Watykan wyjaśnia nieporozumienia narosłe wokół sprawy lefebrystów
Ojciec Święty prosi wszystkich wiernych o modlitwę, „aby Pan oświecił drogę Kościoła”, a także by duchowni i świeccy wspierali go w wypełnianiu delikatnej i odpowiedzialnej misji stróża jedności Kościoła. W związku z niemilknącymi polemikami wokół zniesienia kary ekskomuniki dla biskupów-lefebrystów, watykański Sekretariat Stanu wydał dziś notę, w której precyzuje swe stanowisko w tej kwestii. Zdjęcie ekskomuniki - czytamy w dokumencie - uwalnia biskupów od poważnej kary kanonicznej, ale nie zmienia prawnej sytuacji Bractwa św. Piusa X, które w chwili obecnej nie posiada oficjalnego uznania Kościoła katolickiego. Biskupi ci nie mają misji kanonicznej w Kościele i formalnie nie pełnią w nim posługi.
Niezbędnym warunkiem uregulowania prawnego statusu Bractwa św. Piusa X jest pełne uznanie Soboru Watykańskiego II oraz nauczania soborowych i posoborowych papieży. Sekretariat Stanu ujawnia również, że Ojciec Święty, zdejmując karę ekskomuniki z bp. Richarda Williamsona, nie znał jego poglądów w sprawie Szoah. Watykański dokument stwierdza przy tym, że warunkiem jego dopuszczenia do posługi biskupiej w Kościele będzie jednoznaczne i publiczne odcięcie się od tych poglądów. Po raz kolejny przypomniano też jasne stanowisko Benedykta XVI w sprawie zagłady Żydów, któremu Papież dawał wyraz wielokrotnie, ostatnio przed tygodniem, kiedy stanowczo zdystansował się od poglądów bp. Williamsona.
W sprawie brytyjskiego biskupa-negacjonisty po raz kolejny zajął też wczoraj stanowisko watykański rzecznik prasowy. W swym oświadczeniu ks. Federico Lombardi SJ pisze o „nowych żądaniach wyjaśnienia stanowiska Papieża i Kościoła katolickiego na temat holokaustu”. Określenie to odnosi się do wczorajszego zarzutu wysuniętego przez kanclerz Niemiec Angelę Merkel. Twierdzi ona, jakoby po zdjęciu ekskomuniki z bp. Richarda Williamsona stanowisko Watykanu w sprawie Shoah nie zostało wystarczająco wyjaśnione. Ks. Lombardi przytoczył szereg wyraźnych i jednoznacznych wypowiedzi Ojca Świętego, które potępiają hitlerowską zagładę Żydów i jakiekolwiek próby jej negowania, a tym samym zadają kłam insynuacjom Angeli Merkel.
Wprost: Bunt w Watykanie
KATOLICKA AGENCJA INFORMACYJNA
- Piąty rok pontyfikatu Benedykta XVI upłynie pod znakiem ostrej krytyki ze strony mediów. Pod znakiem politycznych polemik, a także coraz ostrzej widocznego buntu przeciw papieskiej linii. Krytyka dosięgnie papieża nie tylko ze strony części hierarchów, ale także Kurii Rzymskiej - pisze w tygodniku Wprost Tomasz Terlikowski.
- Gdy cztery lata temu papieżem został kard. Joseph Ratzinger, jego krytycy wieszczyli początek ,,pancernego pontyfikatu". Prefekt Kongregacji Nauki Wiary miał przenieść metody działania świętej inkwizycji na Stolicę Piotrową. Potępienia, ekskomuniki miały się sypać jak z rękawa, a wszystkie nowinki liturgiczne czy teologiczne miały stracić w Kościele rację bytu. I choć po czterech latach pontyfikatu widać delikatną zmianę kursu na bardziej konserwatywną, to ,,czarne scenariusze" się nie sprawdziły - czytamy.
Benedykt XVI jest nie tylko łagodniejszy dla ,,kościelnych liberałów" niż Jan Paweł II, ale ma też o wiele mniej dynamizmu koniecznego do zmieniania trybów działania Kurii Rzymskiej czy wymuszania swojej woli na episkopatach różnych krajów. Efekt jest taki, że choć papież wprowadza kolejne reformy (a w zasadzie kontrreformy, których celem jest odwrócenie liturgicznych nadużyć) wzywa do równouprawnienia liturgii trydenckiej czy przypomina o tradycyjnych normach moralnych, jego decyzje są dość powszechnie lekceważone przez biskupów - twierdzi Terlikowski. - Msza trydencka, na której sprawowanie w każdej parafii, jeśli chcieć tego będą wierni i duchowny, pozwolił Benedykt XVI, jest tego najlepszym przykładem - dodaje.
- Gdy tylko ukazał się stosowny dokument papieski, biskupi zabrali się do krytykowania nowych rozstrzygnięć. Episkopaty niemiecki i francuski wprost wyraziły niezadowolenie. A zaraz potem zaczęły wydawać rozporządzenia, których głównym celem było ograniczenie obowiązywania nowego prawa. Zarówno w Niemczech, jak i we Francji uznano, że choć motu proprio pozwala na odprawianie mszy trydenckiej w każdej parafii, to konieczna będzie jeszcze zgoda miejscowego biskupa. A jeśli ten jej nie wyda, papieskie decyzje nie nabiorą mocy. W Polsce, choć biskupi nie zdecydowali się na krytykę posunięcia Benedykta XVI, zastosowano bardzo podobne rozwiązanie prawne, które w istocie oznacza zmianę decyzji ogłoszonej przez Stolicę Apostolską. Jeszcze mocniej biskupią niechęć do papieskich rozstrzygnięć widać było w wypadku zdjęcia ekskomunik z czterech biskupów Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X. ,,Zniesienie ekskomuniki było partactwem" - oznajmił bp Hans-Jochen Jaschke. A metropolita wiedeński, uczeń Ratzingera, kard. Christoph Schönborn, ocenił tę decyzję jako wpadkę. Nie zabrakło też wspólnego oświadczenia Konferencji Episkopatu Niemiec, w którym biskupi wezwali Watykan do wyjaśnienia, jakie są powody ustępstw wobec lefebrystów - czytamy.
