.

Zacisn臋艂a palce na jego d艂oni. Po偶egnalny u艣cisk. U艣cisk specjalny. U艣cisk tylko dla wybranych. Gorman odwzajem­ni艂 go najlepiej, jak umia艂. Potem wr臋czy艂 jej dwa granaty i odbezpieczy艂 dwa dla siebie. Bestie z Acherona by艂y coraz bli偶ej. Nadci膮ga艂y z obu stron. Gorman wykrzywi艂 usta w u艣miechu i podni贸s艂 jeden z sycz膮cych cicho granat贸w. Vasquez z trudem zrobi艂a to samo. Nie mia艂a ju偶 si艂.

- Twoje zdrowie - szepn膮艂.

Nie umia艂 powiedzie膰, czy u艣miechn臋艂a si臋 do niego, czy nie, bo zamkn膮艂 oczy. Ale czu艂, 偶e tak, 偶e pos艂a艂a mu 艣mier­telny u艣miech. Co艣 ostrego i twardego uderzy艂o go w plecy. Nie odwr贸ci艂 g艂owy, 偶eby sprawdzi膰 co.

- Na zdrowie... - wyszepta艂 i w ostatnim toa艣cie tr膮ci艂 granatem granat Vasquez.

Ripley, Newt i Hicks p臋dzili przed siebie. Za nimi roz­b艂ys艂a nagle s艂oneczna kula i chocia偶 byli daleko od otworu, kt贸ry kapral wyci膮艂 w 艣cianie, dosi臋g艂a ich monstrualna fala poczw贸rnej eksplozji. Zako艂ysa艂 si臋 ca艂y szyb. Newt utrzy­ma艂a r贸wnowag臋 i wyprzedzi艂a doros艂ych. Ripley i Hicks ledwo za ni膮 nad膮偶ali.

- T臋dy! T臋dy! - krzycza艂a podniecona. - Szybciej! Jeste艣my ju偶 prawie na miejscu!

- Newt, zaczekaj!

Ripley spr贸bowa艂a wyd艂u偶y膰 krok, 偶eby dogoni膰 dzie­wczynk臋. Serce wali艂o jej jak m艂otem, p艂uca protestowa艂y bole艣nie przy ka偶dym oddechu, oczy zasz艂y jej mg艂膮, lecz wci膮偶 wyczuwa艂a za sob膮 obecno艣膰 kaprala. Buty Hicksa dudni艂y o metal jak t艂oki maszyny parowej. Chocia偶 mia艂 na sobie ci臋偶k膮 kamizelk臋, najpewniej m贸g艂by Ripley wyprze­dzi膰. Nawet nie pr贸bowa艂. Trzyma艂 si臋 z ty艂u, 偶eby os艂ania膰 odwr贸t i odeprze膰 ewentualny atak.

Korytarz rozwidla艂 si臋. Na pocz膮tku lewej odnogi Ripley ujrza艂a w膮sk膮 rynn臋 wentylacyjn膮, kt贸ra bieg艂a do g贸ry pod k膮tem czterdziestu pi臋ciu stopni. Sta艂a przy niej Newt i wy­machiwa艂a gor膮czkowo r臋kami.

- Tutaj! T臋dy wychodzimy!

Dzi臋kuj膮c Bogu za kr贸ciutk膮 chwil臋 wytchnienia Ripley zatrzyma艂a si臋, 偶eby zbada膰 przej艣cie. By艂o strome, ale nie­zbyt d艂ugie. Na ko艅cu rynny dostrzeg艂a blade 艣wiate艂ko. S艂ysza艂a te偶 wiatr dm膮cy na zewn膮trz. Brzmia艂o to tak, jakby kto艣 wydmuchiwa艂 powietrze nad szyjk膮 gigantycznej butel­ki. W g艂adkie 艣cianki szybu wbudowano w膮skie klamry, na kt贸rych mogli oprze膰 stopy.

Spojrza艂a w d贸艂, gdzie rynna przebija艂a pod艂og臋 i znika艂a w czarnej, bezdennej otch艂ani. Nic si臋 tam nie rusza艂o. Nic nie wychyn臋艂o z przepastnych g艂臋bin, by ich zaatakowa膰. Powinni da膰 sobie rad臋.

Postawi艂a nog臋 na pierwszej klamrze i zacz臋艂a si臋 wspi­na膰. Za ni膮 Newt. Z g艂贸wnego korytarza wybieg艂 Hicks. Dziewczynka odwr贸ci艂a g艂ow臋 i pomacha艂a r膮czk膮.

- Tutaj, panie Hicks. To wcale nie tak wysoko. Tylko tak si臋 zdaje. Chodzi艂am t臋dy wiele razy i...

Zardzewia艂a pod wp艂ywem s膮cz膮cej si臋 wody, prze偶arta korodantami zawartymi w nie ob艂askawionej atmosferze planety, klamra nie wytrzyma艂a i p臋k艂a. Newt spad艂a, ale jedn膮 r臋k膮 zdo艂a艂a chwyci膰 si臋 nast臋pnej klamry. Ripley za­par艂a si臋 plecami o niebezpiecznie 艣lisk膮 g艂ad藕 艣ciany i si臋g­n臋艂a w d贸艂. Upu艣ci艂a przy tym latark臋. Obracaj膮c si臋 i odbi­jaj膮c od 艣cianek, latarka poszybowa艂a w g艂膮b rynny. Jej podnosz膮ce na duchu 艣wiate艂ko znikn臋艂o w otch艂ani.

Ripley wyt臋偶y艂a wszystkie si艂y, by dotkn膮膰 Newt cho膰 koniuszkami palc贸w. By艂a pewna, 偶e nie wytrzyma, 偶e zaraz straci rami臋. Ale bez wzgl臋du na to, jak daleko si臋ga艂a, wci膮偶 dzieli艂y je centymetry.

- Riiipleyyy...

Newt nie wytrzyma艂a i zwolni艂a u艣cisk. Hicks run膮艂 na pod艂og臋 i nie zwa偶aj膮c na b贸l towarzysz膮cy upadkowi, wy­ci膮gn膮艂 r臋k臋. Gdy dziewczynka ze艣lizgiwa艂a si臋 w g艂膮b ryn­ny, chwyci艂 j膮 za ko艂nierz obszernej kurtki. Zacisn膮艂 palce i trzyma艂, trzyma艂 ze wszystkich si艂.

Wy艣lizgn臋艂a si臋 z kurtki i spad艂a.

Znikn臋艂a w bezdennej rynnie. Jej przera藕liwy krzyk za­brzmia艂, j臋kliwym echem.

Hicks cisn膮艂 kurtk臋 na bok i spojrza艂 na Ripley. Ich oczy spotka艂y si臋 na sekund臋, zanim Ripley zwolni艂a u艣cisk i po­d膮偶y艂a 艣ladem dziecka. Zje偶d偶a艂a w d贸艂, pr贸buj膮c hamowa膰 stopami i kontrolowa膰 oszala艂y 艣lizg.

Na skrzy偶owaniu z ni偶szym poziomem rynna rozwidla艂a si臋 tak samo jak korytarz, kt贸rym tak niedawno biegli. Po prawej stronie dostrzeg艂a 艣wiat艂o latarki. Balansuj膮c cia艂em, wpad艂a w praw膮 odnog臋.

- Newt! Newt!

Odleg艂y, p艂aczliwy krzyk. 呕a艂osny, zniekszta艂cony wars­twami metalu.

- Mamusiuuu! Gdzie jeste艣?

Ripley ledwo j膮 s艂ysza艂a. Czy偶by dziewczynka zjecha艂a lew膮 odnog膮?

Rynna urywa艂a si臋 w tunelu serwisowym. Na pod艂odze le偶a艂a nie uszkodzona latarka. Ripley schyli艂a si臋 po ni膮 i wtedy zn贸w dobieg艂 j膮 st艂umiony krzyk dziecka.

- Mamusiuuu!

Ripley ruszy艂a przed siebie maj膮c nadziej臋, 偶e idzie w dobrym kierunku. Ob艂膮kany zjazd rynn膮 kompletnie j膮 zdezorientowa艂. Newt krzykn臋艂a jeszcze raz. Jakby ciszej...? Ripley nie by艂a pewna. Zrobi艂a kr膮g. 艢wiat艂o latarki wy艂a­wia艂o z ciemno艣ci tylko brudne i wilgotne 艣ciany. Czu艂a, jak narasta w niej panika. Za ka偶dym rogiem widzia艂a wyszcze­rzone k艂y i o艣linione szcz臋ki, ka偶dy otw贸r by艂 koszmarn膮 paszcz膮. Wtedy przypomnia艂a sobie, 偶e wci膮偶 ma na g艂owie s艂uchawki, 偶e ma przecie偶 komunikator. I przypomnia艂a so­bie o czym艣 jeszcze. O czym艣, co dosta艂a od Hicksa, co nie­d艂ugo potem komu艣 odda艂a.

- Hicks, schod藕 na d贸艂. Musz臋 mie膰 namiernik. Od bransoletki, kt贸r膮 mi da艂e艣. - Przytkn臋艂a r臋ce do ust i krzykn臋艂a w g艂膮b korytarza: - Newt! Zosta艅 na miejscu! Nie ruszaj si臋! Idziemy do ciebie!

Dziewczynka utkwi艂a w podobnej do groty komorze, dok膮d zaprowadzi艂a j膮 lewa odnoga rynny. Sta艂a po pas w wodzie. Komor臋 przecina艂y liczne rury i plastikowe prze­wody. Nik艂e 艣wiat艂o dociera艂o tylko z g贸ry, zza g臋stej kraty. Newt pomy艣la艂a, 偶e mo偶e us艂yszy przez ni膮 g艂os Ripley, i zacz臋艂a si臋 wspina膰.

Rynn膮 zje偶d偶a艂 wielki, p臋katy w贸r. Takie por贸wnanie na pewno by Hicksowi nie schlebia艂o, ale bez wzgl臋du na to, jak naprawd臋 wygl膮da艂, na jego widok Ripley dozna艂a olbrzymiej ulgi. W tym styksowym, upiornym tunelu sama obecno艣膰 drugiego cz艂owieka sprawi艂a, 偶e strach jakby nieco zel偶a艂.

Wyl膮dowa艂 ci臋偶ko, ale pewnie, chwyci艂 strzelb臋 i zdj膮艂 z uprz臋偶y namiernik.

- T臋 bransoletk臋 da艂em tobie - rzuci艂 oskar偶ycielsko, nie odrywaj膮c oczu od detektora.

- A ja da艂am j膮 Newt. Pomy艣la艂am sobie, 偶e b臋dzie jej potrzebowa艂a bardziej ni偶 ja. I mia艂am racj臋. Dobrze si臋 sta­艂o. Inaczej nigdy by艣my jej nie znale藕li. Nawymy艣lasz mi p贸藕­niej. Kt贸r臋dy?

Sprawdzi艂 wska藕niki i ruszy艂 w g艂膮b tunelu. Tunel za­prowadzi艂 ich do cz臋艣ci kana艂u serwisowego, gdzie wci膮偶 by艂 pr膮d, gdzie na 艣cianach i suficie wci膮偶 pali艂y si臋 lampy zasi­lania awaryjnego. Ripley zgasi艂a latark臋. Gdzie艣 w pobli偶u kapa艂a woda. Kapral nie spuszcza艂 wzroku z namiernika. Skr臋ci艂 w lewo.

