Legutko Piotr Mity czwartej władzy 1


Legutko Piotr - Mity czwartej władzy

widzów

sfuchaczy `czytaczy

ilustracje Andrzej Mleczko

Wydawnictwo Literackie

© Copyright by Piotr Legutko and Dobrosław Rodziewicz © Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002 Wydanie pierwsze

Redaktor prowadzący Lucyna Kowalik

Projekt okładki i stron tytułowych grupa 99 $

Słowo bardzo wstępne

... Wydziału Dziennikarstwa i Nguk Politycznych

Uniwersytetu Warszawskiego

Jl. Nowy Świat 69, 00-046 Warszawa

»el. 620-03-81 w. 295, 296

Biblioteka WDiNP UW

Redaktor

Alina Doboszewska

Redaktor techniczny Bożena Korbut

Książki Wydawnictwa Literackiego

oraz bezpłatny katalog można zamawiać:

31-147 Kraków, ul. Długa l

bezpłatna linia telefoniczna: O 800 42 10 40

księgarnia internetowa: www.wl.net.pl

e-mail: ksiegarnia@wl.net.pl

tel./fax: (+48-12) 422 46 44

ISBN 83-08-03253-2

Napisać ciekawą książkę to rzecz niełatwa. Ale gdy się ma ciekawy temat i ponad dwieście stron do dyspozycji, okazuje się pod koniec pisania łatwiejsza niż na początku. Prawdziwe wyzwanie to przekonać potem innych, i to na jednej tylko stronie wstępu, że taką książkę warto kupić, a nawet przeczytać. Spróbujemy zrobić to tak, by nikt nam nie zarzucił składania obietnic bez pokrycia.

W tej książce pada wiele słów na temat telewizji, ale tylko dwa słowa na temat seksu i przemocy (to były właśnie te dwa). Nie brakuje także opisów skandali, choć największe z nich są tak powszednie, że prawie ich nie widać. To jest książka o tym, co wielu z nas podejrzewa, ale jeszcze częściej o tym, jak bardzo lubimy się łudzić. By wynieść korzyści z jej czytania, nie trzeba być dziennikarzem (chociaż można), nie trzeba znać się na polityce (chociaż politykom też ją polecamy), nie trzeba mieć żadnego specjalnego rodzaju wykształcenia lub doświadczenia życiowego. Wystarczy brak wstrętu do lektury książek oraz skłonność do czytania gazet, słuchania radia i oglądania telewizji (niekoniecznie jednocześnie). Ta książka jest dla każdego, kto nie potrafi żyć bez mediów, ale żyjąc z nimi, czasem zadaje sobie pytanie: „co to za życie?”. Gdyby autorów nie dręczyły podobne pytania, nie napisaliby tej książki.

Piotr Legutko i Dobroslaw Rodziewicz

1098020887

Dwa oblicza czwartej władzy, czyli wstęp właściwy

Termin „czwarta władza” nie został wymyślony w Polsce, ale nieźle się u nas zadomowił. Podobnie jak wiele innych pojęć importowanych zza „żelaznej kurtyny”, gdy ta wreszcie do cna przerdzewiała. Jak twierdzi prof. Walery Pisarek, importowaliśmy zresztą nie produkt oryginalny, który na język polski należałoby tłumaczyć jako „czwarty stan” (thefourth estate), jak w XVIII wieku filozof angielski Edmund Burkę miał nazwać po raz pierwszy dziennikarzy, traktowanych jako osobny „stan” Królestwa. Polskie określenie „czwarta władza”, podobnie jak niemieckie vierte Gewalt, kładzie nacisk na „władczą moc”, potęgę. Wszak i dawniej mawiano, że „prasa to potęga”. Toteż ten sposób tłumaczenia wyrażenia thefourth estate stanowi bardziej dopełnienie koncepcji „trzech władz” Monteskiusza niż opis rangi dziennikarzy jako grupy społecznej. Chociaż sens terminu „czwarta władza” rozumiany bywa różnie, to akurat w Polsce, od czasu upadku PRL, dominuje rozumienie roli mediów jako niezależnych „kontrolerów jakości” życia publicznego w ogóle, a kontrolerów poczynań zwykłych władz - w szczególności.

Jak dalece polskie środki przekazu są niezależne i w jakim stopniu zdolne do sprawowania skutecznej kontroli nad rządzącymi - to istotne pytania, do których będziemy w tej książce powracać. Jest natomiast faktem,

że kiedy statystyczny Kowalski słyszy określenie „czwarta władza”, zwykle bez problemu kojarzy je właśnie z mediami.

O czym warto marzyć?

Od momentu narodzin nowoczesnej demokracji uważa się, że bez istnienia mediów niezależnych od rządu (i wszelkich władz publicznych) nie do pomyślenia jest praktykowanie wolności słowa, ochrona dobra wspólnego i wreszcie zachowanie samej demokracji. Wyrażenie „czwarta władza” ma podkreślić wagę i siłę wpływu mediów na życie publiczne. Zakłada się przy tym, że wpływ ten jest w ostatecznym rozrachunku wywierany w interesie zwyczajnych obywateli, nawet jeśli poszczególne media reprezentują różne opcje ideowe i rozmaite interesy. Zakłada się także, iż wielość owych opcji i interesów (zwana brzydko „pluralizmem”) oraz konkurencja między mediami o względy odbiorców stanowią gwarancję, że ich dysponenci i sami dziennikarze będą generalnie dbali o zachowanie rzetelności, a zdarzające się nadużycia, kłamstwa i błędy w sztuce będą demaskowane przez konkurencję. Panuje wreszcie domniemanie, że dziennikarze są grupą o szczególnym etosie zawodowym i z reguły ludźmi dociekliwymi oraz przynajmniej dążącymi do zachowania niezależności myślenia. Obraz świata mediów przedstawia się więc jako system, zawierający samoregulację służącą dobru publicznemu. Jest to oczywiście pewien ideał, który w żadnym kraju nie został w pełni zrealizowany. Jednak ten ideał, ten mit pierworodny czwartej władzy jest bez wątpienia użyteczny. Na pewno odpowiada on potrzebom demokracji jako ustroju, dla którego żywotności nie wystarczy sam fakt zapisania w konstytucji wolności słowa, a nawet istnienie wielu środków przekazu pozostających w rękach różnych właścicieli.

Demokracja potrzebuje czegoś więcej. Potrzebuje publicznej debaty i prowadzenia tej debaty w języku zrozumiałym dla szerokich rzesz obywateli o różnych poglądach i różnym stopniu wykształcenia. Wymaga to spełnienia pewnych warunków. Po pierwsze, większość uczestników i adresatów tej debaty musi wyznawać te same elementarne wartości, którym działalność publiczna, zwłaszcza polityczna, ma służyć. Po drugie, musi istnieć przynajmniej częściowo wspólny język, w jakim nazywa się po imieniu publiczne problemy. A po trzecie, wszyscy zainteresowani muszą mieć możliwość poznania tych samych faktów, danych, wydarzeń i opinii, mających istotne znaczenie dla zrozumienia, o co spierają się politycy, co robi rząd, i o co w ogóle chodzi. W odróżnieniu od tyranii i dyktatur demokracja bez takich luksusów nie może się obejść. A kiedy jednak próbuje, kopie swój własny grób. To właśnie opiniotwórcze środki przekazu (pojmowane jako pewna całość, system komunikacji) uważane są współcześnie za podstawowy sposób tworzenia forum publicznych debat. Kiedy zaczyna brakować takiego forum lub staje się ono zbyt wąskie, to najbardziej demokratyczne wybory nie są w stanie skłonić nawet aktywnych wyborców (nie mówiąc już o takich, co nie głosują) do poważnego namysłu nad sprawami, o których mówią im politycy. I jeśli mówienie o mediach jako „czwartej władzy” ma oznaczać cokolwiek godnego uznania, to tylko pod warunkiem, że są one w stanie wywiązać się z roli budowniczych takiego forum. Gdy tego nie potrafią lub nie chcą, to ich siła oddziaływania, ich zdolność do wpływania na ludzkie postawy i poglądy może się okazać dla demokracji nawet niebezpieczna.

Jaka odpowiedzialność?

Za co i przed kim mogą odpowiadać wydawcy, nadawcy i konkretni dziennikarze? Już nie gdziekolwiek, ale

w dzisiejszej Polsce. Tak naprawdę tylko za udowodnione im przed sądem naruszenie prawa lub dóbr osobistych. Poza tym nadawcy radiowi i telewizyjni muszą się liczyć z sankcjami ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za naruszanie ustawy lub warunków koncesji. Inne rodzaje odpowiedzialności mediów pozostają albo w sferze pobożnych życzeń i deklaracji, albo są po prostu kwestionowane. I tak, na pytanie, czy rola nadawcy, wydawcy i dziennikarza wymaga poczucia odpowiedzialności za słowo rozpowszechniane publicznie, zgodny chór głosów odpowiada - oczywiście! I niemal każdy z nich powie o swojej gazecie, o swojej stacji czy własnej pracy dziennikarskiej, że spełnia ona wszystkie możliwe normy fachowej rzetelności i poważnie traktuje odbiorców. Co - rzecz jasna - nie wyklucza w przypadku części mediów prywatnych jawnego sprzyjania pewnym wartościom czy wierności pewnym poglądom. Adam Michnik, ojciec Rydzyk czy Jerzy Urban we własnym mniemaniu są tak samo odpowiedzialni za słowo i tak samo w porządku wobec swoich odbiorców.

Gdybyśmy jednak spytali szefów polskich mediów, czy czują się odpowiedzialni za społeczne skutki wywieranego przez nich wpływu, wielu z nich zakwestionowałoby zasadność tak postawionego pytania. Bo niby dlaczego środki przekazu, które rzeczywistość „tylko” opisują i oceniają, miałyby się poczuwać do odpowiedzialności za to, jak rozumują i co robią szerokie rzesze obywateli, którzy w dodatku mogą korzystać z dobrodziejstwa swobody wyboru źródeł informacji i opinii? Wielu ludzi mediów niechętnie mówi publicznie o istnieniu związku między wywieraniem wpływu a odpowiedzialnością za ten wpływ. Z różnych zresztą powodów.

Ci mato poczytni, mało słuchani lub oglądani zwykle nie wierzą w swoją wpływowość lub szacują ją bardzo skromnie. I rozumują następująco: owszem, jest pewna grupa ludzi, którzy mogą ulegać naszemu wpły-

wowi, ale nie muszą; to kwestia ich wolnego wyboru i naszych skromnych możliwości. Nadawcy lub wydawcy bardziej wpływowi bywają nawet dumni ze swego oddziaływania. I cenią sobie to, że wśród ich odbiorców jest np. wielu młodych lepiej wykształconych albo jakiś tam procent mieszkańców danego regionu. Ale przecież ci ludzie mogli wybrać inne media. Mamy pluralizm i konkurencję. Po takie same argumenty sięgają wreszcie nawet ci, którzy są w stanie wywierać wpływ na miliony odbiorców. Wpływ niekiedy decydujący. I świetnie o tym wiedzą, ale jeszcze lepiej rozumieją, że publiczne przyznawanie się do takiego wpływu, do takiej władzy nie leży w ich interesie. Bo bezpieczniej i zyskowniej jest sprawować władzę, której nie widać, która nie ma nazwy i oficjalnie nawet nie istnieje. Dlatego mali, średni i wielcy na rynku mediów mają jedną konkluzję wspólną: to wolni obywatele, dokonując wyboru tego, co będą czytać, czego słuchać i co oglądać, biorą na siebie odpowiedzialność za skutki tych wyborów. Mało tego, to właśnie ich decyzje wpływają bezpośrednio na to, jaka gazeta utrzyma się na rynku, a jaka nie, jaka stacja radiowa lub telewizyjna będzie miała wystarczająco wielu odbiorców, by reklamodawcy chcieli dawać jej pieniądze. To odbiorcy mają władzę nad czwartą władzą, a nie odwrotnie. I jak odeprzeć tak solidne argumenty?

Tak, ale...

Na pewno nie można ich lekceważyć. Ostra konkurencja na rynku mediów i zaciekła walka o czytelników, słuchaczy i telewidzów są rzeczywistością. Na rynku prasowym czynnik swobodnej decyzji kupujących ma spore znaczenie. Ale nie jest bynajmniej jedynym. Jak dowodzą proporcje między dochodami ze sprzedaży i dochodami z reklam i ogłoszeń w większości gazet, największe znaczenie dla reklamodawców ma liczba czytelni-

11

ków. Ponadto nawet mało poczytna gazeta, wydawana przez bogaty koncern może łatwo wyprzeć z rynku bardziej poczytną, ale działającą w pojedynkę, bez zaplecza. Inne są szansę przetrwania i działania pisma zależnego tylko od sympatii czytelników, a inne takiego, które dzięki „układom” zawiera korzystne kontrakty reklamowe lub jest „podłączone” do politycznych albo lobbystycznych dodatkowych źródeł finansowania.

Z kolei widoki prywatnych nadawców radiowych i telewizyjnych na to, by w ogóle zacząć zdobywać słuchaczy lub telewidzów zależą nie tylko od posiadanego kapitału, ludzi, pomysłów, ale także od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Tu już o prawdziwej konkurencji rynkowej można mówić z bardzo poważnymi zastrzeżeniami, bo w samym punkcie wyjścia są równi i równiejsi. Siła koneksji politycznych czy towarzysko-bizneso-wych może być atutem rozstrzygającym. A poza wszelką konkurencją pod względem liczby i zasięgu nadajników W&L dos&s.pn^ch. i\óde\ fotya.YYSCWTtfrói T-n^A^ą się nadawcy publiczni, w szczególności ogólnopolskie programy radiowe i telewizyjne.

Z tej sytuacji można wyciągać rozmaite wnioski. Ale na pewno nie taki, że całkowita odpowiedzialność za wpływ wywierany przez media spada na ich odbiorców. Ich swoboda wyboru ma często znaczenie drugorzędne, biorąc pod uwagę, w czym w ogóle mogą wybierać. Znacząca część polskiej czwartej władzy nie podlega ani normalnym prawom konkurencji rynkowej, ani innej formie weryfikacji przez samych obywateli. Oczywiście Polska nie jest tu wyjątkiem, bo podobnie jest w wielu innych krajach, gdzie o faktycznych wpływach poszczególnych mediów ostatecznie decyduje kapitał lub zaplecze polityczne, lub obie te rzeczy naraz. Dlatego bez porzucania ideału, jakim jest czwarta władza w roli narzędzia kontroli obywateli nad władzami publicznymi, trzeba spojrzeć na ową czwartą władzę także jak na władze sam? w sobie. J wtedy okazuje sJf aoL jako całość

oraz w swych najpotężniejszych wcieleniach władzą nadawców, wydawców i dziennikarzy nad umysłami obywateli. Może być także narzędziem wywierania wpływu przez inne władze lub grupy interesu.

Oczywiście, siła i charakter oddziaływania mediów na ludzkie zachowania i postawy bywają rozmaite i zależą od wielu czynników. Nakład i poczytność. Zasięg nadajników i słuchalność lub oglądalność. Rodzaj i stopień wykształcenia odbiorców. Ich wiek, płeć, zawód i miejsce zamieszkania. Ich orientacja na informację, opinie lub rozrywkę. Z ilu i jakich źródeł informacji i opinii dana grupa odbiorców korzysta. To wszystko ma znaczenie. I to duże. Nie można jednak zaprzeczyć, że o większości spraw dziejących się poza własnym podwórkiem czy osiedlem współczesny człowiek (także obywatel RP) może dowiedzieć się głównie, a czasem tylko, z gazety, radia i telewizji. Media sprawują władzę, której obywatele nie są w stanie kontrolować ani odmówić mandatu do jej sprawowania w •wyborach. Można przestać kupować gazetę, do której straciliśmy zaufanie. Można użyć pilota, by zmienić stację. Ale nie można normalnie żyć: zawodowo, społecznie, nawet towarzysko bez kontaktu z mediami. Każde z nich wzięte z osobna ma tylko mniejszą lub większą część tej władzy. Jako całość jest ona nieuchwytna, rozmyta. Jednak gazeta czytana przez miliony, stacja telewizyjna oglądana przez miliony ma w tej władzy udział poważny. Skoro czwarta władza kieruje władcze oblicze także ku swoim odbiorcom, a nie tylko w interesie odbiorców patrzy na ręce innym władzom, to należy się jej przyglądać wnikliwie. Co najmniej z taką samą wnikliwością, z jaką warto się przyglądać wszystkim innym możnym tego świata. Władzom konstytucyjnym: państwowym i samorządowym. Partiom politycznym. Gospodarczym grupom nacisku. Związkom zawodowym. Wszelkim organizacjom, które nie są tylko klubami hobbystów, ale mają ambicje wywierania wpływu na życie publiczne. Czas zatem posta-

13

wić pytanie, czy Polacy na media i dziennikarzy patrzą rzeczywiście wnikliwie?

Bardzo dobrze czy tak sobie?

Przeprowadzane w ostatniej dekadzie badania ankietowe zdają się świadczyć o tym, że Polacy swoje media i dziennikarzy oceniają dobrze, a nawet lepiej. W badaniach CBOS z roku 2000 dziennikarze uplasowali się na czwartym miejscu wśród zawodów uważanych za uprawiane najuczciwiej i najrzetelniej, ustępując w tym rankingu jedynie naukowcom, pielęgniarkom i nauczycielom. Łącznie 41% ankietowanych przez CBOS „bardzo wysoko” lub „raczej wysoko” ocenia uczciwość i rzetelność polskich dziennikarzy. Dla porównania warto dodać, że w ojczyźnie wolnej prasy, czyli w USA, zaufanie do dziennikarzy jest o połowę mniejsze. Czyżby mieli tam gorszych dziennikarzy? Ta wysoka ocena wiarygodności funkcjonariuszy czwartej władzy pozostaje w Polsce w wyraźnym kontraście do niskiej oceny trzech władz ustrojowych: ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej.

Przymiotnik „polityczny” funkcjonuje u nas jako przeciwieństwo takich przymiotników, jak „uczciwy”, „fachowy”, „wiarygodny”. Świat władzy i polityki to są „oni”. Świat mediów jawi się na tym de jako sojusznik rządzonych, czyli „nas”. I nie brak dowodów, że przynajmniej część polskich mediów taką funkcję stara się wypełniać. Demaskowanie absurdów prawnych, tropienie afer, ujmowanie się za skrzywdzonymi, zadawanie politykom kłopotliwych pytań, wyjaśnianie skomplikowanych zjawisk, doradzanie obywatelom w sprawach urzędowych i życiowych - to wszystko wiele mediów czyni z lepszym lub gorszym skutkiem.

A jednak zbyt często mamy wrażenie, że dowiedzieliśmy się z mediów za mało rzeczy ważnych, a za dużo

byle jakich, że nadal nie rozumiemy, o co w jakiejś sprawie chodzi, że nie padło jakieś ważne pytanie, że dziennikarze coś przed nami ukryli, że zrobili nam mętlik w głowie. Mając takie odczucie, powinniśmy się na swój sposób cieszyć. Ten skądinąd przykry brak komfortu daje nam przewagę nad tymi, którzy żyją złudzeniem, że z mediów (często tylko z tego jednego ulubionego) dowiedzieli się wszystkiego, co trzeba, i rozumieją wszystko, jak trzeba. A jeśli jednak nie rozumieją, to chętniej obwinia za ten stan rzeczy nielubianych polityków, a nawet samych siebie (musi jestem za głupi czy za głupia), niż zwątpią w zawodowe kwalifikacje, niezależność lub czystość intencji redaktorów. Czy takie postawienie sprawy nie jest przesadne? Tylko trochę. Oto 70% ankietowanych w badaniach CBOS z roku 2000 uznało, że publiczna Telewizja Polska jest „wiarygodna i zasługuje na zaufanie”, a tylko 18% respondentów pozwalało sobie w to poważnie wątpić. W tym samym badaniu 62% ankietowanych uznało, że TYP jest obiektywna, a 24%, że niekoniecznie ma ona tę cnotę. Czy mamy szczęście posiadać w Polsce telewizję publiczną zasługującą na tak duże zaufanie? Czy może tak wielu obywateli patrzących w telewizor przez różowe okulary?

Z sondażowych statystyk lepiej ostrożnie wyciągać wnioski, ale trudno ich nie wyciągać wcale. Autorzy tej książki postawili sobie jednak ważniejsze zadania, niż tylko interpretowanie wyników sondaży. Postanowiliśmy zbadać, jak to się dzieje, że jest tak dobrze (w cytowanych powyżej sondażach), skoro na nasze oko, ucho i rozum z informacją i publicystyką w mediach (nie tylko publicznych) jest... tak sobie. Trzeba przy tym pamiętać, że owo „tak sobie” to ocena uśredniona na podstawie ocen wielu mediów różnego rodzaju i reprezentujących różny poziom profesjonalizmu i rzetelności. Od bardzo dobrych i dobrych, po chronicznie słabe lub regularnie manipulujące odbiorcami. Co więcej, gdybyśmy w naszych rachubach uwzględnili dodatkowo fakt,

15

że prasę informacyjno-opiniotwórczą czyta regularnie zaledwie trzydzieści parę procent dorosłych Polaków, to uśredniona ocena pozostałych mediów o szerszym zasięgu musiałaby wypaść górze] niż „tak sobie”. A pisząc o „poważnej prasie”, nie mamy wcale na myśli periodyków elitarnych, tylko najpoczytniejsze dzienniki i tygodniki o zasięgu ogólnopolskim i regionalnym.

1. Zdobycie władzy,

czyli mit ładu spontanicznego

17

Skąd autorzy to wiedzą?

W czasie kilku miesięcy przygotowań do napisania tej książki przeczytaliśmy, wysłuchaliśmy i obejrzeliśmy więcej, niż dopuszczają zasady higieny zdrowia psychicznego. Doprowadzaliśmy nasze rodziny do szału, skazując je na takie katusze, jak np. półtoragodzinne seriale złożone z „Faktów” TVN, „Wiadomości” TYP i „Wydarzeń” PULSU. Ale nie musieliśmy polegać tylko na własnych obserwacjach. W minionym dwunastoleciu powstało wiele krytycznych artykułów na temat mediów i dziennikarstwa. Napisano też trochę książek. Bogatym, chociaż pełnym chaosu źródłem wiedzy okazał się wreszcie Internet. I nawet ktoś, kto korzystałby wyłącznie z takich pośrednich źródeł, musiałby dojść do wniosku, że polska czwarta władza wyraźnie odbiega od mitycznego ideału. A nawet od wyobrażeń, jakie mają w tej sprawie miliony naszych rodaków. Jakie to wyobrażenia? W czym się one rozmijają z rzeczywistością? I dlaczego? Na te pytania postaramy się odpowiedzieć w kolejnych rozdziałach.

Rynek mediów nie jest w Polsce trudny do opisania - przynajmniej jeśli chodzi o kwestie własnościowe. „Dzieli i rządzi” na nim kilka dużych domów (jak to się ładnie mówi) medialnych. Karty zostały rozdane dawno, już w pierwszej połowie lat 90. Termin „rozdane” nie jest li tylko przenośnią, wiele tytułów bowiem zmieniało wówczas właścicieli na drodze decyzji administracyjnej. Zdobywanie czwartej władzy czy - jak kto woli, skupianie jej w rękach silnych wydawców, odbywało się w atmosferze skandali i niedomówień. Reguły gry nie były czytelne, a przejmowania gazet dokonywano często kuchennymi drzwiami. Walka o telewizyjne koncesje i radiowe częstotliwości była już spektaklem czysto politycznym, gdzie kwestie i programowe, i ekonomiczne miały znaczenie drugorzędne.

Ale - co ciekawe - dziś przeważa opinia, że mimo gorszącego scenariusza cały proces przechodzenia czwartej władzy z porządku totalitarnego w demokratyczny zakończył się pełnym sukcesem. Mamy wolne media, uporządkowany, nowoczesny rynek prasy, sprzedane koncesje, przydzielone częstotliwości. A co najważniejsze - bardzo wysoki poziom społecznej akceptacji dla publicznych i prywatnych instytucji medialnych sprawujących w Polsce czwartą władzę.

BIBLIOTEKA `Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Polrtyeznycn

Uniwersytetu Warszawskiego

jl. Nowy Św,at 69, 00-046 Warszawa

tel. 620-03-81 w. 295, 296

19

Te fakty nie zwalniają jednak od refleksji na temat skutków takiego, a nie innego modelu kształtowania struktury własnościowej polskich mediów. Ceną za jego wybór była bowiem częściowa rezygnacja z celów, jakie dwanaście lat temu stawiała sobie pierwsza po drugiej wojnie światowej demokratyczna władza w Polsce. Chociażby tylko w dziedzinie „upodmiotowienia społeczeństwa”, „uwłaszczenia wywłaszczonych” czy „odpartyjnie-nia” publicznych środków przekazu, skutecznej kontroli czwartej władzy nad władzami publicznymi.

Marzeniem ówczesnych elit politycznych było stworzenie medialnego lustra odbijającego zróżnicowanie postaw społecznych. Nie udało się. Zamiast tego płynnie przeszliśmy z jednego monopolu informacyjnego w drugi, bo praktycznie wszystkie ważniejsze dzienniki regionalne podzieliło między siebie dwóch wydawców, a proces koncentracji czwartej władzy nabiera charakteru multimedialnego. Nie udało się ochronić młodego i niedoświadczonego rynku przed dominacją zagranicznego kapitału. Praktycznie wszystkie z lokalnych „stu kwiatów” (nowych tytułów prasowych, jakie powstały na fali demokratyzacji) już zwiędły. Nie obroniono wielu gazet ważnych dla kultury narodowej. Nie ustrzeżono telewizji publicznej przed upolitycznieniem i komercjalizacją. Nie dopilnowano... Nie stworzono warunków... Nie dano wsparcia...

Zamiast tej litanii można i warto postawić jedno pytanie: czy państwo nie popełniło poważnego grzechu zaniechania, traktując przekształcenia własnościowe w dziedzinie mediów na takich samych zasadach, jak przekształcenia w branży chemicznej czy spożywczej. A jeśli tak, to jakie są konsekwencje tego grzechu dla misji czwartej władzy?

Podobne pytania zadawali sobie i zadają politycy i dziennikarze w wielu krajach. Dziesięć lat temu w Wielkiej Brytanii, gdy dominacja koncernu Murdocha skłoniła Zjednoczone Królestwo do stworzenia specjał-

nej ustawy, a w ostatnich miesiącach we Włoszech, bo nad Tybrem całkowita liberalizacja reguł gry medialnej doprowadziła do powstania imperium Sih/ia Berlus-coniego, człowieka kontrolującego za pomocą trzech ogólnokrajowych sieci telewizyjnych władzę sprawowaną przez... samego siebie.

Zdobycie prasy,

czyli naiwność nie zawsze bezinteresowna

W listopadzie 2001 roku zakończył się trwający jedenaście lat proces likwidacji Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch. Powstała ona w 1973 roku, po połączeniu największego koncernu prasowego w Polsce - RSW Prasa - z wydawnictwem Książka i Wiedza oraz kolportażowym przedsiębiorstwem Ruch. Była symbolem totalitarnego monopolu w dziedzinie informacji, głównym narzędziem propagandy, dysponentem gigantycznego majątku i płatnikiem rachunków PZPR. Jej likwidacja stała się jednym z kluczowych przedsięwzięć mających przywrócić nam wolność.

Bilansu tych jedenastu lat najłatwiej dokonać w wymiarze ekonomicznym, opinie bowiem na temat skutków społecznych i politycznych procesu likwidacji są bardzo podzielone. Ale z ekonomicznych i prawnych analiz można wyciągnąć jednoznaczne wnioski. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła na przykład, że Komisja Likwidacyjna RSW naraziła skarb państwa na znaczne straty, oddając gazety za darmo spółdzielniom dziennikarskim. Błąd polegał nie na tym, że oddawano za darmo, i nie na tym, że dziennikarzom. Obdarowywano spółdzielnie, co do których nie było wątpliwości, że nie są w stanie same wydawać swoich tytułów, spółkom dziennikarskim zaś sprzedawano dzienniki za grosze, wiedząc z góry, że występują one wyłącznie w roli pośrednika.

Oczywiście, zgodnie z prawem, dziennikarze przed otrzymaniem konkretnego tytułu mieli przedstawić wiarygodne źródła finansowania własnej działalności. Ale wiele spółdzielni tego nie zrobiło, a mimo to dostało prezent wart miliony. Mogłoby to świadczyć o szlachetnych intencjach likwidatorów, o próbie wsparcia małych, ale wiarygodnych i społecznie ważnych inicjatyw. Co jednak począć w sytuacji, gdy tworzyli je ludzie co prawda ideowi, ale - wstyd przyznać - ubodzy, do wydawania zaś gazety potrzebny jest - oprócz aktu prawnego - kapitał? Tym się likwidatorzy nie przejmowali, przynajmniej oficjalnie. Jako alibi wystarczała im praktyka sprzedawania dzienników regionalnych (na przetargu) spółkom dziennikarskim, które same sobie miały szukać inwestora. A przecież było oczywiste, że całkowite przejęcie tytułu przez tego, nieznanego likwidatorowi, inwestora jest tylko kwestią czasu. Na ten wtórny obrót Komisja Likwidacyjna nie miała już żadnego wpływu. Dzięki temu - na przykład - powiązany z Art B katowicki Bank Handlowo-Kredytowy z dziecinną łatwością wszedł w posiadanie dziewięciu dużych dzienników, które potem kupił Hersant. Wniosek: parcelacja gazet należących do RSW, tygodników i dzienników regionalnych, mimo pozorów planowej polityki, przebiegała w sposób niekontrolowany - przynajmniej przez organy państwa.

Komisja Likwidacyjna rozdała siedemdziesiąt jeden tytułów. Kontrola wykazała, że prawie połowa spółdzielni przekazała gazety innym spółkom. Nawet w przypadku zmarnowania w ten sposób tytułu, który był wartością społecznie użyteczną, komisja nie miała już żadnej możliwości interwencji. Umowy zawierane ze spółdzielniami nie określały bowiem, przez jaki czas dziennikarze mają samodzielnie wydawać pismo. Jeśli więc spółdzielnia robiła to choćby przez tydzień, wywiązała się z umowy.

Po latach widać, jak bardzo proces likwidacji majątku RSW skażony był... naiwnością. Szczerą, acz nie bez-

21

interesowną. Naiwnością, bo kolejnym likwidatorom wydawało się, że uwłaszczając stających na straży wolności słowa dziennikarzy (skupionych w redakcyjnych spółdzielniach), zapewnią mediom niezależność.\Było to zarazem doskonałe alibi: komu jak komu, ale dziennikarzom można oddać gazetę, bo najlepiej wiedzą, co z nią zrobić. Tyle o naiwności. Interesowność przejawiała się natomiast w próbach obdarowywania różnych środowisk, także politycznych, o których sądzono wówczas, że stanowią trwały element społeczeństwa obywatelskiego. Oczywiście sądzono według klucza ustalonego przez będących akurat przy władzy polityków. Klasycznym przykładem takiego prezentu było przyznanie Konfederacji Polski Niepodległej tygodnika „Razem”. (Może dobrze się stało, że tygodnik szybko upadł, bo „postępowanie spadkowe” przy kolejnych podziałach KPN przysporzyłoby niemałych problemów prawnych).

Porządek „z drugiej ręki”

Prawdziwe porządkowanie rynku prasowego w Polsce dokonało się zatem „z drugiej ręki”. Najpierw państwo, po swojemu, ułożyło klocki ręką likwidatora. Potem przyszli dorośli gracze i pozabierali zabawki z rąk spółdzielni dziennikarskich. Prawie jak w starym dowcipie o partyzantach, których w końcu przegonił z lasu gajowy. W tym przypadku gajowy nazywał się Robert Her-sant. Francuski potentat prasowy nie miał większych trudności z kupowaniem kolejnych dzienników regionalnych. Jego jedynym problemem był norweski koncern Orkla, który zaczął skupować równolegle, z innego końca lasu. Ale że prasowych drzew w Polsce dostatek, starczyło dla obu. W ręce Hersanta i Orkli trafiły nie tylko wszystkie dzienniki wydawane dawniej przez Komitety Wojewódzkie PZPR, ale także drukarnie i agencje

dysponujące największymi zamówieniami reklamowymi. I tak jest po dziś dzień, z tą jedną zmianą, że polską zdobycz Hersanta dość szybko odkupił niemiecki koncern Neue Passauer Presse. Grono potentatów medialnych uzupełniają spółka Agora (wydawca „Gazety Wyborczej”) oraz Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe - właściciel „Super Expressu”. W sumie wpływy tej wielkiej czwórki obejmują około 9.0% rynku gazet codziennych.

Pamięć bywa selektywna i jednokierunkowa. Być może dlatego przy każdej okazji przypomina się bezsporne zasługi Hersanta, Passauera i Orkli dla polskiej prasy, przede wszystkim dekapitalizowanie i unowocześnienie tego sektora mediów. Mniej chętnie pokazywana bywa publicznie druga strona medalu. Mówienie o konsekwencjach przyznania wielkim koncernom medialnym pełnej swobody działania w Polsce nie należy do dobrego tonu. Kto to czyni, posądzany jest w najlepszym razie o oderwanie od eurorzeczywistości, której znakiem firmowym jest globalizacja i koncentracja mediów. Toteż protestujących (czy ściślej, mówiących: tak, ale...) coraz mniej widać i słychać. Także dlatego, że tych, którzy za tę swobodę zapłacili własną skórą, dawno już na rynku nie ma.

Warto przywołać dwa takie przykłady. Dzienniki „Gazeta Gdańska” i „Czas Krakowski” były w pierwszej połowie lat 90. przez pewien czas liderami regionalnych rankingów prasowych. Budziły podziw, bo powstały praktycznie od zera, z zaangażowania prywatnego kapitału, pracy i pomysłowości, a nie z nadania likwidatora. Mimo braku doświadczenia i niedostatku kapitału, mimo reklamowego ostracyzmu i administracyjnych kłód, nowe gazety wydawane przez środowiska posierpnio-wej opozycji przełamywały codzienne ludzkie przyzwyczajenia, odbierając czytelników tytułom zakorzenionym w swoich regionach od dziesięcioleci. I pewnie po dziś dzień byłyby to ważne instytucje życia publicznego,

23

gdyby dano im szansę dalej uczestniczyć w tych zawodach na równych prawach. Ale równe prawa skończyły się, gdy konkurent w kiosku - niczym postać z gry komputerowej - otrzymał w prezencie od państwa dwa dodatkowe „życia”. Życzliwość czytelników nie pomogła, bo rywal nie musiał się martwić niską sprzedażą (deficyt pokrywały inne, dochodowe tytuły), a w dodatku przejął jedyną w makroregionie drukarnię. To na podyktowanych przez jej właściciela warunkach „Czas Krakowski” musiał zejść z rynku, mając wyższą sprzedaż niż należąca do koncernu z Passau „Gazeta Krakowska”.

Żadna z państwowych instytucji nie kiwnęła palcem, gdy Bawarczycy kupowali drukarnie w Krakowie i Gdańsku, choć wiadomo było, jakie skutki będzie mieć ta transakcja dla rynku prasowego w Polsce. Jeszcze w 1997 roku od krakowskiej drukarni uzależnionych było aż siedem dzienników. Nie licząc gazet Passauera, do dziś przetrwały tylko „Gazeta Wyborcza”, „Dziennik Polski” i „Super Express”. Dwa pierwsze stać było na przełamanie monopolu i zakup własnych maszyn drukarskich. Ponieważ próby zwrócenia uwagi opinii publicznej na tę nienormalną sytuację podejmowane były przez przegranych, niezależnych wydawców, łatwo było ignorować je jako popiskiwania nieudaczników. Nie był to jednak wystarczający powód, by uwadze Urzędu Antymonopolowego (i UOP) umknęło przejęcie całkowitej kontroli nad tak specyficznym rynkiem przez obcy kapitał.

Na pociechę nieudacznikom pozostawał jedynie fakt, że popiskiwali w dobrym towarzystwie. Na przykład Giintera Grassa, który podczas jednej z wizyt w Gdańsku powiedział: „Przybywam do mojego rodzinnego miasta i widzę, że Neue Passauer Presse, korzystając z wolnorynkowych uwarunkowań, znalazło tu swoje miejsce, wykupiło polskie gazety. Ostrzegam przed konsekwencjami tej sytuacji. To skandaliczne i niebezpieczne, kiedy gazety - instrumenty służące kształtowaniu

opinii, mające być trybunami wolnej myśli - przechodzą w obce ręce”. Ale kto by słuchał jakiegoś niemieckiego stukania w blaszany bębenek...

Marketing przez konspirację

Przez pierwszych pięć lat istnienia III RP nikt z władz publicznych nie interesował się, kto ani co kupuje na rynku mediów. Pierwsza poważna debata parlamentarna na ten temat odbyła się w 1995 roku, gdy karty już dawno były rozdane. Nie do końca zresztą przymiotnik „poważna” jest tu uzasadniony, fechtowano bowiem głównie argumentami z politycznego lamusa. Jedni straszyli zagrożeniem tożsamości narodowej, inni sprowadzali problem do absurdu. Poseł Juliusz Braun pytał wówczas: „Czy istnieją dowody, że «Gazeta Białostocka* realizuje jakieś antypolskie interesy Norwegów? Albo, że miesięcznik «Bęc» demoralizuje polskie dzieci w interesie Francuzów? Albo, że «Gazeta Krakowska* w zeszłym roku reprezentowała interesy Francji, a w tym roku reprezentuje interesy Niemiec?”.

Ten głos - charakterystyczny dla obrońców nowego ładu medialnego w Polsce - całkowicie wypaczał istotę problemu. Oczywiste jest bowiem, że zawartość gazet nie była i nie jest dla żadnego z wielkich koncernów sprawą pierwszorzędnej wagi - dopóki daje gwarancje dobrej sprzedaży przyciągającej ogłoszeniodawców. Nigdy natomiast obcy wydawcy nie zgłaszali ambicji uczestniczenia w naszej medialnej grze politycznej. Kończyła się ona zazwyczaj na nominowaniu naczelnego, bliskiego tej czy innej opcji. W gruncie rzeczy zawsze chodziło o to, by uzyskać maksymalną przychylność sił koncesjonujących polski kapitalizm.

Neue Passauer Presse zaczął od właściwego końca. „Znam się dobrze - dzięki Bogu - z Aleksandrem Kwaś-niewskim. Kiedy Kwaśniewski nie był jeszcze prezyden-

25

tem, odwiedził nas w Passau. Dyskutowaliśmy godzinami” - przyznawał w wywiadzie dla miesięcznika „Press” Franz Xaver Hirtreiter, do 1998 roku kierujący grupą wydawniczą z Passau. Dla równowagi, w tym samym wywiadzie powoływał się także na serdeczne kontakty z prymasem Glempem, z którym - jako niedoszły absolwent seminarium - ponoć łatwo znalazł wspólny język.

Zagraniczni wydawcy w minionej dekadzie nie prowadzili konkretnej polityki redakcyjnej, ale co jakiś czas wskazywali polskim dziennikarzom, gdzie jest ich miejsce. Na przykład, przydzielając naczelnym „doradców” lub zwalniając ich - jak w „Życiu Warszawy”, „Cashu”, „Nowej Europie”, „Expressie Wieczornym” czy „Dzienniku Bałtyckim” - za zbyt ostentacyjnie manifestowaną niezależność. Przypadek odwołania szefa „Dziennika Bałtyckiego” był chyba jedynym, który wywołał reakcję opinii publicznej, ale tylko dlatego, że Hirtreiter otwarcie przyznał, iż opublikowanie głośnego tekstu Wakacje z agentem naruszyło jego dobre stosunki z Pałacem Namiestnikowskim. „Żałośnie włernopoddańczy list pana Hirtreitera do prezydenta RP kompromitował nie tylko wiarygodność konkretnego wydawnictwa, ale i postawił pod znakiem zapytania wolność prasy, kontrolowanej przez wydawców tak strachliwych lub tak cynicznych” - komentował tamte wydarzenia Maciej Pawlicki, wówczas jeszcze dyrektor programowy stacji RTL 7, który niedługo potem zasilił grono odwołanych za zbytnią wyrazistość poglądów.

Mówimy jednak o sytuacjach rzadkich. W większości tytułów współpraca dziennikarzy z wydawcą przebiegała wzorowo, a - podkreślmy to jeszcze raz - polityka redakcyjna należała do wyłącznych kompetencji kolegium. Dopóki jej nadrzędnym celem był interes mierzony nakładem i sprzedaną powierzchnią reklamową. Do kryzysów dochodziło natomiast wtedy, gdy ambicje redaktorów naczelnych sięgały dalej aniżeli zwy-

cięstwo w wyścigu po news czy zorganizowanie bardziej emocjonującej gry prasowej niż konkurencja.

Co ciekawe, najważniejsi w tym wyścigu - czytelnicy - zazwyczaj nie wiedzą, kto jest właścicielem ich ulubionej gazety. (Wykazały to badania przeprowadzone kilka lat temu na Śląsku, gdzie dwa największe dzienniki są w rękach spółki Polskapresse należącej do Passau-era). Można zapytać, jakie to ma znaczenie? Co by zmieniła taka świadomość?

Okazuje się, że tego rodzaju wiedza może mieć istotne znaczenie. Nie chodzi bowiem o proszek do prania, lecz instrument wywierania wpływu na opinie. Gdyby wiedza ta nie miała znaczenia, nie byłaby przez wydawców ukrywana - a jest, skoro dyrektor spółki Polskapresse dwa lata temu najpierw zapewniał dziennikarza „Gazety Wyborczej”: „Nie chcemy kupować kolejnych gazet w Polsce. Chcemy rozwijać te, które posiadamy”, a w parę miesięcy później koncern zaczął skupować lokalne tygodniki na Wybrzeżu i Śląsku.

Proces przejmowania kolejnych tytułów odbywał się (i nadal odbywa) w sposób praktycznie niedostrzegalny dla czytelnika. Jest to coś w rodzaju „marketingu przez konspirację”, bo zazwyczaj zachodnie koncerny płacą duże pieniądze za to, by informacja o kolejnych zdobyczach właśnie dotarła do wszystkich klientów, podnosząc w ich oczach prestiż firmy. W Polsce przyjęły one jednak strategię konspiracyjną.

Wróćmy jednak do pytania, co zmieniłaby wiedza czytelnika o rodowodzie nowego właściciela. Otóż w niektórych przypadkach może ona spowodować dlań poważne komplikacje. Tak jak w Olsztynie, gdy Bawar-czycy przejmowali „Gazetę Olsztyńską” przy podniesionej kurtynie. Tej transakcji trudno było nie komentować, gdyż niemiecki koncern przejął tytuł mający na winiecie hasło: „Ojców mowy, ojców wiary brońmy zgodnie: młody, stary”. Przeciw sprzedaży „Gazety Olsztyńskiej” zgodnie protestowali politycy SLD i AWS. „Pa-

nie Hirtreiter! Próbuję Panu powiedzieć, że symboli innych narodów się nie kupuje!” - pisał w liście do nowego właściciela Janusz Lorenz, senator związany z SLD, a Halina Nowina-Konopczyna, wówczas posłanka AWS, ostrzegała: „traktuję tę sytuację jako wstęp do realizacji działań dezintegrujących naszą ojczyznę”.

Na ostrzeżeniach oczywiście się skończyło, ale tamta historia przekonała inwestora, że ma do czynienia z rynkiem wrażliwym na symbole. I że - dzięki wyjątkowo liberalnym regułom gry - można zrobić na nim wszystko, byle nie kłuć w oczy nazwą kraju, z którego kapitał pochodzi.

Zatrucie rzeki u źródła

Mówiąc o zagrożeniach, jakie niesie monopol obcego kapitału na rynku polskiej prasy regionalnej, nie poruszamy się w sferze symbolicznej. Interesuje nas odpowiedź na dwa konkretne pytania: czy można było inaczej rozegrać tę partię i co wynika z tego, że inaczej jej nie rozegrano.

Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi: tak! Można było podejść do rynku prasy inaczej niż do rynku tekstyliów. I niekoniecznie musiało to oznaczać od razu wprowadzenie 49-procentowej bariery dla obecności kapitału zagranicznego w polskiej prasie. Wiadomo przecież, że w gospodarce wolnorynkowej zawsze lepsze efekty daje marchewka (dla swoich) niż kij (dla obcych). Wystarczyłoby przyjęcie bardziej aktywnej postawy przez kolejne rządy i zastosowanie wobec małych firm wydawniczych instrumentów powszechnie znanych i stosowanych w innych (słynących z gospodarczego liberalizmu) krajach. Chodziło o wyrównanie szans, na przykład poprzez kredyty na preferencyjnych warunkach; wspieranie form współpracy między małymi gazetami w zakresie kolportażu i druku, wydanie przepisó*^

nakładających na władze publiczne i firmy z udziałem skarbu państwa obowiązek publikowania płatnych ogłoszeń w wielu gazetach (a nie tylko wybranych); ograniczenie działalności reklamowej telewizji, by więcej reklam na rynku zostało dla prasy; wprowadzenie dla wybranych podmiotów ulg w opłatach pocztowych i telekomunikacyjnych... Przykłady można mnożyć.