Podobne stanowisko zajęli watykańscy kurialiści, którzy - jak kard. Walter Kasper - bardziej dyplomatycznie, ale odcinali się od papieskiej linii. Gdy papież wypowiedział się w sprawie prezerwatyw, także nie zabrakło krytyków. Tym razem głos zabrał belgijski kardynał Godfried Danneels, który podkreślił, że ,,lepiej by było, gdyby papież tego nie mówił". Medialne spory z nauczaniem papieskim nie są jedyną oznaką słabnięcia autorytetu Benedykta XVI. Coraz częściej kwestionuje się też prawo papieża do mianowania biskupami osób, którym on sam ufa - pisze Terlikowski. Według niego, Papież zbyt często tłumaczy się ze swoich decyzji, przeprasza za zaniedbania swojego otoczenia, a także - choć rzadziej - zmienia podjęte wcześniej postanowienia. Jego otoczenie zaś, zamiast wspierać papieskie opinie, próbuje interpretować je tak, by wydawały się łagodniejsze, niż były w rzeczywistości.
- Tajemnicą skuteczności Jana Pawła II była niezmienność jego decyzji. Raz podjęta linia była podtrzymywana. Ówczesny rzecznik Stolicy Apostolskiej nie tłumaczył się z ,,niefortunnych wypowiedzi" i nie próbował zrzucać odpowiedzialności na media za to, że źle informują - pisze publicysta. - On potwierdzał to, co mówił papież, i informował, że nie ma nic do dodania. A rzymscy kurialiści, nawet jeśli się nie zgadzali z Janem Pawłem II, mieli świadomość, że jego charyzma pozbawia ich możliwości realnego polemizowania z papieżem. I dlatego milczeli albo ograniczali się do polemik wewnątrzkurialnych, oskarżając o ,,konserwatywne" wpływy na przykład Kongregację Nauki Wiary. Benedykt XVI nie ma zdolności porozumiewania się z wiernymi ponad głowami episkopatów, za pomocą mediów czy wielkich masowych spotkań. I dlatego, jeśli chce, by jego linia była wprowadzana w życie, musi uporządkować sytuację w Kurii Rzymskiej i sprawić, by ta biurokratyczna machina działała na jego rzecz, a nie broniła własnych interesów. Wiele wskazuje jednak na to, że papież nie ma w sobie chęci do walki z biurokracją - czytamy.
O portfelu.
Kiedy rozpoczynałem pisać ten pamiętnik-notatnik, wiedziałem, że wcześniej czy później będę się musiał zmierzyć z tym tematem. Bez niego obraz życia księdza diecezjalnego - a to chciałem przedstawić w tych krótkich tekstach - byłby niepełny, kulawy, koślawy i chyba oszukany. Tematu się boję. Nie dlatego, że taki ważny, ale że obrósł, chyba nieprzypadkowo, mitami, a zetknąłem się z nimi już na początku mojej kapłańskiej drogi - nawet jeszcze wcześniej, tuż przed święceniami. Po święceniach - wiadomo: prymicje, takie „księżowskie wesele”. Wcześniej trzeba zaprosić gości. No więc zaprosiłem. Tuż przed święceniami otrzymałem list od matki chrzestnej. Mieszkała kilkaset kilometrów od mojej miejscowości - tam ją rzuciły losy. W liście informacja, że nie przyjedzie, i kilka, zupełnie niepotrzebnych, zdań będących lustrzanym odbiciem mitu, że „ja to nie wiem, jak zwykłym ludziom jest ciężko” itd., itd.
Domyśliłem się, że chodziło o pieniądze. Wtedy, po studiach, nie miałem ich w ogóle. Później było z tym różnie, raz lepiej, raz gorzej, jak to w życiu każdego zwykłego człowieka bywa. Teraz jest niby troszkę lepiej niż np. pięć lat temu, ale o tym, co będzie jutro, nie wiem. Też sobie czasem tym zaprzątam głowę, tak pewnie jak wszyscy, choć nie mogę powiedzieć, żebym trząsł się ze strachu.
Mit o bogactwie księży, szerzący się - tak mi się wydaje - szczególnie mocno w latach 90., dziś jakby już osłabł, ale gdzieniegdzie jest nadal żywy. Jak to więc jest z pieniędzmi księdza diecezjalnego? Mówi się ogólnie, że ma je od ludzi - i to jest prawda, z tym, że nie wszystko, co ofiarują w parafii ludzie, idzie do kieszeni księdza. Tylko ofiary za Mszę św. oraz te z chrztów, ślubów i pogrzebów. Ofiary składane na niedzielną tacę są przeznaczone na potrzeby parafii. Tak, dochodzą jeszcze wypominki i część ofiar kolędowych. Można powiedzieć, że daje to trzynastą pensję. A jak wysoka jest ta comiesięczna, normalna wikariuszowska pensja? Łatwo obliczyć: 30 lub 31 stypendiów mszalnych plus część - w zależności od tego, ilu księży jest w parafii - ofiar z pogrzebów, ślubów czy chrztów. To wszystko netto. W sumie daje to, w większości przypadków - bo są wyjątki w jedną i w drugą stronę - mniej niż średnią krajową. Należy jeszcze odliczyć podatek, ubezpieczenie emerytalne, rentowe i zdrowotne i - w moim przypadku, ale nie odbiegam od innych - zbierze się ok. 1 500 zł na rękę. Oczywiście, średnio, bo miesiąc miesiącowi nierówny.
