O DOBRYM PRZEWOŹNIKU I O DWÓCH SIOSTRACH RUSAŁKACH
Był sobie stary przewoźnik, który miał trzech dorodnych synów. Żona właśnie mu zmarła, nie szczęściło mu się przez całe życie. Często nie miał nawet kawałka chleba, bo jego rola był to piasek lotny, łąka — bagno bezdenne, a prom miał stary, spróchniały, tak że nikt wozić się nim nie chciał.
Żył biedny staruszek, żył — aż zaniemógł i zebrało mu się na śmierć.
Właśnie kiedy umierał, zerwała się straszna burza, błyskało i grzmiało raz po raz, wreszcie deszcz lunął jak z wiadra. Rzeka wezbrała i woda uniosła prom.
Ojciec umarł. Synowie płakali, płakali — ani za co pogrzebu sprawić, ani żyć z czego. A zapracować też nie ma na czym bez promu.
Przechodził tamtędy starzec z długą białą brodą.
— Czego płaczecie, biedacy? — zapytał.
Opowiedzieli mu o śmierci ojca i o wszystkim, co się przydarzyło. Staruszek zaczął ich pocieszać:
— Ojciec wasz ciężkie miał życie i z woli Bożej teraz ma odpoczynek. Nie ma tego złego, co by się nie obróciło na dobre. Ale spójrzcie na rzekę, toż prom jest u brzegu!
Trzej bracia pobiegli, patrzą: stoi prom nowiutki i mnóstwo ludzi czeka na przewóz.
Obejrzeli się za staruszkiem — nie było go nigdzie.
Synowie pochowali ojca uczciwie. Zabrali się do pracy i powoli rozgospodarowali się dostatnio.
Dwaj starsi tacy już byli, że brakło im serca dla ludzi. Prędko zapomnieli o własnej biedzie, więc i cudzej nie rozumieli. Darmo nikogo nie przewieźli, choćby to był żebrak albo kaleka, co na nogach ledwo mógł ustać. Nawet jeżeli ze łzami prosił, odpędzili takiego, co nie miał czym zapłacić i jeszcze połajali go złym słowem.
Najmłodszy całkiem się od nich odrodził. Co mu kto dał za przewóz, to on wziął bez targu, a jak tamten powiedział, że nie ma czym płacić, to go przewiózł darmo.
Z początku bracia dzielili się zarobkiem równo: mnie część, tobie część i jemu część. Ale już po kilku dniach najstarszy mówi do najmłodszego:
— Tak dalej być nie może. Jakeś głupi i chce ci się wozić za darmo — twoja wola. Ale odtąd będziesz miał to, co sam zarobisz, a my weźmiemy swoje.
Tak więc wyszło, że po jakimś czasie starsi się wzbogacili, a najmłodszy nie. Ale chleba mu nie brakło. I pracowało mu się wesoło.
Raz o zachodzie słońca, kiedy najstarszy brat był na promie, przyszedł ten sam staruszek co dawniej i poprosił:
— Przewieź mnie, dobry człowieku.
— Masz czym zapłacić?
— Nie mam, przewieź mnie za „Bóg zapłać".
— To nie syci ani nie grzeje. Nie przewiozę za ,,Bóg zapłać".
— To weź moją pustą starą kieskę, nic innego nie mam.
— Idź najpierw na żebry, a jak zbierzesz co do tej kieski, wtedy cię przewiozę, inaczej nie. Tymczasem fora ze dwora!
Postał starzec przy promie — i poszedł.
Na drugi dzień wrócił znowu. Tego dnia średni brat był na promie, ale i on starca odepchnął.
Na trzeci dzień najmłodszy brat woził ludzi promem. Przewiózł staruszka na tamten brzeg i o zapłatę wcale nie pytał, jeszcze mu podziękował za dobre słowa po śmierci ojca i życzył szczęśliwej drogi.
Staruszek podziękował za przewóz i mówi:
— Nie mam ci czym zapłacić, ale weź moją kieskę. Chociaż jest stara i pusta i wygląda na to, że nic nie jest warta, przyda ci się. Potrząśnij nią tylko i powiedz:
Ile szyszek jest na sośnie,
Ile jagód w lesie rośnie,
Ile brzęczy pszczół na lipie,
Tyle złota niech się sypie.
Tak rozkazał, kto mi cię dał.
— Spamiętasz?
— Spamiętam.
Wziął najmłodszy brat kieskę i poszedł do domu.
— Dużoś zarobił? — spytał średni brat.
— Trzy grosze i tę kieskę.
Bracia zaczęli się śmiać.
— Ha, ha, ha! Przewiózł tego starucha, co się wciąż napraszał darmo na prom! Przecież tamten nas także częstował swoją starą, pustą kieską. Wreszcie trafił na głupiego, co ją wziął.
Najmłodszy brat nic nie odpowiedział, tylko potrząsnął kieską i zawołał:
Ile szyszek jest na sośnie,
Ile jagód w lesie rośnie,
Ile brzęczy pszczół na lipie,
Tyle złota niech się sypie!
Tak rozkazał, kto mi cię dał.
I patrzcie: złoto sypnęło się jak grad, cały stół zasypało. Starsi bracia rzucili się chciwie i nuż garnąć je każdy do siebie.
Radość była w całej wiosce, ba! i w innych wioskach dookoła. Bo dobry przewoźnik każdego obdarował, o kim wiedział, że jest w potrzebie.
Ale chciwemu się zda, że ręce wciąż ma puste, choćby nie wiedzieć ile wziął. Tak i dwaj starsi bracia. Najmłodszy złota im nie żałował, ale oni wciąż zazdrościli mu kieski złotosypki.
Zazdrościli, zazdrościli, wreszcie wzięli się na sposób. Jeden kupił wianek kiełbasy, drugi kupił flaszkę wódki i dalejże brata częstować:
— Pojedz se, chudzino! Napij się na rozgrzewkę!
Najmłodszy brat nigdy nie pijał gorzałki, bo mu się zaraz przypominało, jak ojciec nieboszczyk mawiał: ,,od wódki rozum krótki". Ale tym razem deszcz z wichrem zacinał, on przeziąbł na promie, więc pomyślał:
— A no, spróbuję raz. Jeden kieliszek to tyle co nic.
Wypił jeden, a brat starszy mówi:
— Człowiek chodzi na dwóch nogach, nie na jednej.
Wypił drugi, a brat średni mówi:
— Koniczyna ma trzy listki, a nie dwa.
Tak od kieliszka do kieliszka, spać mu się zachciało okrutnie. Oparł głowę o stół i zachrapał.
Bracia tylko na to czekali. Ukradli mu kieskę złotosypkę i w nogi! Jeszcze z chaty wynieśli wszystko co lepsze.
Ale jaki nabytek, taki użytek. Najstarszy kupił sobie okręt, naładował do niego pełno towarów i pojechał sprzedać je za morze. Okręt rozbił się o skały i zatonął, a razem z okrętem utonął najstarszy brat ze swoimi towarami.
Drugi kupił dwanaście bryk czterokonnych i także naładował na nie pełno dobytku, osie ledwo go dźwigały, a konie ledwo ciągnęły. Jechali lasem, w lesie napadli zbójcy, wszystko zrabowali i drugiego brata zabili.
Tymczasem najmłodszy ocknął się, patrzy: ani braci, ani kieski, ani nawet kawałka chleba nie ma w chacie — nic!
Został mu tylko prom. Pracował więc na promie. Kto mógł, ten mu płacił, kto nie mógł, tego wiózł darmo i tak mu się żyło.
Tylko wciąż teraz sam sobie powtarzał: "od wódki rozum krótki, dobrze mi tak!"
Któregoś wieczora przyszedł znajomy starzec i o zachodzie słońca stanął obok promu. Przewoźnik ucieszył się, przywitał go i opowiedział, jak i co się stało. A starzec na to:
— Sameś sobie winien! Ale ponieważ widzisz, żeś źle zrobił, więc pomogę ci jeszcze raz. Weź tę wędkę, przyda ci się. Co nią złowisz, to dobrze trzymaj, bo jak ci się wymknie, będziesz gorzko żałował.
Starzec zniknął, została tylko wędka. Miała wędzisko bursztynowe, srebrny włosień i złoty pływek. A diamentowy haczyk świecił jak gwiazda.
Zanim przewoźnik zdążył zarzucić wędkę, haczyk sam skoczył do wody, włosień rozciągnął się z prądem, pływek się zagłębił, a przewoźnika szarpnęło coś za rękę.
Poczuł w wodzie szamotanie, więc ciągnie, ciągnie, aż zgina się bursztynowe wędzisko, ale nie pęka. Ciągnie jeszcze — i wyciągnął pół panny, pół ryby, liczko ma piękne jak księżyc, a oczka jak gwiazdy.
— Dobry przewoźniku — prosi półpanna słodkim głosem — wypłacz wędkę z mojego warkocza! Słońce już zachodzi, a ja bez promieni słońca nie mogę być rusałką.
Młody przewoźnik wyciągnął ją na prom, ale haczyka nie wyplątuje. Choć się dziewczyna wyrywa, otula ją swoją sukmaną i trzyma mocno.
Tymczasem ostatni promień słońca zagasł na wodzie. Rusałka jęknęła i — dziw nad dziwy! — stoi na promie śliczna panienka ubrana jak do ślubu. Sukienkę ma białą, mirtowy wianuszek we włosach i perły w warkocz wplecione. W ręku trzyma starą kieskę złotosypkę, tę samą, którą bracia skradli przewoźnikowi.
— Rusałką być nie mogę, weź mnie za żonę — mówi panienka i rumieni się jak zorza.
Poszli do kościółka na sąsiednim wzgórzu, a tam u ołtarza czekał już na nich ksiądz, organista zaraz na organach im zagrał i w mig było po ślubie.
Idą z kościoła do domku przewoźnika, aż tu patrzą — drogą wędrują sznureczkiem goście, a goście!
Przewoźnik z żoną uczęstowali ich, czym tam mogli, a kiedy goście mieli się rozejść, panna młoda potrząsnęła kieską i wszystkich złotem obdarowała.
Odtąd przewoźnik woził darmo każdego, a biedacy dostawali od niego jeszcze po dukacie. Miał on pracy dość, miał!
Kiedy król dowiedział się o przewoźniku, co ma pełne kieszenie złotych dukatów, a jednak rąk nie żałuje i wozi ludzi na promie, pomyślał sobie:
„To rzecz niesłychana. Ilu mam w kraju bogatych wielmożów i panów, żaden by się tak nie trudził dla innych ludzi ani nie rozdawałby im darmo swego złota. Muszę na własne oczy obejrzeć to dziwo”.
Kazał założyć do złoconej poszóstnej karety i wieźć się do promu.
A tam właśnie żona przewoźnika podlewała swój ogródek przy chacie. Zobaczył ją król i serce mu zabiło, rozmiłował się od razu w pięknej żonie przewoźnika. Zawołał na nią z okna karety, ale ona rzuciła polewaczkę i jak gołąbka do gołębnika, tak furknęła do chaty.
W tej samej chwili wiatr powiał po całej krainie, a z krańców świata przyleciał cień jak czarny słup od ziemi aż do nieba. Słońce się zaćmiło i gasło, gasło powoli — aż zgasło. Na czarnym niebie zapaliły się gwiazdy.
Umilkły ptaki strwożone, psy zawyły we wsi, a konie królewskie spłoszyły się i byłyby utopiły w rzece złocistą karetę razem z królem, gdyby nie przewoźnik. Skoczył śmiało przed konie, chwycił pierwszą parę przy pyskach i zatrzymał — taki to był osiłek!
Ciemności długą chwilę panowały na świecie, aż wreszcie słońce zapaliło się znowu.
Król przestał się bać i przypomniał sobie piękną żonę przewoźnika. „Jak to zrobić, żeby się tego przewoźnika pozbyć?" pomyślał. ,,Gdyby ona owdowiała, to bym się z nią ożenił. Ubrałbym ją w jedwabne szaty, naczepiałbym na niej klejnotów i nikt by nie poznał, że nie jest z królewskiego rodu".
Zawołał przewoźnika i mówi tak:
— Kiedyś taki obrotny i śmiały, idź na koniec świata i dowiedz się, dlaczego słońce się zaćmiło. Jak się nie dowiesz, to lepiej nie wracaj, bo cię każę ściąć.
Król krzyknął na furmana, furman trzasnął z bata długiego na dwanaście łokci i kareta potoczyła się w stronę zamku.
Zafrasowany przewoźnik usiadł w chacie zamyślony.
— O czym myślisz i czego się smucisz? — zapytała go żona.
— Jak nie mam się smucić, kiedy mi król kazał się dowiedzieć, dlaczego słońce się zaćmiło, a jak mu nie powiem, to mi głowę utną.
Żona skoczyła do komory, wyjęła z malowanej skrzyni kłębuszek nici i podała go mężowi.
— Nie smuć się, mężu. To jest kłębek wskazidrożek, on cię doprowadzi.
Poradziła mu, jak ma zrobić, pożegnali się i przewoźnik poszedł.
Idzie, idzie przez góry wysokie, przez rzeki głębokie, a kłębek wskazidrożek wciąż toczy się przed nim na wschód słońca.
Wreszcie przewoźnik doszedł do zburzonego miasta, gdzie mnóstwo ludzi pozabijanych leżało na ulicach bez pogrzebu. Nie żałował czasu i trudu, zawołał ludzi z sąsiednich miast i razem pogrzebali wszystkich zabitych.
Dopiero wtedy poszedł dalej za kłębkiem wskazidrożkiem.
Prędko stara baśń się baje, nie tak prędko rzecz się staje. Ile czasu przewoźnik szedł, tego nie wiem, ale wiem, że doszedł wreszcie aż na to miejsce, gdzie na wschodnim krańcu świata obłoki łączą się z ziemią i w tych obłokach stoi pałac cały ze złota, z bursztynowym dachem i z brylantowymi oknami.
Kłębek skok! skok! skok! wskoczył po schodach na ganek, z ganku wtoczył się do sieni, a z sieni do ogromnej komnaty. W tej komnacie siedziała stara kobieta i przędła złotą kądziel.
— Oj, człowieku, człowieku — powiedziała — po coś tu przyszedł? Mój syn, jasne Słońce, zaraz tu przyjdzie i spali cię.
— Nie mogłem inaczej.— i przewoźnik jej opowiedział, jak go król wysłał i jak on zatrzymał się po drodze, żeby pogrzebać zabitych w zburzonym mieście.
— Kiedy tak, to ci dopomogę — powiedziana staruszka. — To było miasto mojego syna. Smok wypełzł z podziemnej jaskini, domy poburzył, a mieszkańców pozabijał. Oddałeś usługę mojemu synowi, więc cię uratuję.
Dotknęła wrzecionem czoła przewoźnika i ten od razu skurczył się i zamienił w bożą krówkę. Staruszka wzięła ją w palce ostrożnie i spuściła za okno.
Wtem dwanaście koni złotogrzywych zarżało na dworze, jak grzmot zaturkotała diamentowa dwukółka i zatoczyła się przed pałac. Wyskoczyło z niej Słońce promieniste i weszło. Pozdrowiło matkę, a ona podała mu wieczerzę. Słońce podjadło sobie, położyło się na koralowym łożu i mówi:
— Czuję tu człowieka.
— Co gadasz, synu? — powiedziała matka. — Był tu jeden, ale już go nie ma. Lepiej powiedz mi, zanim zaśniesz, dlaczego to kiedyś przestałeś świecić i noc zeszła na ziemię pośrodku dnia.
— Jakże miałem świecić, kiedy w ciemnościach podziemnych wylągł się smok o dwunastu głowach i chciał mnie pożreć. Musiałem zgasnąć i walczyć ze smokiem. Byłbym walczył jeszcze dłużej, gdyby nie to, że rusałka mi pomogła. Spojrzała na smoka uroczymi oczami, smok zapatrzył się na nią, a ja wtedy spaliłem go na węgiel i cisnąłem do morza.
Słońce usnęło. Wtedy staruszka wychyliła się za okno, dotknęła wrzecionem bożej krówki i z powrotem zamieniła ją w człowieka.
Przewoźnik wymknął się cicho z pałacu, kłębek wskazidrożek potoczył się na zachód, a on poszedł za nim i wrócił do żony.
Kiedy król usłyszał o pięknej rusałce z uroczymi oczami przestał myśleć o żonie przewoźnika i powiedział do niego:
— Przywiozłeś mi wiadomość, dlaczego słońce się zaćmiło, teraz przywieź mi rusałkę cud-dziewicę. Nie wracaj bez niej, bo cię każę ściąć.
Przewoźnik poszedł do domu i opowiedział wszystko żonie. Żona wyjęła znowu ze skrzyni kłębek wskazidrożek. Dała mężowi na drogę pełen wóz najpiękniejszych strojów kobiecych, jakie są na świecie. Tylko rusałki umieją wytkać i uszyć takie szaty z promieni słońca, księżyca i gwiazd, tylko rusałki mają takie klejnoty z kropelek rosy i deszczu, kiedy tęcza się w nich przegląda.
Poradziła mężowi, co ma robić, i pożegnali się.
Wyjeżdża przewoźnik za bramę, rzuca kłębek wskazidrożek i kędy się kłębek toczy, tam on za nim jedzie.
Jedzie przez góry wysokie, przez rzeki głębokie, przez doliny szerokie. Jakoś w tydzień czy we dwa napotyka młodzieńca, który pędzi na siwym koniu. Mijając przewoźnika młodzieniec pyta:
— Co wieziesz, człowiecze?
— Stroje kobiece.
— Daj mi coś na podarek dla mojej narzeczonej, jadę właśnie na zaręczyny. Odwdzięczę ci się. Jakbyś mnie potrzebował, zawołaj tylko:
Wichrze, co nad ziemią dniem i nocą latasz,
Przyleć mi na pomoc choćby z końca świata!
Przewoźnik podarował jeźdźcowi dla narzeczonej piękną srebrną szatę. Wicher ją pochwycił i popędził dalej.
Zaledwie przewoźnik ujechał kilka mil, spotyka siwego, ale krzepkiego człowieka. Ten go powitał i pyta:
— Co wieziesz, człowiecze?
— Stroje kobiece.
— Daj mi coś na podarek dla córki, bo wydaję ją za mąż za Wichra, dziarskiego jeźdźca. Odwdzięczę ci się. Jakbyś mnie potrzebował, zawołaj tylko:
Mrozie, co panujesz nad połową świata,
Przybądź mi na pomoc choćby w środku lata!
Przewoźnik dał Mrozowi srebrne ciżemki dla córki i jedwabny welon ślubny srebrem tkany, a iskrzący się, jakby go kto posypał płateczkami śniegu. Pożegnali się i jeden poszedł w tę stronę, a drugi w tamtą pojechał.
Prędko stara baśń się baje, nie tak prędko rzecz się staje. Przewoźnik długo jechał za kłębkiem wskazidrożkiem, zanim stanął nad brzegiem morza. Tam kłębek się zatrzymał.
Wszedł przewoźnik po pas do wody, powbijał wysokie tyczki, poprzywiązywał do nich długie żerdzie. Na tych żerdziach jak na sznurach porozwieszał przed świtem różnobarwne szatki kobiece, stroje i stroiki, szale i wstęgi złote, łańcuszki, brylantowe spinki i zausznice, trzęsidełka i świecidełka drogimi kamieniami nabijane. Iskrzyło się to wszystko z daleka.
Sam zaczaił się w zaroślach na brzegu z wędką samołówką. Morze pojaśniało, niebo zarumieniło się na wschodzie. Ogniste Słońce wyjrzało z wody i rzuciło na nią jakby rzekę złotych promieni. Przewoźnik zobaczył, że płynie po niej srebrne czółenko. W czółenku stała rusałka piękna jak sen i złotym wiosełkiem wiosłowała w stronę brzegu. Witała Słońce takim uroczym śpiewem, że przewoźnik co prędzej zatkał uszy.
Bał się, że ten śpiew ześle na niego marzenie i sen, a przez ten czas rusałka mu ucieknie.
Ona z początku bała się podpłynąć do żerdzi i rozwieszonych strojów. Jeździła tu i tam w swoim srebrnym czółenku, a dokoła niej pląsały złote rybki z tęczowymi skrzelkami i brylantowymi oczkami.
Wreszcie odważyła się i podpłynęła do bawidełek. Już, już wyciągała po nie rękę, gdy przewoźnik zawołał:
Wichrze, co nad ziemią dniem i nocą latasz,
Przyleć mi na pomoc choćby z końca świata!
Zaszumiało, zaświstało — siwy koń zarył kopyta w ziemię; na morskim brzegu, a Wicher pyta:
— Co każesz?
Ale przewoźnik już woła:
Mrozie, co panujesz nad połową świata,
Przybądź mi na pomoc choćby w środku lata!
Przewoźnika owionął ziąb. Stanął przed nim Mróz i pyta:
— Co każesz?
— Schwytajcie mi rusałkę! — zawołał przewoźnik.
Wicher dmuchnął — wywrócił czółenko. Mróz tchnął — ścisnął lodem. Wędka samołówka zarzuciła się sama i zahaczyła złoty warkocz. Przewoźnik wyciągnął rusałkę.
Związał ją srebrnym włosieniem, wziął na wóz i pojechali za kłębkiem wskazidrożkiem. Rusałka płakała po drodze, a była taka piękna, że ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało o podobnej urodzie.
Kiedy przyjechali do domu przewoźnika i rusałka zobaczyła jego żonę, zaraz przestała płakać i rzuciły się sobie w objęcia. Bo to były siostry rodzone.
Nazajutrz przewoźnik i jego żona zaprowadzili rusałkę do króla. Król tak się nią zachwycił, że zerwał się z tronu i zawołał:
— Bądź moją żoną i królową!
— O panie — odpowiedziała rusałka — muszę mieć najpierw gęśle samograje.
Król odesłał obie siostry do domu, a kiedy został sam na sam z przewoźnikiem, rozkazał srogo:
— Ruszaj natychmiast w świat po gęśle samograje! Nie wracaj bez nich, bo skrócę cię o głowę.
Przewoźnik poszedł do domu strapiony, ale żona go pocieszyła i dała mu na drogę swoją chustkę złotem wyszywaną. On zasunął chustkę w zanadrze, rzucił za wrotami kłębek wskazidrożek i poszedł za nim.
Idzie, a idzie przez kraje niezmierzone. Mijają dnie za dniami, miesiące za miesiącami, kłębek wciąż się toczy.
Przytoczył się wreszcie nad ogromne jezioro. Pośrodku jeziora zieleniła się piękna wyspa. Przewoźnik zapatrzył się na nią, naraz spostrzegł, że jakaś łódka się zbliża. Przybiła do brzegu i wysiadł z niej staruszek z białą brodą, ten sam, co to kiedyś podarował przewoźnikowi kieskę złotosypkę i wędkę samołówkę. Uradowany przewoźnik powitał go, a tamten zapytał:
— Jak się masz, dobry przewoźniku, dokąd to cię droga prowadzi?
— Idę za kłębkiem wskazidrożkiem po gęśle samograje, ale nie wiem, gdzie ich szukać.
— Gęśle samograje są tam, na wyspie Złotomora — powiada starzec. — Ale nie wiem, jak sobie poradzisz ze Złotomorem, trudna z nim będzie sprawa. Przewoziłeś mnie nieraz, ja przewiozę cię teraz. Siadaj do łódki!
Popłynęli do wyspy. Kiedy łódź przybiła do brzegu, przewoźnik wysiadł na ląd, a starzec obiecał, że na niego poczeka.
Przewoźnik rzucił kłębek wskazidrożek i poszedł za nim zieloną wyspą aż do pałacu pośród drzew. Zastukał śmiało złotą kołatką do złotych wrót. Wrota cicho się otworzyły i rozległ się z głębi straszliwy głos Złotomora:
— Dokąd idziesz i po co?
— Idę do ciebie po gęśle samograje.
— Dam ci je tylko wtedy, jeżeli będziesz moim gościem przez trzy dni i trzy noce i ani na chwilę nie zaśniesz. Jeżeli zaśniesz, nie wyjdziesz stąd żywy.
Złotomór zaprowadził przewoźnika do olbrzymiej komnaty w wieży i zamknął go w niej na dziewięć rygli.
Rozejrzał się przewoźnik: w komnacie pusto, tylko pośrodku stoi donica szczerozłota, a w tej donicy rośnie sen-trawa, bujna, zielona, pachnie jak tysiące ogrodów.
Zaledwie minęła chwila, przewoźnika zdjął sen nieprzemożony. Runął na ziemię jak martwy.
Na drugi dzień rano zgrzytnęły rygle i wszedł Złotomór. Wystawił za okno donicę z sen-trawą, obudził przewoźnika i mówi:
— Zasnąłeś, więc gotuj się na śmierć!
Przewoźnik skoczył na równe nogi. Chciał walczyć, ale Złotomór tupnął w podłogę, podłoga się otworzyła i przewoźnik spadł do dolnej komnaty. Słońce zaglądało tam przez okna kryształowe, a w jego promieniach iskrzyły się stosy drogocennych kamieni i jak tęcze odbijały się w zwierciadlanych ścianach komnaty. Cudny to był widok — ale nie dla głodnego.
Minęły trzy dni. Okna były opatrzone gęstą kratą. Przewoźnik słyszał śpiew słowików i kukanie kukułek pośród drzew dookoła wieży, słyszał nawet gruchanie swojskich gołębi. Ale daremnie wołał o ratunek — nie przychodził nikt.
Nie wiedział, że w suficie jest otwór, a przez ten otwór śledzi go oko Złotomora.
Cierpiał mękę głodową, a najwięcej cierpiał słysząc gdzieś w pobliżu szmer strumyka, podczas kiedy jemu tak chciało się pić, ze wargi mu popękały i język przysechł do podniebienia.
Ach, jakże chętnie oddałby wszystkie te skarby, które go otaczały, za kubek wody i kawałek chleba!
W tej męce sięgnął ręką po swój krzyżyk żelazny; dostał go od matki, kiedy był dzieckiem, i zawsze odtąd nosił go na szyi. Niechcący wyrzucił przy tym z zanadrza chustkę złotem haftowaną, którą żona dała mu na drogę.
Zaledwie chustka upadła na ziemię, usłyszał okrzyk nad sobą, a po chwili drzwi się otworzyły i wpadł Złotomór z wyciągniętymi ramionami.
— Tę chustkę dostałeś od mojej siostry! Jesteś mężem mojej siostry rusałki!
Zaprowadził przewoźnika do swoich pokojów, nakarmił, napoił i podarował gęśle samograje.
— Bierz, kochany szwagrze! Wielu tu już bywało, co mnie chcieli obrabować. Myślałem, że i ty jesteś taki.
Przewoźnik pożegnał Złotomora, a starzec przeprawił go swoją łódką z wyspy na brzeg jeziora.
Kiedy król zobaczył gęśle samograje, kazał natychmiast sprowadzić rusałkę cud-dziewicę i jej starszą siostrę. Rusałka poprosiła:
— Królu, każ zwołać na podwórzec zamkowy wszystkich biednych, smutnych, szpetnych i kaleki, każ przynieść chorych, a także tych, co zmarli, ale jeszcze nie pogrzebano ich w świętej ziemi!
Król nie chciał jej się sprzeciwiać i wydał taki rozkaz.
Kiedy podwórzec się zapełnił, rusałka wyszła z gęślami między lud i zaśpiewała słodkim głosem:
Grajcie, gęśle, grajcie,
Prosić się nie dajcie,
Pięknie grajcie, gęśle,
Dajcie ludziom szczęście!
Gęśle zaczęły grać... Co się dzieje? Szmer idzie przez tłum, słychać radosne okrzyki, kulawi odrzucają szczudła, garbaci się prostują, chorzy zaczynają tańczyć, smutni śmieją się i śpiewają, a umarli siadają na marach, przecierają oczy i mówią:
— Za długo spałem.
Król patrzył na to przez okno swojej komnaty i wcale nie był z tego rad. „Nie chcę, żeby ona była moją żoną i królową tego kraju", pomyślał, ,,bo by mi tu wciąż sprowadzała żebraków i kaleki".
Król o nielitościwym sercu nie wiedział, że on sam nie będzie się już długo cieszyć zdrowiem. Tej samej nocy zaniemógł nagle i nad ranem umarł.
Rusałka podarowała siostrze gęśle samograje i powiedziała:
— Bądź zdrowa i szczęśliwa, siostro kochana, razem z twoim mężem, dobrym przewoźnikiem. Ja wracam do srebrnego czółenka, do złotego wiosła, do moich rybek tęczowych i do promieni Słońca. Słońce tęskni za mną okrutnie, a ja za nim.
Lud obrał na króla dobrego przewoźnika. Rządził on mądrze i sprawiedliwie. Królowa rusałka miała dla wszystkich współczujące serce, ratowała każdego, kto potrzebował pomocy. Za ich rządów nikt nikogo nie krzywdził, nie było wojny, ani zarazy, ani posuchy, ani powodzi, a ziemia rodziła tak obficie, że najstarsi ludzie nie pamiętali takiego urodzaju.
KOCIOŁEK
Na przyzbie małej chatki, na skraju wsi, siedziało dwoje staruszków.
— Cóżeś się tak zafrasował? — spytała żona.
— Bo myślę o tym, że trzeba będzie sprzedać krowę, a żal mi jej.
— Co, naszą Krasulę chcesz sprzedać? Chyba cię coś zamroczyło! Karmiła nas własnym mlekiem tyle lat, a teraz na starość, jak już straciła mleko, chcesz jej się tak odwdzięczyć?
— A czym ją wyżywimy przez zimę? Myśmy przecież nie gospodarze, tylko wyrobnicy, własnego gruntu nie mamy ani zagonka. A nasz gospodarz nie da paszy dla Krasuli.
Staruszka westchnęła.
— Oj, nie da, nie da, to prawda. Odprawił nas, jakeśmy się zestarzeli i nic go nie obchodzi, że możemy umrzeć z głodu. Jeszcze tak pokręcił rachunki na pożegnanie, że nie wypłacił nam ani gotówki, ani zboża, które nam był winien. „Nic wam się nie należy", powiedział, ,,a więcej was nie potrzebuję, bo nie macie już sił do pracy". Nasz gospodarz, chociaż sam ma tyle krów i owiec, i pola, i łąki, nie dałby dla Krasuli nawet garści sieczki.
— Nie wyrzekaj, żono — uspokajał ją mąż — ale sama widzisz, że musimy sprzedać krowę, inaczej padnie nam z głodu. Wiele się za nią nie dostanie, ale kupimy sobie choć trochę jedzenia na zimę.
Żona jeszcze biadała, nawet trochę łez uroniła, wreszcie skończyło się na tym, że mąż wziął krowę na postronek i poszedł, żeby Krasulę sprzedać na jarmarku.
Idzie, idzie, aż tu spotyka wędrownego handlarza z workiem na plecach.
— Dokąd prowadzicie to bydlątko, dziadziusiu?
— Na sprzedaż.
— Może ja bym kupił waszą krowę?
— Czemu nie, potargujmy.
— Mam tu w worku coś dobrego, dam wam to za krowę — powiedział handlarz.
Zsunął worek na ziemię, rozwiązał go, wydobył kociołek na trzech nóżkach z pazurkami i podał go staruszkowi. Ten obejrzał go, opukał i mówi:
— Jakby był srebrny, to bym go może wziął, bo mógłbym za niego coś kupić. Ale to zwyczajny, żelazny kociołek, w dodatku już zardzewiały ze starości. Nie mogę dać krowy za taki grat.
— Jak nie, to nie — powiedział handlarz i chciał wrzucić kociołek z powrotem do worka.
Wtem staruszek usłyszał, że kociołek mówi do niego cichutko, ale wyraźnie:
— Weź mnie, weź mnie, weź mnie...
„Dziwy jakieś", pomyślał. ,,To nie jest zwyczajny kociołek, trzeba go wziąć". Oddał handlarzowi postronek od krowy, chwycił kociołek i zawrócił w stronę domu.
Im bliżej był chaty, tym wolniej szedł, bo się bał, co też żona powie na taką zamianę. Zdziwiła się, że wrócił tak prędko.
— Sprzedałem krowę po drodze, więc nie miałem po co iść na jarmark — powiedział staruszek.
— Dużoś za nią wziął?
— Ten kociołek.
— Ale co w kociołku?
— Powiedziałem ci, że wziąłem kociołek, ale nie mówiłem, że pełny.
Skoro żona pomiarkowała, jaka to była zamiana, wpadła w rozpacz i gniew.
— Czyś ty rozum zgubił po drodze? — zawołała. — Oddałeś krowę za jakiś stary kociołek, w którym nie będziemy mieli co gotować!
Siadła na ławie i zaczęła płakać.
Wtem kociołek, który stał przed nią na stole, poprosił cichutko :
— Wyczyść mnie, wyczyść mnie, wyczyść mnie...
Przestała płakać, ze zdziwienia szeroko otworzyła oczy, potem skoczyła po szmatkę, nagarnęła na nią popiołu spod blachy i zaczęła czyścić kociołek. Tarła go, tarła, aż błysnął jak srebrny. Wtedy powiedział:
— Skoczę, skoczę, skoczę...
— Dokąd skoczysz, kochany kociołku?
— Skoczę do bogatego gospodarza i przyniosę to, czego wam potrzeba.
Zeskoczył ze stołu, przesadził próg — i hop! hop! hop! pobiegł bokiem gościńca, wzdłuż rowu.
Bogata gospodyni właśnie zamiesiła słodkie, tłuste ciasto na kołacze, a ono tak urosło, że chciało wykipieć z dzieży. Rozglądała się więc po kuchni za jakimś naczyniem, do którego mogłaby część ciasta przełożyć.
Tymczasem kociołek wskoczył cichutko do kuchni i stanął obok dzieży. Gospodyni popatrzyła na niego i zastanowiła się. „Czyj to taki zgrabny, błyszczący kociołek? Nie mój, to pewne. Ktoś go tu widać postawił i zapomniał zabrać. Ale to nic, wezmę go sobie, bo mi się przyda. Nikt tego przecież nie widzi".
Nałożyła pełno ciasta do kociołka i odwróciła się, żeby wymieść żar z pieca. Kociołek zamruczał cichutko:
— Skoczę, skoczę, skoczę... — i wyskoczył z kuchni na podwórze, z podwórza na gościniec, a gościńcem hop! hop! hop! przycwałował do chatki biedaków.
Przeskoczył próg i stanął.
— Patrz, mężu, co kociołek nam przyniósł — zawołała staruszka i klasnęła w ręce. — Skąd on to wziął? Chyba gospodyni przypomniała sobie o nas i przysłała nam część swojego ciasta, ona zawsze piekła wyborne kołacze.
Staruszek zabrał się zaraz do rozpalania w piecu, żeby żona mogła ciasto upiec. Dawno nie jedli takich pyszności.
Bogata gospodyni bała się gniewu męża, więc nie powiedziała mu, że zjawił się tajemniczy kociołek i uciekł z ciastem.
Nazajutrz rano, skoro świt, kociołek zeskoczył z półki, stanął obok łóżka i poprosił staruszkę:
— Wyczyść mnie, wyczyść mnie, wyczyść mnie!
Staruszka tak go wypucowała szmatkami, że błyszczał jeszcze piękniej niż za poprzednim razem. Kociołek zawołał:
— Skoczę! Skoczę! Skoczę!
— Dokąd skoczysz, kochany kociołku?
— Skoczę do bogatego gospodarza i przyniosę, czego wam potrzeba.
Przesadził próg i hop! hop! hop! pobiegł skrajem gościńca.
U gospodarza po całym podwórzu rozlegały się miarowe uderzenia cepów, to parobcy młócili pszenicę na klepisku. Sam gospodarz wysypiał się jeszcze pod pierzyną, ale oni zdążyli już namłócić tyle zboża, że nie mieli gdzie go zsypywać.
Kociołek wskoczył cichutko i stanął pod ścianą stodoły. Wydął się, napęczniał i zrobił się wielki jak piec.
— Patrzaj no — zawołał jeden z parobków — ślepi byliśmy, czy co, żeśmy tego kotła nie widzieli? Martwimy się, gdzie sypać, a tu stoi kocioł wielki jak byk i czeka.
Nasypali do kotła pszenicy po brzegi i zabrali się z powrotem do młocki. Kocioł mruknął sam do siebie:
— Skoczę, skoczę, skoczę...
Wyskoczył ze stodoły za plecami młocarzy i pobiegł do chaty biedaków.
Staruszkowie czekali na powrót kociołka i spodziewali się czegoś dobrego. Ale kiedy wtoczyło się na ich podwórko olbrzymie kotlisko, aż im dech zaparło z wrażenia. Staruszek wspiął się na palce, zajrzał do środka i zawołał:
— Pełen pszenicy, najdorodniejszej pszenicy! To chyba nasz gospodarz przypomniał sobie, że nam nie wypłacił ordynarii i przysyła ją teraz.
Jego żona śmiała się z radości. Wiedziała, że przez całą zimę nie zaznają głodu.
Kiedy go opróżnili, kociołek zrobił się znowu mały i grzecznie wskoczył na półkę.
Parobcy bali się gospodarza, więc mu się nie przyznali, że tajemniczy kocioł wyniósł część pszenicy.
Na trzeci dzień rano staruszka już nie czekała, aż kociołek poprosi, żeby go wyczyściła. Zaledwie wstała, tarła go szmatkami poty, aż zabłysnął jak księżyc w pełni.
Kociołek zawołał wesoło:
— Skoczę! Skoczę! Skoczę!
— Dokąd skoczysz, kochany kociołku?
— Skoczę do bogatego gospodarza i przyniosę, czego wam potrzeba.
Przesadził próg i pobiegł tak prędko, że zakurzyło się za nim na gościńcu.
Gospodarz był sam w swojej izbie. Zamknął drzwi na zasuwę, ale zapomniał zamknąć dokładnie okno i zostawił je uchylone. Siedział na ławie i liczył swoje pieniądze.
„Tylu złodziei kręci się po świecie, lepiej złoto zakopać nocą nic nikomu nie mówiąc, nawet żonie, bo rozgada. Ale w czym zakopać? Póki było pod łóżkiem, mogłem je trzymać w skrzynce zamkniętej na kłódkę, ale w ziemi skrzynka zgnije".
Tymczasem kociołek uchylił okno szerzej, wskoczył cicho do izby i stanął na ławie obok gospodarza. Kiedy ten go spostrzegł, zdziwił się bardzo. ,,Skąd on się tu wziął?", zastanawiał się. „Ja takiego kociołka nie miałem. Ale to nic, że nie mój. Wezmę go sobie, bo mi się przyda".
Podczas gdy gospodarz sypał do niego złote monety, kociołek ani drgnął. Ale kiedy poczuł, że jest pełny po brzegi, brzęknął pieniędzmi i zawołał:
— Skoczę! Skoczę! Skoczę!
W mig wyskoczył przez okno i uciekł.
Zanim grubas zdążył wybiec za nim przez drzwi dookoła domu, po kociołku z pieniędzmi nie zostało ani śladu.
Kociołek wysypał złoto staruszce do fartucha, aż ugięła się pod ciężarem, a sam zawrócił co prędzej na podwórze gospodarza. Ukrył się za studnią i czekał, co będzie.
Tymczasem bogacz czerwony i wściekły biegał po podwórzu i krzyczał:
— Gdzie kociołek? Gdzie uciekł ten przeklęty kociołek?
Żona bogacza myślała, że jej mąż dowiedział się od kogoś o cieście, więc podeszła do niego cała drżąca.
— Proszę cię, mój mężu, nie gniewaj się na mnie. Ja przecież nienaumyślnie pozwoliłam kociołkowi zabrać ciasto.
— Jakie ciasto? — wrzasnął skąpiec. — Kiedy to się stało i jak?
Dopiero teraz dowiedział się, jak to było z ciastem dwa dni temu. Rozzłościł się jeszcze więcej i szukając kociołka pobiegł pod stodołę.
— Gdzie jest kociołek? Gdzie uciekł ten nicpoń? — wołał rozwścieczony.
Robotnicy myśleli, że gospodarz dowiedział się od kogoś o pszenicy. Zaczęli prosić:
— Nie gniewajcie się, panie! Przecieżeśmy nienaumyślnie pozwolili mu wziąć waszą pszenicę.
— Jaką znów pszenicę? — wrzasnął gospodarz. — To on pszenicę zabrał?
Dopiero teraz dowiedział się, co się stało na gumnie poprzedniego dnia. Wtem zobaczył kociołek, który wyskoczył zza studni na gospodarskie obejście, zaczął tańczyć i podrygiwać na trzech nóżkach. Twarz gospodarza pośmiała z gniewu. Biegał za kociołkiem, wymachiwał rękami i krzyczał:
— To on! To on zabrał mi ciasto i pszenicę, i pieniądze! Łapać go! Dajcie mi siekierę, to go roztrzaskam!
Wtem kociołek przyskoczył do gospodarza, capnął go za łokieć pazurkami i nuż ciągnąć ku wrotom.
— Puszczaj! Puszczaj! — krzyczał bogacz przerażony.
Ale łapki kociołka wczepiły się w jego rękaw żelaznymi pazurkami i ciągnęły go, ciągnęły, aż wyciągnęły na gościniec. Powlokły go przez wieś.
Staruszkowie stali oboje na progu swojej chatki odświętnie ubrani, bo wybierali się właśnie do swego dawnego chlebodawcy z podziękowaniem za to, co im przyniósł kociołek. Wtem zobaczyli, co się dzieje i zawołali zdumieni i przestraszeni:
— Kociołku, co robisz? Dokąd ciągniesz naszego gospodarza?
— Skoczę z nim, skoczę, skoczę aż na koniec świata! — zakrzyknął kociołek.
Kociołek z gospodarzem znikli w dali i nikt nie zobaczył ich już nigdy. Staruszkowie mieli teraz wszystko, czego im było potrzeba. Obdzielili innych biedaków we wsi i żyli szczęśliwie.
TWARDOWSKI
Gdzie urodził się Twardowski, o którym tyle krąży opowieści, tego wam nie powiem, bo żadne zapiski o tym nie mówią. Wiemy tylko, że było to bardzo dawno, jeszcze w szesnastym wieku; kiedy Twardowski dorósł, panował nam miłościwie król Zygmunt August, ostatni Jagiellończyk.
Twardowski był szlachcicem po ojcu i po matce, ale zapewne pochodził z niezbyt znacznego rodu, bo nie wysłali go rodzice na naukę za granicę ani też nie oddali na dwór magnacki, tylko do Akademii Krakowskiej.
Co prawda była to wtedy uczelnia znana w kraju i za granicą; jednakże żaden szlachcic z bogatego rodu nie byłby w owych czasach obrał zawodu lekarza.
Z początku Twardowski był uczniem pilnym i pobożnym, układał nawet podobno kantyczki do Matki Boskiej, które powszechnie śpiewano.
Ale z czasem zachciało mu się poznać takie sekrety, jakich nie mógł mu odkryć żaden człowiek: jak robić złoto, jak wywoływać duchy zmarłych, jak odzyskać młodość i nigdy nie umrzeć.
Zaczął studiować księgi czarnoksięskie i nauczył się zaklęć, którymi można było wywołać diabła.
Kamienica, w której mieszkał Twardowski, stała pośród innych koło bramy grodzkiej. Niedogodnie było sprowadzić tam diabła, należało znaleźć miejsce bardziej ustronne.
Wybrał je sobie za Wisłą, na Podgórzu, gdzie do dziś wznoszą się wapienne skałki zwane Krzemionkami. Tam chodził Twardowski sam jeden i w skalnej rozpadlinie próbował swoich zaklęć czarnoksięskich.
Nie od razu udało mu się wywołać diabła. Ale dnia pewnego, kiedy wypowiedział wezwanie i użył tajemnych znaków — ziemia się zatrzęsła, błysnęło, buchnął płomień i przed Twardowskim stanął czart.
Nie wiemy, jak się z sobą targowali. Dość, że skończyło się na ugodzie. Diabeł obiecał służyć Twardowskiemu i spełniać wszystkie jego zachcianki aż do końca życia. W zamian za to Twardowski zapisał mu ciało i duszę po śmierci na wieki.
Straszna to była cena. Twardowski miał zamiar wykręcić się jakoś od tej zapłaty, więc wytargował paragraf dodatkowy: oto diabeł będzie miał prawo porwać go do piekła tylko z Rzymu. Myślał sobie, „mogę jeździć po całym świecie, ale nikt mnie nie zmusi, żebym jechał właśnie do Rzymu".
Diabeł zgodził się na ten warunek, bo wiedział, że kto wejdzie z nim w układy, ten musi w końcu przegrać.
Czart wygotował cyrograf na pergaminie, Twardowski podpisał go krwią z serdecznego palca.
Teraz zaczęło się dla niego życie pełne nadzwyczajności.
Kazał sobie na płótnie namalować konia, a ten koń ożył w jednej chwili. Twardowski go dosiadł i jeździł na nim, gdzie chciał. Nie miał biczyka — to ukręcił go sobie z piasku.
Kiedy mu się sprzykrzył malowany koń, dosiadał koguta. Kogut rósł w oczach, mógł unieść dorosłego mężczyznę i piejąc biegał po Krakowie z czarnoksiężnikiem na grzbiecie.
Ludzie gromadzili się ze wszystkich stron, żeby obejrzeć te dziwy. Nawet spoza Krakowa furmanki zwoziły ciekawych przez bramy grodzkie, tym bardziej, że kiedyś widziano, jak Twardowski latał bez skrzydeł nad dachami.