Owszem, nie było nas stać na skopiowanie szwedzkiego systemu subsydiów dla prasy, który od dziesięcioleci chroni tam pluralizm medialny, wspiera budowę społeczeństwa obywatelskiego i łagodzi skutki udziału potężnych koncernów w konkurencji rynkowej. Nie jest to jednak usprawiedliwienie dla faktu, że w Polsce przez dwanaście lat nie zrobiono w tej sprawie nic. Zupełnie nic.

Dziś na interwencjonizm państwowy jest prawdopodobnie za późno, a mocno przeterminowane projekty, jakie zaczynają się pojawiać, służą bardziej ochronie wpływów publicznej (politycznej) radiofonii i telewizji przed rosnącą konkurencją niż wspieraniu społeczeństwa obywatelskiego. Tymczasem wielkie koncerny schylają się po coraz mniejsze gazetki, stacje radiowe i sieci kablowe, stawiając na przedsięwzięcia multime-dialne. Polskim rynkiem mediów rządzą już prężne spółki, zarządzane przez „młode wilki”, które zapewne nie pozwolą politykom psuć dobrych interesów. Już dawno oznaczyły swój teren polowań i mają tylko jeden cel: zakończyć koncentrację medialną przed wejściem Polski do Unii. Nasze wilki bowiem chcą mieć wyłączność na pożeranie naszych owieczek. (Choć złośliwi mówią, że te wilki tak naprawdę są tylko farbowane na nasze).

Konsumpcji towarzyszy sprawnie prowadzona akcja lobbingowa. Wszyscy już wiemy, że przed koncentracją kapitału nie ma ucieczki, bo jest to element globa-lizacji. Dużo się pisze o wpływach z reklam, słabości lokalnych mediów, które bez koncentracji „nie mają szans”, o stworzeniu odpowiednich warunków, by nasze wilki mogły stawić czoło spasionym drapieżcom

29

f

z Zachodu (czytaj: odpowiednio drogo sprzedać ifn swoją skórę). To dokładnie ta sama argumentacja, co w przypadku rynku tekstyliów, gwoździ czy samochodów. Mniej się mówi o społecznych skutkach koncentracji dla lokalnych środowisk, o tym, że koncentracja u nas a w krajach, które przez dziesięciolecia pielęgnowały swoje prasowe i radiowe inicjatywy lokalne, to dwie różne bajki (choć o tych samych zwierzętach). W Stanach Zjednoczonych, które trudno podejrzewać o ograniczanie wolności słowa i stwarzanie niepotrzebnych barier dla przepływu kapitału, ponad ćwierć wieku temu zakazano właścicielom dzienników posiadania stacji radiowych i telewizyjnych o zasięgu pokrywającym się z obszarem dystrybucji gazety. Podobną ustawę przyjęto na początku lat 90. w Wielkiej Brytanii. Teraz jest w tych krajach co liberalizować. W Polsce liberalizować nie ma czego, bo nigdy nie było żadnych określonych reguł gry, żadnej ochrony dla owieczek.

Można zaryzykować tezę, że ceną za oddanie dużym koncernom całkowitej władzy nad regionalnymi gazetami i lokalnymi tygodnikami (bo przy tym segmencie na razie pozostajemy) była całkowita homogenizacja formy i komercjalizacja ich treści. Dzienniki, które na początku lat 90. stanowiły niezwykle ważne forum budowy społeczeństwa obywatelskiego, działając w nowych realiach ekonomicznych, wycofały się prawie wyłącznie na pozycję dostarczycieli lekkostrawnej i ładnie podanej informacji i rozrywki. Wraz z rewolucją technologiczną wydawcy zaszczepili redakcjom sprawdzony w innych krajach know-how, dotyczący nie tylko układu stron czy rodzaju ilustrowania, ale także sposobu pisania i podejścia do tematów. Tak, żeby zadowolić pełne spektrum czytelników.

Oczywiście przez mieszkańców polskich miast, wychowanych na nudnej i brzydkiej prasie „zaangażowanej”, zmiana ta została odebrana bardzo pozytywnie, co postawiło przeciwników całkowitej otwartości rynlcb

medialnego w roli malkontentów. A przecież nie chodziło o powrót do formalnej szarzyzny, lecz obronę rodzimych mediów przed bezrefleksyjnym klonowaniem sprawdzonych gdzie indziej wzorców. Bo przecież to właśnie mediom drukowanym przypada rola ostatniego szańca obrony przed wszechobecną kulturą obrazkową. To w dziennikarzach prasowych słusznie pokłada się nadzieję na obronę edukacyjnej misji.

Czasopisma z założenia trafiają do aktywnej (głosującej w wyborach, poczuwającej się do uczestnictwa w życiu społecznym) części populacji. Tytuły regionalne i tygodniki lokalne powinny zatem stanowić naturalne forum wymiany myśli, poglądów i opinii konkretnej społeczności. Stąd ich niezależność (także kapitałowa) jawi się jako warunek prawidłowego wywiązywania się z tej roli. Dziennikarze prasowi zawsze byli (i są) najbliżej życia. Nieskrępowani - tak jak ich koledzy w mediach elektronicznych - barierami technicznymi, mniej opętani wyścigiem z czasem i konkurencją, mogą nie ślizgać się po powierzchni, a docierać do istoty rzeczy. Większość informacji oryginalnych (to znaczy tych, które nie są podane na tacy przez polityków, urzędników itp.) pochodzi właśnie od „żurnalistów”. W gazetach zaczynają żywot newsy, przetwarzane potem na tysiące sposobów przez rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne. Każdy, kto widział kolegia działów informacji w radiu i telewizji, wie, jakie znaczenie ma dla prowadzących takie spotkania lektura porannej prasy. Oddanie całego rynku prasowego w ręce jednego, nawet najsprawniejszego technologicznie i warsztatowo koncernu - z tej perspektywy - oznaczało zatrucie rzeki u źródła.

Rynek ogłoszeniodawcy

Fala małych, średnich i całkiem dużych inicjatyw wydawniczych przeszła niczym wiosenna burza. Wraz z nią

31

przeminęły energia i zapał wielu środowisk. Ktoś, kto chciałby wydawać teraz niezależny tygodnik (o dzienniku nie ma nawet co wspominać), jest zupełnie bez szans, chyba że wezwie posiłki w postaci któregoś z wielkich koncernów, jeszcze nad Wisłą nieobecnych. Zresztą, niech sobie wzywa. Obecni w Polsce od lat „giganci” skończyli właśnie dzielić małe, lokalne tytuły i sprawdzają, czy nad Wisłą przyjmą się bezpłatne gazety. Tak na wszelki wypadek, żeby na rynku nie została żadna nie zajęta nisza.

W polski rynek prasy w ciągu dekady zainwestowano miliony nie z potrzeby budowania tu społeczeństwa obywatelskiego. Nawet nie z bezinteresownej chęci sprawienia przyjemności tutejszym czytelnikom, a jeśli już, to tylko na tyle, by skusić tutejszych reklamodaw-ców. Truizm, że mamy do czynienia z twardym biznesem, a nie przedsięwzięciami typu non profit, warto powtarzać do znudzenia. Choćby po to, by właściwie interpretować deklaracje o służebnej roli prasy. Prasa służy... owszem, ale interesom wydawcy, którego zyski w ponad 70% pochodzą z ogłoszeń. I nie ma w tym nic nagannego, pod warunkiem, że sięgając po gazetę, mamy tego pełną świadomość.

Dopiero jeśli będziemy pamiętać, iż kolor w wydaniach codziennych pojawił się, by mogły się w nich ukazywać barwne ogłoszenia, a nie by cieszyć nasze oczy, że weekendowe magazyny na kredowym papierze służą głównie podniesieniu standardu reklam i walce z konkurencyjnymi (dla tych reklam) tygodnikami, że specjalistyczne dodatki są po to, by ściągać nietypowe inserty - będziemy mieć pełny obraz, na czym polega komercjalizacja rynku mediów. W innym świetle jawią nam się wówczas wielkie inwestycje w polską prasę - po prostu bez nich nie byłaby ona w stanie przynosić wydawcy spodziewanych dochodów. Nie chodziło więc o jakiś dar dla społeczeństwa polskiego (jak to się częsfo

przedstawia), lecz prozaiczne poniesienie niezbędnych kosztów dla uzyskania przychodu.

Gazeta tak naprawdę nie zarabia na czytelnikach, lecz na ogłoszeniodawcach - choć czytelnicy swoją decyzją przy kiosku mogą zapewnić jej egzystencję, czasem nawet całkiem godziwą. Przed „wejściem smoka” w wykonaniu wielkich koncernów prasowych to właśnie czytelnicy „dzielili i rządzili” na polskim rynku prasowym. Potem nie był to już rynek czytelnika, lecz rynek ogłoszeniodawców, którym ta sytuacja bardzo odpowiadała, łatwiej bowiem rozmawiać z jednym dużym domem medialnym, zapewniającym niższy koszt dotarcia z informacją o produkcie do przeciętnego czytelnika.

Warto w tym miejscu zauważyć, że owe inwestycje w polskie media - cały czas traktowane jako koszt uzyskania przychodu - miały swoją bardzo wyraźną granicę. Wyznaczał ją termin zwrotu poniesionych nakładów i uzyskania oczekiwanego przychodu. Lepszy papier, druk, kolor, więcej stron - natychmiast się przekładały na większą sprzedaż... powierzchni reklamowej. Zupełnie inaczej postrzegano natomiast inwestycję - na przykład - w sieć kolportażu, co prawda podnoszącą komfort czytelnika, zwiększającą dostępność prasy, ale nie przekładającą się bezpośrednio na zysk z ogłoszeń. Dlatego przez dziesięć lat nie doczekaliśmy się w Polsce sprawnego systemu dystrybucji prasy.

To mogłoby być zadanie wydawcy, gdyby taka była polityka państwa. Dziś nawet samorząd małej gminy nauczył się, że gdy zagraniczny inwestor chce postawić obiekt komercyjny, należy przy wydaniu pozwolenia na budowę wymóc na nim jakiś społecznie użyteczny bo-nus: zbudowanie sali gimnastycznej, remont drogi itp. Od obracających milionami koncernów medialnych nie wymagano niczego, a one same z siebie nie poczuwały się, by swój produkt dostarczyć pod nasze strzechy. Kiedyś prezes Hłrtreiter snuł plany, by taki system stworzyć, ale gdy dokładnie policzył, zrezygnował. Dlaczego? Bo

33

w polskich warunkach koszt dotarcia pod tę przysłowiową strzechę byłby zbyt duży. Koncern dobrze na tym wyszedł, ale Polska, jako kraj obywateli zapominających trudnej sztuki składania liter, nie najlepiej, bo jedynym źródłem informacji i komentarza dla wielu milionów ludzi coraz częściej staje się telewizja.

Czytelnictwo na wsi spadło katastrofalnie nie tylko dlatego, że ludzie zakochali się w telenowelach. W wielu miejscach po prostu nie ma gdzie kupić gazet. Nie można nawet powiedzieć, że kolportaż wiejski jest w tym samym miejscu co w PRL, bo praktycznie przestała istnieć sieć kiosków i klubokawiarni, a właścicielom sklepów , typu „szwarc, mydło i powidło” marża, ze sprzedaży gazet słabo przemawia do wyobraźni.

Mieliśmy społeczną kampanię „Cała Polska czyta

dzieciom”, nigdy się nie doczekaliśmy dużej, finansowa

nej przez któryś z koncernów medialnych kampanii

promującej czytanie czasopism. Szkoda. Nauczono nas

jeść chipsy, może udałoby się i z prasą... i

Cała władza w ręce Rad(y)

Do tej pory podważaliśmy mit ładu spontanicznego tylko w odniesieniu do rynku prasowego. Rynek to ważny, ale - już choćby ze względu na niski wskaźnik czytelnictwa prasy w Polsce - poprzestać na nim nie wolno. Są jeszcze - a pod względem siły oddziaływania przede wszystkim - telewizja i radio. Tu o ładzie spontanicznym mówić tym trudniej, że teren jest silnie zaminowany... koncesjami oraz szeregiem innych decyzji uznaniowych. Są po temu przyczyny całkiem obiektywne (ograniczona fizycznie liczba dostępnych częstotliwości nadawania oraz zagrożenia piractwem), a także jeszcze więcej przyczyn politycznych i biznesowych. A wszystkie one zbiegają, się lub rodzą w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, która jest szczególnego rodzaju ui>ze-

dem państwowym dysponującym szczególnym rodzajem władzy administracyjnej. Jest to władza dwojaka.

KRRiTY podlegają wszyscy nadawcy radiowi i telewizyjni w zakresie uzyskiwania (i ewentualnej utraty) koncesji na działalność, uzyskiwania prawa do użytkowania określonych częstotliwości nadawania oraz kontroli Rady nad respektowaniem przez te media przepisów ustawy o radiofonii i telewizji. KRRiTY może upominać, a także karać grzywną nadawców za rozmaite przewinienia w tej mierze. Może jeszcze wiele innych rzeczy, których wyliczenie zajęłoby zbyt wiele miejsca.

KRRiTY ma także decydujący wpływ na radiofonię i telewizję publiczną. Powołuje większość składu rad nadzorczych Telewizji Polskiej SA, Polskiego Radia SA oraz spółek regionalnych radia publicznego, a ponadto dzieli (a kto dzieli, ten rządzi) pieniądze pochodzące z abonamentu między wszystkie te spółki. A dzieli je według reguł, które sama ustala. Przy okazji dodajmy, że Rada ustala również wysokość opłat abonamentowych.

Skład personalny KRRiTY jest pochodną wyborów dokonywanych przez Sejm (cztery miejsca), Senat (dwa miejsca) oraz osobistych nominacji prezydenta (trzech przedstawicieli). Razem liczy ona dziewięć osób. Co dwa lata kończy się kadencja jednej trzeciej członków Rady. Ta płynność jej składu miała służyć częściowemu uniezależnieniu składu Rady jako całości od aktualnych konstelacji politycznych po kolejnych wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Jednak wystarczyło, że prezydent Kwaśniewski pozostał na drugą kadencję, by ta misterna konstrukcja „równoważenia wpływów” w Radzie mocno się przechyliła w lewo i nic nie wskazuje na to, by w najbliższych latach mogła się wyprostować.

Czy ojcowie ustawy o KRRiTY brali pod uwagę możliwość skutecznego i długotrwałego poddania Rady wpływom tylko niektórych sił politycznych, nie wiadomo. W końcu w ustawie zapisali, że Rada „stoi na straży wolności słowa w radiu i telewizji” oraz „samodzielności

34

35

36

37

nadawców i interesów odbiorców”. Ale że będzie to ciało par excellence polityczne, wiedzieć musieli. Podobnie jak i to, że obdarzona ogromnymi uprawnieniami Rada będzie zawsze łakomym kąskiem dla polityków, przedmiotem nieustannych nacisków i - nie łudźmy się - także pokus natury korupcyjnej. Bo każdy urząd, co „dużo może”, na takie presje i pokusy jest narażony z natury.

Jak mogło i może wyglądać w Polsce zdobywanie „czwartej władzy elektronicznej” w takich warunkach ustrojowych, nietrudno zgadnąć. Na pewno ma to niewiele wspólnego z tworzeniem ładu spontanicznego pod dyktando praw rynku i preferencji odbiorców. Na zachowanie resztek legulfairplay i zbliżone do normalnych warunki konkurencyjne mogą w tej grze liczyć jedynie nadawcy, paradoksalnie, najmniejsi. Prywatne radiowe rozgłośnie lokalne i takież stacje telewizyjne. Nic dziwnego, że w niektórych regionach kraju (choć nie wszędzie) w eterze radiowym panuje całkiem spory pluralizm, chociaż ma on charakter głównie muzyczny, bo też koszta produkowania programu pełnowymiaro-wego (informacja, publicystyka, reportaż, słuchowiska itp.) są zbyt wysokie dla małych nadawców. Od kilku lat można obserwować pęd do łączenia się niektórych mniejszych nadawców w struktury sieciowe, co ułatwia także (jeśli nie przede wszystkim) dostęp do ponadlo-kalnych rynków reklamowych. Przykładami owoców tej tendencji wśród dziś istniejących nadawców radiowych są ESKA i PLUS. Takim „zgarnianiem do sieci” małych nadawców żywo się interesują także koncerny medialne, przede wszystkim Agora. Sieć ma bowiem tę wyższość nad jednym ogólnopolskim nadawcą, że może korzystać zarówno z reklam lokalnych, jak i krajowych. W pewnym sensie „działania sieciowe” stanowią więc rodzaj obejścia ustanowionych przez Krajową Radę rygorów prawnych, którym muszą się podporządkować nadawcy „scentralizowani” w rodzaju RMF FM czy Radia ZET.”)

Wypada wspomnieć, że na dodatkowe przywileje (ale też kosztem pewnych ograniczeń, np. w uprawnieniach reklamowych) mogą liczyć, dzięki innym przepisom, także kościelne radia diecezjalne. Zarówno mali nadawcy komercyjni, jak i regionalne rozgłośnie katolickie od Rady chcą zwykle niewiele, więc i łatwiej im to uzyskać. O wiele łatwiej niż nadawcom o ambicjach po-nadlokalnych i ponadregionalnych, którzy potrzebują wielu częstotliwości i wielu nadajników. Wtedy w eterze robi się ciasno, a czynnik polityczny lub biznesowo—układowy atmosferę tylko zagęszcza.

Szczególnie gęsta atmosfera od początku towarzyszyła narodzinom komercyjnej konkurencji dla telewizji publicznej. Ograniczona pula częstotliwości stanowiła dla polityków naturalną pokusę do wykorzystania posiadanej władzy. Z perspektywy telewidza słowo „ograniczona” brzmi trochę dziwnie, bo też osoby korzystające z kablówek, platform i dekoderów mogą sobie podczas zabawy pilotem nie zdawać sprawy, że dostępne im bogactwo programów polskich i „polskojęzycznych” ma charakter trochę wirtualny. Ich sąsiad używający zwykłej anteny do odbioru naziemnego równie dobrze może odbierać tylko trzy lub cztery stacje, czyli TVP (l i 2) oraz Polsat. Tak jest na sporej powierzchni kraju.

Ograniczoność naziemnej oferty znalazła odzwierciedlenie w strukturze własnościowej. Ilu takich nadawców działa na polskim rynku? Teoretycznie sześciu, a praktycznie czterech. Są to TVP (Jedynka, Dwójka i regionalna Trójka), Polsat, TVN i PULS (zwany urzędowo „Telewizją Niepokalanów”). W momencie oddawania tej książki do druku RTL 7 (niedostępna z naziemnych anten) została już „połknięta” przez właścicieli TVN (Koncern ITI), a TV 4 (dostępną tu i ówdzie) można spokojnie nazwać „odmiennym stanem istnienia” Polsatu.

Jeśli jakakolwiek stacja poza TYP może być określana mianem „ogólnopolskiej” (co do swego zasięgu), to

tylko telewizja Zygmunta Solorza. Pozostałym stacjom ` przysługiwać może najwyżej miano „ponadregionalnych”, co oczywiście nie znaczy pozbawionych wpływu. Polska nie jest bowiem krajem równomiernie zaludnionym, kilka dużych, wpływowych aglomeracji może więc zapewnić solidny udział w elektronicznej czwartej władzy, a przede wszystkim w rynku reklam, czego dowodzi przykład TVN.

W praktyce telewizyjną czwartą władzę dzieli dziś między siebie trzech nadawców. I nic nie wskazuje na to, by prezesi Kwiatkowski, Solorz i Walter musieli w najbliższej dekadzie zmagać się z jakąś konkurencją. Tu - w stopniu jeszcze większym niż na rynku prasowym - historia zdobywania władzy już się skończyła.

Dzieje pierwszej koncesji, czyli PPS walczy l

Tym bardziej ciekawe jest przypomnienie, co było na początku. Historyczną, pierwszą i najważniejszą koncesję dla komercyjnego nadawcy podpisał l marca 1994 o godz. 11.00 przewodniczący KRRiTY Marek Markie-wicz. Zrobił to wbrew woli prezydenta RP (choć z jego woli zasiadał w Radzie) i w dwie godziny później został przez Lecha Wałęsę odwołany. Czy zatem koncesja dla Polsatu może uchodzić za symbol niezależnej decyzji niezawisłego organu?

Można mieć wątpliwości, zarówno biorąc pod uwa- i gę okoliczności tamtej decyzji, jak i późniejsze jej koń- > sekwencje. Już pierwszy rzut oka na listę podmiotów ubiegających się o koncesję pokazuje, że o wyborze oferty Polsatu przesądziły czynniki pozamerytoryczne. Spółka Solorza deklarowała najniższy kapitał - tylko 10 min dolarów. 25 milionów oferowała Antena l, jeszcze więcej, bo 30 min TV 7, aż 53 min zaś Zjednoczone j Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Także doświadczenie medialne nie przemawiało za Polsatem, nie mówiąejuż t

o właścicielu, który nawet w kwestii personaliów i obywatelstwa pozostawał osobą tajemniczą.

Z dzisiejszej perspektywy widać, że Zygmunt Solorz okazał się prawdziwym mistrzem lobbingu i niezwykle zręcznie wykorzystał podatność ówczesnych urzędników KRRiTY na naciski polityczne. Za Polsatem lobbo-wali ludzie tak różnej proweniencji, jak Wiesław Walen-dziak (autor wniosku koncesyjnego) i Aleksander Kwaś-niewski, Ryszard Czarnecki i Józef Oleksy czy Władysław Frasyniuk i Andrzej Majkowskł. Są dwie interpretacje źródeł ówczesnej, tak powszechnej, zgodności poglądów polityków na temat wyższości amatorów z Polsatu nad międzynarodową koalicją zawodowców. Pierwsza zakłada, że Solorz rzeczywiście potrafił każdego z nich „zaczarować”, przekonać, iż Polsat będzie tą jedyną, prawdziwie polską telewizją, przy okazji dobrze służącą interesom tej, a nie innej opcji. Druga wersja - autorstwa reżysera i późniejszego szefa KRRiTV Janusza Zaorskie-go - jest bardziej prozaiczna. Otóż zdaniem twórcy Piłkarskiego pokera zarówno politycy, jak i urzędnicy po prostu bali się prawdziwych rekinów medialnych. Solorz wydawał im się idealnym kandydatem... na marionetkę, którą można będzie później w dowolny sposób sterować. Jak bardzo się pomylili, pokazały następne lata. Dziś to Zygmunt Solorz uchodzi za kreatora polityków, a w kadencji 1997-2001 mówiono wręcz o nieformalnej Partii Prezesa Solorza (PPS), bardzo skutecznie broniącej w sejmie interesów prywatnego nadawcy.

Ta historyczna koncesja była jak złoty róg, dawała bowiem niesamowity handicap na telewizyjnej pustyni. Złośliwi twierdzą, że w realiach 1994 roku każdy podmiot obdarzony koncesją byłby w stanie odnieść rynkowy sukces. Jest to oczywiście opinia bardzo przesadzona, a jej autorzy zapominają, jak „nierynkowe” to były realia. Jak bardzo polityczny był kapitalizm tamtych lat. A Solorz wykazał się ogromną zręcznością w lawirowaniu między Scyllą prawicy a Charybdą lewicy.

39

38

Po koncesję w zdominowanej przez obóz solidarnościowy KRRiTV prowadził go Wiesław Walendziak, ale zadeklarowane Radzie 10 min pożyczył od Dariusza Przywieczerskiego, prezesa Universalu, wydawcy „Trybuny”, sztandarowej firmy nomenklaturowej. Na kościelną krytykę programu nadawanego przez Polsat odpowiedział zatrudnieniem na stanowisku szefa redakcji katolickiej Ryszarda Czarneckiego, prominentnego polityka ZChN. W czasach prawicowej hossy politycznej nawiązał bliski kontakt z posłami tzw. spółdzielni AWS - Januszem Tomaszewskim i Andrzejem Anuszem, ale gdy nad rządem Jerzego Buźka zaczęły się zbierać czarne chmury, nadzór nad informacją w swojej stacji powierzył Dariuszowi Szymczysze (dawniej „Trybuna”, obecnie Kancelaria Prezydenta RP). Na ekranie udawało mu się cały czas zachowywać równowagę. Po programie z udziałem posła SLD Bronisława Cieślaka występował związany z AWS Marek Markiewicz (ten sam, który podpisał koncesję). I tak dalej, i tak dalej...

O tym, z jakim skutkiem Zygmunt Solorz prowadził swoją grę z politykami, najlepiej świadczą losy projektu ustawy sejmowej podnoszącej górną granicę poziomu inwestycji zagranicznych w naziemną telewizję z 33 do 49%, ustawy mogącej stanowić realne zagrożenie dla hegemonistycznej pozycji Polsatu. Dzięki PPS (Partii Prezesa Solorza) udało się ten projekt skutecznie blokować przez dwie kadencje.

Ale Zygmunt Solorz nie wykorzystywał swojej pozycji jedynie do działań defensywnych, blokujących konkurencję na rynku telewizyjnym. Pierwsza koncesja okazała się dla Polsatu prawdziwą trampoliną biznesową, nie tylko w sektorze medialnym. Co prawda, Solorz zaatakował najpierw rynek dystrybucji prasy (przetarg o RUCH w sojuszu z Universalem), ale potem o mało nie kupił Stoczni Gdańskiej (wspólnie z politykami AWS), by wreszcie uderzyć w sektor bankowo-ubezpieczenio-wy (między innymi razem z Polisą, kojarzoną z polity-

kami lewicy). Bank, fundusz emerytalny i towarzystwo ubezpieczeniowe to elementy budowanej konsekwentnie przez Solorza grupy kapitałowej Polsatu. Jej wspólnym z telewizją mianownikiem miała być platforma cyfrowa. Posiadacz pierwszej w Polsce koncesji na naziemną telewizję prywatną chciał bowiem być pierwszy również w wyścigu nowych technologii. Ale czasy się zmieniły i w tych zawodach musiał się zmierzyć z prawdziwym, już nie koncesjonowanym politycznie (i nie ograniczonym kapitałowymi limitami) rynkiem. A przede wszystkim z potężnym przeciwnikiem, jakim okazała się francusko-skandynawsko-amerykańska platforma powstała z połączenia Wizji i Canal+. Jeśli Polsatowi uda się „ujść z życiem” i przetrwać w tej walce na rodzącym się dopiero rynku nowych multimedialnych technologii, będzie można mówić o autentycznym sukcesie Zygmunta Solorza. Tym razem bez wspomagania PPS, a czasem nawet wbrew całej klasie politycznej, jak w przypadku blokowania dostępu do zakupionych przez Polsat transmisji z piłkarskiego Mundialu.

Dzieje TVN, czyli do władzy przez rynek

Analitycy mediów bez problemu wskazują dziś prawdziwego lidera telewizyjnego rynku reklamowego w Polsce. Nie jest nim ani Polsat, ani TVP - w liczbach bezwzględnych przodujące w rankingach oglądalności - lecz TVN, telewizja stworzona przez Mariusza Waltera, dziś własność międzynarodowego multimedialnego koncernu, jakim stał się ITI. Jeszcze w 1999 roku wielkie agencje reklamowe, planując swoje kampanie na 2000 rok, dzieliły pulę zamówień między Polsat i TYP, telewizję Waltera traktowały zaś jako stację niszową. Dziś jest odwrotnie, domy medialne najczęściej wybierają TVN oraz jedną z dwóch telewizji ogólnopolskich - Jedynkę TYP albo Polsat. W ciągu zaledwie kilkudziesię-

41

ciu miesięcy, i to w warunkach recesji, TVN potrafiła podwoić swoje przychody z reklam, mimo ograniczonego zasięgu. Czapki z głów.

Warto przypomnieć, że koncesja dla prezesa Waltera traktowana była powszechnie jako resztki z pańskiego stołu. Polsat miał za sobą handicap ponad rocznej obecności na rynku, potężne wpływy polityczne i wielką oglądalność. Solorz stworzył pierwszą w Polsce telewizję komercyjną. TVN, mając jedynie status ponadregionalny i trudną pozycję wyjściową, była niejako skazana na start w innej kategorii. To chłodna analiza rynkowa - a nie, jak pisano, osobiste ambicje „odtrąconego” - pchnęły Mariusza Waltera do walki z TYP, czyli swoim dawnym pracodawcą. Nie mając szans (ze względu na parametry koncesji) w pojedynku na wielkość widowni, postawiono na jej jakość. Stąd lokomotywą w pierwszych miesiącach działania TVN była informacja i publicystyka. Liczono, że łatwiej będzie w tym segmencie odebrać widownię TYP, niż „kopać się z koniem”, komercyjnym koniem wyścigowym, jakim był wtedy Polsat. Wielkie billboardy z Moniką Olejnik i Tomaszem Lisem były adresowane tyleż do widzów, co do reklamo-dawców. Komunikat brzmiał: jesteśmy telewizją wielkomiejską, dla ludzi, którzy chcą wiedzieć, „co jest grane”, bo decydują i kupują (czyli mają za co).

O tym, że rękawica została rzucona w stronę TYP, świadczyło choćby ustawienie „Faktów”, flagowego programu informacyjnego TYN na symboliczną godzinę 19-30. Pierwsza bitwa z „Wiadomościami” oczywiście została przegrana („Fakty” przyspieszono o pół godziny), ale „klan Walterów” (obecnie prezesem stacji jest syn Mariusza - Piotr, szefem fundacji żona Bożena, a gwiazdą kilku programów córka Sandra) miał prawdopodobnie tę porażkę wkalkulowaną w koszty uzyskania przyszłego przychodu. Ważne, że udało się wypromować ambitną markę TYN, wyraźnie odróżniającą sig) od di-scopolowo-przaśnej marki Polsatu.

Jak powszechnie wiadomo, marka to jedno, a zawartość to drugie. Polsat końca lat 90. wcale nie był już taki przaśny (przykład: „Tok-szok” czy cała oferta Polsat 2), a TYN tak ambitna, jak sama się malowała. Po niezbyt efektownym starcie Walter szybko zadbał o oglądalność. Nastąpiła - jak sam mawiał żartem - „esmeraldyzacja” TYN. Kupiono kilka południowoamerykańskich teleno-wel, postawiono na teleturnieje oraz talk- i reality-shows. Opierano się przy tym wyłącznie na sprawdzonych licencjach, takich jak „Milionerzy”, „Wybacz mi”, „Agent” czy wreszcie „Big Brother”. TYN stała się więc telewizją stuprocentowo komercyjną, pozostawiła jednak sporą część opinii publicznej w przekonaniu, że jest to komercja „z wyższej półki” niż Polsat. Przekonania te przekładają się zresztą na konkretne (nomen omen) fakty. TYN - choć nie ma takiej widowni jak więksi konkurenci - zgarnia tej widowni samą śmietankę. Przynajmniej z reklamowego punktu widzenia. Są to bowiem młodzi ludzie z dużych miast.

Markę TYN, nadszarpniętą poważnie piętnem „Wielkiego Brata”, udało się utrzymać także dzięki uruchomieniu kanału informacyjnego TYN 24. To był sygnał, że stawiając na rozrywkę, stacja nie zrezygnuje z walki o widza zainteresowanego informacją. I choć - jak wynika z badań - Polacy deklarują, że wiedzę o tym, co się dzieje w kraju i świecie, czerpią głównie z TYP (pokazał to wyraźnie pojedynek na „wieczory wyborcze” jesienią 2001 roku), to sytuacja ta może się już niebawem zmienić. Zwłaszcza biorąc pod uwagę polityczne uwarunkowania telewizji publicznej i rosnący potencjał koncernu ITI.

Sukces TYN jest już rodem z XXI wieku, z innej „post-układowej” epoki. Rosnące wpływy tej stacji nie pochodzą z politycznego nadania (co nie oznacza, że „klan Walterów” swojej polityki wobec świata polityki nie prowadzi), lecz z rosnącej pozycji rynkowej. Tę zaś TYN zawdzięcza skutecznej strategii programowej i nowoczesnemu myśleniu o mediach. ITI to nie tylko telewizja,

42

także Internet (Onet) i cały pakiet usług multimedial-nych. Władza, jaką dziś dysponuje TVN, płynie właśnie z optymalnego wykorzystania możliwości technologicznych i socjotechnicznych, których najlepszą egzemplifi-kacją jest „Wielki Brat”. Jest to władza znacznie większa od tej, jaką znaliśmy dotychczas, choćby dlatego, że wpływa na nasze życie nieporównywalnie skuteczniej, za to w sposób nie do końca przez nas uświadamiany.

A Rada swoje...

Klasycznym przykładem zagubienia państwowego urzędu wobec nowej epoki medialnej jest właśnie reakcja Krajowej Rady na emisję „Big Brothera”. Choć intelektualiści i analitycy rynku medialnego o problemie debatowali co najmniej pół roku przed startem programu, KRRiTY zareagowała... po miesiącu od jego pierwszej emisji, porażona potężną dawką „głupoty, knajactwa, dresiarstwa, prostactwa oraz prymitywizmu”. Nie wzbudziło natomiast zainteresowania członków Rady, że fenomen „Big Brothera” nie polega na głupocie uczestników, lecz godnej refleksji pomysłowości jego twórców. Nie w wymyślaniu zadań, lecz rozpracowaniu i zastosowaniu na niespotykaną skalę współczesnych możliwości pozyskiwania pieniędzy od widzów i ogłoszeniodawców. A są tu one stosowane wręcz laboratoryjnie (kontener). Ludzi po obu stronach szklanego ekranu traktuje się jak króliki, na jednych przeprowadzając eksperymenty, drugie zaś „skubiąc” z pieniędzy (przy pełnej akceptacji, by nie rzec entuzjazmie skubanych).

A KRRiTY, jak dawniej, żyje dzieleniem częstotliwości. Wydaje się jej, że czas stanął w miejscu, a kto rozdaje koncesje, ten ma władzę. Ostatnim pomysłem Rady jest „zamrażanie” teoretycznie wolnych częstotliwości pozostawionych przez Canal+ (już tylko kablowy i cyfrowy). Pomysł wziął się zapewne stąd, że „zamrożenie”

status quo utrwala wpływy TYP, która nauczyła się wprawdzie znosić rosnącą przewagę konkurencji w zakresie rozrywki czy sportu, ale hegemonii w dziedzinie informacji i publicystyki oddawać nie zamierza. Tak w interesie własnym, jak i politycznych mocodawców. Zwłaszcza że o wolne częstotliwości naziemne ubiega się kolejny kandydat na konkurenta TYP do informacyjnego monopolu - telewizja PULS, jak na razie skutecznie trzymana w medialnym przedpokoju.

I pewnie Rada na swoim postawi, szczególnie że właścicielom i szefom PULSU nie są w stanie pomóc politycy prawicy, słabo reprezentowani w parlamencie i KRRiTY. Polityczne konfitury PULSU skończyły się na kapitałowym zastrzyku od spółek skarbu państwa, gdy tym skarbem zarządzali ministrowie z AWS.

Pilnowanie interesów TYP staje się jednak dla KRRiTY zadaniem coraz trudniejszym. Arsenał środków, jakie politycy mają do dyspozycji, powoli się bowiem wyczerpuje. Kolejne pomysły mające zwiększyć wpływy z abonamentu są coraz bardziej kuriozalne, a jakość (politycznego) zarządzania coraz bardziej odstaje od unowocześniającej się konkurencji. Być może totalna katastrofa finansowa telewizji publicznej okazałaby się (choć tylko na dłuższą metę) szansą na szokowe uzdrowienie tej anachronicznej instytucji. Bo politycy dobrowolnie naprawiać jej nie chcą, a widzowie mogą jedynie (i coraz częściej z różnych powodów to robią) uchylać się przed płaceniem równie anachronicznej jak sama telewizja daniny abonamentowej. Anachronicznej nie co do zasady, ale sposobu naliczania i pobierania pieniędzy.

Niestety, ten nieobywatelski zwyczaj niepłacenia bardziej niż w telewizję, a nawet w centralne rozgłośnie radiowe, uderza w regionalne radio publiczne. I tak już ciężko pokarane przez los koniecznością godzenia ustawowych zadań „misyjnych” z równie ustawowymi zadaniami „spółek prawa handlowego” w dziedzinie wyników ekonomicznych. W rezultacie rozgłośnie te ani nie

45

przynoszą godnych uwagi „zysków” (ze względu na przewagę środków abonamentowych nad innymi źródłami dochodów cudzysłów przy słowie „zyski” jest całkiem uprawniony), ani nie realizują porządnie misji publicznej, bo nie mają za co. A w rozpaczliwych wysiłkach konkurowania na rynku reklamowym z nadawcami komercyjnymi wiele z nich upodabnia się programowo i brzmieniowo do stacji komercyjnych, co z kolei pozbawia je własnego stylu i powagi nadawców publicznych.

Sanację TYP (i po części PR) utrudnia przekonanie o własnej potędze i niezatapialności. Mając w odwodzie regionalne ośrodki, telewizja publiczna pewna jest swojej przewagi informacyjnej nad konkurencją. Tymczasem przyszłość jawi się w coraz czarniejszych barwach. Raczej nie zmieni jej przekształcenie trzeciego programu w kanał ąuasi-informacyjny. Trzeba by bowiem sporo pieniędzy włożyć, żeby zaoferować widzom świeży produkt, tymczasem - odwrotnie - nowy pomysł na Trójkę TYP jest tak naprawdę pomysłem na kolejne oszczędności (uzyskane z likwidacji wszystkich „niein-formacyjnych” programów regionalnych).

Polityczne bezpieczeństwo (na długie lata lewica ma zagwarantowaną większość we wszystkich ciałach statutowych TYP) sprawia, że nic nie wskazuje na to, by na „Titanicu” z Woronicza ktoś chciał ująć „kasy” orkiestrze przygrywającej Maryli Rodowicz lub też wyłączyć światło i dźwięk wielkich plenerowych widowisk. W końcu z tego się w TYP żyje i żyć będzie. Do końca świata i jeszcze jeden dzień.

Jaki będzie krajobraz po bitwie?

Gra strategiczna o zdobywanie czwartej władzy w Polsce jeszcze się wprawdzie nie zakończyła, ale najważniejsze karty zostały już rozdane. Zamiast pluralistyczne-

go ładu medialnego mamy partię pokera rozgrywanego przez gigantów znaczonymi kartami. Ci nasi rodzimi giganci boją się tylko silniejszych od siebie: prawdziwej władzy politycznej oraz prawdziwego kapitału zagranicznego.

Nie wszystko w tej grze jest takie, jak się z pozoru wydaje. Na przykład paszport właściciela stacji niekoniecznie musi decydować o jego formule programowej. Zygmunt Solorz otrzymał koncesję jako podmiot polski, co się jednak nie przełożyło na polski profil oferty filmowej Polsatu (w pierwszym półroczu 1999 roku Polsat nie wyemitował ani jednego polskiego filmu). Trzej wielcy nadawcy telewizyjni w ciągu ostatniej dekady rozwijali różne sztandary, przybierali dramatyczne pozy i używali różnych argumentów, ale cel mieli jeden: obronę status quo. l jak na razie są w tym bardzo skuteczni.

Wbrew temu, co wieszczą entuzjaści i promotorzy tak zwanych nowych mediów internetowych czy telewizji cyfrowej, tradycyjne środki i techniki przekazu jeszcze bardzo długo będą w Polsce wieść prym. Z coraz większą rolą otwartej (naziemnej i kablowej) telewizji, bowiem barierą dla ekspansji telewizji kodowanych jest i pozostanie przez wiele lat chudy portfel większości polskich gospodarstw domowych.

Ten wzrost znaczenia telewizji będzie się niestety odbywał kosztem czytelnictwa prasy. Ale tradycyjna prasa nie zniknie, także z powodu pewnego (i naszym zdaniem - zdrowego) konserwatyzmu rodaków w tej mierze. Przy obecnym stopniu komputeryzacji kraju prasa -\ internetowa (zwykle elektroniczne wersje gazet papierowych oraz serwisy czysto informacyjne na wiodących portalach) ma znaczenie marginalne. Czy zaś nastąpi u nas eksplozja codziennych gazet bezpłatnych w całości finansowanych przez wpływy z reklamy - można wątpić. Wreszcie, nie widać na horyzoncie żadnych nowinek mogących w najbliższych latach radykalnie zmienić pozycję tradycyjnego radia i nawyki w sposobach je-

47

go słuchania. W eterze ogólnopolskim raczej nie pojawią się zupełnie nowe stacje. Mogą za to zbankrutować lub ulec „pożarciu” niektóre z już istniejących stacji komercyjnych. Radio publiczne będzie po prostu biednieć, jeśli nie nastąpią zmiany w sposobach pobierania i dzielenia abonamentu.

Najwięcej może się jeszcze zmienić w strukturze własnościowej polskich środków przekazu. Tu trzeba oczekiwać (czasem nie bez lęku) nasilenia dwóch zjawisk.

Po pierwsze, dalszej koncentracji kapitału medialnego, umacniania się i ekspansji na nowe obszary koncernów multimedialnych, które będą połykać mniejszych, dziś jeszcze niezależnych graczy, kolejne tytuły, kolejne stacje. To może prowadzić do pluralizmu pozorowanego, do setek gazet redagowanych na jedno kopyto, do rozpisywania na wiele instrumentów tej samej melodii (np. politycznej) skomponowanej w centrali.

Po drugie, można się spodziewać rosnącego udziału kapitału zagranicznego w polskich mediach. Już dziś jego obecność na rynku prasowym jest bardzo znacząca. A i w mediach elektronicznych bez strategicznego „zastrzyku” z zagranicy Polsat może nie utrzymać swojej pozycji (co otwarcie przyznaje sam Zygmunt Solorz). I pewnie zastrzyku się nie ustrzeże, bo konkurencyjna TVN zagranicznego inwestora strategicznego - Scandi-navian Broadcasting Systems - już ma. Ma go nawet od niedawna wychodząca z głębokiego kryzysu sieć radiowa PLUS. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej będą bowiem musiały zniknąć ostatnie ustawowe bariery dla wysokości udziałów obcego kapitału.

Realistyczną odpowiedzią na obydwa rodzaje wyzwań nie powinny być żadne próby „zawracania kijem Wisły” lub zawracanie głowy wyborcom widmem „obcej dominacji”, ale jedynie ucieczka do przodu. Rozwoju koncernów medialnych powstrzymać nie można, ale można narzucić im ustawowo specjalne reguły gry

o charakterze antymonopolowym oraz zmusić do pewnych świadczeń publicznych. Powstrzymać obcych inwestorów nie można i w interesie rozwoju gospodarczego kraju nie warto, ale da się - bez naruszania swobody przepływu kapitału - zmusić ich ustawowo do respektowania pewnych zasad i wymuszać pewne świadczenia leżące w polskim interesie publicznym. Władza ustawodawcza suwerennego państwa osiąga naprawdę dużo bez pogwałcenia międzynarodowych zobowiązań.

Ta sama władza może przeprowadzić gruntowną reformę mediów publicznych, by skutecznie konkurowały o odbiorcę z „komercją” bez popadania w jej naśladowanie, a w interesie polskich słuchaczy i widzów. Może również zacząć prowadzić zupełnie nową politykę wspierania niezależnych obywatelskich i prywatnych inicjatyw na niwie mediów lokalnych, by mogły się one oprzeć presji gigantów atakujących ten segment rynku. Media lokalne, subregionalne i regionalne najprawdopodobniej będą w przyszłości ostatnimi bastionami takiej czwartej władzy, która może skutecznie służyć jako wiarygodne forum publicznych debat.

Podobną rolę powinna odegrać telewizja publiczna, ale na pewno nie taka, jaką znamy dziś. Telewizja publiczna może także, jeśli nie przede wszystkim, pełnić funkcję edukacyjną w najszerszym sensie tego słowa. Także w dziedzinie edukacji obywatelskiej oswajającej Polaków z coraz bardziej skomplikowanymi mechanizmami państwa, usług publicznych, gospodarki. Ten rodzaj edukacji winien obejmować także podnoszenie potocznej kultury prawnej, zwiększanie świadomości obywatelskich uprawnień i obowiązków oraz kształtowanie aspiracji i gustów kulturalnych powyżej poziomu biesiadno-teleturniejowego.

Takie oblicze będzie mogła zdobyć jedynie telewizja publiczna uwolniona od dwóch trapiących ją dziś plag: od plagi upolitycznienia jej struktur programo-

49

48

wych oraz od plagi ścigania się ze stacjami komercyjnymi w sposobach kuszenia reklamodawców. I jeśli walka o zdobywanie czwartej władzy może i powinna gdziekolwiek wejść na zupełnie nowy etap, to właśnie w zakresie mediów publicznych

Dlaczego to takie ważne?