To pieniądze z parafii. Dochodzi jeszcze zwykle szkoła. A wydatki? Takie same jak w rodzinie. Trzeba coś zjeść, ubrać się, opłacić gaz lub węgiel, telefon i abonament, energię elektryczną i wodę, książkę kupić, z biednym się podzielić, nabyć papier i toner do drukarki, ministrantom coś zafundować i jak się da - zaoszczędzić trochę na cięższe czasy. Ot, nic nadzwyczajnego, normalne życie, bo ksiądz nie anioł, żeby nie miał ziemskich potrzeb, choć niektórzy tak go sobie wyobrażają. Jak w tym dowcipie, gdy w szkole maluch pyta katechetę, czy ksiądz też jak inni ludzie musi chodzić do ubikacji. Tak, ale nie tak często - odpowiedział zaskoczony katecheta, bojąc się zadać uszczerbku stanowi duchownemu. Powyższe słowa wyglądają na tłumaczenie i poniekąd tłumaczeniem są, bo jak się kogoś stawia nieustannie pod ścianą i oskarża niesprawiedliwie, to nigdy nie dość tłumaczenia. Zresztą - najczęściej oskarżają ci, którzy nigdy ani na kościół, ani dla księdza ofiary na Mszę św. nie dali.
Na szczęście, do tej pory miałem proboszczów - a wierzę, że innych nie ma - którzy identycznie jak ja myśleli, iż nad pieniądze należy zawsze przedłożyć honor. I gdy przy okazji jakiejś sprawy kancelaryjnej wychodziło, że zainteresowani w kwestii pieniędzy kościoła bujają w obłokach, uprzejmie dziękowałem za „dobre serce” i nie chciałem przyjąć nawet grosza. Nagrodą była ich zdziwiona mina, która wyrażała niedowierzanie, choć zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że pewnie następnego dnia byli święcie przekonani, iż to był tylko sen, i dalej trwali przy swoim.
Ks. Tomasz Kacperski
Młot na nieposłusznych
Tomasz P. Terlikowski
Dialogiczny i ekumeniczny mainstream dopuszcza tylko jedną wizję teologii, a próby przypominania, że teologia katolicka nie rozpoczęła się od Soboru Watykańskiego II, wywołują wściekły atak
Rocznica śmierci Jana Pawła II stanowi znakomitą okazję do rozmowy o dziedzictwie papieskim, o tym, co wniosło ono do Kościoła, ale także o tym, co - mimo najlepszych chęci - nie przyniosło spodziewanych rezultatów.
Przykładem dziedziny, w której - mimo papieskich gestów i słów, które przejdą do historii - nie udało się odnieść realnego sukcesu, pozostaje dialog katolicko-żydowski. Wizyta w rzymskiej synagodze, pielgrzymka do Ziemi Świętej, nawiązanie stosunków dyplomatycznych z Izraelem czy wypracowanie nowej teologii judaizmu - to wszystko niewątpliwie sukcesy Kościoła.
Ale, jeśli szukać odpowiedzi ze strony żydowskiej, to niestety poza słynną (ale podpisaną przez niereprezentatywną grupę rabinów) deklaracją „Dabru Emet” nie ma się czym poszczycić. Gdy katolicy (ale także luteranie czy reformowani) wyznają grzech antyjudaizmu, po drugiej stronie słychać satysfakcję, ale gdy ktoś próbuje przypomnieć, że i strona żydowska ma w swojej tradycji silny wątek antychrześcijański, z którym warto się rozliczyć, wówczas pada zarzut antysemityzmu.
Teologia bezdyskusyjna
Nie inaczej jest z debatą wewnątrzkościelną na przywołane powyżej tematy. Dialogiczny i ekumeniczny mainstream dopuszcza jedną wizję teologii, a jakiekolwiek próby przypominania, że teologia katolicka nie rozpoczęła się od Soboru Watykańskiego II czy od pontyfikatu papieża z Polski, wywołują wściekły atak. Teolodzy próbujący pojednać inspiracje Jana Pawła II z całością tradycji Kościoła oskarżani są o niewierność dziedzictwu Wojtyły, odrzucenie jego wizji Kościoła, a niekiedy nawet o to, że należą do innej wspólnoty niż „nasz papież”. Taką właśnie formę ma artykuł „Daleko od Jana Pawła” arcybiskupa Józefa Życińskiego (GW 28-29.03.2009) czy późniejsze o tydzień „dzieło” Katarzyny Wiśniewskiej (Kłucie krzyżem 4-4.04.2009). Metropolita lubelski i publicystka „GW” atakują w nich jednym głosem (można nawet odnieść wrażenie, że tekst Wiśniewskiej jest utrwaleniem lekcji dla mało uważnych czytelników) ks. Waldemara Chrostowskiego za odrzucenie linii papieskiej, wyrzeczenie się dialogu, obsesje polityczne, a nawet negację „chrześcijańskiej kultury życia” i linii posoborowego Kościoła.
Autorom „Gazety Wyborczej” nie o chodzi o dialog. Celem tekstów abp Józefa Życińskiego i Katarzyny Wiśniewskiej jest odstrzelenie ks. Waldemara Chrostowskiego, zesłanie go na antypapieski margines
Wnioskiem płynącym tekstów jest stwierdzenie, że arcybiskup żyje z ks. Chrostowskim nie tylko w odmiennych światach, ale być może należy nawet do innych Kościołów..., i że w związku z tym należy pozbawić duchownego wszystkich dialogicznych funkcji (to już uwaga publicystki).
Powodem tej wściekłej filipiki jest wywiad rzeka „Kościół, Żydzi, Polska”, jakiego ks. Chrostowski udzielił Grzegorzowi Górnemu i Rafałowi Tichemu, wydany przez wydawnictwo Fronda.
Co tak rozwścieczyło w nim dialogistów spod znaku „Wyborczej”?