Tłumy podziwiały czarnoksiężnika, ale jednocześnie bano się go. Rozchodziły się trwożne wieści, że tylko dzięki zmowie z czartem doszedł do takiej potęgi.
— Czy wiecie, ludzie, co on zrobił u nas pod Knyszynem? — opowiadał obok Sukiennic jakiś przyjezdny. — Brakowało nam wody, bo to u nas nie ma rzeki. Nasz dziedzic to jakiś Twardowskiego krewniak. Twardowski chciał mu wygodzie i przez jedną noc wykopał mu wielki staw. Nawet nikt nie widział, jak on to zrobił. Mamy ten staw do dziś, nazywa się Czechowizna, cała wieś z niego korzysta.
— Przyjechali tu do nas, do Krakowa, handlarze zza Czerwińska — przerwała mu jedna ze straganiarek spod Sukiennic. — Mówili, że nasz Twardowski tam był także. Dźwignął na polu taki głaz, którego sześć koni nie mogło wyciągnąć. A on go wziął jakby to było jabłko, podniósł na grzbiecie i wrzucił do rzeki, aż woda na brzegi chlusnęła.
— Nie dziwota — mówiła inna — on przecie robił jeszcze większe czary. Pod Ojcowem przeniósł skałę wysoką jak góra i postawił cieńszym końcem na dół, że wygląda jak buława jakiego olbrzyma. Sokoły się na niej zagnieździły, więc ludzie o niej mówią: Sokola Skała.
— To nie Twardowski sprawił, tylko bies, co mu służy — szepnął trwożnie sukiennik z sąsiedniego stragana. — Czy to człowiek, chociażby nawet czarnoksiężnik, potrafiłby z całej Polski znieść srebro w jedno miejsce, jak się stało pod Olkuszem? Olkuską kopalnię srebra też czart zbudował, bo go zaklął Twardowski.
— Tsss, nie wymawiajcie złego imienia — syknęła przekupka i obejrzała się trwożnie, czy aby diabeł nie podsłuchuje.
Twardowski mieszkał w Krakowie, ale jeździł po całej Polsce. Czasem to nawet tak dziwnie się działo, że widziano go i tu, i tam. Mieszczanie krakowscy zaklinali się, że go spotkali w tym a w tym dniu na Floriańskiej czy na Szpitalnej, a tymczasem inni ludzie oglądali go gdzieś daleko, w Warszawie czy Bydgoszczy.
Opowiadano sobie tam nawet o przypadku, którego sprawcą był tenże sam Twardowski z Krakowa.
Poznał on w Bydgoszczy przy kuflu pewnego szlachcica, który na hulankach roztrwonił majątek odziedziczony po przodkach i wałęsał się teraz po gospodach, przysiadając się do nieznajomych w nadziei, że go poczęstują.
Twardowski miał zawsze trzos pełen dukatów, diabeł mu go napełniał co rano. Chętnie też każdemu fundował i wdawał się w rozmowy z obcymi, chyba że tego dnia ogarnęły go czarne myśli i przeczucia, bo wtedy zaszywał się w ciemny kąt i z nikim nie gadał.
Ale tym razem był wesół i podochocony, toteż sąsiadom w gospodzie pokazywał sztuczki rozliczne, a kiedy się dziwowali, on śmiał się do rozpuku.
Przysunął się bliżej na ławie ów zubożały szlachcic i zagadnął Twardowskiego:
— A może byś tak waćpan dobrodziej i mnie Dopomógł jaką sztuczką? Cały majątek przepadł mi z kretesem i nie mam z czego żyć.
— Czemu nie, panie bracie — zawołał Twardowski. — Chętnie ci pomogę! Rad takowych, jak są moje, nie godzi się dawać publicznie, ale zajdź do mnie waćpan wieczorkiem na kwaterę, to sobie pogadamy.
Kiedy ów szlachcic przyszedł na zaproszenie, Twardowski poczęstował go lampką wina i odsypawszy na stół garść srebrnych monet, powiedział:
— Odlicz waćpan dziewięć pieniążków, idź z nimi do ustronnej jakiejś chaty i licz tam owe pieniążki od wieczora aż do świtania. Licz od jednego do dziewięciu i z powrotem od dziewięciu aż do jednego. Rób tak bez przerwy, póki słońce nie wstanie, ale uważaj, żebyś się nie pomylił, bo wszystko przepadnie. Czartów się nie bój; choć cię będą straszyły, nic ci nie zrobią.
Szlachcic poszedł za radą Twardowskiego. Zasiadł z wieczora na ławie w pustej chacie i przy świetle łojówki liczył swoich dziewięć pieniążków tam i z powrotem. Biesy wyły, skakały i sypały skrami dokoła niego, a on nic, tylko powtarza swoje:
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden — i tak w kółko.
Zaczęło szarzeć, a on nie pomylił się ani razu i nie uląkł się diabelskich strachów.
Słońce miało już wstać niebawem, gdy w izbie stanął nagle czart w postaci Twardowskiego. Oparł się dłonią o stół obok pieniążków i pyta:
— Nie pomyliłeś się?
— Nie — odpowiedział szlachcic, który myślał, że to Twardowski przyszedł zobaczyć, jak mu się powodzi.
— No, to licz dalej! — huknął czart i znikł, tylko na stole pozostał wypalony ślad jego pazurów.
Przerażony szlachcic chce liczyć dalej — a tu zapomniał, na czym przerwał.
I tak przepadło wszystko.
Ale wyszło mu to w końcu na korzyść, bo chociaż majątku nie odzyskał, to jednak opamiętał się i został mnichem w bydgoskim klasztorze reformatów. Tam przez resztę życia pokutował za swoje hulanki i za to, że wdał się w diabelskie praktyki.
Przyszedł czas, kiedy Twardowskiemu zachciało się żenić. Wybrał sobie mieszczkę krakowską miernego stanu, ale fertyczną i liczka gładkiego, którą znęciło jego bogactwo.
Z początku zaczęła się z nim droczyć. Najpierw zamknęła jakieś stworzenie we flaszce z zielonego szkła i powiada:
Co to za zwierzę, robak czy wąż?
Kto to odgadnie, będzie mój mąż.
Twardowski miał diabła jako doradcę i wiedział o wszystkim, co się gdzie kryje. Toteż zawołał od razu:
— To pszczółka, waćpanno, to pszczółka!
I zgadł.
Ona jednak postawiła mu nowy warunek:
— Chcę, żebyś mnie wasza miłość przewiózł łodzią po Wiśle, ale tak, żebyśmy jechali pod prąd bez żagla ani wioseł.
— Zgoda! — zawołał Twardowski i powiózł ją tak w stronę Tyńca, a ludzie podziwiali spod Wawelu tę jazdę.
Na tym się jednak nie skończyło, bo ona zażądała jeszcze czegoś nowego:
— Chcę być kramarką na krakowskim rynku. Zbuduj mi tam domek, żebym miała gdzie sprzedawać garnki.
Twardowski podkręcił wąsa, z uśmiechem wziął ją za rączkę i wprowadził pod Sukiennice. A tam stał już przygotowany dla niej domeczek z wypalonej gliny. Przed nim na półkach i na ławach rozstawiono garnki i garnuszki, donice i miski, i dzbanki, i dwojaczki. Wszystko śliczne, polewane w kogutki, w lelije, w kocie pazurki, w sosenki, w różyczki.
Teraz już zgodziła się zostać żoną Twardowskiego.
Ale od tej pory dopiero zaczęły się psoty!
Siedzi sobie pani Twardowska na krakowskim rynku, plotkuje z kumoszkami i garnki sprzedaje. Kupujących nie brak, bo straganiarka urodziwa, a towar wyborny.
Wtem wjeżdża na rynek okazała kolasa, a w niej pan Twardowski przy szabli, w kontuszu i żupanie, w kołpaku z piórem i w czerwonych butach. Aż łuna od niego bije.
Przed nim dwaj hajducy drogę torują — myślałby kto, że to hetman jaki albo wojewoda na Wawel jedzie do króla jegomości.
Wtem kolasa przystaje obok straganów i Twardowski klaszcze na czeladź. Ci rzucają się na stragan pani Twardowskiej i nuż tłuc pałkami, nuż rzucać na ziemię garnki i misy, nuż deptać po nich obcasami...
Twardowska w krzyk, w lament, a mąż wygląda z kolasy i śmieje się do rozpuku.
— Nie płacz — woła — jutro ci sprawię piękniejsze!
Tak się to z żoną przekomarzał.
Ale dobrze z sobą żyli. Tylko dzieci nie mieli. Ludzie szeptali, że błogosławieństwa bożego brak temu stadłu.
W czary Twardowski nie wtajemniczył żony. Miał na czary komnatę osobną, sklepioną, na ciężkie wrzeciądze zamykaną, w niej foliały, butle przeróżne i palenisko.
Nikomu zachodzić tam nie dozwalał oprócz jednego ucznia zaufanego, a i ten nie do wszystkich sekretów był przypuszczony.
W owej komnacie Twardowski warzył tajemnicze zioła, sporządzał driakwie i maście. Prócz tego, jak powiadają, złoto nawet wytapiał.
Jego sława lekarska rozeszła się szeroko. Z całej Polski zjeżdżano się do niego po radę na przeróżne choroby, czasem nawet przez granicę czeską albo węgierską przetoczyła się kolasa wioząca kogoś, kto jego porady potrzebował.
Twardowski od jednych brał pieniądze za leczenie, od innych nie brał — jak się zdarzyło. Naprawdę to tych pieniędzy nie potrzebował, miał ich od czarta jak piasku.
Szeptano też, że umie wywoływać dusze zmarłych. Miał lustro z polerowanego kruszcu, w czarną dębową ramę ujęte. W tym lustrze ukazywały się patrzącym różne dziwy, w nim też oglądali nieboszczyków tak, jakby ci jeszcze żyli.
Czasem Twardowski potrafił wywołać ducha zmarłej osoby nawet bez lustra, tak że ukazywała się na chwilę pośród żywych.
Właśnie w tym czasie zmarła królowi umiłowana małżonka, piękna Barbara Radziwiłłówna. Zygmunt August nie mógł pocieszyć się po tej stracie — wychudł, pobladł, obawiano się o życie młodego króla. Zwierzył się kiedyś dworzanom, że dałby nie wiedzieć co, byle mógł choć przez chwilę zobaczyć ducha Barbary.
Dworacy sprowadzili wróżów, obiecali im wspaniałe nagrody, czarodzieje próbowali rozmaitych zaklęć i sztuk — wszystko na próżno.
Wtem zjawił się nie wołany mistrz Twardowski. Obawiano się wzywać go z powodu jego konszachtów z mocami piekielnymi, ale kiedy przyszedł i oświadczył, że gotów jest ukazać królowi jego zmarłą małżonkę, Zygmunt August koniecznie chciał go wypróbować.
Twardowski ostrzegał króla:
— Miłościwy panie, gdyby wasza królewska mość poruszyła się z miejsca albo wyrzekła bodaj jedno słowo, nie ręczę za życie waszej królewskiej mości.
Król obiecał zastosować się do tej przestrogi.
Jakich zaklęć, czarodziejskich narzędzi i magicznych figur użył Twardowski do pomocy, nie wiadomo. Dość, że podobno z mroków komnaty powoli wystąpił cień młodej zmarłej. A króla ogarnęło takie wzburzenie, taka żałość, że zerwał się z fotela i chciał podbiec do zjawy.
Twardowski ledwo zdążył przytrzymać króla za ramiona, ale cień Barbary rozwiał się natychmiast.
Przyszedł wreszcie czas, gdy Twardowski się zestarzał. Coraz mniej mógł korzystać z różnych uciech, których dostarczał mu diabeł. Bo jakże tu używać życia, gdy po kościach człowieka strzyka, grzbiet chyli się ku ziemi, słuch zawodzi i wzrok się mąci?
Diabeł — wiadomo — pragnąłby jak najprędzej ukończyć służbę i porwać Twardowskiego. Cieszył się więc, że czarnoksiężnik się starzeje i zapewne niedługo umrze. Ale sam Twardowski wcale nie miał ochoty umrzeć i dostać się do piekła.
Był z niego ryzykant, więc postanowił w tajemnicy popróbować sztuki, o której wyczytał w starej księdze.
Kazał uczniowi rozgłosić wszędzie nowinę o śmierci swego mistrza, a sam w największej tajemnicy wyciskał soki z ziół, sporządzał wywary i maście.
Potem wypił jeden z naparów i zapadł w głęboki sen. Wtedy uczeń posiekał jego ciało na drobne kawałki, natarł je maściami i polał sokiem z ziół, jak mu Twardowski nakazał. Następnie złożył ciało z powrotem, ale w trumnie, na posłaniu z wiórów.
Wiadomo było, że czarnoksiężnik żył z biesem w komitywie, toteż nikt nie szedł za jego trumną oprócz tego jednego ucznia. Pochowano go nie na cmentarzu, tylko za murem, na nie poświęcanej ziemi.
Twardowski przed śmiercią powiedział był uczniowi tak:
— Masz czekać od chwili mojego pogrzebu trzy lata, siedem miesięcy, siedem dni i siedem godzin. Nastanie wtedy północ, a księżyc świecić będzie w pełni. Weźmiesz rydel i pójdziesz na mój grób, ale sam jeden, w tajemnicy. Rozkopiesz mogiłę, zapalisz nad trumną siedem świec i otworzysz ją. Jeżeli wszystko się uda, to w trumnie znajdziesz mnie żywego.
Uczeń zrobił jak kazał mistrz. Skoro nadszedł dzień wyznaczony, zabrał łopatę, zabrał świece i poszedł na grób Twardowskiego.
Z początku pracował przy świetle księżyca. Kiedy rydel uderzył już o wieko trumny, uczeń zapalił świece i przy ich migotliwych płomykach odgarnął ziemię, odsłonił wieko, podważył je i uniósł.
W trumnie na posłaniu z kwitnących fiołków i macierzanki leżało maleńkie niemowlę...
Zdumiał się uczeń. Co tu robić? Mistrz nie zezwolił przypuścić nikogo do tajemnicy, więc uczeń zrzucił kapotę, zawinął w nią niemowlę, a zasypawszy dół z powrotem ziemią dla niepoznaki, zabrał dziecię do domu i zamknął je w tajemniczej komnacie Twardowskiego.
Uczeń pielęgnował dziecko troskliwie, a ono po siedmiu dniach zaczęło mówić i po siedmiu miesiącach stało się dorosłym młodzieńcem, odrodzonym imć panem Twardowskim, jak wprzódy lekarzem czarnoksiężnikiem.
Wtedy ucznia swego zamienił Twardowski w pająka, żeby nie mógł zdradzić jego tajemnicy. Trzymał go w swojej komnacie i opiekował się nim troskliwie. Kiedy wyjeżdżał z domu, pająk zawsze mu towarzyszył, uczepiony u jego buta nitką pajęczyny.
Od chwili pogrzebu Twardowskiego diabeł na próżno szukał jego duszy i nigdzie nie mógł jej znaleźć. Podejrzewał więc jakiś podstęp.
Okazało się wreszcie, że Twardowski znów chodzi po ulicach Krakowa, nie tylko żywy, ale nawet odmłodzony.
Ba! na dobitkę czarnoksiężnik przywołał sobie znów czarta magicznym zaklęciem i kazał mu służyć jak przedtem.
Tego było nadto. Diabeł wpadł we wściekłość i postanowił z tym skończyć.
Kiedyś Twardowski przechadzał się po lesie bez swoich narzędzi czarnoksięskich, wtem diabeł napadł na niego. Zaczął go szarpać i krzyczeć:
— A pójdziesz mi nareszcie do Rzymu, przechero! Zapisałeś mi duszę, a teraz próbujesz się wymigać?
— I owszem, zapisałem — przyznał Twardowski. — Ale, po pierwsze nie było mowy o żadnym terminie. Po drugie, tyś się zobowiązał, że nie weźmiesz mnie inaczej niż z Rzymu, ale ja ci wcale nie obiecałem do Rzymu pojechać. Więc jakim prawem mi dokuczasz? Wynoś mi się stąd natychmiast!
Tu użył straszliwego zaklęcia. Diabeł nie mógł mu się oprzeć. Ale zanim znikł, wyrwał sosnę i uderzył nią Twardowskiego po nogach. Jedną z nóg mu zdruzgotał, a chociaż się zrosła, czarnoksiężnik odtąd kulał i przezwano go Kuternogą.
Kuternoga czy nie Kuternoga, hulał jak wprzódy, pił po gospodach i płatał psoty. To zamieni tchórza na chwilę w zająca i wszyscy się śmieją, a zając przerażony kica między ławami. To szpunt przyłoży pijakowi do podgolonego łba i ze szpunta węgrzyn leje się do podstawionego kielicha. To na pustym stole wyczaruje najprzedniejsze jadło i napoje. Czego Twardowski nie wyrabiał!
Ale diabeł nie dał za wygraną.
Pewnego dnia przed dom czarnoksiężnika zajechała, wygodna kolasa. Wysiadł z niej niemłody szlachcic i zastukał kołatką do drzwi. Gdy mu Twardowski otworzył, szlachcic powiedział:
— Jestem dworzaninem Jaśnie Oświeconego... — tu wymienił nazwisko i tytuły znane w całej Rzeczypospolitej. — Pan mój zachorzał w podróży i pilno pragnie widzieć waćpana, bo wierzy, że tylko twój kunszt potrafi go uleczyć. Zechciej więc waćpan nie mieszkając zabrać swoje narzędzia, proszki i mikstury i towarzyszyć mi. Konie czekają pod bramą.
— Dokąd mamy jechać? — zapytał Twardowski. Pochlebiało mu, że magnat nie innych doktorów wzywa ze sławnego krakowskiego grodu, ale właśnie jego. Z drugiej jednak strony niezbyt mu się ta jazda uśmiechała, bo wieczór był dżdżysty i wietrzny, a on siedział sobie przy zacisznym kominku nad kubkiem grzanego wina z korzeniami.
— Pojedziemy w stronę Sandomierza, ale nie nazbyt daleko — tłumaczył przybysz. — Zostawiłem mego pana w gospodzie pod opieką innych dworzan i towarzyszącej mu małżonki, a sam pośpieszyłem po waćpana.
Nie podejrzewając podstępu, Twardowski zebrał się w drogę, wsiadł do kolasy i pojechał.
Dziwił się, że konie szły całą noc jak smoki nie popasając ani razu. Ale nie domyślił się, że to czart przybrał postać podróżnego, żeby go zmylić i powieźć na zatracenie.
Kiedy nazajutrz Twardowski wysiadł wieczorem z kolasy i wszedł do gospody, przed którą się zatrzymali, stado kruków, puchaczy i sów obsiadło z wrzaskiem dach, a dworzanin w jednej chwili przedzierzgnął się z powrotem w diabła.
Twardowski poznał go teraz. Czart miał na sobie niemiecki frak z kamizelką długą, aż na brzuch, krótkie obcisłe spodnie, trój-graniasty kapelusz i trzewiki ze wstążkami i sprzączkami. Jednak spod kapelusza wystawały rogi, a pazury z trzewika.
Diabeł zakrzyknął z triumfem:
— Ha, ha, mam cię nareszcie! Ta karczma Rzym się nazywa! Twardowski pochwycił na ręce dziecko karczmarki leżące w kolebce. Chciał się w ten sposób obronić — wiedział, że szatan nie ma dostępu do bezgrzesznego dziecięcia.
Ale diabeł spoważniał nagle i powiedział:
— Mości Twardowski! Dałeś słowo, a yerbum nobile debet esse stabile.
To znaczy po łacinie, że słowo szlachcica powinno być niezłomne. Jak widzicie, był to diabeł uczony.
Opamiętał się Twardowski. Odłożył dziecko do kołyski i rzekł:
— Choć wziąłeś mnie podstępem, masz mnie, mości czarcie!
Diabeł porwał czarnoksiężnika i uniósł w przestworza.
Rozległ się radosny wrzask złego ptactwa na dachu, ale do uszu Twardowskiego dolatywał z coraz większej dali, bo czart niósł go wciąż wyżej i wyżej nad ziemią.
Karczma wyglądała w dole jak muszka, Twardowskiego owiewały wysokie wichry podchmurne. Przypomniał sobie swoje przeszłe życie i ogarnął go straszliwy żal. Teraz już nie ma ratunku, nie pomogą żadne zaklęcia i czary! Wyrzekł się Boga, zapisał duszę czartu i czart unosi go do piekła.
Wtem przypomniał sobie lata dziecinne, pacierz z matką odmawiany i kantyczki, które układał na cześć Matki Boskiej. I nagle czarnoksiężnik w szponach diabła zanucił gdzieś pod chmurami:
— Przybądź nam, miłościwa Pani, ku pomocy, A wyrwij nas z czartowskiej nieprzyjaciół mocy...
Chmura opadając ku ziemi zaniosła ten głos pasterzom, którzy strzegli nocą swoich trzód na pastwisku.
W tej samej chwili rozległ się w górze okrzyk diabelski pełen wściekłości — i całe niebo zaległa cisza.
Twardowski poczuł, że już nie leci dalej i że nikt go nie trzyma. Dookoła widział srebrzyste światło księżyca.
Usłyszał głos niebieski:
— Zostaniesz tak zawieszony aż do dnia sądnego.
Odtąd w pogodne noce, kiedy jest pełnia księżyca widzimy na nim zarys postaci mistrza Twardowskiego. Uczeń jest razem z nim, bo jak zwykle uczepił się jego buta, kiedy Twardowski wyjeżdżał przed wiekami w swą ostatnią podróż i diabeł uniósł pająka razem z Twardowskim na księżyc. Od czasu do czasu uczeń spuszcza się na nitce pajęczej nisko, niziutko nad ziemię. Podgląda i nadsłuchuje, co się u nas dzieje. Potem wraca na księżyc i opowiada swemu nauczycielowi nowinki, żeby mu się nie przykrzyło.
Na ziemi zostały gadki o Twardowskim, zostały także niektóre pamiątki. Jest na Krzemionkach krakowskich skalna rozpadlina zwana „szkołą Twardowskiego", stoi Sokola Skała pod Ojcowem, istnieją zasypane piaskiem kopalnie pod Olkuszem, z których srebro dawno wybrano.
Kruszcowe zwierciadło do wywoływania duchów zawieszono po śmierci czarnoksiężnika w skarbcu kościoła w Węgrowie na Podlasiu. Chociaż jest ono w dole pęknięte i nie wiadomo, czy by się jeszcze coś w nim ukazało, umieszczono je tak wysoko, żeby ludzie nie mogli do niego zaglądać.
Najdziwniejsze były losy czarodziejskiej księgi, w której mistrz Twardowski spisał na pergaminie całą swoją wiedzę. Nazywano ją po łacinie ,,liber magnus", to znaczy wielka księga. Po zniknięciu Twardowskiego oddano ją podobno królowi, żeby rozporządził nią, jak uzna za słuszne. Szkoda było ją spalić, ale nie należało dać jej do rąk byle komu, żeby nie uczyć ludzi czarów i wywoływania diabłów.
W dawnych kronikach zanotowano, że król Zygmunt August zapisał księgę jezuitom wileńskim. Otóż zdarzyło się, że pomocnik przełożonego nad tamtejszym księgozbiorem jezuickim, ksiądz Daniel Butwił, w kilkadziesiąt lat później zaczął czytać ową księgę, by się przekonać, co też czarnoksiężnik tam napisał.
Wtem rozległ się dookoła niego w książnicy piekielny zgiełk i łoskot. Zleciała się ciżba złych duchów, a ksiądz ledwo wymknął się z izby. Spędził noc bezsennie. Z samego rana poprosił innych księży, żeby z nim razem weszli do książnicy. Ale książki Twardowskiego już tam nie znaleźli, pewno ją czarty porwały.
Pewien pamiętnikarz pisze jednak, że widział ją później w książnicy Akademii Krakowskiej i że była to wielka księga na łańcuchach przykuta i kamieniami dla bezpieczeństwa przywalona. Mimo to stamtąd też zniknęła i nie wiadomo, co się z nią stało.
DLACZEGO WODA MORSKA JEST SŁONA
Daleko nad morzem żyli dwaj bracia, jeden bogaty, a drugi biedny
Kiedyś, przed Narodzeniem, przychodzi biedny do bogatego i mówi:
— Wolę dawać, bracie, niż prosić, żeby mi dano. Ale tak mi się w tym roku nie powiodło, że nie mam nic dla dzieci na święta. Może podarowałbyś mi trochę jedzenia.
Bogaty pomyślał i pyta:
— A zrobisz to, co ci każę? Jeżeli mi przyrzekniesz, że zrobisz, to ci podaruję całą szynkę wędzoną.
— Przyrzekam — odpowiedział biedny.
— No to bierz tę szynkę. A teraz idź z nią do diabła i nie przychodź do mnie więcej.
Słowo się rzekło, trzeba go dotrzymać. Wziął biedak szynkę, westchnął ciężko i poszedł.
Idzie, idzie, diabła szuka, skoro brat kazał iść do diabła.
Zawędrował wreszcie do podziemnej jaskini, w której palił się wielki ogień. Obok ogniska starzec z białą brodą ociosywał Wodę.
— Co robisz? — zapytał wędrowiec.
— Chociaż tu już przedsionek piekła, jednakże zachowujemy ziemskie obyczaje, więc szykuję kłodę Jul na świąteczne ognisko.
— Kiedy tu przedsionek piekła, to może jest i diabeł?
— Diabeł stróżuje obok, w sieni. Ale pilnuj swojej szynki, bo tam głodują za karę łakomczuchy. Jak zobaczą, że masz szynkę, nie opędzisz się od nich. Najlepiej zrób tak: powiedz im, że sprzedasz tę szynkę, ale nie za pieniądze, tylko za stary, ręczny młynek, który stoi u nich w sieni przy drzwiach. Posłuchaj mojej rady, nie pożałujesz.
Biedak wszedł do piekielnej sieni i zaraz dopadła go zgraja brudnych, wychudzonych potworków ze szczurzymi ogonami. Szczerząc zęby i skamląc starały się wyrwać mu szynkę tak zapalczywie, że diabeł-dozorca nie mógł ich rozpędzić.
— Oddam wam szynkę, ale dajcie mi wasz młynek — zawołał biedak, chociaż co prawda trochę mu było żal tej pięknej szynki.
Potworki zgodziły się, porwały szynkę i zaczęły ją sobie wydzierać, a biedak chwycił młynek pod pachę i uciekł.
— Zaufałeś mi i dobrze na tym wyjdziesz — powiedział starzec w przedsionku. — Co tylko rozkażesz, wszystko ci ten młynek namiele. Tylko nie zapomnij, jak się go zatrzymuje, bo miałbyś z nim kłopot. Widzisz ten guziczek? Naciśniesz go trzy razy, a wtedy młynek stanie.
Biedak podziękował starcowi i poszedł. Dopiero nocą trafił do domu z powrotem.
— Gdzieżeś był tak długo? — spytała go żona. — Czekaliśmy na ciebie aż do wieczora, wreszcie dzieci poszły spać głodne. Choć to dziś takie wielkie święto, nie miałam nawet patyka, żeby rozpalić ogień i nie miałam co włożyć do garnka.
— Nie martw się — zawołał biedak wesoło. — Zaraz będziesz miała wszystko, o czym tylko zamarzysz.
Postawił młynek na stole i kazał mu mleć różne rzeczy po kolei. Młynek aż furkotał, tak się kręcił. Nie minęła godzina, już ogień palił się w kominie i pełno smakołyków gotowało się i piekło.
Na trzeci dzień świąt biedacy zaprosili przyjaciół na ucztę. Przyszedł także bogaty brat. Nie mógł się nadziwić, skąd się wzięły te wyborne potrawy. Poty wypytywał brata, aż ten przyznał mu się do wszystkiego i pokazał mu czarodziejski młynek.
Bogaty pozazdrościł biedakowi i zaczął się napraszać o młynek. Nudził brata i nękał, aż wreszcie wytargował od niego młynek za trzysta talarów. Tamten wymówił sobie tylko, że zatrzyma młynek aż do sianokosów, bo chciał sobie przygotować zapasy.
Kiedy nastała pora sianokosów, bogaty brat zabrał młynek. Jego żona poszła na łąkę z parobkami, ale on był na to za leniwy. Powiedział, że zostanie w domu i przygotuje obiad. Wiedział, że się nie napracuje, bo przecież młynek wszystko zrobi za niego.
Położył się z powrotem pod pierzynę i zasnął. W południe rozkazał:
— Młynie, zmiel zupę na mleku, śledzie i chleb!
Czarodziejski młynek zaczął mleć, a gospodarz tylko podstawiał garnki i półmiski, póki wszystkich nie napełnił.
Ale brat zapomniał mu powiedzieć, jak się młynek zatrzymuje, więc lała się z niego mleczna zupa, wysuwały się śledzie i wyskakiwały kromki chleba bez ustanku, chociaż gospodarz krzyczał i walił go pięściami, żeby przestał nareszcie.
Zupa zalała podłogę. Brodząc po kolana gospodarz z trudem dobrnął do drzwi, szarpnął je z całej siły i otworzył. Biały strumień wylał się przez sień na podwórze, a z podwórza na drogę, niosąc śledzie i chleb.
Gospodyni właśnie wracała tą drogą z robotnikami do domu na obiad, aż tu na ich spotkanie pędzi spieniony biały potok. Zaczęła krzyczeć i wzywać ratunku.
Pobiegł bogaty brat do biednego i woła z daleka:
— Zabieraj z powrotem twój zwariowany młynek, bo nas wszystkich potopi!
— Nie mam już trzystu talarów, żeby ci oddać, kupiłem za nie coś niecoś do gospodarki.
— Oddasz, jak będziesz mógł, ale chodź co prędzej i weź młynek!
Czarodziejski młynek wrócił więc znowu do biednego brata. Po jakimś czasie przestał on być biedny, postawił sobie porządne zabudowania, kupił kawał pola i łąkę, miał krowy, parę koni i owce.
A ponieważ jego dom stał nad samym morzem i były tam przy brzegu niebezpieczne skały, więc kazał młynkowi zemleć, co potrzeba i wystawił obok domu latarnię morską, żeby się statki nie rozbijały. Pokrył ją złotą blachą, więc i w dzień świeciła z daleka.
Niezadługo stał się sławny w całym kraju, wszyscy opowiadali sobie o jego młynku i o latarni.
Minęło parę lat. Kiedyś przypłynął statkiem nieznajomy i wylądował przy latarni morskiej.
— Jestem kapitanem okrętu — powiedział. — Jeżdżę do dalekiego kraju po sól. Przeszedłem wiele niebezpiecznych chwil, kilka razy mój statek omal nie utonął. Chciałbym kupić, panie, twój młynek. Kazałbym mu mleć sól dla całego naszego miasta, a wtedy ja i moja załoga nie potrzebowalibyśmy narażać się na burze i napaści korsarzy. Rozumiem, że tanio tego młynka nie oddasz, ale powiedz, proszę, swoją cenę. Jeśli tylko starczy mi majątku, to go kupię.
Gospodarz pomyślał, naradził się z żoną na osobności, potem wrócił do kapitana i powiedział tak:
— Kiedy zdobyłem ten młynek, byliśmy biedni. Teraz mamy już dobytku aż nadto, nie zaznamy biedy do końca życia, więc słuszne będzie, jeżeli oddamy czarodziejski młynek temu, kto potrzebuje go więcej od nas. Weźcie go, panie, darmo.
Kapitan tak się ucieszył, że pochwycił od razu młynek i pobiegł 2 nim do swego statku.
Gospodarz wyskoczył z domu za nim i wołał:
— Poczekajcie, kapitanie! Nie wiecie jeszcze, jak się młynek zatrzymuje. Wróćcie się, to wam pokażę.
Ale tamten nie słuchał i nie oglądał się za siebie. Bał się, że gospodarz może się rozmyślił i dlatego odwołuje go z powrotem.
Wbiegł na statek, podniósł co prędzej kotwicę, rozwinął żagle i odpłynął.
Kiedy znalazł się na pełnym morzu, postanowił od razu wypróbować swój młynek i kazał mu mleć sól. Posłuszny młynek zatrząsł się, zaterkotał i zaczął pracować tak gorliwie, że wnet napełnił kapitanowi skład na dnie statku. Ale sypał sól i sypał dalej bez ustanku, choć kapitan próbował go zatrzymać na wszelkie sposoby.
Statek zasypany solą byłby zatonął pod ciężarem, więc kapitan z wielkim żalem musiał wrzucić młynek do morza, żeby się ratować.
Teraz młynek leży na dnie i wciąż miele sól, a fale roznoszą tę sól po wszystkich morzach świata.
SPRYTNY LISEK
Kiedy przyszła wiosna i lody spłynęły, młody lis pomyślał jak by to zrobić, żeby zjeść świeżą rybkę.
Wtem patrzy: strumieniem płynie belka, a na niej siedzą dwie mewy.
— Co wy tam robicie? — zapytał lisek.
— Łowimy ryby.
— Weźcie mnie z sobą.
— To skacz!
Lisek skoczył. Belka się odwróciła, mewy poleciały, a lisek wpadł do wody. Strumień płynął do morza i poniósł liska z sobą.
Płynie lisek po morzu, rozgląda się — nic, tylko woda dookoła.
— No, moje łapy, wiosłujcie — mówi odważnie. — A ty ogonie, steruj.
Płynie lis jak łódka, łapy wodę zagarniają, ogon kręci się to w tę stronę, to w tamtą. Ale steruje na pełne morze, bo lis zapomniał ogonowi powiedzieć, żeby skierował go do brzegu.
Rozgląda się lis, a ziemi wciąż nie widać. Wypłynął na środek morza i wcale nie wie, co dalej. Wtem patrzy: zbliża się foka.
— Gdzieżeś ty zapłynął? — pyta foka. — Chyba zabłądziłeś na morzu.
— Tak sobie pływam — mówi lis. — Ale zmęczyłem się już. Może mnie podwieziesz do brzegu? Jesteś taka duża, to ci nie będzie ciężko.
— Kiedy mi nie po drodze, śpieszę w inną stronę. Płyń sam.
Popatrzył zmęczony lisek naokoło, nigdzie żywego stworzenia, tylko ta foka nieżyczliwa. A on tak nie chciał utonąć! Foka zapytała:
— Czego się rozglądasz?
— Chciałem zobaczyć, czy nikt inny tu nie pływa, tylko ty jedna. Widać morskie zwierzęta wyginęły.
— Nieprawda! — zawołała foka obrażona. — Pełno nas w morzu, fok i morsów, i wielorybów, tylko nas nie widać, bo-pływamy głębiej albo gdzieś daleko. Z pewnością nas jest więcej niż lisów.
— Naprawdę? Nie wierzę, póki sam nie zobaczę. Płynę tyle czasu, byłbym kogoś spotkał, ktoś by mi pomógł.
— Jak nie wierzysz, to ci pokażę i sam nas policzysz.
— Dobrze — zgodził się lisek. — Zwołaj wszystkie morskie zwierzęta z tej okolicy, niech się ustawią rzędem aż do brzegu.
Foka dała nurka i po chwili wypłynęło nieprzeliczone mnóstwo-morsów z wielkimi kłami, fok, olbrzymich wielorybów. Wszystkie ustawiły się szeregiem, a lisek pobiegł po ich grzbietach jak po moście i liczył:
— Jedna foka, dwie foki, trzy foki... Jeden mors, dwa morsy„ trzy morsy... Jeden wieloryb, dwa wieloryby, trzy wieloryby...
Tak dobiegł do brzegu. Wyskoczył na ląd, prychnął, otrząsnął się z wody i zawołał do tej foki, która nie chciała go przenieść:
— Prawdę powiedziałaś! Dużo was tu w morzu mieszka i dużo macie czasu, kiedy mogłyście zrobić taki długi most. Tylko jak ktoś potrzebuje pomocy, to albo nikogo nie ma, albo mu nie po drodze.
Zdjął kożuszek i rozłożył na kamieniu, a ogon zawiesił na krzaku, żeby prędzej wyschły.
BIAŁY WRÓBEL
Zdarzyła się kiedyś dziwna rzecz: wykluł się z jajeczka biały wróbel.
Kiedy podrósł, okazało się, że jest bardzo dzielny i ładniejszy od szarych. Ale tamtym się nie podobał, bo był inny niż one. Wcale nie chciały się z nim zadawać.
Jak tu żyć bez przyjaciół? Biały wróbel poleciał do niedźwiedzia i zapytał:
— Misiu, czy chcesz być moim przyjacielem?
— Nie potrzebuję żadnego, sam jestem sobie przyjacielem — mruknął niedźwiedź.
Wilk też nie chciał, jeszcze zęby wyszczerzył.
Koń odpowiedział, że jest za duży, żeby się przyjaźnić z takim maleństwem.
Wół nie miał ochoty, bo nie lubił, żeby ktoś skakał koło niego.
Poleciał wróbel do świni, ale ta zachrumkała:
— Mam dosyć zajęcia ze swoimi prosiaczkami, nie mam czasu na żadne przyjaźnie.
Kot miauknął:
— Ach, jakże się cieszę! Zawsze miałem ochotę na takiego ślicznego, maleńkiego przyjaciela. To dopiero będzie nam wesoło razem! Pokaż mi się z bliska, niech cię pogłaszczę.
Cup, cup, cup! wróbelek zbliżył się w podskokach, a wtem kot jak nie skoczy, jak nie trzepnie łapą — o mało go nie pochwycił.
Z bijącym serduszkiem wróbel usiadł na drzewie i długo nie mógł się uspokoić.
„Polecę do człowieka", pomyślał, „może on będzie moim przyjacielem". Ale w oknie człowieka zobaczył klatkę z kanarkiem. Być zamkniętym w klatce? Za nic!
Pewnego ranka, kiedy biały wróbel błąkał się po przedmieściu, spotkał psa.
Był to kundel stary, chudy, kulawy, ślepy i zachrypnięty. Wlókł się, sam nie wiedział dokąd.
Wróblowi zrobiło się żal biedaka. Zapytał:
— Dokąd tak idziesz, piesku?
— Przed siebie — odpowiedział kundel. — Przez dziesięć lat służyłem wiernie mojemu panu, a on chciał mnie zabić na starość. Więc uciekłem.
— Jak się nazywa twój niedobry pan?
— Tafaro, piwowar. Robi piwo i sprzedaje.
— Tafaro? Ja go doskonale znam! — ćwierknął wróbel. — To ten grubas z czerwonym nosem, co strzela do nas śrutem. Ten rudy. On jest taki zły, że nawet dzieci bije. Wszystkie przed nim uciekają.
Wtem coś mu przyszło na myśl i zapytał:
— Czy masz przyjaciela?
— Nie, nie mam — odpowiedział kundel.
— Ja też nie mam. Może byśmy się zaprzyjaźnili?
Pies wyciągnął do wróbla łapę, wróbel uścisnął ją pazurkami i tak zawarli przyjaźń.
Wróbel leciał górą, a pies wędrował po gościńcu. Za miastem spotkali srokę.
— Ej, ty — skrzeknęła sroka na wróbla — czy nie wiesz, dokąd się wlecze ta wycieraczka?
— To nie żadna wycieraczka. To pies, mój przyjaciel.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się sroka i odleciała, żeby zawiadomić inne ptaki, jakiego to przyjaciela znalazł sobie biały wróbel.
Zleciały się setki szarych wróbli i nuż się wyśmiewać:
— To ci dopiero przyjaciel! Potyka się na trzech nogach. Oczy pogubił. Chudy jak komar. Stary jak spróchniały pień.
Biały wróbel z początku słuchał cierpliwie. Ale w końcu nie wytrzymał i ćwierknął z całej siły:
— Wiem, wiem! Tylko wy jesteście młodzi, śliczni, dowcipni, zdrowi, nikt inny, co? Ale proszę, zostawcie nas w spokoju.
Wróblom znudziło się wyśmiewanie i odfrunęły.
Pies i biały wróbel bardzo się pokochali. Wróbel wyszukiwał pokarm dla psa, a w nocy spał między jego łapami i było mu ciepło.
Niepokoiło go tylko jedno: kiedy stare psisko zasnęło, coraz trudniej było je obudzić. Wróbel bał się wypadku.
Kiedyś pies położył się pośrodku gościńca i zasnął. Wróbel usiadł na krzaku przy drodze i pilnował, żeby nic złego nie stało się przyjacielowi.
Wtem na drodze ukazał się wóz z beczką. Wróbel zaczął ćwierkać na psa przeraźliwie:
— Wstawaj! Wstawaj, bo cię przejadą!
Dziobał psa po uszach, skrobał go pazurkami w nos — nic nie pomogło, pies się nie obudził.
Tymczasem wóz się zbliżał. Obok szedł Tafaro. Był zły, bo mu się targ nie udał i wracał z pełną beczką piwa.
Wróbel zaczął latać dokoła jego głowy i ćwierkać:
— Uwaga, panie Tafaro! Mój przyjaciel śpi tu na drodze, niech l pan objedzie bokiem. Nie mogę go się dobudzić, bo nie dosłyszy.
— Precz, trutniu uprzykrzony! — wrzasnął Tafaro.
— Panie Tafaro, przecież ten pies służył panu wiernie przez całe życie — ćwierkał dalej wróbel z rozpaczą. — Niech pan trochę skręci, błagam pana.
— A, to on! Poznaję go — krzyknął piwowar. — To ten hultaj, ten niecnota, co ode mnie uciekł. Nareszcie go spotkałem, teraz mi nie ucieknie.
Skierował konia prosto na psa. Wróbel ćwierknął przeraźliwie. Nastroszył białe piórka, a jego małe, czarne oczki błysnęły groźnie.
— Nie wolno ci, stój! Jeżeli na niego najedziesz, to ci nie daruję!
— Patrzcie go — zaśmiał się Tafaro. — I co mi zrobisz, ty sroczy ogonie ?
To mówiąc popędził konia batem.
— Zlituj się! — zawołał wróbel.
— Nigdy się nad nikim nie lituję.
— Wypowiadam ci wojnę! — krzyknął wróbel i rzucił się na pomoc przyjacielowi.
Na szczęście obok psa leżał kamień. Wóz podskoczył na nim i lekko przetoczył się przez psa. Nie zabił go, tylko trochę przygniótł.
Po chwili nadeszła drogą kobieta. Wróbel poprosił ją:
— Błagam cię, dobra kobieto, zabierz mojego biednego przyjaciela. Wylecz go, nakarm. Będę was co dzień odwiedzać i bawić twoje dzieci.
— Biedne psisko — użaliła się kobieta. — Któż go tak urządził ?
— Tafaro przejechał go umyślnie. To jego własny, wierny pies. Kobieta pokiwała głową. Zabrała psa do siebie i zaopiekowała się nim troskliwie.
Wróbel poleciał za Tafarem. „Nie spocznę, póki nie wykurzę tego niegodziwca z naszej okolicy", powtarzał sobie.
Po drodze spotkał srokę. Sroka zdziwiła się, że jest sam.
— Gdzieżeś podział swojego przyjaciela?
— Leczy się. Piwowar Tafaro przejechał go umyślnie.
— Piwowar Tafaro tak zrobił? — oburzyła się sroka. — To wstrętny człowiek. Uczy dzieci wybierać z gniazd pisklęta i jaja.
— Powiadam ci, sroko, że się na niego zawziąłem. Zobaczysz, że mu nie pozwolę krzywdzić wszystkich dookoła.
— Nie dasz rady.
— Dam radę, przekonasz się. A wiesz, jak mnie nazwał?
— No, jak?
— Krzyknął na mnie: „ty sroczy ogonie".
— Co? Co? — skrzeknęła sroka. — Śmiał mi tak ubliżyć? Już ja się z nim porachuję.
Dogoniła piwowara i wrzasnęła:
— Zdejmuj czapkę w tej chwili i przeproś mnie!
Tafaro zamachnął się na nią batem. Wtedy sroka w złości zerwała mu czapkę z głowy i odleciała z nią na drzewo.
Kiedy piwowar sapiąc i stękając wdrapał się na to drzewo, sroka skrzecząc drwiąco przeleciała z czapką na inne.
Tak wodziła Tafara z drzewa na drzewo, aż grubas ledwo już sapał.
Drwale wracali z lasu i zobaczyli, co się dzieje. Stanęli na drodze i śmiali się:
— Popatrzcie, jak piwowar łazi po drzewach! To jeszcze więcej rozzłościło Tafara.
Tymczasem biały wróbel zaczął dłubać korek od beczki. Korek był spróchniały, więc go tak nad dłubał, że piwo wysadziło korek i fontanną polało się na drogę.
Tafaro spojrzał: piwo się leje! Przestał gonić za sroką i rzucił się do beczki.
Ale beczka była już prawie pusta.
— Ach, ty nicponiu! — krzyknął na wróbla.
— To jeszcze nie wszystko — ćwierknął wróbel i usiadł na uprzęży konia.
Tafaro zamachnął się siekierą, żeby go zabić. Ale wróbel zdążył sfrunąć, a siekiera przecięła rzemień. Koń przestraszony szarpnął się, porwał uprząż do reszty i uciekł gościńcem w stronę domu, aż się za nim kurzyło.
Co tu robić? Biec po konia? Może ktoś tymczasem zabrać wóz i beczkę.
Tafaro czerwony ze złości, z gołą głową, sam pociągnął wóz do domu.
— To jeszcze nie wszystko — ćwierknął za nim biały wróbel. Pofrunął razem ze sroką do głównej kwatery wróbli.
Kiedy szare wróble dowiedziały się od nich, co się stało, postanowiły, że będą poty walczyć z piwowarem pod wodzą białego, póki nie zwyciężą go i nie wypędzą.