- T臋dy. Jeste艣my coraz bli偶ej.

Detektor zaprowadzi艂 ich do wielkiej kraty w pod艂odze. I do g艂osu, kt贸ry dochodzi艂 z do艂u.

- Ripley?

- To my, Newt.

- Tutaj! Jestem tutaj, pod wami!

Ripley ukl臋k艂a, oplot艂a palcami 艣rodkow膮 cz臋艣膰 kraty i mocno poci膮gn臋艂a. Bariera nie ust膮pi艂a. Wtedy Ripley spo­strzeg艂a, 偶e krata nie ma zawias贸w, 偶e pr臋ty s膮 przyspawane wprost do pod艂ogi. Nachyli艂a si臋 i w g艂臋bi ujrza艂a zap艂akan膮 twarzyczk臋 Newt. Dziewczynka wyci膮gn臋艂a r臋k臋. Jej male艅­kie palce prze艣lizgn臋艂y si臋 mi臋dzy g臋sto u艂o偶onymi pr臋tami. Ripley u艣cisn臋艂a je, 偶eby doda膰 dziecku otuchy.

- Zjed藕 po rurze na d贸艂, Newt. B臋dziemy musieli prze­ci膮膰 krat臋. Za chwil臋 ci臋 wydostaniemy.

Newt zjecha艂a pos艂usznie na dno komory. Hicks w艂膮czy艂 palnik. Ripley zerkn臋艂a wymownie na zbiornik z paliwem. Ich oczy spotka艂y si臋.

- Wystarczy? - spyta艂a szeptem. Pami臋ta艂a, z jakiej przyczyny miotacz Vasquez zawi贸d艂 w tak krytycznym mo­mencie.

Hicks odwr贸ci艂 wzrok.

- Wystarczy. - Pochyli艂 si臋 i zacz膮艂 ci膮膰 pierwszy pr臋t z utwardzonego stopu.

Newt obserwowa艂a z do艂u deszcz o艣lepiaj膮cych iskier. W tunelu by艂o zimno, a ona zn贸w sta艂a w wodzie. Zagryz艂a wargi, 偶eby powstrzyma膰 艂zy.

Nie widzia艂a po艂yskliwego cielska, kt贸re wychyn臋艂o bez­szelestnie z wody tu偶 za ni膮. Nawet gdyby je zauwa偶y艂a, ni­czego by to nie zmieni艂o. Nie mia艂a dok膮d uciec, nie by艂o tam 偶adnego przewodu wentylacyjnego, gdzie mog艂aby si臋 skry膰. Przez chwil臋 obcy sta艂 nad ni膮 w bezruchu niczym koszmarny wielkolud nad male艅kim krasnoludkiem. Dopie­ro gdy drgn膮艂, Newt wyczu艂a jego obecno艣膰 i b艂yskawicznie si臋 odwr贸ci艂a. Zd膮偶y艂a wyda膰 kr贸tki, urwany okrzyk przera­偶enia i monstrum porwa艂o j膮 w odm臋ty.

Ripley us艂ysza艂a j膮. Us艂ysza艂a te偶 plusk wody i dosta艂a sza艂u. Krata by艂a ju偶 w po艂owie przeci臋ta. Razem z Hicksem kopali j膮 i szarpali, a偶 kilka pr臋t贸w zgi臋艂o si臋 w d贸艂. Jeszcze jedno kopni臋cie i kawa艂 nadpalonego metalu wpad艂 do wo­dy. Nie zwa偶aj膮c na rozgrzane do czerwono艣ci kraw臋dzie, Ripley upad艂a na pod艂og臋, zajrza艂a do komory i 艣ciskaj膮c w r臋ku latark臋, omiot艂a 艣wiat艂em rury i przewody.

- Newt! Newt!

艢wiat艂o odbija艂o si臋 od czarnej tafli. Woda poch艂on臋艂a kilka pr臋t贸w i jej powierzchnia by艂a teraz spokojna i g艂adka. Dziewczynka znikn臋艂a. Jedynym znakiem, 偶e tu przebywa艂a, by艂a Casey. Na oczach bezradnej Ripley g艂owa lalki ton臋艂a w oleistej cieczy,

Hicks musia艂 u偶y膰 wszystkich si艂, 偶eby wyci膮gn膮膰 Ripley z otworu. Walczy艂a, wymachiwa艂a na o艣lep r臋kami, pr贸bu­j膮c uwolni膰 si臋 z jego obj臋膰.

- Nie! Nieeee!

Dzi臋ki swojej masie zdo艂a艂 j膮 wreszcie oderwa膰 od kraty.

- Jej ju偶 nie ma, Ripley - powiedzia艂 z moc膮. - Teraz nic nie mo偶emy zrobi膰. Ani ty, ani ja, ani nikt inny. Chod藕­my.

Rzuci艂 okiem w g艂膮b korytarza. Co艣 si臋 tam chyba rusza­艂o. Nie by艂 pewien, mo偶e to oczy p艂ata艂y mu figle. Ale takie figle mog艂y mie膰 na Acheronie fatalne skutki.

Ripley dosta艂a histerii. Kopa艂a go w艣ciekle nogami, t艂u­k艂a pi臋艣ciami, na przemian krzycza艂a i p艂aka艂a. Musia艂 j膮 podnie艣膰, 偶eby nie wskoczy艂a za Newt do komory. Skok w mroczn膮 otch艂a艅, w czarn膮, zdradliw膮 wod臋 to czyste sa­mob贸jstwo.

- Nie! Nie! Ona 偶yje! Musimy...

- Dobrze! - rykn膮艂 Hicks. - Ona 偶yje. Wierz臋, 偶e tak jest. Ale musimy i艣膰. Teraz! Ju偶! W ten spos贸b nigdy jej nie uratujesz! - Kiwn膮艂 g艂ow膮 w stron臋 otworu. - Newt nie b臋dzie tam na ciebie czeka膰. Za to one b臋d膮. Sp贸jrz. - Wska­za艂 r臋k膮 drugi koniec korytarza. By艂a tam winda. Ripley przesta艂a walczy膰. - Skoro jest tu 艣wiat艂o, winda mo偶e by膰 wci膮偶 czynna. Wyjd藕my st膮d. Jak znajdziemy si臋 na g贸rze, poza zasi臋giem tych bydlak贸w, spr贸bujemy co艣 wymy艣li膰.

Mimo to musia艂 dowlec j膮 do kabiny i wepchn膮膰 do 艣rodka.

Niewyra藕ny ruch, jaki kapral wyczu艂 w g艂臋bi korytarza, przybra艂 kszta艂t atakuj膮cej bestii. Hicks wymaca艂 guzik oznaczony napisem DO G脫RY i wdusi艂 go z tak膮 si艂膮, 偶e omal nie rozgni贸t艂 plastiku. Skrzyd艂a drzwi zacz臋艂y si臋 zamy­ka膰. Niestety, zbyt wolno. Achero艅skie monstrum wbi艂a mi臋dzy nie jedno z olbrzymich ramion. Czujnik wbudowany we framug臋 zabzycza艂 i ku 艣miertelnemu przera偶eniu obojga pasa偶er贸w drzwi zacz臋艂y si臋 wolno otwiera膰. Maszyna nie dostrzeg艂a r贸偶nicy mi臋dzy swoimi a obcym.

O艣liniony potw贸r mia艂 ju偶 na nich run膮膰, gdy Hicks roz­pru艂 go seri膮 ze strzelby impulsowej. Wypali艂 z bliska. Od celu dzieli艂a go zbyt ma艂a odleg艂o艣膰. Przez szczelin臋 w drzwiach trysn臋艂a 偶r膮ca struga, a poniewa偶 kapral zas艂a­nia艂 sob膮 Ripley, kwas chlusn膮艂 na jego pancern膮 kamizelk臋. Na szcz臋艣cie kable i liny, na kt贸rych zwisa艂a klatka d藕wigu, ocala艂y. Winda ruszy艂a niespiesznie do g贸ry, czerpi膮c pr膮d z nadw膮tlonych akumulator贸w.

Hicks rozrywa艂 zatrzaski i spinki mocuj膮ce uprz膮偶. St臋­偶ony kwas wgryza艂 si臋 w tward膮 kamizelk臋. Szale艅cze zma­gania kaprala wyrwa艂y Ripley z odr臋twienia spowodowane­go panik膮. Szarpa艂a zapi臋ciami, zrywa艂a ta艣my, usi艂owa艂a pomaga膰, jak tylko mog艂a. Kwas dotar艂 do piersi i ramienia Hicksa. Kapral krzykn膮艂 z b贸lu i zrzuci艂 kamizelk臋 niczym owad pozbywaj膮cy si臋 chitynowego pancerza. Dymi膮ca uprz膮偶 grzmotn臋艂a o pod艂og臋, a bezlitosny kwas zacz膮艂 w偶e­ra膰 si臋 w metal pod ich stopami. Kabin臋 wype艂ni艂y gryz膮ce opary. Szczypa艂y w oczy, atakowa艂y p艂uca.

Jazda trwa艂a ca艂e wieki. Wreszcie winda zgrzytn臋艂a i za­styg艂a w bezruchu. Kwas prze偶ar艂 ju偶 pod艂og臋. 艢cieka艂 na liny i ko艂a no艣ne.

Wytoczyli si臋 chwiejnie z kabiny. Tym razem to Ripley musia艂a podtrzymywa膰 Hicksa. Zgi臋ty wp贸艂, j臋cza艂 z b贸lu. Z jego piersi wci膮偶 unosi艂 si臋 dym.

- Dasz rad臋, Hicks - szepta艂a. - Jeszcze troch臋. My­艣la艂am, 偶e twardy z ciebie facet. - Wci膮gn臋艂a g艂臋boko po­wietrze, zakaszla艂a, zn贸w odetchn臋艂a. Po st臋ch艂ym odorze przewod贸w wentylacyjnych i tuneli dalekie od idyllicznej 艣wie偶o艣ci powietrze Acherona pachnia艂o jak perfumy. - Je­ste艣my ju偶 prawie na miejscu.

Ujrzeli smuk艂膮, aerodynamiczn膮 sylwetk臋 promu zrzu­towego, kt贸ry schodzi艂 niepewnie do l膮dowania. Niczym czarny anio艂 sp艂ywaj膮cy z niebios 艣lizga艂 si臋 to w lewo, to w prawo, walcz膮c z silnymi podmuchami wiatru szalej膮cego na ma艂ej wysoko艣ci. Ujrzeli te偶 Bishopa. Sta艂 ty艂em do nich. Os艂oni臋ty wie偶膮 kolonijnego nadajnika, czuwa艂 przy konso­lecie zdalnego sterowania i metr po metrze sprowadza艂 prom na ziemi臋. Wreszcie statek usiad艂 ci臋偶ko na asfalcie, zachwia艂 si臋, przesun膮艂 ku grodkowi l膮dowiska, gdzie zastyg艂 w bezru­chu. Niezbyt eleganckie l膮dowanie, fakt, ale je艣li nie liczy膰 wygi臋tej 艂apy podwozia, prom by艂 nie uszkodzony.