Próby odpowiedzi na pytania: jak budować chrześcijańską teologię judaizmu; czy prawdziwy dialog może być całkowicie niesymetryczny, zakładając jedynie ustępstwa jednej strony przy całkowitej niechęci do zmiany postaw drugiej; jak się zmierzyć intelektualnie z ogromnym dziedzictwem chrześcijańskiej teologii, która zawiera elementy antyjudaistyczne, ale jednocześnie jest jak najbardziej ortodoksyjną częścią dziedzictwa Kościoła.
Ks. Chrostowski wprost pyta, czy jedynym wyjściem ma być jej głośne potępienie czy też przeciwnie - odkrycie pytań i problemów, jakie za nią stoją i zmierzenie się z nimi na poważnie. Ale na takie mierzenie się arcybiskup Życiński (podobnie niestety jak niemała część dialogistów) nie ma najmniejszej ochoty. On oznajmia tylko, że pewnych pytań zadawać nie należy, bo wówczas staje się poza wspólnotą „Kościoła Jana Pawła”, i podlega się medialno-towarzyskiej ekskomunice. Takie stawianie sprawy kończy jednak dyskusję i dialog, a zatem zamyka na rozwój teologii i pogłębianie rozumienia myśli papieskiej czy katolickiej.
Papieska prowokacja
Już sama forma rozważań pokazuje jednak, że nie o dialog mu chodzi, a o jednoznaczne potępienie. Katarzyna Wiśniewska nawet nie bawi się w krytykę. Ona - bez jakichkolwiek argumentów - porównuje ks. Chrostowskiego do przedwojennych antysemitów,a na koniec uznaje, że istotą chrześcijaństwa nie jest świętość i ewangelizacja a dialog. Wniosek taki byłby może uzasadniony, gdyby liderem chrześcijan na świecie był Adam Michnik, ale Ewangelia, wieki rozwoju teologii, Sobór Watykański II i Jan Paweł II twierdzą coś zupełnie innego (papież Polak, o czym zdaje się zapominać w polemicznym zapale publicystka wydał encyklikę o misji, a o dialogu nie). Dla nich misja do wszystkich narodów (co oznacza także do narodu żydowskiego, a ostatni sobór wcale tego nie zmienił) jest realizacją Chrystusowego posłannictwa. A dialog jest co najwyżej metodą realizacji tej misji.
Podobny model polemiki zaprezentował arcybiskup Życiński. Dobór cytatów, ich przycięcie i skomentowanie pokazuje, że metropolita lubelski albo nie czytał książki, a swoje uwagi sformułował na podstawie wyrwanych z kontekstu słów kluczy, które wpadły mu w oko, gdy przerzucał w pośpiechu wywiad, albo - co jeszcze gorsze - celowo zniekształcił kontekst wypowiedzi ks. Chrostowskiego, tak by czytelnik „Gazety Wyborczej” mógł z zadowoleniem potępić kapłana i uznać go za przeciwnika Jana Pawła II.
Znana zasada przedstawienia poglądów przeciwnika i dopiero polemizowania z nimi nie została wzięta pod uwagę. Zamiast tego mamy publicystyczny atak, który służyć ma wyłącznie wzbudzeniu obrzydzenia dla poglądów przeciwnika.
Najlepiej widać to na przykładzie sformułowanej przez ks. Chrostowskiego oceny wizyty Jana Pawła II w rzymskiej synagodze. Biblista stwierdza krótko, że była ona „swoistą prowokacją” wobec katolików i Żydów. Tym pierwszym przypomniała trudną prawdę o tym, że „Żydzi są naszymi umiłowanymi braćmi” (a to jak trudna jest to prawda, pokazuje - zdaniem ks. Chrostowskiego - fakt, że tak rzadko cytuje się te słowa w świątyniach), a wobec tych drugich miała być wyciągnięciem ręki do głębokiego teologicznego dialogu, miała być gestem, który zresztą zdaniem warszawskiego biblisty nie został odwzajemniony. I dopiero w tym kontekście duchowny stwierdza, że „to, co Jan Paweł II powiedział w synagodze, stanowi swoistą prowokację i radykalną nowość dla obu stron”.
Arcybiskup jednak zdaje się nie rozumieć całego kontekstu wypowiedzi i uznaje ją za „żenująco niesprawiedliwą ocenę pontyfikatu”. „Sugestia, że Jan Paweł II odwiedził synagogę po to, by prowokować (…) ubliża znowu wielkości dzieła dokonanego przez papieża Polaka” - oznajmia metropolita. I trudno byłoby się z nim nie zgodzić, gdyby nie fakt, że jedyną osobą, która sformułowała taką ocenę wizyty w synagodze, jest on sam, a nie ks. Chrostowski, któremu takie zdanie przypisuje.
Alergia na pewne nazwiska uniemożliwiła arcybiskupowi zrozumienie także tych fragmentów, które traktują o debacie, jaką wywołał tekst ks. Chrostowskiego o Jędrzeju Giertychu. Metropolita lubelski znalazł we fragmentach książki odnoszącej się do tego problemu jedynie sugestie, że ks. Chrostowski nie odciąłby się już od jego antyjudaistycznych poglądów. A w rzeczywistości duchowny stwierdza, że choć nie zgadza się z jednostronnością ujęć, radykalizmem ujęć Giertycha, to nie odmawia jego dziełom prawa obecności w debacie, a do tego przyznaje, że część pytań w nich zawarta jest ważna dla teologii i nie może być przez nią przemilczana.
Brak dobrej woli
Taka metoda polemiki czy recenzji opierająca się na manipulowaniu tekstem uniemożliwia debatę. Ale też nie o debatę czy dialog w tym tekście chodziło. Celem było odstrzelenie ks. Chrostowskiego, zesłanie go na antypapieski margines, skazanie na wieczne milczenie („istnieje pewna granica absurdu, wobec której jedyną racjonalną decyzją pozostaje milczenie” - oznajmia metropolita lubelski). Narzędziem do realizacji tego celu stał się zaś Jan Paweł II.