Wielu czytelników, słuchaczy i widzów mało na co dzień obchodzi, w czyich rękach znajduje się ich ulubiony środek przekazu. Często nawet tego nie wiedzą. Ale świetnie wiedzą to sami dziennikarze. Przeciętny dziennikarz nie uprawia dziś w Polsce wolnego zawodu. Jest pracownikiem najemnym, zatrudnionym w mniej lub bardziej formalny sposób przez dysponenta mediów, często przez duży koncern wydawniczy, korporację radiową lub telewizyjną. Dziennikarze wiedzą, co się z tym wiąże, ale przez widzów, czytelników i słuchaczy często są postrzegani jak swoista korporacja szeryfów, niezależna instancja mająca społeczny, bezterminowy mandat do reprezentowania interesów obywateli. A przecież nawet prezenter telewizji publicznej nie mówi o swoim pracodawcy inaczej niż „firma”. Reporter regionalnego dziennika przyznaje, że „robi u Passauera”, a zredukowany dziennikarz „Gazety Wyborczej” psioczy na politykę szefów Agory. Jak więc pisać o dziennikarzach bez patrzenia w metrykę i politykę pracodawców?

To nie dziennikarze, ale właściciele i polityczni dysponenci mają największy wpływ na zdobyte bardziej lub mniej czystymi metodami kawałki czwartej władzy. I o tym trzeba pamiętać. W ostatnim dwunastoleciu polscy politycy często o tym zapominali lub publicznie udawali, że nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swoich działań i zaniechań. Wolny rynek to wolny rynek, prasowy czy wyrobów tekstylnych, nieważne. Tu wszystko jakoś się ułoży z pożytkiem dla każdego. Z ko-

lei politycy wywodzący się z PZPR i ZSL nigdy za bardzo nie wierzyli w „niewidzialną rękę rynku”, bo z doświadczenia wiedzieli, że nikt nie ma dłuższych rąk niż dobrze zorganizowana partia. Niektórzy z nich nawet wyciągnęli nowe nauki z zasłyszanych na kursach marksizmu tezach o „bycie, co określa świadomość” i o „nadbudowie”, bez której obywatele nie potrafią wyrobić sobie zdania na temat „bazy”. I tak jedni naiwnie wierzyli lub udawali, że niewidzialna ręka rynku wszystko za nich załatwi, a inni po prostu wiedzieli, jakie ręce serdecznie ściskać lub smarować, by owe ręce założyły niewidzialnej ręce rynku niewidzialne kajdanki. Jedni pisali niemądre ustawy, inni wiedzieli, jak z nich skorzystać do końca i bez skrupułów. Tak urodził się w Polsce „ład medialny”, który dobrze nie służy ani dziennikarskiej niezależności, ani interesowi odbiorców mediów. I na pewno nigdy nie był naprawdę nawet w połowie tak rynkowy jak rynek wyrobów tekstylnych.

Stan rynku środków masowego przekazu rodzi rozmaite konsekwencje, o których generalnie nie lubimy myśleć lub gubimy się w mieszanych uczuciach. Z jednej strony, zachwycamy się, jak bardzo nasze media stały się pluralistyczne i „europejskie”, jak szybko im się udało uciec od propagandowej nudy w dawnym stylu w kierunku zaspokajania masowych gustów. Z drugiej strony, nadal chcemy widzieć w mediach strażników dobra, kontrolerów władzy i naszych rzeczników. I wpadamy w złość, gdy tak nie jest. Cieszymy się, że gazety są coraz bardziej kolorowe, że w radiu coraz „więcej grania, a mniej gadania”, że w telewizji ziścił się ideał rozrywki totalnej... ale nie chcemy wiedzieć, jaka jest cena tych atrakcji. Za co reklamodawcy dają duże pieniądze, a politycy intratne posady. A koniec końców za wszystko płacimy my sami. Jako podatnicy. Jako konsumenci reklamowanych dóbr (koszt reklamy wliczony jest w cenę towarów). Jako nabywcy gazet i płatnicy abonamentu i opłat „za kabel”. Płacimy także w sensie niematerial-

51

50

nym. Płacimy ryzykiem ulegania manipulacji politycznej, reklamowej i kryptoreklamowej. Płacimy przykrościami moralnymi i estetycznymi w kontakcie z wulgarnością i obscenicznością. Płacimy nerwami z powodu nałogu telewizyjnego własnych dzieci. I własnym straconym czasem.

Zawsze jako obywatele płacimy za władzę zdobytą przez innych. Za tę czwartą też. Dlatego ważne jest, by obchodziło nas, kto ją gdzie zdobył, w jaki sposób i do jakich celów tej władzy używa. Nas - czyli autorów tej książki - bardzo jeszcze obchodzi, czy konstytucyjne trzy władze państwa polskiego (z parlamentem na czele) będzie wreszcie stać na należyte wypełnienie ich obowiązków w cywilizowaniu czwartej władzy. W końcu płacimy za wszystkie cztery.

2. Dlaczego dziennikarze nie wiedzą lepiej, czyli mit kompetencji

Dziennikarz to nasz doradca finansowy, adwokat, psy-choterapeuta i osobisty sekretarz w jednej osobie. Od niego czerpiemy wiedzę o świecie polityki, o gospodarce, o tym, co warto przeczytać, a na co szkoda oczu. Dziennikarz w naszym imieniu pyta, dla nas zbiera informacje, adresy, kontakty. Odkrywa i w stu (czasem kilkuset) słowach streszcza to, czego sami nie bylibyśmy w stanie poznać. W prywatnych rozmowach bezwiednie powtarzamy opinie dziennikarzy jako własne. Mamy dziennikarzy od towarzyskich plotek i od gospodarczych spekulacji. Od mody i od pogody. Dziennikarze kształtują nasze poglądy polityczne, gust literacki i kulinarny. Potrafią w naszym imieniu zganić kogo trzeba, zaglądają tam, gdzie my byśmy chętnie zajrzeli, ale nie mamy wstępu albo się wstydzimy. Nawet jeśli skłonni jesteśmy niektórych dziennikarzy podejrzewać o dyspozycyjność, interesowność i cynizm, na ogół żyjemy w przekonaniu, że są to ludzie znacznie lepiej od nas we wszystkim zorientowani i w ogóle zawodowcy pełną gębą, skoro potrafią mówić lub pisać na każdy temat. 60% respondentów sondażu CBOS z marca 2002 uznało, że dziennikarze solidnie przygotowują się do podejmowanych tematów.

Niestety, to rozpowszechnione przekonanie o dziennikarskiej kompetencji i profesjonalizmie bierze się bar-

53

55

dziej z wiary w autoreklamę uprawianą przez media niż z solidnych przesłanek opartych na doświadczeniu. Każda nieco baczniejsza obserwacja tego, co dziennikarze robią naprawdę, musiałaby bowiem ujawnić, że wcale nie tak rzadko plotą niestworzone rzeczy, zadają rozmówcom niemądre pytania i zdradzają spore luki w znajomości tematów, które poruszają.

Oczywiście, nie wszyscy. Oczywiście, nie zawsze. I nie w każdym rodzaju mediów w sposób równie widoczny. Z powodów, o których opowiemy nieco dalej, przykłady dziennikarskiej niekompetencji w radiu i telewizji są łatwiej uchwytne i częściej spotykane niż w prasie. Jeszcze rzadziej w prasie „poważnej” lub specjalistycznej niż w popularnej i rozrywkowej. Jednak w środkach przekazu, z których większość Polaków korzysta na co dzień, przeciętny stopień kompetencji i profesjonalizmu dziennikarzy wyraźnie odbiega nie tylko od naszych wyobrażeń, ale także od poziomu kompetencji dziennikarskiej w wielu krajach Europy. Dlaczego? Powodów jest kilka, w tym także historyczne.

Fabryka papierowych tygrysów

Jak często zastanawialiśmy się, kto to jest dziennikarz? Skąd się tacy biorą, jakie mają wykształcenie, doświadczenia życiowe, dorobek, sukcesy i wpadki?

Jeśli mówimy o dziennikarzach III RP, to nie do końca żartem można stwierdzić, że z ulicy lub piwnicy (tej z powielaczem). Szkoły dziennikarskie w dużej liczbie pojawiły się dopiero po wybuchu wolności słowa w czerwcu 1989, wcześniej nauki pobierane przez potencjalnych żurnalistów miały nie tylko z nazwy przymiotnik „polityczne”. Z kolei ludzie zatrudnieni w mediach należących do pezetpeerowskiego RSW Prasa—Książka-Ruch i Radiokomitetu (inni stanowili statystyczny margines) dziennikarzami bywali tylko z nazwy.

Naprawdę walczyli na froncie ideologicznym. Po 1990 roku co prawda nie przeprowadzono w Polsce żadnej formalnej weryfikacji tych kadr (w odróżnieniu od byłej NRD), ale większość funkcyjnych „dziennikarzy” sama wycofała się na z góry upatrzone pozycje w prężnie rozwijającym się na glebie publicznej sektorze prywatnym. Zdarzało się, że zaludniając rynek wolnych mediów, nowi wydawcy i redaktorzy naczelni stosowali dość nietypową selekcję negatywną: kto z dyplomem dziennikarskim, ten podejrzany. W cenie byli przede wszystkim poloniści (łatwość pisania) i prawnicy (zręczność w poruszaniu się po polu minowym nowego prawodawstwa). Na ogół jednak nie patrzono „w papiery”. Liczyły się cechy osobowości, umiejętność nawiązywania kontaktów, odporność na stres, kreatywność itp. Albo zasługi na polu walki o wolność słowa. Obowiązywał amerykański model kariery. Była ona wówczas rzeczywiście szybka, zwłaszcza w nowo powstających gazetach i stacjach radiowych. Nic zatem dziwnego, że w ciągu kilku lat pojawiła się w mediach nowa fala „naturszczyków”. Od dziennikarzy wcześniej pracujących piórem czy mikrofonem, obojętnie, w pierwszym lub drugim obiegu, różniła ich niezachwiana pewność siebie, pełna wdzięku ignorancja i nieustanne parcie do przodu. Większość nosiła kostium dziennikarza jak płaszcz przeciwdeszczowy, z przekonaniem, że za chwilę przestanie padać i będzie można zająć się czymś innym. Nie trzeba było nadzwyczajnej bystrości umysłu, by wiedzieć, że właśnie praca w mediach dawała wówczas (i wciąż daje) nieporównywalne z żadnym innym zajęciem możliwości penetracji rynku w poszukiwaniu intratnej posady. Wiele sezonowych gwiazd medialnych od początku traktowało wóz reporterski jako trampolinę do prawdziwej kariery: w sektorze bankowym, ubezpieczeniowym, w branży motoryzacyjnej, w samorządzie czy w polityce. Pewnie stąd brała się ich swoboda w operowaniu dynamitem, jakim jest informacja. Łatwość podnoszenia

na piedestał i strącania w niebyt. Młode wilki polskiego dziennikarstwa z równym zapałem rzucały się w wir walki w obronie skrzywdzonych, co budowały pomniki oszustom. Z podobną dezynwolturą narażały życie, tropiąc zorganizowaną przestępczość, i tworzyły medialną osłonę dla politycznego kapitalizmu (nie zawsze zresztą zupełnie świadomie). Liczył się temat, wieczorne wydanie dziennika, jutrzejszy numer gazety.

Zarówno redaktorzy po twardej szkole komunistycznej prasy, radia czy telewizji, jak i dawni opozycjoniści, traktujący pracę w wolnych mediach jako ciąg dalszy służby publicznej, patrzyli na nową falę z pewnego rodzaju fascynacją. Starym wyjadaczom imponowała odwaga i świeżość spojrzenia „naturszczyków”. Młodzi pozbawieni byli obciążeń, zawodowej autocenzury, wyćwiczonej przez lata obsesji szukania we wszystkim drugiego dna. Ich język nie był skażony nowomową, a kontakty z ludźmi wolne od zahamowań. Mieli otwarte głowy, czyste ręce i takież biografie.

Z kolei dawni opozycjoniści, którzy nadawali ton nowym mediom, mieli do dziennikarskiej młodzieży stosunek osobisty. Traktowali ją jak własne dzieci. Rozpieszczali, obsypywali nagrodami i pieniędzmi. Stosowanie zasady ograniczonego zaufania wobec dziennikarza mającego doświadczenie zawodowe liczone w tygodniach nie wchodziło w rachubę. Z góry rozgrzeszano brak wiedzy, warsztatu, cierpliwości. Zasada była prosta: „pistolet” (przebojowy reporter wysyłany w najgorętsze miejsca) miał dostarczać surowy materiał. Jego obróbką zajmował się matkujący młodzieży sekretariat. Ludzie przyzwyczajeni do czarnej roboty pisali od nowa dostarczone teksty, które nie nadawały się do druku, tuszowali kompromitujące błędy, znosili humory nieopierzo-nych gwiazd, ignorujących harmonogramy, sztywne terminy, zobowiązania. Wszystko to się jednak działo za zamkniętymi drzwiami redakcji. Czytelnik otrzymywał gotowy, co najmniej przyzwoity produkt, zwieńczony

57

podpisem autora, którego autorski wkład bywał nierzadko dość skromny. Innymi słowy, nie był to „zimny chów”, raczę) fabryka papierowych tygrysów. W rozgłośniach radia publicznego (do roku 1993 formalnie wciąż rządowego) awans młodych dokonywał się ze słabszym impetem, ponieważ tu „starzy” trzymali się mocniej i mniej chętnie ustępowali młodym miejsca. Co ciekawe, w publicznych stacjach ogólnopolskich (z Trójką włącznie) ten stan w pewnej mierze utrzymuje się do dziś. W minionym dziesięcioleciu wylansowano tam niewiele nowych głosów. Także w pierwszej dużej rozgłośni komercyjnej, zwanej wówczas Radio Małopolska Fun (nim stała się RMF FM), pierwsze skrzypce dość długo grali niemal wyłącznie ludzie o dłuższym lub krótszym stażu w radiofonii państwowej. Za to w telewizji państwowej nowe twarze, zwłaszcza w informacji, pojawiły się bardzo szybko, ale raczej z powodów politycznych (większość starych twarzy była nadmiernie skompromitowana) niż w ramach planowej odnowy pokoleniowej.

Sytuacja w prasie zaczęła wymykać się spod kontroli mniej więcej w trzecim roku funkcjonowania wolnych mediów, gdy rynek eksplodował nowymi tytułami. Wcześniej gazet było niewiele, stacji radiowych jeszcze mniej, a prywatnymi lokalnymi telewizjami zajmowały się na życzenie prokuratury brygady antyterrorystyczne (tak zniknęła z anteny popularna w Krakowie TV Krater),

W skromnych pomieszczeniach „Gazety Wyborczej”, „Czasu Krakowskiego” czy „Gazety Gdańskiej” kipiało życie, trwała nieustanna burza mózgów, każdy dzień skrzył się od konfliktów. Na pozór panował tara nieokiełznany chaos, ale tak naprawdę redakcje funkcjonowały na zasadach rodzin wielopokoleniowych, gdzie różne doświadczenia i temperamenty nie tylko się ścierają, ale także inspirują i uzupełniają. Na młode, gorące głowy lano wówczas jeszcze kubły zimnej wody. Hierarchia była silna, wielkie nazwiska przy każdym

biurku, juniorzy mieli małe szansę na pojawienie się w pierwszej drużynie. Pamiętano także o kształceniu, doskonaleniu warsztatu, wypracowywaniu stylu. Podręcznik pisania tekstów informacyjnych, przygotowany przez Helenę Łuczywo dla pierwszej ekipy „Gazety Wyborczej”, kopiowany niczym samizdat, był w całej Polsce lekturą obowiązkową dla młodych adeptów praktycznego dziennikarstwa.

Ale tempo zmian w kraju nie sprzyjało ani edukacji, ani dobrej selekcji. Rynek zalały dziesiątki nowych gazet, praktycznie z dnia na dzień. Po parcelacji partyjnego koncernu RSW w ręce najpierw (na krótko) spółek dziennikarskich, a potem zachodnich koncernów przeszły wszystkie organy prasowe Komitetów Wojewódzkich PZPR (hasło ówczesnej kampanii promocyjnej „Gazety Krakowskiej” brzmiało: Już można, już wypada”). Ciasno zrobiło się także w eterze, powstawaniu nowych stacji komercyjnych towarzyszył proces decentralizacji i usamodzielniania oddziałów radia publicznego. Krajowa Rada zaczęła wydawać pierwsze koncesje telewizyjne... Pionierzy wolnych mediów szybko zostali wessani przez politykę, a starzy dziennikarze, uwłaszczeni przez polityków, wzięli się za zarządzanie medialnym biznesem. Wszystko to sprawiło, że w redakcjach powstała pokoleniowa próżnia. Na front poszli więc nie tylko rezerwiści, także kadeci i obozowe ciury. Wtedy właśnie papierowe tygrysy zostały wypuszczone z inkubatorów i opiekuńczych klatek...

Nowa fala, dotąd traktowana protekcjonalnie i po ojcowsku, została na placu boju sama. Średnia wieku w redakcjach dzienników i w stacjach radiowych w połowie lat 90. nie sięgała trzydziestki. Bohaterowie jednej akcji, jednego reportażu, wywiadu czy samodzielnego newsa bywali w ciągu paru godzin namaszczani na szefów działów. Buławę w plecaku miał każdy, kto w tamtych gorących miesiącach przekraczał progi redakcji. Decydowała determinacja i wola zaistnienia w mediach

58

59

(cechy wówczas nie tak często spotykane jak dziś). Studenci pierwszych lat nowo powstających szkół dziennikarskich przychodzili na praktyki... i już zostawali, bo brakowało rąk do pracy. A nie był to jeszcze normalny rynek: o te same ręce (i głowy) biły się wchodzące do Polski zachodnie koncerny innych branż. Przebojowy dziennikarz był niemal rutynowym obiektem zainteresowania doradców personalnych. Znana była anegdota o młodym reporterze, który wyszedł rano z redakcji i już nie powrócił. Zadany mu „temat dnia” stał się jego nowym pracodawcą. W tej anegdocie zmieniają się tylko nazwiska i okoliczności. Bo takich przypadków było wiele. I chociaż ucieczka tygrysów do lukratywnej niewoli biznesu czy polityki trwała tylko kilka lat (pierwsza fala recesji ogarnęła branżę w drugiej połowie lat 90.), proces zepsucia pozostawił po sobie trwałe ślady.

Byle jak, byle szybko,

czyli o wierszówce, awansach i zderzakach

Osoby mające z racji pełnionych obowiązków kontakt z dziennikarzami, często zwracają uwagę na dziwną prawidłowość. Oto działalność reporterska, z którą związana jest największa odpowiedzialność - obecność na miejscu wydarzeń, bezpośredni kontakt z ludźmi - traktowana jest w redakcjach dziwnie lekceważąco i bardzo często powierzana stażystom i debiutantom. Nie jest to przejaw lekceważenia, raczej skutek tego, że awans zawodowy w polskich mediach jest postawiony na głowie. Awans w mediach może mieć wiele wymiarów. Wyższa gaża, bardziej korzystna forma zatrudnienia, zmiana pozycji w hierarchii i szereg innych, pomniejszych form uznania czy poprawy statusu zawodowego. I co kraj, to nieco inny obyczaj w awansowaniu dziennikarzy. Generalnie jednak w krajach zachodnich wartość nazwiska mierzona jest gażą i autorytetem wśród czytel-

ników (słuchaczy, widzów). I może ona wzrastać niezależnie od faktu, że jego posiadacz przez cały czas pozostaje „zwykłym” reporterem. W Polsce awans finansowy dziennikarza jest możliwy jedynie poprzez zmianę usytuowania w strukturze redakcyjnej (chyba że należy on/ona do ekskluzywnego klubu kilkudziesięciu wielkich nazwisk, mających wartość rynkową porównywalną z tytułami gazet). W praktyce oznacza to stałą ucieczkę najzdolniejszych ludzi do pracy przy biurku. Mechanizm wynagradzania sprawia, że aby dobrze zarobić, trzeba przestać pisać, zarzucić pracę z mikrofonem i kamerą, zostając redaktorem, szefem, sekretarzem... Często zamieniając faktyczne atuty na szczebel niekompetencji. Tu zaś, na stanowiskach kierowniczych, zaczyna, się prawdziwa karuzela. Zawsze są bowiem sekretariaty, redakcje, wydawcy, gdzie płacą więcej. Zaczynać można gdziekolwiek, kończy się zawsze w tym samym miejscu: w Warszawie.

Przeprowadzka do stolicy jako przejaw awansu zawodowego nie występuje oczywiście jedynie w Polsce, ale w każdym kraju o silnych tradycjach centralistycznych. Jednak w Polsce centralizacja mediów osiągnęła stan niemal karykaturalny. Poza radiem RMF FM, Radiem Maryja, „Gościem Niedzielnym” i „Tygodnikiem Powszechnym” chyba wszystkie znaczące media o ogólnopolskim zasięgu są redagowane w Warszawie. I tylko tu dziennikarz, który nie stał się jeszcze redaktorem naczelnym, jest w stanie odnieść sukces wymierny stanem konta. W innych miastach Polski płaci się dużo mniej - nawet jeśli jest to, jak w przypadku TYP SA, ta sama firma. W oddziałach telewizji publicznej w Krakowie czy Katowicach za analogiczną czynność (rozmowa na antenie, news, konspekt programu) obowiązują stawki mniejsze czasem nawet o jedno zero. I nikt się temu nie dziwi. A powinien.

Na sztywną strukturę płac wewnątrz poszczególnych redakcji, premiującą opakowywanie towaru, a nie

61

jego pozyskiwanie, nakłada się więc równie sztywna struktura regionalnej atrakcyjności polskich mediów. W przypadku członków kolegium redakcyjnego dysproporcje między Poznaniem, Rzeszowem, Gdańskiem czy Warszawą nie są szokujące, choć znaczące. Za to bardzo wyraźnie prowincjonalną lekkość bytu odczuwają szeregowi dziennikarze, żołnierze z pierwszej linii frontu. Bez względu na liczbę poniesionych (lub zadanych) ran, mają oni status finansowy budżetówki, ale bez właściwych jej gwarancji zatrudnienia.

Analogia tylko na pozór wydaje się bardzo odległa. Co prawda w redakcjach pracuje się na akord (czyli za tak zwaną wierszówkę), a w szkołach i szpitalach na godziny, ale efekt społeczny istnienia chorego systemu wynagradzania jest podobny. Nie tylko dlatego, że wszystkie te kluczowe dla kondycji społecznej zawody dramatycznie się pauperyzują, zwiększając podatność na korupcję. Także, a może przede wszystkim, z powodu pogarszania jakości świadczonych usług. Tak jak nauczyciel rozliczany głównie z pensum godzin poświęcanych dzieciom raczej nie będzie dobrym wychowawcą, tak dziennikarz rozliczany z liczby znaków na kartce i ilości informacji podanych na antenie nie dotrze do sedna opisywanej sprawy.

Tu może się pojawić ze wszech miar zasadne pytanie: dlaczego w większości redakcji w Polsce wciąż obowiązuje wierszówkowy system wynagrodzeń, premiujący ilość produkowanych tekstów (programów, audycji) kosztem jakości? Między innymi właśnie dlatego, że na front reporterski wysyła się dziennikarską młodzież. Etaty, ryczałty, kontrakty zarezerwowane są dla szefów działów, redaktorów wydań, różnych „nazwisk” publikowanych często z pobudek bardziej promocyjnych niż merytorycznych. Strony depeszowe w gazetach, gorącą informację w radiu, telewizyjne newsy zapełniają często gęsto praktykanci i stażyści, którzy nie mają nawet umów o pracę. Ważniejsze tematy zwykle obsługują też

młodzi, chociaż nieco bardziej wyrobieni reporterzy o końskim zdrowiu, pracujący po kilkanaście godzin dziennie „na nazwisko”, dla których wierszówka (wzbogacona systemem premii i nagród) ma być zachętą do jeszcze wydajniejszej pracy. Poprzeczka finansowa honorariów ustawiana jest zwykle tak, że aby godziwie zarobić, trzeba traktować ludzi i sprawy, o których się pisze, jak slalomowe tyczki. Do osiągnięcia średniej krajowej w sferze budżetowej reporter oddziału terenowego TYP musi w ciągu miesiąca przygotować ponad czterdzieści materiałów. Gra się na czas, metą jest godzina emisji lub zamknięcia numeru. Zatrzymanie się „zbyt długo” przy którejś z „tyczek” (czyli bardziej gruntowne zbadanie jednej sprawy) może oznaczać utratę premii.

Taki mechanizm motywacji prowadzi do negatywnej selekcji kadr i przypomina słynną teorię „zderzaków” Lecha Wałęsy. Stratedzy mediów siedzą w cieniu, za biurkami, żołnierze biegają z mikrofonami i laptopa-mi pod ogniem publicznego osądu. Ci pierwsi trwają, ci drudzy czasem odchodzą równie szybko, jak przyszli. Są zwalniani lub rezygnują sami, niekiedy też ich nazwiska bywają składane przez wydawców na ołtarzu etyki i rzetelności zawodowej. Bo jeśli w końcu dojdzie do kompromitującej redakcję wpadki, winien błędu jest z definicji wykonawca, autor. Ale za drzwiami czekają już następni kandydaci, więc zawsze jest ktoś, kogo można szybko przeszkolić do wykonywania czarnej roboty.

Taka jest natura mediów i tego zawodu - twierdzą niektórzy, ale są to twierdzenia bałamutne i pozostają w służbie złych praktyk. Złych dla dziennikarzy, a przede wszystkim szkodliwych dla czytelników, słuchaczy, telewidzów, którym wciska się produkty tandetne. Praktyka, jakiej doświadczają w redakcjach młodzi absolwenci szkół dziennikarskich, nafaszerowani wcześniej mądrymi książkami, zmierza w gruncie rzeczy do jednego: by zapomnieli o ideałach, a skupili się na wytycznych i terminach.

63

62

Kto zda taki egzamin, wytrzyma stres i upokorzenia, ten ma szansę doczekania awansu. Może nawet przestanie pisać, biegać z konferencji na pikietę, ze strajku na sympozjum, a za to zacznie tresować i poprawiać innych, co - z finansowego i środowiskowego punktu widzenia - wiąże się z uznaniem za przyjętego do cechu.

Zdarzają się oczywiście przypadki żelaznych recydywistów, trwających na pierwszej, informacyjnej linii od lat. Należą oni jednak do tych rzadkich okazów dziennikarskiej fauny, które same, przez swą wyjątkowość, stają się tematem, obrastając legendą lub anegdotą. Są to głównie dziennikarze działów politycznych, delegowani do obsługi tematów „ważnych”, oczywiście z perspektywy interesu gazety (lub stacji). Anegdoty zwykle wiążą się z ich - osiągniętą przez lata funkcjonowania na rynku - osobistą znajomością wszystkich ważniejszych uczestników gry politycznej. To właśnie dostęp do zakulisowych informacji sprawia, że tylko oni mogą powiedzieć o sobie, iż wypełniają podstawową zasadę obowiązującą w tym fachu: wiedzą więcej, niż piszą. Zazwyczaj bywa na odwrót.

Życie przez telefon i wielkie udawanie

Po tym, jak Grzegorz Płotrowski postanowił zostać dziennikarzem, przetoczyła się przez media dyskusja nad kryteriami decydującymi o przynależności do branży żurnalistów. Krótka jak wiosenna burza, bo były kapitan SB zdecydował się nadal działać „pod przykrywką” i temat uznano za nieaktualny. A szkoda, bo niezwykle trudno owe kryteria zdefiniować w czasach, gdy politycy wchodzą w rolę felietonistów, aktorzy przeprowadzają wywiady z aktorami, policjanci piszą reportaże, gangsterzy zaś dostarczają informacje ze świata polityki. Granice niewątpliwie łatwiej dostrzec od strony warsztatowej.

Na przykład - dziennikarz profesjonalista nie boi się ludzi. Z założenia nigdy do końca nie może im ufać, ale ich szanuje. Potrafi i chce słuchać tego, co ma do powiedzenia ktoś, kto niekoniecznie jest prezydentem, ministrem czy nawet wójtem. W tej sferze - w sferze zawodowych kontaktów z ludźmi - wielu dziennikarzy ma poważne zahamowania i kłopoty. Jednym z ich źródeł jest niedostatek tego, co modnie i uczenie nazywa się odpowiednim poziomem asertywności. W praktyce prowadzi to do niekontrolowanych wahań między arogancją a lizusostwem wobec rozmówców, zależnie od nastroju, poziomu stresu i rozmaitych kalkulacji korzyści własnej lub ryzyka. W takich sytuacjach rozmówcy dziennikarza często czują się manipulowani lub lekceważeni, co oczywiście obniża ich gotowość do współpracy.

Nic dziwnego zatem, że gatunek dziennikarzy skłonnych wchodzić w bezpośredni kontakt z „osobowymi źródłami informacji” staje się gatunkiem może nie wymierającym, ale coraz rzadszym. (Gdyby podobna sytuacja istniała w środowisku oficerów służb specjalnych, byłby to koniec tej instytucji). Przybywa za to dziennikarzy, którzy od ludzi uciekają za biurko, oczywiście za takie, na którym stoi telefon. Dziennikarze mediów elektronicznych nieunikniony czas kontaktu bezpośredniego skracają do minimum, chowając się za mikrofon i kamerę. Co nie nagrane i tak (rzekomo) nie ma znaczenia, więc po co tyle rozmawiać.

Najczęściej spotykaną formą zdobywania informacji w polskiej prasie, ale też całkiem nierzadko w radiu, jest poprzestawanie na „obdzwonieniu” kogo trzeba. Na każdy temat. Przy biurku powstają zarówno notki o reakcjach polityków opozycji na propozycje koalicji, jak i raporty o sytuacji na rynku warzyw. Przez telefon robi się sondy, a nawet wywiady. Forma, w której bezpośredni kontakt z rozmówcą, obserwacja jego reakcji na zadawane pytania są równie ważne jak słowo, niebezpiecz-

65

nie zbliża, się do bezosobowego „czatowania” przez Internet, właśnie na skutek mylenia sprawności w obsłudze technologicznych gadżetów z dobrym warsztatem dziennikarskim.

Podobnym nieporozumieniem jest uznawanie za przejaw warsztatowej rzetelności faszerowania każdego tekstu prasowego ramkami, tabelkami i wykresami. Ze słusznej skądinąd tezy, iż opisywany przypadek warto obudować statystycznym kontekstem, uczyniono fetysz. Coś, co powinno pełnić rolę wisienki na torcie, urosło do rangi tortowego ciasta. Co gorsza, najczęściej te efektownie eksponowane dane nie są w żaden sposób weryfikowane, zdarza się więc, że drobny, przypadkowy (lub popełniony z premedytacją) błąd rozmnaża się niczym wirus w dziesiątkach artykułów, cytowanych przez kolejnych autorów, z podaniem źródła lub bez. Jest też kwestia statystyk „zawsze na czasie”, danych powtarzanych bezrefleksyjnie tylko dlatego, że robią wrażenie. Boom edukacyjny lat 90., setki tysięcy wręczanych co roku dyplomów nie zrobiły na większości dziennikarzy żadnego wrażenia. Nadal mamy 7% obywateli z wyższym wykształceniem. Podobną furorę robią rokrocznie statystyki dotyczące bezdomnych. Gdy nagle spadnie śnieg, dyżurny reporter pierwszego z brzegu medium zapewne poinformuje nas o 150 tysiącach ludzi bez dachu nad głową. Mimo sporego wysiłku nie udało nam się dotrzeć do pierwszego autora tych danych, tak pogmatwane są tropy kolejnych zapożyczeń z zapożyczeń. Możemy natomiast zapewnić, że według różnych źródeł liczba bezdomnych w Polsce przełomu wieków waha się od 30 do 60 tysięcy.

O dziennikarzach mówi się, że znają się na wszystkim, czyli na niczym. Jest to tylko część prawdy. Wielu z nich specjalizuje się w jakiejś konkretnej dziedzinie i jeśli redakcje pozwalają im regularnie uprawiać piórem czy mikrofonem własne poletko, z czasem stają się w swym przekazie wiarygodni. Tego rodzaju dziennika-

rzami stoi większość działów w poważnych tygodnikach, ten standard udaje się (choć nie zawsze) utrzymać dużym dziennikom ogólnopolskim. Regionalna prasa codzienna, nie mówiąc o mediach elektronicznych, skazana jest jednak na dziennikarzy interdyscyplinarnych. Takiego przeciętnego dziennikarza (a zatem nie dziennikarza eksperta od jakiejś dziedziny, poza którą nie jest zmuszony wychodzić) trapi często poczucie, że o sprawach, którymi się zajmuje, wie stanowczo za mało. To naturalny stan ducha w tym zawodzie i właściwie nieunikniony u kogoś, kto musi się zajmować po trosze wszystkim.

Nie sposób być alfą i omegą w każdej dziedzinie. Pokora wobec tego stanu rzeczy pozwala dobrym dziennikarzom interdyscyplinarnym cały czas się uczyć. Ważne, by rozumieć procesy, znajdować związki, przewidywać skutki. Nie jest to łatwe i wiąże się z ogromną odpowiedzialnością. Nie na wszystkie pytania można odpowiedzieć, nie zawsze uda się dostrzec, o co w danej sprawie naprawdę chodzi. Cóż z tego, gdy ten rodzaj pokory i ostrożności w pisaniu lub mówieniu uchodzi w branży za brak profesjonalizmu.

Stąd też bierze się tak częsta pokusa ucieczki w epatowanie słuchaczy (widzów, czytelników) kompetencją pozorną, bombardowanie tysiącem informacji nieistotnych, zbędnych, które mają zamaskować faktyczną niewiedzę. Reporterzy przebywający w terenie na pytania prowadzącego audycję ze studia nader chętnie recytują z pamięci przygotowane wcześniej formułki, cytują czyjeś wypowiedzi, rozmnażając liczbę szczegółów, których odbiorca i tak nie spamięta, natomiast są nierzadko bezradni, kiedy prosi się ich o jakieś zinterpretowanie sytuacji, wysunięcie hipotezy: „co z tego może wyniknąć” lub wyjaśnienie: „jak do tego doszło”. A wobec konieczności powiedzenia czegokolwiek dalej mnożą detale i cytaty. Tak czy inaczej, sprawiają wrażenie, że ze sprawy, o której mówią, niewiele rozumieją, starając się

66

67

ten defekt nadrobić „puszczaniem oka”, robieniem mądrych min i budowaniem okrągłych, efektownie brzmiących zdań.

Postęp techniki sprawił, iż dotarcie do najświeższych informacji, danych, wyników badań nie stanowi dziś żadnego problemu. Dziennikarz pełniący funkcję prostego pośrednika w procesie komunikacji społecznej powoli staje się zbędny. Informacyjny wyścig, jaki prowadzą media, traci sens, gdy cały świat może na żywo oglądać atak terrorystyczny na Amerykę. Dlatego w umysłach odbiorców mediów coraz częściej rodzi się tęsknota za tym, by dziennikarze, zamiast pomnażać informacyjny chaos, starali się go porządkować i ułatwiać orientację zdezorientowanym. Takich przyjaznych a pokornych przewodników po chaosie jest w polskim dziennikarstwie stanowczo za mało. A przynajmniej są mało widoczni i słyszalni, niekoniecznie z własnej winy.

Dziennikarz jak lekarz

W wielkich zachodnich kombinatach medialnych obowiązuje zasada, że stażysta jest sprawdzany w kolejnych działach, otrzymuje zróżnicowane formalnie i merytorycznie zadania. Ma dzięki temu całościowe wyobrażenie o „produkcie informacyjnym” i funkcjonowaniu zespołu redakcyjnego. Istnieje także możliwość, że na którymś z miejsc objawi talent, o który nawet sam siebie nie podejrzewał (np. do prowadzenia relacji sportowych). Ta praktyka ma jednak charakter szkoleniowy, a stażyści albo pełnią funkcje pomocnicze, albo pracują pod stałym nadzorem mistrzów. U nas natomiast młodzi adepci często wrzucani są od razu na głęboką wodę, a w przypadku dziennikarza, który jakoś tam się sprawdził, owa karuzela wewnątrzredakcyjna przybiera charakter sformalizowanego pogotowia ratunkowego.

Jest to metafora jak najbardziej trafna, nie tylko dlatego, że reporterzy - jak lekarze - mają swoje dyżury i „jakby co” muszą ruszyć do akcji na sygnał z dyżurki. Podobieństwo polega też na wspólnej obu profesjom nieprzewidywalności tego, co się może wydarzyć. Lekarz pogotowia w razie potrzeby udziela pomocy, bez względu na odbytą specjalizację, reporter dyżurny musi zajmować się tematem, nawet jeśli nie jest on mu bliski. W obu przypadkach chodzi przecież o „pierwszą pomoc”. Co prawda, potem sprawą (jeśli będzie miała dalszy ciąg) zajmą się już specjaliści, ale ta pierwsza pomoc może być rozstrzygająca. Tak jest z informacją, zwłaszcza że ma ona urok kwiatu jednej nocy. Jak w dziecinnej zabawie - pierwsze słowo się liczy. Ono zostaje, zapada w pamięć słuchaczy. W obu przypadkach, jeśli diagnoza będzie niewłaściwa, ktoś inny niż lekarz lub dziennikarz padnie jej ofiarą. Życie toczy się dalej, sprostowań prawie nikt nie czyta, pomyłek lekarskich oficjalnie notuje się bardzo mało. Dlatego owa pierwsza diagnoza ma znaczenia zasadnicze.

Analogia medyczna ma oczywiście swoje granice. Szkody wyrządzane przez złe diagnozy dziennikarskie są innego rodzaju. Złe słowo może zabić w sensie dosłownym nader rzadko (chociaż i to może się zdarzyć, jeśli dziennikarze brakiem profesjonalizmu i odpowiedzialności za słowo wywołają np. panikę, zamieszki lub sprowokują do samosądu). Inna różnica polega na tym, że sytuacja dziennikarzy jest bardziej komfortowa niż lekarzy, bowiem odpowiedzialność dzieli się tu z reguły pomiędzy kilka osób. Brak doświadczenia reporterów mogą rekompensować redaktorzy wydań. Mogą także ten brak doświadczenia wykorzystać, jeśli mają inne priorytety. Na przykład szybkość przekazu i dopasowanie go do wcześniej wymyślonej tezy czy też kompozycji informacyjnego show.

Zamiast rozwlekłego podsumowania tego rozdziału, na koniec anegdota (zgodnie z jedną z dziennikar-

68

69

skich mód na efektowne puentowanie). W połowie lat 90. głośna była historia pewnego spryciarza, który zarejestrował jednoosobową agencję informacyjną i słał do wszystkich gazet sygnowane przez nią teksty: newsy, wywiady, reportaże. Napisane modnie, czyli brawurowo, sensacyjnie, zabawnie, zgodnie z zasadami warsztatu, z leadem, cytatami, puentą. Sekretariaty redakcji rozpływały się z zachwytu, księgowi błogosławili (agencja była tańsza niż najniższe honoraria własnych dziennikarzy). Sporo tych tekstów wydrukowano w całkiem szacownych gazetach i dopiero po paru miesiącach, oczywiście przez przypadek, wyszło na jaw, że wszystkie artykuły powstały... w bujnej wyobraźni autora.

A morał? Zabawa nie trwałaby aż tak długo, gdyby w codziennej pracy poszczególnych redakcji błyskotliwa forma nie przesłaniała treści przekazu. Gdyby codzienną praktyką nie było przykrawanie czy wręcz kreowanie (choć nie aż w takim stopniu) obrazu rzeczywistości pod gust wydawcy. Gdyby młodych dziennikarzy uczono nie tylko „jak”, ale „co” mówić. Słowem: gdyby zwracano większą uwagę na kwestie dziennikarskiej kompetencji i nie sprowadzano jej do łatwości wysławiania się, wdzięku, dowcipu, tupetu, grubości portfela z wizytówkami, notatnika z telefonami oraz biegłości w surfowaniu po Internecie.

Takie powierzchowne pojmowanie kompetencji gubi bowiem to, co najistotniejsze: odpowiednio wyczulony słuch, umiejętność dotarcia do prawdy, wychwycenia z szumu informacyjnego rzeczy istotnych i zwyczajną, rzemieślniczą rzetelność w wykonywaniu dziennikarskich obowiązków.

3. Naciski i pokusy, czyli mit niezależności

Nawet odporni na działanie mitu dziennikarskiej kompetencji skłonni są zakładać, że przy wszystkich niedostatkach wiedzy i warsztatu dziennikarze z reguły piszą lub mówią to, co sami - trafnie lub nietrafnie - uważają za prawdziwe bądź słuszne. Mądrze lub głupio, ciekawie lub nudno, bezstronnie lub stronniczo, ale wedle własnego spojrzenia. Inaczej niż w czasach PRL, rzadko można dziś usłyszeć z ust statystycznego odbiorcy mediów, że dziennikarze np. kłamią, „bo im kazali”. Jeśli któryś dopuszcza się „wciskania kitu”, to pewnie dlatego, że jemu ktoś go wcześniej wcisnął, albo dlatego, że jakieś nieprawdziwe twierdzenie „pasuje mu” do własnych poglądów. 69% respondentów sondażu CBOS z marca 2002 uznała dziennikarzy za dociekliwych, a 62% za uczciwych.

Na wizerunek zawodu dziennikarskiego jako domeny ludzi niezależnych pracuje nie tylko tradycyjne postrzeganie tej profesji jako zawodu wolnego, ale także potoczna obserwacja dziennikarskich zachowań. Ileż to razy w radiu lub telewizji słyszymy, a w prasie czytamy, jak dziennikarze wobec polityków przyjmują postawę zaczepną, czasem wręcz agresywną. Wielu dziennikarzy lubi także na różne sposoby demonstrować swój sceptycyzm, a co najmniej dystans wobec tego, co twier-

71

dzą przedstawiciele rozmaitych władz, instytucji, firm. Często zazdrościmy dziennikarzom ich pewności siebie, a nawet tupetu w obcowaniu z ważnymi politykami. Z drugiej strony cieszymy się, że takie bezkompromisowe i niezależne działania dziennikarskie są podejmowane - w końcu w naszym imieniu, jako odbiorców i obywateli. I bylibyśmy pewnie głęboko zdziwieni, widząc, jak nasz ulubieniec, który dopiero co wymaglował jakiegoś posła, ministra lub prezydenta miasta, pokornie wbija oczy w podłogę w rozmowie ze swoim zwierzchnikiem średniego szczebla lub ustala przed rozmową i politykiem, jakich pytań ten sobie nie życzy. A takie sceny zdarzają się częściej, niż wielu z nas się wydaje.

Z różnych zresztą powodów możemy mieć opory przed zbyt wnikliwym roztrząsaniem, czy polska czwarta władza (i jej konkretni przedstawiciele) jest tak niezależna, jak byśmy sobie tego życzyli. A życzymy sobie na pewno, ponieważ bez ufności w to, że dziennikarze na ogół piszą lub mówią to, w co sami wierzą, a nie pod cudze dyktando, bardzo trudno byłoby nam obcować z mediami w celach innych niż czysto rozrywkowe. Jeśli zatem w ogóle posługujemy się określeniem „mit niezależności”, to nie po to, by siać zwątpienie w potrzebę jego głoszenia lub możliwość dorastania przez media do jego wymagań, ale po to, aby przywiązanie do owego mitu nie zamykało nam oczu na realne zagrożenia dla dziennikarskiej niezależności i nadużycia naszego zaufania w tej mierze.

73

Drabina nacisków i pokus

Na poziomie podstawowych regulacji prawnych nie występuje w Polsce sytuacja bezpośredniego podporządkowania instytucji czwartej władzy jakimkolwiek zwykłym władzom, co nader korzystnie odróżnia III RP od nieboszczki PRL. Nawet szczególny przypadek publicz-

nej telewizji i publicznych spółek radiowych stwarza przynajmniej formalne pozory oddzielenia tych instytucji od świata władzy politycznej. W PRL nie dbano nawet o takie pozory.

`Także obowiązujące w Polsce prawo prasowe, przy wszystkich jego mankamentach i anachronizmach (trzon tej ustawy pochodzi z roku nomen omen 1984), zawiera szereg formalnych gwarancji dziennikarskiej niezależności, z przepisami karnymi za „utrudnianie lub tłumienie krytyki prasowej” włącznie.

Problem polega na tym, że środki przekazu w żadnym kraju nie istnieją w próżni. W Polsce także nie. Właściciele każdej gazety, radia, telewizji są w jakimś stopniu uzależnieni od tych, którzy kształtują warunki ich działania poprzez stanowienie prawa czy wręcz mają do dyspozycji władzę uznaniową (udzielanie koncesji, przyznawanie częstotliwości, nakładanie lub anulowanie grzywien, zwolnienia podatkowe itp.). Instytucje takie, jak parlament, prezydent, rząd, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji mają ostatnie słowo w wielu sprawach o kluczowym znaczeniu dla wydawców i nadawców.