Tymczasem Kleretta, żona Tafara, czekała na niego i smażyła mu ogromny befsztyk, ulubione jego danie. Kiedy koń wrócił sam do stajni, Kleretta była w kuchni i nic nie zauważyła. A ponieważ wiedziała, że Tafaro lubi przy mięsie pić piwo, więc zeszła z dzbanem do piwnicy.
Właśnie odszpuntowała beczkę i podstawiła dzban, kiedy usłyszała szum jakby tysięcy skrzydeł i ćwierkanie wróbli:
— Tobie ćwierć i mnie ćwierć, tobie ćwierć i mnie ćwierć!
Zapomniała o piwie i wybiegła na dwór zobaczyć, co się dzieje. O mało nie zemdlała: chmura wróbli opadła na podwórze i sad! Nigdy nie widziała tyle ptaków na raz. Dziobały owoce na drzewach, wyjadały ze żłobów. A najwięcej wleciało ich przez okno do spichrza i dziobały ziarno, aż nikło w oczach.
Tafarowa otworzyła wrota do spichrza i zaczęła wypędzać wróble fartuchem. Ale kiedy wypędziła trzy, wpadało nowych trzydzieści.
Widząc, że nie da rady, pobiegła na podwórze po gałąź. Wtem potknęła się o psa. Uciekał z mięsem, które porwał jej z patelni.
Chciała gonić za psem, ale uciekł z befsztykiem do lasu.
Przypomniała sobie, że zostawiła w piwnicy nie zaszpuntowaną beczkę. Zbiegła po schodkach, patrzy: dzban przewrócony, beczka pusta, a piwo chlupie pod nogami. Złapała się za głowę.
Nagle usłyszała turkot wozu na podwórzu. Domyśliła się, że to wraca jej mąż, więc wybiegła z piwnicy i zawołała:
— Leć prędzej do spichrza i ratuj zboże, jeżeli jeszcze co zostało!
Tafaro popędził z batem do spichrza.
Wróble co prędzej odfrunęły, tylko biały spacerował po dachu ćwierkając wesoło:
— To jeszcze nie wszystko!
Siny z gniewu piwowar poszedł sapiąc do kuchni. Tam się dowiedział, że nie dostanie ani befsztyka, ani piwa. A to wszystko przez tego urwisa, przez białego wróbla.
— To jeszcze nie wszystko — ćwierknął biały wróbel za oknem. Piwowar cisnął w niego stołkiem, ale nie trafił i wybił szybę.
Wróbel wleciał przez okno do kuchni, fruwał po niej i odgrażał się:
— To jeszcze nie wszystko! To jeszcze nie wszystko! Piwowar rzucał w niego, czym popadło: talerzami, garnkami, półmiskiem, patelnią, a Kleretta zaganiała go fartuchem. Wreszcie Tafaro złapał białego wróbla.
— Teraz zginiesz. Teraz ukręcę ci łeb — syknął.
Biały wróbel trzepotał się w ręce piwowara. Ale nawet w tej okropnej chwili nie stracił odwagi.
Kiedy Tafaro podniósł go do twarzy, żeby mu się przyjrzeć, biały wróbel z całej siły trzepnął go skrzydełkami po oczach. Tafaro stracił równowagę, wypuścił wróbla i przewrócił się prosto na rozpaloną blachę kuchenną.
Wyleczył swoje oparzenia, ale wstydził się chodzić po miasteczku, bo wszyscy pokazywali go sobie palcami i śmiali się:
— Patrzcie, idzie piwowar Tafaro, co przegrał wojnę z wróblem.
Więc sprzedał dom i wyjechał nie wiadomo dokąd.
Stary pies wyzdrowiał i został u dobrej kobiety. Biały wróbel codziennie wyprowadza go na spacer. Podobno żyją do dzisiejszego dnia, tylko nie pamiętam, w jakim kraju.
OPOWIEŚĆ O SYNU KUPCA, KTÓRY MIAŁ SERCE RYCERSKIE
Jeśli wola wasza, posłuchajcie, mili słuchacze, opowieści o synu kupca z Kale, portowego miasta Francji.
Na chrzcie świętym dano mu imię Jerzy. Gdy to się działo, całe królestwo przywdziało było właśnie żałobę po królu Arturze; książęta i rycerze, nawet kupcy i pospolity lud, wszyscy opłakiwali wielkiego monarchę.
Matka niemowlęcia zapaliła przed głównym ołtarzem najgrubszą świecę woskową i modliła się tak:
— Święty Jerzy, patronie mego syna, zwycięzco smoka i obrońco uciśnionych, a także ty, królu Arturze, sprawiedliwy rycerzu! Uproście memu pierworodnemu serce czyste, prawe i mężne.
Kiedy minęło Jerzemu siedem lat i przyszedł czas, by go odebrać niewiastom, ojciec powierzył go mądremu wychowawcy. Ten wykształcił chłopca dostatecznie w odpowiednich jego wiekowi umiejętnościach, a wtedy ojciec wysłał Jerzego do sławnej szkoły kupieckiej w Paryżu. Na pożegnanie powiedział:
— Sprawuj się godnie, synu mój, a po roku wróć do nas i pokaż, co umiesz.
Minął rok i Jerzy powrócił do Kale jako rozwinięty nad wiek młodzieniaszek. Był on takiej postawy i urody, i takich manier, że nawet wielmoża jaśnie oświecony nie powstydziłby się podobnego syna.
Ojciec wypytywał go, co umie, a potem rzekł, z ukontentowaniem gładząc brodę:
— Miły synu, oto przysposobiłem dla ciebie okręt pełen wszelakiego towaru i wolą moją jest, abyś pojechał sprzedać ten towar w Anglii. Pod pokładem znajdziesz na dnie okrętu dorodne ziarno pszeniczne, a w kowanej skrzyni sukna flandryjskie, brabanckie koronki i różne kunsztowne ozdoby niewieście. Uczyłeś się dotąd z książek, godzi się teraz, żebyś pokazał, co potrafisz zdziałać w życiu.
Syn pożegnał ojca i matkę, otrzymał od nich błogosławieństwo i pożeglował szumiącym morzem ku brzegom brytyjskim.
A teraz posłuchajcie, słuchacze mili, jakie były dalsze dzieje Jerzego, gdy sprzedawszy powierzony sobie przez ojca towar wracał z pełną sakwą i w towarzystwie sługi ku swemu okrętowi, zakotwiczonemu w porcie Anglii. Posłuchajcie i osądźcie sami, czy godziło się synowi kupca postąpić, jak Jerzy postąpił, czy też należało zachować się inaczej.
Wiedzieć wam trzeba, że od samej rezydencji królewskiej aż do białych skał, o które tłuką się fale morza, stała w owych czasach ciemna, groźna puszcza angielska. Jerzy ciągnął jej skrajem w stronę portu, gdy usłyszał krzyki niewieście wzywające pomocy i grube wrzaski i połajania jakichś mężczyzn, w których snadno można było domyślić się rozbójników.
— Panie — rzekł sługa strwożony — uchodźmy po cichu co prędzej! Wszystko, cośmy utargowali, masz w sakwie przy sobie. Obrabowaliby cię do cna, a jeszcze kto wie, czy by nas puścili z życiem. Ich tam, jak słychać, kilku, a nas tylko dwóch, jesteśmy słabsi.
— Te kobiety, które wzywają pomocy, są jeszcze słabsze od nas — odparł Jerzy i skoczył w gęstwinę.
Po chwili ujrzał dziewicę przecudnej urody szamocącą się z czterema uzbrojonymi rozbójnikami, którzy wlekli ją na powrozie. Obok czołgała się na kolanach staruszka, czepiała się szat swej pani i błagała o litość.
Jerzy dobył miecza, ale jeden ze zbójców przyłożył sztylet do szyi panny i zakrzyknął :
— Za pierwszym twoim krokiem przebiję ją, ujść nie pozwolę!
Niedługo myśląc Jerzy wysypał na ziemię wszystko złoto ze swej sakwy i kopnął je tak, iż błyszczące monety posypały się w różne strony, pomiędzy mchy i zeschłe liście.
Zakrzyknął wielkim głosem:
— To złoto jest wasze, panowie zbójcy, oto wykupuję nim z niewoli brankę i jej służebną!
Rozbójnicy rzucili się co żywo zbierać pieniądze, a tymczasem Jerzy pochwycił pannę za rękę i pobiegł z nią w stronę okrętu. Jej piastunka pośpieszała za nimi.
***
Dziób okrętu zdobny w rzeźbioną syrenę pruje fale morza, wzdęły się żagle na wietrze. W namiocie rozpiętym na pokładzie młodzi rozmawiają przy dźwiękach lutni.
— Kim jesteś, piękna panienko, możeś wróżką z krainy elfów? Ponoć takie mieszkają w lasach twej ojczyzny.
— Nie jestem wróżką, lecz córką króla Anglii. Zabłądziłam w puszczy i pochwycili mnie rozbójnicy, a tyś mnie wybawił z ich rąk. Kim jesteś, cny rycerzu i jako cię zwą?
— Nie jestem rycerzem, królewno, jeno synem kupca z Kale, a zwą mnie Jerzy.
***
W Kale rodzice z radością przywitali syna, zaś ojciec zapytał:
— Jak ci się udało sprzedać w Anglii nasz towar, mój synu?
— Dobrze się udało, ojcze kochany. Towar nasz się podobał i ceny płacono wysokie.
— Dużo pieniędzy przywiozłeś?
— Tylko pustą sakwę.
Tu Jerzy opowiedział ojcu, jaka przygoda spotkała go w angielskiej puszczy. Ojciec pogładził brodę, pomyślał i rzekł z powagą:
— Dobrześ postąpił, synu mój. Widzę, że rozumiesz, jaka jest powinność chrześcijanina, kiedy krzywdzą słabszego. A teraz wrócisz do szkoły jeszcze na rok, żebyś nauczył się być dobrym kupcem. My z matką zaopiekujemy się uratowaną przez ciebie panienką. Kimkolwiek ona jest, nie zbraknie na niczym ani jej, ani piastunce.
Nie przykrzyło się widać królewnie w domu francuskiego kupca i jego żony, bo postanowiła czekać cierpliwie na powrót ich syna ze szkoły w Paryżu.
Po roku Jerzy wrócił. Ojciec powiedział, że przygotował mu statek z jeszcze piękniejszym towarem do sprzedania w Anglii.
Poszedł Jerzy pożegnać piękną panienkę, która rozkwitła tymczasem niby róża z pąka. Przykląkł przed nią na jedno kolano, ona zaś zdjęła z szyi purpurową chustkę jedwabną i podała mu ją ze słowami:
— Zaklinam cię przez miłość dla mnie, zawieź tę chustkę na dwór króla Anglii, ojca mego.
— Przez miłość dla ciebie uczynię wszystko, czego pragniesz, królewno.
Syn kupca wylądował na angielskiej ziemi, przebył ciemną i groźną puszczę, stawił się na dworze królewskim i o posłuchanie poprosił.
— Witaj, dorodny młodzieńcze. Skąd przybywasz i kim jesteś? — zapytał król.
— Witaj, królu Anglii. Jestem synem kupca z Kale, przypłynąłem z pięknym towarem do twego kraju — odpowiedział Jerzy i wyjął purpurową chustkę jedwabną, którą nosił na piersi.
— Ejże, synu kupca z Kale! Wytłumacz się, skąd masz tę chustkę, bo jeśli nie zdołasz, oddam cię w ręce kata! Rok już minął, odkąd moja córka zginęła w puszczy, a oto jej chusteczka. Jak dostała się w ręce twoje?
— Królu Anglii, rok minął od dnia, w którym uratowałem córkę twoją z rąk zbójców. Zawiozłem ją do moich rodziców razem z piastunką. Na niczym twej córce nie zbywa, ani na marcepanach, ani na posilnym chlebie. Nie brak jej koronek i atłasów, nie brak też ciepłej szubki i kołpaczka na zimę, gdy wieją ostre wichury.
— Zacny kupcze, nabędę u ciebie cały twój towar bez targu, dam ci ciężką sakwę złotych suwerenów, ale żegluj co prędzej z powrotem do Kale i przywieź mi moją córkę ukochaną. Kiedy mi ją przywieziesz, uczynię cię księciem i oddam ci ją za żonę.
***
Przebył Jerzy szczęśliwie angielską puszczę i dojrzał już maszty swego statku, gdy przechodząc przez miasto napotkał tłum ludzi, którzy wlekli na śmietnik obdartego trupa naigrawając się z niego i lżąc nieboszczyka.
— Czemu nie pogrzebiecie zmarłego uczciwie w poświęcanej ziemi, jako przystoi? — zapytał Jerzy, w którym krew zawrzała na ten bezecny widok.
— Ów człowiek umarł w długach — odpowiedzieli. — U nas jest taki obyczaj, że kto nie wypłaci się z długów przed śmiercią, ten nie zasługuje na godny pogrzeb. Skoro przyprawił ludzi o straty, kto miałby obowiązek płacić za jego pochowanie?
— Nie znam ja waszych obyczajów, ale wiem, że każdy chrześcijanin ma obowiązek litować się nad bliźnim, a zmarłego pochować uczciwie. Czy zgodzicie się sprawić mu pogrzeb przyzwoity, jeżeli wam za to zapłacę?
— Zgodzimy się, jeżeli spłacisz także jego długi, kupcze z Francji.
Sakwa była ciężka, suwerenów wystarczyło na pogrzeb i na długi, ale nie zostało w niej ponadto ani grosika.
Prędko niosły statek pomyślne wiatry i Jerzy wnet stanął przed ojcem.
— Witaj, synu miły! Jakże ci się powiodła sprzedaż?
— Udała mi się jeszcze lepiej niż za pierwszym razem, mój ojcze. Król Anglii kupił wszystko za złote suwereny.
— Dużo ich przywiozłeś?
— Nie przywiozłem ani jednego, ojcze kochany. Opowiedział Jerzy, co mu się przytrafiło na dworze i w portowym mieście angielskim. Ojciec pomyślał, pogładził brodę i rzekł:
— Postąpiłeś, jak należało, mój synu. Widzę, że pięknie rozumiesz obowiązki wobec bliźniego. Posłałbym cię na trzeci rok do szkoły, bo na dobrego kupca umiesz jeszcze za mało. Ale na księcia wystarczy tego, co umiesz. Dam ci więc szaty aksamitne, dam ci sługę i trzosik przyzwoicie opatrzony. Zabierz na statek królewnę z piastunką i płyń do króla Anglii. Wielki zaszczyt spotyka nasz dom. Podziękuj matce, synu, to ona uprosiła ci rycerskie serce.
***
Lekki powiew niesie okręt ku brzegom Anglii, a w namiocie młodzi rozmawiają przy dźwiękach lutni.
— Królewno, czy godzisz się zostać żoną syna kupca z Kale?
— Jeśli ty mnie zechcesz i jeśli taka jest wola mego ojca.
— Z posłuszeństwa jeno się godzisz, czyli z miłości?
— Z posłuszeństwa i z miłości, o Jerzy, mój panie. Posłuchajcie dalej, moi mili, boć to nie koniec jeszcze i wnet zafrasują się wasze serca, żałosna bowiem stanie się teraz opowieść moja.
Oto wybuchła burza straszliwa, bałwany wdarły się na pomost, królewna ledwo zdążyła schronić się pod pokładem.
Jerzy stawiał czoło burzy wśród straszliwego szturmu wód. Dwóch ludzi z załogi zmiotły fale. Jerzy zaczął rąbać maszt, inni mu pomogli i okręt został uratowany.
Kiedy wreszcie ucichły wody, dzielny młodzieniec wyzuty z siły usnął na zwoju lin.
Tedy ów sługa, któremu ojciec Jerzego zaufał, niecną obmyślił zdradę. Podkradł się cicho ku śpiącemu i ogłuszył go uderzeniem wiosła, po czym bezsilnego wyrzucił za burtę.
— Giń w odmętach! Teraz królewna jest moja, a z nią zdobędę skarby i dostojeństwa.
Nie było świadków zbrodni. Zdrajca udał się w głąb okrętu i rwąc sobie włosy z głowy opowiedział bajkę, jakoby ostatni bałwan usypiającej burzy porwał Jerzego z pokładu.
Ledwo królewna usłyszała te słowa, pobiegła szukać miłego. A gdy go nie znalazła, omal zmysłów nie postradała. Korzystając z tego, że nieszczęsna z rozpaczy nie wie, co się z nią dzieje, nędznik kazał uklęknąć jej i piastunce.
— Na święty krzyż i na zbawienie wieczne przysięgnijcie, że nigdy nie zaprzeczycie żadnemu mojemu słowu! Jeśli nie przysięgniecie, wrzucę was do morza.
Królewna przysięgła. „Nie masz miłego, utonął w głębinie, o nic już na świecie nie stoję", myślała. Piastunka przysięgła za swoją panią.
Przywdział zdrajca aksamitne szaty swego pana, kazał marynarzom jąć się wioseł i popłynęli ku brzegom Anglii.
Na dworze króla nędznik powtórzył swoją bajkę i tak ją zakończył :
— Jestem synem innego kupca z Kale, byłem przyjacielem Jerzego i towarzyszyłem mu w podróży do Anglii. Po jego śmierci to ja uratowałem okręt i twoją córkę, o królu Anglii. Należy mi się więc jej ręka.
***
Czy to wesele, czy pogrzeb gotuje się na dworze angielskim? Nie widać grajków strojących instrumenta ani gości na królewskich pokojach, ani rozstawionych stołów biesiadnych. Nie słychać krzątaniny ani radosnej wrzawy. Dworzanie chodzą na palcach i opowiadają sobie szeptem, że stary król zaniemógł ze zgryzoty, a królewna zamknęła się w wieży samiuteńka. Spogląda ponoć przez okienko na morze i płacze, aż łzy jej niby krople rosy srebrzystej sypią się na krzak różany, rosnący u stóp wieży od tych łez białe róże rozkwitają cudnie.
Kołyszą gdzieś fale, kołyszą martwe ciało ukochanego, ona zaś ma zostać za trzy dni żoną złego człowieka, który pije i przechwala się od rana do nocy, a od nocy do rana chrapie pod atłasową pierzyną.
***
Teraz czas już, słuchacze mili, abyście się dowiedzieli, że Jerzy, syn kupca z Kale, nie utonął, bo wody wyniosły go na samotną skałę pośród morza. Tam nieszczęśnik oczekiwał głodowej śmierci i z rozpaczą myślał o strasznym losie umiłowanej, która pozostała w mocy zbrodniarza.
Wtem zobaczył na wodzie sunący ku skale wielki cień, a skoro podniósł oczy, ujrzał olbrzymią rybitwę, która z łopotem spuszczała się spod chmur ku niemu.
— Rybitwo, skrzydła twoje są ogromne jak żagle.
— Poniosą cię one do angielskiej królewny, jeżeli mi przyrzekniesz, że gdy się z nią ożenisz i urodzi wam się syn, oddasz mi to dziecko, skoro ukończy trzy lata.
— Rybitwo, wszystko inne ci oddam, ale nie żądaj dziecka.
— Synu kupca z Kale, jeżeli nie złożysz tej obietnicy, nie poniosę cię na moich skrzydłach.
Jerzy pomyślał o królewnie, którą zdrajca miał pojąć za żonę i postanowił przyjąć warunek rybitwy. Jeśli uda się uratować królewnę, będą się potem wspólnie starali ocalić synka. A może urodzi się nie syn, lecz córka?
Rybitwa przyniosła w dziobie biały kamyk wygładzony przez morze. Dziobnęła Jerzego w palec do krwi i tą krwią Jerzy wypisał obietnicę na białym kamieniu. Rybitwa ukryła go w skalnej rozpadlinie. Potem wzięła Jerzego na swe wielkie skrzydła i zaniosła go do wieży zamkowej.
Jaka była radość Jerzego i królewny, tego żadne słowo nie wypowie, niczyja lutnia tego nie wyśpiewa.
Tymczasem zdradziecki sługa widział z zamkowego podwórca, jak rybitwa przyniosła Jerzego do okna w wieży. Chwycił topór i biegł ku schodom na wieżę, aby znienacka zamordować cudownie ocalonego pana swego. Wtem olbrzymie skrzydła załopotały nad nędznikiem, pochwycił go potężny dziób i zanim przerażony zdrajca zdołał się opatrzyć, rybitwa porzuciła go na tej samej samotnej skale pośród morza, na której przedtem Jerzy oczekiwał głodowej śmierci.
Tak zginął nikczemnik. Zaś królewna angielska i syn kupca z Kale stanęli przed ołtarzem ku ogólnej radości.
***
A teraz, mili moi słuchacze, raczcie wysłuchać ostatniej części tej rzewnej opowieści.
Czyż może być większe szczęście dla młodych, kochających się serc niż narodziny dorodnego syna? A jednak pod dachem królewskiego zamku cieszyła się tylko matka. Daremnie w oczach męża szukała blasku radości.
Wreszcie, gdy dziecię miało ukończyć trzy lata, Jerzy wyznał żonie, jaką obietnicę wymogła od niego rybitwa. Matka dziecięcia pobladła i zachwiała się jakby miała upaść. Lecz opanowała się mężnie i zapytała:
— Co zamierzasz uczynić?
— Ptak dotrzymał tego, co przyrzekł i przyniósł mnie do ciebie na swoich skrzydłach; ja też dotrzymam mu obietnicy. Nie będę próbował ukryć dziecka, chociaż Bóg widzi, żono, że wolałbym wytoczyć wszystką krew z własnego serca.
Nadszedł umówiony dzień. Załopotały wielkie skrzydliska, dziób olbrzymi zapukał do okna komnaty. Jerzy otworzył okno szeroko i rzekł wskazując kolebkę, w której płakał przerażony chłopczyna:
— Oto syn mój, którego obiecałem ci wydać, skoro ukończy lat trzy. Zabierz go sobie, lecz błagam cię, miej nad nim litość.
Zaledwie wyrzekł te słowa, opadły pióra ptaka. Przed oczami rodziców stanęło widmo i przemówiło głuchym głosem:
— Synu kupca z Kale, jestem tym nieboszczykiem, którego ciało niegodziwi ludzie chcieli wyrzucić na śmietnik, a tyś mi sprawił uczciwy pogrzeb i spłaciłeś moje długi. Pokutuję jeszcze za moją lekkomyślność i rozrzutność, zanim mnie wpuszczą do raju. Ale kiedy znalazłeś się w śmiertelnej potrzebie, pozwolono mi pośpieszyć na ratunek mego dobroczyńcy, jednakże pod warunkiem, że zostaniesz poddany trzeciej i ostatniej próbie. Miałem cię doświadczyć, czy dotrzymasz słowa, choćby to groziło twemu dziecku śmiercią. Wyszedłeś z tej próby zwycięsko. Nie wezmę ci syna. Zachowaj go, zacny człowieku, a ja wrócę tam, skąd przyszedłem.
Widmo się rozwiało, oni zaś utulili płaczącego synka i odtąd nic już nie zaćmiło ich szczęścia.
KOZA Z DZWONKIEM
Chłop dał swojej kozie srebrny dzwoneczek. Koza poszła pochwalić się nim całemu światu.
Skakała, biegała, głową trzęsła, a dzwonek dzwonił i dzwonił.
Przyszła koza pod sam las. Zobaczyła krzaki tarniny. Chciała się między nimi przecisnąć. Tarnina ją ostrzegała:
— Obejdź dookoła, bo mam ostre kolce.
Ale koza była uparta. Wlazła między ciernie. Zaczepiła o nie rzemyczkiem, na którym wisiał dzwonek. Dzwonek zsunął się kozie z szyi i zawisnął na kolcu.
Koza się rozgniewała, bryknęła i zaczęła, beczeć ze złością:
— Beee, beee, ty tarnino, dlaczego zabrałaś mi dzwonek? Oddaj zaraz.
— Samaś go tu powiesiła, to i sama zdejm — odpowiedziała tarnina.
— Toś ty taka! — zawołała koza. — Czekaj, znajdę na ciebie sposób. Poszła do piły.
— Beee, beee, piło kochana, poratuj mnie. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce mi go oddać. Przepiłuj ją, niech się przewróci.
— Jestem za stara, żeby piłować — odpowiedziała piła. — Zęby mam już tępe.
— Toś ty taka! — zawołała koza. — Czekaj, znajdę na ciebie sposób.
Poszła do ognia.
— Beee, beee, ogniu kochany, poratuj mnie. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce go oddać, a piła nie chce tarniny przepiłować. Spal piłę, mój ogniu kochany!
— Za co mam ją palić ? Biedaczka ma już tępe zęby. Nie spalę jej
— Toś ty taki! — zawołała koza. — Czekaj, znajdę na ciebie sposób.
Poszła do strumyka.
— Beee, beee, strumyku kochany, poratuj mnie. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce go oddać, a piła nie chce tarniny przepiłować, a ogień nie chce piły spalić. Zalej ogień, kochany strumyku!
— Ogień pożałował starej piły, to ja jego pożałuję — odpowiedział strumyk. — Nie zaleję go.
— Toś ty taki! — zawołała koza. — Czekaj, znajdę na ciebie sposób.
Poszła do wołów.
— Beee, beee, kochane woły, poratujcie mnie. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce go oddać, a piła nie chce tarniny przepiłować, a ogień nie chce piły spalić, a strumyk nie chce ognia zalać. Wypijcie strumykowi wodę, kochane woły.
— Strumień dobrze zrobił, że nie zalał ognia — powiedziały woły. — Nie wypijemy mu wody.
— Toście takie! — zawołała koza. — Czekajcie, znajdę na was sposób.
Poszła do chłopa.
— Beee, beee, gospodarzu, wszyscy mi robią na złość. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce go oddać, a piła nie chce tarniny przepiłować, a ogień nie chce piły spalić, a strumyk nie chce ognia zalać, a woły nie chcą wypić mu wody. Zabijcie woły.
Chłop się roześmiał.
— Ej, ty głupia kozo, skarżypyto przekorna! Po cóż bym miał zabijać woły?! Chodź ze mną.
Poszedł z kozą do tarniny. Zdjął dzwonek z kolca i powiedział:
— Mogłaś to zrobić sama, tylko nie chciałaś, bo wolisz wszystkim dokuczać i jesteś uparta. Dobrze wiesz, że nikt ci dzwonka nie zabrał, tylko sama go zaczepiłaś, bo ci się zachciało pchać między ciernie. Za karę nie dam ci dzwonka.
Koza wróciła na łąkę. Cały dzień minął jej na skargach i kłótniach, więc była strasznie głodna.
Kiedy się najadła, to zaczęła skakać i potrząsać głową, ale — wszystko na nic. Nie miała już na szyi dzwonka, który tak pięknie dzwonił.
WDZIĘCZNE KRASNOLUDKI
Wilki tak się rozmnożyły w lasach otaczających pewną wieś, że wszyscy ich się bali. Nikt nie śmiał pójść do lasu po grzyby i po jagody. Wilki stały się takie bezczelne, że napadały na ludzi nie tylko w lesie; zakradały się do wsi i trzeba było pilnować dzieci przed nimi, a także owce i prosięta.
Chłopi paśli dawniej krowy gromadnie i najmowali wspólnie pasterza, żeby pilnował stada. Teraz z powodu wilków nikt nie chciał ich paść, bo można było i samemu oberwać, i krowę utracić, gdyby się choć trochę oddaliła od stada.
Więc bydło ryczało po oborach i ludziom brakowało mleka. Źle karmione krowy miały puste wymiona, a czym tu krowy żywić, kiedy wygnać je na paszę — strach, a trawy dla nich narżnąć po rowach — też strach.
Pewnego dnia przyszedł do sołtysa jakiś mizerny człeczyna z innej okolicy. Powiedział, że nazywa się Gustaw i że służył w jednym majątku za parobka, ale stracił pracę wskutek choroby.
Co prawda nie było to sprawiedliwie, bo Gustaw chorował całą zimę dlatego, ponieważ na jesieni przy zwózce ciężka fura ze snopami wywróciła się na niego i przygniotła go, Gustaw nie był temu winien.
Kiedy usunięto go z pracy i wyrzucono z mieszkania, Gustaw poszedł szukać lżejszego zajęcia.
— Pasienie krów to lekka robota, w sam raz dla mnie — tłumaczył sołtysowi.
Sołtys popatrzył na niego i powiedział:
— Gdzie indziej może lekka, ale u nas chyba nie dalibyście rady. Tu nawet chłopy jak dęby nie poradzą, co dopiero mizerak po chorobie. Bo to, widzicie, wilki u nas straszne.
— Ja się tam wilków nie boję — odpowiedział Gustaw. — Pozwólcie mi spróbować, to się przekonacie, czy dam radę, czy nie.
Były w lasach dookoła tej wsi małe jeziorka pośród porośniętych pagórków. W tych pagórkach widać było wyryte jamy, czarne i głębokie, jakby norki. Starzy ludzie mówili, że to krasnoludki porobiły sobie takie mieszkanka w dawnych czasach, ale później wyniosły się stamtąd i teraz już ich nie ma.
A szkoda, bo były one dobre dla ludzi. Niejedno dziecko, co poszło do lasu na jagody, ustrzegły przed żmiją, niejednej starowinie dorzuciły grzybów do koszyka, kiedy zdrzemnęła się na, mchu.
Ale cóż — ludzie stracili dla nich serce, nikt już o krasnoludkach nie pamiętał. Mówiono, że ich w ogóle nie ma na świecie,. no to wyprowadziły się z tej niewdzięcznej okolicy.
Tylko dzieci wierzyły jeszcze w krasnoludki — dzieci i nowy pastuch gminny, Gustaw. Jakie on piękne bajki opowiadał dzieciom o krasnoludkach!
Malcy patrzyli na niego jak na bohatera: wszyscy boją się wilków, nikt nosa z chaty nie wyściubi, a Gustaw idzie z krowami do lasu jakby nigdy nic.
Chodzi już tak od paru tygodni i nie tylko on sam wraca wieczorami żywy do domu, ale i żadna krowa dotąd nie ucierpiała od wilków.
Któregoś dnia wezwał go do siebie sołtys i zapytał:
— No i jak się wam żyje u nas, Gustawie?
— Nieźle mi się żyje, nie krzywduję sobie — odpowiedział Gustaw.
— Ile wilków widzieliście w lesie?
— Ani jednego.
— Nie może być! A coście widzieli?
— A no, jeśli mam prawdę rzec, to każdego dnia widzę jedną rzecz taką, że jej się z początku nie mogłem nadziwić.
— Cóż to takiego?
— Jak wygnam krowy ze wsi, to się pod lasem przyłącza do stada jeszcze jedna krowa, obca. Piękna biała krowa, jeno koniec ogona i racice to ma czarne, a rogi złote. Jeszczem takiej pięknej krowy w życiu moim nie widział.
— I pasie się razem z innymi?
— Tak, skubie trawę i powoli obchodzi stado dookoluśka. Jak na wieczór pognam krowy z powrotem do wsi, to tamta biała odłącza się od stada i znika, jakby ją wiatr zdmuchnął.
— A wilków, powiadacie, nie widzieliście?
— Anim ich nie widział, anim nawet ich wycia nie słyszał. To ta biała krowa ze złotymi rogami strzeże nas od wilków.
— Czyjaż to krowa, nie miarkujecie?
— Miarkować to ja miarkuję, ale nie wiem, czy mi uwierzycie. To jest krowa krasnoludków, tych znad leśnych jeziorek. One tam są do dzisiaj, te ludki. Tyle tylko, że się pochowały i nie chcą się pokazywać ludziom ze wsi, bo tutejsi nie mają dla nich dobrego słowa ani poważania. Krasnoludki lubią mleko, wiadomo — a chłopi im go nie dają, więc postarały się o krowę. "Żaden wilk nie ma prawa tknąć krasnoludków ani ich dobytku, boby w niego piorun trząsł. Tutejsze wilki o tym wiedzą. Nie śmią podejść do krasnoludkowej krowy ani do ich mieszkanek. Więc ja właśnie w tamtą stronę wyganiam krowy na pastwisko, a biała krowa ze złotymi rogami strzeże naszego stada. Opiekuję się nią, oganiam ją gałązką od much, na najsoczystszą trawę ją prowadzę i tak żyjemy po przyjacielsku, ja i krasnoludki.
— Tak gadacie, jakby krasnoludki były naprawdę — dziwował się sołtys. — A przecie żeście ich nie widzieli.
Gustaw uśmiechnął się jakoś dziwnie i nic nie odrzekł.
Jak tam było, nikt się nie dowiedział. Ale wszyscy się cieszyli, że krowy pasą się spokojnie, że boki im się zaokrągliły, a zszerszeniała sierść zrobiła się gładka i błyszcząca. No i co najważniejsze, to że dawały teraz tyle mleka jak nigdy przedtem.
Wilki nie tylko nie zaczepiały już krów na pastwisku, nie tylko przestały podkradać się do wsi, ale po jakimś czasie porzuciły tamte strony i wyniosły się gdzieś daleko.
A Gustaw, kiedy w południe siadał w cieniu, żeby odpocząć i wydobyć z torby chleb, zastawał zawsze leżący pod drzewem srebrny grosz, jak gdyby krasnoludki chciały go wynagrodzić za to, że tak troskliwie pasie ich krowę.
Służyło mu leśne powietrze i powoli odzyskał zdrowie zupełnie. Srebrne grosze odkładał na stare lata i dobrze mu się żyła w tej wsi.
KWIAT PAPROCI
Dawno, bardzo dawno rósł ogromny las, otoczony ze wszystkich stron bagnistymi łąkami. U stóp prastarych sosen, dębów i jodeł tłoczyły się krzewy i zioła tak gęsto, że trudno było przecisnąć się między nimi. Z moczarów dookoła unosiły się mgły i otulały drzewa, a wśród ponurych mroków leśnych rozlegał się ryk dzikich zwierząt.
Ludzie mówili, że ten las jest zaklęty.
Zdarzyło się kiedyś, że pewien chłopak, który wracał z jarmarku wieczorem, zabłądził w owym lesie. Ten chłopak nazywał się Dzięcioł. Był to leń i próżniak. Zamiast wziąć się do roboty, marzył tylko o tym, żeby zdobyć bogactwo jakimś czarodziejskim sposobem.
Kiedy spostrzegł, że jest w zaklętym lesie i nie wie, którędy z niego się wydostać, ogarnęło go przerażenie i pot wystąpił mu na czoło. Dookoła ciemność, posępny szum — czasem przedrze się między gałęziami słaby promień księżyca i zaraz gaśnie. Ani drogi, ani żywego ducha — brrr...
Dzięcioł przedzierał się przez zarośla, żeby wydostać się z lasu jak najprędzej i drżał ze strachu jak w gorączce.
Wtem dostrzegł w ciemnościach światełko. ,,Ktoś tu widać mieszka", pomyślał, ,,albo chłopaki, co pasą konie, rozpaliły sobie ognisko na polanie. Nareszcie nie będę sam".
Spieszył w kierunku światełka. Ale kiedy zobaczył je z bliska, przestraszył się jeszcze bardziej. Bo to był dziwny, blada wy płomień, dołem niebieski i górą czerwony. Palił się w kotlince, biegł chwilami po ziemi i chwiał się przy tym. Nie zapalały się od niego suche gałęzie ani mech, ani nic; płomyk palił się cicho, jakby wychodził spod ziemi i świecił jakoś złowrogo.
Dzięcioł zaczął uciekać. Raz po raz oglądał się trwożnie i przekonał się, że nie jeden, ale kilka takich płomyków biegnie za nim i ściga go jakby widma jakie.
Przedarł się przez krzaki na skraj lasu i gnał skacząc nad bagnem z kępy na kępę, o mało się nie utopił. Wreszcie udało mu się wydostać na czyste pole, skąd widział już światła swojej wioski.
Nazajutrz opowiedział sąsiadom, co mu się przydarzyło.
— E, przywidziało ci się ze strachu — powiedział jeden. — Skąd by się jawiły takie ognie? Uderzyłeś pewno głową o pień po ciemku i skry sypnęły ci się przed oczami, jak to bywa, kiedy człowiek dostanie w łeb.
— Nie mówcie tak, sąsiedzie, żeby jakiego licha nie obrazić — przerwał inny. — Albo to nie wiecie, że po cmentarzach i pustkowiach palą się takie zaklęte światła? To upiory daremnie szukają spokoju, a czasami zwodzą ludzi umyślnie.
— A ja wam mówię, że tam był skarb zakopany! — zawołała starucha, o której szeptano, że jest czarownicą. — Jakby Dzięcioł nie uciekł, tylko oznaczył to miejsce jakim kołkiem czy kamieniem, mógłby tam wrócić i znalazłby takie bogactwo, że wystarczyłoby mu go do końca życia.
Odtąd chłopak nie miał spokoju. Wciąż przemyśliwał o zaklętym lesie, o dziwnym płomyku i o skarbie. Jak się do niego dobrać? Bał się tam wrócić, a coś go ciągnęło.
Chodził tak któregoś dnia po swoim dziedzińcu i dumał, wtem coś w studni zaszumiało i wyskoczył z niej cień nie cień — sam diabeł.
Na peruce z warkoczykiem miał nasadzony trójgraniasty kapelusz, a spod kusego fraczka wystawał mu ogon.
— Ojej — wrzasnął Dzięcioł — a to co za jeden?
— Nie bój się, chłopcze — przemówił diabeł spokojnie. — Ja sobie chodzę po okolicy, bo mój pan kazał mi nakupić jak najwięcej dusz.
— Jakich dusz?
— Takich, jakie się trafią: dusze pijaków, nierobów, złodziejów, jak się zdarzy.
— Czemuż to od samych nicponiów waść dusze kupujesz?
— Bo porządni ludzie nie chcą mi swoich dusz sprzedać.
— Dużo za nie waść płacisz? — dopytywał się Dzięcioł dalej.
— Ho, ho, pieniędzy nie żałuję! Dla mojego pana pieniądze to jak trociny, tyle ich ma. Zapisz się do nas na wieczną służbę, to i tobie nie zabraknie złota.
— A ile byście mi dali za moją duszę? — zapytał Dzięcioł rozłakomiony.
— Dam ci skarb zaklęty w lesie — obiecał diabeł.
Dzięcioł zawołał:
— Zgoda! Przynieś mi ten skarb.
— Nie, to ty sam musisz go wykopać — powiedział diabeł. — Ale ja ci doradzę, jak masz się do tego wziąć. Tylko wpierw przysięgnij, że twoja dusza będzie moja.
— Przysięgam! — zawołał Dzięcioł nie myśląc o tym, co mówi i że sam siebie gubi na wieki, tak go chciwość zaślepiła.
— No to idź do czarownicy, która mieszka za wsią w chatce na uroczysku. Powiedz jej, że ja cię przysyłam, a ona ci wytłumaczy, co masz zrobić.
To powiedziawszy diabeł podskoczył, wywinął koziołka w powietrzu, grzmotnął się o ziemię, aż płomień buchnął. I znikł.
Nazajutrz skoro świt poszedł Dzięcioł do czarownicy. Mieszkała ona w chatce na pustkowiu. Dookoła piasek i kamienie, tylko z rzadka to oset rośnie, to piołun. Na dachu kraczą wrony i kruki.
Dzięcioł cisnął w nie kamieniem, ale kamień odbił się od dachu i uderzył go w czoło, a inne kamienie, te, które leżały przy drodze — wyśmiewały się z chłopaka, że nie trafił.
Dzięcioł wpadł w złość i zaczął te kamienie kopać nogami i deptać. Wtem ktoś zaskrzeczał z góry:
— Nie krzywdź moich dzieci!
Dzięcioł podniósł głowę zdziwiony i zobaczył czarownicę, która krzyczała na niego wyglądając z komina:
— Jeżeli masz do mnie sprawę, to rozbierz się, włóż ubranie na wywrót i wleź do chaty na czworakach tyłem!
Dzięcioł tak zrobił. W chatce czarownicy fruwały same skrzydełka, a główki z dziobkami siedziały na żerdkach. Wszystko to szczebiotało i piszczało aż strach.
— Cicho mi tam! — wrzasnęła czarownica na ptaki i zapytała Dzięcioła: — Czego chcesz?
Chłopak powiedział, z czym przyszedł. Czarownica nie chciała o niczym słyszeć, póki Dzięcioł nie odbędzie trzech prób.
— Najpierw masz mi nanosić tyle wody na paznokciu serdecznego palca, żeby to wiadro było pełne — rozkazała.
Dzięcioł poskrobał się po głowie i zaczął nosić wodę na paznokciu. Nosił trzy dni, upadał ze zmęczenia, ale napełnił wiadro.
— Teraz zbieraj piasek przed moją chatą, ziarnko po ziarnku, i ustaw mi z niego słup wysoki aż pod sam komin. Ale uważaj, żeby wiatr nie zwiał ani jednego ziarnka!
Dzięcioł taki był chciwy skarbu, że i to potrafił zrobić.
— Teraz idź do lasu i policz, ile w nim jest liści — kazała czarownica.
„Jakże to zrobię, żeby się nie pomylić i nie opuścić ani jednego listeczka?", myślał Dzięcioł zafrasowany. Usiadł pod drzewem i dumał, a im dłużej myślał, tym bardziej rozumiał, że temu zadaniu nie podoła.
Wtem usłyszał nad sobą pisk i zobaczył gniazdo sikory. To jej pisklęta dopominały się o jedzenie. Dzięcioł był rozdrażniony i z tej złości chciał zrzucić na ziemię gniazdo z pisklętami. Ale sikorka zawołała:
— Nie rób tego, zmiłuj się, bo mi dzieci pozabijasz! Oszczędź je i odejdź spokojnie, a ja ci się odwdzięczę.
— Dobrze — powiedział Dzięcioł. — Policz, ile jest liści w lesie, to nie zrobię wam nic złego i odejdę.
Sikorka zwołała wszystkie ptaki leśne. Jak zaczęły razem z nią liczyć, to już po godzinie skończyły.
Sikorka przyfrunęła do swego gniazdka i zaszczebiotała:
— Liści w lesie jest milion milionów i jeszcze połowa tego i jeszcze ćwierć tej połowy. Kto nie wierzy, niech sam policzy i sprawdzi.
Dzięcioł wrócił do czarownicy, a ta go pochwaliła:
— Zuch z ciebie. Ja wiem, że liści jest właśnie tyle, ile mówisz. Teraz powiem ci, w jaki sposób możesz znaleźć skarb. Weź łopatę, siekierę i worek, a także białą chusteczkę. Idź w wigilię świętego Jana do lasu, rozłóż chusteczkę pod paprocią i czekaj. Nie zaśnij aby i nie bój się, kiedy będą ci się ukazywać przeróżne strachy. Patrz uważnie na paproć, bo ona tej nocy zakwitnie, otworzy się na niej jakby gwiazdka świecąca. Nie dotykaj tej gwiazdki, tylko strząśnij ją ostrożnie na chusteczkę i zawiń starannie. Będziesz wtedy panem skarbu. Jak się to stanie, tego ci nie powiem, przekonasz się sam. Ale pamiętaj, żebyś się za siebie nie oglądał, kiedy będziesz niósł skarb do domu, bo pieniądze zamieniłyby się w trociny.
Dzięcioł z wielką niecierpliwością doczekał się wigilii świętego Jana, kiedy to obchodzą sobótki. Wtedy poszedł do lasu, chociaż bał się okropnie. Noc była ciemna. To sowa huczała mu nad głową, to skrzeczały żaby na bagnach, to wilki wyły w głębi lasu, to wąż zasyczał w krzakach... A wicher szamotał gałęziami drzew, które szumiały złowrogo.
Przerażony Dzięcioł rozłożył chusteczkę pod paprocią, zaczaił się i czekał.
Nagle wszystko ucichło. Cały las jakby zamarł, a na jednej z łodyg paproci zapłonęła prześliczna gwiazdka.
Dzięcioł ukląkł i ostrożnie potrząsnął paprocią. Gwiazdka zamigotała, ale nie spadła. Potrząsnął drugi raz — spadła na listek, stoczyła się po nim jak iskra i zawisła na krawędzi. Potrząsnął trzeci raz — gwiazdka spadła na jego chustkę.
Chłopak chwycił chustkę za wszystkie cztery rogi, zawinął ją prędko i schował w zanadrze.
Wtedy coś dziwnego zaczęło z nim się dziać, jakby mu spadła z oczu zasłona, jakby mu się one otworzyły na wszystkie tajemnice przyrody.
Rozumiał już teraz, co wyje wilk i co skrzeczą żaby, rozumiał nawet szum wichru i migotanie gwiazd na dalekim niebie. Czuł w sobie jakąś moc niezwykłą. Wiedział, że odtąd może przemienić się, w co zechce: w skałę, w roślinę czy w zwierzę, a nawet w innego człowieka. Czuł, że będzie mógł rzucać czary także na innych ludzi.
Potrafił teraz wypatrzyć wszystko, co zaryglowano w skrzyniach czy zamurowano, czy zakopano w ziemi. Nie przeszkadzały mu w tym nawet ciemności nocne.
Poszedł natychmiast w głąb lasu. Bez trudu odnalazł to miejsce, gdzie był zakopany skarb. Nie bał się już teraz płomyka, który nad nim tańczył, tylko śmiało uderzył rydlem w ziemię.
Wtem ziemia zadrżała jak żywa, a w jej głębi coś jęknęło głucho, jakby chciało ostrzec Dzięcioła: „Nie rób tego, chłopcze!"
On nie zważał na nic. Odrzucił ziemię i drugi raz uderzył łopatą. Wtedy cały las zagrzmiał straszliwym rykiem, piskiem i wyciem, jakby odezwały się naraz wszystkie zwierzęta leśne.