Abp Życiński i Wiśniewska mają przecież świadomość, że pytania stawiane przez ks. Chrostowskiego są ważne dla dialogu chrześcijańsko-judaistycznego i polsko-żydowskiego, i że zadaje je sobie wielu zwykłych katolików i duchownych (czy oni także - trudno tu nie zadać takiego pytania - zdaniem księdza arcybiskupa znajdują się w innym niż on Kościele). Aby je zatem zbić, nie wystarczy oznajmić, że szkodzą dialogowi (w istocie oznacza to, że szkodzą zadowoleniu jego uczestników), trzeba poszukać innego narzędzia zdyskredytowania przeciwnika. I tak właśnie zrobili dialogiści z „GW”.
Absurd tej tezy zobaczy każdy, kto sięgnie po książkę, w której ks. Chrostowski wciąż powraca do związków intelektualnych z Janem Pawłem II. Ale aby zobaczyć fałsz tej tezy, wystarczy zapoznać się z życiem ks. Chrostowskiego. Jeśli arcybiskup Życiński o tym zapomina i pomija milczeniem fragmenty tekstu dla siebie niewygodne, to dyskredytuje siebie jako dialogistę. Dialog zakłada bowiem zrozumienie drugiej strony i dobrą wolę. A tych arcybiskupowi niestety zabrakło.
Wolność religijna jest herezją
Leżą przede mną ciekawe dokumenty chwili: odezwa biskupów hiszpańskich i protest hiszpańskich teologów, skierowany przeciw ich kolegom francuskim; referat prof. Mantama, wygłoszony u nas, w Poznaniu, na kongresie tomistycznym przed paru laty; zbiór artykułów “Vie intellectuelle”, czołowego organu francuskiej myśli katolickiej, dotyczący spraw hiszpańskich i dwa inne o Kościele - “corp du peche” (”ciele grzechu”, jak jeden z nich głosi w swym tytule), wreszcie znakomity artykuł wybitnego naszego działacza katolickiego, doktora Andrzeja Niesiołowskiego, niedawno drukowany w “Kulturze”.
Żaden z nich, osobno rozważany nie wywołałby może zbyt daleko idących zastrzeżeń, ani obaw - wyjąwszy owe, skandaliczne moim zdaniem wywody o Kościele. Kiedy się jednak czyta te rzeczy jedne po drugich, kiedy się próbuje powiązać ich myśli przewodnie - co zresztą trudno nie przychodzi - mnie przynajmniej robi się zimno. Jest źle, trzeba bić na alarm. Myśl katolicka w osobach najwybitniejszych swoich reprezentantów zdaje się iść na manowce, zdradza wielowiekową tradycję, próbuje zaprzeczyć dorobkowi wieków, od św. Augustyna do Piusa X, szuka nowego sensu w Ewangelii, której - nie można oprzeć się wrażeniu, że tak autorowie myślą - nie zrozumieli ani św. Augustyn, ani św. Bernard, ani św. Tomasz z Akwinu. Szczególnie źle wychodzi w ich analizach jeden z największych papieży ostatnich czasów, Pius IX. Nie cytuje się wprawdzie jego słów z “Syllabusa”, bo tam zebrane są zdania i twierdzenia, które Pius IX jako papież potępił. Ale kto uważnie czyta, ten dojrzy prędko, że choć wyraźnie się tego nie mówi, chce się potępić Piusa IX, a z nim całą tradycję chrześcijańską, której patronuje sam św. Augustyn. Dr Niesiołowski trafnie i wnikliwie wykazał to w swoim artykule.
Nie mogę zrozumieć, jak katolicy - między którymi jest wielu księży, ba, wykształconych teologów, którzy wszyscy powinni znać elementarne zasady metodologii katolickiej, w szczególności rolę, jaką w przyjmowaniu i odrzucaniu różnych teorii odgrywa zdanie tradycji tylu wieków, potwierdzone tylekroć przez sam Kościół - powtarzam, nie rozumiem, jak katolicy mogą przechodzić nad tą tradycją do porządku dziennego i - proszę mi wybaczyć wyrażenie - tak po protestancku próbują na nowo i o własnych siłach wysnuć nową treść ze słów Chrystusa? Zdawałoby się, że przypominać nie trzeba, a jednak muszę: źródłem, z którego czerpiemy znajomość prawd wiary jest nie tylko Ewangelia, me tylko pisma Ojców Kościoła, ale i żywa tradycja, życie Kościoła; nie wolno jej przeczyć, gdy chodzi o sprawy zasadnicze; nie wolno zwłaszcza wtedy, gdy długi szereg papieży i wszyscy teologowie najświetniejszego okresu katolicyzmu jednogłośnie dawali taką właśnie, a me mną wykładnię ducha katolicyzmu.
Niezrozumienie nauki Kościoła, które może się stać zaczątkiem nowej herezji dotyczy głównie kwestii relacji między Państwem, Kościołem, Narodem, ich wzajemnych powiązań i zależności. Według nauki św. Tomasza z Akwinu, do którego trzeba nam wracać zawsze, bo jego dzieło jest najlepszym wyrazem tradycji, zebranej przez geniusza i uznanej za własną przez Kościół - ten Kościół choć ma cele nadziemskie i choć działa głownie środkami nadprzyrodzonymi, może jednak i powinien uważać się za organizację żyjącą na ziemi, bo tak jest istotnie. Jako taki, Kościół ma prawo domagać się od państwa, by zapewniło mu spokojny rozwój i uniemożliwiło rozkładową akcję jego wrogów. Kościół nie pragnie nikogo zmuszać do wyznawania jego własne] wiary; nie może jednak pozwolić, by błąd miał równe prawa propagandy jak prawda, ani tym bardziej, by tam, gdzie wierni są w przytłaczającej większości, rządzili nimi poganie czy heretycy. W imię tego podstawowego prawa, żąda Kościół od państwa, by uznało jego wyznanie za religię panującą, aby przeszkodziło siła akcji heretyków i karało tych, którzy wprowadzają zamęt w pojęcia.