Ripley krzykn臋艂a.. Syntetyk odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, jak wychodz膮 z budynku. Po艂o偶y艂 ostro偶nie konsolet臋, przybieg艂 na pomoc, obj膮艂 Hicksa silnym ramieniem i ruszyli w stron臋 promu.

- Ile zosta艂o czasu? - krzykn臋艂a Ripley; jej g艂os gin膮艂 w szalej膮cej wichurze.

- Od groma - Bishop sprawia艂 wra偶enie zadowolone­go. Mia艂 ku temu powody. - Dwadzie艣cia sze艣膰 minut!

- Nie wracamy! - oznajmi艂a, gdy wdrapywali si臋 po

rampie do ciep艂ej, bezpiecznej 艂adowni promu. Bishop wyba艂uszy艂 oczy.

- Co? Dlaczego?

Spojrza艂a mu w twarz, szukaj膮c cho膰by najmniejszych oznak zdrady czy podst臋pu. Ale na obliczu Bishopa malo­wa艂o si臋 jedynie szczere zdziwienie, co w tej sytuacji by艂o rzecz膮 ca艂kowicie zrozumia艂膮. Troch臋 jej ul偶y艂o.

- Zaraz ci powiem. Najpierw trzeba zabra膰 Hicksa do oddzia艂u medycznego i zamkn膮膰 w pud艂o. Wtedy wszystko wyja艣ni臋.

14.

Wok贸艂 g贸rnej kraw臋dzi stacji procesora atmosferycznego trzaska艂y b艂yskawice wy艂adowa艅 elektrycznych. Otworami wentylacyjnymi bucha艂y gejzery pary wodnej, a strumienie roz偶arzonego gazu strzela艂y na setki metr贸w w niebo, Pot臋­偶ne kompensatory usi艂owa艂y wyr贸wna膰 temperatur臋 i ci艣nie­nie, kt贸rych wyr贸wna膰 ju偶 nie mog艂y.

Staraj膮c si臋 nie zdryfowa膰 zbyt blisko stacji, Bishop podprowadzi艂 prom do platformy l膮downiczej wbudowanej w jej g贸rny poziom. Kiedy ku niej zmierzali, min臋li zni­szczony transporter. Roztrzaskany, nieruchomy wrak le偶膮cy przed wej艣ciem do stacji przesta艂 w ko艅cu dymi膰. Znikn膮艂 pod brzuchem statku niczym pomnik zbytniej wiary w to, 偶e wsp贸艂czesna technika jest w stanie pokona膰 wszelkie prze­szkody. Tak jak stacja i ca艂a kolonia wyparuje wkr贸tce w podmuchu termonuklearnej eksplozji.

Na wysoko艣ci jednej trzeciej gigantycznego sto偶ka wie偶y stercza艂a w膮ska platforma l膮downicza. By艂a przystosowana do obs艂ugi lekkich 艂adowarek i ma艂ych statk贸w napowietrznych, a nie kolos贸w w rodzaju promu zrzutowego. Mimo to Bishop zdo艂a艂 si臋 do niej zbli偶y膰 i zr臋cznie wyl膮dowa膰. Plat­forma a偶 j臋kn臋艂a pod gigantycznym ci臋偶arem. Jedna z belek podtrzymuj膮cych wygi臋艂a si臋 niebezpiecznie, ale nie p臋k艂a.

Ripley sko艅czy艂a owija膰 ta艣m膮 masywny przyrz膮d, kt贸ry od kilkunastu minut zajmowa艂 jej r臋ce i umys艂. Odrzuci艂a na wp贸艂 pust膮 szpul臋 i oceni艂a wzrokiem swoje dzie艂o. Bro艅 nie by艂a ani kszta艂tna, ani gustowna i przy jej konstrukcji Ripley pogwa艂ci艂a najprawdopodobniej wszelkie mo偶liwe przepisy bezpiecze艅stwa. Ale mia艂a to gdzie艣. Nie sz艂a na defilad臋, a w pobli偶u nie by艂o nikogo, kto m贸g艂by j膮 ostrzec, 偶e to zabawka niebezpieczna czy ma艂o skuteczna.

A zrobi艂a rzecz nast臋puj膮c膮. Kiedy Bishop manewrowa艂 promem, metalow膮 ta艣m膮 przymocowa艂a strzelb臋 Hicksa do miotacza p艂omieni. Powsta艂a w ten spos贸b ci臋偶ka, nie­zr臋czna, lecz wielofunkcyjna bro艅, kt贸ra zapewnia艂a stra­szliw膮 si艂臋 ognia. Mo偶liwe, 偶e dzi臋ki niej zdo艂a tu wr贸ci膰 偶y­wa. Je艣li w og贸le b臋dzie w stanie j膮 unie艣膰.

Wesz艂a do magazynu z amunicj膮 i zacz臋艂a nape艂nia膰 tor­b臋 i kieszenie wszystkim tym, co mog艂o zabi膰 obcych: grana­tami, magazynkami do strzelby impulsowej, szrapnelami, wszystkim, co tylko znalaz艂a.

Zaprogramowawszy prom na automatyczny start w razie pierwszych oznak 艣wiadcz膮cych o tym, 偶e platforma ust臋pu­je, Bishop wyszed艂 z kabiny pilota, 偶eby pom贸c Hicksowi w opatrywaniu ran. Kapral le偶a艂 wyci膮gni臋ty na fotelach, a wok贸艂 niego poniewiera艂a si臋 zawarto艣膰 polowej apteczki. Razem z Ripley zdo艂ali zatamowa膰 krwawienie. Nad偶arte kwasem cia艂o zaczyna艂o si臋 ju偶 goi膰, a dzi臋ki lekarstwom proces ulegnie przyspieszeniu. Ale 偶eby zmniejszy膰 straszli­wy b贸l, niemal si艂膮 zrobili Hicksowi kilka zastrzyk贸w. Nar­kotyk poskutkowa艂, lecz spowolni艂 jego reakcje i zaburzy艂 ostro艣膰 widzenia. Jedyn膮 pomoc膮, jak膮 m贸g艂 teraz Ripley oferowa膰, by艂o wsparcie moralne.

Bishop pr贸bowa艂 j膮 odwie藕膰 od tego, co zamierza艂a.

- Ripley, to nie jest zbyt skuteczny pomys艂. Rozumiem, co czujesz...

- Czy偶by? - warkn臋艂a nie podnosz膮c wzroku.

- Zdziwisz si臋, ale tak, owszem. To cz臋艣膰 mojego opro­gramowania. Rzecz膮 niezbyt rozs膮dn膮 jest oddawa膰 偶ycie za kogo艣, kto ju偶 nie...

- Ona 偶yje! - Ripley znalaz艂a pust膮 kiesze艅 i wcisn臋艂a do niej kilka granat贸w. - Przywlekli j膮 tu jak tamtych. I dobrze o tym wiesz.

- Tak, to zgodne z ich logik膮, przyznaj臋. Przyznaj臋, 偶e nie ma powodu, by nagle zacz臋艂y post臋powa膰 inaczej ni偶 do­tychczas. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, 偶e nawet je艣li ona tam jest, nie zdo艂asz jej odnale藕膰, uratowa膰 i przebi膰 si臋 z powrotem do statku. To zupe艂nie niemo偶liwe. Po prostu nie zd膮偶ysz. Za siedemna艣cie minut to miejsce zamieni si臋 w ob艂ok pary wielko艣ci Nebraski.

Zignorowa艂a jego perswazje i szybko zapi臋艂a wype艂nion膮 torb臋.

- Hicks, nie pozw贸l mu odlecie膰!

Kapral wolno zamruga艂. Twarz mia艂 spi臋t膮 i wykrzywion膮 b贸lem. Na skutek dzia艂ania lekarstwa 艂zawi艂y mu oczy.

- Nigdzie nie lecimy - szepn膮艂. - Gestem g艂owy wskaza艂 jej dziwaczny or臋偶. - Dasz sobie z tym rad臋?

- D藕wign臋艂a z pod艂ogi bro艅.

- Tak d艂ugo, jak tylko b臋d臋 musia艂a.

Chwyci艂a torb臋, zarzuci艂a j膮 sobie na rami臋 i ruszy艂a do wyj艣cia dla za艂ogi. Wcisn臋艂a guzik przy zamku i niecierpliwie czeka艂a, a偶 drzwi si臋 otworz膮. Uderzy艂 j膮 podmuch wiatru. Kabin臋 wype艂ni艂 ryk konaj膮cego procesora atmosferycznego. Stan臋艂a na szczycie rampy i po raz ostatni spojrza艂a w g艂膮b promu.

- Do zobaczenia, Hicks.

Chcia艂 usi膮艣膰, ale zabrak艂o mu si艂 i przetoczy艂 si臋 tylko na bok. Jedn膮 r臋k膮 przyciska艂 do twarzy tampon nas膮czony lekarstwem.

- Dwayne. Mam na imi臋 Dwayne.

Podesz艂a do niego i u艣cisn臋艂a mu d艂o艅.

- A ja Ellen.

- To wystarczy艂o. Hicks skin膮艂 g艂ow膮 i opad艂 na fotel. Spra­wia艂 wra偶enie zadowolonego. Jego g艂os by艂 cieniem g艂osu dawnego Hicksa.

- Nie b膮d藕 tam za d艂ugo, Ellen.

Prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie zesz艂a z ram­py. Drzwi si臋 zamkn臋艂y.

Gdyby nie by艂a ob艂adowana tak膮 ilo艣ci膮 ci臋偶kiego sprz臋­tu, wiatr m贸g艂by j膮 zdmuchn膮膰 z platformy l膮downiczej. W 艣cian臋 procesora, tu偶 obok zacumowanego promu, wbu­dowano drzwi olbrzymiej windy towarowej. Przyciski na­tychmiast zareagowa艂y na dotyk palc贸w. Mn贸stwo tu ener­gii. A偶 za du偶o.

Kabina by艂a pusta. Ripley wesz艂a i wcisn臋艂a guzik umiesz­czony obok litery "C". Sam d贸艂, si贸dmy poziom. Winda ru­szy艂a.

By艂 to powolny zjazd. Wind臋 przystosowano do d藕wiga­nia masywnych, ale delikatnych 艂adunk贸w, wi臋c nie spieszy­艂a si臋 zanadto. Ripley sta艂a, wsparta plecami o tyln膮 艣cian臋 i obserwowa艂a prostok膮tne 艣wiate艂ka wska藕nika poziom贸w. Gdy winda dotar艂a do trzewi procesora, temperatura gwa艂­townie wzros艂a. Zewsz膮d dochodzi艂 ryk tryskaj膮cych gejze­r贸w pary. Trudno by艂o oddycha膰.

Dzi臋ki wolnej je藕dzie mia艂a czas, 偶eby si臋 przebra膰. Zrzuci艂a kurtk臋, a bojow膮 uprz膮偶, kt贸r膮 wzi臋艂a z magazynu na promie, na艂o偶y艂a bezpo艣rednio na podkoszulk臋. Odgar­niaj膮c kosmyki w艂os贸w lepi膮cych si臋 jej do szyi i czo艂a, szybko sprawdzi艂a bro艅, amunicj臋 i zgrabny bandolier z wi膮zkami granat贸w na piersi. Odbezpieczy艂a miotacz p艂omieni i zerkn臋艂a na zbiornik z paliwem. By艂 pe艂ny. Maga­zynek wetkni臋ty w os艂on臋 zamka strzelby impulsowej r贸w­nie偶. Tym razem pami臋ta艂a, 偶e pierwszy nab贸j trzeba wpro­wadzi膰 do lufy r臋cznie.