Dzięcioł zadrżał i włosy zjeżyły mu się na głowie. Ale uderzył łopatą po raz trzeci.
Wtedy usłyszał tętent tysięcy kopyt, rżenie i kwik koni, dudnienie wozów, trzaskanie biczów i okrzyki:
— Z drogi, bo cię przejedziemy!
Ale Dzięcioł nie zapomniał, co mu powiedziała czarownica, i kopał dalej, choć serce zamierało w nim ze strachu.
Syczały na niego węże i oplatały mu się dookoła ramion. Smoki szczerzyły zęby i ziały ogniem z paszcz. Olbrzymy jak dęby groziły mu maczugami. Ale Dzięcioł, oblewając się potem, kopał poty, aż łopata szczęknęła o coś twardego.
Buchnął płomień i zgasł. Księżyc wyjrzał zza chmur. W lesie zrobiła się taka cisza, jakby nie było przed chwilą tych wszystkich strachów i hałasów.
W promieniach księżyca błysnęła w dole pokrywa ogromnego kotła. Dzięcioł zeskoczył w głąb dołu. Kocioł był szczelnie zalutowany. Dzięcioł musiał rozbić go toporem.
A wtedy błysnęły mu złote dukaty.
Czerpał pełnymi garściami i nasypał do worka tych pieniędzy, ile tylko mógł udźwignąć. Potem zasypał dół ziemią dla niepoznaki, bo chciał wrócić kiedyś po resztę skarbu.
Zarzucił z trudem ciężki swój worek na plecy i ruszył ku domowi nie oglądając się za siebie.
Ledwo wyszedł z lasu, usłyszał za sobą tętent koni i okrzyki:
— Łapać złodzieja! Chwytać go!
Przerażony Dzięcioł co prędzej zamienił worek ze złotem w pieniek, a siebie samego w muchomora. Pokrzykując przebiegli obok niego dzicy jeźdźcy na koniach czarnych jak sadze i pognali dalej, błyskając szablami.
Wtedy pieniek stał się znowu workiem, a muchomor człowiekiem. Dzięcioł chwycił worek i powlókł się dalej co sił.
Już doszedł do połowy drogi, kiedy usłyszał za sobą tętent i wrzask nowej pogoni, a strzały z łuków zaczęły ze świstem szyć krzaki.
— Mamy go! — krzyczeli goniący. — Mierz dobrze, nie żałuj! Zabijemy go i stratujemy!
W jednej chwili Dzięcioł przemienił się w dąb, worek zamienił w barć, a pieniądze w pszczoły. Goniąca go chmara łuczników pognała dalej, a Dzięcioł wrócił z workiem i pieniędzmi do zwykłej postaci i powlókł się dalej.
Już był blisko swojej wioski, kiedy ze wszystkich stron huknęły strzały z muszkietów. Chociaż nieprzyjaciół zasłaniały krzaki, Dzięcioł poznał, że jest otoczony. Rzucił przed siebie kamień i rozlało się jezioro. On sam przemienił się w łódź rybacką, worek zamienił w ceber z wodą, a dukaty w pływające w cebrze karasie.
Zbiegli się nieprzyjaciele z dymiącymi jeszcze strzelbami, popatrzyli na jezioro, poszwargotali w niezrozumiałym języku i zawrócili, skąd przyszli.
Dzięcioł znowu dźwignął worek. Świtało już, więc westchnął z ulgą, bo wiedział, że razem z nocą i strachy też przeminą.
Już Dzięcioł staje we wrotach swojej chaty, już jest we drzwiach i za klamkę chwyta... Wtem słyszy za sobą głos Macieja, swego sąsiada:
— Hej, Dzięcioł! A pokaż no, co tam dźwigasz nocą po kryjomu!
Rzucił się Dzięcioł naprzód i zawadził workiem o hak. Usłyszał, jak worek się rozerwał, a dukaty z brzękiem posypały się na ziemię.
Wtedy nie wytrzymał, zapomniał o przestrodze czarownicy i odwrócił się. Ukląkł i chce zbierać rozsypane dukaty — a tu zamiast złota pełno trocin dookoła.
Przed nim stoi znajomy diabeł w kusym fraczku i śmieje się szkaradnie...
Przerażony Dzięcioł upadł zemdlony.
Leżał tak do białego dnia. Kiedy otrzeźwiał i zajrzał do worka, zobaczył w nim też trociny. Po dukatach nie zostało ani śladu. Wziął głowę w ręce i gorzko zapłakał.
Odtąd Dzięcioł unikał ludzi i mówiono o nim, że jest ,,pomylony", bo wciąż tylko mamrotał:
— Sprzedałem duszę, a gdzie moje złoto?
DWAJ SĄSIEDZI
Wybrał się Maciej w odwiedziny do sąsiada Grzegorza. Niedaleko chaty spotkał jego chłopaka.
— Co robi twój tata, Józinku? — pyta go.
— Właśnie zabierał się do jedzenia, ale jak was zobaczył za gumnem, to wstał od stołu i nie zjadł.
— Dlaczegoż to?
— A bo tata powiedział, że wy byście za dużo nam zjedli, więc matka musiała wszystko ze stołu pochować.
— A gdzie schowała, Józinku?
— Gęś na piec, ser do komina, kiełbasy z kapustą do piekarnika, pierogi do dzieży, a dwa dzbany z piwem pod ławę.
Maciej więcej nie pytał, roześmiał się i po chwili wchodził już przez próg do chaty Grzegorza.
— Witajcie, sąsiedzie — pozdrowił go Grzegorz. — Jaka szkoda, żeście nie przyszli trochę wcześniej, bylibyście zjedli z nami, a teraz nic nie zostało i nie mamy czym was poczęstować.
— Nie mogłem przyjść wcześniej, kochany sąsiedzie, bo mi się coś takiego przytrafiło, czegom się wcale nie spodziewał.
— A co takiego, powiadajcież!
— Zabiłem, wiecie, węża, a ten wąż miał głowę taką ogromną, jak ten ser, co wisi tu w kominie. I taki był tłusty, jak gęś, co leży na waszym piecu, a mięsko to miał takie bieluchne, jak pierogi w tamtej dzieży. A żebyście widzieli, jaki był długi! O, jak te kiełbasy, ułożone w krąg na kapuście tam w piekarniku!
Dobrze to Maciej wytłumaczył! Grzegorz zawstydził się, że był taki niegościnny. Jego żona musiała postawić z powrotem na stole jadło i napitek i teraz częstowali gościa oboje.
O LUDKACH BIEDOROBACH
Żył w jednej wiosce chłop, który był taki biedny, że nieraz głodował z żoną i z dziećmi, chociaż trudził się od rana do wieczora.
Jakoś mu się nie wiodło i nie mógł się z biedy wyplątać. Tak jak ryba, co rzuca się w sieci i rzuca, a wyjścia nie ma.
— Co to się dzieje — mówił do żony. — Inni mają czas przespać się i odpocząć w niedzielę. Jadła im nigdy nie brakuje. A ja, sama widzisz, pracuję do siódmego potu i nic z tego nie wychodzi.
— Wiesz co — powiada żona — jeszcze moja babka mi mówiła, że są na świecie takie maleńkie ludki biedoroby, co jak się u kogo zagnieżdżą, to ostatnią koszulę ściągną mu z grzbietu. Ani kropli mleka, ani jednego jajka, ani skibki chleba mu nie zostawią. Widać u nas gdziesik takie biedoroby zalazły w jaką szparę i chcą nas zamorzyć.
Chłop podrapał się w głowę.
— Może to być. Ale jak je wypatrzyć ? I jak je wygnać z chałupy?
— Przyuważmy pilnie, może je zdybiemy — mówi żona. — Bo że są u nas takie biedoroby, to pewne. Posadziłam w sadku kapustę, to mi ją zaraz zryły świnie sąsiada. Bieliłam płótno na łące, to mi je ktoś ukradł. Dlaczego każdą biedę coś nagna zawsze prosto na nas? Nawet dym od jakiegoś czasu nie idzie u nas do komina, tylko się wraca na izbę. Wszystko na złość.
Wystarał się raz ten chłop o bochenek chleba i kawałek słoniny na niedzielę. Przyniósł je dzieciom i z tej radości zaczął im przygrywać na skrzypkach.
A muzykant był z niego nie lada. Za lepszych czasów ho! ho! jak to on umiał wygrywać! Nikt tak nie potrafił w całej okolicy. Ale z tej biedy odechciało się nieborakowi grać i skrzypki ze smyczkiem wisiały na kołku nieme.
Teraz, kiedy zagrał po wieczerzy, dzieci najedzone zeskoczyły z ławy, wzięły się wesoło pod boki i dalej w taniec.
Tańczą, przytupują... wtem ojciec patrzy: kto to z jego dziećmi tańczy? Powyłaziły skądsiś stwory-niestwory, ręce mają długie jak pajęcze nóżki, szyje cienkie, pyszczki gładkie i złośliwe. A tyle ich się wyroiło i tak się kręcą, że ich nikt nie zliczy.
Domyślił się biedak, że to właśnie te ludki biedoroby, o których żona opowiadała. Przestał grać i wypatrywał, co też one zrobią, dokąd pójdą.
A psoty niecnoty zakręciły się, zakotłowały i popychając jedne drugie uciekły pod piec niby robactwo jakie.
„Ehe! kiedy już wiem, gdzie mieszkacie, to się was jakoś pozbędę, niedojady!", pomyślał chłop.
Doczekał się, aż dzieci posnęły, usiadł przy piecu i pyta półgłosem:
— Ludki, a może wam ciasno, może wam źle pod piecem?
— Nie, wcale nam nie ciasno — piszczą ludki biedoroby. — Dobrze nam tu, wygodnie. Zmieściłyśmy się wszystkie.
Chłop wyciągnął rożek od tytoniu i pyta dalej:
— A w ten rożek byście się zmieściły?
— Oho, jeszcze jak! — odpowiadają.
— Chciałbym to widzieć, pokażcie — mówi chłop i podtyka rożek pod piec. — No, i gdzież jesteście? Jeszcze pod piecem?
Cienkie głosiki odpowiadają:
— Tu! Tu! Jesteśmy już wszystkie w twoim rożku i zmieściłyśmy się.
— Wszystkie? Pod piecem nie został ani jeden?
— Ani jeden. Wszystkie tu jesteśmy. Wszystkie!
Chłop tylko na to czekał. Zamknął mocno pokrywkę, poszedł do opuszczonego młyna i wsunął rożek pod ciężki kamień młyński.
— Siedźcie tu do skończenia świata, nie chcę was! I wrócił do domu.
Od tego dnia wszystko mu się odmieniło, wszystko zaczęło się udawać. Pracował więcej niż inni, więc kiedy biedoroby przestały mu dokuczać, gospodarka polepszała się u niego z miesiąca na miesiąc.
Miał już i świnki, i krowę, i parę wołów, i ziarna dość aż do nowego. Obsprawił całą rodzinę, ubrani byli teraz cało i dostatnio, aż się sąsiedzi dziwili.
A był tam jeden sąsiad bogaty, najbogatszy w całej wsi, ale zazdrosny. Nie mógł się uspokoić, kiedy komuś innemu dobrze się powodziło. Chciałby widzieć dookoła samych nędzarzy, a on jeden, żeby miał wszystko i niechby mu się inni kłaniali. Zresztą próżniak to był i chciał żyć z gotowego. Co miał, to po rodzicach, ale sam niczego nie przyczynił.
Kiedy się ten zazdrośnik przekonał, że tamten biedak przestał być biedakiem i ma się nie gorzej niż on sam, wciąż go podglądał, skąd się to bierze. Ale nie odgadł przyczyny.
Poszedł raz do niego i zaczął go zagadywać to tak, to siak, żeby z niego wyciągnąć, jak to on się dorobił.
— Bo ja com miał, to i mam — powiada — a tobie wciąż coś przybywa.
— To dlatego, że pracuję od rana do nocy i nie żałuję rąk — powiedział tamten. — Ot i cała tajemnica.
— No, a przedtem mniej pracowałeś ?
— Nie, nie mniej, ale mi przeszkadzały ludki biedoroby. Rozpleniły mi się w izbie i wszystko mi psuły, do wszystkiego się mieszały. Jakem się ich pozbył, to i biedy się pozbyłem.
— Jakeś to zrobił?
— Zwabiłem je do rożka, a potem zamknąłem pokrywkę mocno i wsadziłem rożek pod kamień młyński w tym opuszczonym młynie, co stoi nad wyschniętym strumieniem.
— I one tam siedzą?
— Pewno siedzą, bo nie wróciły.
— Toś sprytnie wymyślił — pochwalił bogaty sąsiad. — No, na mnie czas, zostawaj zdrów.
Pożegnał się i poszedł.
Ale poszedł nie do swojej chaty, tylko do opuszczonego młyna. Odszukał rożek pod młyńskim kamieniem i wyjął go. Otworzył pokrywę i mówi:
— No, biedoroby, wychodźcie na swobodę! Wracajcie do waszego gospodarza, stęsknił się już za wami.
Ale dziwoludki dalej piszczeć:
— Nie, nie, nie chcemy do niego wracać! Boimy się go. On jest za mądry, znów wymyśli na nas jakiś sposób. Może nas całkiem wytraci. Tyś nas wybawił, zlitowałeś się nad nami, to wolimy pójść do ciebie.
— Ehehe — zakrzyknął bogacz — co mi po was? Nie chcę! Za nic nie wezmę was do mojej chaty, idźcie precz ode mnie!
Ale gdzie zaś... Psoty niecnoty opadły zazdrośnika jak rój pszczół, tak że nie mógł się od nich opędzić. Wczepiły mu się w kaftan, we włosy, nalazły do kieszeni i za pazuchę — nie dał rady.
Pobiegł do chaty, a one w jednej chwili zeskoczyły z niego i rozbiegły się po wszystkich kątach. Tak się dobrze pochowały, że nikt by ich nie znalazł.
Od tego dnia nic się bogaczowi nie wiodło. Bydło mu wyzdychało, konie ukradli złodzieje, na owce i świnie przyszła zaraza, zboże nie obrodziło. A na koniec spaliła mu się chata z całym obejściem.
Zazdrosny bogacz został nędzarzem.
JAK SIŁAN ZAMIENIŁ SIĘ W BOCIANA
Ludzie opowiadają sobie do dzisiaj dziwną historię Siłana ze wsi Koniare w Bułgarii.
Jego ojciec, Bożyn, był dobrym, uczciwym chłopem. Dwaj starsi synowie mu pomarli, została tylko córka, Bosiłka, i syn najmłodszy, ten właśnie Siłan.
Ojciec i matka nie widzieli świata poza nim. Od rana do nocy myśleli tylko o tym, żeby mu dogodzić i rozpieścili chłopaka. Nie chciał się uczyć, nie słuchał nauczyciela, a tylko przez cały dzień biegał, łowił ryby, dokazywał i kąpał się w rzece.
Wyrósł z niego przystojny młodzieniec, ale próżniak pierwszej wody. Nic nie robił, tylko bąki zbijał.
Powiada raz ojciec do matki:
— Wiesz co, ożeńmy go. Wtedy może spoważnieje i nabierze rozumu.
— Dobrze, ożeńmy go — mówi matka.
Wyswatali Siłana z pracowitą dziewczyną, najurodziwszą z całej wsi. Nazywała się Neda. Po roku urodził im się syn. Dali mu na imię Wiełko.
Ale Siłan nic się nie zmienił. Jego ojciec orze i sieje, matka gotuje, Neda pierze, Bosiłka w polu żnie — a Siłan tymczasem wkłada nowe ubranie i wędruje, pogwizdując, na targ do sąsiedniego miasteczka. Naje się tam bułek i chałwy, a potem hula z pijakami.
Ojciec, matka, żona, siostra — wszyscy go proszą, żeby się wreszcie ustatkował. Ale on jednym uchem wpuszcza ich słowa, a drugim wypuszcza.
— Słyszałeś o kukułce i puchaczu? — mówi ojciec. — Były one kiedyś ludźmi, bratem i siostrą. Oboje nie słuchali rodziców i zły los zamienił ich w ptaki. Kukułka lata w dzień, szuka brata i woła: „kuku, kuku", a puchacz lata nocą i z żalu jęczy: „uch, uch", bo nie może znaleźć siostry. Uważaj, żeby i z tobą coś takiego się nie stało.
„Znudziły mi się wasze rady i przestrogi", pomyślał Siłan. „Pójdę jutro do miasteczka i już nigdy nie wrócę".
Skoro świt wziął sakiewkę z pieniędzmi i wyszedł, nie żegnając się z nikim.
Przez kilka dni jadł, pił i bawił się z kompanami, aż wydał wszystkie pieniądze. Wtedy zaczął głodować, ale za nic nie chciał wrócić do domu.
Do gospody, w której nocował, zaszedł jakiś obcy pop i zapytał właściciela:
— Czy nie znasz człowieka z tej okolicy, który by się zgodził prowadzić mnie od wsi do wsi i ze mną razem prosić ludzi o wspomożenie? Chcę iść na pielgrzymkę do Jerozolimy, a nie mam za co. Chciałbym zebrać pieniądze na drogę.
Siłan usłyszał te słowa. Poszedł do popa i powiedział:
— To zajęcie w sam raz dla mnie, ojczulku. Znam tu wszystkie wioski. Chętnie będę cię oprowadzał, ale musisz mi przyrzec, że zabierzesz mnie za to później do Jerozolimy.
Chodzili po prośbie przez całe lato, a na jesieni poszli na południe. Doszli do Salonik — to takie portowe miasto — wsiedli tam na statek żaglowy i wypłynęli na morze.
Płynął statek dzień, płynął drugi i trzeci — wtem jak nie zerwie się wichura, jak nie zaszumią fale, jak nie rozszaleje się burza! Bałwany rzucały statkiem to na bok, to w górę, to w dół, o mało go nie przewróciły.
Wreszcie zaniosły go na skały i tam statek się rozbił.
Wszyscy ludzie potonęli, jeden tylko Siłan chwycił się jakiejś deski i uratował się.
Wylazł na brzeg ledwo żywy. Długo leżał, potem zebrał siły i powlókł się przed siebie.
Szedł, szedł — i doszedł znów do morza. W prawo, w lewo, wszędzie dochodził do morza. Burza wyrzuciła go na wyspę.
Szukał jakiegoś miasta albo wioski, albo choćby samotnej chaty. Znalazł tylko jaskinię w skale, przy niej źródło i nad źródłem jeżyny.
Narwał jeżyn, napił się wody i położył się spać w jaskini.
Ale nie mógł zasnąć. Wciąż myślał o tym, gdzie to on się dostał i co to za wyspa, na której nie widać żywej duszy, koguty nie pieją i psy nie szczekają. Zapłakał.
— Och, matulu, tatulu! Och, synku mój Wiełko, i ty żono, i ty siostrzyczko moja! Co się z wami dzieje? Może płaczecie właśnie po mnie? Czemużem nie słuchał waszych rad, tylko wywędrowałem z domu i z kraju. Jak się stąd wydostanę, kiedy wszędzie dookoła morze i morze?
Zdrzemnął się trochę nad ranem, ale zaraz wstał i .znowu poszedł szukać ludzi.
Wyszedł na wzgórze, patrzy: między wzgórzem a morzem jest pole, a brzegiem pola prowadzi droga.
Ucieszył się i zszedł na tę drogę.
Za polem była łąka, na niej dwoje ludzi kosiło trawę, mężczyzna i kobieta.
„Jeżeli to Bułgarzy tak jak ja", pomyślał Siłan, - to się porozumiemy. Ale skąd by się tu wzięli Bułgarzy pośrodku morza? A jeżeli to Turcy albo Grecy, w takim razie niczego się od nich nie dowiem, bo nie znam ich języka".
Podszedł do tamtych dwojga i pokłonił się im. Nic przy tym nie mówił, bo nie wiedział, co to za jedni.
Ale oni przestali zaraz kosić, a kobieta roześmiała się i zapytała po bułgarsku:
— Co to, bracie Siłanie, kłaniasz się nam, a nie dasz dobrego słowa? Oniemiałeś ze strachu, czy co?
— Nie wiedziałem, czy mnie zrozumiecie — odpowiedział Siłan — a tu się pokazuje, że wiecie nawet, jak się nazywam. Nie mogę ani rusz zgadnąć, skądeście się tego dowiedzieli, bo widzę was pierwszy raz w życiu.
Na to kosiarz:
— No i co, żonko, przyznamy mu się? Bo widzisz, Siłanie... ale nie, najpierw usiądź sobie przy nas na sianie, zjedz kawałek chleba z bryndzą, a potem pójdziemy razem do nas do domu i pogadamy. Tam ci opowiemy, gdzieśmy się z tobą poznali.
Wieczorem mąż i żona zabrali go do swojej chaty.
Wchodzą na podwórko, aż tu wybiegają im dzieci na spotkanie i wołają:
— O, idzie Siłan z Koniare!
Zdumiał się Siłan. „Co to takiego", myśli, „sen czy jawa? Skąd mnie te dzieci znają?"
Weszli do domu. Zasiedli do wieczerzy, a gospodarze częstowali Siłana wszystkim, co mieli najlepszego.
Po wieczerzy zeszli się ich sąsiedzi i dziwili się:
— Ej, Siłanie, jakiż to wiatr zagnał cię na naszą wyspę?
Widzi Siłan, że wszyscy go poznają od razu, tylko on nie poznaje nikogo. Dziwi się jeszcze bardziej.
Najstarszy z sąsiadów przysiadł się do niego i zaczął wypytywać:
— Opowiedz no, co tam słychać z poczciwym Bożynem, twoim ojcem. A matka jak się miewa? Syn Wiełko dobrze ci się chowa? Co porabia twoja żona Neda? A siostra Bosiłka? Czy wciąż jeszcze ojciec gniewa się na ciebie, bo próżnujesz i przepijasz, co inni zarobią, czy może przestałeś pić i zabrałeś się do roboty?
— Nie, do ostatniego dnia nie przestałem pić i nie zabrałem się do roboty — odpowiedział Siłan. — Właśnie przez pijaństwo i próżnowanie zaczęła się cała bieda. Ale powiedzcież mi nareszcie, skąd znacie mnie i całą moją rodzinę.
— Przecież mieszkaliśmy w waszej wsi, kiedy ciebie, Siłanie, jeszcze na świecie nie było! Teraz także każdej wiosny wyruszamy do was, do Koniare, a na jesieni wracamy na naszą wyspę. Ja mieszkam nawet przy twojej rodzinie. Oho, my lepiej od ciebie wiemy wszystko, co się dzieje w waszej wsi. Znamy po imieniu wszystkich mieszkańców wioski.
Siłan słucha i nie może mu się to w głowie pomieścić.
— Jak to jest możliwe? — pyta.
— Dobrze, wytłumaczę ci. Widzisz Siłanie, my wszyscy zamieniamy się na wiosnę w bociany. Odlatujemy do waszej wioski i przez lato mieszkamy na waszych dachach. Z dachu widać wszystko, co się we wsi dzieje. A wieczorem, jak ludzie zbiorą się przy ognisku, słyszymy, o czym mówią.
— Jak to: zmieniacie się w bociany? Przecież ludźmi jesteście.
— Tak, myśmy ludzie, tacy sami ludzie jak ty. Ale zamieniamy się w bociany z własnej winy.
I starzec opowiedział taką historię.
***
Byłem jeszcze małym chłopcem, kiedy zdarzyło się to straszne nieszczęście. Nie słuchaliśmy rodziców, nie chcieliśmy się uczyć, tylko psociliśmy i takeśmy innym dokuczali, że nieraz wieś przez nas płakała. Była nas nieznośna gromadka, kilkanaścioro chłopaków i dziewcząt.
Zaszedł kiedyś do naszej wsi nieznajomy starzec. Zaczęliśmy go przezywać. On się rozgniewał i dał jednemu z nas klapsa. Wtedy obrzuciliśmy go kamieniami.
No i trzeba nieszczęścia, że jeden z kamieni trafił go w skroń. Starzec upadł i więcej nie wstał.
To było okropne, bo przecież nie chcieliśmy go zabić ani nawet zranić! A widzisz, co się stało przez nasze zbytki.
Pochowano go pod jaworem.
Kiedyś przechodzimy zestrachani koło tego jawora, a tu rozlega się głos spod ziemi:
— Dzieci, źle się bawicie! Wszyscy ci, co rzucali kamieniami, będą za to pokutować przez wiele lat. Muszą zrozumieć, że trzeba inaczej żyć. Zamienią się w bociany. Co jesień odlecą, co wiosnę przylecą. Na obcej ziemi, pod takim samym jaworem, znajdą dwa źródła, jedno z bocianią wodą, a drugie z człowieczą. Jak tylko przyjdzie wiosna, wykąpią się w bocianim źródle i jako bociany wrócą do Koniare. Na jesieni odlecą znów za morza do obcego, ciepłego kraju, wykąpią się w człowieczym źródle i przez zimę będą tam ludźmi.
Teraz już wiesz wszystko, Siłanie.
***
Siłan zamyślił się nad tym, co usłyszał.
— Powiedz mi, dziadku, jak mogę wrócić do Koniare — poprosił. — Gzy statki przybijają czasem do tej wyspy?
— Nie. Nasze brzegi są zanadto strome i skaliste. Statki by się o nie rozbiły.
— Więc nigdy nie wrócę do swoich?
— Możesz wrócić. Ale na to musisz spełnić jeden warunek. Ciężki warunek. Musisz wykąpać się na wiosnę w bocianim źródle i zostać bocianem.
— Nie chcę!
— W takim razie nigdy już swoich nie zobaczysz. Ani rodziców, ani siostry, ani żony, ani synka.
Siłan nic nie odpowiedział.
Całą zimę spędził na tej wyspie za dziewiątym morzem. Ale to już nie był ten dawny próżniak Siłan. Teraz pracował z sąsiadami od rana do nocy i nie wziął do ust ani kropli wina czy wódki.
Na wiosnę starzec powiedział:
— No, Siłanie, zima przeszła. W Bułgarii nie ma już ani lodu, ani śniegu. Bociany już tam nie zmarzną. Więc my odlatujemy, a ty rób, jak chcesz.
Siłan wykąpał się w bocianim źródle i zamienił się w bociana. Uleciał na północ razem z innymi.
Ale przez zimę obmyślił sposób na to, żeby zamienić się z powrotem w człowieka, kiedy doleci do Koniare. Nabrał do butelki wody z człowieczego źródła i przywiązał sobie tę butelkę do szyi. Ciężko mu było lecieć z nią dniami i nocami. Czasem bociany odpoczywały po drodze i znów leciały dalej, a Siłan z nimi.
Nareszcie doleciały do wsi Koniare.
Kiedy Siłan zobaczył swoją chatę, tak się ucieszył, że zapomniał o butelce z człowieczą wodą. Spuścił się na ziemię jak strzała, butelka uderzyła o kamień i rozbiła się. Woda się wylała.
Siłan nie miał już czym się obmyć, żeby zmienić się w człowieka.
Straszna to była chwila. Nawet rozpłakać się nie mógł z żalu, przecież bociany nie mają łez.
Chciał chociaż zamieszkać na własnym dachu. Podfrunął do bocianiego gniazda. Ale tam już siedział stary bocian, ten sam, co był na wyspie starym człowiekiem i rozmawiał z Siłanem. Teraz powiedział do niego:
— Siłanie, to moje gniazdo, ja tu mieszkam co lato. Uwij sobie gniazdo na dachu sąsiadów. Pokażę ci, jak się to robi.
Siłan osiadł więc na dachu sąsiedniej chaty. Stoi na nim, patrzy na swoje podwórko i cóż widzi? Matka doi krowę. Jego żona, Neda, doi owce. Siostra Bosiłka rozpala ogień, żeby ugotować jedzenie.
Siłanowi mało serce nie pęknie. Chciałby do nich przemówić, powitać ich, pomóc im w pracy. Tak się za nimi stęsknił.
Sfrunął na własne podwórko, przechadza się między zabawnymi małymi jagniętami.
Wtem z chaty wybiega jego syn, mały Wiełko i woła:
— Mamo, mamo! Bocian chce zadziobać moje jagniątka!
— To go odpędź, synku — mówi Neda.
Wiełko podniósł kamyk i jak nie szmyrgnie! Chciał tylko ptaka nastraszyć, ale trafił go.
Siłanowi zakręciło się w głowie. Chce odlecieć na dach, a nie ma siły. Wiełko cap! bociana za nogi i znów woła do matki:
— Mamo, mamo, już go mam, trzymam go! Uwiążę mu sznurek do nogi i będę się nim bawił.
— Ach, Wiełko, jak można — oburzyła się matka. — Nie wolno ci rzucać kamieniami w żywe stworzenia, rozumiesz? I nie pozwalam ci więzić bociana. Jego to boli tak samo, jak ciebie, synku, on się boi. Puść go zaraz.
Wiełko posłuchał matki i puścił bociana.
Usiadł Siłan na dachu. Rodzony syn rzucił w niego kamieniem, rodzony syn! A on nie mógł mu powiedzieć, kim jest.
Przeszło kilka dni. Siłan miał już własne gniazdo i patrzył z góry na swoich, na to, co oni robią. Słuchał, co mówią. A sam przemówić nie mógł.
Razu pewnego poszedł jego ojciec, stary Bożyn, orać. Zabrał z sobą wnuczka, żeby mu woły prowadził.
Siłan rozwinął skrzydła, poleciał w pole i opuścił się na ziemię obok synka. Idzie bruzdą, a tu Wiełko woła do dziadka:
— Dziadku, dziadku, popatrzcie no się, to nasz bociek.
— Niech sobie chodzi, nie przeszkadza nam — mówi Bożyn.
Orzą, orzą, wreszcie Wiełko woła znowu:
— Patrzcie, dziadku, bociek wciąż chodzi za nami.
— Daj mu spokój, wnuczku, patrz lepiej na woły i prowadź je prędzej, bo już wieczór zaraz będzie.
Ale Wiełko wciąż oglądał się za bocianem, zamiast pilnować wołów.
— Co ty tak liczysz bocianie pióra — rozgniewał się Bożyn. — Czy po to zabrałem cię w pole? A sio, bocianie! Przez ciebie chłopak nie wie, co robi.
Zamachnął się kijem do poganiania wołów, chciał tylko boćka postraszyć, tymczasem niechcący uderzył go z lekka po nodze.
Siłan odleciał z powrotem na dach. Stanął na jednej nodze, a drugą podkulił. Rodzony ojciec nie wiedział, że odpędza własnego syna, a on nie może powiedzieć, kim jest!
Wieczorem wszyscy wrócili do domu i zasiedli do wieczerzy przy ognisku. Siłan słuchał z gniazda, jak rozmawiali.
— Mamo, nasz bociek przyleciał na pole, a dziadek nogę mu potrącił niechcący.
A dziadek na to:
— To twoja wina, Wiełko. Czemu wciąż się oglądałeś i zapominałeś o wołach? Bardzo mi żal naszego bociana, przecież nie chciałem go uderzyć.
— Ja go teraz tak lubię, dziadku, że wolałbym, żebyś tym kijem trafił mnie niż jego — powiada Wiełko.
Siłan leży w gnieździe i wszystko słyszy, a serce ściska mu się z tęsknoty.
Kiedyś Bosiłka usiadła przed chatą na rozesłanej macie i nizała sobie naszyjnik ze złotych pieniążków. Nizała, nizała, potem zostawiła naszyjnik na macie i poszła do domu napić się wody.
Tymczasem Siłan cicho sfrunął z dachu, pochwycił naszyjnik w dziób i zaniósł go do gniazda.
Innym razem żona Siłana rozesłała matę na dworze, siadła na niej i wyszywała czarnymi nićmi wdowią koszulę. Wyszywa, a łzy kapią jej z oczu na haft i tak mówi:
— Mniej by mi było żal i tęskno za Siłanem, żeby umarł tu w domu i żebym chociaż wiedziała, gdzie jego mogiła. A on, biedak, podobno utonął w morzu.
Płacze Neda i wspomina go, a mąż wszystko słyszy.
Kiedy odeszła na chwilę, Siłan sfrunął z dachu, zabrał kłębek czarnych nici i schował go w swoim gnieździe.
Tak przeszedł miesiąc.
Rodzice Siłana wydawali za mąż Bosiłkę. Przyszły swaty z panem młodym, zagrali kobziarze, goście wzięli się za ręce i zaczęli tańczyć.
Tańczą, nóg nie żałują, a Siłan stoi na dachu i myśli: „Ech, żebym to ja też mógł zatańczyć w kole na weselu siostry"!
Wprowadzono swatów do domu, zaczęto ich częstować. A Neda wzięła synka za rękę i schowała się z nim w stodółce, żeby popłakać nad zmarłym mężem. Siłan siedział na dachu i słyszał, jak żona szlocha, a nie mógł zawołać: ,,Nie płacz, ja przecież żyję"!
Nastała jesień. Dla bocianów przyszedł czas odlotu do ciepłych krajów. Zebrały się wszystkie nad rzeką, najadły się żab i odleciały na południe. Siłan musiał odlecieć z nimi, bo zamarzłby w Koniare.
Leciały trzy dni i trzy noce — i jeszcze... Nareszcie doleciały do bocianiej wyspy.
Siłan żył tam znowu przez pięć miesięcy, aż do wiosny. Przez ten czas był człowiekiem i pracował z innymi.
Potem znów nalał człowieczej wody do butelki, mocno przywiązał ją sobie do szyi i razem z całym stadem bocianów odleciał na północ.
Leciały bociany, leciały, doleciały do Koniare.
Siłan opuścił się ostrożnie na ojcowskie podwórko i schował się zaraz w stodole. Tam obmył się człowieczą wodą i znowu stał się dawnym Siłanem, synem Bożyna, mężem Nedy i ojcem Wielka.
Wyszedł ze stodoły i poszedł przez podwórze do chaty. Zobaczyła go suczka, Liska, ale nie poznała go i zaszczekała.
— Na kogo ty szczekasz, Lisko? — zawołał Siłan — gospodarza własnego nie poznajesz?
Kiedy swoi usłyszeli jego głos, wybiegli wszyscy z chaty i nuż obejmować Siłana, nuż go ściskać! Nie było końca radości.
A Siłan jak nie pochwyci syna, jak nie zacznie go pieścić i całować — całkiem zapomniał, że zeszłej wiosny Wiełko trafił go w głowę kamykiem.
Ojciec Bożyn z radości poczęstował syna kieliszeczkiem wódki, rakii, ale Siłan odmówił:
— Nie, tato, nie wypiję ani kropelki. Wiecie, jak ze mną było. Wiele się nacierpiałem przez pijaństwo. Więc kiedy poznałem nieszczęście, przysiągłem sobie, że nie wezmę już nigdy do ust ani wódki, ani nawet wina, tylko będę pracował.
Ucieszył się ojciec Siłana, że syn tak się zmienił. Zaprosił sąsiadów i poczęstował wszystkich tłustą pieczenia baranią.
Wypytywali Siłana o jego przygody, gdzie był, co robił, jak wrócił do Koniare.
Siłan opowiedział wszystko od początku do końca, ale nikt mu nie wierzył, że był naprawdę bocianem. Więc wlazł na dach i wyjął z gniazda naszyjnik Bosiłki i kłębek czarnych nici, którymi Neda wyszywała wdowią koszulę.
Wtedy wszyscy mu uwierzyli.
O KRÓLIKU, SŁONIU I WIELORYBICY
Pewnego dnia królik spotkał słonia. Podszedł do niego i powiedział :
— Wujciu słoniu, jakie ty masz wielkie nogi! Na pewno jesteś strasznie mocny. — Pogłaskał słonia łapką po nodze. — Och, jaka śliczna i gruba!
Ale słoń machnął trąbą i ryknął:
— Co za bezczelne stworzenie! Miałbym ochotę dać ci klapsa. Nie zadaję się z takim drobiazgiem.
— A wiesz, na co ja miałbym ochotę? — odpowiedział królik. — Miałbym ochotę zarzucić ci linę na trąbę, linę z pętlą na końcu.
Słoń się zdziwił.
— Doprawdy? — mruknął. — Czemuż to chciałbyś mi zarzucić na trąbę linę z pętlą na końcu? Mów zaraz, ty szczurku.
— Żeby cię zaciągnąć aż do morza. Zjechałbyś na brzeg, wpadłbyś do wody i przekonałbyś się, że mały królik umie dać sobie radę ze słoniskiem, co go nazywa szczurkiem i nie chce się z nim zadawać.
— Ooo, patrzcie, patrzcie — zaśmiał się słoń pogardliwie. — Chciałbym widzieć, jak udałoby się komuś pociągnąć mnie.
Nigdzie nie chodzi po świecie zwierzę mocniejsze ode mnie. Ale popróbuj sobie, odrobinko> popróbuj. Będę miał zabawę, ha, ha, ha!
Słoń usiadł. Królik zawiązał pętlę na końcu mocnej liny z palmowych włókien i zarzucił ją słoniowi na trąbę.
Drugi koniec liny chwycił w pyszczek i zbiegł nad morze.
Brzeg spadał do morza stromo, a słoń nie siedział nad samym urwiskiem, tylko dalej. Więc kiedy królik zbiegł nad morze, słoń go już nie widział.
Czekał, co się stanie.
Tymczasem królik zobaczył ogromną wielorybicę. Taką wielką, jak sześć słoni. Pluskała się wesoło przy brzegu, bo tam było głęboko. Królik pisnął z zachwytu:
— Ciociu wielorybico, jaki ty masz olbrzymi ogon! Z pewnością jesteś strasznie silna. Nawet słoń nie jest taki mocny, jak ty, prawda?
— Nie wiem, bo nie mocowałam się ze słoniem — odpowiedziała wielorybica — ale przy mnie słoń to jak królik przy lwie.
— Ciociu wielorybico, przypłyń do brzegu, żebym mógł pogłaskać cię po ogonie — poprosił królik,
— Czego ci się zachciewa, mizerna istoto? — parsknęła wielorybica. — Po co się plączesz po moirn wybrzeżu? Miałabym ochotę oblać cię wodą.
— A wiesz, na co ja miałbym ochotę? — zapytał królik czupurnie. — Miałbym ochotę zarzucić ci na ogon linę z pętlą na końcu.
Wielorybica zdziwiła się.
— Doprawdy? — mruknęła. — Czemuż to chciałbyś mi zarzucić na ogon linę z pętlą na końcu, ty kłębuszku?
— Żeby cię przyciągnąć do brzegu. Przekonałabyś się, że królik umie sobie dać radę z wielorybica, co go nazywa kłębuszkiem i grozi, że go wodą obleje.
— To paradne — zaśmiała się wielorybica. — Jestem najmocniejszym stworzeniem na świecie, a to mizeractwo chciałoby mnie wyciągnąć na brzeg. A no, popróbuj, paciorku, będę miała przedstawienie.
Królik zawiązał pętlę na drugim końcu liny, zamachnął się dobrze, podskoczył i lina śmignęła, aż uczepiła się ogona wielorybicy.
— Teraz poczekaj chwilę, aż odejdę — powiedział królik i wbiegł na urwisko.
Schował się za pniem palmy i zawołał:
— Ciągnij!
Wielorybica pociągnęła za linę, ale nie wysilała się zanadto, bo po co się wysilać dla maleńkiego królika? Nie wiedziała, że to wcale nie królik trzyma drugi koniec liny, tylko słoń.
Słoń też usłyszał, kiedy królik zawołał: „ciągnij!" i myślał, że to do niego. Ale zanim zdążył pociągnąć, poczuł, że lina szarpnęła go za trąbę. Zdziwił się i rozgniewał, że królik szarpnął tak mocno.
,,Co sobie ten komar wyobraża", pomyślał słoń. ,,Kiedy tak, to mu pokażę, co to jest siła słonia". I pociągnął mocno.
Poczuła to wielorybica. Ona też myślała, że to królik ją ciągnie i strasznie się zdziwiła, że taka odrobinka wlecze ją po wodzie w stronę brzegu.
„E, tak nie będzie, mój kochanku", pomyślała. „Zaraz się przekonasz, co to jest wielorybica".
Naprężyła grzbiet i ogon, pociągnęła z całej siły i zaczęła oddalać się od brzegu.
Kiedy słoń poczuł takie gwałtowne szarpnięcie i coś zaczęło go ciągnąć z potworną siłą, wparł się wszystkimi czterema nogami w ziemię, żeby się nie dać. Nic nie pomogło, wielorybica była o wiele silniejsza.
Słoń ciągnął, ryczał ze złości, opierał się jak mógł — nie dał rady. Lina powlokła go w stronę urwiska i wio! zjechał na brzeg morza. Ledwo zatrzymał się nad samą wodą.
Byłby z pewnością utonął, gdyby wielorybica nie przestała płynąć zdumiona, że przyciągnęła nie królika, tylko słonia.
Nie mniej zdziwiony był słoń, kiedy zamiast królika zobaczył wielorybicę. Ale ją to zdarzenie rozśmieszyło, a słoń był zły. Sapał i wściekłym wzrokiem szukał królika. Nie widział go, bo królik siedział cichutko za pniem palmy i tylko zerkał stamtąd ukradkiem.
— Ha, ha, ha — zaśmiała się wielorybica — to ci z nas zażartował ten puchowy kłębuszek! Ale cieszę się, że to nie on ciągnął, tylko ty, trąbonosy. Byłoby mi wstyd, bo z początku trochę mnie poruszyłeś z miejsca.
Słoń nie przestawał sapać ze złości.
— Musimy znaleźć tego szczura i zabić go — ryknął.
— Jakże mam go szukać na lądzie, kiedy nie umiem chodzić — powiedziała wielorybica. — Jeżeli już chcesz koniecznie, to sam za nim biegaj. Ale myślę, że mógłbyś mu darować. Pewno trochę wyśmiewałeś się z niego, tak jak i ja, kiedy się zabawnie czupurzył.
— Nie daruję mu — ryknął słoń — nie daruję za nic! Znajdę go, zatłukę go trąbą i rozdepczę jak robaka.
Królik to usłyszał i pomyślał, że najwyższy czas schować się lepiej.
O parę kroków od niego leżała wyschnięta kość. Była to czaszka konia, który umarł tam ze starości może sto lat temu. Czaszka leżała sucha, biała i pusta. Królik wysunął się zza pnia i ukrył się pod nią.
Tymczasem słoń gramolił się pod górę dysząc i parskając.
Rozejrzał się i nigdzie nie dostrzegł wroga, więc zapytał:
— Końska czaszko, czy nie widziałaś gdzie królika?
Królik jęknął z głębi czaszki i zawołał zmienionym, drżącym głosem:
— Ooo, nie wymawiaj tego strasznego imienia... Popatrz na mnie. Przed chwilą byłem pięknym, żywym koniem. Wtem podbiegło to okropne zwierzę i wiesz, co mi zrobiło? Nastawiło na mnie wąsik. Jak tylko nastawiło na mnie wąsik, od razu mnie tym zabiło. Uciekaj stąd co prędzej, bo ono tu może gdzie się schowało i ciebie też zabije swoim zaczarowanym wąsikiem.
Słoń się przeraził i zaczął uciekać, ile miał sił w nogach.
Królik wyskoczył z czaszki i wołał za nim:
— Wujciu słoniu, nie uciekaj tak prędko, bo zgubisz ogon! Poczekaj na mnie, chciałbym ci pokazać mój śliczny wąsik!
Kiedy słoń usłyszał o wąsiku, zaczął biec tak prędko, że aż się za nim zakurzyło.
Uciekł na koniec świata.
Nie wiem, czy ta historia jest prawdziwa, ale chyba tak. Przecież sami wiecie, jak łatwo jest spotkać królika, a jak trudno spotkać słonia. Widać słonie wciąż jeszcze się boją, żeby nie zaczarowały ich króliki.
TRZY SIOSTRY U WŁADCY WICHRÓW
W osadzie na dalekiej Północy żył starzec, który miał trzy córki. Najmłodsza była najładniejsza i miała najwięcej rozumu.
Biednie im się żyło. Ich skórzana jurta była dziurawa i połatana. Mieli za mało ciepłej odzieży futrzanej. Kiedy ścisnęły najgorsze mrozy, siedzieli w jurcie i grzali się przy ognisku. Ale na noc gasili ogień i kładli się spać, a wtedy marzli aż do rana.
Jakoś w połowie zimy zawyła nad tundrą straszliwa wichura ze śnieżycą. Wieje dzień, wieje drugi, wieje trzeci — wydaje się, że porwie z sobą skórzaną jurtę. Ludzie nie mogą wyjść na dwór, siedzą w jurcie zziębnięci i głodni.
Starzec z córkami słucha, jak wyje zamieć, wreszcie mówi tak:
— Zawierucha sama się nie skończy. Wypuścił ją na świat Kotura, pan wiatrów. Pewno się gniewa. Widać chce, żebyśmy mu przysłali dobrą żonę. Idź ty, najstarsza córko. Idź, proś go, żeby wstrzymał zamieć. Jak nie pójdziesz, zginie cały nasz lud.
— Jakże mam pójść? — pyta córka. — Nie znam drogi.
— Dam ci małe saneczki. Pchnij je pod wiatr i pójdź za nimi. Wicher będzie ci rozwiązywać rzemyki u kożucha. Nie zatrzymuj się, nie wiąż ich. Wicher będzie ci nabijać śnieg do futrzanych butów. Nie przystawaj, nie wytrząsaj śniegu. Spotkasz wysoką górę. Wejdź na nią. Tam się zatrzymaj, zawiąż rzemyki u futra i wysyp śnieg z butów. Kiedy będziesz na tej górze, przyleci ptaszek. Będzie chciał usiąść ci na ramieniu. Nie odpędzaj ptaszka. Pogłaskaj go, ogrzej. Potem siądź na sanki i spuść się z góry. Sanki zawiozą cię przed wejście do jurty Kotury. Wejdź tam. Niczego nie ruszaj. Usiądź i czekaj. Przyjdzie Kotura. Rób, co ci każe.