A jeśli takim jest stanowisko Kościoła, nie innym powinno być, zdaniem św. Tomasza, zadanie państwa. Państwo nie jest neutralnym bożkiem, który obojętnie przygląda się “prywatnym” zajęciom religijnym swoich obywateli. Państwo jest najwyższą organizacją świecką społeczeństwa i ma za cel zapewnienie obywatelom jak najpomyślniejszego rozwoju doczesnego życia, harmonii i spokoju, to jest tych ram, w których rozwijać się ma życie nadprzyrodzone. Co więcej państwo samo będąc tworem ludzkim, powinno być przejęte myślą o celu celów wszystkich ludzkich czynności, o Bogu. Nie mogąc bezpośrednio oddziaływać na życie religijne, ma obowiązek postępować jednak tak, aby zawsze, ilekroć Wiara potrzebuje obrony i pomocy materialnej, siły społeczeństwa były do jej dyspozycji. Państwo jest więc, w pojęciu św. Tomasza, pod pewnym względem państwem totalnym: ma swój własny katolicki program i ten program realizuje w miarę sił. Nie ma w państwie katolickim miejsca na równouprawnienie innowierców; nie ma wolności dla dzikiej propagandy niewiary, równie jak nie ma jej dla pornografii. Interes duchowy mas obywateli idzie przed rzekomym prawem wyżycia się zepsutych jednostek i ich wybryki łamane będą, według św. Tomasza, żelazną ręką władzy.
św, Tomasz z Akwinu, jak i cały Kościół, nie był tak naiwny, aby myśleć, ze chrześcijanin jest aniołem, nie związanym z ciałem, i że społeczeństwem rządzie można tylko środkami duchowymi. Rzecz jasna, że przemoc nie może stanowić głównego środka, ale przemoc jest potrzebna ubocznie, dla obrony przed złym. Przeczyć temu może zresztą tylko ten, kto równą wartość przypisuje wszystkim poglądom i wszystkim zasadom etycznym i kto odmawia państwu treści ideologicznej. Ale to jest koncepcja liberalna, a me tradycyjny sposób pojmowania państwa katolickiego
Chciałbym podkreślić, że mówiąc “państwo totalne”, mam na myśli państwo, jeśli wolno się tak wyrazić, “jednokierunkowe”. Ze stanowiska katolickiego państwo nie może regulować wszystkich funkcji kulturowych społeczeństwa, gdyż niektóre z nich podpadają pod wyłączną kompetencję Kościoła. Nie mniej jednokierunkowość musi być postulowana.
Nasuwa się w związku z tym zagadnienie stosunku państwa do Kościoła. Z trzech możliwych koncepcji: podporządkowania Kościoła Państwu, Państwa Kościołowi i koordynacji, ta ostatnia wydaje się najbardziej zgodna z nowoczesną myślą katolicką i najlepsza w praktyce. Może jednak koordynacja nie wyraża stosunku, o który chodzi: będą pewne zakresy, w których Państwo musi podporządkować się Kościołowi, inne w których na odwrót Kościół musi się zgodzić z wolą Państwa. W praktyce pokazuje się, że można doskonale pogodzić oba czynniki, pod warunkiem, by z obu stron istniało zrozumienie potrzeby współpracy. Tak jest na przykład we współczesnej Italii, i tak będzie zapewne zawsze, jeśli u rządów będą katolicy.
Forma prawna odgrywa tutaj znacznie mniejszą rolę. Myślę jednak, że zasadniczy stosunek koordynacji wyrazi się z jednej strony przez udział Kościoła w przygotowywaniu ustaw, z drugiej przez różne przywileje nadane Państwu przez Kościół, jak się to dotąd czyni w konkordatach.
Zasada dopuszczalności użycia siły obowiązuje także w stosunkach międzynarodowych. Państwo napadnięte ma prawo bronić się siłą, to jest toczyć wojnę. Co więcej, istnieją warunki, w których wolno wojnę samemu wypowiedzieć i długa historia wypraw krzyżowych świadczy aż nadto wyraźnie, że tę zasadę wprowadzano praktycznie w czyn. Zachodzi to zawsze, o ile inne państwo gwałci wyraźnie prawa Boskie, a istnieją szansę pokonania go i zaprowadzenia ładu etycznego. Państwo działa w tym wypadku jako narzędzie ogółu chrześcijaństwa, wykonując jego wolę i torując drogę Kościołowi.
Reasumuję: według tradycyjnej koncepcji chrześcijańskiej liberalizm polityczny jest błędem i pacyfizm jest błędem. Nie waham się twierdzić, że takim samym błędem jest teoria “ubogich środków”, w mnę której niektórzy myśliciele francuscy chcieliby odmówić społeczeństwu katolickiemu prawa używania siły dla zapewnienia sobie normalnych warunków rozwoju.
Teoria “ubogich środków”, antymilitaryzm, antynacjonalizm, skrajny “antytotalizm” - to jest odmawianie katolickiemu państwu prawa ograniczania wolności swoich wrogów - rozrosły się szeroko na gruncie francuskim. Tam stawano niemal wyraźnie w obronie Walencji; tam napisano owe bluźniercze artykuły o przeszłości Kościoła, w których zebrano wszystkie ohydy z historii, aby potępić samo chrześcijaństwo piętnastu wieków; stamtąd wreszcie przyjechał jeden z najsławniejszych obecnie myślicieli Maritain, aby uczyć, nas Polaków, że przyszłe państwo katolickie da nie tolerancję, - uważajcie! - ale równouprawnienie wszystkim heretykom, komunistom, wszystkim wrogom wiary i moralności, że zapomni o celu nadprzyrodzonym człowieka i będzie państwem w pełni laickim. Stamtąd, poprzez najlepsze nasze pisma katolickie poprzez pióra najlepszych naszych pisarzy, idzie do nas ten nowy rodzaj modernizmu.