Nerwowo pomaca艂a wypchane kieszenie spodni, gdzie zmagazynowa艂a zapas marker贸w i flar. Si臋gn臋艂a do jednej z nich i wygrzeba艂a zabezpieczony granat. Granat wy艣lizg­n膮艂 si臋 jej z r膮k, upad艂 na pod艂og臋, odbi艂 si臋 jak pi艂ka i za­styg艂 w bezruchu. Rozdygotana podnios艂a go i wcisn臋艂a do kieszeni. Mimo szczeg贸艂owych wskaz贸wek Hicksa by艂a prze­ra偶aj膮co 艣wiadoma faktu, 偶e o granatach, markerach, fla­rach i temu podobnych rzeczach wie tyle co nic.

Ale najbardziej ze wszystkiego dokucza艂o jej to, 偶e po raz pierwszy od chwili, gdy wyl膮dowali na Acheronie, nikt jej nie towarzyszy艂. By艂a sama. Kompletnie sama. Na szcz臋艣cie nie mog艂a o tym zbyt d艂ugo my艣le膰, bo silniki windy za­cz臋艂y zmniejsza膰 obroty.

艁agodny wstrz膮s i kabina osiad艂a na dnie szybu. Os艂ania­j膮ca j膮 krata rozsun臋艂a si臋 na boki. Gdy drzwi drgn臋艂y, Rip­ley unios艂a sw贸j niezgrabny strzelbo-miotacz.

Ujrza艂a przed sob膮 pusty korytarz. Mrok rozprasza艂y lampki zasilania awaryjnego oraz blador贸偶owa po艣wiata bi­j膮ca od poka藕nych wybrzusze艅 w grubym metalu. Z p臋kni臋­tych rur uchodzi艂a z sykiem para. Nadw膮tlone i cz臋艣ciowo ju偶 zniszczone kable elektryczne sypa艂y kaskadami iskier. Przeci膮偶ona maszyneria dygota艂a, zgrzyta艂a i zawodzi艂a. Nadwer臋偶one ci臋g艂a i 艣ruby p艂aczliwie j臋cza艂y. Ka-rank, ka-rank. Z daleka dochodzi艂o g艂uche dudnienie jakiego艣 po­t臋偶nego t艂oka albo przek艂adni.

Spojrza艂a nerwowo w lewo, potem w prawo. 艢ciska艂a bro艅 tak mocno, 偶e a偶 zbiela艂y jej kostki u r膮k. Nie mia艂a he艂mu wyposa偶onego w elastyczn膮 os艂on臋 na oczy, ale w tak wysokiej temperaturze wbudowane w ni膮 czujniki reaguj膮ce na podczerwie艅 i tak na nic by si臋 nie przyda艂y. Wysz艂a na korytarz. Wkroczy艂a w 艣wiat Piranesiego udrapowany wi­zjami Dantego.

Jak tylko pokona艂a pierwszy zakr臋t, natychmiast zauwa­偶y艂a 艣lady wskazuj膮ce na obecno艣膰 koszmarnych w艂adc贸w Acherona. Przewody i rury pokrywa艂a 偶ywicopodobna substancja, kt贸ra obleka艂a 艣ciany i pi臋艂a si臋 po nich ku wy偶szym poziomom, spajaj膮c wszystko w jedn膮 g艂adk膮 ca艂o艣膰, w po­jedyncz膮 komor臋. Do miotacza Ripley przymocowa艂a na­miernik, kt贸ry dosta艂a od Hicksa, i spogl膮da艂a na niego tak cz臋sto, jak tylko 艣mia艂a. Detektor wci膮偶 dzia艂a艂, wci膮偶 wska­zywa艂 jeden i ten sam cel.

W korytarzu zabrzmia艂 echem czyj艣 g艂os. Ripley drgn臋艂a. G艂os by艂 spokojny, silny i sztuczny.

- Uwaga. Niebezpiecze艅stwo. Ca艂y personel musi na­tychmiast opu艣ci膰 zagro偶ony obszar i w ci膮gu czternastu minut dotrze膰 do strefy bezpiecznej.

Detektor nieustannie odbiera艂 elektroniczne impulsy, przetwarza艂 je i podawa艂 dok艂adny kierunek marszu oraz odleg艂o艣膰 od celu.

Sz艂a i co chwil臋 mruga艂a, usi艂uj膮c sp臋dzi膰 z oczu ci臋偶kie krople potu. Wok贸艂 k艂臋bi艂a si臋 para i widzialno艣膰 drastycz­nie spad艂a. Migaj膮ce 艣wiat艂a alarmowe wy艂owi艂y z niebytu tunel krzy偶uj膮cy si臋 z jej korytarzem.

Jaki艣 ruch. B艂yskawiczny obr贸t cia艂a i miotacz rzygn膮艂 strug膮 ognia, unicestwiaj膮c wyimaginowanego demona. Nie, niczego tam nie by艂o. A je艣li wyczuj膮 gor膮cy podmuch...? Nie mia艂a czasu zawraca膰 sobie g艂owy gdybaniem i domy­s艂ami. Ruszy艂a dalej, pr贸buj膮c opanowa膰 dr偶enie r膮k, gdy spogl膮da艂a na wska藕nik detektora.

Zesz艂a na ni偶szy poziom.

W 艣cianach wok贸艂 niej tkwi艂y upiorne, ko艣ciste kszta艂ty: cia艂a nieszcz臋snych kolonist贸w, kt贸rzy zostali tu przywle­czeni, by s艂u偶y膰 jako bezbronni nosiciele dla 偶ar艂ocznych embrion贸w. Ich obleczone 偶ywic膮 sylwetki l艣ni艂y jak owady zatopione w kropli bursztynu. Sygna艂 namiernika skierowa艂 Ripley w lewo. Musia艂a si臋 schyli膰, 偶eby przej艣膰 pod jakim艣 nawisem.

Pami臋ta艂a, 偶eby przy ka偶dym zakr臋cie i przy ka偶dym skrzy偶owaniu zostawia膰 na pod艂odze zapalony marker. Bez marker贸w w labiryncie podziemnych korytarzy 艂atwo mog艂a si臋 zgubi膰 i nigdy nie dotar艂aby z powrotem na statek. Jeden z tuneli by艂 taki w膮ski, 偶e musia艂a przeciska膰 si臋 bokiem. Toczy艂a spojrzeniem od jednej twarzy do drugiej. Wszystkie mia艂y rozdziawione usta, wszystkie wykrzywia艂 agonalny skurcz.

Co艣 j膮 chwyci艂o. Kolana si臋 pod ni膮 ugi臋艂y, powietrze usz艂o z jej piersi, nim zdo艂a艂a krzykn膮膰. Ale chwyci艂 j膮 cz艂o­wiek, chwyci艂a j膮 ludzka r臋ka. R臋ka wyrasta艂a z uwi臋zionego w 艣cianie tu艂owia. Zobaczy艂a twarz. Twarz znajom膮. Carter Burke.

- Ripley... - Niemal zwierz臋cy j臋k. - Pom贸偶 mi. Czu­j臋... Tu, w 艣rodku. Rusza si臋...

Patrzy艂a na niego; wszelkie odmiany strachu nie znaczy艂y ju偶 dla niej nic. Nikt na to nie zas艂ugiwa艂.

- Masz.

Konwulsyjnie zacisn膮艂 palce na granacie, kt贸ry wcisn臋艂a mu w d艂o艅. Odbezpieczy艂a go i ruszy艂a spiesznie dalej. Woko艂o dudni艂 g艂os stacji. Pobrzmiewa艂a w nim teraz wyra藕na nutka ostrze偶enia.

- Zosta艂o jedena艣cie minut na dotarcie do strefy bez­piecznej.

Je艣li wierzy膰 namiernikowi, by艂a teraz o krok od celu. Niedaleko z ty艂u rozerwa艂 si臋 granat. Podmuch omal nie zwali艂 jej z n贸g. Eksplozji granatu zawt贸rowa艂 o wiele pot臋偶­niejszy wybuch gdzie艣 w g艂臋bi stacji procesora. Budynek za­dygota艂 w posadach, zacz臋艂a wy膰 syrena. Detektor prowadzi艂 Ripley w stron臋 najbli偶szego rogu. Spi臋ta do nieprzytom­no艣ci, zastyg艂a w bezruchu. Strza艂ka namiernika wskazuj膮ca odleg艂o艣膰 od celu osiad艂a na zerze.

Na pod艂odze le偶a艂a bransoletka Newt. By艂a rozdarta. Wbudowany w ni膮 modu艂 nadawczy mruga艂 smutnym jasno­zielonym okiem. Ripley opar艂a si臋 bezw艂adnie o 艣cian臋.

Koniec. Wszystko sko艅czone.

Newt zatrzepota艂a powiekami, otworzy艂a oczy i rozejrza­艂a si臋 wok贸艂. Tkwi艂a kokonie, w jakiej艣 wspartej s艂upami niszy. Nisza znajdowa艂a si臋 tu偶 obok skupiska jajowatych twor贸w. Rozpozna艂a je natychmiast. By艂y to jaja obcych. Zanim krwio偶ercze bestie zdo艂a艂y wymordowa膰 lub uprowa­dzi膰 wszystkich kolonist贸w, zdesperowanym niedobitkom naukowc贸w z Acherona uda艂o si臋 zdoby膰 kilka okaz贸w do cel贸w badawczych.

Ale tamte jaja by艂y puste, otwarte na czubku. Te za艣 by艂y pe艂ne i zamkni臋te.

Jajo przytwierdzone najbli偶ej niszy wyczu艂o niespokojne ruchy dziecka. Drgn臋艂o i jego czubek zacz膮艂 si臋 otwiera膰 jak ohydny kwiat. W 艣rodku pulsowa艂o co艣 wilgotnego i sk贸rzastego. Os艂upia艂a z przera偶enia Newt patrzy艂a, jak z jaja wy­suwaj膮 si臋 d艂ugie, paj膮kowate nogi z wyra藕nymi zgrubie­niami staw贸w. Wysuwa艂y si臋 niespiesznie, jedna po drugiej. Dziewczynka wiedzia艂a, co zaraz nast膮pi i zareagowa艂a tak, jak w tej sytuacji mog艂a, jak umia艂a - przera藕liwie krzykn臋­艂a.

Us艂ysza艂a j膮 Ripley. Zlokalizowa艂a 藕r贸d艂o krzyku i pop臋­dzi艂a w tamt膮 stron臋.

Ogarni臋ta parali偶uj膮c膮, ohydn膮 fascynacj膮, Newt obser­wowa艂a pulsuj膮cego twarzo艂apa. Wylaz艂 na brzeg jaja i znie­ruchomia艂. Zdawa艂 si臋 ustala膰 swoj膮 pozycj臋 i zbiera膰 si艂y przed skokiem. Naraz obr贸ci艂 si臋 w stron臋 dziewczynki i przykucn膮艂, podwijaj膮c mi臋sisty ogon. W tym momencie do komory wpad艂a Ripley. Zacisn臋艂a palec na spu艣cie i jed­nym pociskiem roznios艂a ohydztwo na strz臋py.