Najstarsza córka ubrała się, stanęła za sankami, pchnęła je pod wiatr i poszła za nimi.
Kiedy wicher rozwiązał jej rzemyczki u futra — zatrzymała się i zawiązała je. Kiedy śnieg nasypał jej się do butów — przystanęła i wysypała go. Długo szła i szła w zawierusze, wreszcie doszła do góry. Wdrapała się na nią z trudem. Wtem przyleciał ptaszek i chciał usiąść na jej ramieniu. Zaczęła machać rękami, więc ptaszek krążył, krążył, ale usiąść nie śmiał i odleciał.
Dziewczyna siadła na sanki, a sanki zawiozły ją prosto przed wejście do jurty Kotury.
Weszła tam, patrzy — leży pieczone mięso jelenie. Rozpaliła ogień, ogrzała się i zaczęła odrywać tłuszcz z pieczeni. Jadła kawał po kawałku. Dużo zjadła, bardzo dużo.
Wtem usłyszała, że ktoś podchodzi do jurty. Uchyliła się skóra u wejścia i wszedł młody olbrzym. To był Kotura, pan wichrów. Popatrzył na dziewczynę i zapytał:
— Skąd przyszłaś? Czego tu chcesz?
— Ojciec przysłał mnie do ciebie.
— Po co?
— Żebyś mnie wziął za żonę.
— Wstań i ugotuj mięso, które przyniosłem z polowania. Dziewczyna ugotowała mięso. Kotura kazał jej podzielić je na dwie równe części i powiedział.
— Jedną połowę my będziemy jedli, a drugą włóż do niecułki i zanieś do sąsiedniej jurty. Nie wchodź tam, tylko poczekaj u wejścia. Wyjdzie do ciebie stara kobieta. Oddaj jej mięso i czekaj, aż ci wyniesie niecułkę.
Dziewczyna wzięła mięso i wyszła z jurty. A zawierucha dokoła wyje, śnieżyca sypie, mroźna wichura szarpie — nie widać nic. Co można znaleźć w taką zamieć?
Dziewczyna odeszła trochę w bok. Postała, pomyślała — i wyrzuciła mięso w śnieg. Wróciła do jurty z pustą niecułką.
Kotura popatrzył na nią i zapytał:
— Zaniosłaś mięso?
— Zaniosłam.
— Pokaż niecułkę. Zobaczę, co dostałaś za to. Dziewczyna pokazała pustą niecułkę. Kotura nic nie powiedział. Podjadł sobie i położył się spać.
Na drugi dzień rano wstał, przyniósł do jurty surowe skóry jelenie i rozkazał:
— Idę na polowanie, a tymczasem wypraw te skóry i uszyj mi z nich ubranie, kapce i rękawice. Kiedy wrócę, przekonam się, co potrafisz.
Poszedł polować w tundrze, a dziewczyna wzięła się do roboty.
Wtem uniosła się skóra u wejścia. Siwa, stara kobieta weszła do jurty i poprosiła:
— Coś mi wpadło do oka, nie mogę tego wyjąć. Pomóż mi.
— Nie mam czasu! — zawołała dziewczyna. — Nie przeszkadzaj mi w robocie!
Staruszka nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i wyszła.
Dziewczyna została sama. Gniecie skóry, skrobie, kraje nożem, szyje odzież dla Kotury. Szyje byle jak, bo strasznie się śpieszy, żeby zdążyć. Jeden dzień to za mało czasu. Zresztą nie ma czym uszyć porządnie.
Wieczorem Kotura wrócił z polowania i pyta:
— Odzież dla mnie gotowa?
— Gotowa.
Kotura pomacał — skóry twarde, źle wyprawione. Obejrzał — zeszyte krzywo, nie na jego, miarę. Rozgniewał się i wypędził dziewczynę z jurty. Nie wiadomo, co się z nią stało — przepadła.
Zawierucha sypnęła śniegiem jeszcze gęściej, zawyła jeszcze okrutniej.
Siedzi starzec w swojej jurcie dniem i nocą, słucha wycia wichury. Wreszcie mówi tak:
— Najstarsza córka nie posłuchała mnie. Zrobiła nie tak, jak jej kazałem. Dlatego zamieć nie ustaje. Kotura się gniewa. Druga moja córko, zbieraj się w drogę.
Zrobił saneczki, powiedział jej to samo, co mówił najstarszej i wysłał ją do Kotury,
Sam siedzi z najmłodszą córką i czeka, aż zadymka ustanie.
Średnia córka pchnęła saneczki pod wiatr i poszła za nimi. Po drodze wiatr rozwiązał jej rzemyki u futra, przewiała ją mroźna wichura. Nabiło jej śniegu do butów, nogi jej zmarzły. Nie wytrzymała. Za wcześnie zawiązała rzemyczki, za wcześnie wysypała śnieg. A na górze odpędziła ptaszka.
Zjechała na saneczkach pod jurtę Kotury. Weszła, rozpaliła ogień i najadła się jeleniej pieczeni. Kiedy wrócił Kotura, ugotowała mięso, jak kazał. Ale nie odniosła połowy staruszce, tylko wyrzuciła mięso w śnieg. A Koturze powiedziała, że odniosła.
Na drugi dzień rano Kotura dał jej surowe skóry jelenie do wyprawienia i uszycia, a sam poszedł polować w tundrze.
Tymczasem przyszła staruszka i poprosiła dziewczynę, żeby wyjęła to, co jej wpadło do oka. Ale dziewczyna nie chciała pomóc i staruszka poszła sobie.
Kotura wrócił i rozgniewał się znowu, że skóry są twarde i odzież źle uszyta. Wypędził dziewczynę z jurty. Nie wiadomo, co się z nią stało — przepadła.
Zawierucha nie ustawała.
Starzec czekał, czekał, wreszcie posłał do Kotury najmłodszą, ukochaną swoją córkę.
Dziewczyna wyszła z jurty, pchnęła sanki pod wiatr i poszła za nimi. A zadymka wyje, szarpie, chce zwalić ją z nóg, oślepić i zabić.
Dziewczyna idzie i przypomina sobie, co ojciec mówił, słowo po słowie.
Wicher rozwiązuje jej rzemyczki, wgryza się pod futro — dziewczyna nie zatrzymuje się, żeby je zawiązać, śnieg pcha się do butów i mrozi jej nogi — dziewczyna nie przystaje, żeby go wysypać. Brnie przez zaspy, idzie i idzie.
Napotkała wielką górę. Weszła na nią, pchając przed sobą sanki. Na górze przystanęła, zawiązała rzemyczki i wysypała śnieg. Przyleciał ptaszek i usiadł jej na ramieniu. Dziewczyna pogładziła jego piórka i ogrzała go oddechem. Ptaszek odleciał, ona siadła na sanki i zjechała prosto przed jurtę Kotury.
Weszła do jurty. Nic nie tknęła, tylko usiadła i czekała.
Wtem ktoś uchylił skórę u wejścia i ukazał się młody olbrzym. Popatrzył na dziewczynę i zapytał:
— Skąd przyszłaś? Czego tu chcesz?
— Ojciec przysłał mnie do ciebie.
— Po co?
— Kazał mi poprosić ciebie, żebyś wstrzymał zamieć. Jeżeli tego nie zrobisz, to wymrą wszyscy ludzie w naszej osadzie.
— Rozpal ogień i ugotuj mięso — rozkazał Kotura. — Głodny jestem. A i ty, widzę, nic nie jadłaś jeszcze.
Dziewczyna prędko ugotowała mięso. Olbrzym najadł się, dał dziewczynie jeść, a połowę mięsa kazał jej odnieść do sąsiedniej jurty.
Dziewczyna wzięła niecułkę z mięsem i wyszła. A zawierucha wyje dokoła, śnieżyca sypie — nie widać nic. Dokąd iść? Gdzie szukać tamtej jurty? Dziewczyna postała, pomyślała — i poszła przed siebie.
Wtem przyfrunął ten sam ptaszek, co to przyleciał do niej na górze. Zatrzepotał skrzydełkami tuż przy jej twarzy, jakby ją wołał za sobą. Dziewczyna poszła za ptaszkiem. Gdzie ptaszek leci, tam i ona idzie.
Szła, szła przez zaspy, aż tu z boku zamigotała jej jakaś iskierka. Ucieszyła się i poszła w tę stronę, myślała, że to jurta.
Podeszła blisko — nie widać jurty, tylko pagórek pod śniegiem. A ten pagórek dymi.
Dziewczyna obeszła go dokoła, trąciła nogą — osypał się śnieg i zobaczyła wejście. Wyjrzała stamtąd siwa staruszka i zapytała:
— Coś ty za jedna? Czego tu chcesz?
— Babciu, przyniosłam mięso. Kotura mi kazał oddać je wam.
— Kotura kazał? No to daj. A sama poczekaj na dworze. Stoi dziewczyna przed pagórkiem i czeka.
Wreszcie znów otworzyło się wejście, wyjrzała staruszka i oddała jej niecułkę. Coś w niej było, ale dziewczyna nic nie ruszała, tylko zawróciła do jurty Kotury.
— Gdzieś chodziła tak długo? — zapytał Kotura. — Znalazłaś staruszkę?
— Znalazłam.
— Oddałaś jej mięso?
— Oddałam.
— Pokaż niecułkę. Zobaczę, co ci dała za to.
Kotura zajrzał do niecułki, a tam były noże, skrobaki, międlarki, wszystko, czego potrzeba do wyprawienia skór. Były też stalowe igły.
Roześmiał się Kotura i powiedział:
— Dostałaś wiele pożytecznych rzeczy! Wszystko to ci się przyda.
Na drugi dzień rano Kotura wstał, przyniósł do jurty surowe skóry jelenie. Kazał dziewczynie wyprawić je i uszyć dla niego ubranie, kapce futrzane i rękawice.
— Jak dobrze uszyjesz, to cię wezmę za żonę — powiedział. Poszedł. Dziewczyna zabrała się do roboty. Teraz dopiero przydał jej się podarek staruszki: miała wszystkie potrzebne narzędzia.
Jednak nie sposób tyle zrobić przez jeden dzień, ile kazał Kotura, choćby się miało najlepsze narzędzia. Ale dziewczyna nie traciła czasu na rozmyślania nad tym, czy zdąży, tylko pracowała ze wszystkich sił.
Wygniata skóry, skrobie, kraje, szyje. Robi, co może.
Wtem staje u wejścia staruszka i mówi:
— Pomóż mi. Coś mi wpadło do oka i nie mogę sama tego wyjąć.
Dziewczyna nie powiedziała: „nie mam czasu", tylko odłożyła robotę na bok i wyjęła pyłek z oka staruszki. Poznała przy tym, że to ta sama stara kobieta, do której odnosiła mięso.
— Już dobrze, już mnie oko nie boli — powiedziała staruszka. — Teraz zajrzyj mi do prawego ucha.
Dziewczyna zajrzała do prawego ucha staruszki i przestraszyła się.
— Co tam zobaczyłaś? — zapytała staruszka.
— Babciu, w twoim uchu siedzi jakaś dziewczyna.
— To czemu jej nie zawołasz? Zawołaj ją, ona ci pomoże. Ucieszyła się najmłodsza siostra i zawołała tamtą dziewczynę do pomocy. Wtem z ucha staruszki wyskoczyła nie jedna, tylko aż cztery młode dziewczęta. Wszystkie zabrały się do roboty: wygniatają skóry, skrobią, kroją, zeszywają. Pięć robotnic to nie to samo co jedna, wszystko uszyły w mig.
Wtedy staruszka schowała swoje cztery córki do ucha i wyszła z jurty.
Wieczorem Kotura wrócił z polowania i pyta:
— Uszyłaś wszystko, co ci kazałem?
— Uszyłam.
— Pokaż, to obejrzę i przymierzę.
Pomacał Kotura odzież — skóry miękkie. Nałożył na siebie — wszystko w sam raz. Nie za wąskie, nie za szerokie, skrojone w miarę, zeszyte mocno i równo. Uśmiechnął się i powiada:
— Spodobałaś mi się. Mojej matce i moim czterem siostrom także się podobasz. Pracujesz dobrze. I dzielna jesteś, przyszłaś odważnie w taką wichurę i zamieć, żeby twój lud nie zginął. Bądź moją żoną! Zostań w mojej jurcie.
Zaledwie to powiedział, w całej tundrze wicher przestał wiać, śnieg przestał padać i zawierucha ucichła. Ludzie zamiast się kryć i marznąć, powychodzili ze swoich jurt i cieszyli się.
Staruszek wyszedł także z jurty. Uśmiechnął się. Wiedział, że jego ukochana córka ocalała
RAK NIEBORAK
Lezie rak-nieborak. Coś mu się pomyliło — zamiast do swojej jamki pod kamieniem, zalazł aż do wsi.
Ludzie z tej wsi nigdy jeszcze nie widzieli raka. Bardzo się zdziwili i przestraszyli.
— Co to za zwierzę — pytali jedni drugich — co ma tyle nóg i chodzi w przód i w tył, i taki pancerz ma na sobie?
Wysunął się z gromady jakiś mędrek i powiedział:
— Czy nie widzicie, że nosi przed sobą dwie pary nożyczek? To nie zwierzę, to krawiec.
Wieśniacy ucieszyli się. Stary krawiec niedawno umarł, a młody umiał tylko szyć, ale nie umiał skroić ubrania. Przyda się krojczy.
Rozłożyli kawał sukna na stole, posadzili na nim raka i patrzą, co będzie.
Biedny rak chciałby znaleźć swoją rzeczkę, chciałby uciec. Łazi po suknie to w tę stronę, to w tamtą. To otwiera kleszcze, to znów zamyka.
— Oho — mówią ludzie — krawiec nam pokazuje, gdzie mamy krajać.
Tną za rakiem, ciach — mach! Pocięli całe sukno na drobne kawałki i teraz dopiero zrozumieli, że je popsuli.
— Ach, ty nicponiu — zaczęli wykrzykiwać potrząsając pięściami nad rakiem — oszukałeś nas! Nie ujdzie ci to na sucho.
Sołtys chciał raka chwycić, ale przestraszony rak jak go nie utnie nożycami! Sołtys wrzasnął:
— Ratujcie, dobrzy ludzie, bo mnie zamorduje!
Chłopi odczepili raka i zaraz urządzili nad nim gromadzki sąd.
Wyrok zapadł taki:
— Nikt z nas nie wie, co to za zwierzę. Ale oszukało nas, bo udawało krawca, a wcale nie jest krawcem. Na dodatek próbowało uciąć palec samemu sołtysowi. Więc chociaż nie wiemy, jak się nazywa, wiemy, że to jest oszust i rozbójnik. Skazujemy go na śmierć przez utopienie.
Podsunęli rakowi pod nos deskę, a kiedy rak na nią wlazł, zanieśli go ostrożnie na most.
Cała gmina zeszła się nad rzekę, żeby się przyjrzeć, co teraz będzie.
Przechylili deskę nad wodą i — chlup! rak spadł do rzeki.
Ktoś z tłumu krzyknął:
— Dobrze mu tak!
Tymczasem rak dał co prędzej nurka na dno. Schował się do jamki i zawołał:
— No, nareszcie jestem w domu! Jacy to zacni ludzie, że mnie odnieśli z powrotem do rzeki!
TKACZ I CZARODZIEJ
Na południu Indii, w mieście Machiłaropia, żył biedny tkacz, Sagaradatta.
Sagaradatta umiał tkać bardzo piękne dywany. Ale tkał je ogromnie wolno — jeden dywan na rok — i dlatego niewiele zarabiał.
Pewnego razu, kiedy Sagaradatta kończył najpiękniejszy dywan, zepsuł się warsztat, na którym tkał. Był bardzo stary i coś w nim pękło.
Sagaradatta nie tracił czasu na to, żeby się martwić i skarżyć się na swój los, tylko wziął siekierę i poszedł szukać jak najmocniejszego drzewa, żeby naprawić warsztat.
Obejrzał wiele drzew. Wreszcie na brzegu oceanu zobaczył ogromne drzewo bukszpanowe. Ucieszył się.
— Takiego drzewa szukałem! — zawołał. — Jest bardzo mocne i twarde. Będzie można zrobić z niego wszystkie potrzebne części do mojego warsztatu.
Ale nie zdążył jeszcze podnieść siekiery, kiedy usłyszał prośbę:
— Przyjacielu, zostaw to drzewo, nie rąb go!
— Kto mówi do mnie? — zdziwił się tkacz.
— Czy naprawdę się nie domyślasz? To ja, leśny czarodziej. Ten bukszpan to mój dom. Dlaczego chcesz go ściąć?
Sagaradatta jeszcze nigdy nie spotkał leśnego czarodzieja, więc przestraszył się. Ale potem pomyślał: „Przecież muszę przynieść dobre drzewo, żeby naprawić warsztat, a nie znajdę drugiego takiego, jak ten bukszpan". Więc powiedział:
— Jeżeli nie będę miał dobrego drzewa, to nie naprawię warsztatu. A jak nie naprawię warsztatu, to nie skończę dywanu. Jak go nie skończę, to nie będę mógł go sprzedać i moja rodzina będzie cierpieć głód. Lepiej ty przenieś się na inne drzewo, a ja zrąbię bukszpan.
— Nie, nie ruszaj go! Tak mi tu dobrze. Wiatr znad oceanu wieje prosto w tę stronę, tak że nawet w najskwarniejsze dnie czuję miły chłodek. Poproś mnie lepiej, o co tylko chcesz, a ja spełnię zaraz twoją prośbę.
Sagaradatta pomyślał chwilę i zgodził się. Ale powiedział, że zanim o coś poprosi, chce najpierw naradzić się z żoną.
Na tym stanęło i Sagaradatta wyruszył w powrotną drogę. Zanim doszedł do domu, spotkał swego przyjaciela, golibrodę.
— Dokąd tak śpieszysz? — zapytał golibroda.
— Ach, proszę cię, nie zatrzymuj mnie! Widziałem leśnego czarodzieja. Przyrzekł mi, że zrobi dla mnie, o co go poproszę. Więc idę prędko do domu, żeby się naradzić z żoną, o co go prosić.
— Kiedy tak, to poproś o królestwo! — zawołał golibroda. — Wtedy zostaniesz królem, a ja twoim doradcą. We dwójkę nacieszymy się wszystkim, co w życiu najprzyjemniejsze.
— Może to dobra rada, ale ja i tak chcę naradzić się z żoną.
— Po co? Nie warto, przecież ja ci dobrze radzę, sam to widzisz.
— Może i dobrze, a jednak to jest moja wierna żona i chcę się z nią naradzić.
Sagaradatta pośpieszył do domu. Kiedy zobaczył żonę, opowiedział jej o wszystkim. Zapytał:
— Jak myślisz, moja kochana? O co mamy prosić leśnego czarodzieja? Mój przyjaciel golibroda radzi, żebym prosił o królestwo.
— Głupi ten golibroda! Nie słuchaj jego rady. Czy nie wiesz, że życie króla jest pełne trosk, że wciąż musi się frasować, o czyjąś przyjaźń zabiegać, martwić się, że ma nieprzyjaciół? To napady, to oblężenia, to pochlebstwa, to zdrady — nie warto! Takim życiem nie sposób się cieszyć.
— Dobrze mówisz, żono. Więc o co mam prosić?
— Pomyśl, co lubisz nade wszystko, co wolisz nawet ode mnie? Najbardziej lubisz tkać swoje wzory na dywanach, prawda?
— Tak, tak, prawda.
— Wszyscy chwalą twoją robotę, każdy się cieszy, kiedy może kupić twój dywan. Ale nie udaje ci się zrobić więcej niż jeden na rok. Dlatego jesteśmy tacy biedni. Więc proś leśnego czarodzieja, żeby ci podarował taki warsztat, na którym będziesz mógł tkać tyle dywanów, ile zechcesz i w najpiękniejsze wzory. Poproś o warsztat czarodziejski.
Tkaczowi spodobała się rada żony. Wyruszył co prędzej nad ocean do czarodzieja. Ale im bardziej się zbliżał do bukszpanowego drzewa, tym ciężej robiło mu się na sercu.
„Przypuśćmy, że czarodziej da mi taki warsztat, co wtedy będzie?" zastanawiał się Sagaradatta. „Warsztat będzie tkał różne piękne wzory, a nie ja, bo to będzie warsztat czarodziejski. Ja nie będę miał nic przy nim lepszego do roboty, jak sprzedawać dywany i gromadzić pieniądze. Co to za życie"?
Zrobiło mu się tak gorzko na sercu, że kiedy przyszedł do leśnego czarodzieja, powiedział:
— Niczego od ciebie nie potrzebuję. Ponieważ mi nie pozwalasz ściąć bukszpanowego drzewa, pomóż mi tylko naprawić jakoś inaczej mój własny warsztat, będę z tego zupełnie zadowolony.
— Niech się stanie, jak chcesz — odpowiedział czarodziej. — Spełnię twoją prośbę, a ty wracaj do domu.
Sagaradatta wrócił do swojej chaty i od razu podbiegł do warsztatu. Patrzy: wszystkie części ma całe, wszystkie złożone jak się należy.
Popróbował tkać — warsztat działał wyśmienicie.
Sagaradatta zapomniał o bożym świecie, tylko tkał dniami i nocami, póki nie ukończył dywanu. Nie słyszał, kiedy żona podchodziła do niego, nie widział, ile razy zachodził do jego domu golibroda.
Wreszcie dywan był utkany. Sagaradatta przyglądał mu się długo. Nagle roześmiał się i wykrzyknął:
— Ach, kto zrozumie, jaki jestem teraz szczęśliwy! Mogłem zostać królem, to prawda. Miałbym niezliczone skarby, miałbym niewolników i pochlebców. Ale nie miałbym ani jednego szczerego przyjaciela. Leśny czarodziej mógł zrobić ze mnie bogacza, ale wtedy nie miałbym spokoju, wciąż bałbym się utracić majątek. Czyje szczęście da się porównać z moim szczęściem, kiedy widzę przepiękne wzory tych dywanów, które sam utkałem i kiedy słyszę, jak wszyscy chwalą moją robotę?
Tkacz Sagaradatta żył jeszcze wiele lat. Nie zebrał majątku. Ale był szczęśliwy, bo jego dywany były piękniejsze niż złote krążki, którymi za nie płacono. Kiedy patrzył na dywan i cieszył się jego wzorem, wcale nie myślał o tym, czy jest biedny, czy bogaty.
Sława jego sztuki i umiejętności rozeszła się po całym kraju. Nawet po jego śmierci długo jeszcze wspominano, jakie to dywany umiał robić tkacz Sagaradatta z Machiłaropii.
CIEKAWA BABA
Kiedyś dawno, dawno żył w jednej wsi pracowity, młody chłop, który miał nieznośną żonę.
Pomagał jej, w czym mógł: to drew narąbał pod blachę, to wodę przyniósł, to zrobił zagatę ze słomy dookoła chaty, żeby jej było ciepło w zimie.
W nocy podawał jej nawet z kołyski dziecko do karmienia, żeby nie potrzebowała wstawać z łóżka.
Dobry był i dla innych, toteż wszyscy go lubili, nawet zwierzęta. Pies łasił się do niego, kogut chodził za nim krok w krok, a wół nadstawiał łeb, żeby gospodarz poklepał go po karku i po-skrobał za uchem.
Gospodyni nie była taka dobra jak gospodarz. To na sąsiadkę krzyczy, to psa kopnięciem wygania, to na męża fuka. A wciąż wyrzeka na niego przed ludźmi:
— Moiściewy, skaranie boskie z tym chłopem! Takiego zgodliwego nie ma chyba na całym świecie. Gdzie go posadzę, tam siedzi. Co powiem, to mu dobrze. Dokąd pójdę, to on za mną. Ani się ze mną pokłóci, ani mnie uderzy, ani nic. Drewniana fajka więcej warta niż taki mąż.
Niejedna sąsiadka wzdychała, słysząc to sarkanie: „Ach, żebym ja miała takiego dobrego męża jak ona! A ta się skarży".
Ciekawa baba pytała męża od rana do nocy:
— Gdzieś ty był? — O czym myślisz? — Z kim się widziałeś? — Co robisz? — Co ci się śniło? — Co ci kum powiedział?
Tak mu tym pytaniem dokuczyła, że przestał odpowiadać. Wtedy baba nuż wykrzykiwać ze złością:
— Chyba mnie ciekawość spali przy takim mruku!
— Nie jesteś księdzem, żebym ci się miał spowiadać — mówi chłop. — Ja robię swoje, a ty pilnuj swego.
Pewnego razu, a było to na początku lata, poszli chłopi na łąkę z kosami. Nasz gospodarz kosi, a niedaleko inny chłop razem z synami kosi także.
Wtem tamci zbiegli się w jedno miejsce, podnoszą kosy i wołają:
— Wąż, wąż! Zabij go!
Gospodarz przeskoczył rów, podbiegł i widzi, że to zaskroniec ze swoimi dziećmi. Całe gniazdo ich tam było.
— Dajcie mu spokój, niech sobie idzie — powiedział gospodarz. — To przecież tylko wąż wodny, nie jadowity, po cóż go zabijać.
Posłuchali go kosiarze. Zaskroniec zabrał się ze swoją rodziną i skrył się w niezapominajkach nad rowem.
Wieczorem gospodarz wziął kosę na ramię i poszedł wzdłuż rowu ku swojej zagrodzie.
Wtem patrzy: na ścieżkę wypełzł ten sam wąż-, podnosi łeb i syczy:
— Stój! Uratowałeś mi życie, ocaliłeś moje dzieci. Żądaj, czego chcesz, a dam ci.
— I cóż ty mi możesz dać, nędzny gadzie? — zaśmiał się chłop. — Chyba pijawkę albo ździebełko zielonej rzęsy. A może kijankę?
— Nie drwij ze mnie — zasyczał wąż — bo wielka jest moja moc. Mogę otworzyć przed tobą wszystkie skarby świata. Mogę dać ci długie życie. Mogę tak ci słuch wyostrzyć, że będziesz słyszał, co myśli twoja żona. Albo będziesz rozumiał, co mówią zwierzęta. Wybieraj.
Chłop poskrobał się za uchem, pomyślał i mówi:
— Bogactwa mi nie trzeba, starczy mi tego, co mam. Nie chcę być próżniakiem, więc na co mi skarby? Co do życia, to niech tam Pan Bóg sam rozsądzi, czy ono ma być długie, czy krótkie. Powiadasz, że mógłbym słyszeć, co myśli moja żona. Co mi z tego, kiedy ja wiem, że nie myśli nic mądrego. Bo myśli gonią się w niej jak zające, żadnej nie zatrzyma. Ale miałem zawsze chętkę, żeby zrozumieć zwierzęcą mowę. Pies szczeka, kot miauczy, koń rży czy kura gdacze, a ja sobie myślę: co też one gadają między sobą? Więc jeżeli możesz, wężu, to mi otwórz rozum na ich mowę.
— Móc to mogę — mówi wąż — ale najpierw muszę cię pocałować.
Chłop cofnął się ze wstrętem.
— Nie bój się — uspokajał go wąż. — Jestem twoim przyjacielem.
Gospodarz miał okrutną ochotę na to rozumienie zwierząt, więc westchnął tylko, nachylił się do węża i powiedział:
— No to już pocałuj, jak masz całować, byłeś nie ugryzł, pamiętaj !
Raz, dwa — wąż owinął mu się dookoła szyi i zanim chłop się opatrzył, wąż pocałował go w same usta. Brrr... wstrząsnął się gospodarz ze strachu i obrzydzenia, ale już było po wszystkim.
Wąż zsunął się w trawę i zasyczał:
— Nie mów nikomu, że rozumiesz zwierzęcą mowę! Jak o tym piśniesz choć słówko, to w jednej chwili umrzesz.
Syknął, świsnął i znikł w gąszczu nad rowem.
Idzie chłop dalej i myśli: "ciekaw jestem, czy naprawdę zrozumiem, co mówią zwierzęta?"
Mijał bajoro, w którym rozłożyła się świnia. Świnia coś tam chrumka, a z rowu obok jakiś cienki głosik jej odpowiada.
— Ach, ty świnio umazana — popiskuje maleńki ciernik wysuwa pyszczek z wody. — Nie wstyd ci tak zawsze tarzać się w błocie? Ja wciąż myję się i myję i popatrz, jaki jestem czyściutki.
Świnia chrumka i chrusika pogardliwie:
— Patrzcie mi, co za elegancik! Sam siebie umiesz chwalić, ale ludzie nie pochwalą ciebie tak, jak mnie. Kiedy zrobią ze mnie kiełbasę, to aż palce obliżą, taka będzie smakowita. A tyś chudy, mały i kolec masz na grzbiecie, kto cię pochwali?
— Ja wolę, żeby mnie ludzie nie chwalili, bo wcale nie mam ochoty iść na patelnię! — pisnął ciernik.
Roześmiał się chłop.
Idzie dalej, a tu już i jego zagroda. Patrzy, pełno wróbli siedzi na czereśni i tak sobie ćwierkają:
— Czer, czer, ćwir, ćwir, patrz, patrz, patrz! Idzie nasz gospodarz, zaraz nas spędzi z czer, czer, czereśni...
— A nie, a nie, to dobry człowiek, czek, czek, czek! Nie odpędza, nie straszy, nie żałuje nam ziarna na klepisku ani czer, czereśni...
— Za to jego sąsiad zły, bo nas łapie, smaży, zjada. Zły, zły, zły!
— Zostawimy gospodarzowi czer, czer, czereśnie! A tam u sąsiada oskubiemy czer, czer, czereśnie!
Frrr... poleciał ble do ogrodu sąsiada.
Chłop wchodzi na swoje podwórko, a tu pies wybiega mu na spotkanie.
— Hau, hau, witaj gospodarzu kochany. Pogłaskaj mnie, daj rękę polizać, hau, hau! Takem się za tobą stęsknił.
Kogut zapiał z płota:
— Dododobry gospodaaarz!
— Za co go chwalisz? — zagdakała siwa kurka czubatka. — On potrafi tylko człapać po podwórzu. Gospodyni lepsza, bo nas karmi i poi.
— Kokodak, tururu! — wrzasnęła siodłatka. — Kogut to też leń, leń, leń! Jajek nie niesie, kurcząt nie wodzi, tylko pieje i ogonem trzęsie.
— Będziecie cicho, jędze rozgdakane?! — wrzasnął kogut,, trzepiąc skrzydłami i grożąc dziobem. — Żeby nie gospodarz, pomarlibyśmy z głodu. Gospodyni nie miałaby nas czym karmić. On orze, sieje, kosi, młóci. Ważniejszy jest gospodarz!
Wchodzi chłop do sieni i śmieje się. A choć żona pyta i pyta, z czego — mąż nic nie odpowiada.
Odstawił kosę, przysiadł na progu i odpoczywa.
Wół, co od rana orał ugór, też się zmęczył. Położył się w oborze na słomie i drzemie.
Ale kozioł cały dzień próżnował, wysypiał się na pastwisku, jadł i figlował z kozami, więc nie ma po czym odpoczywać i żarty go się trzymają. Podszedł z tyłu do wołu i kopnął go potężnie.
Wół drgnął i zamuczał:
— Muuuu...
Kozioł trzęsie brodą i przedrzeźnia go:
— Meeee...
— Cicho, capie — powiada wół. — Daj mi odpocząć. Jutro każą mi znów pług ciągnąć. To ciężka praca, nie zabawa.
— Jaka tam praca? Spacerujesz sobie po polu i tyle. To przyjemnie i zdrowo.
— Więc czemu ty tak nie pospacerujesz z pługiem?
— Bo mnie nikt nie zaprzęga.
— Ja to bym chciał, żeby mnie kiedy nie zaprzęgli — westchnął wół.
Kozioł przekrzywił łeb i popatrzył na niego drwiąco.
— Męczysz się i pracujesz, boś głupi. Ja ci poradzę, jak masz zrobić. Kiedy rano parobek przyjdzie po ciebie, wywal ozór, wytrzeszcz oczy i leż z wyciągniętymi nogami. Ludzie pomyślą, żeś ciężko zachorował i dadzą ci spokój.
Drzwi od obory był otwarte i gospodarz słyszał całą tę rozmowę. Ale nic nie powiedział, tylko wstał i poszedł do chaty.
— Czego się tak uśmiechasz pod wąsem ? — zapytała żona. — Powiedz zaraz, bo umrę z ciekawości.
— E, jakby się z ciekawości umierało, to byś już dawno leżała w grobie — odpowiedział mąż. — Mam na gospodarstwie spryciarza, ale mu pokażę, żem sprytniejszy od niego.
Nazajutrz z samego rana gospodyni wzięła skopek i poszła do obory doić krowę. Ledwo wyszła z chaty, a już pędzi z powrotem:
— Lećże, mężu, prędzej do obory, bo wół zdycha!
— Nie bój się, nic mu nie będzie — powiada chłop i idzie do obory.
Patrzy: wół udaje chorego, jak mu kozioł poradził.
Chłop wyciągnął pług spod przydaszka, wziął kozła za rogi, uczepił mu postronek i mówi do parobka:
— Zakładaj capa do pługa. Dzisiaj on będzie orał, bo wół chory.
Kozioł przerażony takim obrotem sprawy chciał się wyrwać, ale parobek zdzielił go prętem przez grzbiet, zabrał w pole i kazał orać.
Co tam było śmiechu! Kozioł orał, orał, aż mu pot kapał z brody, a ledwo połowę jednej skibki zaorał do południa.
W obiad sam gospodarz przyszedł z łąki od koszenia, żeby zobaczyć, jak się sprawia cap. Wyprzągł go i puścił na pastwisko między kozy, a sam poszedł z parobkiem do chaty jeść.
Kozioł się bał, że po południu znów założą go do pługa, więc nawet trawki nie szczypnął, tylko hop! hop! pobiegł na wieś, do obory.
Stanął nad śpiącym wołem, poskrobał go delikatnie kopytkiem, popłakuje, wzdycha i prosi pokornie:
— Meee, przyjacielu najdroższy, wołeczku mój śliczny! Robiłem, com mógł, żeby ciebie zastąpić, bo chciałem, żebyś sobie odpoczął, kochany biedaku. Czyś się już wyspał?
— Jeszcze nie — mruknął wół i ziewnął.
— Dośpisz resztę w nocy, a teraz chodź orać, mój ty wołeczku najmilszy! Ja już ledwo żyję, to taka ciężka robota.
— Mhm — mruknął rozespany wół. — A mówiłeś, że to spacerek.
Otworzył jedno oko, potem drugie. Przeciągnął się i wstał. Taki już był dobroduszny.
Zdziwiła się gospodyni, że wół tak nagle wyzdrowiał i poszedł orać. Kiedy wieczorem chłop wrócił od roboty, żona zapytała go:
— Skądeś ty wiedział, mężu, że wół nie zdechnie i nic mu nie będzie?
— Nie mogę ci powiedzieć, bo bym zaraz umarł.
Te słowa jeszcze bardziej rozciekawiły żonę. Jak by tu się dowiedzieć?
Chłop usiadł na ławie przed chatą.
Obok leżała kotka z kociętami. Kiedy się nassały, zaczęła je uczyć:
— Pamiętajcie, dzieci, że myszy są bardzo czujne. Kiedy czatujecie koło ich norki, siedźcie cichutko. A łapki i pyszczki dobrze przedtem wyliżcie, żeby was myszy nie zwąchały.
Wtem dała jednemu z kociaków klapsa po nosie:
— Mruczusiu, nie śpij na lekcji, tylko uważaj, co mówię! Dziś będę was uczyć, jak się łazi po drzewach i poluje na ptaki. Ale gospodarz na to nie pozwala, więc musimy poczekać, aż sobie pójdzie.
Chłop wstał i zawołał do żony przez okno:
— Idę napoić inwentarz. A ty uważaj, bo kotka się szykuje polować na ptaki.
Baba patrzy: przecież kotka leży spokojnie. Więc woła za mężem:
— Skąd wiesz?
— Nie powiem, bo mi się jeszcze nie chce umierać.
Kobieta z ciekawości nie mogła usiedzieć nad obieraniem ziemniaków. Biegała tu i tam, jakby ją coś piekło. Jak sekret wycyganić?
Przypomniała sobie, co jej kiedyś mówiła matka nieboszczka:
— Polak zły, póki głodny.
Narobiła zaraz pierogów z serem, polała je śmietaną, usmażyła całą miskę jajecznicy ze skwarkami i jeszcze na dodatek kiełbasy z cebulą. Było tego jak na dziesięć osób, a wszystko tłusto omaszczone.
Zastawiła pełen stół. Pośrodku stała butelka wiśniaku własnej roboty.
— Co to, goście idą? — spytał mąż zdziwiony, kiedy wrócił z obory.
— Nie goście, mój Maciusiu, tylko widzę, że ci coś dolega. Jak się najesz, to ci prędzej przejdzie.
— Uwidziało ci się.
— Kiedy ja widzę, żeś się odmienił, zrobiłeś się jakiś niesamowity. Wciąż się uśmiechasz, słuchasz czegoś, jakby powietrze do ciebie gadało.
Chłop machnął ręką:
— Co z tego? Nic mi nie jest. świat jest ten sam i ja na nim ten sam, choroby żadnej nie czuję. Ale zjeść zjem, kiedy dają.
Baba nie dała za wygraną. Nalała kieliszek wiśniaku, przepiła do męża i nuż się do niego przymilać.
— Jedz, mój Maciuniu! Pij, mój Maciuniu! Nieba bym ci rada przychylić, a ty coś przede mną skrywasz. Jakbym wiedziała, czego ci brakuje, to bym wiedziała, jak pomóc i zaradzić. Co to za sekret?
— Jużem ci mówił, że jakbym pisnął choć słówko, to bym musiał zaraz umierać — powiada chłop zajadając ze smakiem. — Nic mi nie brakuje, bądź spokojna.
— E, ty wciąż o tym umieraniu... — mówi żona przymilnie, dokładając mu kiełbasy i dolewając wiśniaku. — Każdy musi raz umrzeć, to nic takiego. Byłeś mi wyznał ten sekret, to potem umierajmy razem, żeby ci było weselej.
Słysząc te słowa chłop aż cmoknął z zadziwienia:
— Cię, cię, jak to mnie żoneczka miłuje! Z ciekawości gotowa posłać mnie na śmierć. No dobrze już, dobrze, tylko wpierw przynieś snopek słomy ze stodoły i rozłóż w kącie. Powiadają, że na słomie umierać lżej.
Baba aż podskoczyła na ławie z radości, że wreszcie się dowie. W całe to umieranie, po prawdzie, nie bardzo wierzyła.
Pobiegła prosto do stodoły.
Tymczasem chłop jadł, pił, a skórki od kiełbasy rzucał psu pod stół.
Ale pies ich nie tknął. Chłop to zauważył i rzucił mu kawałek kiełbasy. Pies i tego nie ruszył, tylko patrzył z politowaniem. Wtem podbiegł kogut i kujnął psa w ogon.
— Wrrr — warknął pies. — Żarty ci w głowie? A tu nasz gospodarz tylko patrzeć, jak umrze. Wtedy mnie wypędzą, a ciebie sprzedadzą Żydom na sądny dzień, bo oni po skończonym poście będą mieli chęć na koguta w rosole, a tyś się pięknie upasł.
— To po co gospodarz słucha żony? — zapiał kogut. — Ona jest zła i głupia, a on robi, co mu baba każe. Ja mam siedem żon i daję sobie z nimi radę, a jego jedna za nos wodzi.
Usłyszała to kura, co siedziała w kącie na jajach. Przewróciło jej się dawno w głowie, bo odkąd gospodyni sama jej podawała ziarno i wodę, byle kwoka nie schodziła z przetaka i nie ziębiła jaj — tej się wydało, że jest w większych łaskach niż inny drób.
Więc gdaknęła zaperzona:
— Najmądrzejsza jest gogogospodyni!
— Najmądrzejsza to nie — powiedział pies. — Ale taka uparta, że i ty, kogucie, nie dałbyś rady takiej żonie.
— Ja bym nie dał rady? — wrzasnął kogut. — Jeszcze by mi sama na siebie mokry sznur przyniosła! Posyła męża na śmierć z ciekawości i mówi, że go kocha. Ja bym jej sprawił takie lanie, że odechciałoby jej się sekretów.
„Nie jestem taki zły człowiek, żebym miał kobietę bić", pomyślał mąż, „ale ją nastraszę, bo jej się należy".
W tej chwili weszła baba ze słomą.
Huknął pięścią w stół i zawołał:
— A teraz przynieś sznur od studni, tylko namocz go porządnie!
— Na co ci mokry sznur?
— Zaraz się dowiesz, tylko przynieś.
Kobieta przyniosła co prędzej sznur i patrzy, co dalej.
— Rozdziewaj się do koszuli!
Baba pomyślała, że mąż każe jej się przebrać na śmierć w odświętną suknię. Zrzuciła, kieckę i chce wyjąć lepszą ze skrzyni, i gorset wyszywany, i korale...
Wtem mąż złożył sznur we czworo i jak nie świśnie nim w powietrzu nad babą:
— Chciałaś poczuć, że masz chłopa w domu? No to zaraz poczujesz, że jeszcze nie umarłem!
Żona z wrzaskiem wyskoczyła z chałupy, biegnie w koszuli przez wieś:
— Gwałtu, rety, mąż chce mnie bić!
Kwoka wyskoczyła za nią, trzepie skrzydłami i gdacze co sił:
— To przez kokokogutaaa!
W chacie został chłop z kogutem i z psem. Jeden pieróg dał psu, drugi rzucił kogutowi, a resztę polał śmietaną i sam zjadł.
Po jakimś czasie baba wróciła do izby cichutko, odziała się i poszła wydoić krowę.
Sąsiadki śmiały się i mówiły:
— Nie potrafiła dobrego męża uszanować, to może jej się będzie teraz widział lepszy.
Kogut nastroszył się z dumy, wskoczył na płot i zapiał na całe podwórko:
— Uratowałem gospodarzaaa!
KOGUCI KAMIEŃ
Za głębokimi rzekami, za wysokimi górami jest we włoskiej krainie miasteczko Grottanegra. W tym miasteczku żył kiedyś, bardzo dawno, stary Tomasz Aniello.
Tomasz Aniello nie miał nic własnego oprócz nędznej odzieży i koguta, którego sam wyhodował.
Pewnego ranka, kiedy głód dokuczał mu bardziej niż zwykle — a pamiętajcie, że głód potrafi nawet wilka wygnać z lasu — Aniello z ciężkim sercem postanowił sprzedać koguta.
Zaniósł go na targ. Spotkał tam dwóch czarnoksiężników w czarnych szatach i w czarnych kapeluszach.
Czarnoksiężnicy wytargowali od niego koguta za pół lira i w dodatku pod warunkiem, że Aniello odniesie im go do domu i dopiero tam odbierze zapłatę.
Czarnoksiężnicy poszli przodem, a Tomasz Aniello za nimi.
Kiedy tak szli, Aniello usłyszał, co tamci dwaj mówili. Chociaż rozmawiali w swoim tajemnym języku, Aniello ich zrozumiał, bo kręcił się sporo po świecie i z niejednego pieca chleb jadał.
Jeden z czarnoksiężników powiedział do swego towarzysza:
— I kto by to pomyślał, Dżennajo, że spotkamy na nasze szczęście takiego półgłówka, który sam nie wie, co ma?
— Tak, to nasze szczęście — zgodził się Dżennajo. — Kiedy wyjmiemy czarodziejski kamień z głowy tego koguta i zrobimy 2 niego pierścień, będziemy mieli wszystko, o co go poprosimy.
„Oho", pomyślał Aniello, „nie dam się nabrać. Wolę, żeby to szczęście było moje, a nie wasze".
Kiedy wszyscy trzej znaleźli się w wąskiej, krętej uliczce, zawieszonej w poprzek sznurami suszącej się bielizny, Aniello uciekł tą uliczką z powrotem i wrócił okrężną drogą do domu. Tam zabił koguta i wyjął mu kamień z głowy. Potem namówił wędrownego miedziorytnika, żeby zabrał sobie koguta na rosół, a za to, żeby zrobił dla Aniella mosiężny pierścionek i żeby weń wprawił znaleziony kamień.
Tak się też stało Aniello wrócił do domu, zamknął się w swojej izbie i rozkazał pierścieniowi:
— Chcę być pięknym osiemnastoletnim młodzieńcem!
Krew zawrzała mu w żyłach i zaczęła prędzej krążyć, nerwy stały się mocne jak świeżo ukręcone postronki, nogi stanęły krzepko, ciało zrobiło się białe i świeże jak migdał, oczy rozbłysły, srebrne włosy zamieniły się w złote. Usta, zapadnięte jak splądrowana i zburzona forteca, uzbroiły się zębami. Broda, podobna do zagajnika stratowanego przez myśliwych, zrobiła się gładka i miękka jak ruń pszenicy.
Jednym słowem Aniello zamienił się w przystojnego młodzieńca, odzianego w piękne szaty.
Nabrał jeszcze więcej śmiałości i rozkazał znowu:
— Chcę mieć pałac i stać się królewskim zięciem!