Nawet potężny wydawca czy nadawca nie może sobie pozwolić na lekceważenie tych instytucji oraz sił politycznych, które w danym momencie nimi zawiadują. W kraju, gdzie prawo bywa zmieniane często, a zakres władzy uznaniowej urzędów państwowych jest ogromny, właściciele mediów są skazani na nieustanny lob-bing, układanie się z politykami, szukanie poparcia i odwdzięczania się za poparcie. Ponadto wszyscy wydawcy prasowi oraz nadawcy radiowi i telewizyjni (także publiczni) są uzależnieni od reklamodawców oraz firm działających w ich imieniu. Dożyliśmy bowiem czasów, gdy sama - choćby wysoka - poczytność jakiejś gazety bez dochodów z reklam nie może zagwarantować rentowności jej wydawania. A co dopiero mówić o komercyjnych (zwłaszcza niekodowanych) telewizjach i rozgłośniach radiowych, które istnieją tylko dzięki reklamom.

Jakby tego było mało, o zdobyciu intratnych „pakietów” reklamowych od tak zwanych domów medialnych, pośredników-hurtowników (bo handel „detaliczny” w tej dziedzinie odchodzi coraz bardziej w przeszłość) mogą decydować i często decydują - obok mechanizmów typowo biznesowych - także układy, w których biznes i polityka tworzą mieszankę nie do rozdzielenia. Niejedna poczytna gazeta wypadła z rynku głównie dlatego, że do takich mieszanych układów-nie pasowała i nie mogła liczyć na intratne ogłoszenia reklamowe. Część świata biznesu obawia się także politycznej zemsty wobec swoich firm za umieszczanie reklam w „niepewnych” mediach. Tomasz Wołek (eks-naczelny „Życia”) pytany w wywiadzie dla miesięcznika „Press” o powody słabej akwizycji reklam, wyznał: „Ważnym elementem był nasz proces z prezydentem Kwaśniewskim. Prowadziłem rozmowy z przedsiębiorcami, w których padały stwierdzenia: «Bardzo chętnie - ale rozumie pan - ten proces. Oni nie darują takich rzeczy»”.

Również na Zachodzie reklamodawcy i domy medialne wolą dać zarobić na reklamie mediom, które są politycznie „letnie” i nie zanadto dzielą odbiorców według klucza politycznych sympatii. Tak jest po prostu lepiej dla interesu.

Właściciele mediów poważnie myślący o przetrwaniu i rozwoju swoich inwestycji muszą więc szukać sojuszników w świecie władzy i pieniędzy. A że nie ma na tym świecie nic za darmo, toteż ich niezależność w kształtowaniu polityki redakcyjnej własnych środków przekazu już w punkcie wyjścia jest mniej lub bardziej ograniczona. Przykłady praktycznych skutków takich ograniczeń opisaliśmy już w rozdziale pierwszym pt. Zdobycie władzy. A wymieniać inne można by długo. Dość przypomnieć, że niezależna i komercyjna telewizja TVN wahała się przez pięć dni, czy w ogóle pokazać na ekranie problemy z „golenią” prezydenta Kwaśniew-

skiego w Charkowie. A wahała się nie tylko na poziomie wydawcy „Faktów”, ale i wyżej.

Na szczeblu redaktorów naczelnych każdego medium, zwykle zażywających pewnej autonomii i nie biegających z byle problemem do właściciela, kształtowana jest generalna i szczegółowa polityka redakcyjna lub programowa. Generalna linia respektująca wolę właściciela przybiera tu postać konkretnych oczekiwań wobec kierowników działów. Jeśli dane medium posiada wyraźnie sformułowaną opcję ideową, jest rzeczą jasną, że na stanowiskach kierowniczych zatrudnia ono redaktorów, którym dana opcja odpowiada. Mogą oni, nie zdradzając własnych poglądów i zasad, realizować bez oporów moralnych politykę redakcyjną przynajmniej tak długo, jak długo nie wymaga to robienia rzeczy sprzecznych z ich zawodowym sumieniem. Czasem jednak wymaga, jeśli taka jest wola samego naczelnego lub właściciela, którego woli ulega z kolei naczelny. Bo nie można się komuś ważnemu narazić lub trzeba komuś oddać przysługę. Ponadto zarówno sam redaktor naczelny, jak i jego podwładni na kierowniczych stanowiskach mogą podlegać naciskom lub pokusom przychodzącym całkowicie z zewnątrz. Telefonują do nich różni ludzie w różnych sprawach. I w sposób nieunikniony w każdym takim przypadku presja polityczna, towarzyska lub biznesowa schodzi w końcu na sam dół redakcyjnej hierarchii, bo właśnie tam pracują dziennikarze, którzy mają wykonać konkretne zadanie. Podjąć jakiś temat, którego w innym razie by nie podjęli, lub przeciwnie: zostawić w spokoju sprawę, która ich samych zainteresowała. Albo przynajmniej znieść z pokorą fakt, że z takich czy innych powodów pozawarsztatowych to, co sami zrobili, zostało następnie przez ich szefów wyrzucone do kosza, ocenzurowane lub zmienione nie do poznania. I z wyjątkiem dziennikarskich gwiazd, które zawsze i wszędzie znajdą zbyt na swoje utwory lub nowe miejsce pracy, oraz z wyjątkiem ludzi o wyjątkowo twar-

dych kręgosłupach, gotowych słono płacić za luksus niezłomności, redaktorzy i szeregowi dziennikarze godzą się na rozmaite formy gwałtu na ich niezależności. Dla dobra własnej kariery, z poczucia lojalności wobec mocodawców czy przez wzgląd na interes własnej firmy. Wreszcie sami szeregowi dziennikarze bez wiedzy swoich szefów mogą zostać przez kogoś skuszeni, postraszeni, namówieni do zrobienia czegoś pod dyktando cudzych poglądów lub interesów.

Taki schemat drabiny zależności wraz z jej bocznymi odnogami ma charakter uniwersalny. I równie dobrze opisuje praktyki możliwe w „Washington Post” czy CNN, jak i w „Gazecie Wyborczej” czy Polsacie. Niejednakowe bywają natomiast granice kompromisów, na które właściciele, naczelni, redaktorzy działów oraz zwykli dziennikarze się godzą oraz rozmaita jest skala występowania takich zjawisk w różnych krajach i różnych mediach. I nie ma żadnych rozsądnych powodów, by te różnice ilościowe lekceważyć. To właśnie skala gotowości do rozmaitych kompromisów kosztem prawdy i dobra odbiorców w ostateczności decyduje o tym, czy możemy dane medium lub dziennikarzy uznać za generalnie wiarygodnych, czy wręcz przeciwnie.

Pełna łub prawie pełna niezależność od nacisków jest w świecie mediów przywilejem nielicznych. Tych najpotężniejszych, którzy są władzą sami dla siebie, jak np. Berlusconi czy w Polsce (do pewnego stopnia) Adam Michnik jako jednocześnie redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”, współwłaściciel koncernu Agora i wpływowy, chociaż działający w kuluarach, polityk. Również tych, którzy dzięki nazwisku lub twarzy zawsze znajdą pracę gdzie indziej. (Co niekoniecznie oznacza zresztą, że najbardziej znane transfery gwiazd dziennikarskich w Polsce miały takie właśnie podłoże; częściej chodziło po prostu o większe zarobki lub konflikty personalne).

Na luksus najdalej idącej niezależności mogą sobie wreszcie pozwolić ci właściciele i szefowie, którzy potrafią utrzymać gazetę z kieszeni czytelników lub radio z innych niż reklama źródeł finansowania (np. ojciec Ry-dzyk). Przypadek Radia Maryja jest o tyle ciekawy, że chociaż jego los pod pewnymi względami zależy od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, to ojciec Rydzyk skutecznie opanował wobec tej instytucji technikę lob-bingu opartą nie na ustępstwach, ale na wywieraniu własnej presji, i to całkiem jawnej, przy pomocy swoich sympatyków. Także sympatyków ze świata polityki, którym ta rozgłośnia pomaga w czasie kampanii wyborczych.

Przy okazji wypada zauważyć, że sama niezależność nie jest wcale gwarancją równoczesnego posiadania innych cnót i kwalifikacji potrzebnych do uprawiania rzetelnego dziennikarstwa lub szefowania dziennikarzom. Bywa, że właściciele, szefowie lub dziennikarze, skądinąd bardzo niezależni w poglądach i nieprzekup-ni, są zarazem niekompetentni, słabi warsztatowo lub nierzetelni wobec odbiorców. Wśród samych dziennikarzy nawet najlepszym i najbardziej rzetelnym mogą się od czasu do czasu zdarzać przykre kompromisy, najczęściej wymuszane przez ich szefów. Takie jest życie w tym biznesie. Jak w każdej innej pracy. Trudno na podstawie pojedynczych „wpadek” tego rodzaju uznać, że tacy dziennikarze tracą moralne prawo do uznawania ich za dziennikarzy niezależnych. Ale jeszcze trudniej zdobyć się na wyrozumiałość wobec tych, którzy do kwestii własnej niezależności mają stosunek z gruntu cyniczny, a ich nazwiska lub twarze są „do wynajęcia” z zasady. Skoro zaś najważniejsze uwagi wstępne i ogólne mamy już za sobą, można przejść do opisania głównych rodzajów presji oraz pokus dybiących na niezależność dziennikarską. Zaczniemy od zagrożeń natury politycznej.

Kochamy polskie seriale... informacyjne

Mówimy - informacja, myślimy - dziennik telewizyjny. Oczywiście nie ten Jacka Fedorowicza. Okazuje się, że mijają lata, przybywa stacji telewizyjnych, a wciąż godzina 19.30 pozostaje godziną magiczną. Wiadomości najchętniej szukamy w „Wiadomościach”, nawet wtedy, gdy nasz telewizor może odbierać „Fakty” TVN, „Informacje” Polsatu czy „Wydarzenia” PULSU. Oglądalność telewizji publicznej i prywatnych jest w sumie zbliżona, ale podział wpływów wyrazisty. Tak przynajmniej wynika z badań. Potrzeby informacyjne zaspokajamy głównie w TYP, przyjemności dla oczu (film, rozrywka), szukamy w stacjach komercyjnych. Według danych CBOS w listopadzie 2000 roku aż 96% respondentów wiedzę o działaniach rządu i parlamentu czerpało z telewizji publicznej (lub z Polskiego Radia - 71%). Na kolejnych miejscach znalazła się prasa regionalna i lokalna oraz ogólnokrajowa (odpowiednio 58% i 54%). Nadawcy komercyjni zostali daleko w tyle.

W parze z oglądalnością idzie wiarygodność. Zdaniem zdecydowanej większości ankietowanych (77%), TYP w swoich programach zachowuje niezależność polityczną, stara się prezentować różne punkty widzenia i różne kierunki polityczne. Mało tego, w ciągu sześciu ostatnich lat przekonanie to wzrosło o 10% (z 67% w 1994 roku). A były to lata prawdziwych politycznych trzęsień ziemi na Woronicza. Jak widać, nie zaszkodziły one wizerunkowi firmy. Jeśli jednak zajrzy się za kulisy jej funkcjonowania i prześledzi proces powstawania programów informacyjnych, obraz staje się mniej przejrzysty.

Dogodnym punktem wyjścia do takiej analizy jest stanowisko pracy wydawcy telewizyjnych programów informacyjnych. To on decyduje, jaki zestaw wiadomości zobaczymy danego dnia w „Teleekspresie”, „Wiadomościach” czy „Panoramie”. Ma on właśnie na biurku

79

78

górę faksów z zaproszeniami na rozmaite imprezy: konferencje prasowe, wizyty w terenie, uroczyste otwarcia itp. Na ich podstawie ułożony zostanie konspekt najbliższego wydania programu informacyjnego uzupełniony o materiały agencyjne oraz relacje reporterskie z wydarzeń niepolitycznych, np. katastrof, napadów, ogłoszenia wyroków sądowych w znanych sprawach. Ale dla wydawcy faksy są szczególnie ważne. Jeśli wysłano je z biura prasowego rządu lub z siedzib SLD czy PSL, leżą w osobnej teczce i mają absolutne pierwszeństwo. Do wydawcy nie trzeba w tej sprawie nawet dzwonić. Wie, że jeśli nie potraktuje tych zaproszeń z odpowiednią uwagą, jego nazwisko zniknie z grafiku dyżurów. Nie obroni go nawet znana twarz, tak jak nie obroniły wcześniej Grażyny Bukowskiej czy Filipa Łobodzińskie-go. „Miałam coraz mniejszą ochotę przychodzić do pracy. Tę ochotę odbierały mi tzw. polityczne obligi” -zwierzała się dziennikarzom Bukowska. Łobodziński wypadł z grafiku, bo nie potraktował z należytą powagą spotkania marszałka (wówczas Senatu) Struzika z rolnikami. Popularna prezenterka i znany dziennikarz mieli gdzie odejść. Jacek Maziarski, który w 1998 roku zrezygnował z kierowania informacją („powstała droga nacisków - od członka zarządu TYP, poprzez wicedyrektora TAI, do wydawców - której nie byłem w stanie kontrolować”) też zapewne nie przymiera głodem. Ale dla szerzej nie znanych redaktorów zaczynających karierę w zawodzie próba zignorowania zaproszenia naznaczonego partyjną pieczątką może mieć wysoką cenę. Także dosłownie, bo w TVP wydawca zarabia praktycznie tylko na dyżurach (pensje są symboliczne). Trudno się zatem dziwić ich nadgorliwości. Trudniej może przejść obojętnie nad faktem, że młodzi dziennikarze praktykujący w TVP ćwiczą kręgosłupy według takich wzorców. Piramida politycznej presji nie zawsze kończy się zresztą na osobie wydawcy. Także reporter obsługujący wydarzenia prędzej lub później (lepiej prę-

dzej) musi zacząć dobrze rozumieć, w jaki sposób najkorzystniej dla własnej kariery ma je obsłużyć. Co pokazać, czego nie. Z kim rozmawiać, z kim nie. I jakie komu zadawać pytania.

Oczywiście, tego rodzaju kulisy produkowania informacji mogą być znane tylko osobom, których wiedza na temat TYP nie pochodzi wyłącznie z... TYP. Przy statystyce czytelnictwa poważnej prasy w Polsce nie jest to niestety grupa zbyt liczna. Nic dziwnego zatem, że w badaniach ankietowych respondenci chętnie wybierają np. odpowiedź, że „TYP stara się prezentować różne punkty widzenia i różne kierunki polityczne”. I faktycznie, telewizja publiczna „stara się”. Opracowała nawet doskonały patent na odpieranie zarzutów o faworyzowanie sił politycznych, od których jest uzależniona. W każdym prawie wydaniu „Wiadomości” widzimy polityków zarówno koalicji, jak i opozycji, czyli faktycznie „prezentowane są różne punkty widzenia”. Co mówią ci politycy, jak są pokazywani i dlaczego, to już osobna sprawa. Ważne, że są wszyscy, i to mniej więcej po równo. W dbałości o tzw. parytety reprezentantów różnych opcji na ekranie telewizja publiczna sięga absurdu, zwłaszcza w okresach kampanii wyborczych. Oglądamy wówczas pakiety kilkunastosekundowych fleszy - prezentacji politycznych, z których absolutnie nic nie wynika i których nikt nie zapamięta. Ale przecież „telewizja pokazała”.

Teresa Bogucka, publicystka „Gazety Wyborczej”, przez miesiąc (marzec 2001) oglądała wszystkie programy informacyjne w TYP (i nie tylko). Swoje spostrzeżenia zawarła w stosownym raporcie. Ilościowe zestawienie politycznych newsów wyszło oczywiście na remis, tylko że prawie zawsze, gdy na ekranie pojawiał się polityk prawicy, była to zła wiadomość, przedstawiciele SLD i PSL byli natomiast zwiastunami dobrych nowin. Tu afery, konflikty, kłótnie, nieprawidłowości, tam - konstruktywne pomysły, ciekawe propozycje, serdecz-

81

82

83

ne spotkania i pochylanie się nad ludzką krzywdą. Ktoś powie - bo tak było naprawdę, a telewizja tylko rejestrowała rzeczywistość. Rzecz w tym, że jedne fakty (te złe) rejestrowała, ale drugie (te dobre) w znaczne) mierze kreowała. Coś rzeczywiście się działo, a coś tylko w sferze deklaracji i planów. Efekt kreowania pozytywnego wizerunku swoich politycznych mocodawców telewizja publiczna osiągała zatem w prosty sposób -nadając rangę istotnych wydarzeń sprawom mało znaczącym i opartym głównie na wygłaszaniu deklaracji. Czasem osiągnięcie takiego efektu wymaga sięgania po techniki manipulacyjne. Ale często wystarcza samo opanowanie sztuki odpowiedniej selekcji faksów z zaproszeniami.

Choroba uzależnienia TVP od polityków lewicy została w ostatnich latach nieźle opisana i to w najpo-czytniejszych tytułach. O występujących patologiach informowały także niepubliczne rozgłośnie radiowe i niektóre konkurencyjne stacje (TVN, PULS). I co? I nic. Z badań opinii publicznej nadal wynika, że kochamy polskie seriale w telewizji publicznej, także te informacyjne. Mało nas przy tym interesuje (w odróżnieniu od manifestujących pod praską telewizją Czechów), kto pisze scenariusze tych seriali i pod czyje dyktando. Smutne to, ale prawdziwe. Jeszcze smutniejsza jest łatwość, z jaką młodzi dziennikarze zaczynający karierę w TVP „chwytają” taki styl pracy i zaczynają traktować jako coś naturalnego. Czasem nawet nie rozumieją sensu niezależności i nie tęsknią za nią, przyjmując na co dzień postawę „najemników zawodowców”, którzy, nie wierząc w nic, gotowi są służyć komukolwiek, kto płaci. W pewnym sensie są oni już dla normalnego dziennikarstwa straceni.

Zdarzają się (i nie tylko w TYP) również przykłady dobrowolnego uzależniania się dziennikarzy od polityków, np. szukanie protekcji za plecami własnych szefów, a nawet składanie na nich donosów, że nie wyemi-

towali jakiegoś materiału, który skarżący się dziennikarz przygotował, a danemu politykowi na pewno by się spodobał. Jest wreszcie cechą szczególną życia towarzyskiego w Warszawie przenikanie się środowisk politycznych i dziennikarskich na gruncie prywatnych interesów i rozrywek. To oczywiście cecha wielu innych stolic, gdzie ludzie władzy blisko sąsiadują (czasem dosłownie, przez płot lub drzwi w drzwi) z ludźmi ze świata mediów i biznesu. Jednak natężenie wynikających stąd zażyłości osobistych np. w Waszyngtonie i w Warszawie nie jest takie samo. W dziedzinie zamazywania granic między życiem zawodowym i prywatnym Polacy wyraźnie przodują. U nas zdarza się, że obydwie strony - dziennikarze i politycy - nawet nie zanadto dbają o zachowanie pozorów, a niejeden poważny wywiad telewizyjny (to już bardziej w telewizjach komercyjnych) ześlizguje się w przekomarzanki między starymi znajomymi („Tak, pani Moniko. To widać, słychać i czuć”). I chociaż nie zawsze musi to rodzić podejrzenie o osłabienie dziennikarskiej niezależności w trakcie danej rozmowy, to na pewno nie ułatwia dziennikarzowi pełnego zaangażowania i dociekliwości dla dobra odbiorców, gdy nie wystarczy stroić groźne miny, ale wypadałoby zapędzić bezlitośnie polityka w kozi róg.

Znakomitym przykładem zagrożeń wynikających z nadmiaru zażyłości między dziennikarzami a ich rozmówcami jest telewizyjne dziennikarstwo sportowe. Dla redaktorów TYP kolejni trenerzy reprezentacji to Janusz i Jurek. Nawet do wiceprezesa PZPN mówi się per Zbyszek. Dziennikarz z redakcji publicystyki, który odważyłby się do posła czy ministra powiedzieć w studiu: „Romek, znowu przegraliście głosowanie” (a zwykle tak mówi w kuluarach), w tym samym momencie straciłby wiarygodność i pracę. W „sporcie” jakoś nikomu to nie przeszkadza, choć tu też gra idzie o wielkie pieniądze i politykę.

Osobliwa konwencja redakcji sportowej TVP ma poważne konsekwencje. Wylewność w kontaktach z prezesami czy trenerami sprawia, że szerokim łukiem omijane są tu wszelkie sportowe afery i skandale. Nikt w telewizji publicznej nie porozmawia z prezesem Zbyszkiem o handlu prawami do transmisji, nikt nie zapyta trenera Franka o kulisy transferów w prowadzonych przez niego drużynach. Po prostu w TYP - jak u Fredry - to „nie uchodzi”.

To, że media publiczne są poddane najsilniejszej presji politycznej, nie oznacza, że w równej mierze dotyczy to wszystkich publicznych nadawców. Ani tego, że telewizje i radia komercyjne są od takich presji całkowicie wolne. Najbardziej wyraźne ślady ograniczania dziennikarskiej niezależności można zaobserwować oczywiście w telewizyjnej Jedynce i Dwójce oraz w pierwszym programie Polskiego Radia. Radiowa Trójka korzysta z nieco większej swobody, ale uważana jest za mniej wpływową wśród odbiorców o znaczeniu strategicznym politycznie, czyli spoza dużych miast.

Sytuacja w regionalnych ośrodkach telewizyjnych jest nieco bardziej zróżnicowana, bowiem odgórna polityka centrali mianującej szefów ośrodków bywa niekiedy neutralizowana (lub przeciwnie - wzmacniana, jak w przypadku bydgoskim) przez presje natury lokalnej; w zależności od tego, kto ma najwięcej do powiedzenia w samorządzie wojewódzkim i miejskim oraz od sympatii politycznych i interesów innych wpływowych osób i środowisk w regionie. Ale i tak w tej scentralizowanej instytucji ostatnie słowo należy zwykle do lojalnych wobec Warszawy szefów, a dezynwoltura ośrodków przejdzie do historii wraz z procesem stopniowego przekształcania ich programu w ogólnopolską TYP 3.

Największy pluralizm postaw kierownictw wobec dziennikarskiej niezależności w wymiarze politycznym panuje w regionalnych spółkach radia publicznego. Wprawdzie skład polityczny ich rad nadzorczych od-

zwierciedla zwykle proporcje panujące w KRRiTY, ale spore znaczenie mają inne czynniki. Na przykład klimat polityczny danego regionu. Liczą się także lokalne układy towarzyskie oraz osobowości szefów i etyczny poziom zespołów dziennikarskich. Dlatego warunki dla zachowania dziennikarskiej niezależności w rozgłośniach regionalnych są mocno zróżnicowane. Od jaskra-woczerwonego Radia Pomorza i Kujaw, poprzez rozmaite odcienie różu lub koniczynkowej zieleni, aż po dość bezbarwne lub pluralistyczne politycznie anteny. Tych ostatnich rozmyślnie nie wymieniamy, by przypadkiem nie zaszkodzić ich szefom i dziennikarzom. A odbiorcom przede wszystkim.

Słuchalność (a zatem i opiniotwórczość) części publicznych radiostacji regionalnych jest raczej skromna. Nie dość, że wiele z nich ledwie wiąże koniec z końcem, bo spada ściągalność abonamentu, to w dodatku czasem działają one w cieniu silnej konkurencji lokalnej i subregionalnej: niedużych stacji komercyjnych, zwykle słabszych programowo, technicznie i kadrowo, ale z różnych powodów bardziej lubianych. Na przykład za „swojskość”, dobry serwis lokalny, „granie bez cienia gadania”, koncerty życzeń, szerokie możliwości pozdrawiania na antenie krewnych i znajomych itp. Szefowanie publicznym rozgłośniom regionalnym jest też częściej traktowane jako dobra synekura lub sposób realizacji zawodowych ambicji niż poważne stanowisko na froncie walki politycznej. Ale i to się zdarza.

Polityka to nie wszystko, czyli sługa dwóch panów

W porównaniu z najbardziej wpływowymi mediami publicznymi prywatna prasa oraz telewizje i radia komercyjne naciskom stricte politycznym ulegają rzadziej. Po pierwsze dlatego, że gazeta lub rozgłośnia o sprecyzo-

84

85

wanej linii politycznej popiera pewne idee lub partie z zasady, dobrowolnie i jawnie. Zatrudnia zatem głównie takich dziennikarzy, którym odpowiada dana opcja, a nie takich, którzy musieliby tę opcję realizować wbrew sobie. Po drugie, dla bardzo wielu gazet, a zwłaszcza radiostacji i telewizji polityka jest tematem ubocznym, bo zajmują się głównie rozrywką i rzadko kiedy jest nią akurat satyra polityczna. Poza TVN, telewizją PULS, radiem PLUS (bo Radio Maryja stanowi przypadek szczególny i niepowtarzalny) informacja i publicystyka polityczna stanowią dla prywatnych nadawców ogólnopolskich zupełny margines działalności antenowej. Tym niemniej, jak dowiodła tego historia z prezydencką „golenią”, wywieranie presji politycznych czasem zdarza się i tu.

Zrozumiałe zainteresowanie obserwatorów świata mediów wywołało odsunięcie od wywiadów z politykami w Polsacie pewnej dziennikarki zbyt dociekliwie przepytującej prezydenta Kwaśniewskiego. W dzienniku „Życie” w czasach rządu Jerzego Buźka niektórzy politycy AWS znajdowali się pod specjalną ochroną przed dociekliwością dziennikarzy o skądinąd prawicowych poglądach, zgodnych z jawną linią pisma. O gwałtownych reakcjach niemieckich szefów Neue Passauer Pres-se na opublikowanie w należącym do tego koncernu „Dzienniku Bałtyckim” tekstu Wakacje z agentem (o domniemanych kontaktach Aleksandra Kwaśniewskiego ze szpiegiem Ałganowem) wspomnieliśmy już przy innej okazji.

Trzeba jednak uczciwie dodać, że na tle praktyk mediów publicznych „pod specjalnym nadzorem” SLD i PSL (TYP, radiowa Jedynka, niektóre ośrodki regionalne) tego rodzaju przypadki ograniczania niezależności lub karania za niezależność z pobudek politycznych w prywatnych mediach „dużego kalibru” były i są stosunkowo rzadkie. Przynajmniej wedle zdobytej przez nas wiedzy.

Ale szefowie i dziennikarze prywatnych gazet i rozgłośni miewają z niezależnością nieco inny problem, który z kolei rzadziej dotyka dziennikarzy mediów publicznych. Polityka w stanie czystym to nie wszystko. Są jeszcze reklamodawcy i ich przyjaciele, nie licząc polityków, których reklamodawcy czasem się boją, o czym wspominaliśmy wcześniej. Są zatem firmy i ludzie prowadzący rozmaite interesy. Nie zawsze czyste. Nie zawsze lubiane przez klientów i partnerów. Czasami dziennikarzowi już, już się wydaje, że złapał fantastyczny temat interwencyjny lub nawet śledczy, ale jego szef rozkłada ręce i mówi „nie da rady”. I co gorsza, szef wie, co mówi, a my się postaramy to wyjaśnić za pomocą dwóch historii.

Historia pierwsza. W tygodniku „Nowe Państwo” z października 2001 roku ukazał się „Ranking cwaniaków”. W obszernym cover story znane osobistości opowiadały o tym, jak zostały oszukane czy źle potraktowane przez wielkich naszego rynku: banki, hipermarkety, operatorów sieci komórkowych, ubezpieczycieli... Wyznaniom YIP-ów towarzyszył zapis internetowego „rankingu chamskich firm”. Internauci przytaczali dziesiątki anegdot obrazujących ostentacyjne lekceważenie indywidualnych klientów przez wielkie korporacje handlowe i usługowe działające w Polsce. Rodzime i zagraniczne.

Historia druga. Na prośbę źródła - dziennikarza - anonimowa. W jednym z dużych regionalnych dzienników ukazał się tekst o tym, jak wielki bank oszukał stałego czytelnika gazety, pana X. Nazajutrz odbyło się nadzwyczajne kolegium redakcyjne. Prowadził je nie - jak zazwyczaj - redaktor naczelny lub jego zastępca, lecz... szef promocji. W ostrych słowach przywołał dziennikarzy do porządku. Zagroził, że jeśli jeszcze raz ukaże się tego typu tekst, psujący stosunki gazety z którymś z dużych ogłoszeniodawców, autor i redaktor wydania poniosą wysokie kary finansowe. „Pamiętajcie, kto tu zara-

86

bia pieniądze. Redakcja jest tylko dodatkiem do biura ogłoszeń” - zakończył swoje wystąpienie.

Ta druga historia mogłaby się wydarzyć wszędzie. I zdarza się. Także w stacjach radiowych i telewizyjnych. Historia pierwsza jest swoistym ewenementem w dziejach polskiej prasy. Chyba nikt wcześniej nie odważył się w tak spektakularny sposób podcinać gałęzi, na której siedzi (czy, ściślej rzecz ujmując, siedział, bo tygodnik „Nowe Państwo” z przyczyn finansowych musiał przekształcić się od 2002 roku w miesięcznik). Czym innym bowiem jest tekst o wielkich aferach inwestycyjnych, wojnach koncernów czy nawet „przekrętach” podatkowych, a czym innym obywatelski hyde park o oszukiwaniu klientów przez potencjalnych żywicieli pisma. Polityka jest drugorzędnym źródłem zagrożenia dla niezależności mediów prywatnych. W ich codziennej praktyce granice krytyki są jasno określone przez powierzchnię reklamową. Taki raport, jaki opublikowało „Nowe Państwo”, w tych granicach zdecydowanie się nie mieści.

Redaktorzy i dziennikarze mediów komercyjnych mają wiele problemów z zachowaniem niezależności. Czasem nie mogą czymś się zająć, chociaż chcą. Niekiedy, co jeszcze gorsze, muszą napisać lub powiedzieć o czymś lub o kimś tylko dlatego, że tego wymaga interes ich chlebodawcy. Tylko że takie sytuacje nie wzbudzają (jakże niesłusznie) podobnych emocji i szerokiego zainteresowania, jak polityczne intrygi wokół środków przekazu. Także dzięki zmowie milczenia samych mediów.

A co tam w głębokim terenie

Bardzo ciekawy, a przy tym nadal słabo zbadany obszar politycznych oraz innych „uzależnień” stanowią media lokalne - tysiące tytułów prasowych o zasięgu gminno-

-powiatowym oraz już nie tak liczne lokalne stacje radiowe i telewizje kablowe. Ich kondycja własnościowa bywa bardzo rozmaita, czasem dość niejasna. Spotkamy tu wydawane za pieniądze samorządowe (czyli jednak publiczne) „organy” prasowe władz miejskich i gminnych, malutkie gazetki wydawane przez wielkie koncerny, tytuły wydawane przez autentyczne lub fasadowe stowarzyszenia i fundacje czy wreszcie przedsięwzięcia stricte prywatne lokalnego biznesu, co niekoniecznie oznacza, że nie powiązane z gminną władzą lub przeciwnie - z gminną opozycją w danej kadencji. W niektórych przedsięwzięciach pieniądze prywatne tak dokładnie mieszają się z publicznymi, że tylko bezpośrednio zainteresowani i urząd skarbowy (już nie zawsze) mogą się w tym połapać.

Nad całym tym bogatym kosmosem mediów lokalnych góruje jednak ilościowo gazeta typu „organ władzy”. Jeśli gmina wydaje własne pismo, staje się ono w pewnym sensie medium publicznym, bo utrzymywane jest z pieniędzy podatników. Powinno zatem spełniać wszelkie warunki niezależnego środka komunikacji, nie tylko informującego, ale także stwarzającego możliwość prowadzenia debaty publicznej. Praktyka jest zazwyczaj inna. Wójt, burmistrz czy prezydent miasta najczęściej traktuje taką gazetę jako własny organ propagandowy. Nie ma tu miejsca na krytykę (nawet wyłącznie konstruktywną), udostępnianie zaś łamów miejscowej opozycji w ogóle nie wchodzi w rachubę. Co gorsza, nawet w warstwie czysto informacyjnej margines swobody redaktorów takiego pisma jest bardzo ograniczony.

Rozważmy przykład z dużego miasta wydającego bezpłatny periodyk samorządowy. Redakcję stanowią nie urzędnicy magistratu, lecz wynajęci profesjonalni dziennikarze. Wiedzą, dla kogo pracują, i nawet nie próbują zgodnie z regułami swojej sztuki wprowadzać do tekstów „głosu drugiej strony” czy dodawać autorskich

89

komentarzy. Po prostu piszą przystępne i użyteczne dla obywateli teksty informacyjne o funkcjonowaniu instytucji miejskich. Ostatnia korekta należy do członka zarządu miasta. Tuż przed wysłaniem numeru do druku dzwoni telefon na biurku redaktora odpowiedzialnego za wydanie. „- Proszę natychmiast zdjąć tekst z trzeciej strony o tym, jak nie płacić wysokich rachunków za ogrzewanie. - Dlaczego? - pyta zaskoczony redaktor. -Bo jest sprzeczny z interesem Miejskiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej!”.

Dyspozycyjność prasy samorządowej ujawnia się szczególnie w okresach trudnych dla lokalnej władzy, W Polsce panuje w ostatnich latach moda na demokrację bezpośrednią i w każdym województwie można wskazać co najmniej jedną gminę, w której zorganizowano (albo właśnie się organizuje) referendum w sprawie odwołania rady i zarządu. Abstrahując od motywacji przyświecających tego typu akcjom, trudno zaprzeczyć, by kampania przed referendum nie była znakomitą okazją do wystawienia rzetelnego rachunku lokalnej władzy. I trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce dla takiego rozliczania niż miejscowa gazeta. Nie jest nam znany przypadek, by udało się do tego typu debaty doprowadzić. Władze gminy przeważnie wolały użyć „swoich” mediów i wcale nie do prezentacji własnych osiągnięć (co byłoby logiczne i zrozumiałe), ale do kampanii na rzecz zachowań sprzecznych z podstawowymi standardami demokratycznymi - czyli do bojkotu referendum,

Wójtowie i burmistrzowie bronią się przed zarzutami o wykorzystywanie lokalnych mediów w sytuacji „frontowej”. Za „trwale frontową” uznaje się zazwyczaj sytuację, gdy w gminie ukazuje się jeszcze inna - niesa-morządowa gazeta. Wtedy pluralizm ma wymiar monologów równoległych: w jednej gazecie władzę lokalną się wyłącznie atakuje, a w drugiej tylko sławi. Na dialog. choćby nawet mocno polemiczny, szans nie ma. Ze szkodą dla odbiorców, którzy czasem chcieliby po pro-

stu coś lepiej zrozumieć, a nie tylko stawać przed wyborem, czyj organ czytać, by poznać tylko jedno zdanie i pół prawdy.

Rynek lokalnej prasy, tej faktycznie niezależnej, nie zdążył się tak naprawdę w Polsce po 1989 roku ukształtować. Tylko tam, gdzie istniały silne tradycje obywatelskie (Małopolska, Śląsk, Wielkopolska) pojawiły się tytuły wydawane przez lokalne środowiska opiniotwórcze. Niestety, wiele takich gazet po pierwszej fali entuzjazmu popadło w kłopoty i stało się łatwym łupem „hurtowników” - różnych stowarzyszeń prasy lokalnej, które według jednego wzorca produkowały taśmowo po kilkadziesiąt gminnych gazetek z różnych regionów, oczywiście siłami doświadczonych dziennikarzy. I coraz mniej miały owe gazety wspólnego z autentyzmem i lokalnoś-cią. Niektóre z nich zostały zresztą ostatecznie połknięte przez rekiny rynku prasowego, coraz bardziej zainteresowane w ostatnich latach zakładaniem lub przejmowaniem lokalnych tytułów.

Od początku w gminach dominowały jednak gazety samorządu - co teoretycznie wydawało się kierunkiem słusznym. Wszak samorząd to ogół mieszkańców, którzy na poziomie gminy też potrzebują swojej czwartej władzy. W pierwszych demokratycznych wyborach samorządowych nie było jeszcze list partyjnych i prawie wszędzie wygrywały komitety obywatelskie - bardzo zróżnicowane pod względem poglądów i przekroju społecznego. Potrzeba wydawania własnego pisma była dla takich ciał czymś naturalnym, wręcz niezbędnym, wszak wygrywały pod sztandarami wolności - także wolności słowa - jawności i społecznej kontroli posunięć władzy. Gdy komitety zaczęły się dzielić, gazety stawały się zazwyczaj kością niezgody i przedmiotem walki o prawo do szyldu. (Spór o „Gazetę Wyborczą” czy tygodnik „Solidarność” wcale nie był czymś wyjątkowym). Czasami udawało się dziennikarzom redagującym takie lokalne forum obywatelskie wybić na autentyczną nie-

90

91

zależność, najczęściej przez prywatyzację tytułu lub start z tytułem bliźniaczo podobnym, nawiązującym do pierwowzoru. Częściej jednak gazeta padała. Jej popularność brała się bowiem właśnie z pełnienia funkcji służebnych wobec wszystkich obywateli, z racji dawania możliwości zderzenia różnych poglądów. Gdy udawało się to forum zawłaszczyć jakiejś jednej grupie, czytelnicy odwracali się od gazety. W jej miejsce pojawiał się zazwyczaj nowy tytuł. Teoretycznie nadal „obywatelski”, praktycznie był to już organ lokalnej władzy - czyli jednokierunkowy pas transmisyjny do mas.

Być może brak niezależnej prasy lokalnej, brak medialnego forum dla swobodnych debat publicznych w gronie szerszym niż sami radni był jednym z powodów narastającego w Polsce kryzysu wiarygodności władzy samorządowej. Kryzysu objawiającego się nie tylko epidemią referendów, ale także sukcesem wyborczym partii i ruchów anarchizujących. Sukces „Samoobrony” zwrócił uwagę elit na zaskakującą skalę alienacji gminnej władzy. Na szczęście reakcją na to wyobcowanie władzy samorządowej jest nie tylko podatność na hasła populistyczne, ale także prawdziwe ożywienie obywatelskie. Fala protestów przeciw decyzjom rad gmin o likwidacji szkół wiejskich przyniosła powstanie blisko dwustu stowarzyszeń mieszkańców, które same podjęły się prowadzenia placówek oświatowych. Nie tylko jako miejsc, gdzie realizuje się obowiązek szkolny, także jako lokalnych ośrodków kulturalnych. Drugą (po ponownym otwarciu szkoły) decyzją większości tych stowarzyszeń było nierzadko wydawanie własnego biuletynu.

Czy dla władz samorządowych „bunt mas” stanie się sygnałem ostrzegawczym? Na pewno, ale strach przed coraz mniej zrozumiałym dla elit urzędniczych „głosem ludu” na razie pcha samorządy w innym kierunku niż wspieranie niezależnych mediów lokalnych. Jeśli sam mam możliwość wydawania gazety - dlacze-

go nie mogę jej wykorzystywać dla przekonywania wyborców do słuszności podejmowanych przeze mnie decyzji? Jaki mam interes w stwarzaniu przeciwnikom okazji do podkopywania mojego autorytetu?” Takie rozumowanie (jakże podobne do rozumowania elit politycznych mających wpływ na TYP i PR) wydaje się obecnie nie mieć alternatywy. Zwłaszcza że ludzie wcale nie żądają, by władza poddawała się tego typu weryfikacji. A skoro nie żądają...

Paradoks polega na tym, że to nie wyborcom, a władzy najbardziej powinno zależeć na uzyskaniu niezależnego certyfikatu wiarygodności. A ten mogą im dać jedynie takie media lokalne, które w polityce redakcyjnej nie będą zależne od tej władzy, tylko zaczną wykazywać cechy prawdziwej czwartej władzy. Jej wykreowanie w gminach nie wymaga wcale wysiłków finansowych. Wystarczyłoby uwolnienie fizycznie już istniejących, a mało wiarygodnych biuletynów propagandowych od kurateli i cenzury wójtów czy burmistrzów, którzy wszak nadal zachowaliby na takich łamach miejsce na prezentację własnych racji i argumentów oraz polemiki z politycznymi przeciwnikami. Kto w kręgach samorządowych jest obecnie gotów na podjęcie takich kroków i przyjęcie takich wyzwań? Kto z własnej, nieprzymuszonej woli pozbędzie się przywileju, którego nikt (na razie) nie kwestionuje, może poza przypadkami zbyt ostentacyjnego wykorzystywania publicznych pieniędzy dla promowania prywatnych interesów lub własnych barw politycznych? Zapewne niewielu. W środowiskach samorządowych myśli się raczej o pozyskiwaniu innych niż budżetowe środków dla realizacji dokładnie tych samych co dotychczas - czyli propagandowych - celów.

Gminy, zwłaszcza władze większych miast, coraz częściej rezygnują z własnych oficjalnych organów i wydają finansowane z zamieszczanych tam ogłoszeń „gazety bezpłatne”, które teoretycznie nie obciążają podat-

93

ników. Tylko teoretycznie, bowiem większość reklam pochodzi albo od przedsiębiorstw komunalnych, albo od firm w mniejszym lub większym stopniu zależnych od wójta (burmistrza, prezydenta) i podległych mu służb.

Innym rozwiązaniem zastępczym mającym podnieść wiarygodność propagandowych gazetek jest wydawanie ich pod szyldem nie władzy samorządowej, ale jakiejś „zaprzyjaźnionej” (czytaj: sponsorowanej) organizacji pozarządowej, powiedzmy Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Szczękocickiej (nazwa fikcyjna), albo korzystanie z usług gazety wydawanej przez osoby lub firmy prywatne, ale także z władzą politycznie lub biznesowe zaprzyjaźnione i trzymające zawsze jej stronę. Takim i podobnym działaniom zdaje się przyświecać maksyma: „czwartej władzy raz zdobytej nie oddamy” albo „trzeba zmienić bardzo wiele, by wszystko zostało po staremu”.

Nietrudno sobie wyobrazić, jak wygląda sytuacja redaktorów „organów” samorządowych oraz piszących do nich na zamówienie (zwykle pod pseudonimami, bo wstyd) zawodowych dziennikarzy. W medium z gruntu uzależnionym nie ma w ogóle miejsca na dziennikarską niezależność. Ale sytuacja ich kolegów z „nieorganowej” prasy lokalnej też nie należy do łatwych. Każdy, kto choć trochę zna realia demokracji lokalnej „od podszewki”, wie, że przez wójtów, burmistrzów, prezydentów, starostów, radnych, urzędników oraz innych lokalnych notabli takie media również są postrzegane jako potencjalne narzędzia uprawiania polityki oraz załatwiania innych interesów. Redaktorzy i dziennikarze z dziennika ogólnopolskiego lub regionalnego rzadko odczuwają na własnej skórze siłę presji wojewody, ważnego posła lub ministra tak dotkliwie, jak ich koledzy z dwutygodnika, powiedzmy „Głos Szczękocina” (nazwa fikcyjna) mogą odczuć presję wójta lub prezesa WKS „Szczękocinianka”, który jest w dodatku przyjadę-

lem prezesa miejscowej rozlewni wód gazowanych, sponsorującej oprócz klubu sportowego także „Głos Szczękocina”. Jeśli pracują w gazecie, której właściciel zwalcza aktualnie rządzących w gminie, też nie mają szans, by opisywać wydarzenia i problemy w sposób niezależny, bowiem ich zadaniem jest bezpardonowo atakować i potępiać w czambuł wszystko, co władza robi. Nawet jeśli akurat coś robi dobrze.

Członkowie zarządów gmin i radni mogą także „ukarać” dziennikarzy z pism, których sami nie wydają, np. odmową udzielania informacji. Z jednej strony, bije to dziennikarzy „po kieszeni”, z drugiej, przyczynia się do niepotrzebnego odbiorcom, a przy tym niemeryto-rycznego zaostrzania wojen między pismami władzy i opozycji gminnej. W takich bojach na słowo drukowane dochodzi niekiedy do sytuacji kuriozalnych, jak choćby ta, którą przytoczymy za serwisem interneto-wym Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Oto burmistrz Kobylina, Jan W., na łamach gazety samorządowej „Kobylin” napisał o swoim politycznym przeciwniku M., że: „po pijaku chciał nam spalić Kobylin, zarzygał wóz strażacki w Zalesiu Wielkim”, „istnieje obawa, że resztki spermy biją w jego psychikę”, „zawsze pije na krzywy ryj”, a ponadto „gigla dziewczynki, a nawet chłopców w szkole”. Lokalna społeczność nie musiała za bardzo się wysilać, by odgadnąć, że ukryty w tekście burmistrza M. to jego polityczny adwersarz Michał C. Pan C. pracuje w szkole (co dodaje istotnej pikanterii pomówieniom o „giglanie”), ale przede wszystkim jest właścicielem opozycyjnej wobec burmistrza gazety „Forum Kobylińskie”. Ciekawe, co czuli podwładni burmistrza - redaktorzy pisma „Kobylin”, dając do druku taki „felieton” pióra swojego szefa? Ciekawe, do jakich dowodów lojalności z szefem musieli się być może posunąć w odpowiedzi dziennikarze „Forum Kobylińskie-go”? Tego już nie wiemy. Przypadek skrajny? Być może.