Rozb艂ysk wystrza艂u o艣wietli艂 sylwetk臋 doros艂ego osobni­ka stoj膮cego w pobli偶u. Wykona艂 b艂yskawiczny obr贸t i rzu­ci艂 si臋 na intruza. Dwie kr贸tkie serie ze strzelby impulsowej odrzuci艂y go pod 艣cian臋. Ripley podchodzi艂a coraz bli偶ej i z morderczym wyrazem twarzy opr贸偶nia艂a magazynek. Obcy le偶a艂 na grzbiecie, wstrz膮sa艂y nim agonalne drgawki. Ripley dobi艂a go miotaczem p艂omieni.

Gdy zaj膮艂 si臋 ogniem podbieg艂a do Newt. 呕ywicowate nici, z jakich zrobiony by艂 kokon, nie zd膮偶y艂y jeszcze stwardnie膰 i Ripley zdo艂a艂a poluzowa膰 je ma tyle, by dziew­czynka mog艂a si臋 wyczo艂ga膰.

- Szybko. - Stan臋艂a ty艂em do Newt i ugi臋艂a kolana. - Wskakuj.

Dziewczynka oplot艂a jej biodra nogami zarzuci艂a r膮czki na szyj臋.

- Wiedzia艂am, 偶e przyjdziesz - szepn臋艂a cichutko.

- Zawsze do ciebie przyjd臋, Newt. Dop贸ki 偶yj臋. Dobra. Zwiewamy st膮d. Trzymaj si臋 mocno, bardzo mocno. Nie b臋­d臋 mog艂a ci pom贸c, bo musz臋 mie膰 wolne r臋ce.

Poczu艂a na karku lekki ucisk - dziewczynka skin臋艂a g艂ow膮.

- Rozumiem. Nie martw si臋. Nie spadn臋.

Ruch po prawej stronie. Odruchowo spali艂a wszystkie ja­ja ko艂o niszy i dopiero wtedy stawi艂a czo艂a atakuj膮cym be­stiom. Jedna z nich, 偶ywi pochodnia, omal jej nie dopad艂a, ale dwie serie pocisk贸w rozerwa艂y j膮 na kawa艂ki. Ripley schyli艂a g艂ow臋, przesz艂a pod b艂yszcz膮cym cylindrycznym na­wisem zacz臋艂a ucieka膰. Komor臋 wype艂ni艂 przera藕liwy, nieludzki krzyk. Zag艂uszy艂 dudnienie maszyn, ryk syreny i skrzekliwe wrzaski atakuj膮cej hordy.

Gdyby przed wej艣cie a do komory Ripley zadar艂a g艂ow臋, gdyby nie patrzy艂a przed siebie, zobaczy艂aby j膮 wcze艣niej. Z drugiej strony dobrze si臋 sta艂o, bo mimo ca艂ej determina­cji mog艂aby stch贸rzy膰. Nad komor膮 l臋gow膮, w rudawej mgle stoj膮ce hen, wysoko pod sufitem, niczym l艣ni膮cy, owado­podobmy Budda g贸rowa艂a monstrualnej wielko艣ci kr贸lowa. Jej uzbrojona w k艂y czaszka by艂a wcieleniem najczystszej grozy. Sze艣膰 ko艅czyn, dwie nogi i cztery szponiaste ramiona wspiera艂y si臋 groteskowi o rozd臋ty odw艂ok. Odw艂ok by艂 wype艂niony jajami i przypomina艂 olbrzymi pod艂u偶ny w贸r spoczywaj膮cy w czym艣 w rodzaju membrownowatego hama­ka, podtrzymywanego przez skomplikowan膮 pl膮tanin臋 rur i przewod贸w. Ca艂o艣膰 wygl膮da艂a tak, jakby na licznych pod­porach rozwieszono zw贸j niesko艅czenie d艂ugiego jelita.

Ripley zda艂a sobie spraw臋, 偶e przed sekund膮 przechodzi­艂a pod jego fragmentem.

W odw艂oku mie艣ci艂y si臋 tysi膮ce jaj. Wszystkie sun臋艂y ku pulsuj膮cemu otworowi wielkiego pok艂ade艂ka, kt贸re stanowi­艂o zako艅czenie tej obrzydliwej linii produkcyjnej. Tam wy­chodzi艂y na zewn膮trz, l艣ni膮ce i mokre, tam odbiera艂y je ma­艂e, pracowite trutnie. Te miniaturowe odpowiedniki do­ros艂ych 偶o艂nierzy pomyka艂y tam i z powrotem, zajmuj膮c si臋 jajami i dbaj膮c o kr贸low膮. Zaj臋te przenoszeniem 艣wie偶o z艂o­偶onych jaj w bezpieczne miejsce, skoncentrowane tylko i wy­艂膮cznie na jednym, jedynym celu, nie zwraca艂y najmniejszej uwagi na stoj膮cego po艣r贸d nich cz艂owieka.

Ripley prze艂adowa艂a granatnik; pami臋ta艂a, jak robi艂a to Vasquez. Prze艂adowa艂a go i wypali艂a. Zn贸w prze艂adowa艂a i wystrzeli艂a kolejny granat. I jeszcze jeden, i nast臋pny. Czte­ry granaty przebi艂y mi臋kki worek, wpad艂y z mlaskiem do 艣rodka i tam eksplodowa艂y, rozrywaj膮c go na strz臋py. Jaja i tony 艣mierdz膮cej, galaretowatej brei zala艂y pod艂og臋 komo­ry. Kr贸lowa wpad艂a w sza艂, zacz臋艂a wy膰 jak psychopatyczna lokomotywa. Ripley cofa艂a si臋, pal膮c wszystko, co tylko wesz艂o jej w drog臋. Jaja skwiercza艂y w ogniu, 偶o艂nierze i trutnie gin臋艂y w okrutnej rzezi.

A nad tym wszystkim g贸rowa艂a kr贸lowa, szarpi膮c si臋 po艣r贸d p艂omieni.

Dwaj 偶o艂nierze przypu艣cili atak. Ripley nacisn臋艂a spust, ale us艂ysza艂a tylko suchy trzask. P艂ynnym ruchem wyrzuci艂a pusty magazynek, wbi艂a nowy i nawa艂nic膮 ognia zmiot艂a o艣linione monstra.

Nie mia艂o znaczenia, czy co艣 si臋 rusza艂o, czy nie. Bieg艂a do windy i strzelaj膮c do wszystkiego, co nie wygl膮da艂o do ko艅ca mechanicznie, pali艂a sprz臋t i niszczy艂a maszyny razem z atakuj膮cymi bestiami. Pot i k艂臋by dymu niemal j膮 o艣lepia­艂y, ale nie na tyle, by nie widzia艂a marker贸w, kt贸rymi zna­czy艂a drog臋. Bo markery l艣ni艂y jaskrawie niczym drogocenne klejnoty oprawione w zgliszcza. Wy艂y syreny. Stacj膮 proce­sora atmosferycznego wstrz膮sa艂y przed艣miertelne konwulsje.

Omal nie przeoczy艂a jednego z marker贸w. Gwa艂townie wyhamowa艂a, po艣lizgn臋艂a si臋 i zawr贸ci艂a. P艂uca j膮 pali艂y, no­gi odmawia艂y pos艂usze艅stwa i bieg艂a wolno jak we 艣nie. By艂a kompletnie wyczerpana. Chwilami mia艂a wra偶enie, 偶e prze­bija si臋 przez zwarty stalowy mur.

Tymczasem kr贸lowa uwolni艂a si臋 od zniszczonego prze­wodu jajowego, wyrywaj膮c go sobie z odw艂oka. Ruszy艂a na­prz贸d i nogami wielkimi jak kolumny 艣wi膮tyni tratowa艂a wszystko, co sta艂o na jej drodze: maszyny, kokony, trutnie.

Ripley sk膮pa艂a w ogniu korytarz g艂贸wny, a 偶eby nie da膰 si臋 zaskoczy膰, kr贸tkimi regularnymi salwami oczyszcza艂a te偶 tunele boczne i dopiero wtedy bieg艂a dalej. Kiedy dotar艂y z Newt do windy, zbiornik paliwa by艂 pusty.

Spadaj膮cy gruz zniszczy艂 d藕wig, kt贸rym zjecha艂a na d贸艂. Nacisn臋艂a guzik uruchamiaj膮cy drug膮 wind臋 i dobieg艂 j膮 elektryczny j臋k nie uszkodzonego silnika. Metalowa klatka ruszy艂a i zacz臋艂a wolno zje偶d偶a膰 z g贸rnych poziom贸w. Rip­ley us艂ysza艂a w艣ciek艂y, skrzekliwy ryk. Obr贸ci艂a g艂ow臋. W pl膮taninie rur i przewod贸w miota艂 si臋 gigantyczny po艂y­skuj膮cy stw贸r. Niczym pot臋偶ny mechaniczny 偶uraw, kt贸ry nagle o偶y艂, kr贸lowa usi艂owa艂a dopa艣膰 uciekinier贸w. 艁bem zawadza艂a o sufit.

Ripley sprawdzi艂a strzelb臋. Magazynek by艂 pusty. Nie mia艂a ju偶 zapasowych, gdy偶 ratuj膮c Newt nie szcz臋dzi艂a amunicji i zu偶y艂a wszystkie. Granaty te偶 si臋 sko艅czy艂y. Od­rzuci艂a bezu偶yteczn膮 bro艅 zadowolona, 偶e nie musi jej d藕wi­ga膰.

Winda zje偶d偶a艂a zbyt wolno. W 艣cian臋 obok jej podw贸j­nego szybu wbudowano drabin臋 i Ripley szybko pokona艂a pierwsze szczeble. Newt wa偶y艂a tyle co nic, by艂a lekka jak pi贸rko.

Kiedy schodzi艂a z drabiny na schody, z drzwi wystrzeli艂o pot臋偶ne czarne rami臋. Grzmotn臋艂o niczym stalowy t艂ok, a ostre jak brzytwa szpony ugrz臋z艂y w metalu o centymetry od jej n贸g.

Kt贸r臋dy teraz? Nie czu艂a ju偶 strachu, nie mia艂a czasu, 偶eby wpa艣膰 w panik臋. Musia艂a my艣le膰 o zbyt wielu rzeczach naraz. By艂a zbyt zaj臋ta, 偶eby si臋 ba膰.

Tamt臋dy. Schodami wiod膮cymi na wy偶sze poziomy sta­cji. Na skutek wybuch贸w, kt贸re wstrz膮sa艂y trzewiami proce­sora, chwia艂y si臋 pod ni膮 i kiwa艂y. Co艣 niewypowiedzianie silnego run臋艂o na 艣cian臋 za ni膮. Metal wybrzuszy艂 si臋 i wy­gi膮艂. Pazury i naje偶one k艂ami szcz臋ki przebi艂y na wylot p艂yt臋 z twardego stopu.

- Zosta艂y tylko dwie minuty na dotarcie do strefy bez­piecznej - smutny g艂os stacji informowa艂 ka偶dego, kto m贸g艂 s艂ysze膰.

Ripley upad艂a i uderzy艂a si臋 kolanem o stopie艅. B贸l zmu­si艂 j膮 do kr贸tkiego postoju. Z trudem 艂owi艂a oddech. Do­bieg艂o j膮 zawodzenie przeci膮偶onego silnika windy i przez pl膮tanin臋 rusztowa艅 spojrza艂a w d贸艂. Kabina ruszy艂a. Trze­szcza艂y napi臋te kable, j臋cza艂y przek艂adnie.