Natychmiast stanął pałac taki wspaniały, że nie sposób go opisać. Aniello biegał po nim, zaglądał wszędzie i wszystko podziwiał — komnaty, malowidła, kolumny, zwierciadła. Wszędzie złoto, srebro, blask kryształów i drogich kamieni. Światła odbijały się w błyszczących posadzkach.
Biedny Tomasz Aniello nigdy nie widział takich wspaniałości. W stajniach znalazł przepyszne rumaki, w wozowni powozy, za pałacem ogród, a w nim posągi i wodotryski.
Nawet król mrugnął z podziwu parę razy i chętnie wydał za Tomasza swoją córkę. Młodzi byli ze sobą szczęśliwi, a po roku narodziła im się córeczka. Nazwali ją Pentella.
Aniello cieszył się ze wszystkiego, a najwięcej z odzyskanej młodości.
Ale czarnoksiężnicy nie zasypiali gruszek w popiele. Myszkowali, podglądali, wertowali tajemne księgi, pytali zwierciadeł czarnoksięskich, aż odgadli, że zięć królewski to nie kto inny, tylko ten sam stary nędzarz, który im uciekł ze swoim kogutem.
Zaczęli się naradzać, jak mu wydrzeć jego bogactwo i młodość.
Wreszcie zrobili lalkę, która miała w sobie sztuczną maszynerię, tak że umiała śpiewać i grać na małej gitarze.
Czarnoksiężnicy przebrali się za kupców i poszli z tą lalką do Pentelli. Wypatrzyli chwilę, kiedy była sama, i pokazali jej lalkę.
Każda dziewczynka chciałaby mieć taką lalkę, nic dziwnego, ze i Pentella miała na nią ochotę. Ale nie była pewna, czy rodzice ją kupią, a swoich pieniędzy nie miała, bo była jeszcze mała.
Przebiegli kupcy powiedzieli jej, że to nic, bo oni nie chcą pieniędzy. Chętnie podarują lalkę Pentelli, byleby im oddała małą przysługę.
— Jaką przysługę? — zapytała dziewczynka.
— Postaraj się pokazać nam z bliska pierścień, który twój ojciec nosi na palcu, księżniczko — poprosił jeden z kupców. — To przecież nikomu nie zaszkodzi. Chcemy ten pierścień obejrzeć, żeby obstalować sobie taki sam. Ale pamiętaj, że to tajemnica i nie mów o tym nikomu, nawet ojcu. Widzisz, jak tanio dostanie ci się ta lalka.
Jest takie włoskie przysłowie: Kiedy za tanio coś sprzedają, uważaj, bo cię oszukają. Ale Pentella nie znała tego przysłowia, więc nie podejrzewała podstępu i zgodziła się. Poprosiła czarnoksiężników, żeby przyszli nazajutrz, a ona tymczasem postara się o pierścień.
Czarnoksiężnicy odeszli. Po niedługim czasie wrócił do domu Aniello. Córka zaczęła go prosić, przymilać się i żartować, aż go tak omotała, że pożyczył jej swój pierścień do zabawy. Wieczorem zapomniał o nim i pierścień został u Pentelli.
Rano przyszli ukradkiem czarnoksiężnicy. Zaledwie pierścień dostał się do ich rąk, porwali go i znikli, jakby rozwiali się w dym.
Przerażona Pentella bała się przyznać rodzicom, że oddała pierścień ojca.
Tymczasem czarnoksiężnicy ukryli się w głębi najciemniejszego, najgęstszego lasu i tam rozkazali pierścieniowi, żeby odczynił to wszystko, co kiedyś dostał od niego Aniello.
W tej samej chwili Aniello rozmawiał z królem w jego pałacu i niczego nie podejrzewał. Wtem włosy jego zrobiły się rzadkie i siwe, czoło pokryły zmarszczki, brwi się zwichrzyły, oczy zaczęły łzawieć, wargi zapadły się na bezzębnych dziąsłach, kolana zadygotały, a lśniące szaty zamieniły się w te same łachmany, w których biedak chodził dawniej.
Król przetarł oczy ze zdziwienia, ale nic to nie pomogło. Zamiast zięcia siedział obok niego stary nędzarz. A nędzarz śmiał z nim poufałe rozmawiać ! ,,On sobie ze mnie kpi", pomyślał król.
Tak się oburzył, że kazał Aniella wychłostać i wypędzić z pałacu.
Aniello nie rozumiał, jakim sposobem zawaliło się jego szczęście. Z płaczem zakradł się wieczorem do córki i błagał ją, żeby mu oddała czarodziejski pierścień z kogucim kamieniem.
Dopiero wtedy dowiedział się, jak czarnoksiężnicy oszukali niemądrą dziewczynkę.
Pentella z początku nie poznała ojca, taki był zmieniony. Zrozumiała, ile biedy narobiła. Zaczęła płakać i przepraszać, ale to nic nie pomogło.
Zrozpaczony Aniello o mało przez okno nie wyskoczył, takie go opanowało szaleństwo.
— Dla lalki z łachmanów ze mnie, twego ojca, zrobiłaś starego łachmaniarza! — wołał biegając po pokoju i rwąc sobie włosy z głowy.
Wreszcie uspokoił się i pomyślał:
„To mi nic nie pomoże, jeżeli będę postępował tak niemądrze, jak moja mała Pentella. Pójdę w świat i będę poty szukał tych złodziejów, aż ich znajdę i odbiorę im mój pierścień".
Ubrał się w stary kaftan, włożył na nogi rozdeptane chodaki, przerzucił przez plecy sakwę, do której wsunął sporą skwarkę, wziął do ręki sękaty kij, pożegnał córkę i poszedł.
Pentella patrzyła za nim, zdrętwiała ze strachu i z żalu.
Aniello ruszył w świat. Miał w sobie tyle zawziętości, że maszerował tak prędko i dzielnie, jakby wcale nie był starcem.
Wreszcie zaszedł do głębokiej jamy, a tam była Norskowia, królestwo myszy.
Kiedy mali wartownicy zobaczyli Aniella, pomyśleli, że to może być szpieg nasłany przez kota, więc zaprowadzili przybysza prosto do swego króla.
Król Gryzoń siedział na tronie z muszelek i trzymał w łapce berło z makaronu. Poruszył wąsikami i zapytał:
— Kim jesteś i co robisz w naszym kraju?
Aniello pokłonił mu się, potem wyjął z sakwy skwarkę i wręczył ją królowi jako daninę. Król Gryzoń przyjął skwarkę i skinął berłem łaskawie.
Aniello opowiedział mu swoje nieszczęśliwe przypadki. Oświadczył na koniec, że nie spocznie, póki nie odnajdzie tych przebrzydłych bandytów, którzy zrabowali mu czarodziejski kamień, a razem z kamieniem ukradli mu młodość i pozbawili rodziny.
Król myszy wzruszył się opowiadaniem Aniella i poczuł dla niego w sercu litość. Chciał koniecznie jakoś go pocieszyć.
Wezwał na tajną naradę najstarsze, najbardziej doświadczone myszy, żeby obmyśliły pomoc dla nieszczęśliwego człowieka. Życzył sobie, żeby jego poddani zadali sobie jak najwięcej trudu, byle odnaleźć czarnoksiężników, którzy udawali kupców.
Na szczęście pośród królewskich doradców znajdowali się Kąsacz i Skoczek, dwa myszurki bardzo doświadczone we wszystkich sprawach tego świata, ponieważ od sześciu lat mieszkały w karczmie przy gościńcu. Te dwa mądrale naradziły się z sobą i Skoczek powiedział do Aniella:
— Bądź dobrej myśli, przyjacielu, wszystko pójdzie lepiej niż myślisz. Trzeba ci wiedzieć, że w gospodzie „Pod Kozim Rogiem" schodzą się najbardziej znani i poważni ludzie, ale czasem wślizną się i nicponie. Otóż pewnego dnia, kiedyśmy obaj byli w jednym z pokojów tej gospody, przybyli tam dwaj mężczyźni z Kastel Rampino. Podjedli sobie niezgorzej, zajrzeli aż do dna oplecionej butli z winem, a potem zaczęli ze śmiechem wspominać swój figiel. Opowiadali sobie, jak to wycyganili pewien kamień od starego biedaka z Grottanegra. Podobno ten kamień ma wielką moc czarodziejską. To z pewnością twój kamień.
Tu wtrącił się do rozmowy Kąsacz:
— Jeden z tych nicponiów nazywał się Dżennajo. Mówił, że zawsze nosi ten kamień w pierścionku na palcu. Nie podejrzewali, że ktoś ich słyszy, a my obaj słyszeliśmy doskonale spod stołka w rogu. Dżennajo z pewnością mówił o tobie, przyjacielu, bo powiedział: ,,Nie chcę, żeby mnie spotkało takie nieszczęście, jak starego głupca z Grottanegra, który stracił cenny kamień, bo ustąpił swojej rozkapryszonej, nieposłusznej córce".
Kiedy Aniello to usłyszał, zapytał myszy, czy zgadzają się z nim pójść. Bo on nie spocznie, póki nie odnajdzie czarnoksiężników. Obiecał Skoczkowi i Kąsaczowi w nagrodę cały krąg sera, a do tego słoninę i wędzone mięso, żeby mieli czym się uraczyć razem ze swoim królem i z rajcami.
Myszy tak się rozłakomiły na myśl o podobnej uczcie, że gotowe były pójść przez lądy i popłynąć przez morze.
Jego Wysokość król Gryzoń raczył wyrazić zgodę, więc ruszyła w podróż dobrana trójka: Aniello, Kąsacz i Skoczek.
Po uciążliwej wędrówce znaleźli się w Kastel Rampino. Myszy zostawiły Aniella w pobliżu zarośli nad rzeką, a same starały się wyśledzić dom, w którym mieszkali czarnoksiężnicy. Kiedy go znalazły, obmyśliły sposób, żeby Dżennajo zdjął z palca pierścień z kogucim kamieniem.
Doczekały się nocy. Dżennajo położył się do łóżka i zasnął.
Wtedy Kąsacz wśliznął się pod drzwiami do jego pokoju i zaczął ostrymi ząbkami nagryzać jego palec dookoła pierścienia. Czarnoksiężnika to zabolało, więc niewiele myśląc ściągnął pierścień z palca i położył go obok siebie na stoliku.
Ani się opatrzył, kiedy myszy porwały pierścień i uciekły.
Ktoś, kogo skazano na śmierć, a potem ułaskawiono, nie mógłby ucieszyć się więcej niż Anielło, kiedy myszy oddały mu pierścień.
Włożył go na palec i zawołał:
— Niech będę znowu młodzieńcem, a czarnoksiężnicy niech się zmienią w osły!
Tak się stało.
Czarnoksiężnicy obudzili się dopiero rano i zobaczyli ze zgrozą, co im się przydarzyło. Wtedy z pewnego domu w Kastel Rampino wyskoczyły z rykiem dwa osły...
Aniello przy pomocy urwisów z miasteczka złapał je oba. Na jednego władował worek z serem, słoniną i wędzonym mięsem. Kąsacz i Skoczek usiedli na tym worku jako strażnicy.
Na drugiego osła wskoczył sam Aniello i pojechał na nim jak jaki hrabia, poganiając osła piętami.
Tak wjechali w granice Norskowii, mysiego królestwa.
Urządzono tam sutą ucztę, a po uczcie tańce. Aniello podziękował myszom i życzył im, żeby nigdy nie spotkały na swej drodze pułapki, trutki ani kota.
Z Norskowii Aniello pojechał do swego rodzinnego miasteczka. Ponieważ powrócił znów jako urodziwy młodzieniec, więc król poznał w nim swego zięcia, a żona poznała męża.
Aniello kazał wypędzić osły do lasu, a sam żył długo i szczęśliwie z żoną i z Pentellą, która poprawiła się i zmądrzała.
Ale pierścienia nie zdejmował już nigdy, bo jak mówi przysłowie: Gdy raz oparzysz psa wrzątkiem, będzie uciekał nawet przed zimną wodą.
KOSIARZ I WILK
Kosiarz usiadł sobie w południe nad rowem i jadł. Wtem wybiegł z lasu głodny wilk, podszedł do kosiarza i pyta:
— Człowieku, co ty jesz? - Chleb.
— Daj mi spróbować.
Kosiarz odłamał kawałek i rzucił wilkowi. Wilk połknął go, oblizał się i mówi:
— Widzę, że wy, ludzie, macie smaczne jedzenie. Żebym to ja miał takie!
— Możesz mieć — odpowiedział kosiarz. — Popracuj, a najesz się, ile ci się w brzuchu zmieści.
— Nie żartujesz? — ucieszył się wilk. — Bądź tak dobry i naucz mnie, jak to się robi.
Więc kosiarz zaczął uczyć wilka:
— Najpierw trzeba pole zorać...
— I będzie chleb?
— Ej, ej, nie tak zaraz! Trzeba pole zbronować, zasiać...
— I już?
— No nie, poczekaj. Na jesieni wysiejesz ziarno, potem ono poleży w ziemi. Na wiosnę skiełkuje, a latem...
— Latem można jeść, tak?
— Gdzież tam jeść! Kłosy będziesz jadł? Trzeba żyto zżąć, powiązać w snopy, ułożyć w kopki, żeby je wiaterek przewiał, a słońce wysuszyło, wtedy...
— Wtedy będzie chleb!
— Nie, jeszcze chleba nie będzie. Trzeba żyto zwieźć na gumno, wymłócić, przewiać, zawieźć do młyna, przemleć na mąkę...
— I zjeść!
— Ach, ty wilczysko niecierpliwe! Strasznie ci pilno do żarcia, tylko robić ci się nie chce. Trzeba przecież mąkę zamiesić, ciasto zakwasić, a jak wyrośnie, trzeba w piecu napalić, porobić bochenki i upiec. Dopiero wtedy będziesz jadł chleb.
Wilk westchnął i mówi:
— Jak tak, to już mi się odechciało chleba. Niesmaczny jakiś.
— Dlaczego niesmaczny? — pyta kosiarz.
— No nie... właściwie to nie jest niesmaczny, jest nawet bardzo dobry, ale za dużo trzeba się przy nim napracować i za długo czekać. Poradź mi lepiej coś takiego, czym mógłbym sobie nabić brzuch bez pracy, raz, dwa!
Kosiarz pomyślał chwilę i tak radzi wilkowi:
— Widzisz tę starą kobyłę, co pasie się ze swoim źrebakiem? Zjedz sobie tego źrebaka.
Wilk ucieszył się i pobiegł na pastwisko. Patrzy: wiele koni tam się pasie, a między nimi chodzi stara klacz ze źrebakiem. Wilk poczekał, aż odeszła z nim na bok od stada i zawołał:
— Hej, ty, źrebaku! Człowiek kazał mi cię zjeść.
— No to mnie zjedz — zarżał źrebak cieniutkim głosem i myk! schował się pod brzuchem matki.
Rozzłościł się wilk i zawył groźnie:
— Ach, ty taki owaki, w chowanego będziesz się ze mną bawił?
I hyc! przyskoczył do klaczy, żeby porwać spod jej brzucha źrebaka. Ale klacz jak go nie wytnie kopytami w samą mordę, aż wilk fiknął koziołka.
Poleżało wilczysko chwilę, oprzytomniało, wstało, a że było głodne, więc znowu hyc! do klaczy. A klacz znowu bryk! że mało mu kości nie połamała.
Przekonało się wilczysko, że nie da rady. Powlokło się do kosiarza z powrotem i mówi:
— Na źrebaka też nie mam apetytu. Jego matka ma strasznie ciężkie i twarde kopyta. Poradź mi co innego.
Kosiarz znów chwilę pomyślał i powiada tak:
— No dobrze. Idź teraz na łąkę, tam pasie się baran. Baran ma lżejsze kopyta. Zjedz go sobie.
Wilk pobiegł na łąkę. Zobaczył barana i zawołał:
— Słuchaj, baranie! Człowiek kazał mi cię zjeść.
— Jak człowiek kazał, to nie ma rady — powiada baran. — Ale bądź tak dobry i nie rwij mnie na kawałki, bracie wilku kochany, bo szkoda mojego futra, może się komu przydać. Stań tam, pod gruszą i otwórz pysk jak najszerzej, a ja przybiegnę i wskoczę ci prosto do gardła.
Wilk rozstawił szeroko łapy pod gruszą, nastroszył wyleniała sierść, rozdziawił paszczę jak wrota i czeka.
Baran rozpędził się i trach! z całej siły tryknął wilka w łeb.
Upadł wilk na ziemię, zamroczyło go. Przez dwie godziny leżał nieprzytomny. Baran nie był głupi, więc uciekł tymczasem, że i śladu po nim nie zostało.
Wilk wyleżał się wreszcie i oprzytomniał. Otworzył oczy, patrzy w prawo, patrzy w lewo: nie ma barana.
Więc wstał, rozejrzał się, pokiwał łbem i mruknął:
— Czym go zjadł, czym go nie zjadł? Chyba zjadłem...
TROJE GŁUPTASÓW
Był sobie raz gospodarz, który miał żonę i córkę, a z tą córką chciał się ożenić pewien młody człowiek z pańskiej rodziny. Przychodził on co wieczór do nich i zostawał zwykle na wieczerzy. Dziewczynę posyłano wtedy do piwnicy po piwo, które tam stało w beczce.
Pewnego wieczoru, kiedy podstawiła dzbanek i wyjęła czop, wzrok jej powędrował od niechcenia w górę i dziewczyna zauważyła młotek zatknięty za jedną z belek pod sklepieniem piwnicy. Z pewnością tkwił on tam już dawno, ale ona dopiero teraz go dostrzegła.
Pomyślała nagle: „Ojej, przecież to jest bardzo niebezpieczne! Jeżeli wyjdę za mąż i urodzi mi się synek, to jak dorośnie i zejdzie do piwnicy po piwo, wtedy młotek może spaść mu na głowę i zabić go. To by było straszne!"
Odstawiła świecę i dzbanek, usiadła na ławie i zaczęła płakać.
Na górze po jakimś czasie zaczęto się niepokoić, czemu dziewczyna tak długo nie wraca z piwem. Więc matka zeszła do piwnicy, żeby zobaczyć, co się stało. Zastała córkę siedzącą na stołku i zapłakaną, podczas kiedy piwo lało się z beczki na ziemię ciurkiem.
— Czego płaczesz, co się stało? — zapytała matka.
— Oj, mamo, popatrz na ten okropny młotek! Jeżeli wyjdę za mąż i urodzi mi się synek, to jak dorośnie i zejdzie do piwnicy po piwo, wtedy młotek może spaść mu na głowę i zabić go. To by było straszne!
— Ach, kochanie, to byłoby naprawdę straszne! — zawołała matka.
Przysiadła się do córki i wybuchnęła płaczem.
Po jakimś czasie ojciec zaczął się dziwić, czemu obie kobiety przepadły i nie wracają, więc zszedł do piwnicy. Zastał je obie we łzach, a piwo lało się na ziemię ciurkiem.
— Co tu się dzieje! — zapytał.
— Och, popatrz tylko na ten okropny młotek — powiedziała matka. — Pomyśl, że jeżeli nasza córka wyjdzie za mąż i urodzi jej się synek, to jak dorośnie i zejdzie do piwnicy po piwo, wtedy młotek może spaść mu na głowę i zabić go. To by było straszne!
— To by było naprawdę straszne, moja kochana — zgodził się ojciec, po czym przysiadł się do kobiet i także zaczął płakać.
Tymczasem młodzieńcowi sprzykrzyło się czekanie w kuchni, więc i on sam zszedł wreszcie do piwnicy, żeby zobaczyć, co się stało, że nikt z gospodarzy nie wraca. Zastał wszystkich troje płaczących, a piwo lało się ciurkiem na ziemię.
— Co wy tu robicie i czemu nie zatkacie beczki?
— O, niechże pan spojrzy na ten okropny młotek — zawołał ojciec wskazując belkę. — Jeżeli się z sobą pobierzecie i urodzi się wam synek, to jak dorośnie i zejdzie do piwnicy po piwo, wtedy młotek może spaść mu na głowę i zabić go. To by było straszne!
Wszyscy troje zaczęli jeszcze rzewniej szlochać.
Młodzieniec wybuchnął śmiechem, sięgnął za belkę, wyjął młotek i oświadczył:
— Jeździłem po świecie wzdłuż i wszerz, alem jeszcze nie spotkał takich niemądrych ludzi jak wy troje. Nie gniewajcie się, moi drodzy, ale rozejrzę się po świecie jeszcze raz i dopiero jeżeli spotkam troje jeszcze większych głuptasów, wtedy wrócę i ożenię się z waszą córką. Do widzenia.
Młodzieniec skoczył na konia i odjechał, a oni płakali dalej z nogami w piwnej kałuży. Teraz płakali z żalu, że dziewczyna straciła ukochanego.
On tymczasem jechał i jechał, aż zobaczył przy drodze chatę, której strzecha zieleniła się od zielska. O dach oparta była drabina, a na tę drabinę kobieta na próżno usiłowała wpędzić krowę.
— Co wy robicie, przecież krowa nie potrafi chodzić po drabinie! — zawołał podróżny.
— Panie, popatrzcie na tę soczystą trawę, co wyrosła na dachu — odpowiedziała kobiecina. — Chcę napaść nią moją krowę. Nic złego jej się nie stanie, bo zawiązałam jej sznur u szyi i okręciłam go dookoła komina, a drugi koniec sznura przywiązałam sobie do ręki. Więc jeżeli nawet odejdę za chatę i nie będę krowy widziała, zaraz poczuję, jak ona spadnie z drabiny.
— Kobieto niemądra, wlazłabyś lepiej sama na dach, zżęłabyś trawę i zrzuciła ją krowie.
Ale ona pokiwała głową i mruknęła:
— E, co wy się na tym znacie, mój kawalerze. No, właźże na drabinę, Krasulo! — zawołała i trzepnęła krowę pręcikiem po grzbiecie.
Podróżny machnął ręką i odjechał — nie było sposobu na taką głupotę. „Mam już pierwszą z trójki głuptasów", pomyślał.
Niebawem dojechał do gospody, a ponieważ się zmierzchało, postanowił w niej zanocować. Postawił konia w stajni i zajął miejsce w izbie, w której na drugim łóżku miał spać inny podróżny.
Był to człowiek miły, więc pogadali z sobą przyjaźnie, a po wieczerzy pokładli się i spali spokojnie do rana.
Nazajutrz obudziło młodzieńca czyjeś sapanie i tupot. Otworzył oczy, patrzy — to jego towarzysz powiesił spodnie na gałce od szuflady w komodzie, a sam raz po raz z rozbiegu próbuje w nie wskoczyć, ale mu się to nie udaje.
Młodzieniec przyglądał się tym próbom ubawiony, aż wreszcie tamten obtarł chustką pot z czoła i zaczął się uskarżać:
— Oj, panie, spodnie to najbardziej niewygodna część ubrania, jaką człowiek wymyślił od początku świata! Co dzień rano tracę prawie godzinę, zanim uda mi się w nie wskoczyć. Ciekaw jestem, jak też pan sobie radzi z tym diabelskim przyodziewkiem.
Młodzieniec zaczął się śmiać do rozpuku, a potem wytłumaczył sąsiadowi, jak się wkłada spodnie. Sąsiad nie posiadał się z radości i oświadczył, że będzie mu wdzięczny do końca życia.
Rozstali się po przyjacielsku, a młodzieniec pomyślał: „mam już drugiego głuptasa, teraz brakuje tylko trzeciego".
Pojechał dalej i trafił do wioski, w której pośrodku była sadzawka, a nad tą sadzawką zgromadził się tłum ludzi uzbrojonych w żerdzie, miotły i widły. Wszyscy grzebali nimi w sadzawce i widać było, że czegoś szukają.
— Co się tu stało? — zapytał podróżny.
— To prawda, stało się, stało — odpowiedział jeden z wieśniaków. — Księżyc nam wpadł do sadzawki. Wszyscy go widzimy, a nikt nie potrafi go wyłowić.
Roześmiał się młodzieniec i namawiał ich, żeby podnieśli głowy i spojrzeli na niebo, to zobaczą tam prawdziwy księżyc, bo w sadzawce widzą tylko jego odbicie.
Ale chłopi nie chcieli go nawet wysłuchać do końca, tylko szydzili z jego słów, wreszcie obrzucili go wymysłami, więc odjechał co prędzej.
W taki to sposób młody człowiek przekonał się, że na świecie jest wielu głupszych ludzi niż tamta dziewczyna i jej rodzice, którzy płakali z nią razem w piwnicy nad tym, co się stanie za kilkanaście lat, zamiast zdjąć młotek zza belki. Wrócił do nich i ożenił się z córką gospodarzy, a czy byli potem z sobą szczęśliwi, tego nie wiem, to już nie moja sprawa.
ALABASTROWA RĄCZKA
Do pewnej wioski przyszli dwaj żołnierze, którzy ukończyli służbę w wojsku i szukali pracy. Jeden z nich miał jeszcze dość sił i zdrowia, ale drugi, nieborak, był już starym inwalidą, chłopi tylko z litości przyjęli go do siebie.
Nastała zima, kobiety schodziły się razem wieczorami i przędły. Rade były, kiedy oni obaj zaglądali do nich, bo ten stary umiał piękne baśnie i awanturnicze opowieści, a ten drugi powtarzał żarciki i różne łotrowskie kawały, których ponauczał się w wojsku. Kobiety zanosiły się od śmiechu.
Była między nimi pewna dziewczyna, już niemłoda, spodobała się wesołemu wojakowi. Co prawda miała tylko małą chatkę, nic więcej, ale wojak pomyślał: "jest gospodarna i zręczna, ja zarobię, ona dorobi i zaoszczędzi, będziemy mieli dach nad głową i jakoś sobie poradzimy".
Pobrali się. On służył, ona chodziła na wyrobek, żyli zgodnie i szczęśliwie.
Ucieszyli się, kiedy przybyła im córeczka, Zuzanka. Z każdym rokiem rozkwitała coraz ładniej. A takie to było miłe dziecko, ze coraz to do innej chaty zapraszano ją na obiad.
Kiedy podrosła, pomagała w pracy, komu tylko mogła. Wszyscy ją lubili. Ale Zuzanka najbardziej pokochała Marcina, starego kolegę ojca, i on też za nią świata nie widział. Dla niej to przede wszystkim zbierał dzieci na leśnej polanie i opowiadał im długie, piękne baśnie czarodziejskie.
Zuzanka najchętniej biegała i śpiewała po lesie, po łąkach i polach. Niedaleko wioski stał opuszczony, stary zamek, mury miał porośnięte mchem. Zuzanka lubiła siadywać między tymi murami. Plotła tam wianki i śpiewała.
W głębi, obok ruin kaplicy zamkowej, znajdowały się groby tych, którzy mieszkali tu przed wiekami. Nikt już o nich nie pamiętał, jaszczurki wygrzewały się w słońcu na omszałych, kamiennych płytach i słowiki kląskały w gęstwinie. Tylko Zuzanka dbała o te groby. Jej dziecinne rączki układały na nich wianuszki, potem dziewczynka odmawiała „Ojcze nasz" za dusze tych, co spali tutaj snem wiecznym.
Tak minął jej piętnasty rok.
Nastał czerwiec, przyszła wigilia świętego Jana, kiedy to młodzież pali po górach ogniska.
Zuzanka pobiegła pierwsza na wzgórze zamkowe i przygotowała gałęzie. Z dołu dolatywały do niej piosenki, okrzyki i śmiech młodych, którzy schodzili się na Sobótki.
Kiedy się zeszli, wzięli się wszyscy za ręce i śpiewali, potem skakali przez ognisko. Wtem Zuzanka potknęła się o coś. Schyliła się i podniosła jakiś biały przedmiot. Obejrzała go przy ognisku. Była to mała rączka wyrzeźbiona w alabastrze.
— Rzuć ją i podepcz — wołali inni — to pewno jakieś czary.
— Nie, nie depcz tego — upomniał ją stary żołnierz, który przykuśtykał na wzgórze za młodymi. — Tu jest dziurka do przewlekania, noś tę rączkę na szyi na tasiemeczce, przyniesie ci szczęście.
Ognisko dogasało, młodzi zbierali się iść z powrotem do wsi. Ale Zuzance nie chciało się jeszcze wracać do dusznej izby i namawiała koleżanki:
— Noc taka ciepła, księżyc świeci, chodźmy na zamek!
— Co ci strzeliło do głowy — obruszyły się — to ty nie wiesz, że w noc świętojańską czarownice kręcą się wszędzie i knują?
Zuzanka nie dała się jednak zastraszyć. Niby to poszła z innymi, ale po drodze zawróciła nie zauważona.
Usiadła między murami zamkowymi na darni i patrzyła w niebo tak pełne gwiazd, że aż jej się oczy mrużyły.
Wtem usłyszała w dali piękne granie. Zasłuchała się oczarowana, a tu muzyka się zbliża, ukazują się światła we wrotach zamkowych. Wychodzi odświętnie ubrana kapela, za nią pani i pan w kosztownych szatach i złotych koronach. Dalej idą dworzanie parami, śliczne panny i młodzieńcy, wszyscy paradnie odziani. Po bokach słudzy z płonącymi pochodniami.
Obeszli zamek dookoła i zbliżyli się do Zuzanki. Śliczna p^ni skinęła na nią paluszkiem. Zuzanka nie zawahała się ani chwili, | podbiegła do niej, a pani wzięła ją za rękę i prowadziła dalej.
Wtem w murze otworzyła się brama, kamienne schody wiodły za nią w dół. Wszyscy tam weszli, blask pochodni chwiał się i sunął po sklepieniach podziemnego przejścia.
Za tym przejściem Zuzanka zobaczyła wspaniały ogród, nad którym słońce świeciło jak we dnie. Pośrodku ogrodu stał biały, alabastrowy zamek, błyszczał na nim złoty dach. Dookoła kwitły przeróżne krzewy i rabaty kwiatowe, gałęzie drzew uginały się od owoców, a między nimi lekki wietrzyk roznosił zachwycające wonie, które Zuzanka wdychała pełną piersią.
Otworzyły się złote drzwi alabastrowego zamku i cały orszak wszedł tamtędy do wnętrza, tylko pani z Zuzanką została w ogrodzie. Zaprowadziła ją do mirtowego krzewu, urwała z niego długą gałązkę. Zrobiła z niej wianuszek, włożyła go Zuzance na głowę i powiedziała:
— Dostałam od ciebie wiele wianuszków, teraz weź ten ode mnie na pamiątkę. Jutro przyjdź z ojcem na zamek, niech ojciec kopie tu, gdzie teraz stoimy. Nie mówcie nikomu o tym, co znajdziecie.
— Tylko mamie i staremu Marcinowi, dobrze? — poprosiła Zuzanka.
Pani się uśmiechnęła.
— Dobrze — powiedziała — ale nikomu więcej, pamiętaj! I nie zostawajcie dłużej w tej wsi, przenieście się gdzie indziej.
Pani wzięła znowu Zuzankę za rękę i odprowadziła ją podziemnym przejściem do starej bramy, a tam skinęła jej białą rączką na pożegnanie i odeszła do zamku.
Biała dłoń pani wydała się dziewczynce zupełnie podobna do tej alabastrowej rączki, którą nosiła na szyi.
Kiedy Zuzanka wróciła do domu, schowała mirtowy wianuszek pod poduszkę i zaraz usnęła.
Rano opowiedziała rodzicom o swojej przygodzie.
— To był chyba sen — zastanawiał się ojciec.
— Może — szepnęła Zuzanka.
Wtem przypomniała sobie mirtowy wianuszek i zawołała:
— Zaraz się przekonam, czy to wszystko widziałam naprawdę, czy mi się tylko śniło!
Podbiegła do łóżka, sięgnęła pod poduszkę — a tam leżał wianuszek, ale nie mirtowy, tylko szczerozłoty.
Zdumieni rodzice obejrzeli go i popatrzyli po sobie. Ojciec wstał z ławy i chwycił łopatę. Oświadczył stanowczo:
— Prowadź mnie na to miejsce, Zuzanko, idziemy na zamek.
— Poczekajcie trochę — radziła matka. — Pełno ludzi pracuje w polu o tej porze. Będą ciekawi, po co idziecie na zamek, a pani przecież kazała, żeby nikt o niczym nie wiedział. Poczekajcie do południa, aż ludzie wrócą do wsi na obiad.
Tak zrobili.
Od głównej bramy zamkowej Zuzanka poprowadziła ojca w bok, tam gdzie szła z książęcą drużyną. Znaleźli pomiędzy krzewami niski murek i w nim furtkę, która w nocy stała się wejściem do podziemia. Przeszli tamtędy i zobaczyli okrągły podwórzec zarośnięty gąszczem krzaków i zielska.
— Tu stał mirtowy krzak, obok tego drzewa, tylko w nocy drzewo nie było takie wysokie i grube — powiedziała Zuzanka. — Zapamiętałam dobrze to miejsce. O, patrz, tato, tu nawet jest podobny mały krzaczek, może to prawnuczek tamtego?
Ojciec zaczął kopać. Zaledwie zdjął warstwę ziemi, łopata stuknęła o wieko skrzynki okutej żelazem. Była taka ciężka, że nie mógł ruszyć jej z miejsca. Ale gdy tylko Zuzanka dotknęła jej alabastrową rączką, skrzynka dała się podnieść z łatwością. Zasypali dół i obłożyli go kamieniami, żeby nie było znać, a skrzynkę ponieśli razem do domu boczną drogą o zmierzchu, tak że nikt ich nie widział.
Skrzynka była pełna złota. Stali się bogatymi ludźmi. Ojciec naradził się z żoną i poszedł po starego inwalidę. Pokazał mu skrzynkę i opowiedział, skąd ją mają.
— Słuchaj, Marcinie — dodał na zakończenie — nam kazano opuścić tę wioskę, więc musimy się stąd wyprowadzić. Ale oboje z żoną bardzo byśmy się cieszyli, gdybyś ty zamieszkał w naszej chatce i rozporządzał się w niej, jakby była twoja. Zostawię ci też trochę gotówki, nie odmówisz mi chyba. Przykro mi tylko, że nie możemy obdarować biedaków ze wsi, którzy nam pomagali na początku, ale pani zabroniła mówić ludziom o naszym skarbie.
— Dobrze mówiła, bo i tak pełno będzie gadania, jak się wyprowadzicie.
I rzeczywiście ludzkie języki miały co mleć już od następnego ranka. Wczorajszy żołnierz przybłęda, we wsi wzięty za parobka, dzisiaj kupuje na jarmarku wóz i parę koni, osadza kamrata w żoninej chałupie, a sam z rodziną przenosi się do miasta, do wynajętego mieszkania. Skąd wziął na to pieniądze?
Jedni winszowali, inni zazdrościli — jak to na świecie bywa.
Obok mieszkał bogaty gospodarz, taki zawistny, że byłby innym skąpił światła słonecznego, gdyby mógł. Żonę miał podobną do siebie. Ta nie wytrzymała i pobiegła na zwiady. Wypytywała przymilnie:
— Powiedzcie no, sąsiadko, co to się u was dzieje. Winszuję wam, winszuję! Pewno odziedziczyliście majątek po jakim krewniaku ?
— Co mamy, to przez alabastrową rączkę, którą córka znalazła, to ta rączka przyniosła nam szczęście — odpowiedziała matka Zuzanki. — Więcej wam nie powiem, bo mi nie wolno.
Tamta badała jeszcze i nagabywała, ale nadaremnie.
— Postarałbyś się jakoś o tę alabastrową rączkę — radziła swemu mężowi. — Zuzanka głupia jeszcze i niedoświadczona, mógłbyś rączkę od niej wycyganić. Albo zaczaiłbyś się gdzie na dziewczyninę i zabrałbyś siłą, zanim by się opatrzyła i poznała, kto wziął.
Zazdrośnikowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać.
Tymczasem Zuzanka i jej rodzice spakowali na wóz swój niewielki dobytek. Zuzanka powiedziała:
— Tato, matuś kochana, pójdę jeszcze na zamek choć na chwilkę, żeby się z nim pożegnać.
— Idź, córuś, ale wracaj prędko — zgodzili się.
Sąsiad śledził Zuzankę i zobaczył, że idzie na zamek sama jedna. Skradał się ukradkiem za nią.
Wtem patrzy, a tu z bramy zamkowej wyskoczył jakiś koń, galopując minął dziewczynkę i pędzi ku niemu. Chłopu się wydało, ze to jego własny, więc zawołał zdziwiony:
— Toż to moja Łysa! Co za czart wypuścił ją ze stajni i przygnał aż tu, na zamek?
Dopadł konia i chwycił go za grzywę — wtem koń odbił się kopytami od ziemi i porwał chłopa pod obłoki...
Co się z nim stało, nie wiadomo. Do wsi nie wrócił już nigdy.
Zuzanka z rodzicami zamieszkała w mieście. Uczyła się teraz różnych rzeczy: pięknego czytania i pisania, haftu, a nawet gry na harfie. Po trzech latach wyrosła z niej prześliczna, mądra panna, wielu młodzieńców o nią się starało. Ona wybrała sobie pewnego szlachcica, który najwięcej się jej podobał, i wyznaczono dzień ślubu.
W pięknej, białej sukni z welonem, w złotym wianku mirtowym — no i oczywiście z alabastrową rączką na szyi, bo to była jej najmilsza pamiątka — jechała Zuzanka do kościoła na ślub, a z nią rodzice i pan młody, dalej drużbowie i druhny.
Wtem podszedł do karety jakiś stary kaleka, zdjął czapkę, pokłonił się i poprosił o jałmużnę. Zuzanka zawołała na furmana, żeby zatrzymał konie, popatrzyła na żebraka i krzyknęła:
— Marcin!
W jednej chwili wyskoczyła z karety, chwyciła starego za ręce i pytała:
— Co to, nie poznajecie mnie? Przecież ja jestem Zuzanka! Przysiądźcie się do nas i opowiedzcie, co się z wami działo. Mój Boże, że też nie wiedziałam wcześniej, jak to was bieda przycisnęła!
Łzy stanęły jej w oczach. Stary popatrzył na nią rozczulony.
— E, ja tak tylko udałem żebraka, zęby popatrzyć na ciebie z bliska. Do waszej karety nie wsiądę, jam przecie mizerak, a ty teraz jaśnie pani. Nie chcę ci zrobić wstydu przed panem młodym i jego rodziną. Ale niech ci Pan Bóg szczęści za to, żeś została taka dobra, jak dawniej.
Wtem rodzice Zuzanki także poznali Marcina. Wyskoczyli na drogę i przyłączyli się do próśb Zuzanki, aż wciągnęli starego do siebie.
Widząc to pan młody pomyślał: "Serce moje nie pomyliło się, kiedy odgadło, że nie ma na świecie lepszej dziewczyny niż moja Zuzanka ani zacniej szych ludzi niż jej rodzice. Jakie to szczęście, że będę miał taką żonę".
Marcin jechał więc z nimi. Po drodze żalił się ojcu Zuzanki, że choć nędzy nie zaznał i na wsi ludzie byli dobrzy dla niego, jednak wciąż było mu tęskno za towarzyszem z wojska i jego rodziną.
— Teraz jakem was zobaczył i pogadałem z wami, będę choć miał co wspominać przez jakiś czas — zakończył uśmiechając się smętnie.
— Nie martw się, kolego — pocieszał go ojciec Zuzanki. — Już się teraz nie rozłączymy. Kupiłem całe wzgórze zamkowe z ruinami. Młodzi chcą sobie wybudować wygodny dom niedaleko starego zamku, więc będziesz miał Zuzankę blisko. A zimą, kiedy śnieg i mróz dokuczą ci w chatce, zabierzemy cię z sobą do miasta.
Tak się stało. Zacnym wieśniakom, którzy mu niegdyś pomagali, ojciec Zuzanki zwrócił wszystko dziesięciokrotnie. A kto tylko znalazł się w potrzebie, ten wiedział, że mu pomoże młoda pani z zamkowego wzgórza.
Alabastrowa rączka i złoty wianek były zawsze najdroższym jej skarbem.
CHAMDAM, SYN OGRODNIKA
W dalekiej dolinie u stóp gór żył człowiek dobry i sprawiedliwy. Założył i wypielęgnował duży, piękny ogród. Kiedy zestarzał się i nie mógł już sam pracować, oddał ogród swemu synowi, Chamdamowi. Chamdam odziedziczył po ojcu jego dobroć i uczciwość, kochał też drzewa i kwiaty jak ojciec. Ożenił się i pracował w ogrodzie.
Wreszcie stary jego ojciec poczuł, że zbliża się śmierć. Zeszli się do chorego sąsiedzi i przyjaciele. Starzec zawołał syna i powiedział :
- Kochany Chamdamie, niezadługo umrę, ale ty nie porzucaj ogrodu. Pracuj, bądź dobry i sprawiedliwy. Oto mój testament. O ile pamiętam, nikomu nie jestem nic winien. Ale pamięć czasem człowieka zawodzi. Mogło się zdarzyć, że coś od kogoś pożyczyłem, a potem zapomniałem i nie oddałem. Jeżeli więc ktoś poprosi ciebie, żebyś oddał mój dług, to mu nie odmawiaj, nie okryj mnie hańbą i nie trwóż moich prochów w mogile. Za nic nie chcę nikogo skrzywdzić.
To powiedziawszy stary ogrodnik stracił przytomność. Sąsiedzi i przyjaciele wyszli, Chamdam odprowadził ich do bramy, jak tego wymagała przyzwoitość.
Jeden z kupców zatrzymał się w bramie i powiedział:
- No, Chamdamie, zapamiętaj dobrze ostatnie słowa twego ojca.
Starzec umarł tej samej nocy. Chamdam urządził pogrzeb z wielkim staraniem. I on, i jego żona, i dzieci bardzo żałowali starego ogrodnika.
Chamdam starał się być takim, jak chciał ojciec. Od rana do nocy pracował w ogrodzie, był gościnny i każdemu pomagał.
Kiedyś przyszedł do ogrodu wieczorem ten sam kupiec, który był obecny przy ostatniej rozmowie ojca z synem, a później zatrzymał Chamdama w bramie.
- Miło mi ciebie widzieć, Chamdamie - powiedział. - Niech ci się jak najlepiej powodzi w rodzinie i w ogrodzie. Przyszedłem do ciebie dzisiaj z interesem. Pewno wiesz o tym, a może nie wiesz, że twój ojciec pożyczył ode mnie pieniądze. Od tej pory wiele czasu minęło. Może ojciec zapomniał o tym długu, a może nie mógł oddać. Czy twój ojciec mówił ci o tym?
- Nie - odpowiedział Chamdam. - Ile ojciec pożyczył?
- Pięćset tangów.
- Zaraz je oddam - powiedział Chamdam i poszedł do domu.
Po chwili wrócił z pieniędzmi i odliczył kupcowi pięćset tangów. To było dużo, ale Chamdam nie skrzywił się nawet.
Po kilku dniach przyszedł do niego bogaty sąsiad. Zagadywał o tym i owym, wreszcie zapytał:
- Chamdamie, czy ojciec nie mówił ci przed śmiercią o swoim długu?
- Nie. Jaki to dług?
- Twój ojciec pożyczył u mnie sporo ziarna. Najpierw wziął na twoje wesele dziesięć miar pszenicy. Potem, kiedy urządzał ucztę po urodzeniu się twoich synów, pożyczył ode mnie znowu dziesięć miar pszenicy i pięć miar ryżu.
- To dziwne, że ojciec nic mi nie mówił o takim dużym
długu - zdziwił się Chamdam.
- Mógł zapomnieć - powiedział bogacz.
Żeby zwrócić to, czego sąsiad żądał, Chamdam musiał sprzedać kawałek ogrodu.
Przychodzili do niego jeszcze inni ludzie i kłamali, że jego ojciec pożyczył od nich to czy owo. Chamdam przestał pracować w ogrodzie, tylko na spłaty po kolei wyprzedawał wszystko, co odziedziczył po ojcu.
Wreszcie został z rodziną bez dachu nad głową. Dopiero wtedy dano mu spokój, kiedy nic już nie miał i nic nie mógł oddawać.
Wtedy żona Chamdama powiedziała do męża:
- Mieszkańcy naszego rodzinnego miasta zaczynają na nas patrzeć jak na żebraków. Przyjaciele odwrócili się od ciebie i nie chcą ci pomóc, chociaż twój ojciec i ty tak często pomagaliście innym. Niedobrzy są tutejsi ludzie. Weźmy lepiej obu naszych synków i przenieśmy się gdzie indziej. Tam, gdzie nikt nas nie zna, nie będą się dziwili, że jesteśmy tacy biedni. Może trafimy na lepszych ludzi niż tutaj i urządzimy sobie jakoś nowe życie.
Żona Chamdama miała brata, bogatego kupca. Posiadał on własny statek i woził towary do obcych krajów. Ale był to człowiek pyszny i nieużyty. Nieraz wydziwiał nad siostrą, że wyszła za mąż za zwykłego ogrodnika. Chamdam nie chciał prosić go o pomoc, wolał pójść za radą żony.
Po kilku dniach porzucili swoje strony rodzinne. Długo szli przez stepy i pustynię, droga była bardzo ciężka. Wreszcie doszli nad brzeg morza. Na przystani jakiś zacny kapitan zgodził się zawieźć ich bezpłatnie dalej.
W nocy rozszalała się burza. Fale rzucały statkiem jak ułamaną gałązką. W ciemnościach statek zderzył się z innym, który płynął w przeciwnym kierunku. Oba statki rozbiły się, zostały z nich tylko drzazgi.
Wielu rozbitków utonęło, mało kto ocalał uczepiwszy się szczątków. Porwały ich wzburzone fale.