94

95

Ale na pewno nie odosobniony, gdy chodzi o poziom polemik politycznych w polskiej prasie lokalnej.

Tego rodzaju „sytuacje frontowe”, których ofiarą pada dziennikarska niezależność, a wraz z nią dobro odbiorców, są niestety udziałem wielu polskich gmin. Nie tylko tych żywcem wziętych ze starej piosenki Wasow-skiego i Przybory. Nic dziwnego, że ludzie o zadatkach na prawdziwych dziennikarzy, jak już z „takiej gminy” uciekają, to nie „do Wołomina”, ale od razu do Warszawy.

Na szczęście nie wszyscy. A jak ważną rolę może odegrać „w terenie” niezależna czwarta władza, pokazuje plon organizowanych od kilku lat przez SDP (przy współpracy Rzecznika Praw Obywatelskich) konkursów dla dziennikarzy mediów lokalnych.

Szef ma zawsze rację

Przełożeni dziennikarza mogą wymuszać na nim uległość i rezygnację z niezależności nie tylko wtedy lub tylko dlatego, że sami zostali poddani w danej sprawie presji swoich szefów, na których z kolei naciskał ktoś spoza firmy. Niezależność dziennikarzy bywa ograniczana lub tępiona z rozmaitych powodów, także wewnętrznych. Jeśli na przykład właściciel gazety lub radia wejdzie z powodów osobistych lub na skutek konfliktu interesów na wojenną ścieżkę z jakąś instytucją, urzędem lub firmą, dziennikarze bywają zmuszani do czynnego udziału w rozmaitych kampaniach i krucjatach, których sensu (a tym bardziej słuszności) mogą skądinąd nie dostrzegać. Otrzymują po prostu zadanie do wykonania: znaleźć kompromitujące kwity, zebrać i publikować krytyczne opinie, obśmiewać w felietonach i wykazać w tym wszystkim gorliwość. Znany jest przypadek pewnej rozgłośni radiowej, której szef, popadłszy w konflikt z władzami miasta, nakłaniał pracujących u niego dziennikarzy, by przy każdej okazji dokopywali

tymże władzom. A w końcu każda okazja jest dobra, jeśli despotyczny szef tego właśnie oczekuje.

Szef może także wymagać, by dziennikarze brali udział w promowaniu, nagłaśnianiu i wychwalaniu jakiejś osoby lub przedsięwzięcia, które on sam postanowił wspierać z sobie tylko znanych powodów. Choćby dlatego, żeby zrobić przyjemność zaprzyjaźnionemu reżyserowi, aktorce, biznesmenowi, a przy okazji załatwić jakiś własny, całkiem prywatny interes. I nawet jeśli film jest do kitu, rola aktorki w sztuce przeciętna, a interesy biznesmena mętnawe, podwładni mają zrobić z tego atrakcyjne newsy, wywiady, recenzje, l już.

Dziennikarze bywają również zaprzęgani do działań autopromocyjnych własnego tytułu lub stacji. Niby nie ma w tym nic złego, a w każdym razie nie musi (w końcu można okazać publicznie dumę z dokonań firmy), ale stosowane w praktyce metody prowadzą czasem do robienia z dziennikarzy błaznów, którzy recytują publicznie kretyńskie i pełne przesady teksty wymyślone przez speców od takich hec lub rozpływają się w efekciarskich pochwałach redakcyjnego kolegi lub szefa, który właśnie otrzymał jakąś nagrodę. W ostatnich latach zauważyć można osobliwy wyścig między TYP i TVN w takich autoreklamiarskich popisach z udziałem dziennikarzy, na czym cierpi ich zawodowa powaga i wiarygodność.

Presja szefów w zawodzie dziennikarskim, chociaż zawsze przykra dla podwładnych, oczywiście tylko w niektórych przypadkach stanowi zagrożenie dla ich niezależności. Kiedy szef naciska redaktora lub dziennikarza w takich sprawach, jak dyscyplina pracy, terminowe dostarczanie materiałów, poprawianie ich jakości itp., to po prostu wykonuje normalne obowiązki szefa. Bez pogwałcenia dziennikarskiej niezależności szef może także nakazać dziennikarzowi (zwłaszcza gdy jest to dyżurny reporter) zajęcie się jakimś tematem. Nawet jeśli, zdaniem dziennikarza, szef błędnie ocenia jego

97

wagę lub atrakcyjność, to trudno się w takiej sytuacji skarżyć na pogwałcenie niezależności, przynajmniej w tym sensie, o którym tu piszemy. Jeśli jednak szef instruuje dziennikarza, jaką wymowę ma mieć zamówiony materiał, zaczyna się już ograniczanie niezależności.

Droga do samozniewolenia

W naszych rozważaniach o kłopotach dziennikarzy z zachowaniem niezależności w myśleniu i twórczości czas poruszyć problem najbardziej przykry. I z innej perspektywy. Dotąd pisaliśmy o problemach zachowania niezależności przez właścicieli oraz szefów środków przekazu. Sytuację samych dziennikarzy opisywaliśmy głównie z perspektywy drabiny uzależnień i presji. A istnieje też inna perspektywa i inne problemy. Bardzo często bowiem kłopot z dziennikarską niezależnością nie polega na tym, że redakcje wywieszają na wewnętrznej tablicy ogłoszeń listę firm z adnotacją: „tych klientów nie atakujemy” lub „o tych politykach piszemy tylko dobrze”. Niezależność dziennikarzy najbardziej zagrożona bywa tam, gdzie jest najrzadziej kwestionowana. Nie na poziomie ekonomicznych uwarunkowań wydawcy czy politycznych preferencji kierownictwa redakcji, lecz na poziomie osobistych kontaktów i wyborów dziennikarza. Wyborów podejmowanych zazwyczaj bez wiedzy własnych szefów. Niektóre z tych wyborów sprowadzają się do dobrowolnego i interesownego poddania własnej niezależności, do „ucieczki od wolności” duchowej i moralnej w uprawianiu tego zawodu.

Zadania oraz podstawowy mit czwartej władzy wiążą się ściśle z tak właśnie rozumianą niezależnością. Można sprawować społeczną kontrolę w imieniu obywateli tylko w takim przypadku, jeśli się nie jest sługą dwóch panów. Dziennikarz, który jest w jakiś sposób uzależniony od osoby, firmy czy instytucji, o której pi-

sze (mówi), nie może aspirować do miana „urzędnika” czwartej władzy. Nadużywa bowiem powierzonego mu mandatu, zwłaszcza gdy widz, słuchacz lub czytelnik nie ma pojęcia o jego prywatnych powiązaniach. To trochę tak, jak z niegdysiejszą działalnością agenturalną polityka. Odbiorcy nie zawsze musi przeszkadzać, że dziennikarz reprezentuje czyjś interes - obojętnie: wójta czy przedsiębiorcy - pod warunkiem, że się z tym nie kryje. Byli tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa funkcjonują w życiu publicznym (i to nieźle), jeśli się do współpracy sami, oficjalnie przyznali. W przypadku, gdy przeszłość zostaje ujawniona wbrew ich woli, zwykle tracą wiarygodność. Z dziennikarzami bywa podobnie. Polacy są bardzo (czasem za bardzo) wyrozumiali dla ludzkich słabostek u osób publicznych. Ale źle znoszą sytuacje, w których ci, którym zaufali, zostaną przez nich przyłapani na kłamstwie, zwłaszcza gdy za kłamstwem stoi zwykła materialna interesowność. I - co dość naturalne - dla dziennikarzy są nawet bardziej surowi niż dla polityków - bo większości z tych drugich i tak za bardzo nie ufają. „Skorumpowany polityk? Tego można się było spodziewać” - odpowie wielu z nas (także pod wpływem opinii lansowanych przez samych dziennikarzy). „Skorumpowany dziennikarz? Ależ to nędza moralna! Nikomu już w tym kraju nie można wierzyć”. A jeśli już komuś wierzyć, to takim, co gromko i bez pardonu oskarżają o wszystko co najgorsze i polityków, i dziennikarzy, i cały świat biznesu za jednym zamachem. Czyli demagogom i populistom.

Niewykluczone, że sukces cotygodniowego dziennika „Nie” oraz ludzi pokroju Leppera wynika nie z „choroby sierocej” po PRL czy wojowniczego antyklerykałizmu, ale z narastającej nieufności do wszelkich elit i wszelkiego establishmentu. Niektórym pozostaje tylko wierzyć w najbardziej skandaliczne rewelacje, z kłamliwymi włącznie, na temat grzechów „możnych tego świata”.

98

Jak dziennikarze tracą niewinność? W jaki sposób dobrowolnie zostają „sługami dwóch panów” (czasem nawet wielu panów)? Droga do zniewolenia może prowadzić ich w kierunku polityki. Tu wystarczy podjęcie pracy (niekoniecznie na etacie) w tych mediach, o których z góry wiadomo, że wymaga się tam politycznej dyspozycyjności. Starania o awans na stanowiska kierownicze w takich mediach dają już pełną gwarancję ostatecznego pożegnania z niezależnością. Można też osiągnąć podobne rezultaty poprzez szukanie protekcji u wpływowych polityków. Jeśli są faktycznie tak wpływowi, jak dziennikarzowi się wydaje, sukces prawie murowany. A w jaki sposób dziennikarze tracą niezależność, ulegając pokusom korupcyjnym?

Zwykle zaczyna się od drobnych prezentów, praktycznych gadżetów, bonusów, rabatów... i na tym poprzestaje. Ale można w konfiturach czwartej władzy zasmakować, a nawet składać samodzielnie oferty usług w zamian za konfitury. Taki proces zwykle trwa dość długo i da się go opisać na podobieństwo stopniowego wchodzenia w kolejne kręgi piekielne.

Krąg pierwszy: drobne zobowiązania

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy na konferencji prasowej znanego wydawnictwa specjalizującego się w wydawaniu podręczników szkolnych. Konferencja w sposób naturalny poprzedza dzień l września. Na stole łosoś, wędliny, alkohole, z boku, dyskretnie ułożone w zestawy, materiały dla dziennikarzy. Do każdego dołączone drogie wydawnictwo encyklopedyczne... To wersja dla działu kultury. Wyszukana, bo dział lekko zdemoralizowany codziennymi partiami gratisów od wszelkich wydawnictw wysyłanych wprost do redakcji. Koledzy z działu miejskiego z utęsknieniem oczekują na otwarcie kolejnego hipermarketu. Miesiąc temu dostali po walkmanie.

Wiosną konkurencja rozdawała odkurzacze. O spotkaniu w siedzibie linii lotniczych dziennikarski „kot” może tylko pomarzyć. Pójdzie ktoś z „rezerwy”. Będzie przecież losowanie wizytówek - można wygrać wycieczkę do ciepłych krajów.

Standardowy zestaw prezentów powinien nadawać się do „obnoszenia”. Kurtka, czapka, torba, notes, dyktafon - wszystko z nadrukami firm obdarowujących. Prezenty zwykle idą dalej, do krewnych lub znajomych, bo dziennikarz używa wyżej wymienionych rekwizytów „służbowych”, najczęściej z logo własnej gazety lub stacji. Drobne prezenty to drobne zobowiązania. Żeby nie zapomnieć. Tyle rzeczy się robi w ciągu dnia, dobrze, gdy taki drobiazg przypomina i w jakiś sposób zobowiązuje, by o firmie napisać. Im większy drobiazg, tym większe zobowiązanie. Gdy Nicola Grauso, wchodząc na polski rynek ze swoją telewizją Polonia l, wsadził do samolotu, wywiózł na Sycylię (a potem przywiózł z powrotem nakarmionych i opalonych) kilkudziesięciu polskich dziennikarzy, zapewne liczył na to, że będą się czuli bardzo zobowiązani. Nie był przy tym wcale oryginalny. Tak zachowuje się większość poważnych firm inwestujących w Polsce. Dobra wycieczka - oczywiście służbowa, by pokazać tygrysa w jego naturalnym otoczeniu - to dobry początek współpracy. Może będzie z tego jakaś drobna a miła wzmianka, może nie. W sumie na pewno nic wielkiego.

Krąg drugi: tajny współpracownik

Dziennikarze specjalizujący się w jakiejś konkretnej dziedzinie patrzą na takie podchody z wyrozumiałością. W końcu każdy kiedyś zaczynał... Oni, teraz redagując strony ekonomiczne, motoryzacyjne, dodatki budowlane czy zdrowotne - mogą uchodzić za arystokrację „uzależnień”. Nie biorą swojej „działki” gdzieś w pośpie-

chu, z wypiekami, w zawstydzeniu. Dla nich „branie” to cały ceremoniał, odprawiany z pietyzmem w gronie zaprzyjaźnionych dealerów, przedstawicieli handlowych, dyrektorów do spraw promocji lub sprzedaży. Największą zawiść w środowisku budzą oczywiście dziennikarze piszący (mówiący) o samochodach. Pytanie dnia, jakie im się zadaje, brzmi zazwyczaj: czym dziś przyjechałeś? Wbrew pozorom nie swoją własną „furą”, zwykle garażowaną od niepamiętnych czasów. Testowanie aut często oznacza wyjazd weekendowy lub wakacyjny z rodziną. Jeździ się ostro i z fasonem. Kto nie rozbił żadnego z „testowanych wozów”, mało wie o życiu. Gdyby jednak doszło do kupowania, można liczyć na specjalne warunki.

Nie gorszą pozycję w branży mają specjaliści od medycyny, traktowani przez firmy farmaceutyczne tak samo jak lekarze. To znaczy zapraszani na zagraniczne sympozja (oczywiście naukowe), szkolenia i prezentacje. Ale na największe pokusy narażeni są dziennikarze z działów ekonomicznych, codziennie przebierający w dziesiątkach formalnych zaproszeń i nieformalnych sugestii... Mający w notesie informacje, za które wiele można uzyskać...

Marka niezależnego publicysty i eksperta jest warta każdych pieniędzy. Obu stronom zależy więc, by współpraca miała charakter dyskretny. Mało kto dziś ryzykuje ordynarną kryptoreklamę czy nachalne lansowanie jakiejś firmy. Liczy się życzliwość, sposób podania informacji, odpowiedni dobór komentatorów w audycji radiowej czy telewizyjnym programie. I wyczucie. Dziś wcale nie trzeba wymieniać marki, wystarczy wytwarzać na nią zapotrzebowanie - od tego są media. Jeśli jest środek zimy, materiał o tym, jak ważne jest szczepienie przeciw grypie, zdaje się być całkiem naturalny. Pod warunkiem, że jego autor nie jest „tajnym współpracownikiem” firmy sprzedającej szczepionki i tylko przez nie-

uwagę zapomniał dołączyć do swojej informacji wyników niezależnych badań na temat ich skuteczności.

Czasem dziennikarz bywa traktowany jak klasyczny „śpioch” klasycznej agentury. Przez długie miesiące, a nawet lata inwestuje się w niego, by kiedyś poprosić o mały lub większy rewanż. Napisanie tekstu, zrobienie kilku „dźwięków”, nakręcenie dwóch „setek”. Od strony warsztatu dziennikarskiego pewnie nie można im będzie nic zarzucić. Ot, jedne z wielu materiałów. Tyle że niezwykle istotnych z perspektywy jakiejś dużej gry rynkowej.

Krąg trzeci: człowiek do wynajęcia

Drobne prezenty czy nawet atrakcyjne wyjazdy zagraniczne nie muszą wiązać się (i najczęściej nie wiążą) z jakimiś formalnymi zobowiązaniami. Chodzi bardziej o wywołanie u dziennikarzy swoistego poczucia wdzięczności. O co nietrudno, bo większość dziennikarzy zarabia w Polsce słabo i nagminnie pada ofiarą szukających oszczędności szefów i właścicieli. Także dziennikarze rozbijający powierzane im przez dealerów auta wcale nie mają obowiązku pisać, że ten (rozbity) samochód jest lepszy od innych (nie rozbitych). Jeden dziennikarz wychodzi z przyjęć promocyjnych objuczony darami i objedzony do nieprzytomności, inny nie tknąwszy nawet kanapki (ze względów etycznych, a nie zdrowotnych). Obaj piszą potem co chcą i co uważają za stosowne. Są jednak klasyczni słudzy dwóch panów, którzy chętnie - choć niekoniecznie w sposób ostentacyjny dla czytelnika - podejmują zobowiązania wobec firm, o których piszą. I osiągają tym samym trzeci krąg uzależnienia. Mało tego, sami wychodzą z taką inicjatywą. Pukają do drzwi z ofertą napisania „ciepłego artykułu”, wcale nie pod nagłówkiem „tekst sponsorowany”.

102

„Parę tysięcy złotych to dla firmy żaden wydatek, a jaka korzyść!” - argumentują.

I rzeczywiście, nawet jeśli za te same (lub mniejsze) pieniądze można oficjalnie wykupić w gazecie całą stronę, to przekaz niereklamowy ma dużo większą wartość. Bo jest odbierany jako bardziej wiarygodny. Ci, którzy zakosztowali w „drugiej kasie” idą często krok dalej, zatrudniając się na stałe w jakiejś firmie public relations lub bezpośrednio przyjmując posadę w dużym koncernie. Komisja etyki TYP uznała proceder za groźny na tyle, że wystosowała nawet parę lat temu pismo w tej sprawie do prezesa Roberta Kwiatkowskiego. I otrzymała odpowiedź, że... praca na dwa etaty nie jest w Polsce sprzeczna z prawem, więc nie sposób jej dziennikarzom zabraniać. Chyba, żeby chcieli dorabiać u konkurencji, czyli w jakiejś innej telewizji. Przy takiej wykładni zarządu trudno się dziwić dziennikarzom telewizyjnym, którzy nagminnie uprawiają akwizycję na rzecz własnych „usług dodatkowych”. Dla polityków - w dziedzinie „kształtowania wizerunku”, dla przedsiębiorców -w dziedzinie „ułatwiania kontaktów z mediami”. Dla wszystkich - w przygotowaniu reklam.

Gdy redaktor prowadzący rozmowę z politykiem lub przedsiębiorcą znika z ekranu, ukazuje się napis: „prezentera X ubiera firma Y”. Ale gdy z ekranu znika polityk lub przedsiębiorca, nie ma napisu: „dla pana C. pracuje redaktor Z.”. Szkoda, bo z punktu widzenia wielu telewidzów taka informacja byłaby niezwykle istotna.

Krąg czwarty: Dr Jekyll i Mr. Hyde

Widzowie, czytelnicy, słuchacze są jak mąż wiarołomnej żony. Dowiadują się o „zdradzie” dziennikarza ostatni lub w ogóle. Dla nich redaktor Z. to cały czas uczciwy i odpowiedzialny Dr Jekyll, ale dla świata biznesu i polityki - przenikającego się na co dzień ze światem me-

diów - to cyniczny i zdemoralizowany Mr. Hyde. Przedsiębiorcy zwykle wiedzą, do kogo podejść, politycy mają po prostu „swoich” dziennikarzy, przy pomocy których regularnie „puszczają balony”, czyli podają do opinii publicznej (oczywiście anonimowo) informacje „prawdziwe inaczej”. Mają one komuś zaszkodzić, odwrócić uwagę od kompromitującej sprawy, zmylić tropy. Tak też uprawia się politykę.

Doświadczeni dziennikarze takich podejrzanych rewelacji na własny rachunek upubliczniać nie chcą, bo za to płaci się wiarygodnością. Zresztą nikt nie lubi być traktowany do końca instrumentalnie. Co innego uprawiać grę, której reguły ustala się samemu. Dobry pan (ten drugi, nie redaktor naczelny) też wie, że najlepsze efekty daje właściwe wykorzystanie talentów dziennikarza. Trzeba tylko wyznaczyć mu cel. On sam będzie najlepiej wiedział, jak go osiągnąć. Celem bywa najczęściej jakieś rozwiązanie prawne, wprowadzenie nowej ustawy lub (częściej) utrzymanie dotychczasowych przepisów korzystnych dla konkretnego lobby. Oto - na przykład - pojawia się oficjalna zapowiedź ukrócenia patologii związanych z przywilejami dla zakładów pracy chronionej. Setki firm korzystających z dopłat, ulg i zwolnień błyskawicznie podejmuje walkę i przeznacza spore pieniądze na akcję lobbingową. Zostaje ona przeprowadzona w sposób profesjonalny, za pomocą wyspecjalizowanych agencji, zatrudniających także czynnych zawodowo dziennikarzy. Przez media przetacza się istna nawałnica tekstów, reportaży i audycji o dobrodziejstwach obowiązujących przepisów i dramatycznych skutkach, jakie przyniesie ich zmiana. Równolegle organizowane są gwiaździste zloty niepełnosprawnych (straszonych pozbawieniem miejsc pracy) na Warszawę. Któż z widzów, słuchaczy lub czytelników będzie tu węszył jakąś spiskową teorię? Ot, dziennikarze podjęli ważny społecznie temat. Co więcej, bronią najsłabszych przed bezdusznymi urzędnikami i politykami. Dzienni-

105

karze wycierający sejmowe korytarze na poczekaniu wymienią kilka tego typu akcji przeprowadzonych w ostatnich latach: przeciw ograniczeniu reklam alkoholi i papierosów, ustawie o grach losowych, podniesieniu podatku VAT w budownictwie - to te najbardziej spektakularne. Prawdopodobnie teksty, jakie się przy tych bataliach ukazały, należały do najwyżej opłacanych w historii polskiego dziennikarstwa. Niekoniecznie przez wydawców.

Gra polega nie tylko na pisaniu scenariuszy kampanii medialnych „za” lub „przeciw”. Są też zlecenia specjalne, realizowane poza ekranem, eterem czy szpaltami gazet. Dziennikarze coraz częściej pełnią rolę pośredników między ludźmi biznesu i polityki. Aranżują spotkania, oferują posłom pomoc i doradztwo w zamian za wsparcie takich a nie innych rozwiązań. Słowem - wykonują zadania stricte lobbystyczne. Cały czas pozostając równolegle dziennikarzami i w tej roli nawet czasem piętnując korupcję. Politycy się nimi trochę brzydzą, ale obyć się bez ich pomocy nie mogą i nie chcą. Potrzebują Mr. Hyde'a, który najbardziej może im pomóc dzięki korzystaniu z publicznej reputacji Dr. Jekylla.

„Gdybym wykorzystał wiedzę, jaką posiadam - na przykład grając na giełdzie, byłbym ustawiony do końca życia. Ale tego się po prostu nie robi” - mówi znany komentator ekonomiczny jednego z dużych dzienników. To, co dla jednych bywa oczywiste, innych przyprawia o pusty śmiech. „Co nie jest zabronione - jest dozwolone”, to dewiza równie często spotykana w branży medialnej. A w dziedzinie ścisłego wyznaczania obszarów, gdzie może dochodzić do konfliktu interesów służby publicznej i prywatnej usługi, panuje u nas całkowita dowolność.

Opieranie się pokusom służby dwóm panom dokonuje się w sferze osobistych wyborów moralnych. Nie ma odpowiednich uregulowań prawnych obejmujących całą korporację dziennikarzy, są tylko wewnętrzne ko-

deksy, na przykład w „Gazecie Wyborczej” czy „Rzeczpospolitej”, zakazujące łączenia dziennikarstwa z działalnością reklamową lub lobbystyczną, w gruncie rzeczy nastawione na ochronę interesów firmy, dla której się pracuje. W TYP pilnuje się niezwykle uważnie, by w relacjach reporterskich nie przemycono (bezpłatnie) żadnego znaku handlowego, nawet jeśli rzecz dotyczy ważnej społecznie inicjatywy. Tu regulamin jest szczelny i nie ma mowy o dowolności. Ale jeśli logo się nie pojawia... hulaj dusza, piekła nie ma. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” - to niepisana etyczna wykładnia dziennikarskiej niezależności.

Problem istnieje. I choć niewielu dociera do opisanego powyżej czwartego kręgu (często i z trzeciego nie ma powrotu), nie można bagatelizować żadnej formy ograniczania dziennikarskiej niezależności. Bez względu na to, czy są to ograniczenia zewnętrze, wynikające z polityki wydawcy (stacji, rozgłośni), czy też biorące się z ludzkich słabości.

Skąd taka słabość?

Dlaczego dziennikarze często okazują się tak słabi wobec presji swoich szefów i pokus ze strony „innych panów”? Czy do tego zawodu garną się ludzie o kręgosłupach słabych z natury? A może ci najbardziej pazerni? Na pewno coraz częściej trafiają tam młodzi i ambitni ludzie, którzy od początku lub prawie od początku kariery nie widzą w zachowaniu niezależności niczego potrzebnego lub atrakcyjnego. Jeśli nawet z domu lub ze szkół dziennikarskich (o ile do takich w ogóle uczęszczali) wynieśli jakieś zasady etyczne, to dość szybko orientują się, że wierność tym zasadom częściej bywa źródłem kłopotów niż satysfakcji. Równie szybko uczą się, jakie postawy pomagają w karierze i wyższych dochodach ich kolegom oraz szefom.

Także niskie lub bardzo przeciętne zarobki pomagają w pozbywaniu się rozmaitych skrupułów. Skoro firma o mnie nie dba, dlaczego ja mam być lojalny wobec firmy - myśli sobie niejeden dziennikarz, przechodząc z pierwszego kręgu korupcyjnych uzależnień w drugi.

Do nielojalności skłaniają także upokorzenia i krzywdy doznawane od szefów. Zwykły dziennikarz ma ich wielu. I w obronie swojej niezależności przed ich zakusami nie ma do dyspozycji bogatego arsenału środków. W ostateczności złożenie wymówienia lub zerwanie współpracy. Wykonywany zawód nie czyni go wybrańcem losu. Wobec przełożonych jego sytuacja nie różni się zbytnio od sytuacji każdego innego pracownika najemnego. Wbrew obiegowym wyobrażeniom zawód dziennikarza nie należy w świetle polskiego prawa do zawodów wolnych, jak adwokat czy lekarz.

Przywileje branżowe dziennikarzy kończą się na uprawnieniu do korzystania z 50-procentowych kosztów uzyskania przychodu za autorskie utwory dziennikarskie... o ile nie są one sprzedawane przez jednoosobową firmę. Przywilej ten nie ma jednak nic wspólnego z ochroną niezależności. Zawód dziennikarza z rozmaitych przyczyn ulega w Polsce postępującej proletary-zacji. Prawdziwych „wolnych strzelców”, którzy sprzedają swoje usługi dziennikarskie komu chcą i mogą się z tego utrzymać, jest bardzo niewielu. Do tego trzeba mieć solidnie wylansowane nazwisko i budowane wiele lat kontakty. Jest za to mnóstwo fikcyjnych „wolnych strzelców”, czyli dziennikarzy nie zatrudnionych przez nikogo ani na etacie, ani na ryczałcie, ani na kontrakcie, tylko współpracujących z jakąś gazetą., radiem czy telewizją za gołą wierszówkę, czyli honoraria za konkretne przyjęte do publikacji utwory.

Na pozór ich niezależność od pracodawcy i jego nacisków powinna być większa niż w przypadku dziennikarza zatrudnionego na etacie. Ale jest inaczej. Zwykle taki dziennikarz jest rzekomym „wolnym strzelcem”, nie

z wyboru, ale z musu, bo odmówiono mu etatu lub go wcześniej w tej samej firmie pozbawiono, nakazując założenie „własnej firmy”, co pracodawcom pozwala pozbyć się problemu składek na ZUS. W przypadku „postawienia się” swoim faktycznym szefom wyleci z pracy bez odprawy i okresu wymówienia, a przeważnie nie ma dokąd odejść, bowiem na dziennikarskim rynku pracy podaż od dawna wyraźnie przewyższa popyt. W odróżnieniu od dziennikarza na etacie nie ma pensji, płatnych urlopów ani żadnych innych świadczeń wynikających ze stosunku pracy. Podlega za to w praktyce takiej samej dyscyplinie i tak samo może być poddawany presjom, jak jego etatowi koledzy z redakcji. Również oni rzadko mogą skutecznie obronić swoją dziennikarską niezależność, bowiem trudne (teraz nawet już w Warszawie) realia rynku pracy nieczęsto dają im możliwość zdobycia posady w innej gazecie czy rozgłośni. A jeśli nawet to się uda, tam też istnieją szefowie i szefowie szefów. Kto ciekaw szczegółów takich praktyk, znajdzie je w marcowym numerze miesięcznika PRESS z roku 2001.

Na skuteczną pomoc w obronie własnej niezależności dziennikarze nie mogą też za bardzo liczyć ze strony stowarzyszeń dziennikarskich i związków zawodowych. Największe (acz nie jedyne) organizacje korporacyjne: Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich (SDP) i Stowarzyszenie Dziennikarzy RP (SDRP) zrzeszają śladową część działających w Polsce dziennikarzy. W dodatku SDP i SDRP są organizacjami skonfliktowanymi, ponieważ po wprowadzeniu stanu wojennego i rozwiązaniu przez władze SDP jego majątek przejęło utworzone w roku 1982 SDPRL - protoplasta SDRP. Organizacja ta zresztą nie nadaje się do obrony dziennikarzy mediów publicznych przed naciskami politycznymi, a przynajmniej nie ze strony lewicy, ponieważ jest sama skoligacona politycznie z SLD. Z kolei znacznie bardziej niezależne politycznie SDP wprawdzie chętnie zabiera

publicznie głos przeciwko łamaniu niezależności dziennikarskiej, opracowuje projekty nowelizacji prawa oraz patronuje Centrum Monitoringu Wolności Prasy, ale głos SDP jest słaby, tak jak musi być słaby głos organizacji tyleż politycznie niezależnej, co biednej jak mysz kościelna. I w dodatku obojętnej większości środowiska dziennikarskiego, zwłaszcza jego młodszej części. Tym bardziej że nie ma im do zaoferowania żadnych „konfitur” (te posiada SDRP), tylko „pot i łzy” ochotniczej działalności.

Trudno zresztą powiedzieć, by ogół dziennikarzy miał w ogóle poczucie więzi środowiskowej. Przejawy zorganizowanej solidarności ze skrzywdzonymi przez pracodawców kolegami po fachu są wśród dziennikarzy coraz rzadsze, chociaż wciąż się zdarzają w poszczególnych firmach i redakcjach, sporadycznie na większą skalę. Ta dezintegracja i brak korporacyjnego ducha są zrozumiałe. Stanowią następstwo faktu, że dziennikarstwo jako zawód choćby ąuasi-wolny prawie nie istnieje. To jeszcze jedna i bardzo niejednorodna kategoria pracowników najemnych.

Tradycyjnymi obrońcami pracowników najemnych są związki zawodowe. W polskich mediach działa ich sporo, ale większość z nich - tylko w mediach publicznych. Czasem nawet jest ich tam tak wiele i reprezentują interesy tak różnych profesji (nie tylko dziennikarzy), że nie potrafią się wzajemnie dogadać, co bardzo odpowiada pracodawcom.

Nawet związki stricte dziennikarskie najczęściej reprezentują tylko interesy dziennikarzy zatrudnionych na umowy o pracę, a ta grupa cały czas topnieje. Z perspektywy związkowej owe interesy są postrzegane dość wąsko: głównie interesują je kwestie pracy i płacy oraz spraw socjalnych. Także dlatego, że pracodawcy z reguły lekceważą ich stanowisko w sprawach zahaczających o kwestie redakcyjne czy programowe, bez odwołania do których nie da się oceniać przypadków łamania nie-

zależności dziennikarskiej. Traktują to bowiem jako wtrącanie się do wyłącznych kompetencji pracodawcy. Sądy pracy, do których dziennikarz zwolniony z pracy za odmowę uległości może pozwać pracodawcę, też rzadko na cokolwiek się przydają. W podanych oficjalnie powodach rozwiązania umowy o pracę pracodawca nie napisze przecież „wyrzucony za nadmierne przywiązanie do własnej niezależności”, tylko z pomocą radcy prawnego tak sformułuje powody zwolnienia, by od strony formalnej rzecz była nie do ruszenia. A sądy takie sprawy rozpatrują głównie na podstawie „zgodności” lub „niezgodności” z przepisami prawa pracy. Sędziowie nie mają ani kompetencji, ani ochoty do wdawania się w cokolwiek innego. A już na pewno nie w kwestie warsztatowe czy polityczne. W sprawach bardziej zawiłych pokrzywdzeni dziennikarze mogą nieco więcej uzyskać w zwykłych procesach cywilnych. Ale tylko czasem i tylko kosztem dużych wydatków oraz nieziemskiej cierpliwości w oczekiwaniu na prawomocne wyroki.

Jakie jest życie, a jakie potrzeby

Ktoś powie - takie jest życie większości z nas. Dobrze zarabia wciąż niewielu Polaków. Pokusy korupcyjne demoralizuj ą wiele innych grup zawodowych, z zawodami z definicji wolnymi włącznie. Prawie wszyscy mamy szefów, którzy czasem zmuszają nas do robienia rzeczy bezsensownych lub nieetycznych. Prawie każdy z nas może łatwo stracić pracę i mieć problem ze zdobyciem nowej. Prawie każdy nie za bardzo może liczyć w kłopotach na skuteczną pomoc związków zawodowych, jeśli nawet takie istnieją w naszym zakładzie pracy. I prawie każdy z nas przegrałby sprawę w sądzie pracy, gdyby pracodawca lub jego prawnik szczęśliwie dla nas nie popełnili jakiegoś błędu w „papierach”. To wszystko prawda. Jednak ze względu na społeczne skutki oddzia-

ływania środków przekazu, na ich siłę opiniotwórczą, pogodzenie się obywateli oraz naszej klasy politycznej z faktem słabości zawodu dziennikarskiego wobec wszelkich odgórnych lub pobocznych presji oznaczać może w ostateczności zgodę na postępującą degradację dziennikarzy do rangi takich zawodów, jak specjaliści od reklamy, public relations, lobbingu, socjotechniki, propagandy, gdzie cokolwiek może być cenniejsze i ważniejsze od prawdy. A więc także od interesu odbiorcy - czytelnika, słuchacza, widza. Nie ma w życiu publicznym spraw z góry przegranych i „nie do ruszenia”. Są natomiast grzechy zaniedbania i udawania.

4. Spacer we mgle, czyli mit obiektywizmu

Rozważania na temat obiektywizmu w mediach przypominają spacery w gęstej mgle: rzadko kiedy prowadzą tam, dokąd miało się nadzieję dojść. A w dodatku są to spacery po terenie solidnie zaminowanym. Co krok jakieś nieporozumienie, dwuznaczność, niejasność. I to już na poziomie znaczenia słów, których się używa. Obiektywizm, subiektywizm, stronniczość - co słowo, to kłopot. Czasem nawet kłopot filozoficzny. Wbrew pozorom, przymiotnik „obiektywny” jest nie mniej filozoficznie kłopotliwy niż „transcendentalny”. Fakt, że ten pierwszy trafił do języka potocznego, a ten drugi nie, świadczy tylko o tym, że przez ciągłe powtarzanie z każdego słowa da się zrobić słowo-wytrych pasujące do wszystkiego. Według słowników języka polskiego „obiektywny” znaczy: bezstronny, neutralny, rzeczowy, wolny od uprzedzeń.

Które z tych cech (bo są to jednak różne cechy, a nie synonimy jednej i tej samej) opisują cnoty, jakie można przypisać działalności dziennikarskiej lub nadające się do oceniania jej wartości? Tylko w jednym odpowiedź nasuwa się sama. Mało kto życzyłby sobie, by dziennikarstwo było „nierzeczowe” zamiast „rzeczowe”. Z bezstronnością jest już nieco gorzej. Czasem jest ona cnotą, czasem nie. Tam, gdzie dziennikarz występuje w roli arbitra czy mediatora debaty, wolimy, gdy zachowuje on bez-

stronność w tym sensie, że sam się nie angażuje w spór po żadnej ze stron. Ale czy taka postawa będzie się nam podobać wówczas, gdy dziennikarz relacjonuje przypadek Kowalskiego, który padł ofiarą nadużycia władzy lub urzędniczej bezduszności? Nie wiadomo również, czy jest do pomyślenia „neutralność” dziennikarza bez względu na okoliczności. A jeśli nawet jest, to czy na pewno zawsze okazuje się cnotą, skoro raz może oznaczać profesjonalny dystans do sytuacji, którego nie mają sami uczestnicy wydarzeń, a racje są podzielone, ale innym razem staje się manifestacją obojętności lub braku odwagi dokonywania elementarnych rozróżnień między dobrem a złem, prawdą a kłamstwem. Co wreszcie miałaby oznaczać w tym zawodzie „wolność od uprzedzeń”? Czy tylko powstrzymywanie się od „naginania” i doboru faktów pod z góry przyjętą tezę? Czy „aż” rezygnację z robienia dziennikarskiego użytku ze zdobytej wcześniej wiedzy i własnych ugruntowanych przekonań?

Nawet tak proste zderzenie słownikowych znaczeń z realiami pracy dziennikarskiej pokazuje, jak niewiele solidnej i jednoznacznej treści można wycisnąć z „obiektywizmu”. A trzeba jeszcze pamiętać, że sami odbiorcy mediów posługują się tym słowem-wytrychem znacznie swobodniej niż językoznawcy piszący słowniki. Dla wielu z nas jest to nie tylko słowo-wytrych, ale także słowo-worek, do którego wrzucamy wszystko, co się nam podoba. I bardziej służy nam ono jako narzędzie emocjonalnej oceny niż chłodnej analizy przekazów medialnych i postaw dziennikarzy.

Zdaniem autorów tej książki słowa „obiektywizm” i „obiektywny” w odniesieniu do świata mediów i dziennikarstwa mają tak nikłą wartość poznawczą, że najrozsądniej byłoby z nich po prostu zrezygnować. Tym bardziej że pod sztandarem obiektywizmu dzieje się w tym fachu wiele rzeczy niedobrych i bałamutnych. Jak się nad tym trochę zastanowić, okaże się w końcu, że kluczowe cnoty dziennikarskie da się opisać za po-

115

mocą takich słów, jak: rzetelność, niezależność sądu, wnikliwość, kompetencja, poczucie odpowiedzialności. Tak by było najrozsądniej. Ale musimy się liczyć z faktami. A osobliwa kariera terminu „obiektywizm” w samych mediach i wokół' nich jest, niestety, faktem, z którym trzeba się jakoś zmierzyć. Podobnie jak z kilkoma mitami, które tej karierze towarzyszą.

Mit społecznego zapotrzebowania

Dlaczego media i pracujący w nich dziennikarze mają być obiektywni? Jedna, choć nie jedyna, z często spotykanych odpowiedzi brzmi: ponieważ tego oczekują odbiorcy. Z sondaży opinii publicznej wynika, że odbiorcy cenią sobie media, które uważają za obiektywne. I domagają się obiektywizmu. Czy wszyscy odbiorcy lub choćby większość? Z badań wynika, że większość (62% badanych w sondażu CBOS z marca 2002). Ale co tak naprawdę z badań wynika? Otóż sprawa nie jest wcale tak prosta. Na przykład, odpowiadając na ankietę CBOS z roku 2001 w sprawie oceny telewizji publicznej, ankietowani mieli do wyboru trzy możliwości: „obiektywne, stronnicze, brak zdania”. Jedynym sposobem wyrażenia w odpowiedzi na to pytanie aprobaty dla telewizji okazało się uznanie jej za obiektywną. Bo przecież słowo „stronniczy” większości z nas kojarzy się z rzeczami niedobrymi i budzącymi obawy: interesownością, zaślepieniem, nietolerancją. Taka jest obowiązująca konwencja językowa. Obowiązująca, ale czasem zwodnicza.

Przymiotnik „obiektywny” może więc służyć wielu odbiorcom jako ogólnikowy komplement pod adresem lubianych przez nich mediów. Stosowany wymiennie z takimi słowami, jak „wiarygodny” czy „rzetelny”, wyraża po prostu zaufanie. Bywa, że za medium najbardziej obiektywne respondenci sondaży uważają takie, którego sympatie polityczne są zgodne z ich własnymi. By się o tym

przekonać, wystarczy przyjrzeć się sondażowym współza-leżnościom między ocenami „obiektywizmu” TVP a zadeklarowanymi sympatiami politycznymi respondentów sondażu. I tak w sondażu CBOS z roku 2000 TYP została uznana za „bezstronną, obiektywną” przez 70% sympatyków SLD, 65% sympatyków PSL, a tylko 46% sympatyków AWS. To jednak coś znaczy. Ale oczywiście sympatie i antypatie partyjne wyjaśniają różnice opinii tylko wśród najbardziej politycznie zaangażowanych respondentów i też tylko po części. Na poziomie nieco głębszym chodzi tu raczej o wrażenie zgodności tego, co i jak jest przekazywane, z tym, czego odbiorcy oczekują i co pasuje do ich wyobrażeń o świecie. Za „obiektywne” jest uznawane najbardziej to, co „wiarygodne” dla odbiorcy, czyli to, co nie naraża go na „dysonans poznawczy” (że pozwolimy sobie na tę terminologiczną pożyczkę od psychologów). W tym sensie dziennikarz, który dążąc do obiektywizmu, przygotowałby materiał „wolny od uprzedzeń”, będących akurat uprzedzeniami jego odbiorców, wcale nie zostałby przez tych odbiorców uznany za dziennikarza „obiektywnego”. Wręcz przeciwnie. Sprawiłby na nich wrażenie niewiarygodnego i nieobiektywnego.

Do twierdzeń o społecznym zapotrzebowaniu na obiektywizm w mediach należy podchodzić zatem nader ostrożnie. Bardzo wielu odbiorców nie ma nawet jasnego wyobrażenia o tym, na czym obiektywizm mediów miałby w praktyce polegać. Ponieważ jednak samo słowo „obiektywizm” kojarzy im się z czymś dobrym, potrafią nagrodzić tym komplementem każde medium i każdego dziennikarza, którzy z dowolnych powodów wydają się im wiarygodni, którym ufają.

Mit obiektywizmu idealnego

Niezależnie od tego, co w praktyce wydaje się nam „obiektywne”, istnieją, także w potocznych mniema-

niach, pewne normy obiektywizmu, na które niebagatelny wpryw ma od kilkudziesięciu lat teoria dziennikarstwa w świecie zachodnim, głównie w Stanach Zjednoczonych. Stworzona przez ludzi, którzy, oczarowani szybkim postępem nauk przyrodniczych, a rozczarowani rzekomym upadkiem humanistyki oraz polityki opartej na wciąganiu „nieodpowiedzialnych” mas do demokratycznych debat, zaczęli propagować normy „naukowego obiektywizmu” także w dziedzinach pozanaukowych.

Amerykański myśliciel Christopher Lasch przypomina, że u swoich początków na przełomie XVIII i XIX wieku wszelka prasa była prasą „opinii” - prasą ideowo (a często nawet partyjnie) zaangażowaną, stronniczą. Przede wszystkim dlatego, że była traktowana jako narzędzie prowadzenia i wygrywania debat o tym, kto i jak ma rządzić. Jednak im więcej przybywało w kręgach intelektualistów ludzi uważających, że polityka jest zajęciem dla naukowo przygotowanych „fachowców”, a nie dla ideologicznie motywowanych „amatorów”, tym bardziej - ich zdaniem - rolą prasy miało się stać nie kształtowanie opinii i uczestniczenie w publicznych sporach, ale „obiektywne informowanie” obywateli, by ci lepiej rozumieli, na czym fachowa polityka polega. Oczywiście, same postulaty ideologów dziennikarstwa obiektywnego nie wywarłyby tak potężnego wpływu na prasę, gdyby nie zostały dodatkowo wzmocnione przez politykę reklamodawców. Ci, w poszukiwaniu szerszych lub lepszych „jakościowo” kręgów odbiorców reklam, coraz chętniej umieszczali swoje anonse w gazetach, które nie odstraszały części potencjalnych konsumentów zaangażowaniem ideowym, politycznym.

Po drugiej wojnie światowej ten „obiektywny” trend w krajach demokratycznych uległ dalszemu wzmocnieniu. Na tych założeniach od początku budowano styl dziennikarstwa obowiązujący w rodzącej się telewizji komercyjnej i w radiu. Także wysokonakłado-

wa prasa wydawana przez wielkie koncerny widziała w nim najwięcej korzyści. Nic dziwnego, że to, co praktycznie było korzystne dla właścicieli mediów, stało się także częścią polityki kształcenia i awansowania dziennikarzy. W Polsce komunistycznej ten zachodni i cywilizowany ideał w porównaniu z monopolem mediów zideologizowanych i upolitycznionych musiał wielu osobom o poglądach opozycyjnych wydawać się godnym najwyższego pożądania. Toteż nic dziwnego, że po roku 1989 zaczął on święcić tryumfy także w Polsce. Jeśli rzucimy dziś okiem na polski rynek prasowy, to liczba tytułów, które można by uznać za gazety lub czasopisma „opinii”, okaże się stosunkowo skromna w porównaniu z prasą o niewyraźnym lub stonowanym obliczu ideowym, a tym bardziej z prasą rozrywkową.