Metoda naszych współwyznawców francuskich jest bardzo prosta, uderzająco podobna do tej, którą w swej egzegezie stosował ongiś Tołstoj: bierze się Ewangelię, wyłapuje się w mej wszystkie teksty przemawiające za pokojem, niesprzeciwianiem się złu, znoszeniem prześladowań dla sprawiedliwości itd. - następnie dorabia do tego doktrynę społeczną i rzecz jest gotowa. Katolik winien stosować nie “bogate”, ale “ubogie” środki: milczenie, męczeństwo, niesprzeciwianie się złu. Któż by mógł przeczyć, że to jest właśnie duch Ewangelii. A więc - to już logiczna konsekwencja - nie dążmy do władzy; gdy u niej będziemy, nie przeszkadzajmy agitacji komunistycznej; nie kładźmy tamy nauczaniu doktryn złych; gdy katolicy walczą gdzieś o życie swoich dzieci i możność zachowania wiary z barbarzyńcami nasłanymi z Moskwy, przede wszystkim bądźmy neutralni, a jeśli mamy komu pomagać, to raczej tamtym niż naszym. Ubogie środki! (?)
Tradycja katolicka, choć zawsze wysoko nosiła sztandar uniwersalizmu, przeczy jednak równie stanowczo słuszności owego mechanistycznego internacjonalizmu, według którego me ma różnic między ludźmi i wszyscy kochać się mają równą miłością. św. Tomasz z Akwinu wypracował, przyjętą dziś przez Kościół, bo z jego depozytu Wiary wziętą, teorie stopni miłości: im kto nas bliższy, tym bardziej mamy go kochać. Nie ma doktryny bardziej sprzecznej z tradycją katolicką, jak teoria Corpus politicum Hobbesa, według której wszyscy ludzie są tylko atomami jednego rodzaju, złączonymi w mechaniczny sposób w państwie. Socjologia katolicka była zawsze inna. Jest ona, jeśli wolno się tak wyrazić, radykalnie antydemokratyczna pod tym względem. Każe mianowicie uważać innych nie za homogeniczne zbiorowisko, ale odnosić się do bliźnich inaczej jeśli stoją nas bliżej, inaczej zaś jeśli dalej.
I tak, według katolicyzmu, miłość nie powinna gwałcić natury, ani kultury; a ze związki krwi i związki kulturowe ludzi zbliżają, miłość ku tym, którzy są z nami jednej krwi czy jednej kultury powinna być intensywniejsza niż ku innym. Przed i ponad miłością wszechludzką idzie miłość rodziny a zwłaszcza narodu.
Tradycyjna koncepcja katolicka przemyślana do końca przez nowszych myślicieli - jest naszą chlubą, że główną zasługę ma pod tym względem polski myśliciel o. Jacek Woroniecki - jest zdecydowanie nacjonalistyczna. W obecnych warunkach nie ma w Europie inne] struktury społecznej, która by łączyła ludzi pod względem większej ilości wspólnych cech i łączyła silniej, niż naród. Członkowie narodu winni więc być przed innymi przedmiotem naszej miłości. Przy tym ta miłość odnosi się me tylko do poszczególnych ludzi, ale do całej grupy, przede wszystkim do grupy, to jest do narodu. W porządnie przemyślanej etyce katolickiej nie ma wcale rozdziału pod tytułem “etyka społeczna”, a to dlatego, że cała etyka katolicka jest bez reszty społeczna; w konsekwencji szczególna miłość ku członkom własnego narodu otrzymuje swoją bazę w miłości ku narodowi jako takiemu.
Posiadamy nawet wcale rozbudowaną teorię narodu ze stanowiska katolickiej teorii. Naród to taka grupa ludzi, których łączy z jednej strony wspólna rasa psychiczna, wspólne cechy charakteru i obyczaj oparty na wspólnych przeżyciach i wspomnieniach historycznych, z drugiej zaś wspólny cel: praca nad rozbudową, kultywowaniem, obroną i rozpowszechnianiem wspólnych wartości duchowych, owej specyficznej kultury narodowej, która naród określa i dla której naród żyje. Podkreślam, ze chodzi o wartości duchowe, nieśmiertelne, między którymi są także wartości religijne. W imię ich, rzecz jasna, wolno i trzeba żądać od jednostki podporządkowania się narodowi, który dąży do celów wyższych niż wszystko, co doczesne w jednostce. Nie ma bodaj autora, który by tak kategorycznie żądał poświęcenia się dla społeczeństwa jak św. Tomasz.
Proszę zwócic uwagę jeszcze na jedno: nacjonalizm katolicki nie jest zaprzeczeniem katolickiego uniwersalizmu, ale on właśnie umożliwia ten uniwersalizm. Tradycja katolicka nie pojmuje mianowicie wcale kultury ogólnoludzkiej jako czegoś jednolitego we wszystkich szczegółach, ale jako harmonię różnych odcieni kultury reprezentowanych przez poszczególne grupy, na wspólnym podłożu ogólnoludzkim i ogólnochrześcijańskim. I dlatego ci, co przerażeni błędami niektórych nacjonalizmów, wolą przenieść się od razu do obozu skrajnych internacjonalistów, są w błędzie. Katolicyzm, jak zawsze, tak i tutaj, zajmuje stanowisko syntetyczne, wyższe nad obie skrajności; ale św. Tomasz uczył, że jeśli każda cnota przeciwstawia się dwom skrajnie różnym błędom, to jednak zawsze stoi bliżej któregoś z nich. Podobnie jest i tutaj: bardzie] obcy duchowi katolicyzmu, niż najgorszy choćby nacjonalizm, jest - o wiele niebezpieczniejszym od niego - internacjonalizm masoński, czy sowiecki. Nie mówiąc już o tym, że nacjonalizmy współczesne, prócz oczywistych błędów w niektórych przypadkach, zawierają myśli zdrowe, bez porównania bliższe organicznej koncepcji społecznej katolicyzmu i jego pojęciu bonum commune, niż mechanizmy liberalny i socjalistyczny.