Tak się stało i z Chamdamem. Przez kilka dni i nocy fale niosły go po morzu. Prawie tracił przytomność z głodu i pragnienia, ale nie wypuścił z rąk deski, której się uczepił.
Wreszcie burza przeszła. Wyczerpany Chamdam położył się na swojej desce i zdrzemnął się.
Myślał, że umrze na morzu, tymczasem łagodny prąd zaniósł go do brzegu.
Kiedy deska stuknęła o ląd, Chamdam przebudził się i zobaczył pustynię, jak okiem sięgnąć. Zdawało się, że nigdy nie przeszedł tędy człowiek ani zwierz, że nawet ptak nie przeleciał odkąd świat światem.
Na brzegu rosło jedno jedyne drzewo. Chamdam z trudem grzązł w piasku, omijał skały, wreszcie dostał się do tego drzewa.
Przekonał się, że drzewo jest uschłe.
Nie miał już siły, żeby iść dalej. Położył się obok pnia i zasnął głęboko.
Śniło mu się, że widzi swoją żonę i synków, że wszyscy troje płaczą i wołają go na pomoc. A tu straszne potwory morskie nie puszczają go do żony i dzieci.
Wtem wszystko zniknęło. Do Chamdama podszedł starzec w żółtej szacie i w zawoju na głowie i powiedział:
- Witaj, przybyszu! Nie trap się. Taki jest twój los, żebyś teraz pracował tutaj. Odtąd ta ziemia będzie twoja. Własnym trudem zamień pustkowie w żyzną krainę. Najpierw zejdź nad morze, zanurz ręce w wodzie i wydobądź to, co znajdziesz na dnie.
Starzec odszedł, a Chamdam obudził się ze snu. Rozejrzał się dookoła. Śladów człowieka nie dostrzegł, ale zobaczył ślady lwa.
Zszedł nad morze i zanurzył ręce w wodzie. Wyłowił dwie garście różnobarwnych, błyszczących kamieni. Wyrzucił je na brzeg i łowił jeszcze kilka chwil ostatkiem sił.
Wrócił pod drzewo odpocząć i zobaczył z wielkim zdziwieniem, że tymczasem wyrosła na drzewie zielona gałązka, a na niej duży owoc. Chamdam zjadł go i zasnął.
Po kilku dniach miał już spory stos wyłowionych z morza ślicznych, błyszczących kamyków. W nocy świeciły tak jasno, że dokoła było zupełnie widno. Na drzewie co dzień wyrastał posilny owoc.
Przewodnicy karawan, które szły przez pustynię, dziwili się, co to tak świeci nad morzem. Kilku ludzi odważyło się pójść popatrzeć. Kiedy się zbliżyli, zobaczyli człowieka siedzącego pod drzewem, a obok stos pięknych, błyszczących kamieni.
- Ktoś ty taki - spytali Chamdama - człowiek czy dziw? Skąd masz te kamienie?
- Jestem zwyczajnym człowiekiem. A te kamienie wydobyłem własnymi rękami - odpowiedział Chamdam.
- Gzy nie sprzedałbyś ich?
- Owszem, ale nie za pieniądze. Co mi po pieniądzach na pustyni? Przywieźcie mi nasiona zbóż, nasiona drzew owocowych i wszystko, czego człowiek potrzebuje do życia.
Członkowie karawany zgodzili się. Przywieźli Chamdamowi to, czego potrzebował, a Chamdam dał im za to podwójną sakwę drogich kamieni na każdego wielbłąda. Przewoźnicy ruszyli w dalszą drogę i opowiadali wszystkim, jaką dobrą zrobili zamianę.
Niezadługo wszystkie karawany, które przechodziły tamtędy, zaczęły skręcać nad brzeg morza, do Chamdama. I wszystkie wyładowywały coraz nowe towary. Zwiozły też powoli materiały budowlane, dostarczyły rzemieślników. Zaczęła się budowa nowego miasta.
Z początku Chamdam myślał o tym, żeby wyruszyć na poszukiwanie żony i synów. Ale podróżni jednej z karawan powiedzieli mu, że z obu rozbitych statków nikt nie ocalał oprócz niego, bo kto nie utonął od razu, ten zginął później z głodu i pragnienia.
Chamdam cierpiał bardzo myśląc o losie swojej rodziny, ale nie przerywał pracy.
Po jakimś czasie na pustyni zakwitły sady i ogrody, stanęły piękne domy. Wyrosło całe miasto. Pośrodku stał pałac, miał on ściany wyłożone błyszczącymi kamieniami z dna morza i świecił rybakom i marynarzom jak latarnia morska.
Każdemu, kto przybył do miasta, Chamdam mówił:
- Wdowy i sieroty, biedni i bezdomni mogą przyjść do nowego miasta i pracować razem ze mną w miarę sił. Dostaną tu wszystko, czego potrzebują do życia.
Osiadało tam coraz więcej ludzi, aż powoli cała pustynna kraina zmieniła się w kwitnący raj. Tylko próżniaków i oszustów wypędzano natychmiast.
Na życzenie obywateli Chamdam został głową miasta i wszystkim zarządzał. Drzewo, pod którym odpoczął po raz pierwszy, stało teraz pośrodku wielkiego ogrodu i pokryło się całe liśćmi i owocami. Patrząc na nie Chamdam nieraz wspominał swój dawny ogród, i dom, i rodzinę.
Sława nowego miasta rozeszła się daleko. Rozmaici ludzie przyjeżdżali, żeby je obejrzeć. Kupcy przywozili zamorskie towary.
Kiedyś zawinął do portu statek bogatego kupca. Chciał on także zobaczyć nowe, wspaniałe miasto, a przy tym coś niecoś utargować.
Kupiec poszedł pokłonić się Chamdamowi, a jego siostra poszła na targ, żeby kupić zapasy na dalszą drogę.
Siostra kupca była kucharką na jego statku. Kupiec wstydzi! się ubogiej siostry i wszyscy myśleli, że to służąca.
Rozstawił bogaty namiot w jednym z ogrodów i rozłożył w nim swoje towary. Ponieważ bał się, zęby go złodzieje nie okradli, poprosił Chamdama o straż. Chamdam obiecał przysłać mu dwóch strażników.
Kiedy kupiec wrócił od Chamdama, a jego siostra z targu, zapadł wieczór. Kupiec wyjrzał na dwór i zobaczył, że strażnicy już są, więc położył się spokojnie spać.
Ale jego siostra nie mogła zasnąć. Przez szparę widziała w świetle księżyca dwie czarne postacie strażników i dolatywała ją ich rozmowa.
- Nudno tak siedzieć przez całą noc i milczeć - powiedział jeden. - Opowiadajmy sobie coś.
- Zdaje się, że żyjesz o rok dłużej i znosiłeś o jedną koszulę więcej, więc zapewne wiesz więcej niż ja - odezwał się drugi. - Ty zacznij opowiadać.
- Niech tak będzie. Opowiem ci moją historię. Było tak: miałem młodszego brata, miałem ojca i matkę. Rodzice moi stracili wszystko przez ludzką złość i postanowili opuścić razem z nami rodzinne miasto. Pamiętam, że wsiedliśmy wszyscy na statek i wypłynęliśmy na morze. W nocy zrobiła się burza. W gęstej mgle nasz statek najechał na inny i oba zatonęły. Wszyscy utonęli oprócz mnie, moi rodzice i brat zginęli także. Mnie fale wyrzuciły na brzeg. Znalazł mnie jakiś dobry człowiek i ocucił, pracowałem u niego przez kilka czy więcej lat, aż dorosłem. Do wiedziałem się o nowym, pięknym mieście na pustyni i postano wiłem poszukać w nim szczęścia. Nie wiem, jak dawno ty tu jesteś, ale jeżeli niedawno, to ci powiem, że nasz zarządca to bardzo dobry człowiek. Jest troskliwy jak ojciec i nawet nazywa się Chamdam, tak jak nazywał się mój ojciec.
- A ty sam jak się nazywasz? - zawołał młodszy strażnik.
- Rafi.
- A jak się nazywał twój brat?
- Chafiz.
- To ja jestem Chafiz, twój brat! Twój los - to i mój los!
Tak bracia poznali jeden drugiego. Padli sobie w objęcia.
Kobieta w namiocie słyszała ich rozmowę. Płakała potem długo, ale tak cicho, że strażnicy jej nie słyszeli. Kupiec nie przebudził się i nie wiedział o niczym.
Kiedy wstał wczesnym rankiem, strażników nie było już przed namiotem. Zawołał siostrę, żeby mu dała śniadanie. Zobaczył, że jest zapłakana, więc zapytał opryskliwie:
- Go ci się stało?
- To wina naszych strażników - odpowiedziała siostra.
Rozgniewany kupiec pobiegł do Chamdama na skargę.
Chamdam wezwał strażników.
- Nie obraziliśmy niczym tej kobiety - zaklinali się strażnicy. - Rozmawialiśmy tylko o sobie, opowiadaliśmy sobie swoje życie.
- Zawołajcie kobietę i powtórzcie przy niej wszystko, coście mówili w nocy - rozkazał Chamdam strażnikom.
Tak się stało. Kobieta, jak wszystkie kobiety w tym kraju, przyszła z zasłoną na twarzy i stanęła przed Chamdamem. Wtedy Raf i powtórzył swoje nocne opowiadanie.
- Chłopaki moje kochane, to ja jestem waszym ojcem! - zawołał Chamdam i chwycił synów w ramiona.
Kobieta odrzuciła zasłonę i odsłoniła twarz.
- Dzieci moje! Mężu mój! - zawołała.
Chamdam poznał swoją żonę. Ona też myślała dotąd, że jej rodzina utonęła.
Tak wszyscy się odnaleźli i szczęście wróciło do Chamdama.
ŚPIĄCY RYCERZE
W Tatrach jest za Kościeliskami taka turnia, czyli skała, którą nazywają: Pisana. Mówią o niej górale, że tam w głębi leży wojsko uśpione, a to wojsko kiedyś się zbudzi.
Skąd się o tym dowiedzieli? Opowiem.
Młody kowal miał kuźnię niedaleko Zakopanego. Był to porządny człowiek, wszyscy lubili go i szanowali. Nazywał się Fakla.
Miał on znajomego juhasa, który pasał owce na halach. Siedli sobie kiedyś przed kuźnią i rozmawiali. Fakla powiedział:
- Patrzy człowiek na te góry i turnie, patrzy, ale co w nich jest w środku, nikt nie wie.
Juhas pyknął z fajeczki i zauważył:
- Wiesz co, o Pisanej gadają, ze w niej jest złota kaczka. Słyszałeś ?
- Nie wiem nic - zdziwił się kowal. - Jakaż to kaczka?
- A no, powiedziałem ci: złota kaczka. Pływa po jeziorze, tam w środku skały. Z tego jeziora wypływa Dunajec. Ta kaczka znosi diamentowe jaja, ale tylko jedno na rok.
- Ej, zęby tak wiedzieć, którego dnia ta kaczka się niesie! Żeby tak podebrać diamentowe jajo! - zakrzyknął Fakła.
Juhas na to:
- Myślisz, ze nie próbowałem? Wlazłem już raz w ten żleb, z którego woda wypływa. Dobierałem się w głąb, ile mogłem, ale nie dałem rady. Woda była taka zimna, jakbym wpadł w przerębel. A tu mrok, żleb coraz węższy, skały po bokach coraz wyższe...
- Ja bym przelazł!
- Tak ci się zdaje, boś nie próbował. Wiesz przecie, że ze mnie chłopak mocny, po skałach chodzić przywykłem i byle czego się nie ulęknę, a nie udało się.
Pomilczeli chwilę, potem juhas dodał:
- Był podobno taki, co wlazł w głąb Pisanej. Ale i on też nie doszedł aż do jeziora z kaczką. Bo strzegą jej młode boginki, a one tak tego chłopaka wabiły i tumaniły, że gonił za nimi to tu, to tam i ani się spostrzegł, jak go wyprowadziły z powrotem do żlebu. Wtedy skała się zatrzasnęła i musiał zawrócić.
Po tej rozmowie kowal myślał nad tym, jak by się dostać w głąb turni. Ale przynoszono mu wciąż nową robotę, więc tę wyprawę odkładał.
Aż tu pewnego ranka, kiedy był w kuźni sam, przyszedł do niego nieznany gość, cały w żelazną zbroję zakuty, nawet na głowie miał hełm stalowy. Twarz jego była młoda i dziwnie piękna, ale długa broda zwisała mu aż po pas.
Pochwalił Pana Boga, położył na ławie ciężką sakwę i powiedział :
- Chciałbym, żebyś mi waść wykuł złote podkowy i klińce do ich przybijania. Czy podejmiesz się tej roboty?
- Czemu nie - odpowiedział Fakla - od tego jestem kowalem. Tylko musielibyście dać złoto na podkowy, bo skąd bym je wziął?
Wojak otworzył sakwę, a tam były złote dukaty i połamane złote podkowy.
Zabrali się do pracy. Fakla kuł, wojak poruszał miech. Robota szła tak wartko, że słońce stało jeszcze wysoko, kiedy skończyli.
Wtedy tamten kazał Fakli złożyć to wszystko do torby i pójść z nim w góry. Wojak szedł przodem, a Fakla z podkowami za nim.
Minęli Kościeliska, zaszli pod Pisaną, aż tu wojak obraca się ku Fakli i mówi:
- Teraz się nie bój, ale pamiętaj, żebyś mi się cicho sprawował. I niech cię Bóg broni, żebyś miał zakląć, bo mogłaby z tego wyniknąć bieda.
Weszli między głazy i szczeliny, a skały jakby się przed nimi rozstępowały.
Po mozolnej wędrówce znaleźli się wreszcie w głębi turni. Mroczno tam było, tylko gdzieś z boku trochę światła wpadało do pieczary przez mały otwór w skale.
Fakla rozejrzał się ostrożnie dookoła, a tam tyle ludzi! Wszyscy leżą, głowy mają oparte o siodła, na sobie zbroje, a brody po pas.
- Co to za jedni ? - zapytał szeptem tego wojaka, co go tu wprowadził.
Tamten odpowiedział:
- To jest polskie wojsko uśpione. Przyjdzie czas, że ci rycerze się pobudzą i pójdą walczyć za wiarę. Będzie wtedy okrutna wojna. Zacznie się gdzieś daleko, ale skończy się tutaj, koło Zakopanego, na żelaznym mostku w Kuźnicach.
Były w tej pieczarze także konie. Należało niektóre z nich przekuć. Kowal dobierał podkowy i wbijał klińce, a wojak trzymał koniom nogi.
Kiedy ukończyli robotę, wojak nabrał strużyn z kopyt, nasypał ich pełno kowalowi do torby i mówi:
- Masz tu waść zapłatę.
Fakla pomyślał, że rycerz z niego kpi. Ale nie sprzeczał się, choć markotno mu było, że cały dzień stracił darmo. Co prawda widział za to coś jeszcze ciekawszego niż złota kaczka, bo całe starodawne wojsko uśpione.
Słyszał już od niektórych górali, że takie wojsko gdzieś śpi w Tatrach pod ziemią, ale nikt nie wiedział, w którym miejscu. Dopiero teraz się okazało, że ono śpi pod Pisaną.
Byli i tacy, co powiadali, że to sam król Chrobry ze swoją drużyną i że jak oni się zbudzą i pójdą w bój, to zwyciężą wszystkich wrogów, a Polska stanie się taka potężna jak nigdy przedtem.
Rozmyślając o tym wszystkim wyszedł Fakla z pieczary. Kiedy nikt go już nie mógł widzieć, wysypał strużyny do potoku. "Po co mam to dźwigać, co mi po tym", myślał.
Wtem poczuł, gdy wyszedł na pole, że coś mu się w torbie kołacze. Zajrzał - a to kilkanaście złotych dukatów! Nie wszystkie strużyny wytrzepał przedtem dokładnie z torby, a te, które w niej uwięzły, zamieniły się w złoto.
Jakże teraz żałował, że wytrząsł ich przedtem pełny worek! Gdyby tego nie zrobił, stałby się od razu bogatym człowiekiem.
Wrócił do domu, a żona przyjęła go wymówkami:
- Gdzieżeś to się podziewał przez całe trzy dni? Czemużeś nie powiedział, że cię w domu nie będzie? Takem się bała, czyś gdzie w górach nie przepadł!
Zdziwił się Fakla. Jemu się zdawało, że tylko niedługą chwilę zabawił w pieczarze.
Nie powiedział żonie, gdzie był, bo mu wojak zabronił. Tylko pokazał jej dukaty, a żona, jak zobaczyła, że mąż tyle zarobił, uspokoiła się zaraz i nie miała już do niego żalu.
Minęło kilka lat. Kowal kuł nadal to kosy, to lemiesze, to podkowy - co mu się trafiło.
Wtem pojawił się znowu ten sam rycerz i poprosił o złote podkowy. I znów zabrał Faklę w głąb Pisanej.
"Tym razem nie będę taki głupi i nie wyrzucę strużyn", pomyślał kowal.
Zabrał się do kucia koni. Wtem zaciął się w palec i zaklął głośno:
- Bodaj cię czart!
A tu nagle budzą się naokoło niego uśpieni rycerze, podnoszą się, a kowala aż dreszcz przechodzi ze strachu. Jeden z rycerzy pyta:
- Bracie, czy już czas?
Na to odpowiada ten, co przychodził po podkowy:
- Nie czas jeszcze, śpij dalej.
Tamci pokładli się z powrotem, a on spojrzał ostro na kowala i palcem mu pogroził.
Kiedy podkuli konie, wojak nasypał strużyn do torby kowala i wyprowadził go z pieczary.
Fakla czekał, żeby mu torba ociężała - byłby to znak, ze strużyny zamieniły się już w dukaty. Ale torba wciąż pozostawała lekka i nic w niej nie pobrzękiwało. Zajrzał do niej: same strużyny...
Z gniewem wyrzucił strużyny do potoka. Ale zaraz się opamiętał. Zrozumiał, że to kara za przekleństwo.
Było mu jednak markotno, bo miał nadzieję, że tym razem zdobędzie bogactwo. W powrotnej drodze wstąpił do karczmy, żeby się rozweselić w kompanii, a tam nie wytrzymał i wygadał się przed karczmarzem o swojej przygodzie. Ten rozpowiedział o niej szeroko i w taki to sposób wszyscy się dowiedzieli, gdzie śpi podziemne wojsko.
Kowal wyrzucał sobie, że nie umiał utrzymać języka za zębami, jak mu rycerz nakazał. "Będzie się na mnie gniewał i jak mu się wytłumaczę?" zastanawiał się strapiony.
Widać rycerz tozgniewał się bardzo, bo w ogóle nie zjawił się już u Fakli. Mijał rok za rokiem, a Fakla czekał go daremnie. Kowalowi było bardzo przykro, że zawiódł zaufanie rycerza. Kiedy go ludzie wypytywali o jego przygodę, nie chciał nic o niej mówić, czasem nawet płakał z żalu.
Jedni powiadali, że konie śpiącego wojska stoją nie podkute, a kiedy wybije najważniejsza godzina, nie będą gotowe do boju.
Inni mówili, że to nieprawda. Bo tamten wojak nadal pilnuje porządku. Przekonał się, że Fakla nic umie dochować tajemnicy, więc poszedł do innego kowala i tamten mu konie kuje, ale się tym nie chwali. Mówili jeszcze - a nie wiadomo, skąd się o tym dowiedzieli - że wojak nie wrócił do Fakli dlatego także, ponieważ konie tamtego rycerstwa może kuć tylko taki kowal, który ma czyste serce. A Fakla w przekleństwie wspomniał diabła i później podpił sobie w karczmie.
To wszystko działo się dawno, może ze sto lat temu. Odtąd niejeden śmiałek próbował dotrzeć w głąb Pisanej, ale nie udało się to nikomu. Rycerze śpią w Tatrach nadal i czekają wielkiej godziny.
O KLERYKU, CO NA ŁYSĄ GÓRĘ POJECHAŁ
Kiedyś, dawno, w seminarium kieleckim kształcił się na księdza kleryk sierota. Polubił go stary ogrodnik, bo kleryk przypominał mu syna, który umarł młodo.
Kiedy mieli wolną chwilę, ogrodnik i kleryk chętnie z sobą rozmawiali. Zgadało się kiedyś o czarownicach.
- Bywało, że taka czarownica odbierze mleko krowom w całej wsi - opowiadał ogrodnik. - Powiesi sobie w oborze rzemień zdjęty z szyi cudzej krowy, mamrocze jakieś zaklęcia i doi ten rzemień, kiedy nikt nie widzi. Mleko z niego aż strzyka. Potem inne gospodynie dziwują się, czemu ich krowy mają puste wy miona i nie dają ani kropli mleka. Tak, czarownice potrafią zadawać różne uroki. Znają się na ziołach, umieją sprowadzać i leczyć choroby. O nowiu księżyca spotykają się na Łysej Górze. Jadą tam na miotłach, na kociubach. Diablisko w postaci kozła ugaszcza je i gra im na piszczałce aż do świtu, a czarownice ucztują i tańczą z czartami.
- Chciałbym to zobaczyć - westchnął kleryk.
- Na Łysą Górę nie pojedziesz - powiedział ogrodnik - bo i drogi nie znasz, i grzech by był.
Ale kleryk nie mógł odpędzić tej myśli.
Na przedmieściu Kielc, niedaleko seminarium, mieszkała kobieta, o której mówiono, że jest czarownicą.
Gdy na nocnym niebie ukazał się wąziutki, srebrny sierp nowego księżyca, kleryk wykradł się oknem z seminarium. Wiedział, że postępuje źle, ale nie umiał oprzeć się pokusie.
Sutannę zostawił, ubrany był w kurtkę ogrodnika. Zabrał mu ją ukradkiem, kiedy tamten zasnął.
- Przed świtem wrócę i kurtkę oddam - uspokajał kleryk sam siebie.
Podkradł się pod chatę czarownicy i ostrożnie zajrzał przez okno.
W słabym świetle łojówki palącej się na rogu stołu widział przez szparę okiennicy, jak kobieta krzątała się po kuchni.
Wzięła miotłę z kąta, wyciągnęła spod tapczana słoik, nabrała z niego na szmatkę jakiegoś smarowidła i natarła nim kij od miotły. Potem siadła na niej okrakiem i zawołała:
- Płot nie płot, wieś nie wieś, a ty, biesie, nieś!
Zakotłowało się w izbie, aż załomotała okiennica, świeca zagasła - a czarownica ze swą miotłą znikła w czeluści komina.
Kleryk poczekał chwilkę, potem otworzył ostrożnie drzwi zamknięte tylko na zaszczepkę.
Wszedł do izby i skrzesał ognia, żeby zapalić świecę. Wyciągnął spod łóżka słoik z czarodziejską maścią, nasmarował kij od kociuby, dosiadł go i zawołał:
- Płot nie płot, wieś nie wieś, a ty, biesie, nieś!
Jakaś siła wciągnęła go do komina i poniosła w przestwór coraz dalej, coraz wyżej. Pęd powietrza zerwał mu czapkę z głowy, dookoła słyszał pohukiwania i chichoty czarownic, które zewsząd leciały jak i on na Łysą Górę.
Wicher szumiał, noc była ciemna, tylko od C7asu do czasu rozżarzał się między chmurami cienki, srebrny sierp księżyca, jakby para diabelskich rogów.
Wreszcie kleryk przeleciał nad lesistymi zboczami i znalazł się na szczycie Łysej Góry.
Chmury rozsunęły się nieco, zrobiło się trochę widniej i kleryk zobaczył pośród skalnego rumowiska obszerną polanę.
Na środku polany siedział czarny kozioł z ognistymi ślepiami i przygrywał na piszczałce, a dookoła tańczyły diabły z wiedźmami.
Jedna z czarownic podbiegła do kleryka, chwyciła go za ręce i pociągnęła w krąg tańcujących. Szalona to była zabawa!
Dookoła polany rozstawiono na skalnych stołach najróżniejsze pieczenie, bigosy, kołacze, cukry i wina. Każdy raczył się nimi do woli.
Od czasu do czasu czarny kozioł na chwilę przerywał granie i rzucał w tłum garściami złote monety, które chciwie rozchwytywano.
Kleryk tańczył, jadł i pił, chociaż sumienie kąsało go chwilami i jakiś głos ostrzegał: "rzuć to, uciekaj..." Chciał zobaczyć, jak skończy się zabawa.
Zaszedł księżyc, niebo pobladło, gwiazdy gasły jedna po drugiej - zbliżał się świt. Granie piszczałki urwało się nagle.
Zabrzmiało potężne beczenie czarnego kozła i wszyscy rzucili się ku środkowi polany, żeby pokłonić się przed nim i ucałować jego kopyto.
Teraz dopiero kleryk otrzeźwiał. "Co ja robię?", pomyślał ze zgrozą. "Miałbym oddać cześć diabelskiemu księciu? Boże, zmiłuj się i ratuj!"
Zamiast cisnąć się z innymi do czarnego kozła, kleryk skoczył w przeciwną stronę. Chciał dosiąść co prędzej czarodziejskiej kociuby i uciec.
Ale daremnie szukał jej obok głazu, przy którym ją zostawił - kociuba znikła. Czy zabrał ją ktoś przez pomyłkę, czy chciano mu wyrządzić złośliwego figla - nie wiadomo.
Opustoszał już szczyt Łysej Góry, zaczęło się rozwidniać, a tymczasem kleryka chwyciły mdłości. Zdawało mu się przedtem, że jadł smakołyki, a teraz zwracał ustami żywe ropuchy, żaby, glisty i inne obrzydliwości.
Sięgnął do kieszeni po złote monety diabelskie, które tam przedtem wsypał - ale w kieszeni znalazł tylko połamane kozie rogi i kopytka...
Usiadł na kamieniu i zapłakał.
Wtem rozległ się turkot i zajechał powóz zaprzężony w czwórkę karych koni. Ogień buchał im z nozdrzy, a oczy żarzyły się jak płonące węgle. Na koźle siedział czart i trzaskał z bicza.
- Siadaj! - zawołał na kleryka. - Mój pan kazał odwieźć cię do domu. Ale pamiętaj, żebyś się nie wychylał, pojedziemy szybko.
Masz tu czerwoną czapeczkę, włóż ją na głowę, to cię nikt nie będzie widział.
Kleryk się zawahał. Ale co miał robić? Pieszo musiałby iść kilka dni i wszystko by się wydało. Włożył czapkę niewidkę, wsiadł do powozu i kazał wieźć się do Kielc. Czart trzasnął z bata i konie poderwały się do biegu.
Hej, ależ gnały diabelskie rumaki! Powóz odbijał się od ziemi jak piłka, przeskakując skały i lasy. Upłynęło zaledwie kilka chwil, gdy kleryk ujrzał już pod sobą rodzinne miasto.
Jakież było jednak jego przerażenie, kiedy zamiast opuścić się ku ziemi - diabelski powóz wzbił się jeszcze wyżej, a bies na koźle trzasnął z bata nad karkami diabelskich rumaków.
- Stój! - krzyknął kleryk. - Dokąd mnie wieziesz?
- Do piekła - wrzasnął diabeł i roześmiał się szyderczo.
Gnali dalej, aż grzmot toczył się po niebie.
- Matko Boska Częstochowska, ratuj mnie od zguby! - zawołał kleryk przerażony.
Postanowił wyskoczyć, choćby na złamanie karku. Zrzucił diabelską czapkę niewidkę, wychylił się i wypadł z powozu, który z hukiem i brzękiem potoczył się dalej między chmurami.
Kleryk spadał, spadał... wreszcie upadł na ziemię i otoczyły go ciemności.
Po chwili oprzytomniał, ale nadal nic nie widział. Zaczął macać dookoła: z jednej strony był mur, z drugiej stała beczka, a przy niej worki.
Sięgnął do worka i znalazł w nim migdały. W drugim worku namacał rodzynki. Kleryk był strasznie głodny, więc z radością posilił się trochę.
Wtem doleciały go skądś ludzkie głosy. Usłyszał zgrzyt zawiasów, do lochu wpadła smuga światła. Ktoś nadchodził.
Kleryk wyjrzał ostrożnie zza beczki. Zobaczył dwóch księży, a z nimi starszego mężczyznę z obfitym brzuchem i z pękiem kluczy w jednej ręce, a zapaloną latarnią w drugiej. Tłumaczył on coś żywo księżom w nie znanym klerykowi języku.
Dopiero w tej chwili kleryk spostrzegł, że jest zupełnie nagi, widocznie podczas diabelskiej jazdy i upadku pęd powietrza zdarł z niego ubranie. Co robić, jakże teraz się odezwać ? Ludzie wezmą go za wariata lub złodzieja.
Ale nie miał innego wyjścia. Niezadługo ci trzej opuszczą loch i zaryglują drzwi z powrotem.
Nie wysuwając się spoza beczki kleryk wyciągnął rękę, chwycił bliżej stojącego księdza za rękaw sutanny i zawołał rozpaczliwym głosem:
- Reverendissime!
Ksiądz obejrzał się zdumiony. Kleryk zaczął tłumaczyć po łacinie, że wskutek fatalnej przygody znalazł się w tym lochu i błaga o jakąkolwiek odzież i o pomoc, zęby wrócić do Kielc, do seminarium.
- Kielce? - zdziwił się ksiądz. - Nie słyszałem o takim mieście. Gdzie to jest ?
Kiedy kleryk mu wyjaśnił, ksiądz ogromnie się zdziwił. Okazało się, ze kleryk spadł aż we Francji i znajduje się w piwnicy jakiegoś kupca. Na szczęście księża zeszli do niej po wino mszalne, inaczej nie wiadomo, ile czasu nieszczęśnik byłby uwięziony w lochu.
Kupiec nie umiał po łacinie, więc nie rozumiał, o czym księża rozmawiają z tajemniczym mężczyzną ukrytym za beczką.
Kleryk bardzo się z tego cieszył, bo wstyd mu było okropnie.
Młodszy z księży poszedł po ubranie, kupiec też wyszedł z piwnicy.
Kiedy kleryk został sam ze starszym księdzem, upadł mu do kolan i wyspowiadał się szczerze ze wszystkiego, co nabroił. Staruszek pokiwał głową ze zdumienia.
- Sam rozumiesz teraz, mój synu, jak bardzo pobłądziłeś - powiedział. - Gdyby nie miłosierdzie boskie, byłbyś już w piekle. Trzeba cię przyodziać i odesłać do ojczyzny. Dam ci trochę groszy, ale sutanny ci nie dam, tylko świecką odzież. Niech tam twoi przełożeni w Polsce sami orzekną, czy jesteś godzien nosić sutannę i pozostać w seminarium.
Kiedy kleryk powrócił do Kielc, z początku chciano wydalić go z seminarium. Ale okazał tyle skruchy i tak gorąco obiecywał poprawę, ze mu przebaczono i skończyło się na pokucie.
Kiedy po kilku latach ten kleryk został księdzem, opowiedział podczas kazania swoim parafianom, jak to będąc jeszcze lekkomyślnym młodzieniaszkiem wyruszył przez ciekawość na Łysą Górę i jak się ta wyprawa skończyła.
- Z tego widzicie - przestrzegał ich - że skoro człowiek da diabłu dobrowolnie choćby jeden palec, ten zaraz chwyci całego człowieka, z ciałem i z duszą.
Młody ksiądz odkupił ogrodnikowi nowe ubranie i przeprosił go, jak umiał.
A czarownica nie pokazała się już w tej okolicy - nie wiadomo, co się z nią stało. Może czart ze złości zabrał ją do piekła zamiast kleryka?
WALECZNY OSIOŁ
Znudziło się osłu nosić ciężary na grzbiecie. Mówi raz do wielbłąda:
- Wszystko, czego ludzie nie chcą sami nosić, to ładują
na nas. Dosyć tego. Cały grzbiet mam poodgniatany i poraniony. Ucieknijmy i żyjmy na swobodzie. *
Pomilczał wielbłąd, podumał, wreszcie powiada:
- Nasz gospodarz jest niedobry, to prawda. Karmi nas licho, a pracować każe za trzech. Nic bym nie miał przeciwko temu, żeby uciec, ale jak to zrobić?
Osioł miał już gotową odpowiedź:
- Obmyśliłem wszystko, niech cię o to głowa nie boli. Słyszałem, jak gospodarz mówił do żony, że jutro każe nam nieść do miasta worki z solą. Idźmy z początku spokojnie i posłusznie. Dopiero kiedy dojdziemy do przełęczy, upadnijmy na drogę i udajmy, że nam zabrakło sił, żeby iść dalej. Gospodarz będzie na nas krzyczeć, będzie nas okładać kijem, ale to nic. Nie ruszajmy się z miejsca. Wytłucze nas, a potem się zmęczy i wróci do domu, żeby sprowadzić pomoc. My tymczasem uciekniemy i tyle nas będzie widział.
Spodobał się ten pomysł wielbłądowi.
- Wyborny sposób! Spryciarz z ciebie, jakich mało. Zgadzam
się, zróbmy tak, a będziemy nareszcie wolni.
Doczekali się ranka. Gospodarz objuczył ich workami z solą i poprowadził do miasta.
Z początku szli jak zwykle: wielbłąd przodem, osioł*za nim, a na ostatku gospodarz z kijem.
Kiedy doszli wszyscy do przełęczy, osioł i wielbłąd położyły się na drodze i udały, że nie mogą utrzymać się na nogach, tak osłabły.
Gospodarz zaczął łajać je i wykrzykiwać:
- Ach, wy leniuchy! Leżyboki zatracone! Wstawajcie mi zaraz, darmozjady, bo wam żebra poprzetrącam!
Ale zwierzęta leżą, jakby nie słyszały. Żadne nawet ogonem nie ruszy.
Gospodarz rozzłościł się i zaczął grzmocić kijem wielbłąda. Uderzył go trzydzieści dziewięć razy i nic, ale kiedy zamachnął się po raz czterdziesty, wielbłąd nie wytrzymał, ryknął i zerwał się na nogi.
A gospodarz na to:
- Zrozumiałeś nareszcie? Szkoda, że nie od razu!
I z kolei wziął się do osła.
Uderzył go trzydzieści razy, czterdzieści razy - osioł nawet nie stęknął. Uderzył pięćdziesiąt razy - osioł nawet nie drgnął.
Uderzył sześćdziesiąt razy - osioł jak leżał, tak leży.
Widzi gospodarz: coś niedobrze. Osioł chyba naprawdę zachorował. Kto wie, czy nie zdechnie. Byłaby to wielka strata.
Zdjął ładunek z osła, nałożył go na wielbłąda i ruszył w dalszą drogę.
Wielbłąd ledwo idzie. Stęka i myśli: ,,ach, ty ośle przeklęty, przez ciebie mnie obili, przez ciebie dźwigam podwójny ciężar!"
Tymczasem osioł poczekał, aż gospodarz z wielbłądem znikli po drugiej stronie przełęczy - i w nogi.
Biegł trzy dni i trzy noce, przebiegł przez trzy góry i trzy doliny. Nareszcie dobiegł do Wielkiej Łąki i do Bystrej Rzeki.
Bardzo mu się tam spodobało i postanowił zamieszkać w tamtych stronach.
Ale nad Wielką Łąką panował już od dawna tygrys.
Pewnego dnia tygrys postanowił obejść całe swoje królestwo i sprawdzić, czy nie zakradły się jakie nieporządki.
Wyruszył skoro świt, a w południe natknął się na osła.
Spaceruje sobie osioł po łące, ogania się od much i zajada trawę.
,,Co to za zwierz", myśli tygrys. "Jak żyję takiego nie widziałem".
Osioł spojrzał na tygrysa i zdrętwiał z przerażenia.
"No, teraz przyszła po mnie śmierć", pomyślał. "Co mam robić? Ten potwór pożre mnie tak czy tak, więc niech zobaczy chociaż, że jestem waleczny".
Podniósł ogon, zamachał uszami, rozdziawił pysk i jak nie ryknie ze wszystkich sił!
Tygrysowi pociemniało w oczach.
Rzucił się w tył i uciekł. Bał się nawet obejrzeć za siebie.
Spotkał wilka.
- Czegoś się tak przestraszył, nasz panie i władco? - pyta wilk.
- Przestraszyłem się okropnego zwierza, co chodzi po mojej łące. Drugiego takiego potwora nie ma na świecie. Zamiast uszu ma skrzydła i wciąż nimi macha. Paszczę ma szerszą niz głowę. A ryczy tak straszliwie, że ziemia drży i słońce przygasa.
- Czekaj no, królu, czy to czasem nie osioł? - zastanowił się wilk. - Jeżeli to osioł, damy sobie z nim radę. Złapiemy go jutro na arkan i zjemy go na śniadanie, zobaczysz.
Na drugi dzień rano wilk przyniósł arkan. Jeden koniec uwiązał dookoła szyi tygrysowi, a drugi sobie i ruszyli w stronę Wielkiej Łąki.
Idzie wilk przodem, a tygrys za nim. Boi się i ociąga.
Osioł zobaczył ich z daleka i myśli: "Ojojoj! Wilk mnie zna i dobrze wie, że nie mam czym się bronić. Kiedy i tak zostanę zjedzony, niech chociaż umrę odważnie".
Podniósł ogon, otworzył paszczę jak najszerzej i ryknął.
Tygrys przeraził się i zawołał:
- Stójże, stój, wilku, stój, przyjacielu, stój! Czego mnie wleczesz na zatracenie?
Rzucił się w bok z całej siły, pociągnął za sznur i pętla zadusiła wilka.
Tygrys przegryzł sznur i ledwo żywy dowlókł się do jamy.
Tymczasem przyleciała sroka. Zaczęła wypytywać tygrysa, co się stało.
Wachluje się ogonkiem, łopocze skrzydłami, skrzeczy i plotkuje :
- Poczekaj, królu, ja wszystkich znam, powiem ci, kto to był. Polecę na Wielką Łąkę i przekonam się. Dowiem się szczegółowo co i jak, a potem wrócę i zaraz opowiem ci wszystko.
Poleciała.
Osioł zobaczył ją z daleka. Położył się na ziemi, wyciągnął nogi i leży bez ruchu.
Sroka spojrzała i oczom nie wierzy: potwór nie żyje!
- He, he, he, widzicie go! Taki był straszny, a teraz co mi zrobi? - skrzeczy sroka.
Spaceruje sobie po ośle od łba do ogona i z powrotem od ogona aż do łba. Puszy się i myśli: "Co by to takiego opowiedzieć tygrysowi, żeby uwierzył, że to ja zwyciężyłam tego smoka i zabiłam go? Zdobyłabym sławę, a tygrys by mnie wynagrodził".
Wtem zauważyła na ziemi obok osła jakiegoś robaczka. Chciała go dziobnąć i zjeść, wycelowała w niego, ale nie trafiła i dziobnęła osła w tylną nogę.
Wtedy potwór ożył nagle, ścisnął głowę sroki między kolanami i jak nie zacznie trzepać srokę ogonem! Wy chłostał ją jak się patrzy, a potem wierzgnął i odrzucił ją aż na drugi koniec łąki.
Leżała tam zadyszana, leżała, wreszcie oprzytomniała trochę i odleciała boczkiem, ostrożnie, skrzecząc cicho i pojękując.
- Coś ty taka podskubana i przerażona ? - zapytał tygrys. - Opowiedz, co ci się stało.
- Och, panie mój, nie ma czasu na opowiastki! Uciekajmy stąd, uciekajmy, pókiśmy żywi oboje. To ten zwierz przeklęty tak mnie urządził.
Tygrys przestraszył się jeszcze bardziej. Porzucił swoje królestwo i uciekł na dobre.
A waleczny osioł żyje do dziś na Wielkiej Łące i doskonale mu się powodzi.
CZTERY SZKLANE PACIORKI
W mieście Balch, w dalekiej Persji, gdzie książęta mieli białe marmurowe pałace w różanych ogrodach, handlarze - bogate bazary, a biedota - nędzne lepianki, żyli czterej przyjaciele.
Byli to kupcy. Wszystkim czterem z początku powodziło się dobrze. Potem wszystkim czterem jednocześnie zaczęło się powodzić źle i coraz gorzej. Nie mieli czym zapłacić za towary, które pobrali dla swoich sklepów. Wierzyciele zagrozili im, że zabiorą wszystko, jeżeli kupcy nie popłacą długów.
Czterej przyjaciele poszli po radę w góry, do mądrego starca. Ten starzec pomógł już niejednemu, znał różne tajemne i czarodziejskie sprawy.
Mędrzec wysłuchał ich spokojnie. Potem wziął szkatułkę z onyksu - takiego drogiego kamienia - otworzył ją i coś wysypał z niej sobie do ręki. Wyciągnął rękę ku czterem przyjaciołom i zobaczyli cztery szklane paciorki: czerwony, biały, żółty i niebieski.
Mędrzec powiedział:
- Weźcie sobie te kuleczki. Każdy z was niech położy jedną na fałdach swojego turbanu. (Turbany to zawoje, które Persowie noszą na głowach). Pójdźcie w świat i uważajcie, gdzie te kulki spadną. Niech każdy kopie tam, gdzie upadł jego paciorek, a znajdzie to, co mu los przeznaczył. Później możecie się z sobą zamienić albo dzielić się z innymi, jeżeli zechcecie.
Przyjaciele wyciągnęli ręce po paciorki. Hasyn wziął czerwony, Dahik biały, Gazyl żółty, a Gadib niebieski. Podziękowali starcowi za dary i poszli.
Co prawda oczekiwali innej pomocy, a nie tylko czterech szklanych paciorków, z których nie wiadomo, czy będzie jakaś korzyść. Jednak posłuchali rady mędrca. Wrócili do Balch po łopaty, każdy położył swój paciorek na turbanie i wyruszyli w drogę.
Najpierw spadł czerwony paciorek Hasyna. Zaczęli zaraz kopać w tym miejscu i znaleźli bogatą żyłę rudy miedzianej.
Ucieszony Hasyn zawołał:
- Zostańcie ze mną, bracia! Podzielmy się uczciwie, a nie będziecie potrzebowali nigdzie dalej chodzić. Nie wiadomo, czy znaleźlibyście coś lepszego, a tej miedzi jest dość dla nas czterech.
Ale tamci woleli się przekonać, co też dla nich los przygotował, więc pożegnali Hasyna i poszli w dalszą drogę. Szli przed siebie na chybił trafił, przez pola, zarośla i lasy.
Wtem biały paciorek Dahika spadł mu z turbanu. Potoczył się wesoło ścieżyną w dół wąwozu i jak biała myszka wskoczył do głębokiego jaru.
Przyjaciele zeszli mozolnie zakosami, odnaleźli paciorek na dnie wąwozu i zaczęli kopać w kamienistej ziemi.
Opłacił im się ten trud, bo znaleźli żyłę srebra.
Uradowany Dahik otarł pot z czoła i powiedział:
- No, bracia, chyba zgodzicie się zostać ze mną. Przerwijcie tę nudną wędrówkę. Jest tu tyle bogactw, że będzie aż nadto dla nas trzech. Wytopimy srebro, a ze srebrnych sztab można będzie wybić srebrne pieniążki i za nie kupimy, 'czego dusza zapragnie.
Ale Gazyl i Gadib chcieli zobaczyć, co dla nich los przeznaczył, więc powędrowali dalej. Szli i szli, aż wreszcie Gazyl potknął się o korzeń na brzegu jakiejś rzeki i upadł jak długi. Najpierw schwycił się ręką za stłuczony nos, ale zaraz potem sięgnął po swój żółty paciorek, który leżał przed nim na piasku. Gazyl nie wstał jednak, tylko zaczął w piasku grzebać.
Gadib był niecierpliwy, drażniło go to, że Gazyl leży i leży, więc krzyknął:
- Wstawaj, co ty tam robisz? Kto wie, jaka jeszcze długa droga przed nami, a ty się wylegujesz.
Gazyl nie przejął się rozdrażnieniem przyjaciela. Grzebał w piasku, jak by go tam coś bardzo zaciekawiło. Gadib do reszty stracił cierpliwość, więc chciał mu życzyć czegoś brzydkiego i zaczął:
- A niech cię zaraz...
Ale Gazyl przerwał mu spokojnie:
- Czekaj, bracie, coś tu znalazłem. Myślę, że nie potrzebujesz już iść nigdzie dalej. Patrz, co mam w garści.
Gadib przyskoczył chciwie do niego, ukląkł i począł grzebać czubkiem palca w dłoni przyjaciela. Po chwili zakrzyknął:
- Ależ ty tu masz ziarnka złota!
Zaczął obu rękami nagarniać piasek rzeczny, przerzucał go i oglądał. Nie było wątpliwości. Rzeka niosła na swoim dnie złoty piasek, czasem spore złote ziarnka. Wystarczyło rzeczny piasek przesiewać, by mieć czyste złoto.
Gazyl powiedział:
- Mam nadzieję, że zostaniesz ze mną i podzielimy się tym, co znajdziemy. Będzie mi nawet raźniej z tobą w tym pustkowiu.
Co ja bym zresztą zrobił sam jeden z tym złotem? Nie żałuję ci go, ty byś mi go też pewno nie żałował, gdyby było twoje. Zostań, co mógłbyś znaleźć dalej lepszego niż złoto?
Ale Gadib był chciwy. "Czerwony paciorek dał miedź, biały - srebro, żółty - złoto", pomyślał. ,,Czemu by niebieski nie miał mi dać kopalni szafirów? Szafiry są jeszcze droższe niż złoto".
- Do widzenia, Gazylu - powiedział. - Niech ci się dobrze powodzi, ale ja wolę nie tracić czasu i pójść dalej.
I oddalił się szybkim krokiem. Gazyl pobiegł za nim:
- Bracie, będziesz tego żałował, wróć się! - wołał.