Na rynku radiowym tylko Radio Maryja oraz - w znacznie mniejszym stopniu - radio PLUS i pomniejsze rozgłośnie diecezjalne oferują swoim odbiorcom jakiś rodzaj jawnego zaangażowania światopoglądowego czy politycznego. Co zresztą wcale nie oznacza, że inne rozgłośnie wcale nie promują swoich sympatii i przekonań, tylko że czynią to nie całkiem jawnie. To samo dotyczy telewizji. Swoją opcję ideową wyraźnie zaznaczają tylko telewizja PULS oraz... oficjalnie zobowiązana do najwyższego obiektywizmu TYP. Jednak generalnie prawie wszyscy nadawcy, bez względu na to, co robią w praktyce, z oburzeniem przyjmują zarzuty, jakoby ich dziennikarze nie kierowali się normami obiektywizmu i nie dawali pierwszeństwa neutralnej, bezstronnej i nie-uprzedzonej informacji przed wszystkim innym.

Obiektywizm idealnie bezmyślny

Czego od dziennikarzy wymaga taki obiegowy ideał obiektywizmu? Powiada on z grubsza, że prawdziwie obiektywny dziennikarz to dziennikarz wyzbyty poglą-

dów, a przynajmniej taki, który w momencie wykonywania swego zawodu osobiste poglądy zawiesza na kołku, zostawia za drzwiami redakcji, a swoim odbiorcom serwuje wyłącznie obiektywną informację - nagie fakty i nagie dane. Tę zaś profesjonalną wstrzemięźliwość dziennikarz zachowuje po to, by jego odbiorcy, nie będąc narażonymi na żadne dziennikarskie podszepty i podpowiedzi, mogli o wszystkim wyrobić sobie własne zdanie. Tak to wygląda w teorii. A w praktyce dziennikarskiej?

W zasadzie do takiego wzorca obiektywizmu można się nieco przybliżyć jedynie przy pisaniu prostych depesz, nie opatrzonych dodatkowymi komentarzami lub wypowiedziami stron jakiegoś sporu czy konfliktu. Autor lub prezenter pojedynczej informacji może jeszcze (a i to od biedy) pozostać obiektywny w powyższym sensie, ale już nie redaktor prowadzący kolumnę informacyjną czy wydawca dziennika radiowego lub telewizyjnego. Oni bowiem podejmują decyzje o doborze informacji, o ich kolejności (czyli hierarchii ważności) oraz o tym, jakie i czyje wypowiedzi będą odgrywały rolę komentującą wobec samej informacji o wydarzeniu. A sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy kończy się proste informowanie, a zaczyna najważniejsza działalność dziennikarska, czyli dociekanie, interpretowanie i wyjaśnianie.

Dziennikarz doskonale obiektywny, nie mogąc (lub nie chcąc) wnieść do przekazu niczego „od siebie”, nie ma de facto prawa do jakichkolwiek skojarzeń, wyciągania jakichkolwiek wniosków, snucia jakichkolwiek przewidywań czy oceny wiarygodności jakichkolwiek wypowiedzi. Bo czyniąc którąkolwiek z tych rzeczy, wprowadziłby do przekazu swój subiektywny (czyli potencjalnie stronniczy) sposób widzenia świata i zdarzeń. Idealnie obiektywny dziennikarz to dziennikarz faktycznie... bezmyślny. Nic dziwnego, że większość dziennikarzy, pozostając jednak istotami myślącymi, jest w tym

sensie bardziej lub mniej nieobiektywna. Nagminnie kojarzą po swojemu fakty, wyciągają wnioski, dokonują oceny wiarygodności cudzych relacji, tropią niekonsekwencje w kolejnych wypowiedziach (np. polityków) na ten sam temat, przedstawiają widziane po swojemu tło wydarzeń. Czy robią to zawsze fachowo i rzetelnie, to już inna sprawa (i zarazem temat innych rozdziałów tej książki). Jednak gdyby tego w ogóle nie robili, dziennikarstwo byłoby po prostu niemożliwe. Przynajmniej dziennikarstwo, które zasługuje na to miano.

Idealny obiektywizm w realnym działaniu

Tu pojawić się może jednak pytanie, czy w ogóle warto pisać o takim micie obiektywizmu, skoro jako sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem, być może istnieje tylko w teorii. Niestety, postulat idealnego obiektywizmu jest nierzadko całkiem serio publicznie formułowany (inna sprawa, jak często szczerze) jako coś, do czego dziennikarze powinni przynajmniej dążyć. W trakcie audycji radiowej prowadzonej w grudniu 2001 przez jednego z autorów tej książki, a poświęconej właśnie obiektywizmowi w mediach, zdecydowana większość uczestników sondy oraz słuchaczy telefonujących do studia twierdziła, że od dziennikarzy oczekuje maksymalnej neutralności i niejako ukrywania przed odbiorcą własnych opinii. Oczywiście, często się okazywało w dalszym ciągu takich rozmów, że komentarze „po myśli słuchacza” są jednak akceptowane i traktowane jako przejaw obiektywizmu właśnie. Ale na poziomie „deklaracji zasad” było inaczej.

Samym dziennikarzom i redaktorom-kierownikom postulat idealnego obiektywizmu służy z kolei jako poręczne alibi: „do tego właśnie dążymy”. Tak też można usprawiedliwiać zachowania, które równie dobrze, jeśli nie lepiej, dałoby się wyjaśnić jako skutki lenistwa, nie-

121

kompetencji, asekuranctwa, a nawet manipulacji. Jak to może wyglądać w praktyce? Możliwości jest sporo. Wiele „wywiadów” czy „rozmów” w radiu i telewizji polega np. na tym, że dziennikarz zadaje gościowi pytanie, a po uzyskaniu jakiejkolwiek odpowiedzi zadaje następne pytanie, w żaden sposób nie odnosząc się do uzyskanej wcześniej odpowiedzi, bez drążenia tematu i bez próby weryfikacji szczerości czy prawdziwości tego, co usłyszał wcześniej. Taka „rozmowa” (cudzysłów w pełni uzasadniony) idzie tym płynniej, że większość pytań zadawana jest w konwencji „co pan o tym sądzi?”, „jaka jest pani opinia?” itp. Można odpowiadać, co się komu podoba, bo sposób zadawania pytań na to w pełni pozwala. A dziennikarz pozostaje oczywiście obiektywny. Jest tylko pośrednikiem. Nie wnika. Nie czepia się. Nie narzuca. Metodę tę prawie do perfekcji opanowali dziennikarze prowadzący w pierwszym programie Polskiego Radia rozmowy z politykami (poranne „Sygnały dnia”). Inną metodą dziennikarstwa idealnie obiektywnego jest tak zwany dwugłos. Metoda dobra jak wiele innych, ale można ją doprowadzić do granic absurdu. Wyobraźmy sobie, że np. czyjeś działanie lub zaniechanie staje się przedmiotem politycznej kontrowersji. Wówczas odbiorca - zwłaszcza programów radiowych i telewizyjnych, ale nie tylko - może natknąć się na zwięzłą informację o faktach i różnicach stanowisk uzupełnioną nagraniami dwóch wypowiedzi: jednej „za” i drugiej „przeciw”. I może to być wszystko, co odbiorca w ogóle otrzyma. Sucha informacja, dwie stronnicze wypowiedzi i nic więcej. Żadnego tła danej sprawy. Żadnych przypomnień, co działo się wcześniej. Żadnej dziennikarskiej próby dotarcia do sedna. Dziennikarz idealnie obiektywny okazuje się żywym statywem do mikrofonu. Odbiorca natomiast nadal nie zawsze rozumie, o co tak naprawdę chodzi, i może jedynie wybrać, które z wzajemnie sprzecznych stanowisk komentatorów brzmi dla niego bardziej przekonująco. A jeśli w przed-

miocie sporu orientuje się słabo lub wcale, być może w ogóle sprawą się nawet nie zainteresuje i nie wyrobi sobie o niej żadnego zdania. A przecież samodzielna ocena dokonana przez odbiorcę jest jednym ze sztandarowych celów idealnie obiektywnego dziennikarstwa.

Metoda „dwugłosu” bez dalszych wyjaśnień może przybrać postać „wielogłosu” w audycjach radiowych i telewizyjnych. Dziennikarz zaprasza do studia grupę polityków z różnych partii, zadaje im temat i pozwala mówić, co im się tylko podoba. Oczywiście, dochodzi wówczas do licznych polemik między gośćmi. Ale idealnie obiektywny dziennikarz nie tylko nie wyraża własnego stanowiska (akurat słusznie, bo nie taka jego rola), ale często nie reaguje nawet wówczas, gdy jego goście np. kłamią na temat publicznie znanych faktów lub wypowiadają zdania wewnętrznie sprzeczne. Wielu dziennikarzy radiowych i telewizyjnych prowadzących takie programy sprawia wrażenie, jakby mieli tylko dwa zmartwienia: nie narazić się na zarzut, że komuś pozwolili mówić znacznie dłużej niż innym, i zapobiec całkowitemu odejściu dyskusji od zapowiedzianego na początku audycji tematu. I tylko z tych dwóch powodów są skłonni przerywać politykom wypowiedzi.

Taka bierność wobec nadużyć popełnianych przez gości może wynikać z niewiedzy dziennikarza, z nieporadności warsztatowej, z lenistwa lub z niechęci narażenia się części słuchaczy lub widzów, którzy całe to widowisko lub słuchowisko traktują w kategoriach meczu lub reality show i mogą sobie nie życzyć dziennikarskiego „wymądrzania”. A już tym bardziej „stronniczego” traktowania kogoś, kto akurat jest ich ulubieńcem. Tym niemniej, gdybyśmy takiego dziennikarza zapytali o powody jego zachowania, usłyszelibyśmy pewnie, że po prostu i z zasady zachowuje w takich sytuacjach dystans i obiektywizm. I jest z tego dumny.

Wśród podobnie obiektywnych praktyk można wymienić wreszcie pewien sposób redagowania informa-

cji typu depeszowego czy dziennikowego, który polega na podawaniu tylko „suchych” faktów. Bez tła, bez komentarza. Jest to na pewno rozsądna metoda informowania o przejściu huraganu, przypadkowej katastrofie samolotu czy wyroku sądu w zwykłym procesie kryminalnym. Jeśli jednak zastosujemy ją do informacji o wstrzymaniu nowej matury, o ustawowym skróceniu urlopów macierzyńskich czy o wyroku sądu w sprawie zbrodni w kopalni „Wujek”, to odbiorca takiej „suchej” informacji otrzymuje produkt informacyjnie ułomny, pozbawiony kontekstu, trudny do zapamiętania i powiązania z innymi informacjami.

A wniosek z tego wszystkiego płynie jeden. Bez względu na to, czy ktoś na serio próbuje sprostać wymogom dziennikarstwa idealnie obiektywnego, czy traktuje ten mit jako zasłonę dymną dla innych celów, kończy się to zawsze na karykaturze dziennikarstwa.

Obiektywizm arytmetyczny

Trudności, na jakie natrafia ocena „stopnia obiektywizmu” konkretnego materiału dziennikarskiego, to jeszcze nic w porównaniu z przymierzaniem tego pojęcia do polityki redakcyjnej czy programowej jako pewnej całości. Na czym w ogóle może polegać jakkolwiek rozumiany obiektywizm np. stacji telewizyjnej? Niektórzy twierdzą, że na „reprezentatywności” prezentowanych tak wydarzeń i opinii spotykanych w życiu publicznym. Miałby to być swego rodzaju zbiorczy odpowiednik stopnia obiektywizmu, z jakim możemy mieć do czynienia w przypadku konkretnego artykułu czy audycji. Tu miarą obiektywizmu bywa wszechstronność naświetlenia jakiegoś wydarzenia lub zjawiska, pokazania racji „za” i „przeciw” i pozostawienia odbiorcy jakiejś możliwości dla dokonania własnych ocen, postawienia własnych pytań.

Zdrowy rozsądek podpowiada, że wszystko, co można zrobić dla dokonania zbiorczej oceny „obiektywizmu” jakiegoś medium, to uogólniać oceny wielu przypadków jednostkowych. Jednak rozsądek mogą niekiedy zastąpić kalkulacje polityczne i arytmetyczne. Media publiczne, a głównie TYP, opracowały zaiste pionierski sposób mierzenia własnego obiektywizmu metodą ilościową. Skrupulatnie (najskrupulatniej w czasie kampanii wyborczych) mierzy się tam czas antenowy poświęcany wydarzeniom z życia różnych partii politycznych oraz liczbę ich przedstawicieli zapraszanych do rozmaitych audycji. Z takich wyliczeń (przynajmniej do września 2001) prawie zawsze wynikało, że taki antenowo-partyj-ny przydział jest co najmniej proporcjonalny do rangi politycznej poszczególnych ugrupowań i stopnia ich aktywności publicznej. I tak ilość rzekomo przechodziła w jakość. Co byłoby rozumowaniem kuriozalnym, nawet gdyby reguły tej arytmetycznej gry były poza tym uczciwe, a przecież nie były. Teresa Bogucka z „Gazety Wyborczej”, która zadała sobie trud oglądania głównych wydań „Wiadomości” i „Panoramy” między 12 marca a 9 kwietnia 2001 roku, podsumowała swoje wrażenia w zdaniu: „koalicja się kłóci, opozycja ma program”. Czy bez takich nadużyć arytmetyczne definiowanie obiektywizmu za pomocą minutaży i partyjnych parytetów w zapraszaniu polityków na antenę nabrałoby więcej sensu? Niewiele więcej. Przy całej swojej niejednoznaczności i rozciągliwości znaczeniowej pojęcie obiektywizmu zawsze powinno odsyłać nas do pytań „jak?”, „w jaki sposób?”, a nie „ile?” czy „ile razy?”. To, co tak bardzo emocjonuje samych polityków, z punktu widzenia interesu odbiorców jest sprawą drugorzędną. Ci - w myśl ustawy - mają prawo po prostu oczekiwać „rzetelnego ukazywania różnorodności wydarzeń i zjawisk”. Dostają natomiast produkt niepewnej jakości, którego jedynym certyfikatem zdat-ności do spożycia jest to, że został wykonany z różnych składników na podstawie skomplikowanych obliczeń.

Oczywiście, stopień „obiektywizmu” nadawcy lub wydawcy można oceniać także po tym, jak dalece chce on i potrafi prezentować różne punkty widzenia, poglądy, gusty. W tym sensie „obiektywna” gazeta może na to miano zasłużyć regularnym publikowaniem wielu stronniczych tekstów, byle czytelnik mógł zachować wrażenie pluralizmu i otwartości na różne poglądy. (Ale też podobny komplement może spotkać gazetę, która po prostu wcale nie pisze o sprawach rodzących jakiekolwiek kontrowersje, tylko poprzestaje na tematach „letnich” i „bezkonfliktowych”). Czy do chwalenia takiej otwartości i zróżnicowania oferty ideowej jakiegoś medium słowo „obiektywizm” jest w ogóle potrzebne? Komu potrzebne, niechaj je sobie stosuje. Na pewno nie ma jednak cienia sensu w używaniu go wobec efektów pracy telewizyjnych rachmistrzów, którzy w dodatku prowadzą podwójną księgowość.

Skoro nie obiektywizm, to co?

Kiedy sięgamy po gazetę w nadziei znalezienia tam felietonu naszego ulubionego felietonisty, obiecujemy sobie po jego lekturze wszystko z wyjątkiem tego, że będzie on obiektywny w znaczeniu „neutralny”. Mamy nadzieję przeczytać wypowiedź subiektywną, drapieżną, dowcipną. Ale nie znaczy to, że dajemy tym samym przyzwolenie autorowi na wprowadzanie nas w błąd co do faktów, na robienie nam wody z mózgu czy na załatwianie interesów, do których autor przed nami się nie przyznał. Zatem żądamy elementarnego szacunku dla prawdy i uczciwości intencji.

Kiedy zaczynamy lekturę gazety od stron informacyjnych, nasze wymagania bywają nieco większe. Na przykład wolimy, by informacje były oddzielone od autorskich komentarzy. Wielu z nas (co nie znaczy wszyscy) nie przepada za tym, gdy prezenterzy dzienników

radiowych czy telewizyjnych opatrują czytane przez siebie informacje refleksjami prezentującymi ich prywatne opinie. Ale czy znaczy to, że na przykład każdy osobisty komentarz Tomasza Lisa do informacji w „Faktach” TVN uznamy za zbrodnię? Zdania odbiorców byłyby tu pewnie podzielone. Jednych raziłoby „narzucanie się” prezentera, jego skłonność do epatowania własną bystrością lub dowcipem, próby przypodobania się niektórym odbiorcom. Inni, nie mniej zasadnie, zwróciliby uwagę na to, że takie dodatkowe komentarze mogą być dla odbiorców pomocne w rozumieniu przekazu, bo przypominają tło zdarzeń i zachęcają do zachowania większego krytycyzmu. Tym niemniej można przyjąć, że jednoznaczność roli, w jakiej występuje w danym czasie i miejscu konkretny dziennikarz, ma pewne zalety z punktu widzenia tych odbiorców, którzy lubią sytuacje do końca jasne lub bardzo gustują w prezenterskiej neutralności.

Gdybyśmy z mglistego ideału obiektywizmu chcieli wycisnąć cokolwiek naprawdę godnego szacunku, to należałoby go sprowadzić do dwóch rzeczy, które można nazwać po imieniu, bez używania tego słowa. Po pierwsze, do zaangażowania po stronie prawdy, jakakolwiek by ona była. Takie zaangażowanie faktycznie wyklucza najgorsze rodzaje stronniczości, o których piszemy nieco dalej. Drugą cnotą, która na pewno służy rozsądnie (czyli wybiórczo) pojmowanemu obiektywizmowi, jest zaangażowanie dziennikarzy po stronie wartości wspólnych, podstawowych dla ładu społecznego, dzięki którym poszukiwanie i ukazywanie prawdy nie jest sztuką dla sztuki, ale staje się dla odbiorców pomocą w rozumieniu, w porządkowaniu obrazu świata, w rozpoznawaniu sfery dobra wspólnego bez względu na różnice doświadczeń życiowych i poglądów. Takie dziennikarstwo służy dobru wspólnemu oraz wszystkim odbiorcom, nie dzieląc ich na „swoich” i „obcych”. Prawie każdy odbiorca, mniej lub bardziej świadomie,

oczekuje, że dziennikarz nie zostawi go sam na sam z szumem informacyjnym, ale podejmie próbę jego uporządkowania, ułatwi dostrzeżenie wzajemnych związków między faktami, umieści je w kontekście pozwalającym na rozumienie ich sensu. Takiej pomocy dziennikarz „idealnie obiektywny” nikomu nie udzieli. Ceną „obiektywnej użyteczności” dziennikarza dla odbiorców jest konieczność odrzucenia przez niego lęku przed „byciem subiektywnym”. Czy taki wybór musi oznaczać popadniecie w stronniczość?

O co chodzi z tą stronniczością?

Wbrew pozorom, pojęcie stronniczości w uprawianiu zawodu dziennikarskiego sprawia niewiele mniej kłopotów niż pojęcie obiektywizmu. Kiedy w potocznym języku nazywamy jakiegoś dziennikarza „stronniczym”, zwykle nie jest to pochwała. Przymiotnik „stronniczy” (podobnie jak „interesowny”, „partykularny”, „egoistyczny”) jest przez konwencję językową zarezerwowany dla wypowiedzi wyrażających krytykę, a nawet potępienie. Kiedy współcześnie używamy go w stosunku do dziennikarzy, słowo to nabiera tym większej mocy negatywnej, że jego przeciwieństwem jest właśnie „obiektywizm” jako cnota w uprawianiu tego zawodu. Nie znaczy to jednak, byśmy, mówiąc o stronniczości w dziennikarstwie, zawsze mieli na myśli to samo. Istnieją co najmniej cztery (a znalazłoby się jeszcze więcej) sposoby rozumienia dziennikarskiej stronniczości. Po pierwsze, stronniczym nazwiemy dziennikarza, którego podejrzewamy o to, że opisując jakiś konflikt interesów czy spór, sam zajmuje stanowisko w tym sporze, czyli staje po jednej ze stron. Po drugie, na ten sam przymiotnik może zasłużyć sobie w naszych oczach dziennikarz, który jawnie deklaruje swoje przekonania i poglądy, szczególnie wtedy, gdy są one odmienne od

naszych. Po trzecie, stronniczym możemy nazwać dziennikarza, który pisze to, co pisze, lub mówi to, co mówi, nie dlatego, że w toku dociekania prawdy o jakiejś sprawie doszedł do określonych wniosków, ale dlatego, że ma własny materialny, towarzyski lub polityczny interes w tym, by publikować pewne treści. Po czwarte, o stronniczość możemy posądzić dziennikarza, którego podejrzewamy o dokonywanie manipulacji, niezależnie od tego, czy cokolwiek jawnie deklaruje, czy też stara się stworzyć wrażenie obiektywnego.

Otóż tylko te dwa ostatnie sposoby uprawiania „stronniczości” można uznać za z gruntu niegodne dziennikarza. Stronniczość interesowna w swych pobudkach jest bardzo poważnym naruszeniem zasad etyki zawodowej. Manipulacja zaś jest bodaj największym grzechem przeciwko odbiorcom. Stronniczość polegającą na bezpośrednim angażowaniu się dziennikarza w publiczne spory z pobudek bezinteresownych można oceniać różnie. Czasem negatywnie, ale nie zawsze, bo są do pomyślenia sytuacje, w których dziennikarz może, a niekiedy wręcz powinien, zadeklarować się jako człowiek, jako obywatel - po stronie dobra, przeciw złu. Natomiast stronniczość polegającą jedynie na ujawnianiu przez dziennikarza jego opinii można zasadnie uznać za coś niedobrego tylko wtedy, gdy takie zachowanie koliduje z konkretną rolą dziennikarską i rodzajem medium. Kiedy tak zachowuje się dziennikarz telewizji publicznej, czytający informacje lub prowadzący debatę, jest to praktyka naganna. Ale dziennikarz w roli komentatora, felietonisty lub uczestnika jakiejś dyskusji na ten rodzaj stronniczości może sobie pozwolić. A już na pewno nie powinien z tego rezygnować tylko dlatego, że ludzie o poglądach odmiennych mrukną z oburzeniem „cóż za stronniczy dziennikarz”. Dziennikarz, nie przestając być uczciwym i kompetentnym, może być stronniczy. Kiedy otwarcie przedstawia swoją stronniczą opinię, odbiorca

może ją po prostu odrzucić, jeśli sam doszedł do innych wniosków.

Niewiele osób jest zresztą skłonnych przyznać, że boją się kontaktu ze stronniczością jako taką. O wiele częściej można usłyszeć o lęku przed... manipulacją. Ta może pojawić się w każdym medium - zarówno w jawnie stronniczym, jak i oficjalnie obiektywnym - i zawsze stanowi ogromne nadużycie. Manipulacji trzeba się bać i przed nią bronić. Jak? Jest to na tyle trudne zadanie, że napisaliśmy o nim cały następny rozdział.

5. W szponach manipulacji, czyli strachy prawdziwe i urojone

Żyjemy w czasach, kiedy manipulacją bywa nazywane niemal wszystko, co wiąże się z jakimkolwiek przekazem informacji i opinii. Niekiedy przychodzi na myśl, że prawie wszyscy (z wyjątkiem ewentualnie nas samych) czymś lub kimś manipulują. Politycy, pracodawcy, związki zawodowe, zarząd spółdzielni mieszkaniowej, sąsiad, z którym dyskutujemy o polityce, i nauczycielka, która wyjaśnia nam powody złej noty naszego dziecka. Oraz, oczywiście, dziennikarze. Czy rzeczywiście manipulacja jest polskim sportem narodowym i chlebem powszednim każdej działalności?

Z jednej strony, chętnie doszukujemy się manipulacji nawet tam, gdzie ich nie ma. A z drugiej, bywamy zwykle bezbronni wobec manipulacji odpowiednio zręcznych i fachowo zakamuflowanych. Szczególnie wtedy, gdy dokonują ich osoby lub instytucje, którym chcemy ufać. Istnieją bez wątpienia dziedziny, w których manipulacja (elegancko nazywana „komunikacją perswazyjną”) występuje na porządku dziennym. Na pewno tak jest w reklamie. Przekazy reklamowe niemal z zasady przekazują nam więcej niż tylko to, o czym mówią wprost. Ich twórcy nie ograniczają się do opisywania prawdziwych lub rzekomych zalet towarów i usług, ale mniej lub bardziej zręcznie grają na naszych ambi-

133

cjach i lękach, na naszych snobizmach i kompleksach, sympatiach i antypatiach. Odwołują się do instynktów i schematów myślowych. I większość z nas zdaje sobie z tego sprawę. Ale raczej teoretycznie niż w praktyce codziennego obcowania z reklamą.

Trudno byłoby też podać przykłady propagandy politycznej, w tym wyborczej, które opierałyby się wyłącznie na argumentach w pełni racjonalnych i pozbawionych „drugiego dna”. Ale tu także, choć znów tylko w teorii, większość z nas czuje się przygotowana na to, że politycy powiedzą nam tylko tyle i w taki sposób, by zyskać zaufanie i sympatię do siebie i swoich stronnictw, a zniechęcić do konkurentów.

A z jaką skalą manipulacji mamy do czynienia w środkach przekazu w wykonaniu dziennikarzy i redaktorów? Otóż w świetle naszych obserwacji manipulacja w polskich mediach jest patologią o wiele mniej rozpowszechnioną, niż uważają wyznawcy poglądu, że „media manipulują z zasady”. Wszechobecność manipulacji w środkach przekazu (pominąwszy chwyty perswazyjne w reklamach) jest faktycznie mitem. Są oczywiście tytuły prasowe oraz nadawcy radiowi i telewizyjni, którzy podnoszą „krajową średnią” manipulacji, ale nie ma ich aż tak wielu. Jest jednak prawdą, że niektórzy z nich są bardzo wpływowi, co zwiększa społeczną szkodliwość tego zjawiska.

Co nie jest manipulacją?

Nieporozumieniem jest utożsamianie manipulacji ze stronniczością jako taką. Co prawda, stronniczy artykuł prasowy, audycja radiowa czy telewizyjna mogą zawierać elementy manipulacji, ale wcale i „z definicji” nie muszą. Bardziej zaawansowane metody manipulacji nie polegają na narzucaniu czegoś wprost; stosowane są „poniżej”, „obok” lub „w de” tego, co jest głoszone jaw-

nie. Z całkowicie jawnie wygłoszoną stronniczą opinią odbiorca może się po prostu nie zgodzić, jeśli jego umysł nie zostanie przy tym poddany prawdziwej manipulacji. Wbrew pozorom, manipulacja bujniej rozkwita w aurze obiektywizmu, gdzie mało kto się jej spodziewa. Tworzenie takiej aury bywa też jednym z celów manipulacji. Także wyraźna opcja ideowa jakiegoś medium nie oznacza automatycznie, że musi ono wykazywać skłonność do manipulowania. Na przykład, programy informacyjne i publicystyczne dwóch nadawców zdeklarowanych jako katoliccy: Radia Maryja i sieci radia PLUS dzieli pod tym względem niemal przepaść. Oczywiście, media stronnicze, zaangażowane politycznie, mogą się uciekać także do aktów manipulacji, ale właśnie mogą, a nie muszą. Można być np. publicystą euro sceptykiem i publicznie dawać temu wyraz, bez konieczności sięgania po metody perswazyjne „Naszego Dziennika”. Pewien wyjątek od tej zasady stanowią media publiczne, które zostały uwikłane w hipokryzję systemową: ustawa o radiofonii i telewizji zobowiązuje je do zachowania obiektywizmu, a polityczny klucz obsadzania stanowisk kierowniczych spycha je (w różnym stopniu) ku stronniczości. Potrzeba zachowania pozorów staje się jednocześnie pokusą manipulacji. Jednak teza, iż winien jest „system”, nie usprawiedliwia ludzi dopuszczających się praktyk społecznie szkodliwych. O tym, czy jakieś medium decyduje się na praktyki manipulacyjne, w ostateczności decyduje sumienie zawodowe redaktorów sprawujących funkcje kierownicze oraz samych dziennikarzy.

Słyszymy czasem z ust bardziej podejrzliwych odbiorców mediów, że manipulacją jest także wybiórcze traktowanie przez dziennikarzy dostępnego im materiału roboczego (czyli faktów, wypowiedzi, statystyk dotyczących danej sprawy) na użytek danego przekazu. Nie jest to takie oczywiste. Umiejętna selekcja wyjściowego materiału jest częścią warsztatu dziennikarskiego. Nigdy

nie jest możliwe w jednym artykule czy audycji oddanie pełnej sprawiedliwości wszystkim faktom, racjom i opiniom w danej sprawie. Dziennikarz ma zawsze do dyspozycji ograniczone miejsce w gazecie lub ograniczony czas antenowy. Ma (a przynajmniej powinien mieć) także jakieś idee, pomysły porządkujące chaos dostępnych informacji. Jego czas na zbieranie takich informacji jest także ograniczony. Stąd nawet dobry i rzetelny warsztatowo materiał dziennikarski nigdy nie przekazuje „całej prawdy” i bardzo rzadko zadowala wszystkich zainteresowanych. I prawie zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie się w tym doszukiwał manipulacji. Niekoniecznie słusznie. Tylko wtedy, gdy selekcja jest podporządkowana innym celom niż czysto dziennikarskie.

Manipulacją nie jest wreszcie nawet fałszywe, dez-orientujące odbiorców przedstawianie jakiegoś faktu lub zjawiska, o ile nie da się jednocześnie stwierdzić, że w sposób celowy miało to odbiorców doprowadzić do określonych wniosków, podejrzeń, emocji. Niekiedy możemy zostać wprowadzeni w błąd, stumanieni i zdezorientowani tylko dlatego, że dziennikarze, redaktorzy wydań, komentatorzy wykonują swoją pracę niefachowo, źle rozumieją to, czego się sami dowiedzieli, i nie potrafią logicznie i poprawnie pisać lub mówić. Wiele tego rodzaju błędów: informacje niedokładne, przeinaczenia cytowanych wypowiedzi, wyciąganie dziwacznych, nielogicznych konkluzji, błędne uogólnienia, „tendencyjne” pytania itp. może wynikać po prostu z braku znajomości tematu lub z nieporadności warsztatowej. Na przykład, panosząca się w niektórych telewizyjnych programach informacyjnych moda na krótkie komentarze czy autorskie podsumowania rozmaitych newsów czy „raportów” o wiele częściej rodzi wypowiedzi banalne, bełkotliwe lub obfitujące w dziwaczne kalambury mające rozbawić odbiorców niż wypowiedzi o cechach zamierzonej manipulacji. Przeważnie można w końcu dojść do wniosku, że albo złożoność tematu przerosła

134

intelektualnie dziennikarzy, albo nie dano im czasu na powiedzenie czegoś z sensem, bo redaktor wydania nakazał im powiedzieć coś błyskotliwego w 15 sekund. Rozpatrzmy tekst, jaki pojawił się w głównym wydaniu „Wiadomości” 14 grudnia 2001 roku podczas relacji z debaty sejmowej związanej z integracją europejską i oceną działań ministra Cimoszewicza: „Z jednej strony PSL siedzi z SLD ramię w ramię. Z drugiej strony chce bronić polskiej ziemi”. Ktoś bardzo podejrzliwy mógłby się w tym doszukiwać kreciej roboty peeselowskiego lobby w redakcji „Wiadomości”, bo można się tu doszukać sugestii, że SLD... polskiej ziemi bronić nie chce. My jednak raczej podejrzewamy autora tego tekstu o nieporadność w budowaniu skrótów myślowych. Podobnych lapsusów zdarza się naprawdę sporo. Nie tylko w „Wiadomościach” i nie tylko w TYP. Także słynny cykl „Sprawa dla reportera”, niekiedy podawany jako klasyczny przykład audycji manipulującej, jest redagowany, montowany i prowadzony tak chaotycznie i nieporadnie, że często nie wiadomo, co autorka chciała przemycić „między wierszami”, a co sknociła nie całkiem świadomie.

Czym jest manipulacja?

Mówienie o manipulacji ma sens jedynie wtedy, gdy chodzi o działanie rozmyślne i celowe. Intencje i cel manipulatora są często ukryte przed odbiorcą (a to przecież w ostateczności on lub ona są ofiarami manipulacji, a nie przekaz). Natomiast zawsze i z zasady manipulator nie ujawnia metod użytych po to, by przekonać odbiorcę do uznania swojego przekazu za prawdziwy. Skutecznie zmanipulowany odbiorca nie wie, co spowodowało, że doszedł do określonych wniosków czy przekonań. Często nawet nie uświadamia sobie, że coś takiego w ogóle nastąpiło. Po prostu zaczyna myśleć i postrzegać rzeczywistość w sposób zaprogramowany przez manipulatora.

Tak prosto i tak skutecznie mechanizm manipulacji w środkach przekazu wygląda oczywiście tylko w teorii. We współczesnym świecie polskich mediów publikacje od początku do końca zaplanowane i zrealizowane zgodnie z fachowymi regułami manipulacji stanowią rzadkość i tylko nieliczne media ulegają pokusie publikowania materiałów całkowicie sporządzonych wedle reguł tej ponurej sztuki. W warunkach dostępności wielu różnych źródeł informacji i walki konkurencyjnej skuteczność i bezpieczeństwo uprawiania manipulacji „pełną gębą” są znacznie ograniczone. Prawdziwą zmorą jest natomiast „manipulacja nasza powszednia” uprawiana nie przez speców od technik perswazyjnych, tylko przez dziennikarzy i redaktorów chcących zadowolić swoich zwierzchników, właścicieli, dysponentów politycznych. Dlatego częściej mamy do czynienia z rozmaitymi „drobnymi szwindlami” niż z zagrywkami va banąue. Niestety, odbiorca regularnie narażony z braku wyboru (lub narażający się dobrowolnie) na kontakt z manipulacją „drobną” traci w końcu samodzielność myślenia. Kto regularnie udziela gościny w swoim mózgu gangsterom, którzy wchodzą tam nieproszeni z butami i zostawiają po sobie śmietnik, narkotyki oraz bomby z opóźnionym zapłonem, ten potem płaci wysoką cenę w postaci trwałej niezdolności do odróżniania prawdy od fałszu.

Jak się przed tym bronić? Przede wszystkim trzeba mieć wolę samoobrony. Wielu z nas ofiarami manipulacji pada po części dlatego, że w gruncie rzeczy lubimy być manipulowani. Chcemy, by media dostarczały nam łatwo zrozumiałego obrazu rzeczywistości, gdzie to, co białe, olśniewa swoją bielą, a to, co czarne, jest czarne pod każdym względem i od każdej strony. Chcemy, by media potwierdzały słuszność naszych własnych sympatii i antypatii, naszych uprzedzeń i roszczeń. Nie ma skutecznej manipulacji tam, gdzie nie ma takich marzeń i oczekiwań odbiorców wobec mediów. Dlatego prawie

każdy z nas jest podatny na manipulacje z pr/yczyn „wewnętrznych”, bo prawie każdy z nas pragnie „mieć jasność na okoliczność” wszystkiego, co nas w życiu publicznym obchodzi, niepokoi, emocjonuje. I nawet bardzo przeciętny manipulator potrafi te potrzeby zaspokoić łatwiej i szybciej niż doświadczony, kompetentny i rzetelny warsztatowo dziennikarz. Dlatego skuteczną samoobronę przed manipulacją trzeba zacząć od pewnej dozy nieufności wobec samego siebie. Za wyborem tego, co czytamy, czego słuchamy i co oglądamy (a czego nie), komu ufamy, a komu nie, mogą stać bardzo różne powody. Nie tylko te najbardziej oczywiste i banalne.

Postarajmy się nazwać je po imieniu i uzasadnić przed sobą dokonywane wybory w taki sposób, jakbyśmy mieli do nich racjonalnie przekonać kogoś obcego, kogo poglądów i sympatii dobrze nie znamy. Zadajmy sobie także pytanie, czy są takie kwestie, tematy, na których z powodu stopnia wykształcenia, zawodu, doświadczeń życiowych znamy się słabo, ale zarazem jesteśmy gotowi wygłaszać o nich opinie bardzo stanowcze i pewne poczucia własnej racji? (O tym, że wielu z nas gotowych jest udzielać innym autorytatywnych porad medycznych wiadomo od dawna. Ale coraz więcej wśród nas jest także domorosłych ekspertów ekonomicznych, politologów oraz - a jakże - speców od demaskowania manipulacji). A jeśli tak, to skąd się bierze nasza pewność i poczucie jasności? Skąd czerpiemy argumenty, na jakie fakty się powołujemy? Czy potrafilibyśmy w tej samej sprawie podać jakiekolwiek fakty i argumenty mogące naszą pewność siebie osłabić i przez to skłonić nas do ponownych przemyśleń? W takich ćwiczeniach nie chodzi wcale o to, by odrzucać własne poglądy i przekonania, ale by lepiej poznać źródła ich pochodzenia. Bo niektóre z tych źródeł mogą być zatrute, a nasze argumenty pożyczone nie wiadomo skąd.

Podczas takiego samodzielnego kursu samoobrony trzeba wyzbyć się złudzeń co do możliwości łatwego

wytropienia manipulacji, gdziekolwiek nam się spodoba ich szukać. Najprościej jest rozpocząć takie poszukiwania od pojedynczych przekazów (artykuł, news w serwisie lub audycji informacyjnej, pojedynczy komentarz). W takiej skali można autora lub autorów najłatwiej przyłapać na gorącym uczynku poprzez wskazanie konkretnych sformułowań lub chwytów, które są w jakiś sposób podejrzane. Nie znaczy to jednak, że manipulacja nie może dokonywać się także na poziomie całej audycji czy serii artykułów na dany temat. Może. Możliwe są manipulacje „wielopiętrowe” i „seryjne” - stanowiące pewien system, a swoim zasięgiem obejmujące nawet generalną politykę traktowania przez dane medium (redakcję, poszczególnych dziennikarzy) jakiegoś zagadnienia. Każdy, kto swoją wiedzę o skali zjawiska antysemityzmu w Polsce czerpie wyłącznie z „Gazety Wyborczej”, otrzymuje obraz przejaskrawiony i wyolbrzymiony. Kto z kolei chciałby w tej mierze polegać na „Naszym Dzienniku”, może dojść do wniosku, że polski antysemityzm jest wyłącznie wymysłem Żydów.

Jednak w ostateczności nawet bardzo rozwinięty system manipulacji składa się z „cegiełek” - konkretnych aktów manipulacji. Składa się z pojedynczych zdań lub fraz, z doboru języka, z wyboru rozmówców i zestawiania ich wypowiedzi, ze sposobu zadawania pytań i komentowania odpowiedzi na te pytania, z doboru materiału filmowego lub wypowiedzi w sondzie radiowej czy telewizyjnej, z tworzenia kontekstu lub wyjmowania czegoś z kontekstu. Aby wykryć, czy mamy do czynienia z przypadkowymi lapsusami, błędami warsztatowymi, czy z elementami służącymi faktycznej manipulacji, musimy zrekonstruować na własny użytek intencje, dla których coś zostało przedstawione tak, a nie inaczej, oraz możliwy do osiągnięcia w ten sposób cel hipotetycznego manipulatora. Jeśli taka racjonalna rekonstrukcja okazuje się możliwa, a w dodatku mamy uczucie (z konieczności subiektywne), że nadawca ostatecznie nie

138

pozostawił nam żadnego wyboru, jak w świetle dostarczonych przez niego przesłanek mamy rozumieć, oceniać daną sprawę, osobę, zjawisko, to mamy prawo poważnie podejrzewać, że mogło dojść do manipulacji. I jeszcze jedno. Najbardziej bezbronni jesteśmy wobec manipulacji „przyjaznej”, czyli uprawianej przez te środki przekazu i tych dziennikarzy, którym najbardziej ufamy z powodu wiary w ich obiektywizm lub z powodu zbieżności ich opcji politycznej z naszą własną.

Rozprawka o metodach

Jak każda twórcza działalność człowieka, tak i manipulacja jest bardziej sztuką niż czystą techniką. Korzysta ona obficie ze zdobyczy psychologii, jednak każdy akt manipulacji jest unikalny, jedyny w swoim rodzaju. Zarazem repertuar podstawowych elementów wchodzących w skład takich oryginalnych mieszanek manipulacyjnych jest dość skromny. Poniżej przedstawiamy mini-przegląd klasyki tego gatunku. Nie rości on sobie żadnych pretensji do naukowości, systematyczności ani kompletności. Omówione w nim metody manipulacji zostały zilustrowane przykładami wziętymi z prasy, radia i telewizji, by nie brzmiało to wszystko sucho i abstrakcyjnie. Nie mogło się przy tej okazji obyć w niektórych przypadkach bez podawania tytułów prasowych lub nazw stacji radiowych i telewizyjnych. Granice delikatności nie powinny bowiem przekraczać granic rozsądku. Zrezygnowaliśmy jednak z podawania nazwisk dziennikarzy i redaktorów, nawet tych dobrze nam znanych, ponieważ chodziło nam przede wszystkim o zilustrowanie metod, a nie piętnowanie konkretnych osób.

„Tego nie było”

Po prostu przemilczenie. Może ono dotyczyć zarówno jakiegoś wydarzenia w całości, jak i pewnych elemen-

tów sprawy, o której skądinąd się pisze lub mówi, ale w sposób rozmyślnie niekompletny. W okresie PRL cenzura zewnętrzna (urzędnicy GUKPPiW) oraz wewnętrzna autocenzura redakcji na ogół skutecznie eliminowały z publicznego obiegu informacji wszelkie fakty, wydarzenia, dane statystyczne uznane przez władze za niewygodne. Z tego diabolicznego systemu dziś pozostała tylko dobrowolna autocenzura w wykonaniu dziennikarzy oraz ich zwierzchników. Uprawiana albo w interesie samego nadawcy, albo w interesie jego dysponentów politycznych. I tak z telewizji publicznej nie dowiemy się, że jeden z jej dziennikarzy otrzymał od Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich tytuł „hieny roku” za skrajnie ma-nipulatorski cykl „Dramat w trzech aktach”, choć o samych nagrodach TYP obszernie informowała. Nie było nam także dane zobaczyć w telewizji publicznej chwiejnego chodu prezydenta Kwaśniewskiego w Charkowie, a przynajmniej nie wtedy, gdy była to sprawa świeża. W lutym 2002 „Wiadomości” nie wyemitowały gotowej już informacji o kredycie mieszkaniowym premiera Mil-lera w banku należącym do Aleksandra Gudzowatego, chociaż sam premier odniósł się tego dnia publicznie do tejże informacji podanej przez dziennik „Życie”, co pokazały np. „Fakty” TVN. Stacje komercyjne z rzadka tylko informują nas o krytycznych ocenach ich programów przez np. Radę Etyki Mediów lub nałożonych przez KRRiTV grzywnach. Zwykle takie sprawy wyciąga na światło dzienne konkurencja zainteresowanych przemilczeniem, ale jeśli ktoś nie czyta gazet lub tylko jedną, albo wszelkie informacje czerpie wyłącznie z jednej rozgłośni radiowej lub stacji telewizyjnej, to może zostać skutecznie pozbawiony wiedzy o czymkolwiek, czego akurat ci nadawcy nie zechcą mu przekazać. Zważywszy na fakt, że większość Polaków swoją wiedzę o sprawach publicznych czerpie tylko z telewizji i radia, bo prasy informacyjnej i opiniotwórczej nie czyta, właśnie w mediach elektronicznych pokusa świadomego przemilcza-

nią pewnych wydarzeń jest najsilniejsza i rodzi najgorsze skutki. Skutki tym gorsze, im bardziej monopolistyczna jest pozycja nadawcy, który ucieka się do manipulacji. Ale jak odróżnić „wybiórczość” manipulatorską od normalnej selekcji informacji uprawianej przez wszystkie media? Wymaga to pewnej wiedzy o zwykłych kryteriach selekcji. Każda audycja informacyjna, każdy serwis wiadomości czy kolumna prasowa ma naturalne ograniczenia fizyczne. Cokolwiek tam trafia, trafia kosztem czegoś innego, co się nie zmieściło. Doborem wydarzeń i tematów rządzą, a przynajmniej powinny rządzić, pewne zasady, czyli hierarchie: ważności publicznej, stopnia aktualności i „sensacyjności” wreszcie. W każdym zbiorze dostępnych informacji, które mogą zostać podane do wiadomości, znajdują się bardziej i mniej ważne ze względu na: rangę instytucji i osób, których dotyczą, możliwe skutki rozmaitych faktów dla życia publicznego, dla gospodarki, bezpieczeństwa państwa i obywateli. To, że niemożliwa jest w pełni obiektywna selekcja informacji pod kątem ich doniosłości, nie oznacza, że każdy dokonany przez dziennikarza lub redaktora wybór jest równie dobry i rzetelny. Ponadto prawie wszystkie media elektroniczne oraz gazety codzienne preferują wiadomości „z ostatniej chwili”. I ścigają się z konkurencją w dyscyplinie: „kto pierwszy to poda”. Skutki bywają różne. Nierzadko ceną szybkości jest podawanie informacji nie sprawdzonych dokładnie, ułomnie przygotowanych i zredagowanych. Czasem same media padają z tego pośpiechu ofiarami manipulacji uprawianej przez tych, którzy dostarczają im informacji: polityków czy rozmaitych „tajnych informatorów” w policji, w urzędach, w środowiskach przestępczych. Otóż w przypadku, kiedy jakieś wydarzenie, które skądinąd spełnia warunki „ważności” wedle hierarchii wagi publicznej lub aktualności, lub choćby tylko sensacyjności, nie zostaje podane do publicznej wiadomości, warto zadać sobie pytanie, dlaczego tak się stało. Dlaczego

i w jakim dającym się pomyśleć celu ktoś postanowił pozbawić nas na swoich łamach lub w swoim serwisie informacyjnym tej wiadomości? Bo jakieś podstawy do podejrzeń o manipulację jednak istnieją. Do takiego samego podejrzenia może skłonić spostrzeżenie, że podana informacja o jakiejś sprawie nie zawiera pewnych elementów, które zawierać powinna, choćby opinii drugiej strony jakiegoś sporu, istotnych dla sprawy danych, znaczących okoliczności. Na przykład, w dniu wydania przez rząd rozporządzeń w sprawie zasad zdawania matury 2002 telewizja publiczna ani w „Wiadomościach” o godz. 1930, ani w „Panoramie” o 21.00 nie podała informacji o manifestacji maturzystów w Poznaniu, która odbyła się tego samego dnia. Zwykłe przeoczenie?