A już naprawdę zrozumieć niepodobna tych katolików, którzy w imię jakiegoś urojonego ideału uniwersalistycznego potępiają nawet te nacjonalizmy, które - jak polski - stoją zdecydowanie na gruncie katolickim i świadome są swojej roli cząstkowej w obrębie kultury ogólnej.
Co do różnic między Francuzami, Polakami, Niemcami, czy Rosjanami trzeba stwierdzić, iż natura ludzka jest w zasadzie niezmienna; ale zmienne są różne odcienie tej natury, zależne od klimatu, od warunków życia, od historii. I na tym tle powstaje nie tylko odrębny typ psychiczny, nie tylko odrębny obyczaj, ale także specyficzny sposób myślenia. Socjologia filozofii jest jeszcze w zarodku, nie jest nawet wcale jeszcze nauką; ale podstawowa jej prawda znana była już Arystotelesowi i twierdzić możemy, że duch nasz jest w bardzo wielkim stopniu zależny od warunków otoczenia.
I dlatego obok etyk narodowych - każda etyka ostatecznie łączy się ze strukturą psychiki - istnieć mogą filozofie narodowe. Nie w tym oczywiście znaczeniu, by to co było prawdą z jednej strony Pirenei, miałoby być fałszem z drugiej. Jednak pewne narody zdają się być
lepiej niż inne dysponowane do rozumienia pewnych zagadnień. Narody mają więc obowiązek owe kwestie, sobie bardziej dostępne, wypracować teoretycznie i wprowadzać w życie czynem.
Otóż zdaje mi się, że Opatrzność predystynowała nas, Polaków, do obrony tradycyjnego sposobu myślenia o społeczeństwie, narodzie i państwie. Jesteśmy narodem stosunkowo świeżym, pełnym sił i rozmachu życiowego, o niedawnej stosunkowo kulturze; nie doświadczyliśmy w tym samym stopniu co Francuzi, zgubnych wpływów ideologii liberalno-masońskiej, jak się ją nazywać zwykło; jesteśmy narodem w pełni katolickim, w którym ogromna większość ludzi przyznaje się otwarcie do Wiary, zarówno w elicie, zwłaszcza młodszej, jak i w masach; wreszcie, historia nauczyła nas krwawić się na polach bitew w obronie naszej kultury narodowej, która zawsze była katolicka.
W rezultacie mamy nastawienie psychiczne zgoła mnę niż wielu Francuzów. Nikt bodaj lepiej nie wyraził tego nastawienia i tego sposobu wartościowania czynu orężnego, niż wielki nasz prymas współczesny, ks. August Hlond, który tak kapitalnie umie chwytać podstawowe cechy naszej myśli katolickiej. Podczas wręczania buławy marszałkowskiej obecnemu Wodzowi naszej Armii, wypowiedział ks. Prymas mowę, zaczynającą się od słów: “Krzyż i miecz prowadziły Polskę przez dzieje..”, mowę tak doskonałą, że powinna naprawdę znaleźć się w czytankach dla wszystkich polskich dzieci. Otóż pamiętam, że gdy pełny entuzjazmu dla tak dobrego sformułowania moich najgłębszych przekonań tłumaczyłem tę mowę jednemu z moich kolegów Francuzów, spotkałem się u mego wprost z oburzeniem: wyszedł z pokoju bez słowa, trzaskając drzwiami. Zrozumiałem wtedy, że dzieli nas od Francuzów ideologiczna przepaść.
A skoro tak jest, mamy obowiązek nie poddawać się ślepo prądom idącym z Francji, ale konsekwentnie rozwijać katolicyzm tak, jak my go rozumiemy, jak zawsze go rozumiano w Polsce. Będzie to katolicyzm, który nie przeczy doczesnej stronie Kościoła, ani obowiązkom jakie wobec niego ma Państwo, katolicyzm antyliberalny i antysocjalistyczny, katolicyzm nacjonalistyczny, wierny wielkiej tradycji obrony Wiary i Narodu, nawet, gdy zajdzie tego potrzeba, orężem. Rozbudowa tego katolicyzmu jest konieczna, me tylko ze względu na nas samych i naszą przeszłość - przecież samo istnienie naszego państwa zależy od tego, czy potrafimy być dość mocni zarówno wewnętrznie, jak i na zewnątrz - ale także wobec olbrzymiej roli. wyznaczonej Polsce przez Opatrzność. Polska jest dzisiaj, jak ongiś, przedmurzem chrześcijaństwa. Nie może zapominać o tym i pilnować powinna, aby była po pierwsze chrześcijańska, aby miała organizację państwową przejętą ideologią katolicką, a po wtóre, aby była naprawdę przedmurzem, to jest dysponowała do swej obrony siłą moralną i fizyczną obywateli.
Myślę, że rozwijając te myśli, przyczynilibyśmy się walnie do postępu myśli katolickiej w świecie, przypominając ludziom, także i poza naszymi granicami, prawdziwą tradycję katolicką. I dlatego trzeba abyśmy uznając w pełni to, co wartościowe w dorobku zagranicy, umieli ocenić wartości własne i zabrali się do pracy nad nimi, a me byli ową osławioną papugą narodów, zdolną tylko do wchłaniania i powtarzania zdań cudzych, nawet wówczas, gdy one wyraźnie zbacza] ą z drogi prawdy…
o.Józef Maria Bocheński
(J.M.Bocheński OP, Szkice o nacjonalizmie i katolicyzmie polskim, ss.22-32. Książka napisana w latach 1932-38)