Ale tamten nie zawrócił. Upór i chciwość nie dawały mu spokoju. Szedł dalej i dalej.
Okolica stawała się coraz dziksza, nie było widać żadnych dróg ani nawet ścieżek. Gadib szedł nad coraz głębszymi przepaściami, z obu stron piętrzyły się poszarpane skały.
Od chwili, gdy opuścił Gazyla, przez trzy dni posuwał się naprzód z coraz większym trudem.
Wreszcie niebieski paciorek spadł mu z turbanu. Stało się to na dnie głębokiego skalnego wąwozu, o zmroku, więc niewiele było widać.
Zaczął gorączkowo kopać w tym miejscu. Z początku trudził się daremnie, wreszcie trafił na warstwę czegoś bardzo twardego. "To z pewnością szafiry", pomyślał uradowany.
Odbił kawałek łopatą i sapiąc z przejęcia i pośpiechu wydrapał się po skałach w górę, żeby obejrzeć ułamek w świetle zachodzącego słońca. Przekonał się, że to ruda żelazna.
Rozgniewał się okropnie i zaczął krzyczeć z rozpaczą, jak gdyby przyjaciele mogli go usłyszeć:
- Co, chcecie mnie wykwitować zwyczajnym, tanim żelazem? Nie zgadzam się na to, nie taka była nasza umowa!
Wyzłościł się, wykrzyczał, wreszcie postanowił wrócić do Gazyla i razem z nim wybierać złote ziarnka z rzecznego piasku. Ale chociaż szukał przyjaciela przez wiele dni, nie znalazł go.
Zrozpaczony i zły wrócił do Balchu. Nie spodziewał się tam zastać przyjaciół, bo tymczasem wierzyciele zabrali im wszystko za długi, więc kupcy nie mieli po co wracać. Ale Gadib chciał pójść stamtąd jeszcze raz do starca w góry i poprosić go, żeby mu podarował coś lepszego.
Okazało się, że mędrzec tymczasem umarł.
Gadib ochłonął i pomyślał sobie: "Postąpiłem głupio. Przecież żelazo jest potrzebniejsze niż srebro i złoto, chociaż nie takie drogie. Każdy chętnie kupiłby je ode mnie. Gdybym się zabrał do roboty w kopalni, którą mi los przeznaczył, i ja miałbym z czego żyć, i dla ludzi byłby pożytek".
Wrócił więc i szukał swojej kopalni. Szukał, szukał - ale nie znalazł.
I tak się stało, że chociaż los obdarował wszystkich czterech przyjaciół, tylko trzej umieli z darów skorzystać, a chciwy i niecierpliwy Gadib został żebrakiem.
LILIA WODNA
W małej chatce, w głębi puszczy, mieszkała czarownica. Porwała trzy małe dziewczynki i wychowała je, zęby jej przędły złote nici, które zamykała w komorze na trzy kłódki.
Co jakiś czas czarownica leciała gdzieś w świat po złotą przędzę, a dziewczętom mówiła przed odlotem:
- Pamiętajcie, żebyście się nie ważyły rozmawiać z żadnym mężczyzną! Jak nie posłuchacie, to złota przędza utraci swój blask, a ja będę zaraz wiedziała, co się stało.
Pewnego razu królewicz wyruszył na łowy i zgubił się w puszczy. Towarzysze szukali go na próżno. Królewicz trafił do chatki trzech sióstr, które pracowały przy kołowrotkach przed progiem. Czarownicy nie było w domu, poleciała właśnie po złotą przędzę.
Kiedy dziewczęta zobaczyły pięknego jeźdźca, dwie schowały się zaraz do chaty. Ale trzecia, najmłodsza, została przed domem i patrzyła.
Królewicz zeskoczył z konia. Podszedł do dziewczyny i zaczęli rozmawiać. Starsze wolały na nią, ale ona nie chciała ukryć się z nimi w chacie. Królewicz zanadto jej się podobał.
Wyniosła mu przed dom jedzenie, potem usiedli razem na trawie pod drzewem.
Tymczasem towarzysze królewicza wrócili na zamek i opowiedzieli, co się stało. Król wysłał oddział konnicy i oddział piechoty, żeby żołnierze przeszukali całą puszczę.
Znaleźli królewicza dopiero na trzeci dzień.
Z żalem rozstał się z prządką. Kiedy wracał do zamku, znaczył po drodze mieczem drzewa, żeby móc odnaleźć drogę.
Młoda prządka popłakała trochę, powzdychała i wróciła do kołowrotka. Wtem spostrzegła z przerażeniem, że błyszcząca, złota przędza zrobiła się szara i matowa.
Po chwili z szumem i gwizdem wróciła czarownica, lecąc nad drzewami. Domyśliła się od razu, co się stało. Zamknęła najmłodszą prządkę wraz z kołowrotkiem w małej komórce i powiedziała :
- Nigdy cię już stąd nie wypuszczę! Zanim polecę po przędzę, założę tu trzy kłódki. Będziesz zwijała nici, które uprzędą twoje siostry. Sama nie możesz już prząść, bo byś mi zepsuła złotą przędzę.
Czarownica pokręciła się po chacie, porozdawała robotę i znów odleciała. Kazała starszym siostrom, żeby podawały najmłodszej jedzenie przez okienko.
Biedaczka płakała przez całą noc.
O świcie na jej okienku usiadł kruk. Czarownica dawno nauczyła swoje wychowanki mowy zwierząt i ptaków, więc dziewczyna mogła z krukiem porozmawiać. Nie czuła się już taka samotna.
- Kruku, najmędrszy z wszystkich ptaków, pofruń na zamek królewski - poprosiła. - Opowiedz królewiczowi o moim nieszczęściu.
Kruk rozwinął czarne skrzydła i pofrunął.
Usiadł na oknie komnaty królewicza i krakał, krakał - ale cóż, królewicz nie rozumiał jego mowy.
Na szczęście po ogrodzie przechadzał się syn wiatrowego czarodzieja. Bo różni bywają czarodzieje. Jednym najbardziej pomocny jest ogień, innym służy woda czy moce podziemne, albo tajemne zioła, albo zwierzęta. Czarodziej wiatrowy ma na swe usługi wszystkie wiatry świata i to, co unosi się w powietrzu. Toteż nikt lepiej od niego nie rozumie mowy ptaków i fruwających owadów.
Syn wiatrowego czarodzieja nie był taki uczony jak jego ojciec, ale zrozumiał krakanie kruka i powtórzył wszystko wiernie królewiczowi. Królewicz zawołał:
- Przyjacielu, poproś kruka, żeby natychmiast poleciał z powrotem do chatki w puszczy! Niech powie uwięzionej prządce, że za dziewięć dni przyjadę po nią w nocy i uwolnię ją.
Kruk zaraz wykonał polecenie. Prządka czekała przez dziewięć dni coraz bardziej stęskniona i trwożna. Bała się, żeby czarownica nie zrobiła krzywdy królewiczowi, a jej nie przeszkodziła w ucieczce.
Dziewiątego wieczora czarownica założyła trzy kłódki na drzwi izdebki i uleciała.
W nocy rozległ się tętent koni. To królewicz przybył na czele zbrojnego oddziału. Uderzeniem miecza rozbił wszystkie trzy kłódki. Uwolnił prządkę, posadził ją na siodle przed sobą i pocwałowali w las.
Księżyc świecił tak jasno, że widać było nacięcia na pniach. A później nastał świt.
Czemuż, szczęśliwi, nie nasłuchiwali wtedy, co ptaki po drodze szczebioczą? Ostrzegały ich ćwierkaniem, gwizdem i śpiewem, ale oni tak się cieszyli ze spotkania, że na nic innego nie zwracali uwagi. A byliby może uniknęli nieszczęścia.
Już o północy bowiem czarownica wróciła do swej chatki. Kiedy spostrzegła rozbite kłódki i pustą izdebkę, wpadła w straszliwą złość. Pozbierała dziewięć rozmaitych zaczarowanych cieni nocnych, posypała je szczyptą soli, którą przedtem zamówiła, zawinęła to wszystko w kosmatą szmatę i cisnęła ten kłębek na skrzydła wiatru, mamrocząc zaklęcia:
- Matko wichrów, roześlij synów w cztery strony świata! Niech lecą górą, doliną za nieposłuszną dziewczyną, a gdy ją który dogoni, niech ją ziemia czy woda pochłonie!
Matka wichrów posłała wiatr północny. Ten dogonił królewicza i prządkę pośrodku spienionej rzeki, na wąskim moście. Cisnął w nich zaklętym kłębkiem. Koń stanął dęba, a prządka w jednej chwili zsunęła się z siodła i spadła do rzeki. Zniknęła w odmęcie, zanim królewicz zdążył ją pochwycić.
Zakrzyknął zrozpaczony:
- Kiedy ona nie żyje, to i ja żyć nie chcę!
Chciał rzucić się za nią do rzeki, na szczęście jego towarzysze pochwycili go i przytrzymali. Chociaż się opierał, odwieźli go na zamek i oddali królowi, jego ojcu.
Od tego dnia głęboki smutek zapanował na dworze królewskim. Królewicz zachorował, co dzień było z nim gorzej. Nikt z lekarzy nie umiał powiedzieć, co to za choroba, ani wynaleźć skutecznego leku.
Król zwołał wszystkich wróżów, znachorów i czarodziejów z całego kraju. Ale i ci nie odgadli choroby. Wreszcie syn wiatrowego czarodzieja dał taką radę:
- Trzeba posłać do Finlandii, o królu. Tam jest czarodziej potężniejszy niż wszyscy tutejsi razem. Jeżeli i on nie wyleczy królewicza, to już widać nie ma na świecie sposobu na tę chorobę.
Król wysłał zaraz gońca do Finlandii i czarodziej nad czarodzieje przyleciał natychmiast.
- Królu panie - powiedział - to wiatr nawiał tę niemoc na twego syna i on jeden odjąć ją może. Królewicz choruje ze zmartwienia i z tęsknoty za swą ukochaną. Nie zamykaj go, królu, w komnatach. Niech wychodzi na powietrze, żeby wiatr zwiał z niego smutek.
Król posłuchał mądrej rady. Królewicz powoli wrócił do zdrowia, a wtedy zwierzył się ojcu ze wszystkiego.
- Zapomnij o tamtej dziewczynie, synu - radził król - i poszukaj sobie innej narzeczonej. Szkoda twojej miłej i rozumiem twe zmartwienie, ale umarłej nie wskrzesisz.
Królewicz powiedział, że nigdy nie pokocha żadnej innej.
Tymczasem minął rok. Gdy królewicz odzyskał dawne siły, dosiadł konia. Coś go ciągnęło na znajomą drogę.
Przy moście, z którego spadła jego ukochana, taka żałość go ogarnęła, że łzy popłynęły mu z oczu.
Wtem doleciał go cichy, tęskny śpiew. Była to pieśń bez słów, ale zdawało mu się, że poznaje głos swojej prządki i serce zabiło mu gwałtownie.
Słyszał ten śpiew tuż przy sobie, a jednak nigdzie nie dostrzegał śpiewaczki. Tylko biała lilia unosiła się na fali pośród szerokich, błyszczących liści.
"Co to jest? Skąd płynie ten śpiew?", zastanawiał się królewicz. Wtem przypomniał sobie leśne prządki. Może one coś wiedzą i rozwiążą zagadkę?
Pojechał w głąb puszczy i odnalazł dwie starsze siostry swojej miłej przy źródle, z którego czerpały wodę. Opowiedział im, co mu się zdarzyło przez cały ostatni rok i o dziwnym śpiewie przy moście.
- Ta lilia to z pewnością nasza kochana, najmłodsza siostrzyczka! - zawołały. - Widać nie utonęła, wiatr ulitował się nad nią i zaklętemu kłębkowi udało się zamienić ją w wodną lilię. Czarownica zaklinała matkę wiatrów, to ich sprawka. Trzeba poradzić się ptaków i pilnie słuchać ich głosów.
- Ale ja ptaków nie rozumiem - martwił się królewicz.
- Nauczymy cię - powiedziały prządki.
Nawarzyły ziół według czarnoksięskiego przepisu i dały ten napar królewiczowi. Potem kazały mu zaraz odjechać, bo lada chwila mogła wrócić czarownica. Kiedy się z nim żegnały, prosiły go ze łzami w oczach, żeby o nich nie zapomniał i starał się je uwolnić.
Jadąc przez puszczę królewicz usłyszał, jak drozd mówił do sroki:
- Jacy ludzie są niemądrzy! Królewicz wcale się nie domyślił, że wodna lilia to jego narzeczona.
A sroka na to zaskrzeczała:
- Jakby się poradził starego czarodzieja z Finlandii, to ten by znalazł sposób, żeby ją odczarować.
Królewicz pojechał dalej. Wtem nad jego głową jedna jaskółka pisnęła do drugiej:
- Śpiesz się, przecież lecimy aż do Finlandii, a to daleko. Zbudujemy sobie tam śliczne, bezpieczne gniazdko na grobli pomiędzy dwoma jeziorami.
- Jaskółeczki miłe - zakrzyknął królewicz w ich języku - zapytajcie starego czarownika finlandzkiego, co mam zrobić, żeby moja narzeczona odzyskała postać człowieczą. Zła czarownica zamieniła ją w lilię wodną. Chciałbym tez wiedzieć, jak uwolnić jej siostry spod władzy tej czarownicy.
Jaskółeczki mu przyrzekły zapytać o to finlandzkiego czarodzieja i odfrunęły.
Mijał dzień za dniem, a wiadomość nie przychodziła. Królewicz martwił się i myślał, że może jaskółki zapomniały o swej obietnicy.
Wtem, gdy przechadzał się smutny po ogrodzie zamkowym, spuścił się orzeł spod obłoków i zawołał:
- Królewiczu, pozdrawia cię stary czarodziej z Finlandii! Przesyła ci taką radę. Jedź sam jeden nad rzekę, zeskocz z konia przy moście i natrzyj sobie całe ciało rzecznym iłem, a potem śmiało skocz na dno. Zamienisz się w raka. Wtedy staraj się uwolnić wodną lilię, niech ją woda całą obmyje. Zobaczysz jesion rosnący nad rzeką. Jeżeli potrafisz dopłynąć do niego razem z lilią, jesion was wyzwoli. Jeżeli nie potrafisz, to zostaniesz na zawsze rakiem, a ona wodną lilią.
Królewicz natychmiast kazał osiodłać konia i pojechał nad rzekę sam jeden. Wysmarował się iłem i skoczył do wody. Ciało jego skurczyło się nagle i pokryła je skorupa, ręce zamieniły się w kleszcze.
Serce zadrżało w królewiczu, gdy poczuł tę straszną przemianę. Ale nie stracił ducha. Uchwycił w swe ostre kleszcze łodygę wodnej lilii i poty ją piłował i miażdżył, aż lilię zerwał.
Wodna lilia stuliła kielich, a on wlókł ją z wielkim trudem płynąc wzdłuż brzegu, bo jeszcze nie nauczył się być rakiem.
Już, już zdawało mu się, że utoną oboje, gdy dostrzegł nad sobą gałęzie jesionu. Udało mu się wydostać na brzeg. Złożył wodną lilię w cieniu drzewa, a ono zaszumiało:
- Z raka młodzieniec, z lilii dziewczyna, niechaj nowe życie im się rozpoczyna!
W jednej chwili rak i wodna lilia zamienili się w ludzi. Wierny koń czekał na nich przy moście i jeszcze tego samego dnia zaniósł ich na zamek.
Król zarządził przygotowania do hucznego wesela, radość zapanowała w całym państwie.
Nazajutrz rano orzeł zastukał do okna komnaty królewicza i zawołał:
- Bierz oddział wojska, królewiczu, i jedź do chaty w puszczy, żeby uwolnić starsze prządki! Takie są słowa czarodzieja z Finlandii. Każe ci on powiedzieć, że zaklął matkę wichrów najpotężniejszym zaklęciem, jakie istnieje pod słońcem, i kazał jej rozesłać swoich synów, żeby porwali czarownicę, kiedy poleci po złotą przędzę, i żeby zanieśli ją na drugi koniec świata. Przez las jedź ostrożnie, bo z nakazu czarownicy dzikie bestie zaczają się na was. Za mostem na rzece złe moce puszczy nie będą już miały władzy.
Królewicz posłuchał czarodzieja z Finlandii, uwolnił szczęśliwie siostry swej narzeczonej i przywiózł obie na zamek.
Jaka radość zapanowała, kiedy spotkały się wszystkie trzy siostry!
Niebawem odbyło się wesele.
Kiedy królewicz i jego ukochana żona byli sami, on nieraz nazywał ją "wodną lilią", a ona go nazywała "rakiem". Żyli długo i szczęśliwie.
Niegodziwa czarownica przepadła gdzieś na końcu świata i nikt już o niej nigdy nie słyszał.
TARNINKA I JANEK GIL
W skalistej, nieurodzajnej Bretanii, w parafii Guirek, nad samym oceanem, żyła kiedyś w dawnych czasach wdowa Ninorch.
Jej ojciec był bogaty. Kiedy umarł, zostawił dzieciom dom, młyn i cegielnię, a także sporo ziemi, konie, krowy, woły i owce, przy tym siano, ziarno, płótno i różne inne zapasy. Ale bracia wdowy wszystko zabrali sobie.
Najstarszy, Perrik, wziął dom, pola i konie, było tych koni dwanaście. Średni, Fanch, zabrał młyn, łąki i krowy, krów też było dwanaście. Najmłodszy, Riwal, wziął cegielnię, dwa tuziny wołów i sto dwadzieścia owiec.
Siostrze nie wydzielili nic dobrego, dali jej tylko pośrodku pastwiska szałas bez drzwi i okien, w którym za życia ich ojca zamykano chore bydło.
Kiedy wdowa ustawiła tam ubogie graty, którymi pogardzili jej bracia, przyszedł średni brat, Fanch, i powiedział:
- Nie zapominam, że jestem twoim bratem i chrześcijaninem, więc lituję się nad tobą. Mam czarną krowę, której ani rusz nie mogę utuczyć, a mleka daje tylko kapkę, tyle co dla noworodka. Możesz sobie wziąć tę krowę, niech ci ją Tarninka pasie.
Tarninka to była córka wdowy. Miała już jedenaście lat, ale była taka bieluśka i delikatna jak kwiatki tarniny, więc wszyscy w okolicy nazywali ją Tarninka.
Odtąd Tarninka wyganiała co dzień krowę na pastwisko. Biedna krowina nie wiele miała trawy do szczypania pomiędzy kamieniami, a lepszej paszy bracia dla niej nie dawali.
Pasąc krowę, Tarninka śpiewała pobożne pieśni i plotła wianki z żarnowca, którego kwiaty złociły się na wydmach nadmorskich.
Kiedyś, gdy zakwitły ciernie, związała z nich krzyżyk. Wetknęła go w ziemię. Wtem nadleciał gil i usiadł na nim. Był taki zabawny, tak coś wesoło ćwierkał i machał skrzydełkami, ze chociaż Tarninka nie mogła go zrozumieć, przyglądała mu się i słuchała.
Zapomniała o wszystkim. Wcale nie zauważyła, że słońce zachodzi.
Wtem spojrzała dokoła. Spostrzegła, że to już wieczór i pobiegła szukać krowy. Szukała po całym szerokim pastwisku, wołała ze wszystkich sił, przegarniała kijkiem krzaki, schodziła do wąwozów i wdrapywała się na skały - wszystko na próżno.
Było już ciemno, kiedy usłyszała w dali głos matki:
- Tarninko, Tarninko!
Pobiegła w stronę domu, a tam niedaleko ich chaty leżała krowa, ale rozszarpana przez wilki...
Tarninka upadła obok krowy na kolana i gorzko zapłakała.
Matka też była bardzo zmartwiona, ale starała się córkę pocieszyć.
- Przestań płakać, Tarninko. Nic juz na to nie poradzimy. Zobaczysz, że Bóg nas nie opuści.
Tarninka poszła za matką do chaty, ale co krok to wzdychała. Co krok nowa łza upadała jej pod nogi. Ze zmaitwienia nie mogła jeść wieczorem. W nocy wciąż się budziła, bo jej się wydawało, ze ich krowa ryczy na pastwisku.
Kiedy tylko na dworze zaczęło szarzeć, Tarninka zerwała się z siennika. W koszuli i lekkiej spódniczce wybiegła boso na pastwisko.
Na tym samym miejscu co wczoraj spotkała znowu tego samego ptaszka. Ptaszek znów coś do niej ćwierkał, a ona nic nie rozumiała.
Drażniło ją to, że nie wie, co gil jej chce powiedzieć i już chciała stamtąd odejść, kiedy dostrzegła w trawie coś błyszczącego, jakby złoty pieniądz. Nastąpiła na to miejsce nogą, ale to nie był pieniądz, tylko złote ziele.
Złote ziele jest bardzo rzadkie. Jeżeli ktoś dotknie go bosą stopą, a ma czyste sumienie, to zrozumie mowę zwierząt i sam będzie umiał mówić ich językiem.
Tarninka od razu zrozumiała ptaszka. Ptaszek ćwierkał tak:
- Jestem Janek Gil. Kiedy Pan Jezus umierał przybity do krzyża, wydłubałem najostrzejszy, najbardziej kłujący kolec z cierniowej korony. W nagrodę za to będę żył do końca świata i wolno mi co rok obdarować jedno biedne dziecko. W tym roku wybrałem ciebie.
Tarninka ucieszyła się bardzo i zawołała:
- Czy to nie bajka, Janku Gilu? Jeżeli to prawda, będę mogła nareszcie mieć srebrny krzyżyk na szyję jak inne dziewczęta, a na nogi chociaż drewniane chodaki, bo kamienie kaleczą mi bose stopy. Powiedz mi, co mam zrobić, żeby to mieć.
- Idź odważnie za mną, gdzie cię zaprowadzę.
Janek Gil pofrunął przodem, a Tarninka poszła za nim. Zaprowadził ją aż na piaszczyste wzgórza nadmorskie, te, co to są naprzeciwko siedmiu wysp. Wtedy zapytał:
- Czy widzisz, co stoi w dole? Tam na piasku nad samym morzem.
- Widzę parę wielkich drewniaków. Ktoś je zrobił wcale ich nie wypalając wewnątrz. I jeszcze widzę laskę z surowego drzewa, którego nikt nożem nie obrobił.
- Włóż na nogi te drewniaki i weź tę laskę do ręki - ćwierknął ptaszek. - Pamiętaj, że masz być odważna. Idź po morzu aż do pierwszej wyspy. Jeżeli stchórzysz, wszystko przepadło. Na wyspie zobaczysz skałę, a na samym szczycie tej skały będzie rosło sitowie takie zielone, jak morze. Narwij tego sitowia i skręć z niego postronek. Kiedy postronek będzie gotowy, uderz laską w skałę. Skała się rozstąpi i wyjdzie z niej Mor-Wioch, morska krowa. Zarzuć jej na szyję postronek z sitowia i przyprowadź ją swojej matce.
Tarninką zrobiła, jak kazał Janek Gil. Wsunęła stopy w drewniaki, wzięła laskę do ręki i odważnie przeszła po falach oceanu do pierwszej wyspy.
Wdrapała się na skałę, ukręciła postronek z sitowia i uderzyła laską o skałę. Skała się rozstąpiła i wyszła z niej krowa Mor-Wioch. Miała spojrzenie łagodne jak wierny pies i sierść błyszczącą jak kret, a jej wymię zwisało aż do ziemi.
Krowa poszła po morzu za Tarninką i dała się zaprowadzić do chaty jej matki.
Wdowa tak się ucieszyła na widok morskiej krowy, że po raz pierwszy od dawna roześmiała się z radości.
Zaraz wzięła skopek, przystawiła stołeczek i zabrała się do dojenia. Ledwo dotknęła wymienia, mleko pociekło jej między palcami jak woda ze źródła.
Ninorch napełniła wszystkie garnki, dzbanki, nawet miednice, faski, dzieże i beczki. Zawołała sąsiadki, żeby sobie nabrały do swoich naczyń mleka dla dzieci, ile zechcą.
Sława krowy Mor-Wioch rozeszła się po całej okolicy. Handlarze chcieli koniecznie ją kupić, ale wdowa jej nie sprzedała.
Wreszcie przyszedł do wdowy Perrik, jej najstarszy brat, i powiedział:
- Jeżeli jesteś dobrą i pobożną kobietą, to nie zapomniałaś, że jestem twoim bratem i że należy mi się od ciebie więcej niż ludziom obcym. Sprzedaj mi Mor-Wioch, a ja ci za nią kupię dziesięć innych krów.
Ale wdowa odpowiedziała:
- Chyba rozumiesz, bracie, że Mor-Wioch jest więcej warta niż wszystkie krowy z naszej okolicy razem. Mogę od niej mieć tyle mleka, masła i sera, że starczy tego na wszystkie targi Bretanii.
- Dobrze mówisz, siostro. Ale za tę krowę jestem gotów oddać ci wszystko, co wziąłem po ojcu: dom, gdzie się urodziłaś, i pola, i konie.
Ninorch się zgodziła. Wiedziała, że krowa Mor-Wioch jest więcej warta, ale kochała dom rodzinny i ziemię, na której wyrosła.
Oddała więc bratu morską krowę, a sama objęła ojcowiznę w posiadanie bretońskim obyczajem. Wzięła grudkę ziemi z pola, napiła się wody ze studni, rozpaliła ogień pod kominem i każdemu koniowi obcięła pędzelek włosia z ogona. Teraz dopiero poczuła, że objęła dziedzictwo po ojcach i że to wszystko należy do niej.
Jej brat Perrik miał jeszcze inne domostwo na wybrzeżu, nowsze, i tam zabrał krowę Mor-Wioch. Kiedy ją wyprowadzał, Tarninka rozpłakała się i nie mogła się pocieszyć aż do wieczora.
O zachodzie poszła do stajni, żeby założyć koniom siano za drabki. Spojrzała na pustą zagrodę morskiej krowy i westchnęła:
- Biedna Mor-Wioch! Czyjej dobrze u wuja? Czy ją jeszcze kiedyś zobaczę?
Wtem usłyszała za sobą ciężkie stąpanie i znajomy głos zaryczał:
- Muuu! Muuu! Wróciłam do was.
Tarninka odwróciła się, patrzy - a tu Mor-Wioch wchodzi spokojnie i powiada:
- Nie mogłam zostać u twego wuja, bo nie wolno mi służyć złym ludziom. On jest skąpy, bezlitosny i innych krzywdzi.
- Kiedy tak, to moja mama będzie musiała oddać mu ten dom i ziemię, i konie - powiedziała Tarninka.
- Nie - odpowiedziała morska krowa. - Twój wuj zabrał to sobie niesprawiedliwie i tyle lat używał wszystkiego. Zamiast oddać twojej matce jej część, zostawił siostrę w nędzy. Dorobił się na niej, a dziedzictwo po ojcach ma należeć teraz do twojej matki.
- No to wuj przyjdzie i odbierze ciebie, Mor-Wioch.
- Nie uda mu się odebrać mnie! Idź, Tarninko, do ogrodu i zerwij trzy listki żelaznego ziela. Jak je przyniesiesz, to ci powiem, co masz z nimi zrobić.
Tarninka poszła do ogrodu i przyniosła trzy listki żelaznego ziela. Morska krowa rozkazała:
- Potrzyj listkami tego ziela mój grzbiet trzy razy od głowy do ogona i powiedz po cichu: "Święty Ronaniuszu z Hibernii!"
Tarninka tak zrobiła, a wtedy morska krowa zamieniła się w pięknego konia i koń zarżał wesoło:
- Teraz niech przyjdzie twój wujaszek! Nie pozna mnie z pewnością. Ale pamiętaj, że nie nazywam się już Mor-Wioch, tylko March-Mor, morski koń.
Tarninka pobiegła do matki i opowiedziała jej, co się stało i co mówiła morska krowa. Ninorch postanowiła, że zaraz na drugi dzień wypróbuje nowego konia i pośle go z owsem na targ do sąsiedniego miasta Tregje.
Wstała skoro świt i zaczęła ładować owies na konia. No i cóż się okazało? Im więcej worków wdowa ładuje, tym bardziej wydłuża się grzbiet konia!
Przekonała się, że on jeden udźwignie więcej ciężaru, niż wszystkie konie z całej parafii razem.
Sława morskiego konia March-Mor rozeszła się tak szeroko, jak przedtem morskiej krowy. Przyszedł do siostry Fanch, jej drugi brat i poprosił, żeby mu go sprzedała.
Ninorch z początku nie chciała się zgodzić, ale kiedy Fanch ofiarował jej za morskiego konia wszystkie swoje krowy, łąki i młyn - ustąpiła. Fanch zabrał March-Mora, a wdowa objęła w posiadanie jego część dziedzictwa w taki sam sposób, jak przedtem dom, pola i konie.
Wieczorem Tarninka usłyszała przed stajnią znajome rżenie. To wrócił March-Mor.
Kazał tak jak krowa potrzeć sobie grzbiet żelaznym zielem i zamienił się w Mor-Wauw, morską owcę. Była ona porośnięta wełną długą jak konopie, czerwoną jak szkarłat, a delikatną jak zmiędlony i wyczesany len.
Wdowa przyszła zaraz obejrzeć to nowe cudo i zawołała:
- Biegnij po nożyce, Tarninko! Przecież owca, biedactwo, ledwo może udźwignąć na sobie taką stertę wełny.
Zaczęła strzyc, a tu wełna za nożycami odrasta. Dziw nad dziwy!
Przechodził właśnie tamtędy Riwal, najmłodszy brat. Zobaczył, co się dzieje, podbiegł do siostry i zawołał:
- Ninorch, oddam ci za tę owcę całe stado owiec, a prócz tego cegielnię!
Wdowa się zgodziła. Brat oddał, co obiecał i przyszedł po owcę.
Ale kiedy Riwal prowadził Mor-Wauw wzdłuż wybrzeża, owca wyrwała mu się. Skoczyła do wody i długo jeszcze widać było czerwoną owcę, jak płynie do najmniejszej z siedmiu wysp.
Riwal nie miał łódki, zresztą bałby się gonić za owcą. Zrozumiał, że ktoś wymierzył mu sprawiedliwość za krzywdę siostry i nie ma na to sposobu.
Kiedy Mor-Wauw dopłynęła do wyspy i wyszła na brzeg, skały się rozstąpiły, morska owca wskoczyła do szczeliny i szczelina zamknęła się za nią.
Tarninka długo wieczorem czekała na owcę, ale owca nie wróciła. Zaniepokojona Tarninka wybiegła na drugi dzień rano na pastwisko. Spotkała tam Janka Gila. Kiedy ptaszek ją zobaczył, zaćwierkał:
- Czekałem na ciebie. Mor-Wauw nie wróci. Brat twojej matki został ukarany za chciwość tak samo, jak dwaj starsi. Teraz moja dobra, pracowita Tarninko, pomyśl o sobie. Kup złoty krzyżyk i atłasowe pantofelki, jeżeli masz na nie ochotę. Ale nie zapomnij nigdy, kto ci przysłał mnie na pomoc, kiedy byłaś w wielkiej biedzie. Ja nie mam tu już teraz nic do roboty i pofrunę dalej.
Bracia chcieli odebrać wdowie to, co dali za morską krowę, za morskiego konia i za morską owcę. Strach ich prędko minął, a pożałowali tego, co oddali siostrze, więc zaskarżyli ją do sądu. Ale sędzia nie pozwolił im nic ruszyć, chociaż wdowa byłaby zapewne ustąpiła, bo nie lubiła się kłócić. Sędzia powiedział, że bracia oszukali Ninorch przy działach i dorobili się na cudzym, więc ojcowizna teraz należy się Ninorch i Tarnince.
Tam, gdzie Tarninka spotkała Janka Gila, postawiły kapliczkę. Starzy ludzie widzieli jeszcze tę kapliczkę i pamiętają, jak ich rodzice opowiadali im historię wdowy Ninorch i jej córki Tarninki.
DLACZEGO ZAJĄC MA KUSY OGON
Było to dawno, zwierzęta nie miały jeszcze wtedy ogonów. Wtem wyszedł rozkaz, że mają wszystkie pójść na polanę pod dwoma dębami, bo tam będą im rozdawać ogony.
Zwierzęta bardzo się ucieszyły. Biegną, jedno drugie przegania. Każde się boi, że może dla niego zabraknąć ogona.
Zając też bardzo chciał mieć ogon. Wysunął pyszczek z kotlinki, ale na nos kap! kap! Jakże tu iść w deszcz?
,,Poproszę kogoś, żeby mi przyniósł ogonek", pomyślał.
Patrzy, a tu biegnie lis. Zając prosi:
- Lisku, braciszku, przynieś mi ogonek!
- Dobrze - mówi lis. - Przyniosę ci go na pewno.
Ale lisowi nie można wierzyć, zając o tym wie.
Patrzy, a tu idzie niedźwiedź, kołysząc się z boku na bok. Więc zając prosi także niedźwiedzia:
- Wujku misiu, przynieś ogonek i dla mnie! Niedźwiedź kiwnął głową i mruknął:
- Dobrze. Przyniosę.
Zając czeka, czeka, raz po raz wygląda z norki.
Wreszcie zobaczył, że lis wraca tą samą drogą.
- Lisku, braciszku, czy przyniosłeś mi ogonek?
- Ach, zapomniałem - pisnął lis i pobiegł dalej.
A sam wymachuje taką piękną, puszystą kitą, że ho, ho!
Za lisem wraca niedźwiedź, ale jest czegoś zły. Brzydki ogon dostał. Nawet nie spojrzał na zająca, nie odpowiedział, tylko przeszedł obok kotlinki i poczłapał dalej.
Zającowi zrobiło się przykro. Jak to, wszystkie zwierzęta mają już ogony, a on nie? Siedzi więc i popłakuje. Aż nagle słyszy:
- Hau! Hau! Wrr!
- Pff! Pfff!
Co to za hałasy? To pies pokłócił się z kotem o to, czyj ogon jest ładniejszy. Biją się tuż obok zajęczej kotliny. Kot podrapał psa, a pies odgryzł kotu koniuszek ogona.
Zając wyskoczył, chwycił ten kawałeczek ogona i myk! z powrotem.
Przyczepił go sobie z tyłu i już miał także ogonek. Co prawda nie większy niż guzik, ale lepszy taki niż żaden.
SKĄD SIĘ WZIĘŁA WÓDKA NA ŚWIECIE
Powiadali starzy ludzie, że różne są czarty i noszą rozmaite imiona.
Jest na przykład uczony Mefistofeles, który najchętniej po niemieckiej ziemi grasuje.
U nas jest Boruta, diabeł szlachecki. Wprasza się czasem na wesela i uczty, miód i wino wypija gąsiorami i burdy rad wszczynać, ale zwykłą kwaterę ma w lochach pod Łęczycą, gdzie jako sowa pilnuje skarbów.
Inny znów diabeł nazywa się Iskrzycki, ten zgodził się na służbę w jednym dworze i za swoją panią przenosił się z miejsca na miejsce.
Mówiono też, że jest i diabeł chłopski, Rokita. Mieszka pośród trzcin, po bagnach i rzecznych rozlewiskach. Ale czasem, jak jest upał, a on się wykąpie i wypławi, to wyłazi ze swoich tataraków i rokicin, żeby się wysuszyć w cieple.
Otóż jak nieraz bywa na wsi, stała sobie dzika grusza przy miedzy na pagórku, skąd widać było całą okolicę. Rozłożyła szeroko gęstą koronę i w jej cieniu mile się odpoczywało, kiedy południowy skwar wisiał w powietrzu.
Siadywał tam czasem Rokita, kiedy miał dość pławienia się w wodzie. Wypatrywał, kto i dokąd idzie pobliską drogą, kto się z kim spotyka pod lasem - w ogóle śledził, co się dzieje na świecie i kogo można by namówić na coś złego albo wyrządzić mu złośliwą psotę.
Był to diabeł bardzo mocny, ale niezbyt mądry, książę piekielny używał go do pomniejszych posług.
Zdarzyło się kiedyś, że biedny chłopina orał sąsiednie pole. Położył pod gruszą chleb z serem, który zabrał z domu na śniadanie.
Dostrzegł to diabeł schowany za pniem i skoro tylko chłop się odwrócił - cap! Rokita schwycił śniadanie chłopa i zjadł.
Taki był z siebie zadowolony, że zaraz poleciał do piekła pochwalić się Lucyperowi. Ale książę piekieł rozgniewał się na niego i krzyknął:
- Jesteś głupi i leniwy! Co to za sztuka wykraść chleb biednemu chudzinie? On i tak ma piekło na ziemi. W domu nieraz przymiera głodem, cztery dni w tygodniu odrabia darmo pańszczyznę, a w dodatku nikt go nie szanuje. Nie na taką to robotę wysyłam was na ziemię. Za karę idź służyć u tego chłopa przez rok jako parobek!
Diabłu było markotno i wstyd, ale musiał usłuchać. Poszedł więc do chłopa i zgodził się na służbę.
Chłop ucieszył się z darmowego parobka, bo nie mógł sobie dać rady z pańszczyzną i nie miał już czasu ani sił, żeby obrobić swoje pole i nawieźć z lasu trochę chrustu na opał.
Dziedzic był w tej wsi zły i chciwy, nie współczuł niczyjej biedzie.
Chłop miał nędzną szkapinę, ale czart-parobek tak mocno popychał wóz na drodze i pług w polu, że koń nie miał co ciągnąć. W lesie czart wyrywał całe drzewa z korzeniami i rzucał je na wóz jak patyki. Chłopskie pole przez jeden dzień zaorał i obsiał. Ostro zabrał się Rokita do pracy!
Kiedy trzeba było odrobić dniówkę na pańskim, chłop posyłał teraz swego parobka. Karbowy nie mógł mu się nadziwić, bo widział, że robi za dziesięciu, a nie wiedział, że to czart.
Pewnego razu kazał pan chłopu kopać staw. Chłop wysłał Rokitę. Dziedzic powbijał tyczki na znak, jaki duży ma być ten staw i powiedział:
- Tu będziesz wybierał ziemię. Potem wykopiesz rów, żeby wpuścić wodę do stawu. Ale do kopania rowu zabierzesz się dopiero wtedy, kiedy staw będzie taki głęboki, że będziesz mógł schować się w nim razem z głową. W jednym dniu nie da się to zrobić, przyjdziesz tu jeszcze jutro i pojutrze.
Pan poszedł, a Rokita zabrał się do roboty. Dziedzic wrócił po godzinie, patrzy - a tu staw gotowy i pełen wody. Pokiwał głową zdumiony wielce i powiedział:
- No, no, ależ ty robisz za stu chłopa!
- Bo mi się śpieszy - odpowiedział parobek. - Mój gospodarz nie ma paszy, więc muszę uzbierać mu trawy dla koni.
- Nie chodź po trawę - rozkazał dziedzic. - Tak się popisałeś ze stawem, że należy ci się nagroda. Idź na moje pole i weź sobie tyfe koniczyny, ile potrafisz unieść na grzbiecie.
Koniczyna stała już w kopach. Diabeł poskrobał się po głowie, potem splunął w garście i z jednej kopy koniczyny ukręcił grube i długie powrósło. Tym powrósłem związał cztery inne kopy, zarzucił sobie wszystko na grzbiet i poniósł do domu.
,,Ohoho, to niebezpieczny parobek", pomyślał dziedzic. "Trzeba się mieć na baczności".
Na drugi dzień powiedział do parobka:
- Zeszłoroczne żyto mi zatęchło. Weźmiesz łopatę i będziesz je przesypywał, aż wyschnie.
- E, łopatą byłoby za wolno - zauważył Rokita. - Zrobię młynek, na młynku żyto przewietrzy się w mig.
Tak też uczynił. Dziedzic pokiwał głową z uznaniem i pochwalił parobka, że jest taki mądry.
A parobek na to:
- To jeszcze nic, ja umiem lepszą sztukę. Zamiast żeby pan dziedzic sprzedawał ziarno za tanie pieniądze, można by zrobić z niego taki napój, że kto do niego przywyknie, ten zawsze będzie chciał go pić. A pan dziedzic wystawi karczmę przy kościele i tam będzie się ten napój drogo sprzedawać. Ja będę ludzi napędzał, żeby ich nigdy w karczmie nie brakowało.
Dziedzicowi bardzo się ta myśl spodobała, toteż obiecał parobkowi sowitą nagrodę, jeżeli potrafi to zrobić.
Ale czart powiedział:
- Ja tam na pieniądze chciwy nie jestem. Chciałbym dostać co innego. Niech mi pan dziedzic poda rękę i da mi szlacheckie słowo honoru, że jak zrobię z żyta ten napój i wystawię karczmę, to mi pan daruje to, o co pana poproszę i co pana nie kosztuje ani grosza.
Dziedzic obiecał i parobek wziął się zaraz do roboty.
Jednego dnia zbudował gorzelnię, drugiego dnia wystawił karczmę.
Na trzeci dzień zrobił ogromną kadź i kocioł. Zatarł w kadzi żyto i gotował je w kotle.
Płyn, który w tej kadzi wygotował, nazwał gorzałką. Ale gorzałka była z wyglądu podobna do wody, więc ludzie nazwali ją później wódką.
Wreszcie wszystko było gotowe. Czart powiedział dziedzicowi, że można już zwołać ludzi ze wsi i z dworu. Kiedy się zeszli, parobek najpierw sam napił się wódki, żeby im dać przykład, a potem częstował innych zaczynając od dziedzica.
Nowy napój z początku palił ludzi w gardle i w żołądku. Potem, kiedy się popili, zaczynali śmiać się głupio, zataczali się, potrącali i przewracali.
Inni wyśmiewali się z tamtych, bo sami też byli podpici i wydawało im się to wszystko zabawne.
Powoli mieszkańcy tej wsi tak się przyzwyczaili do gorzałki, że nawet biedak niósł ostatni grosz do karczmy, choćby nie miał potem za co kupić chleba sobie i dzieciom.
Nieraz dochodziło do przekleństw i do bijatyki. W karczmie schodzili się złodzieje i zbóje, żeby okradać pijaków.
Ale wszyscy tak już przywykli do pijaństwa, że na to nie zważano, a tych, co się sprzeciwiali takim obyczajom - nie chciano słuchać.
Gruchnęła po kraju wieść o wynalazku i zaczęto wszędzie stawiać karczmy. Diabły uwijały się od jednej do drugiej i zacierały ręce z radości, bo coraz więcej ludzi udawało im się napędzać.
Kiedy upłynął rok, parobek powiedział do chłopa:
- Służyłem wam, gospodarzu, tak jak mi kazał mój herszt Lucyper. Bo nie jestem zwyczajnym parobkiem, tylko czartem. To ja wam zjadłem rok temu wasz chleb z serem, który położyliście pod gruszą, za to mnie Lucyper ukarał i kazał mi u was służyć. Ale teraz moja kara się skończyła, pójdę tylko jeszcze do dziedzica po obiecaną zapłatę.
Tu parobek przybrał na chwilę z powrotem postać rogatego diabła i już go nie było.
Poleciał do dworu. Stanął tam znowu w postaci parobka i powiedział :
- Panie dziedzicu, przychodzę po zapłatę za gorzałkę i za karczmę. Umówiliśmy się, że dacie mi to, o co poproszę i co nie kosztowało ani grosza. Dusza nie kosztowała was nic, panie dziedzicu, boście jej nie kupili, więc oddajcie mi ją!
Zły dziedzic upadł martwy, a czart porwał jego duszę i czmychnął z nią do piekła.
Tym razem Lucyper pochwalił swego sługę.
PIES I ECHO
Mały piesek mieszkał w chacie u podnóża gór. Nieraz słyszał, jak ludzie mówili:
- Góry są straszne. Obsuwa się z nich śnieg, całe zwały śniegu, i grzebią wszystkich po drodze. Czasem komuś noga się pośliźnie i człowiek spada w przepaść. Góry niejednego zabiły.
Piesek bał się.
Ale kiedyś pomyślał: ,,a może ludzie tylko tak mówią, żeby mnie nastraszyć? Pójdę i przekonam się sam".
I poszedł.
Szedł i szedł, szedł bardzo długo, bo góry były daleko.
Im bliżej piesek ku nim podchodził, tym góry wydawały mu się większe i groźniejsze.
Ale wstydził się zawrócić.
Wreszcie stanął nad przepaścią. Za przepaścią wznosiła się góra taka olbrzymia, że sięgała aż do nieba.
Piesek strasznie się bał. Żeby sobie dodać odwagi, szczeknął cieniutko:
- Hau! Hau! Hau!
Echo powtórzyło takim samym cieniutkim głosikiem:
- Hau! Hau! Hau!
Piesek myślał, że to góra mu odpowiada. "Góry nie są wcale takie straszne, jak ludzie mówią", powiedział sobie. "Głos mają taki sam jak ja".
- Co mi tam takie góry, phi! - zawołał. - Wcale się ciebie, góro, nie boję. Nic mi nie zrobisz. Między mną i tobą nie ma żadnej różnicy.
Grzmot siedział w chmurach i drzemał. Wtem usłyszał, że ktoś się przechwala. Wyjrzał, patrzy - a to mizerna psina.
Oburzył się i zagrzmiał:
- Co ty tam gadasz?
Olbrzymia góra powtórzyła trzy razy takim samym straszliwym głosem:
- Co ty tam gadasz? Co ty tam gadasz? Co ty tam gadasz?
- Ja... ja nic... - pisnął przerażony piesek.
Podkulił ogon i nie oglądając się, uciekł do domu.