Jedną z odmian tej metody jest „wyrywanie z kontekstu”, czasem uzupełniane inną metodą manipulacji, czyli „dorabianiem nowego kontekstu”. Politycy często skarżą się, że jakaś ich wypowiedź przedstawiona w mediach została wyrwana z kontekstu lub przedstawiona w niewłaściwym kontekście. Czasem za takimi oskarżeniami kryje się chęć wykręcenia kota ogonem, gdy jakiś polityk orientuje się poniewczasie, że powiedział nie to, co trzeba, lub w niewłaściwy sposób. Ale może być inaczej, czyli tak, że wybrany przez dziennikarzy fragment wypowiedzi osoby publicznej faktycznie nabiera innego sensu niż ten, który miał w kontekście przemilczanej przez media reszty wypowiedzi oraz okoliczności, w których te słowa padły. Takiego zabiegu dokonała TYP na znanym historyku Jerzym Eislerze, który w efekcie montażu (czyli przerobienia dłuższej, nudnej wypowiedzi w krótką, soczystą) z przeciwnika stanu wojennego zmienił się w jego apologetę. Oczywiście niekompetencja dziennikarza lub redaktora wydania może dać bardzo podobne skutki. Jednak nie ulega wątpliwości, że wyrywanie wypowiedzi osób publicznych z kontekstu oraz wkładanie ich w nowe konteksty należą do klasycznego repertuaru prawdziwych manipulacji.

„To było, bo my o tym wiemy”

Ta metoda polega na kreowaniu faktów medialnych (zwanych także prasowymi) na podstawie relacji własnych prawdziwych lub rzekomych źródeł. W ten sposób telewizja publiczna potraktowała przecieki na temat domniemanego finansowania przez Orlen kampanii prezydenckiej Mariana Krzaklewskiego. 10 stycznia 2001 roku odbywało się walne zgromadzenie udziałowców tego koncernu, mające wybrać nową radę nadzorczą. Poinformowały o tym „Fakty” TVN z godziny 19.00. Pół godziny później w „Wiadomościach” TYP informacja o walnym zgromadzeniu nie pojawiła się w ogóle, ale była za to wypowiedź „anonimowego informatora” sugerująca, że Orlen mógł wydać na kampanię prezydencką Mariana Krzaklewskiego 20 min złotych, bo informator widział „jakieś umowy”. Telewidzowie nie zobaczyli ani kserokopii domniemanych umów, ani twarzy informatora, ani nawet jego prawdziwego głosu (bo ten został elektronicznie zmieniony). Nie poznali także reakcji przedstawicieli sztabu wyborczego Krzaklewskiego, chociaż TVP zebrała je w tym samym dniu. Mocno podejrzana była także rola „Wiadomości” przy okazji odwołania w lutym 2002 roku ówczesnego szefa Orlenu Modrzejewskiego. W przeddzień posiedzenia rady nadzorczej koncernu „Wiadomości” jako jedyne dysponowały informacją o zatrzymaniu Modrzejewskiego przez UOP. I wcale nie próbowały dociec, dlaczego sprawą zajął się wtedy UOP, a nie policja. I dlaczego w ogóle doszło do zatrzymania, skoro chodziło tylko o przesłuchanie, po którym UOP prezesa Modrzejewskiego... wypuścił. Osobliwym zachowaniem UOP zainteresowały się sejmowe komisje. Sam fakt zatrzymania Modrzejewskiego sąd uznał później za nieuzasadniony. Dziwną rolą „Wiadomości” w tej sprawie nie zajęła się nawet KRRiTY.

Innym wariantem tej metody jest kreowanie w jakimś celu na supernews wiadomości skądinąd prawdziwej, ale nie posiadającej rangi newsu wedle kryteriów

wspomnianej wcześniej hierarchii ważności. Może to być skutkiem ambicji danego medium, by wylansować temat, którego konkurencja nie opisze lub nie pokaże. Albo „zwykłej” dyspozycyjności politycznej w reagowaniu na faksy „nie do odrzucenia”. Kilka przykładów kreowania „wydarzeń” w audycjach informacyjnych TYP przyniósł (cytowany już wcześniej) artykuł Teresy Boguc-kiej Telekracja w „Gazecie Wyborczej” z dnia 11 kwietnia 2001 roku: „SLD został największym klubem w Sejmie, ale nie planuje przejęcia lokali AWS”, „SLD kończy opracowywać program. Chce, żeby Polska powróciła na ścieżkę szybkiego wzrostu”, „SLD obiecał stworzyć 30 nowych klubów sportowych”, „Prezes Kalinowski wziął udział w inauguracji Uniwersytetu Ludowego w Lublinie”, „poseł Stefaniuk (z PSL) wręczył fotel z Sejmu jako dar dla kościoła w Kaliningradzie”.

A to tylko kilka przykładów z kilkunastu dni obserwacji. Wedle jakich norm ważności takie newsy mogły trafić do głównych wydań „Tełeexspressu”, „Wiadomości”, „Panoramy”?

Wiele „kreatywnych” publikacji, audycji czy programów dotyczy potencjalnych zagrożeń. Wiadomo bowiem, jak dobrze się sprzedaje strach. Jeden z lokalnych dodatków „Gazety Wyborczej” potrafił kiedyś według tej metody przez tydzień budować z drobnego incydentu czołówkowe materiały na pierwszej stronie. Oto współpracowniczka redakcji, wracając wieczorem z pracy, została zaczepiona przez „mężczyznę w bejsbolów-ce”. Redakcja rozpętała wielką akcję poszukiwania groźnego zboczeńca, skutecznie budując z dnia na dzień psychozę zagrożenia. Udało jej się nawet skłonić policję do powołania specjalnego zespołu zajmującego się wyłącznie poszukiwaniem wroga publicznego nr 1. A że po kilkunastu dniach temat „sam się wypalił”, kłopot miała już tylko policja. Góra nie urodziła nawet myszy. Pozostał niesmak z powodu manipulowania emocjami zapewne tylko po to, by przez kilka dni mieć „sensację

T

na pierwszą stronę”. I to na wyłączność, skoro sensacja była od początku „firmowa”.

„Tak uważa większość, tak uważa mniejszość”

Prosty chwyt polegający na dokonaniu selekcji wypowiedzi komentatorów (polityków, ekspertów, uczestników sondy ulicznej, debaty antenowej) pod kątem dania przewagi zwolennikom lub przeciwnikom jakiejś tezy. W ten sam sposób można posługiwać się wynikami sondaży przy tworzeniu konstrukcji: „zdecydowana większość Polaków uważa...”, „tylko 20% respondentów uznało...”. Manipulowanie wynikami sondaży (zwłaszcza przedwyborczych) bywa dokonywane w mediach na kilka sposobów. Można przebierać między sondażami na ten sam temat wykonanymi przez różne firmy badawcze, a to w celu wybrania wyników „najlepszych” lub „najgorszych” dla jakiegoś kandydata lub partii. Można z jednego i tego samego sondażu zacytować tylko wybrane wyniki, z pominięciem innych. Można dokonywać tendencyjnych zestawień wyników sondaży robionych w różnym czasie. Można wreszcie dodatkowo opatrywać cytowane wyniki sondażowe rozmaitymi komentarzami: redakcyjnymi lub pochodzącymi od socjologów sympatyzujących z linią danej redakcji.

Pokrewną formą nierzetelnego podejścia do danych statystycznych oraz wszelkich danych „wymiernych” jest metoda „mniej lub więcej”. Tutaj podawanie specjalnie dobranych danych ma albo wywołać efekt „liczby mówią same za siebie”, albo też jakieś skądinąd rzetelnie podane liczby służą jako „dowody” na poparcie nieuprawnionych lub przesadnych twierdzeń. Na temat np. skali bezrobocia czy przestępczości. Odróżnianie efekciarskiego bawienia się liczbami od faktycznych manipulacji nie jest zadaniem prostym. Mało kto ma czas i możliwości, by cytowane dane sprawdzać u źródła. Ale nigdy nie zawadzi, gdy ktoś nam podaje tylko procenty, zadać sobie pytanie, do jakich wielkości bezwzględnych

procenty te się odnoszą. Jeśli ktoś z kolei nie wspomina o procentach, poprzestając na liczbach bezwzględnych, warto zadać sobie pytanie o procenty. To samo z porównywaniem statystyk. Ich wymowa może zależeć od tego, co jest porównywane z czym, w jaki sposób, i czego dane lub ich zestawianie ma dowodzić. Warto przy okazji nadmienić, że im większe liczby wchodzą w grę, tym łatwiej manipulować przeciętnym odbiorcą, intuicyjnie ogarniającym jeszcze miliony, które są do wygrania w totka, ale setek milionów i miliardów już w ten sam sposób nie ogarnia. Tym, co ostatecznie decyduje np. o uznaniu deficytu budżetowego za groźną dla państwa i obywateli „czarną dziurę”, nie jest sama kwota, ale sposób, w jaki się o niej pisze lub mówi. Metoda „mniej lub więcej” ma także zastosowanie w technikach filmowania i montażu obrazu. To, czy na jakimś wiecu, spotkaniu wyborczym, manifestacji itp. było dużo czy mało ludzi, można zasugerować telewidzowi bez podawania jakichkolwiek liczb. Wystarczy odpowiednio sfilmowany i zmontowany przekaz wizualny. W czasach PRL ten chwyt został opanowany przez kamerzystów i montażystów do perfekcji dla „pomniejszania” pielgrzymek, papieskich mszy polowych i manifestacji antyrządowych, a „powiększania” oficjalnych manifestacji pierwszomajowych w latach 80. (wcześniej było to zbędne). Do ciekawych wniosków mogło prowadzić także obserwowanie w telewizji publicznej relacji z kampanii parlamentarnej 2001. Jakoś tak się składało na ekranie, że na wiece i spotkania wyborcze partii reprezentowanych we władzach TYP przychodziły entuzjastycznie nastawione tłumy ludzi w wieku poborowym, a spotkania politycznej konkurencji przypominały nierzadko smutny oddział geriatryczny w sile co najwyżej plutonu.

„Magia słowa”

Nie zawsze da się odróżnić zwykły stronniczy komentarz od klasycznej manipulacji językowej. Szczegół-

nie w radiu i telewizji wiele nadużyć rozgrywa się na pograniczu tego, co powiedziane wprost, a tego, co „tylko” zasugerowane. Czy na przykład zdanie: „maturzyści wreszcie mogą odetchnąć z ulgą”, jako wstęp do informacji o wydaniu rozporządzenia rządowego w sprawie odłożenia w czasie nowej matury, było w ustach prezentera „Wiadomości” manipulacją, czy tylko barwną figurą stylistyczną, od jakich zaczyna się wiele newsów także w telewizjach komercyjnych? My podejrzewamy jednak manipulację, ponieważ takie zdanie, nie dostarczając żadnych informacji o sprawdzalnych faktach, sugerowało sposób, w jaki cały news powinien zostać odebrany, czyli... z ulgą. W podejrzeniu tym umocniło nas również i to, że jednocześnie doszło w tym materiale do przemilczenia odbywającej się w tym samym dniu manifestacji maturzystów w Poznaniu. Bynajmniej nie prorządowej. Repertuar słów i sformułowań przemycających rozmaite sugestie, które wcale nie wynikają w sposób oczywisty z sedna podawanych informacji, jest ogromny. Szczególnie warto uważać na przymiotniki. To za ich pomocą najłatwiej zasugerować odbiorcom ocenę kogoś lub czegoś pod pozorem obiektywnego opisu. „Polityczny, agresywny, programowy, atrakcyjny, autentyczny, bezsilny, bezstronny, bierny, kontrowersyjny, celowy, fachowy, istotny, zdecydowany, spóźniony, niewystarczający, nadmierny...” Kiedy takie słowa padają w komentarzu wygłaszanym przez polityka lub eksperta, służą wyrażaniu jego opinii lub emocji. Słuchacz ma wtedy świadomość obcowania z poglądem konkretnej osoby i może taki pogląd podzielić lub nie. Kiedy jednak takie przymiotniki wplata w swoją wypowiedź prezenter audycji lub niewidzialny lektor spoza kadru, łatwo ulec złudzeniu obcowania z czystym opisem, a nie oceną. Tymczasem każdy z wymienionych wyżej przymiotników ma nie tylko jakieś znaczenie słownikowe, ale również potencjał emocjonalny i wartościujący oparty na potocznych skojarzeniach, po części kształtowanych

przez same media. 30 stycznia 2002 roku w głównym wydaniu „Wiadomości” reporter relacjonujący spotkanie premiera z kołami gospodarczymi na temat strategii ekonomicznej użył zwrotu: „ambitny i konkretny plan rządu”. I bynajmniej nie cytował wtedy cudzej opinii. I nie występował w roli kogoś, kto się miał dzielić opinią własną. Chodziło wyłącznie o to, by dla telewidza stwierdzenie, że plan rządu jest „ambitny i konkretny”, stało się równie oczywiste jak to, że woda jest mokra i płynna.

Ja tylko pytam”

Metoda z gatunku dość prostackich, ale za to łatwa w użyciu. Polega na takim sposobie zadawania pytań rozmówcom, by przy okazji przemycać rozmaite sugestie na użytek odbiorców. W tym stylu Andrzej Lepper „tylko pytał” z trybuny sejmowej znanych polityków, czy w danym dniu i miejscu przejmowali łapówki. Oczywiście nie każde pytanie, na które politycy reagują okrzykiem: „pani pytanie było tendencyjne”, faktycznie jest manipulatorskie na szkodę odbiorców. Czasem chodzi o sprowokowanie rozmówcy do bardziej spontanicznych i szczerych zachowań lub o przypomnienie niewygodnych dla niego, ale prawdziwych faktów mających znaczenie dla tematu rozmowy. Kiedy jednak teza zawarta w pytaniu oparta jest np. na pomówieniach, domysłach i hipotezach, sprawa zaczyna wyglądać mniej fachowo i czysto. Jest tak zwłaszcza wtedy, gdy dziennikarz nie uprzedza odbiorców, że chodzi tu o domniemania, a nie sprawdzone fakty, lub gdy dane pytanie sprawia wrażenie zadanego nie po to, by wydobyć z rozmówcy coś istotnego dla sprawy, ale tylko po to, by odbiorcy przeczytali lub usłyszeli przemyconą w nim tezę. Specyficznym wariantem metody „ja tylko pytam” jest metoda „my tylko cytujemy”. Tak mogą zostać wykorzystane rubryki „listy do redakcji” lub „telefoniczna opinia publiczna” zawierające skrajne oceny lub zgoła

oskarżenia kierowane pod adresem osób czy instytucji publicznych przez anonimowych czytelników. Wiadomo nam skądinąd (nie powiemy skąd), że takie listy i opinie telefoniczne nieraz powstają na redakcyjnych komputerach.

„Tak uważają autorytety”

Właściwym królestwem tej metody jest reklama, ale w manipulacjach medialnych też się zdarza. Polega zaś na cytowaniu lub bezpośrednim przedstawieniu zachowania czy wypowiedzi osób cieszących się publicznym zaufaniem z racji autorytetu osobistego, autorytetu sprawowanego urzędu lub pozycji ekspertów w jakiejś dziedzinie do wsparcia twierdzeń niekoniecznie zgodnych z kompetencjami takich osób. O tym, czy obecność „autorytetu” w artykule lub audycji jest dziennikarsko uzasadniona, czy daje podstawy do podejrzeń o manipulację, mogą decydować okoliczności dodatkowe, np. obecność lub brak wypowiedzi jakiegoś „kontrautoryte-tu” mającego inny pogląd, rodzaj kompetencji, jaki dany autorytet może faktycznie mieć w stosunku do poruszanego tematu itp. W niesławnym pseudodokumencie „Dramat w trzech aktach” „dowodem” wiarygodności twierdzeń Heatcliffa Pineiro miało być osobiste poręczenie jego wieloletniego opiekuna, a przy okazji znanego i lubianego aktora Krzysztofa Kowalewskiego.

Często jest stosowany chwyt „na profesora”. Najbardziej politycznie zaangażowana i stronnicza wypowiedź w jakiejś sprawie może nabrać w odbiorze walorów fachowej bezstronności przez to, że jest to wypowiedź człowieka z profesorskim tytułem. Często na takiej jednej wypowiedzi buduje się niezwykle daleko idące uogólnienia, w dodatku podawane w głównych wydaniach „Wiadomości” jako prawda wręcz naukowa, nie podlegająca dyskusji. Jesteśmy narodem nietolerancyj-nym. Nie znosimy obcokrajowców, ludzi o innym kolorze skóry, innej wierze, odmiennej orientacji seksual-

nej” - mówi nam prosto w oczy o 19.45 prezenterka „Wiadomości”. Tak ciężkie oskarżenia nie mogą pozostać bez dowodów. Czarnoskóry lekarz opowiada, że kiedyś wołali za nim na ulicy „asfalt”. Co prawda, to było dawno i na studiach, ale rana pozostała otwarta do dziś. Puentę, czyli powtórzenie tezy początkowej, wygłasza oczywiście profesor, tym razem prof. Maria Szyszkow-ska, specjalistka od naszych wad narodowych. Inspiracją dla newsu była jakoby „konferencja” o przywarach Polaków. Nazajutrz w prasie chcieliśmy sprawdzić, co to była za konferencja, jakie badania przyczyniły się do tak drastycznych wniosków. I cóż się okazało? „Konferencja” była kameralnym spotkaniem młodzieży licealnej z panią profesor.

Autorytetem nadużywanym w niektórych polskich mediach jest osoba lub wybrane wypowiedzi Jana Pawła II. Jak wykorzystuje się autorytet papieża, wyczerpująco opisał w „Rzeczpospolitej” (grudzień 2001) Jacek Moskwa, wieloletni korespondent TYP przy Watykanie. Ale żadne medium w Polsce nie ma monopolu na papieża. Korzyści z manipulowania jego wypowiedziami mogą równie dobrze czerpać tak różne środki przekazu, jak prawicowy „Nasz Dziennik” czy lewicowy tygodnik „Przegląd”.

Autorytet nie musi być znany ani nawet prawdziwy. Czasem wystarczy, że jest to ktoś, kto się na czymś „dobrze zna”. I tak generał Henryk Dankowski, odpowiedzialny za wydanie rozkazu palenia teczek agentów SB, stał się dla TYP (w lutym 2002) autorytetem w sprawie rzekomej szkodliwości udostępniania przez IPN teczek ocalonych przed nim samym. Przy okazji generał starał się przekonać widzów, że teczki palił rzekomo za namową... biskupów. Tak oto doszło do piętrowej manipulacji, w której „autorytetowi” esbeckiemu miały dodać wiarygodności przywołane przez niego autorytety hierarchów Kościoła. Manipulacji wzmocnionej brakiem jakiegokolwiek komentarza dziennikarskiego.

„Przeniesienie”

To metoda zaawansowana. W sposób w pełni świadomy używają jej głównie spece od reklamy i propagandy. Ale wcale nie okazjonalnie metoda ta gości w przekazach udających dziennikarskie. Polega ona na budowaniu skojarzeń pozytywnych lub negatywnych związanych z osobą, instytucją, wydarzeniem poprzez wprowadzanie do przekazu elementów „z zupełnie innej bajki”, które, nie mając żadnego logicznego związku z tematem podstawowym (lub związek bardzo luźny), zostaną z nim przez odbiorców jakoś skojarzone. Czasem chodzi tu o sugerowanie pseudozwiązków przyczy-nowo-skutkowych, a czasem „tylko” o wprowadzenie klimatu emocjonalnego. Klasycznym przykładem przenoszenia negatywnych emocji wywołanych przez taką manipulację był sposób informowania o reformie służby zdrowia stosowany przez „Panoramę”, „Wiadomości”, a nawet „Teleexpress”. W pierwszym roku wdrażania reformy nagminnie wiązano z nią praktycznie każdą informację o tragedii, zaniedbaniu czy brakach w placówkach opieki zdrowotnej. Niekoniecznie wskazując palcem na rząd, jako winnego. Wystarczyło podanie w jednym „fleszu” dwóch wiadomości - na przykład: „karetka nie dojechała na czas” („pacjent zmarł w poczekalni”) i „rozpoczął się trzeci miesiąc obowiązywania reformy” - by nastąpiło przeniesienie negatywnego skojarzenia. Podobnie wyglądało informowanie o pozostałych reformach. Najczęściej wiązano zamykanie szkół wiejskich z reformą oświaty (choć szkoły zamykano przeważnie z przyczyn demograficznych), a kłopoty ZUS z reformą ubezpieczeń (choć bałagan był rezultatem wieloletnich zaniedbań i złego zarządzania ZUS). Również instrukcja, na którą skarżyli się „Gazecie Wyborczej” dziennikarze bydgoskiego ośrodka TYP („z prawicy rozmawiaj tylko z panem X, on fatalnie wypada przed kamerą”), mogła zaowocować materiałem, w którym owo „fatalne wypadanie”, czyli dajmy na to wada wymowy, nieskładny ję-

zyk, kiepska prezencja, mogło zostać „przeniesione” w odbiorze telewidzów na ocenę wiarygodności, kompetencji lub siły argumentów pana X, nawet jeśli powiedział do kamery coś godnego uwagi. Przykładem zastosowania przeniesienia emocji pozytywnych był „dokument” o generale Jaruzelskim nadany w grudniu 2001 przez telewizyjną Jedynkę. Film o generale jako pełno-wymiarowym człowieku, dlatego z udziałem żony. Nie miała wprawdzie nic do powiedzenia o kolejach życia i działalności politycznej generała ani o jego bieżących sprawach, bo „mąż zamknął się w sobie”, ale widz widział, jak cierpi. Najbardziej z powodu postawienia męża przed sądem za Grudzień 70. I tak współczucie widza dla żony (a z jej twarzy i tonu biła gorycz autentyczna) niepostrzeżenie przenosi się... na męża - głównego bohatera filmu. I o to właśnie chodziło.

„Hierarchia i kontekst”

Tym razem nie chodzi o wyrywanie z kontekstu i wkładanie w kontekst elementów pojedynczego przekazu (artykułu, newsa), ale sposób konstruowania przekazów złożonych: kolumny prasowej, programu informacyjnego, magazynu. I wprowadzania tam hierarchii ważności jednych tematów i osób na de innych. Nawet redaktorzy nie mający żadnych manipulacyjnych zamiarów podejmują decyzje w rodzaju: „to na pierwszą stronę i z dużym zdjęciem”, „z tego tylko krótka notatka”, „to zaraz obok tamtego” albo „zaraz po tym”, „na to 3 minuty, a na to jedna”, „do rozmowy bierzemy panów X i Y” albo „tylko X” itd. W mediach prywatnych czynnik stronniczości przy podejmowaniu takich decyzji jest nieunikniony. I nie jest też dla nikogo tajemnicą, że wpływ na nie ma profil ideowy danego medium i poglądy redaktorów. Rzadko kiedy na pierwszej stronie „Trybuny”, „Gazety Wyborczej”, „Życia” i „Naszego Dziennika” zobaczymy podobny zestaw tematów. Nieczęsto też newsem numer l w „Wiadomościach” i „Faktach” będzie

to samo wydarzenie. Jeśli nie ma akurat danego dnia su-pernewsa, który w każdej telewizji po prostu musi pójść jako pierwszy: powodzi, paraliżu komunikacyjnego kraju, katastrofy z dużą ilością ofiar, arcyważnego gościa przybywającego do Polski, to „Fakty” dadzą „na okładkę” jeden z rzeczywistych newsów dnia lub jakieś własne danie z gatunku „tylko my o tym wiemy” (czasem prawdziwy hit, ale zdarzają się też rewelacje i sensacje na siłę), a „Wiadomości”, o ile nie upichciły swojego dania specjalnego, zaczynają zwykle od czegoś z Sejmu, rządu lub o panu prezydencie. W każdym razie będzie to coś, co stworzy szybko pretekst do autorytatywnych wypowiedzi premiera, wicepremierów, z niewielkim dodatkiem wypowiedzi opozycji, ale już niekoniecznie. W „Panoramie” udało nam się parę razy zaobserwować też inny chwyt, który można nazwać techniką „ostatniego słowa”. Najpierw kilka wypowiedzi posłów opozycji krytykujących rząd w jakiejś sprawie, a na koniec prominentny polityk koalicji SLD-UP-PSL wyjaśnia „sytuację pod bramką” w kilku puentujących słowach, po których (skoro puenta już była) dziennikarze głosu nie zabierają. Koniec newsu. Roma locuta, causa finita. Przechodzimy do kolejnego tematu.

„Pani redaktor robi miny, a pan redaktor wpada w ton”

Czasy, gdy najciekawszą częścią lektury gazet było czytanie między wierszami, już na szczęście dawno za nami. Dziś nawet wytrawni felietoniści prasowi walą kawę na ławę i po oczach bez bawienia się w niuanse i niedopowiedzenia. Z samej natury słowa drukowanego dziennikarze prasowi mają zresztą ograniczone możliwości przemycania treści, których w druku nie widać. Ich koledzy z radia i telewizji są bardziej uprzywilejowani. Radiowcy mogą (niezależnie od tego, co dosłownie mówią) wpadać w określony ton, a ich koledzy z telewizji mogą w dodatku robić jeszcze miny. Chociaż ewolu-

cja mediów elektronicznych coraz bardziej zmierza w kierunku koncentrowania uwagi odbiorców nie na wydarzeniach i tematach, ale na prezenterach i innych gwiazdach, nie wszyscy odbiorcy jeszcze się na tę modę przestroili i wciąż w sytuacji, gdy dziennikarz rozmawia z politykiem lub kilkoma, bardziej skupiają uwagę na słowach i zachowaniach gości, przez co gospodarz spotkania pozostaje trochę w de. I w tym de może on (lub ona) robić - prócz zadawania pytań i wygłaszania komentarzy - różne rzeczy z głosem, twarzą, całym ciałem wreszcie. Zarówno w radiu, jak i w telewizji modulacja głosu i jego zabarwienie emocjonalne mają spore znaczenie. A gdy jeszcze w telewizji z tonem głosu może korespondować mimika oraz cały body language, wszysdto to rzutuje na sposób, w jaki spora część widzów oceni jakość i wiarygodność wypowiedzi rozmówców dziennikarza. Bo nawet jeśli danego dziennikarza nie za bardzo lubią, to zwykle i tak bardziej ufają jemu niż zaproszonym do studia politykom. W końcu zadaje pytania „w imieniu widzów”, a politycy często starają się unikać jasnych odpowiedzi. Najbardziej widowiskowe są miny o charakterze komentującym: przyjazne, zaciekawione, znudzone, wątpiące i naburmuszone. Czy zawsze są one do końca spontaniczne? Czasem można w to wątpić.

„Przebitki i krajobrazy”

Każdy choć trochę rozbudowany news telewizyjny prócz pokazywania tego, co bezpośrednio „należy do sprawy”, zawiera także ujęcia służące temu, by można było w trakcie ich pokazywania powiedzieć coś z „offu”, czyli spoza kadru. Kryteria rządzące doborem takich przebitek bywają rozmaite.

Mogą być czysto dziennikarskie (np. pokazanie atmosfery kuluarów Sejmu) lub „rozrywkowe” (kiedy np. dziennikarz mówi w sensie przenośnym coś o potknięciach, a jednocześnie widzimy posła, który całkiem zwyczajnie i dosłownie potyka się na schodach). Prawdziwa

mania robienia takich żartów panuje w „Faktach” TVN, ale nie brak naśladowców wśród konkurencji. Zbitki obrazu z tekstem mogą być jednak komponowane bynajmniej nie dla żartu, tylko w służbie wspomnianej wcześniej metody „przeniesienia”. Jakoś inaczej słucha się wypowiedzi generała Jaruzelskiego o grudniu 1970 czy marcu 1968, gdy kadr wypełniają sielskie pejzaże tchnące naturalnością, spokojem i melancholią.

Zdradzajmy z czystym sumieniem

Na koniec przypomnijmy bez ogródek: nie ma i nigdy nie będzie w pełni skutecznych sposobów tropienia i „rozbrajania” w naszych umysłach wszystkich manipulacji, jakie mogą zdarzyć się w środkach przekazu. Prędzej czy później zmanipulowani zostaniemy. Nie pomoże nam również popadniecie w totalną podejrzliwość i dostrzeganie manipulacji wszędzie i zawsze. Chyba że całkowicie zrezygnujemy z czytania, słuchania i oglądania przekazów informacyjnych i publicystycznych, oczywiście za cenę wyobcowania ze świata poważnych spraw publicznych. Co pozostaje tym, którzy tak wygórowanej ceny płacić nie zamierzają, a przy tym chcą się przed manipulacją bronić? Coś jednak nam pozostaje. Odrobina praktycznej wiedzy o zagrożeniach. Odrobina zdrowej podejrzliwości, która nie wyradza się w myślenie spiskowe. Unikanie lub ograniczanie kontaktu z mediami, audycjami, autorami o szczególnie bogatym dorobku manipulacyjnym. Nawet wbrew własnym sympatiom osobistym i politycznym, bo najbardziej bezbronni jesteśmy wobec tych, których lubimy i nie potrafimy przestać lubić.

Żaden ze znanych nam kodeksów moralnych nie zabrania zdradzania ulubionej gazety lub stacji z innymi. Więc zdradzajmy z czystym sumieniem i szeroko otwartymi oczami i uszami. Mamy prawo.

6. Przewodnicy i rzecznicy, czyli mit służby publicznej

Czy środki przekazu i zatrudnieni w nich dziennikarze pełnią lub pełnić powinni jakiś rodzą) służby lub misji publicznej? A może obowiązek takiej służby spoczywa jedynie na publicznym radiu i publicznej telewizji? Otóż w myśl ustawy o radiofonii i telewizji wszelkie media elektroniczne są zobowiązane np. do „upowszechniania edukacji obywatelskiej”, co z pewnością oznacza jakiś rodzaj służebności. Także obowiązujące w Polsce prawo prasowe stwierdza, że: „prasa urzeczywistnia prawo obywateli do ich rzetelnego informowania, jawności życia publicznego oraz kontroli i krytyki społecznej”. Słowo „prasa” w prawie prasowym dotyczy nie tylko gazet, ale mediów w ogóle: tak publicznych, jak prywatnych czy należących do rozmaitych organizacji społecznych. Czyli najszerzej rozumiana prasa winna służyć jako narzędzie wykonywania konstytucyjnych uprawnień obywateli.

Jest jednak faktem, że w ustawie o radiofonii i telewizji zadania mediów publicznych są określone szerzej i bardziej szczegółowo niż niepublicznych. Nie ograniczają się do „rzetelnego ukazywania całej różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju i za granicą”, ale obejmują także „sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli” oraz „umożliwianie obywatelom

i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk oraz wykonywanie prawa do kontroli i krytyki społecznej”. Ponadto media publiczne mają służyć (słowo „służyć” powtarza się w ustawie wielokrotnie) min.: „umacnianiu rodziny, kształtowaniu postaw pro-zdrowotnych i zwalczaniu patologii społecznych”. Nawet w wersji tak skrótowej i wybiórczej obowiązki „służebne” mediów publicznych prezentują się w ustawie imponująco, chociaż trudno się powstrzymać od uwagi, że zapis o „umożliwianiu obywatelom uczestniczenia w życiu publicznym” jest dość osobliwy. Zdaje się z niego wynikać, że „uczestniczenie” miałoby polegać wyłącznie na śledzeniu tego, co media na temat życia publicznego obywatelom „prezentują”. Ale niech tam. Nie czepiajmy się drobiazgów.

O ile w intencji ustawodawców służebna rola mediów, nie tylko publicznych, jest czymś oczywistym, to nie była i nie jest ona równie oczywista dla dziennikarzy i szefów mediów, zwłaszcza mediów o charakterze komercyjnym. W wywiadzie udzielonym kiedyś tygodnikowi „Przekrój” Mariusz Walter, wówczas szef TVN, za jedyną misję swojej telewizji uznał „misję biznesową”. Sami dziennikarze też najczęściej uważają, że w tym zawodzie liczyć powinien się przede wszystkim profesjonalizm, a nie dążenie do osiągania nawet najbardziej szczytnych czy „społecznie użytecznych” celów. Ich zdaniem już sam fakt istnienia niezależnych od władzy środków przekazu jest wystarczająco użyteczny, skoro urzeczywistnia konstytucyjną zasadę wolności słowa. Innej „służby”, niż fachowe wykonywanie zawodu (czasem ktoś jeszcze wspomni o rzetelności lub uczciwości), dziennikarze pełnić nie chcą. Ci nieco starsi niezgorzej pamiętają czasy, gdy „służenie społeczeństwu” oznaczało w praktyce środków przekazu przymus służenia... władzy PZPR. Kiedy więc ktokolwiek dziś - a już, nie daj Boże, politycy - zająknie się o słu-

159

żebnej roli mediów, dziennikarze reagują irytacją lub wzruszeniem ramion. Bywa w tym wszystkim więcej zwykłej przekory i alergii na pewne słowa niż gruntownego odrzucenia potrzeby zachowania obywatelskiej postawy także w pracy zawodowej, ale taka deklaratywna „odmowa służby” przekłada się niekiedy również na niechęć do refleksji nad innymi niż czysto „profesjonalne” skutkami własnej działalności dziennikarskiej.

Nie byłoby rzeczą wartą zachodu pisanie o micie służby publicznej jakichkolwiek mediów, gdyby autorom chodziło wyłącznie o zderzenie zapisów ustawowych z postawami i praktykami ludzi mediów, aby pokazać, że owe zapisy są mniej lub bardziej „mityczne”. Rzecz jasna, „mniej lub bardziej” są, ale prawie każde prawo jest w pewnej mierze „mityczne”, bo opisuje to, jak być powinno, a nie to, jak faktycznie bywa. A bywa przecież rozmaicie. Byłoby rzeczą niemądrą i niesprawiedliwą stwierdzenie, że polscy dziennikarze nie mają znaczących osiągnięć na niwie służenia obywatelom i dobru publicznemu. Mają je także ci, którzy o żadnej służbie nawet słyszeć nie chcą. Z drugiej strony, skoro publiczna służba mediów nie jest tylko postulatem, pozostaje sprecyzować, komu i czemu taka służba miałaby służyć.

Komu? Oczywiście obywatelom, narodowi, społeczeństwu, ogółowi Kowalskich, własnym odbiorcom. Tu panuje w zasadzie zgoda, chociaż wiele osób, mówiąc: „nam - społeczeństwu”, lubi wyłączać z tej zbiorowości rozmaitych „onych”, w zależności od swoich antypatii. Czy także państwu? Pewnie też. Ale „państwu” w jakim sensie? Rządowi, prezydentowi, Sejmowi, samorządom? W takim razie jakiejś władzy. Tu już zaczynają się problemy. Nie tylko takie, o jakich pisaliśmy w rozdziale o dziennikarskiej niezależności. Na przykład czytelnicy „Trybuny” mają za złe wielu innym mediom, że „rzucają kłody pod nogi” rządowi Leszka Millera, bo go krytykują. Ale czytelnicy np. „Gazety Polskiej” uważają inaczej.

Własne sympatie polityczne każą Polakom - w zależności od tego, kto w danym momencie rządzi w kraju czy w danej gminie - widzieć pożądaną rolę mediów jako wspierającą lub krytykującą. Bo też generalnie źle, a w każdym razie gorzej niż narody przywykłe do „pluralizmu”, znosimy obcowanie z poglądami i postawami wyraźnie różnymi od naszych własnych. Ale w ostateczności może większość z nas dałaby się przekonać, że w wolnym, demokratycznym kraju służenie przez niezależne media państwu powinno ograniczyć się do „państwa” w najbardziej ogólnym sensie tego słowa. Państwa jako dobra wspólnego, stojącego na straży bezpieczeństwa obywateli oraz ich praw i wolności. Łacińska sentencja pro publico bono chyba dobrze oddaje kierunek pożądanej służebności mediów, co do którego nie trzeba by się od razu spierać. Tak jak nie od razu trzeba się spierać o służenie przez media obywatelom, którzy z własnej kieszeni płacą za gazety i abonament radiowo—telewizyjny. Skoro zaś wiadomo komu, spytajmy teraz, czemu media powinny służyć?

Pozostawiając na boku oczekiwanie, by media dostarczały rozrywki (to oczekiwanie staje się coraz silniejsze), podejdźmy do ich służebności od strony bardziej poważnej. Tu niby wszystko jest oczywiste: media mają kontrolować zgodność życia publicznego i działań władz z prawem, interesem obywateli, a nawet zwykłą przyzwoitością. Mają uczynić korzystających z nich obywateli jak najlepiej poinformowanymi i zorientowanymi w sprawach publicznych. Po to, by wiedzieli, co trzeba wiedzieć, by umieć ocenić sytuację kraju, regionu, gminy. Po to, by rozumieli, na czym polega działanie państwa, życie gospodarcze, usługi publiczne, system prawny, a rozumiejąc te rzeczy, potrafili kapitał rozumienia wykorzystać do skutecznego radzenia sobie w rolach: wyborców, podatników, pracodawców, pracobiorców, bezrobotnych, pacjentów, petentów, rolników, rodziców, konsumentów, kredytobiorców, inwestorów, eme-

rytów, rencistów, lokatorów, społeczników itd. Czyli media powinny nas także obywatelsko edukować. Oraz ułatwiać korzystanie ze zdobyczy cywilizacji i kultury.

Co jeszcze? Wielu z nas uważa, że czwarta władza może stawać w obronie obywateli przed nadużyciami ze strony zwykłych władz lub innych sił, które chcą obywateli skrzywdzić. I wreszcie nie brak takich, którzy sądzą, że media powinny dawać poczucie wspólnoty, przygarniać nas do siebie i łączyć z innymi ludźmi. Te ostatnie oczekiwania znajdują się na granicy tego, czego się od mediów spodziewamy „oficjalnie”, czyli w naszych deklaracjach, a tego, czego pragniemy w skrytości serca. Część z nas przecież pragnie, by media nas pocieszały, współczuły nam, potakiwały naszym lękom, poglądom i gustom lub dawały poczucie uczestniczenia w czymś dobrym i wspólnym. O ile rola wspólnotowa, integracyjna mediów (zwłaszcza lokalnych lub o charakterze religijnym) jest nie do przecenienia i na ogół dobrze służy odbiorcom, o tyle rola „terapeutyczna”, czyli polegająca na poprawianiu samopoczucia i utwierdzaniu nas w naszych poglądach, sympatiach i antypatiach, często okazuje się niedźwiedzią przysługą. Tak jak środki znieczulające zwykle nie leczą chorób, tak też rozdymanie terapeutycznych skłonności mediów nie służy dobremu informowaniu i wyjaśnianiu rzeczywistości. Tymczasem najbardziej wpływowe polskie media, szczególnie telewizja i radio, o wiele lepiej radzą sobie z zaspokajaniem naszych potrzeb psychicznych niż informacyjnych i edukacyjnych. Skąd wiadomo, że nie potrafią sprostać tym drugim? Na przykład z badań socjologicznych i sondaży.

Smutek statystyk

Wkraczanie przez laików na teren łowiecki zawodowych socjologów jest zawsze ryzykowne. Szczególnie wtedy, gdy intruzi zamierzają wyciągać z wybiórczego

traktowania wyników badań jakieś wnioski na własne potrzeby. Podejmiemy jednak to ryzyko, posługując się zresztą różnymi procentami wyłącznie dla zilustrowania tego, co nie jest żadnym odkryciem ani tajemnicą. Jest źle. Polacy są chronicznie niedoinformowani, zdezorientowani i generalnie zagubieni w rzeczywistości.

Według badań CBOS w roku 1998 ponad 50% Polaków nie rozumiało znaczenia takich słów, jak: „budżet państwa”, „trybunał stanu” czy „reprywatyzacja”. (W następnych latach to badanie nie było już przez CBOS powtarzane, a przynajmniej nie zostało opublikowane w dostępnych w Internecie komunikatach). W roku 2000, czyli już dwa lata później, ponad 60% Polaków nie czuło się poinformowanych o „czterech reformach” rządu Buźka, skądinąd ocenianych przez nich nader krytycznie. O ile bezpośrednie doświadczenia obywateli z opieką medyczną mogły tłumaczyć niechęć do reformy tej sfery, to już w przypadku reformy samorządowej czy ubezpieczeń emerytalnych obywatele mieli niewiele wiedzy z „pierwszej ręki”. O postawie krytycznej musiały zatem decydować bardziej złożone powody. Złożone również z tego, co w postaci gotowych opinii i sugestii serwowały media.

W 2001 roku 72% Polaków deklarowało, że ma małe rozeznanie w zasadach funkcjonowania ZUS po reformie, 61% czuło się słabo poinformowanych na temat uczestnictwa w funduszach emerytalnych, a Kowalscy (55%) mają uczucie słabego poinformowania o problemach integracji Polski z UE. Tylko 7% twierdzi, że są poinformowani dobrze. O prawach pacjenta 27% Polaków nie słyszało w ogóle, 54% słyszało, ale nie przypomina sobie szczegółów, a tylko 19% uważa, że wie, czego dokładnie dotyczą. Wysoki wskaźnik odpowiedzi, że Kowalski o czymś słyszał, ale szczegółów nie pamięta, jest tu charakterystyczny i powtarza się w badaniach ankietowych na rozmaite tematy. Dzwonić dzwonią, ale nie wiadomo, w którym kościele. I co z dzwonienia miałoby wynikać.

Sondaży badających wprost stopień poinformowania robi się stosunkowo niewiele. Najczęściej badający z góry zakładają posiadanie przez respondentów wiedzy wystarczającej do tego, by mogli wyrazić swój stosunek do tematów pytań. Ale nawet z takich badań skupionych na „ocenianiu” można wywnioskować to i owo na temat stopnia orientacji ankietowanych. Uderza na przykład wysoki odsetek osób deklarujących brak opinii (zwykle wedle formuły „trudno powiedzieć”). W samych tylko komunikatach CBOS w roku 2001 znaleźliśmy kilka dających do myślenia przykładów. 40% ankietowanych nie miało zdania, gdy proszono ich o porównanie starego systemu emerytalnego z nowym: który lepszy. Dla 26% ankietowanych było rzeczą obojętną, według jakiej ordynacji mieliby wybierać posłów na Sejm (większościowej czy proporcjonalnej), a 18% całkiem nie miało zdania. Razem 44% ludzi najwyraźniej nie zorientowanych w różnicach między istotnymi dla kształtu demokracji rozwiązaniami ustrojowymi. Za wyborem odpowiedzi: „trudno powiedzieć”, mogą stać zapewne rozmaite przyczyny, ale czy nie jest uprawnione przypuszczenie, że tacy respondenci nie wiedzą, co powiedzieć, bo w ogóle nic lub bardzo mało wiedzą o przedmiocie pytania?

Trudno nie pokusić się wreszcie o wnioski z odpowiedzi sugerujących zdolność wydawania przemyślanych ocen. W roku 1990 prywatyzacja była uważana za korzystną dla polskiej gospodarki przez 43% respondentów badań CBOS. Podobny pogląd w roku 2001 wyraziło już tylko 20% ankietowanych. O ponad połowę mniej. Liczba przeciwników prywatyzacji wzrosła w tym czasie z 8 do 33%! Czy w ciągu dekady dzielącej obydwa pomiary opinii prywatyzacja okazała się dla kondycji polskiej gospodarki szkodliwa?