Natychmiast wbieg艂a na schody i jak oszala艂a pop臋dzi艂a przed siebie. Mog艂a istnie膰 tylko jedna przyczyna, dla kt贸rej winda j膮 艣ciga艂a.

Wreszcie dotar艂a do drzwi wychodz膮cych na platform臋 s膮downicz膮. Pchn臋艂a je, otworzy艂a na o艣cie偶 i z Newt, kt贸ra jakim艣 cudem wci膮偶 oplata艂a jej ramionami szyj臋, wypad艂a na zewn膮trz. Uderzy艂 w ni膮 podmuch wiatru, otoczy艂y k艂臋by dymu.

Promu nie by艂o.

- Bishop! - Wichura zdusi艂a krzyk. - Bishop! - Rip­ley zadar艂a g艂ow臋, omiot艂a wzrokiem niebo.

Newt zacz臋艂a cichutko p艂aka膰.

Dobieg艂 j膮 zgrzytliwy j臋k silnika i obr贸ci艂a g艂ow臋. W szybie towarowym ukaza艂a si臋 olbrzymia winda. Ripley odbieg艂a od drzwi. Nie mia艂a dok膮d uciec. Stan臋艂a przy me­talowej barierce okalaj膮cej platform臋 l膮downicz膮. Od ziemi dzieli艂o j膮 dziesi臋膰 poziom贸w. 艢ciany dysz膮cego w agonii procesora by艂y g艂adkie jak szk艂o. Ripley i Newt nie mog艂y i艣膰 do g贸ry ani w d贸艂. Nie mog艂y nawet zanurkowa膰 do kana艂u wentylacyjnego.

Trzewiami stacji wstrz膮sn臋艂a koszmarna eksplozja. Plat­forma zachybota艂a. Grube metalowe wsporniki wygi臋艂y si臋 niebezpiecznie. Ripley omal nie upad艂a. Pobliska wie偶a ch艂odnicza run臋艂a z przera藕liwym 艂oskotem rozrywanej stali, chyl膮c si臋 ku ziemi jak 艣ci臋ta sekwoja. Tym razem po pierw­szej eksplozji nast膮pi艂a druga i trzecia, gdy偶 systemy zabez­pieczaj膮ce nie by艂y ju偶 w stanie zd艂awi膰 reakcji 艂a艅cuchowej. Winda dotar艂a na miejsce, zgrzytn臋艂a i zastyg艂a w bezruchu. Metalowa krata os艂aniaj膮ca 艂adowni臋 zacz臋艂a si臋 rozsuwa膰.

- Zamknij oczy, kochanie - szepn臋艂a Ripley i przest膮­pi艂a barierk臋.

Dziewczynka skin臋艂a powa偶nie g艂ow膮, odgaduj膮c zamia­ry opiekunki. Spadn膮 na ziemi臋 razem. Szybka i niemal bez­bolesna 艣mier膰.

Ripley mia艂a w艂a艣nie zrobi膰 krok w pustk臋, gdy nagle z drugiej strony wie偶y wychyn膮艂 prom. Ryk silnik贸w gin膮艂 w szalej膮cej wichurze, dlatego nie s艂ysza艂a go. Zawis艂 tu偶 pod nimi, a z brzucha, niczym palec Bo偶y, stercza艂 mu d艂ugi wysi臋gnik 艂adunkowy. O burty statku uderza艂y huraganowe podmuchy wiatru. Ripley nie wiedzia艂a, jakim sposobem Bishop zdo艂a艂 utrzyma膰 prom w miejscu, ale ma艂o j膮 to ob­chodzi艂o. S艂ysza艂a tylko jedno: g艂os stacji. Czas procesora dobiega艂 kresu.

- ...tylko trzydzie艣ci sekund na dotarcie do...

Wskoczy艂a na wysi臋gnik i obj臋艂a go ze wszystkich si艂. Wy­si臋gnik schowa艂 si臋 w 艂adowni promu. Sekund臋 p贸藕niej sta­cj膮 procesora atmosferycznego targn膮艂 og艂uszaj膮cy wybuch. Podmuch eksplozji zako艂ysa艂 statkiem. Wysuni臋te 艂apy podwozia grzmotn臋艂y o platform臋, 艣cian臋 i rury. Metal za­zgrzyta艂 o metal. Byli o krok od katastrofy.

Ripley rzuci艂a si臋 na fotel, przytuli艂a mocno Newt i owi­n臋艂a j膮 pasami bezpiecze艅stwa. Zerkn臋艂a w stron臋 kabiny pi­lota i ujrza艂a w niej Bishopa walcz膮cego ze sterami. Statek drgn膮艂, cofn膮艂 si臋, w kabinie zabrzmia艂o metaliczne echo - prom uwolni艂 艂apy z rumowiska. Ripley zatrzasn臋艂a klamry pas贸w i obj臋艂a dziewczynk臋.

- Wal, Bishop! Pe艂na moc!

Dolna cz臋艣膰 procesora znikn臋艂a w rozrastaj膮cej si臋 kuli ognia. Wie偶a st臋kn臋艂a. Metal, asfalt i ziemia wyparowa艂y w horrendalnej eksplozji. Stateczek wystrzeli艂 w niebo jak raca. Silniki rykn臋艂y pe艂n膮 moc膮, przeci膮偶enie wdusi艂o Rip­ley i Newt w fotel. Tym razem nie by艂o czasu na stopniowe, 艂agodne i komfortowe wej艣cie na orbit臋. Bishop da艂 maksy­malny ci膮g i prom przedziera艂 si臋 przez konaj膮c膮 atmosfer臋, walcz膮c o w艂asne 偶ycie. Cho膰 kr臋gos艂up Ripley zawzi臋cie protestowa艂, ponagla艂a w my艣li Bishopa, by jeszcze bardziej zwi臋kszy艂 pr臋dko艣膰 wznoszenia.

Kiedy zostawili za sob膮 b艂臋kit i kiedy przed dziobem statku rozwar艂a si臋 czer艅 kosmosu, ob艂oki Acherona stan臋艂y w ogniu. Podmuch termonuklearnej eksplozji wstrz膮sn膮艂 promem, ale go nie uszkodzi艂. Lecieli wci膮偶 wy偶ej i wy偶ej.

Ripley i Newt przywar艂y do iluminatora i patrzy艂y, jak o艣lepiaj膮ca kula powoli ga艣nie i znika. Newt opad艂a be­zw艂adnie na rami臋 opiekunki i zacz臋艂a cichutko p艂aka膰. Rip­ley ko艂ysa艂a j膮 jak do snu i g艂adzi艂a po w艂osach.

- Ju偶 dobrze, kochanie, ju偶 dobrze. Zd膮偶y艂y艣my. Wszystko sko艅czone.

Wielki niezgrabny kad艂ub Sulaco wisia艂 na geostacjonar­nej orbicie, czekaj膮c na powr贸t drugiej latoro艣li. Na rozkaz Bishopa prom wznosi艂 si臋 a偶 do chwili, gdy przechwyci艂y go wsporniki cumownicze, kt贸re wci膮gn臋艂y stateczek do 艂adow­ni. Zamkn臋艂a si臋 艣luza zewn臋trza. 艢wiat艂a ostrzegawcze roz­proszy艂y ciemno艣膰. Alarmowe buczki zamilk艂y. Gdy olbrzy­mi膮 komor臋 wype艂ni艂o powietrze, wentylatory usun臋艂y z niej nadmiar gor膮ca wytworzonego przez silniki promu.

Bishop sta艂 przy Ripley, kt贸ra kl臋cza艂a nad nieprzytom­nym Hicksem. Zerkn臋艂a pytaj膮co na androida.

- Da艂em mu jeszcze jeden zastrzyk przeciwb贸lowy. Uporczywie powtarza艂, 偶e nie trzeba, ale w sumie nie prote­stowa艂. B贸l... to bardzo dziwna rzecz. Jednak dla mnie dziwniejszy jest 贸w wewn臋trzny impuls charakterystyczny dla pewnego rodzaju ludzi, kt贸ry nakazuje im twierdzi膰, 偶e b贸l nie istnieje. Wiele jest sytuacji, kiedy ciesz臋 si臋, 偶e nie zrodzi艂a mnie natura.

- Musimy go przenie艣膰 do oddzia艂u szpitalnego - od­rzek艂a wstaj膮c. - Chwy膰 za r臋ce. Ja wezm臋 go za nogi. Bishop u艣miechn膮艂 si臋.

- Tak jest panu kapralowi dobrze. Lepiej zaoszcz臋dzi膰 mu wszelkich mo偶liwych wstrz膮s贸w. Poza tym jeste艣 zm臋­czona. I skoro ju偶 o tym mowa, j a t e 偶 j e s t e m zm臋czony. B臋dzie pro艣ciej, je艣li przywieziemy nosze.

Ripley zawaha艂a si臋, patrz膮c na Hicksa, i skin臋艂a g艂ow膮.

- Masz racj臋. Oczywi艣cie.

Wzi臋艂a na r臋ce Newt i przej艣ciem mi臋dzy fotelami ruszy艂a w stron臋 wysuni臋tej rampy. Za kilka minut sprowadz膮 dla Hicksa nosze.

Bishop m贸wi艂 dalej:

- Przepraszam, 偶e tak ci臋 przestraszy艂em. Wysz艂a艣 na platform臋 i zobaczy艂a艣, 偶e statku nie ma, ale wierz mi, l膮do­wisko mog艂o w ka偶dej chwili run膮膰. Ba艂em si臋, 偶e je艣li nie odlec臋, strac臋 prom. Pro艣ciej i bezpieczniej by艂o czeka膰 w pobli偶u. Nad ziemi膮 wiatr nie jest taki silny. Ca艂y czas obserwowa艂em na monitorach wyj艣cie, 偶eby ci臋 stamt膮d 艣ci膮gn膮膰, jak tylko nadejdziesz.

- Szkoda, 偶e wtedy o tym nie wiedzia艂am.

- Tak, szkoda. Musia艂em kr膮偶y膰 i mia艂em nadziej臋, 偶e sytuacja nie pogorszy si臋 do tego stopnia, 偶eby utrudni膰 ra­tunek. Pod nieobecno艣膰 ludzi kierowa艂em si臋 w艂asnym os膮­dem, zgodnym z oprogramowaniem, w jakie mnie wyposa­偶ono. Przepraszam, je艣li nie wywi膮za艂em si臋 najlepiej.

Byli w po艂owie rampy. Po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu i spojrza艂a prosto w sztuczne oczy.

- Wywi膮za艂e艣 si臋 na pi膮tk臋. Bishop.

- Dzi臋kuj臋, Ripley. Chcia艂...

Urwa艂 w p贸艂 s艂owa, bo jego uwag臋 przyku艂o co艣, co za­uwa偶y艂 k膮tem oka. W艂a艣ciwie nie by艂o to nic nadzwyczajne­go. Ot, na ramp臋 tu偶 ko艂o jego buta spad艂a niewinna kro­pelka cieczy. Najpewniej skondensowana para z pancerza statku.

Kropla zacz臋艂a sycze膰 i w偶era膰 si臋 w metal. Kwas.

Z piersi Bishopa wystrzeli艂o co艣 ostrego i b艂yszcz膮cego, ochlapuj膮c Ripley mlecznobia艂ym p艂ynem, jaki wype艂nia艂 wewn臋trzne organy androida. By艂o to 偶膮d艂o, 偶膮d艂o i艣cie kr贸­lewskich rozmiar贸w, kt贸re przebi艂o go od ty艂u na wylot. Bishop rzuca艂 si臋 jak ryba na harpunie, be艂kocz膮c, rz臋偶膮c i obejmuj膮c r臋kami stercz膮ce z piersi ostrze. I nagle jaka艣 si艂a podnios艂a go wolno do g贸ry.

Kr贸lowa ukry艂a si臋 w luku jednej z 艂ap podwozia. Klapy os艂onowe, kt贸re zamyka艂y luk i spaja艂y go szczelnie z pance­rzem kad艂uba, by艂y rozerwane i wygi臋te. Ci臋偶ki sprz臋t do­skonale j膮 maskowa艂 do chwili, gdy postanowi艂a wyle藕膰.

Chwyciwszy Bishopa dwiema wielkimi ko艅czynami, roz­dar艂a go na p贸艂 i cisn臋艂a o ziemi臋. Gdy spe艂z艂a wolno z g贸ry, na jej l艣ni膮cej sk贸rze gra艂y refleksy 艣wiat艂a bij膮cego z wiruj膮­cych lamp. Jej cielsko wci膮偶 dymi艂o w miejscach, gdzie Rip­ley nadpali艂a j膮 miotaczem. Z drobnych, szybko goj膮cych si臋 ran kapa艂 st臋偶ony kwas. Roz艂o偶y艂a sze艣膰 gigantycznych ko艅­czyn, rozmieszczonych pod艂ug obcej cz艂owiekowi geometrii.

Ripley wyrwa艂a si臋 z parali偶uj膮cego ot臋pienia i nie odry­waj膮c wzroku od z艂a偶膮cego monstrum, postawi艂a Newt na rampie.

- Uciekaj!

Dziewczynka da艂a nura mi臋dzy sterty najbli偶szych skrzy艅 i urz膮dze艅. Kr贸lowa zesz艂a w ko艅cu na pok艂ad. Na­tychmiast wyczu艂a ruch i obr贸ci艂a 艂eb w tamt膮 stron臋. Ripley zacz臋艂a wrzeszcze膰, wymachiwa膰 r臋kami, stroi膰 miny, pod­skakiwa膰 - robi艂a wszystko, co jej przysz艂o do g艂owy, 偶eby tylko odwr贸ci膰 uwag臋 bestii od uciekaj膮cego dziecka.

Pozoruj膮ce manewry przynios艂y wreszcie skutek. Mon­strum obr贸ci艂o si臋 i b艂yskawicznie - z szybko艣ci膮 zaskaku­j膮co wielk膮 jak na takiego giganta - ruszy艂o za Ripley. Bo Ripley ju偶 bieg艂a, ju偶 p臋dzi艂a do olbrzymich wr贸t, kt贸re wbudowano w przeciwleg艂膮 艣cian臋 艂adowni. Masywne 艂apy dudni艂y tu偶 za ni膮.

Min臋艂a wrota i grzmotn臋艂a pi臋艣ci膮 w przycisk na framu­dze. Zawarcza艂 ukryty silnik i wrota pos艂usznie opad艂y, re­aguj膮c znacznie szybciej ni偶 drzwi w nie istniej膮cej ju偶 stacji achero艅skiego procesora. Kr贸lowa nie zd膮偶y艂a, zabrak艂o jej u艂amka sekundy. Przez 艂adowni臋 przetoczy艂o si臋 echo po­t臋偶nego zderzenia.

Ripley nie mia艂a czasu sta膰 i patrze膰, czy wrota wytrzy­maj膮. Wbieg艂a mi臋dzy rz臋dy wielkich ciemnych maszyn. Czego艣 szuka艂a.

Kr贸lowa odwr贸ci艂a pysk od nieust臋pliwej bariery. Jej uwag臋 zn贸w przyku艂 ruch. Pod pok艂adem 艂adowni, niczym skomplikowany system rzeczny, le偶a艂a sie膰 kana艂贸w serwi­sowych os艂oni臋tych ci臋偶kimi, grubymi kratami. Kana艂y by艂y g艂臋bokie na tyle, 偶e Newt mog艂a do nich wej艣膰. Wskoczy艂a do w艂azu i zacz臋艂a pe艂zn膮膰 w stron臋 przeciwleg艂ej 艣ciany jak kr贸lik umykaj膮cy korytarzami norki.

Kr贸lowa natychmiast j膮 wytropi艂a. Jednym uderzeniem pot臋偶nych szpon贸w rozdar艂a fragment kraty tu偶 za n贸偶kami dziecka. Newt przyspieszy艂a, szarpn臋艂a si臋 rozpaczliwie do przodu. Tu偶 za ni膮 p臋k艂 z trzaskiem nast臋pny fragment okratowania. Wiedzia艂a, 偶e teraz przyjdzie kolej na pr臋ty os艂aniaj膮ce jej g艂ow臋.

Kr贸lowa unios艂a rami臋 do rozstrzygaj膮cego ciosu i... zamar艂a. Wrota prowadz膮ce do magazynu zgrzytn臋艂y i roz­war艂y si臋 na o艣cie偶. W progu sta艂a ci臋偶ka, masywna sylwet­ka. Jej nogi i r臋ce by艂y wyposa偶one w gi臋tkie stawy.

Opancerzona dwiema tonami utwardzonej stali Ripley wkroczy艂a do przestronnej komory. Jej d艂onie tkwi艂y w r臋­kawicowatych uchwytach, stopy w podobnych, przymocowanych do pod艂ogi kabiny sterowniczej. Niczym w zbroi wykutej przez najnowsz膮 my艣l techniczn膮, ruszy艂a na znieru­chomia艂膮 besti臋. Ci臋偶kie nogi 艂adowarki zadudni艂y na pok艂adzie. Bez cienia strachu na st臋偶a艂ej twarzy, Ripley by艂a wcieleniem matczynej furii.

- Zostaw j膮, ty kurwo!

Kr贸lowa wyda艂a z siebie nieludzki skrzek i zaatakowa艂a. Ripley wyrzuci艂a do przodu r臋k臋 w ruchu, kt贸ry nie jest ruchem typowym przy obs艂udze 艂adowarek lub urz膮dze艅 jej pokrewnych. Ale maszyna zareagowa艂a wspaniale. Jedno z ramion grzmotn臋艂o kr贸low膮 w 艂eb, a si艂a ciosu odrzuci艂a j膮 na 艣cian臋. Bestia natychmiast wsta艂a i ruszy艂a do ponow­nego ataku, lecz Ripley przy艂o偶y艂a jej na odlew tak mocno, 偶e kr贸lowa run臋艂a na stert臋 ci臋偶kiego sprz臋tu.

- No chod藕! - krzykn臋艂a Ripley. Jej twarz wykrzywia艂 ob艂膮kany u艣miech. - No chod藕, ty zdziro!

Smagaj膮c w艣ciekle ogonem, ohydztwo zaatakowa艂o po raz trzeci: cztery ramiona przeciwko dw贸m ramionom 艂a­dowarki. Wielkie 偶膮d艂o d藕ga艂o w os艂ony boczne, usi艂owa艂o spenetrowa膰 kabin臋 od do艂u, ale za ka偶dym razem ze艣lizgi­wa艂o si臋 bezradnie po g艂adkim metalu. Ripley robi艂a uniki, cofa艂a si臋, uderza艂a, blokowa艂a cios za ciosem, by zn贸w ru­szy膰 do przodu, by ca艂y czas utrzymywa膰 besti臋 na dystans. Walka przenosi艂a si臋 z miejsca na miejsce. Dwa kolosy, me­chaniczny i sp艂odzony przez natur臋, tratowa艂y sterty skrzy艅, przeno艣ne instrumenty, maszyny, wszystko, co sta艂o na ich drodze. 艁adownia rozbrzmiewa艂a koszmarnymi odg艂osami 艣miertelnych zmaga艅.

Ripley otoczy艂a dwa ramiona kr贸lowej, kurczowo zacis­n臋艂a palce w sensorycznych r臋kawicach i zmia偶d偶y艂a ko艅­czyny, jak prasa hydrauliczna mia偶d偶y wi膮zk臋 chrustu. Kr贸­lowa skr臋ci艂a si臋 spazmatycznie i wyrzuci艂a z furi膮 dwa po­zosta艂e ramiona. Szponiaste 艂apy omal nie przebi艂y okrato­wanej kabiny i nie rozerwa艂y tkwi膮cej w niej kruchej ludzkiej istoty. Ripley unios艂a rami臋 i d藕wign臋艂a besti臋 do g贸ry. Przeci膮偶one silniki zaprotestowa艂y z mechanicznym j臋kiem: Kr贸lowa wbi艂a nogi w os艂on臋 kabiny. Kraty wygi臋艂y si臋 niebezpiecznie. Tu偶 przed sob膮 Ripley ujrza艂a monstrualny, naje偶ony z臋bami pysk. Kurczowo zacisn臋艂a palce. Kr贸lowa rozwar艂a zewn臋trzne szcz臋ki.

W stron臋 Ripley wystrzeli艂 wewn臋trzny garnitur z臋bisk. Zrobi艂a b艂yskawiczny unik i w fontannie galaretowatej 艣liny z臋by rozora艂y oparcie fotela. Na ramionach 艂adowarki pieni艂 si臋 z sykiem 偶贸艂tawy kwas. 艢cieka艂 do kabiny, coraz bardziej zagra偶aj膮c kratom. Kr贸lowa rozszarpa艂a przewody z p艂ynem hydraulicznym. Szkar艂atna ciecz trysn臋艂a na wszystkie stro­ny. Krew maszyny miesza艂a si臋 z krwi膮 obcego.

Straciwszy ci艣nienie w dolnej cz臋艣ci korpusu, 艂adowarka run臋艂a na pok艂ad. Kr贸lowa natychmiast na ni膮 wpe艂z艂a i unikaj膮c mia偶d偶膮cych ramion pr贸bowa艂a wcisn膮膰 艂apy do os艂oni臋tej kabiny. Ripley trzasn臋艂a prze艂膮cznikiem na konso­lecie, uruchomi艂a palnik i w pysk szkaradztwa uderzy艂 silny niebieskawy p艂omie艅. Monstrum rykn臋艂o skrzekliwie, szarp­n臋艂o si臋 do ty艂u i poci膮gn臋艂o za sob膮 艂adowark臋. Ripley za­wis艂a do g贸ry nogami. Uprz膮偶 mocuj膮ca j膮 do fotela wy­trzyma艂a.

Run臋li w g艂膮b prostok膮tnego szybu 艂adowniczego: ma­szyna, biomechanoid i cz艂owiek. 艁adowarka wyl膮dowa艂a na piersi potwora, mia偶d偶膮c mu cz臋艣ciowo tors i przygniataj膮c go swoim ci臋偶arem. Z rozleg艂ych ran pop艂yn膮艂 r贸wnomierny strumie艅 kwasu.

Ripley pr贸bowa艂a uruchomi膰 maszyn臋. Walczy艂a z prze艂膮cznikami i rozszerzonymi z przera偶enia oczyma zerka艂a na gr贸d藕 szybu. Zalewa艂 j膮 kwas. W miar臋 jak w偶era艂 si臋 w supertwardy stop, gr贸d藕 dymi艂a coraz silniej. A za ni膮 by艂a ju偶 tylko pr贸偶nia.

Kiedy w metalu pojawi艂y si臋 pierwsze male艅kie dziury, Ripley gor膮czkowo rozpi臋艂a uprz膮偶. Nienasycona pr贸偶nia zacz臋艂a wysysa膰 powietrze ze szczelnego dot膮d kad艂uba Sulaco. Gdy opuszcza艂a kabin臋, uderzy艂 w ni膮 przybieraj膮cy na sile wiatr. Przeskoczy艂a ka艂u偶臋 kwasu, chwyci艂a za dolne szczeble drabiny wbudowanej w 艣cian臋 艣luzy i grzmotn臋艂a w przycisk uruchamiaj膮cy gr贸d藕 wewn臋trzn膮. Skrzyd艂a olbrzymich wr贸t nad jej g艂ow膮 ruszy艂y ku sobie niczym grube, stalowe szcz臋ki. Ripley zacz臋艂a pi膮膰 si臋 szale艅czo w g贸r臋.

Kwas wy偶era艂 w metalu coraz wi臋ksze i wi臋ksze dziury. Strumie艅 uciekaj膮cego powietrza bij膮cy jej w twarz by艂 z ka偶d膮 sekund膮 obfitszy i utrudnia艂 wspinaczk臋.

Newt wychyn臋艂a ju偶 z labiryntu kana艂贸w serwisowych i chowa艂a si臋 w g臋stwinie pojemnik贸w z gazem. Kiedy 艂adowarka, obca, i Ripley run臋艂y na dno szybu, podesz艂a bli偶ej, 偶eby lepiej widzie膰.

Ostry strumie艅 powietrza podci膮艂 jej nogi i 艣ci膮gn膮艂 w d贸艂. Krzycz膮c i wymachuj膮c rozpaczliwie r膮czkami, zacz臋艂a zsuwa膰 si臋 po g艂adkim metalu. Zauwa偶y艂 j膮 Bishop, a raczej g贸rna po艂owa jego korpusu. Jedn膮 r臋k膮 chwyci艂 si臋 wspornika, a drug膮 z idealnym, nieosi膮galnym dla cz艂owieka wyczuciem, w ostatnim u艂amku sekundy z艂apa艂 za pasek przemykaj膮cej obok Newt. Trzyma艂 mocno. Dziewczynka zawis艂a w powietrzu, trzepocz膮c jak flaga na huraganowym wietrze.

Ripley wysun臋艂a g艂ow臋 ze 艣luzy. W chwili gdy chcia艂a odbi膰 si臋 od szczebla praw膮 nog膮, co艣 musn臋艂o kostk臋 jej lewej stopy. Musn臋艂o i zacisn臋艂o uchwyt. Pierwsze pr贸bne szarpni臋cie omal nie wyrwa艂o jej ramion ze staw贸w. Rozpaczliwym wyrzutem r膮k z艂apa艂a za ostatni szczebel drabiny, kt贸ry tkwi艂 ledwie kilkana艣cie cali od pok艂adu. Skrzyd艂a wr贸t 艣luzy sun臋艂y z warkotem ku sobie. Ripley wiedzia艂a, 偶e je艣li si臋 natychmiast nie uwolni albo nie zeskoczy na dno szybu, za kilka sekund b臋dzie wygl膮da艂a jak Bishop.

Nadw膮tlona kwasem 艣luza zewn臋trzna j臋kn臋艂a, zaskrzypia艂a. P臋k艂 fragment umocnienia. 艁adowarka i przygnieciona ni膮 kr贸lowa osun臋艂y si臋 o kilka cali w d贸艂. Ripley czu艂a, 偶e ramiona ju偶 nie wytrzymuj膮, 偶e zaraz spadnie. Ale to but spad艂 pierwszy. Zsun膮艂 si臋 jej z nogi i spad艂. By艂a wolna.

Zebrawszy resztk臋 si艂 wype艂z艂a na pok艂ad. W tej samej chwili wrota grodzi zatrzasn臋艂y si臋 z metalicznym 艂oskotem. Uwi臋ziona pod nimi kr贸lowa wyda艂a z siebie w艣ciek艂y ryk i wyt臋偶y艂a niepoj臋te wprost si艂y. Przygniataj膮ca j膮 艂adowarka drgn臋艂a i zacz臋艂a zsuwa膰 si臋 z jej cielska.

Jeszcze moment, jeszcze sekunda i kr贸lowa by艂aby wolna, ale nadwer臋偶ona kwasem gr贸d藕 wreszcie ust膮pi艂a. Wielkie p艂aty metalu, strugi kwasu, uwi臋zione monstrum i 艂adowarka run臋艂y w otch艂a艅 kosmosu. Ripley wsta艂a i podesz艂a do najbli偶szego iluminatora. Bestia wierzga艂a 艂apami z tak膮 si艂膮, 偶e pokona艂a sztuczne pole grawitacyjne Sulaco. Wci膮偶 skrzecz膮c i wyj膮c, wci膮偶 obejmuj膮c ramionami maszyn臋, spada艂a wolno w stron臋 wrogiego 艣wiata, z kt贸rego nie tak dawno uciek艂a.

Ripley nie odrywa艂a wzroku od okna. Jej Nemezis zmala艂a do niewyra藕nego punkciku, potem sta艂a si臋 ledwie mglist膮 kropeczk膮, wreszcie poch艂on臋艂y j膮 sk艂臋bione chmury Acherona. System wentylacyjny Sulaco pracowicie regenerowa艂 utracon膮 atmosfer臋. Powietrze w 艂adowni zawirowa艂o i wiatr stopniowo ucich艂.

Bishop wci膮偶 trzyma艂 Newt. Za jego rozerwanym na p贸艂 cia艂em wlok艂y si臋 zwoje sztucznych organ贸w wewn臋trznych i sypi膮ce iskrami kable. Powieki mu drga艂y, g艂owa wykonywa艂a nieskoordynowane ruchy i uderza艂a o kad艂ub. Czujniki i regulatory zasklepi艂y ju偶 rozleg艂膮 ran臋 i zatamowa艂y up艂yw androidalnej krwi. Na brzegach rozdarcia krzep艂a bia艂awa skorupa ochronna.

Patrz膮c na id膮c膮 ku niemu Ripley zdo艂a艂 wykrzywi膰 usta w sm臋tnym p贸艂u艣miechu.

- Ca艂kiem nie藕le jak na cz艂owieka. - Zapanowa艂 nad ruchem powiek i wyra藕nie do niej mrugn膮艂.

Ripley podesz艂a chwiejnie do Newt. Dziewczynka sprawia艂a wra偶enie oszo艂omionej.

- Mamusiu? Mamusiu?

- Jestem tutaj, kochanie, jestem przy tobie. - Wzi臋艂a dziewczynk臋 w ramiona, przytuli艂a ze wszystkich si艂 i ruszy艂a w stron臋 przedzia艂u za艂ogowego.

Wok贸艂 nich mrucza艂y uspokajaj膮co systemy i urz膮dzenia pok艂adowe. Ripley wesz艂a do oddzia艂u medycznego i wr贸ci艂a do 艂adowni, ci膮gn膮c za sob膮 nosze na k贸艂kach. Bishop zapewni艂 j膮, 偶e mo偶e poczeka膰. Roz艂o偶y艂a nosze, ostro偶nie u艂o偶y艂a na nich nieprzytomnego Hicksa i zawioz艂a go do oddzia艂u szpitalnego. Twarz mia艂 b艂og膮 i spokojn膮. Szcz臋艣ciarz, wszystko przespa艂, rozkoszuj膮c si臋 zbawiennym efektem zastrzyku, jaki zrobi艂 mu Bishop.

Bishop mia艂 zamkni臋te oczy i r臋ce nieruchomo skrzy偶owane na piersi. Nie umia艂a powiedzie膰, czy skona艂, czy tylko 艣pi. Kiedy Sulaco wr贸ci na Ziemi臋, ustal膮 to specjali艣ci. Ona na cybernetyce si臋 nie zna艂a.

We 艣nie twarz Hicksa straci艂a sw贸j wyraz macho. Kapral nie wygl膮da艂 ju偶 jak twardy, zaprawiony w bojach 偶o艂nierz piechoty kolonialnej. Wygl膮da艂 jak zwyczajny m臋偶czyzna. Chocia偶 by膰 mo偶e teraz przystojniejszy i na pewno o wiele bardziej zm臋czony. Zwyczajny m臋偶czyzna? O nie. Gdyby nie Hicks, Ripley ju偶 by nie 偶y艂a. Ripley i Newt. Zgin臋艂yby, umar艂y, obie. Tylko Sulaco by przetrwa艂. Pusty i cichy, oczekiwa艂by powrotu ludzi, kt贸rzy by nigdy nie nadlecieli.

Zastanawia艂a si臋, czy go nie obudzi膰, ale zdecydowa艂a, 偶e tak b臋dzie mu lepiej. Nied艂ugo, kiedy stwierdzi, 偶e najwa偶niejsze organy jego cia艂a funkcjonuj膮 bez zarzutu, 偶e spalone kwasem tkanki zaczynaj膮 si臋 regenerowa膰, umie艣ci go w jednej z pustych kapsu艂.

Rozejrza艂a si臋 po komorze hibernacyjnej. Musia艂a przygotowa膰 trzy pojemniki. Bishopowi kapsu艂a nie b臋dzie potrzebna. Je艣li w og贸le 偶y艂, czu艂by si臋 w niej jak w wi臋zieniu.

Newt podnios艂a g艂贸wk臋. Sz艂y korytarzem i dziewczynka trzyma艂a Ripley za dwa palce.

- Czy teraz b臋dziemy spa膰?

- Tak, Newt.

- I mo偶emy... 艣ni膰?

Ripley spojrza艂a z u艣miechem na jej jasn膮 twarzyczk臋.

- Tak, kochanie. Chyba mo偶emy.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jezyk C Pierwsze starcie jcppps
mieszanko kto ciebie nie robil ten wie co starcil
Bjarne Pedersen w Starcie Gniezno
prawoMiedzIPolicyjne, prawo policyjne1], Porz膮dek publiczny - zapobieganie takim zjawiskom, jak star
[lekcja 17] Funkcje pierwsze starcie Kurs C++ 禄 Poziom 2
Starcie Gigant贸w Czytania
07 Pierwsze starcie
chwytak nr4 chwytak pooo moj pierwsze starciepoferiach
Koszty odliczymy ju偶 na starcie
Konspekt - Doskonalenie techniki w starcie niskim, TiM LA
Zasady uczciwego starcia, Wsp贸艂uzale偶nienie edukacja
BADAN-kolejne starcie, PW, PW-semestr II, badan
Taktyka na starcie w 3 krokach
Na Krakowskim Przedmie艣ciu m贸wi膰 mo偶na o starciu racji z ho艂ot膮
mo, starcie ostateczne
Corel Paint Shop Pro Photo X2 Pierwsze starcie cpspps
mo starcie ostateczne
Komunikaty Na Starcie Bios'a

wi臋cej podobnych podstron