Łatwiej byłoby tu zrozumieć niezadowolenie spowodowane np. bardziej bezwzględnymi stosunkami panującymi w pracy (obcinanie przywilejów socjalnych,

złe traktowanie przez szefów, zwolnienia grupowe). Lub niezadowolenie wynikające z wiedzy o aferach towarzyszących niektórym przypadkom prywatyzacji. Tym bardziej że popularne media donosiły częściej właśnie o nich niż o innych aspektach prywatyzacji. Ale w sondażowych odpowiedziach dominuje opinia o szkodliwości prywatyzacji dla stanu gospodarki właśnie, co każe się domyślać, że rosnąca grupa respondentów wierzy w większą efektywność gospodarki znacjonalizowanej. A co z reprywatyzacją? Od roku 1991 do 2001 poparcie dla niej spadło z 65 do 38%. Głównie dlatego, że negatywnie nastawiona część respondentów uznała, iż reprywatyzacja przyniesie Polsce... szkody gospodarcze. Skąd jednak takie przekonanie, skoro do masowej reprywatyzacji w Polsce dotąd nie doszło? Różnice poglądów na takie tematy są rzeczą naturalną w każdym kraju, gdzie istnieją podobne problemy do rozwiązania, jednak dynamika wzrostu społecznej niechęci do prywatyzacji i reprywatyzacji w Polsce nie znajduje pokrycia we wzroście wiedzy na ich temat. A zwłaszcza na temat ich konsekwencji ekonomicznych. Zawodowi ekonomiści konfrontowani z takimi danymi sondażowymi rozkładają ręce i chętnie winią polityków za robienie wyborcom wody z mózgu. Faktycznie, nie brakowało w minionej dekadzie polityków, którzy hasła „prywatyzacji”, a jeszcze bardziej „reprywatyzacji” traktowali jak poręczne straszaki, a nie tematy do poważnych debat. Rodzi się pytanie, co w tym czasie robili polscy dziennikarze, którym Kowalski bardziej ufa niż politykom i „kapitalistom”.

Szukanie kozła ofiarnego czy branie byka za rogi?

Co w tym czasie robili dziennikarze? Stawianie takiego pytania jest jeszcze bardziej ryzykowne niż narażanie się na zarzut dyletantyzmu ze strony socjologów. Jak to, co robiliśmy w tym czasie - odpowie wielu dziennika-

165

rży - pracowaliśmy ciężko i często za marne pieniądze. To nie nasza wina, że politycy bałamucą wyborców. Że biznesmeni robią przekręty. Ani to, że miliony Polaków cierpią na analfabetyzm funkcjonalny i nie rozumieją poprawnie tego, co czytają lub słyszą, przez co zawsze będą niedoinformowani.

Otóż, przewidując tego rodzaju reakcje, śpieszymy wyjaśnić, co następuje. Nie szukamy kozłów ofiarnych. Szukamy przyczyn. Można z sensem pytać przynajmniej o to, co w tym czasie robiły najbardziej wpływowe środki przekazu, czyli telewizja, a zwłaszcza telewizja publiczna. Tak się bowiem składa, że prasę codzienną czyta regularnie (czyli codziennie lub kilka razy w tygodniu) nieco ponad 30% Polaków, radia słucha mniej niż 50%, a telewizję ogląda około 95%. Tak wynika z badań CBOS opublikowanych w styczniu 2001 roku. I trzeba dodać, że są to i tak wyniki optymistyczne, jeśli chodzi o czytelnictwo prasy. Statystyki wcześniej publikowane wypadały gorzej. Tak czy inaczej, zdecydowana większość Polaków prasy codziennej nie czyta lub czyni to sporadycznie, za to bardzo zdecydowana większość ogląda telewizję i to przede wszystkim program \ telewizji publicznej. A skoro tak jest, to żadne uniki przed współodpowiedzialnością telewizji za stan poinformowania i obywatelskiej edukacji Kowalskich nie pomogą.

To prawda, że finansowe i kadrowe możliwości komercyjnych stacji radiowych i telewizyjnych w dziedzinie krzewienia najszerzej rozumianej edukacji obywatelskiej są mocno ograniczone. Ograniczone (chociaż istniejące) są także ich ustawowe zobowiązania w tej mierze. Informacja przekraczająca ramy serwisu lub półgodzinnej audycji telewizyjnej, publicystyka wykraczająca poza wpuszczenie do studia polityków, programy edukacyjne (nie mylić z audycjami „dla szkół”) - to wszystko naprawdę sporo kosztuje. A przyciąga mniej widzów lub słuchaczy, niż jest to miłe reklamodawcom. Nadawcy komercyjni zawsze znajdą dość argumentów,

by wykręcić się od służby publicznej w szerszym wymiarze. Ale nie znaczy to, że ich również nie można rozliczać z grzechów, które popełniają na niwie informowania i edukowania Kowalskiego. Robić mało, a robić źle, to nie zawsze to samo. Bo nawet mało można robić dobrze. Natomiast nadawcy publiczni, a TYP w szczególności, mogą być rozliczani już bez żadnej taryfy ulgowej. Są to nadawcy publiczni z mocy ustawy, o zapisanych w ustawie obowiązkach służebnych, i korzystający z publicznych pieniędzy. Wbrew powszechnym (oczywiście tylko w prasie) utyskiwaniom na to, że TYP produkuje za mało programów misyjnych lub emituje je o dziwnych porach (np. w nocy), główny grzech TYP ma charakter jakościowy, a nie ilościowy. Polega po prostu na robieniu złych audycji z „misyjnej” kategorii: złej informacji, złej publicystyki politycznej, ekonomicznej, społecznej i kulturalnej. Złej - to znaczy: nierzetelnej, nieciekawej, antyedukacyjnej. Bo za te same pieniądze można by robić programy dobre, ciekawe, pouczające. Tymczasem takie programy w TYP stanowią zaledwie nieliczne rodzynki w cieście ugniecionym z byle czego i byle jak. Wszystko, co w tej sprawie ma do powiedzenia prezes Zarządu TYP, to wygłoszenie deklaracji, że „staramy się realizować misję publiczną i bardzo często nam się to udaje” („Rzeczpospolita”, 24-26.12.1999). To mniej więcej tak, jakby jakiś minister powiedział: „przy podejmowaniu moich decyzji staram się przestrzegać prawa i bardzo często mi się to udaje”. A przecież TYP, chociaż formalnie SA, jest instytucją publiczną w nie mniejszym stopniu niż jakikolwiek urząd państwowy. Nie przeszkadza to jej szefom czuć się nie sługami publicznymi, ale menedżerami potężnej korporacji, która ma ważniejsze cele i interesy, niż wykonywanie deficytowych misji, choćby i zapisanych w ustawie.

Co ciekawe, wiele prywatnych gazet służbę publiczną traktuje o wiele poważniej niż publiczna telewizja, chociaż nie mają obowiązku aż tak się starać. Świadczy

o tym ogromny wysiłek (np. „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej” oraz innych tytułów) włożony w przygotowanie publikacji poradniczych i edukacyjnych dla podatników, pracowników, pacjentów, maturzystów, uczniów itp. Przy okazji udało się wykazać, że drukowanie obszernych materiałów o charakterze użytkowym (wzory PIT-ów, arkusze egzaminacyjne z instrukcjami obsługi) wcale nie musi stać w sprzeczności z komercyjnym charakterem mediów, a wręcz przyczynia się do zwiększenia poczytności.

Jedną rzecz na temat mediów, nie tylko publicznych, warto mieć w pamięci. To, że w sondażach Kowalscy wyznają, iż chcą być przez telewizję „rozrywani”, nie znaczy, że nie potrzebują i nie oczekują już niczego innego. Statystyczny Polak, nawet ten, co nigdy na oczy nie widział prawa prasowego i ustawy o radiofonii i telewizji, całkiem po prostu uważa działalność wszelkich mediów za rodzaj służby publicznej. Nawet jeśli służbę tę rozumie na swój własny sposób. W dziennikarzach widzi swoich rzeczników i przewodników. A także działających z jego mandatu kontrolerów władzy. W czym Kowalski ma rację, a w czym pada ofiarą złudzenia?

Mandaciki do kontroli!

Chociaż kontrola czwartej władzy nad zwykłymi władzami, nad politykami i urzędnikami wszystkich szczebli rządzenia nigdy i nigdzie nie była tak skuteczna, jak głosi mit pierworodny czwartej władzy, to przecież w ustrojach demokratycznych zawsze była i jest czymś więcej niż tylko mitem. Zwłaszcza politycy sprawujący rozmaite stanowiska pochodzące z wyboru muszą brać pod uwagę zarówno zwiększone zainteresowanie dziennikarzy ich działalnością, jak i możliwe skutki tego zainteresowania dla ich dalszej kariery politycznej. Wprawdzie wyborcy w Polsce wciąż mają słabą pamięć, ale od ludzi spra-

wujących władzę z demokratycznego mandatu co najmniej oczekują, że nie dadzą się przyłapać na rzeczach kompromitujących. Od dziennikarzy zaś oczekują co najmniej „patrzenia na ręce” politykom tam, gdzie wzrok zwykłego wyborcy nie sięga. A ten w przypadku polityków działających na scenie krajowej i piastujących centralne urzędy sięga dokądkolwiek tylko za pośrednictwem mediów. Poczynania radnych lub członków zarządu gminy można poznać osobiście lub z lokalnych plotek. O tym, co dobrego lub złego zrobił jakiś minister, można tylko przeczytać w gazecie lub usłyszeć w radiu czy telewizji. I trzeba przyznać, że w kwestii ogólnie rozumianej kontroli czwartej władzy nad władzami publicznymi interes mediów jest na ogół zbieżny z zainteresowaniami obywateli. Media inne niż czysto rozrywkowe po prostu „żywią się” tym, co dobrego i złego robią politycy. Zwłaszcza gdy robią coś, co wzbudza kontrowersje. Tu środki przekazu starają się zdobywać i publikować informacje nie tylko dlatego, że „ludzie chcą to wiedzieć”, ale na szczęście, z tego powodu również.

Inne powody także istnieją. Wiadomo, że np. gazeta lewicowa będzie dużo dociekliwiej i krytyczniej śledzić poczynania polityków prawicy niż lewicy. I odwrotnie. I nie ma w tym nic niezwykłego, przynajmniej w przypadku prywatnych środków przekazu, które swoich sympatii przed odbiorcami nie ukrywają. Wiadomo także, że media nastawione na zdobywanie popularności rozmaitymi sensacjami chętniej nagłośnią fakty o drugorzędnym znaczeniu, byle pikantne (np. konflikt personalny między ministrami), niż grube błędy polityczne, których bez „nudnej dla odbiorców” analizy prawnej czy ekonomicznej zdemaskować i opisać się nie da. Tak jest z wieloma ustawami parlamentu czy rozporządzeniami rządu. Jeśli opozycja polityczna sama nie narobi wokół nich hałasu, dziennikarze mogą się nawet nie dowiedzieć, że jest jakiś problem do zbadania. Tak było za różnych rządów i różnych opozycji. Można pokusić się

o stwierdzenie, że to właśnie każdorazowa opozycja, zwłaszcza parlamentarna, współtworzy agendę zainteresowań wielu dziennikarzy, a nawet „zadaje im” tematy. (Prorządowa polityka telewizji publicznej i części radia publicznego - po wrześniu 2001 - jest pod tym względem nietypowa). Taka cokolwiek „opozycyjna perspektywa” patrzenia przez wiele mediów na świat władzy ma swoje oczywiste zalety,, ale kryje też w sobie pewne niebezpieczeństwa.

Zalety są jasne: dziennikarze baczniej przyglądają się tym, którzy - będąc przy władzy - mogą wyrządzić największe szkody interesowi publicznemu. To oni podejmują najważniejsze decyzje, to oni mają dostęp do ogromnych pieniędzy, to oni mogą posługiwać się przepisami o tajemnicy państwowej do ukrywania tego, co ukryć by chcieli. Z drugiej strony, oczekiwanie mediów, że opozycja sama podrzuci im wskazówki ułatwiające patrzenie rządzącym na ręce, osłabia zawodową samodzielność i dociekliwość dziennikarzy. Tak rozleniwieni, serwują odbiorcom głównie to, co im samym podano na tacy, podczas gdy za cenę większego wysiłku własnego mogliby nieraz znaleźć rzeczy ciekawsze. I czasem bardziej kłopotliwe, czy to dla rządu, czy dla kogokolwiek innego. Prawdziwie dziennikarskie patrzenie władzy na ręce odbywa się u nas głównie w prasie, i to w niewielu gazetach i tygodnikach. Radio jest pod tym względem dużo mniej aktywne, a telewizja już dawno przerobiła politykę na polityczny teatr i reality show.

W codziennej praktyce większości polskich mediów królują tematy łatwo dostępne lub - rządzie] -„zadane”. Łatwo dostępne, czyli takie, które można złowić bez większego wysiłku na konferencjach prasowych, w kuluarach Sejmu lub rady miasta, od rzeczników prasowych lub... z innych mediów, które jakiś temat podjęły jako pierwsze. Zwłaszcza telewizja sprawia wrażenie uzależnionej od gazet jako źródła inspira-

cji. Bo też „królowa mediów” ma w sobie więcej z leniwego trutnia niż skrzętnej robotnicy.

Z kolei tematy „zadane” to nie tylko takie, które są podejmowane z sympatii danego medium do jakiejś siły politycznej, ale i takie, które dziennikarze zdobyli z rozmaitych nieoficjalnych przecieków, tyle że często są to przeciekł kontrolowane przez źródła, które same szukają kogoś, kto zechce taki towar kupić. I zdarzało się już w III RP, że w taki właśnie sposób dziennikarzami manipulowali politycy, urzędnicy, biznesmeni, a nawet funkcjonariusze służb specjalnych. Klasycznym przykładem instrumentalnego wykorzystania TYP były informacje o spektakularnych akcjach Urzędu Ochrony Państwa podawane niemal natychmiast przez „Wiadomości”. Potem się zwykle okazywało, że przecieki kontrolowane miały służyć jakimś pozadziennikarskim celom - jak w przypadku zatrzymania prezesa Orlenu w lutym 2002, gdy ministrowi Kaćzmarkowi chodziło o wywarcie publicznego nacisku na radę nadzorczą koncernu naftowego, by ta odwołała menedżera pochodzącego z innego „politycznego zaciągu”.

Życie na gorącym uczynku

Skłonność dziennikarzy do korzystania z informacji łatwych do zdobycia nie oznacza, jednak, że ich dziennikarstwo musi być z zasady nieciekawe i nietwórcze. Na rutynowej konferencji prasowej dociekliwy i przytomny dziennikarz może zadać nierutynowe pytania. Interesownie podrzucony przez kogoś temat może dociekliwego dziennikarza zaprowadzić dalej, niż życzyłby sobie nadawca przecieku, od którego rzecz się zaczęła. I tak w praktyce bywa. Szczególnie wtedy, gdy dziennikarz nie zadowoliwszy się tym, co „dostał”, zaczyna myśleć i działać faktycznie samodzielnie. W minionym

170

dwunastoleciu polskie środki przekazu (zarówno te poważne, jak i skandalizujące) ujawniły wiele spraw, które bez udziału mediów pozostałyby pewnie nie ujawnione lub nie nabrałyby rozgłosu. Nie tylko w polityce. Także w pracy urzędów i instytucji publicznych. W działalności fundacji i stowarzyszeń. W biznesie. Oraz na styku tych sfer. Dziennikarze patrzą wszak na ręce nie tylko ludziom posiadającym mandaty wyborcze do sprawowania władzy. Każda instytucja, organizacja czy firma musi liczyć się z tym, że jej działalność oraz powiązania staną się przedmiotem dziennikarskiego zainteresowania. I zazwyczaj zainteresowanie to objawia się, gdy dziennikarze „wywęszą” coś, co wydziela podejrzaną woń. Na przykład zapach pieniędzy publicznych na kontach firm prywatnych lub zapach pieniędzy prywatnych w kieszeniach osób publicznych. Stąd skłonność do „obwąchiwania” niektórych przetargów w ramach zamówień publicznych. Stąd ciekawość dotycząca stanu majątkowego polityków i urzędników oraz ich kontaktów ze światem biznesu. Pobudzająco na dziennikarskie nosy działają także pozaurzędowe kontakty policjantów, prokuratorów i sędziów. Zwłaszcza gdy chodzi o kontakty z ludźmi, do których słudzy Temidy powinni mieć stosunek ściśle urzędowy i żaden inny. Nie ma też niczego niezwykłego w tym, że dziennikarze lubią nieufnie węszyć wokół instytucji zaufania publicznego (chociaż nie zawsze publicznych), do których poza wymiarem sprawiedliwości należą: wszelkie instytucje finansowe, w tym banki, ZUS, Kasy Chorych, instytucje opieki zdrowotnej, firmy ubezpieczeniowe, że poprzestaniemy na tych wybranych przykładach. Tu również zapach pieniędzy publicznych i prywatnych jest na tyle silny, że może stanowić pokusę do zachowań podejrzanych. Są wreszcie dziennikarze wyczuleni na rozmaite akty nadużycia władzy, wywierania przymusu, manipulacji, kłamstwa, odmowy udzielenia informacji, bezduszności. Po pierw-

sze dlatego, że ich samych takie zjawiska dręczą w pracy zawodowej. Po drugie dlatego, że „ludzi to obchodzi”.

Lista publikacji, które w ostatnim dwunastoleciu ujawniły coś, co na szkodę państwa lub obywateli miało pozostać niejawne lub „nienagłośnione”, byłaby bardzo długa. Nawet z pominięciem tego, co dotyczyło spraw ściśle lokalnych i tylko w lokalnych mediach zaistniało. Witold Bereś w ciekawej książce Czwarta władza. Najważniejsze wydarzenia medialne III RP przypomina, obok wydarzeń znaczących z innych powodów, także wybrane a najbardziej głośne sprawy, które stały się publicznymi głównie lub wyłącznie za sprawą mediów. Palenie teczek SB w latach 1989-1990, afera banku Bo-gatina, komputeryzacja rządu premiera Pawlaka przez firmę InterAms, korupcja w policji poznańskiej, sprawa Polisy, Wakacje z agentem, związki ministra Buchacza z koncernem Bykowskiego czy „afera żelatynowa” z udziałem Kazimierza Grabka i dwóch kolejnych rządów. Ponieważ „lista Beresia” kończy się na roku 1998, warto przypomnieć także kilka spraw późniejszych: batalie „Rzeczpospolitej” w sprawie podejrzanych związków między światem przestępczym a sędziami (Toruń, Białystok), afera korupcyjna w MON (za wiceministra Szeremietiewa), tajemniczy akt łaski prezydenta Kwaś-niewskiego wobec skazanego Stajszczaka (przy okazji media zajęły się podobnymi przypadkami z czasu prezydentury Wałęsy), inwazja działaczy PSL na stanowiska w NIK za prezesury Wojciechowskiego, handlowanie „skórami” zmarłych pacjentów. Czy wreszcie ubezpieczenie przez firmę ubezpieczeniową kontrolowaną przez Aleksandra Gudzowatego majątku... TYP. To tylko wybrane przykłady spośród wielu innych. Wykryte lub rozpracowane w większości przez dziennikarzy prasowych. A następnie podejmowane (lub nie) przez inne media. Bez dziennikarskiej dociekliwości, uporu, a czasem także gotowości podjęcia ryzyka, Kowalski by się o nich pewnie nie dowiedział.

Wprawdzie każde dziennikarstwo zmierzające do ujawnienia tego, co samo z siebie jawnym nie jest, ma w sobie element śledczy, ale istnieje też pojęcie „dziennikarstwa śledczego”, zwyczajowo zarezerwowane dla określania pracy tych dziennikarzy, którzy w swoich dociekaniach posuwają się najdalej i sięgają także po specjalne metody zdobywania informacji. Dla dziennikarza śledczego korzystanie z usług anonimowych informatorów, sięganie po utajnione dokumenty, nagrywanie rozmów ukrytym mikrofonem czy ukrywanie przed rozmówcami faktu, że jest się dziennikarzem, to niejako część warsztatu. Są to jednak metody kontrowersyjne, czasem wręcz podpadające pod różne paragrafy, więc dziennikarz powinien mieć naprawdę dobre powody, by zachowywać się jak oficer dochodzeniowy. W gruncie rzeczy jedynie szczere przekonanie, że przygotowywana publikacja pomoże w zwalczaniu przestępczości lub odda przysługę polskiej racji stanu, może usprawiedliwić dziennikarza sięgającego po tak niedziennikar-skie metody.

Trzeba mieć jednak świadomość, że ten rodzaj dziennikarstwa jest u nas tyleż elitarny, co marginalny. Praca reportera śledczego jest czasochłonna i ryzykowna. I w stosunku do fatygi i ryzyka słabo opłacana. A że w praktyce wymaga wyłączenia reportera - czasem na kilka tygodni - z codziennego wyrabiania dziennikarskiej normy, bywa przywilejem silnych gazet, głównie ogólnopolskich, które stać na opłacanie takich „fanabe-rii”. Ryzyko reportera śledczego polega także na tym, że sam może zostać zmanipulowany przez swoich informatorów i użyty jako narzędzie prowokacji. Lub zgoła paść jej ofiarą. W swoim czasie tygodnik „Nie” zaaranżował, a następnie sam zdemaskował okrutny żart zrobiony pewnej dziennikarce „Gazety Wyborczej”, która dała się wpuścić w fikcyjne śledztwo w fikcyjnej sprawie. Jak ciężkim chlebem jest uprawianie dziennikarstwa śled-

czego w Polsce, mogą zaświadczyć (i czasem publicznie wyznają) przedstawiciele tego dość rzadkiego gatunku: Jerzy Jachowicz, Anna Marszałek, Jacek Leski, Rafał Kasprów, Bertold Kittel, Stanisław Janecki, Leszek Kras-kowski czy Jarosław Jakimczyk.

W chwilach zwątpienia polscy dziennikarze śledczy mogą szukać pocieszenia w porównywaniu swojego losu z losem kolegów z Białorusi, Ukrainy, Rosji lub Rumunii. Tam podobno istnieje przysłowie, że „dobry dziennikarz śledczy to martwy dziennikarz”. I nie zawsze są to tylko czcze słowa.

I co z tego wynikło?

Ile z ujawnionych przez dziennikarzy afer, skandali, aktów korupcji lub protekcji, nadużyć władzy, przykładów niekompetencji i niefrasobliwości zakończyło się w sposób oczekiwany przez obywateli, to już inna sprawa. Zdarzały się potem dymisje, a nawet procesy i wyroki, ale czasem nic się nie działo. Zaniedbania w tej mierze obciążają zwykle sumienie innych niż czwarta władza. Ta zrobiła swoje. Niekiedy z uporem wałkowała pewne tematy miesiącami, jak choćby dziennik „Rzeczpospolita” w sprawie skandalicznych kontaktów toruńskiej pa-lestry ze światem przestępczym. Ale media nie mogą zastąpić w wyciąganiu konsekwencji prezydentów, premierów, ministrów, prokuratorów i sędziów. Sami redaktorzy i dziennikarze lubią się skarżyć, że ich praca śledcza często idzie na marne. I mają w tych narzekaniach nieco racji, ale nie do końca.

Po pierwsze, przynajmniej część zainteresowanych obywateli dowiedziała się dzięki takim publikacjom czegoś istotnego. Po drugie, strach byłoby żyć w kraju, w którym każdy artykuł śledczy kończyłby się wyrokami czy choćby tylko automatycznymi dymisjami. Tak już

kiedyś w Polsce bywało i nie miało to nic wspólnego z potęgą czwartej władzy, bo media były wówczas tylko narzędziem jedynej prawdziwej władzy. Pierwszej i ostatniej. Warto wreszcie pamiętać (a często o tym zapominamy), że nie wszystko, co wygląda na skandal czy aferę w gazecie, radiu czy telewizji, jest do końca lub w ogóle tym, czym się być wydaje. Zarówno naciski polityczne, jak i pogoń za sensacjami już nieraz owocowały albo przesadą, albo wręcz manipulacjami. Do dziś wspominamy nie bez rozbawienia „wykrycie nielegalnej wytwórni mleka w proszku” opisane tak, jakby chodziło o wykrycie przez policję fabryki amfetaminy. Już całkiem bez uśmiechu przypominamy (po raz kolejny) niesławny „Dramat w trzech aktach” o rzekomym finansowaniu z pieniędzy FOZZ politycznej działalności braci Kaczyńskich czy rzekome opłacenie plakatów wyborczych Krzaklewskiego przez Orlen. Także przywoływana już sprawa ponurych powiązań między pracownikami pogotowia ratunkowego i szpitali a firmami pogrzebowymi nie do końca okazała się tym, czego można się było spodziewać po pierwszych audycjach Radia Łódź i publikacjach „Gazety Wyborczej”. To, co było w niej do końca sprawdzone, czyli handlowanie informacjami o zgonach i nakłanianie przez personel medyczny rodzin zmarłych do wyboru konkretnego zakładu pogrzebowego, było już znacznie wcześniej opisywane w prasie - bez większego zresztą rezonansu. To, co brzmiało najbardziej szokująco - rozmyślne uśmiercanie pacjentów pavulonem - potwierdzenia dotąd nie znalazło i pewnie już nie znajdzie. I o ile samo podniesienie i nagłośnienie karygodnych praktyk z udziałem środowiska medycznego było ze wszech miar słuszne, to sposób „sprzedania” tematu i dalszego jego „ogrywania” przez kolejne media mógł wzbudzić wątpliwości i niesmak. Granica między służbą publiczną a „robieniem sensacji” bywa czasem cienka.

Obrońcy Kowalskiego

Niejeden i niejedna z tęsknotą w sercu wspominają czasy, gdy zwykły Kowalski mógł się poskarżyć gazecie na bezdusznego urzędnika lub chamskiego sprzedawcę, a wtedy dziennikarze interweniowali, skutkiem zaś ich interwencji bywało przykładne ukaranie prześladowców Kowalskiego. Czasem nawet ich zwierzchników. Media w PRL były faktycznie bardziej interwencyjne niż obecnie. Tyle tylko, że interweniowały nie jako autonomiczna czwarta władza, ale jako jeden z organów władzy partyjnej. I tylko za wyraźnym przyzwoleniem takiego czy innego sekretarza, który w ostateczności decydował, czy do interwencyjnej publikacji w ogóle dojdzie. Stąd też przywilej interweniowania w interesie Kowalskiego był właśnie przywilejem przyznawanym tylko niektórym mediom, tylko niektórym dziennikarzom i tylko w niektórych sprawach. I na pewno nie w takich, w których Kowalski poskarżyłby się na funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, SB, wojska lub władz partyjnych (chyba że jakiś działacz partyjny został przeznaczony „na odstrzał”). Dziennikarskich interwencji nie musiał się także obawiać żaden urzędnik magistratu czy prezes spółdzielni, korzystający z partyjnego zaufania i ochrony.

Tyle dla odświeżenia pamięci tudzież wypełnienia edukacyjnej powinności autorów wobec młodszych czytelników, którzy nie mogą tamtych lat pamiętać. Naturalne wydaje się teraz pytanie, dlaczego wolne media w wolnej Polsce dziennikarstwo interwencyjne uprawiają marginalnie? Takie przynajmniej mamy wrażenie podczas przeglądania codziennej prasy, słuchania radia czy oglądania telewizji. Na ile takie wrażenie jest trafne? Rzecz warta zbadania.

Po pierwsze, warto zwrócić uwagę na tło. W mediach peerelowskich materiały interwencyjne rzucały się w oczy lub uszy najbardziej dlatego, że za tło służyły

im dominujące tam nudne „oficjałki”. Dzięki cenzurze i autocenzurze życie polityczne, działalność rządu i partii nie mogły dotrzeć do odbiorców w formie jakichkolwiek sensacji. Pisano i mówiono o nich nieciekawie i sztampowo. Dlatego, kiedy na szpalty partyjnego dziennika wdzierał się kawałek rzeczywistości, a ta rzeczywistość w dodatku skrzeczała, było na co zwrócić uwagę i co zapamiętać. Dziś drobne interwencje dziennikarskie wypadają z konieczności blado na de doniesień o aferach korupcyjnych, konfliktach parlamentarnych czy nawet gminnych. Ale takie interwencje nadal istnieją. Zupełnie serio lub - jak w przypadku Janusza Weissa z radia Zet - z satyrycznym przymrużeniem oka w ramach telefonów „w bardzo nietypowej sprawie”. Sprawie zgłoszonej przez konkretnych słuchaczy. Nie kto inny, jak właśnie dziennikarze alarmowali w sprawie dwójki emerytów mogących trafić do więzienia z powodu alimentów nie płaconych przez ich syna. W sprawie klientów oszukanych przez takie czy inne biuro turystyczne. W sprawie petentów, których rozmaite urzędy odbijały między sobą jak piłeczkę pingpongową. W sprawie pacjenta, który zmarł, ponieważ pogotowie odmówiło przyjazdu. W sprawie człowieka skatowanego przez ochroniarzy z hipermarketu. Nie ma tygodnia, by któreś z mediów, zwłaszcza regionalnych i lokalnych, nie interweniowało w sprawach rozmaitych krzywd, jakie spotykają Kowalskiego. Niekiedy nawet dziennikarze bez dokładnego zbadania z góry przesądzają o powstaniu krzywdy Kowalskiego i z góry potępiają domniemanych krzywdzicieli.

Jest jednak pewną prawidłowością, że polskie media chętniej dziś podejmują interwencje w tych przypadkach jednostkowych, które da się łatwo uogólnić i przedstawić jako „problem społeczny”, niż w takich, które nie rokują wzbudzenia szerszego zainteresowania. Toteż częściej zajmują się krzywdami dotykającymi jakąś większą grupę obywateli niż losem pojedynczych

Kowalskich. Chyba że ten los w sposób zrozumiały dla wszystkich odbiorców woła o pomstę i może uruchomić odpowiednio silne emocje. W samej prasie można też zauważyć tendencję do częściowego zastępowania dziennikarskich publikacji interwencyjnych w sprawach jednostkowych publikacjami „z pierwszej ręki”. Rubryki w rodzaju „listy do redakcji” lub „telefoniczna opinia publiczna” służą także za „skrzynki skarg i zażaleń”, gdzie najbardziej zainteresowani mogą sami smagać biczem krytyki, kogo chcą. Co dla redakcji jest rozwiązaniem wygodnym pod wieloma względami. Także pod względem odpowiedzialności cywilnej i karnej rodzi mniejsze ryzyko niż teksty firmowane przez własnych dziennikarzy.

Po drugie, coś się jednak w Polsce zmieniło nie tylko w samych mediach. Skrzywdzony w swoim mniemaniu Kowalski może dochodzić własnych praw na wiele innych sposobów, niż tylko poprzez skarżenie się prasie. I - mimo wciąż niskiej kultury prawnej - coraz częściej tak właśnie robi, angażując w swoje problemy policję, prokuratorów, sądy (trybunału w Strasburgu nie wyłączając), Rzecznika Praw Obywatelskich, radnych, posłów, organy nadzoru i kontroli, związki zawodowe, organizacje pozarządowe. Media nierzadko pełnią funkcję pomocniczą w takich sprawach, a nie funkcję „ostatniej deski ratunku”. Bo też same z siebie mogą niewiele. Nie są już organami zwykłej władzy, a tym bardziej nie mogą żadnej władzy bezpośrednio do niczego zmusić. Zwłaszcza w konkretnej sprawie konkretnego Kowalskiego.

Tyle ludzkiej krzywdy

O ile losem pojedynczego Kowalskiego media (zwłaszcza ogólnopolskie) interesują się w wyjątkowych przypadkach, to nader chętnie nagłaśniają wszelkie zbiorowe krzywdy i zbiorowe protesty. Na pozór nie ma w tym nic

niezwykłego. Umiejętność samoorganizacji obywatelskiej jest rzeczą pożądaną i wciąż w Polsce nie dość powszechną. Nie brak także w naszym kraju grup, których członkowie mają podstawy, by czuć się pokrzywdzonymi. Media, zajmując się takimi przypadkami, po prostu „robią swoje”. Wszak jednym z podręcznikowych warunków, które winna spełnić informacja godna miana prawdziwego newsa, jest to, by „dotyczyła ona wielu ludzi”. Ponieważ wtedy ma większą szansę na zainteresowanie szerszego grona odbiorców. Demonstracja, pikieta, strajk, blokada dróg - to zjawiska atrakcyjne dla mediów. Jest co pokazać, jest z kim na miejscu porozmawiać, a nawet można liczyć na to, że specjalnie dla reporterów (zwłaszcza tych z kamerami) protestujący zrobią coś szczególnie widowiskowego. Będzie z tego news.

Niestety, nawykowe i bezkrytyczne stosowanie takich przepisów na dobry news uruchamia mechanizm o charakterze błędnego koła. Rodzi się sprzężenie zwrotne między mediami a zorganizowanymi grupami protestu. Każda, strona dostarcza drugiej tego, czego jej trzeba, i obydwie wzajem się napędzają. Skutek jest taki, że media same poszukują nowych obszarów zbiorowych krzywd i zbiorowych roszczeń, by odpowiedzieć na popyt odbiorców na wiadomości o krzywdach dotyczących wielu ludzi. Takie poszukiwania niekiedy kończą się na podkręcaniu wytropionych konfliktów lub wręcz prowokowaniu zupełnie nowych. Największe „sukcesy” na tym polu ma telewizja, a szczególnie „Sprawa dla reportera” w publicznej Jedynce oraz program „Pod napięciem” w TVN. (Ten ostatni doczekał się zresztą w publicznej Jedynce swojego bliźniaka pt. „Na żywo”). Również programy informacyjne, tak w telewizji publicznej, jak komercyjnych, nie tylko relacjonują zorganizowane protesty, ale dość często pokazują stojące za nimi konflikty głównie z perspektywy protestujących, czyli bez zachowania profesjonalnego dystansu. Z perspektywy telewizyjnej Polska rzeczywistość jawi

się jako morze krzywd, którego brzegów nie widać. Cierpią tu wszyscy: nauczyciele i uczniowie, lekarze, pielęgniarki i pacjenci, rolnicy i hodowcy, robotnicy i bezrobotni, handlowcy i konsumenci, lokatorzy i pose-sjonaci. Że cierpią, najłatwiej poznać po tym, iż publicznie wyrażają swoje nastroje i żądania. Mają także świadków, którzy mogą ich pretensje uwiarygodnić. Kiedy telewizja pojawia się w szpitalu, gdzie protestują lekarze lub pielęgniarki, reporterzy nie zapominają spytać o opinie także leżących w łóżkach pacjentów. A ci zazwyczaj solidaryzują się z personelem medycznym. Czy zawsze szczerze? l czy mają jakiś inny bezpieczny wybór, zważywszy, że znajdują się aktualnie w silnej zależności od tegoż personelu?

Godne przypomnienia są telewizyjne relacje z blokad dróg organizowanych przez rolników w końcu lat 90., które wyprowadziły „Samoobronę” na szerokie wody publicznego zainteresowania. Telewizje konkurowały wówczas ze sobą w jak najwierniejszym oddaniu nastrojów ludu, sięgając czasem po kuriozalne środki. W pewnym momencie reporterzy TVN zmontowali newsa wręcz symbolicznie oddającego socjologiczny mechanizm wzajemnego nakręcania społecznych nastrojów przez protestujących i media. Posadzili przed telewizorem nadającym relację z blokady grupę rolników, po czym włączyli kamerę i mikrofon. Chłopi oglądając pikietę i odnosząc się do słyszalnego w tle podekscytowanego głosu reportera, w krótkich żołnierskich słowach ujmowali swój stosunek do władzy i rzeczywistości. Trwało to parę minut. I przez te parę minut specyficzny voxpopuli stopił się w jedno ze specyficznie pojmowaną przez dziennikarza misją publicznej służby.

Niepokojąco często dziennikarze (zamiast naprawdę „robić swoje”) występują w roli rzeczników grupowego niezadowolenia i ograniczają się do referowania racji i argumentów niezadowolonych. W imię „obiektywizmu” są skłonni zderzyć ich punkt widzenia z argu-

mentami drugiej strony konfliktu. Przeważnie jednak taka konfrontacja racji „zbiorowo skrzywdzonych” z argumentami zwykle występującego w pojedynkę dyrektora, urzędnika czy ministra stawia go na z góry przegranej pozycji. Przeciwko sobie ma nie tylko niezadowoloną grupę, ale także jej rzecznika - dziennikarza. Wszystko, co może zrobić, to się „wytłumaczyć”. Bywa, że faktycznie powinien, a niezadowolenie grupy jest w pełni uzasadnione. Ale to na dziennikarzu spoczywa obowiązek zbadania, jak jest w istocie. Kto i w czym ma rację, a w czym nie ma jej do końca lub w ogóle. Jak naprawdę było, a nie tylko, co kto o tym opowiada. Co kto mógł lub miał prawo w ramach swoich kompetencji zrobić, a czego nie. Jednak takie dociekania oznaczają fatygę. Prościej i najwygodniej dla samego dziennikarza jest pójść „na żywioł”. Najwygodniej - pod różnymi względami.

My, czyli wy

Skąd bierze się nasza wiara w to, że polska czwarta władza chce i potrafi „patrzeć na ręce” komu zechce, a tym, co mają jakąś władzę, w szczególności? Powód pierwszy już znamy: media faktycznie coś takiego (lepiej lub gorzej) robią. Jednak dość powszechne w Polsce zaufanie do czwartej władzy opiera się na głębiej wkopanym fundamencie niż wnioski z prostych obserwacji z tego, czym media się zajmują. Żyjemy mianowicie w przekonaniu, że media robią to, co robią, czyli są naszymi „oczami i uszami” nie tylko dlatego, że mają w tym własny interes, ale także dlatego, że z natury starają się odgrywać rolę rzecznika naszych obywatelskich interesów. Czyli że ludzie polityki lub pieniędzy to „oni”, a dziennikarze to trochę „my”, a przynajmniej „nasi”.

Podział na „nas” i „onych” to oczywiście pamiątka po PRL (i zarazem pożyczka terminologiczna od Teresy

Torańskiej). Był to wtedy podział oparty na prostym przeciwstawieniu: władza-społeczeństwo, lansowanym przez opozycję antykomunistyczną. Nawet za PRL nie odzwierciedlał on rzeczywistych podziałów. Był pewnym sposobem opisywania nastrojów o charakterze masowym oraz stopnia społecznego wyobcowania władz komunistycznych. W miarę wyłaniania się z gruzów PRL nowej Polski podział „my” i „oni” stracił swój pierwotny sens, ale - co ciekawe - zaczął nabierać sensu nowego, już przy współudziale polskich mediów. Kategoria „oni” objęła tym razem nie tylko świat władzy (teraz już pochodzącej z demokratycznych wyborów), ale cały establishment, czyli tych, którzy „wiedzą, mają i mogą”: polityków, biurokratów, biznesmenów większego i grubego kalibru i w ogóle wszelkie elity. W sumie była to i nadal jest kategoria ludzi, których wyróżnia jakiś rodzaj uprzywilejowania w dostępie do informacji, pieniędzy i władzy. I właśnie w opozycji do elit cała reszta społeczeństwa to jakoby „my”, co oczywiście też nie jest prawdą, bowiem do tak definiowanej kategorii „my” należą bardzo różne grupy, o różnych (i często sprzecznych) poglądach i interesach, które poczucie zbiorowej tożsamości osiągają jedynie wtedy, gdy narzekają na „onych”. Wysiłki polityków zmierzają najczęściej do przekonania jakiejś części elektoratu, że ma ona wystarczająco dużo wspólnych interesów i wyznaje na tyle zbliżone wartości, iż dana partia lub koalicja chce i może im wszystkim sprostać. Przy tym prawie każda partia częściowo lub całkowicie rezygnuje z zabiegania o względy takich wyborców, których nie dałoby się zdobyć bez obrazy poglądów i interesów elektoratu strategicznego. To właśnie w oczach tego elektoratu politycy danej partii chcą - choćby tylko na okres wyborczy - wypaść jako przynajmniej „nasi”. I jeśli ta sztuka się uda, niejeden taki wyborca pomyśli: „wygraliśmy”. Tak silne poczucie identyfikacji wyborców z wybranymi trwa w Polsce jednak zwykle krótko. Na dłuższą metę nawet

„nasi” to w końcu także „oni”, tylko mniej nielubiani od innych, co przy następnych wyborach owocuje zazwyczaj efektem selekcji negatywnej. Ile to wszystko ma wspólnego z mediami i dziennikarzami?

Otóż ma sporo. Właściciele i dysponenci środków przekazu oraz co bardziej wpływowi dziennikarze również należą do szeroko rozumianego establishmentu, do elity społecznej. Do tych, co „wiedzą, mają i mogą”, czyli do „onych”. A mimo to zażywają przywileju bycia postrzeganymi przez odbiorców jako „nasi”. Po części wynika to z ich funkcji kontrolnej wobec „onych”, ale tylko po części. Ta druga część ma już naturę wyraźnie mityczną i jest efektem autokreacji uprawianej przez same media. Szczególnie radio i telewizja kreują swój wizerunek jako sojuszników każdego i wszystkich. I całkiem skutecznie przekonują miliony Kowalskich, że media to „my”. To szkodliwy mit. Żeby dobrze służyć obywatelom, dziennikarze wcale nie muszą być „nasi”. Wystarczy, że będą kompetentni, fachowi, niezależni oraz świadomi swoich obowiązków. Im bardziej dziennikarz chce uchodzić za „naszego”, tym bardziej prawdopodobne, że cel ten osiągnie... naszym kosztem.

Jak być kochanym

Los większości dziennikarzy oraz ich widoki na awans najbardziej zależą od ich szefów oraz szefów tych szefów. Opinie i sympatie czytelników, słuchaczy czy widzów mają w tej mierze znaczenie drugorzędne. Ale mają. Szefowie, o ile nie kierują się jakimiś specjalnymi względami, na ogół wolą zatrudniać dziennikarzy, którzy są lubiani i popularni niż nielubianych i niepopularnych. Dotyczy to zwłaszcza prezenterów radiowych i telewizyjnych, ale szerzej także innych dziennikarzy, których nazwiska, głosy lub twarze są w danym medium eksponowane. Kierując się interesem finansowym

lub politycznym (lub obydwoma naraz), szefowie w ogóle chcą, by ich środek przekazu został przez odbiorców nie tylko wybrany i doceniony, ale także... lubiany. I to najlepiej za wszystko, czym jest i co robi.

Sami dziennikarze mają co najmniej dwa dobre powody, by na własną rękę też zabiegać o sympatię odbiorców: popularność dodaje skrzydeł, sprawia satysfakcję, a w dodatku bywa atutem w stosunkach dziennikarza z pracodawcą. Aktualnym lub następnym, gdyby aktualny takiego osobistego kapitału popularności nie umiał lub nie chciał odpowiednio nagrodzić.

Zatem dziennikarze wolą być przez Jana Kowalskiego lubiani. Ten cel można osiągać rozmaitymi metodami. W prasie liczy się dobre pióro, ciekawe tematy, oryginalność stylu. W radiu - dobry głos, dykcja, błyskotliwość i wdzięk antenowy oraz także dobór tematów. W telewizji do tego dochodzi wreszcie prezencja i uwodzicielski lub budzący zaufanie język ciała. Wykorzystanie naturalnych walorów osobistych oraz poparty ciężką pracą profesjonalizm zasługują na podziw. Mogą też zjednywać sympatię. Niestety, wielu dziennikarzy albo nie poprzestaje na takich sposobach budowania własnej popularności, albo z braku atutów czysto dziennikarskich stara się uwodzić odbiorców metodami, które słuszniej byłoby pozostawić reprezentantom innych profesji. By żadnej z tych profesji nie urazić, zamiast wdawać się w wyliczanie, poprzestańmy na stwierdzeniu, że chodzi o zawody, w których subiektywnie odczuwana przyjemność klienta liczy się bardziej niż to, czy został on potraktowany faktycznie rzetelnie.

Prawdziwa epidemia wdzięczenia się do odbiorców panuje w telewizji. I to prawie w każdej. W radiu niewiele lepiej. Czasem jeszcze gorzej, bo tu kontakt dziennikarza ze słuchaczem jest z natury bardziej intymny. Nawet w prasie mnożą się felietony i komentarze pisane tak, jakby ich autorzy chcieli czytelników powalić głównie osobistym wdziękiem i sprawianiem im przy-

jemności. A wszystko to z dala zalatuje afektacją ciążącą ku zwyczajnej nieszczerości. Wdzięczenie się od lizusostwa dzieli już tylko mały kroczek. I jak już ktoś nabierze odpowiedniego rozpędu, to bez problemu od wylewnych uprzejmości i kokieterii przechodzi niepostrzeżenie do pochlebstw wobec odbiorców. Zawoalowanych lub nader bezpośrednich. Lizusowskie traktowanie publiczności rozlega się niemal codziennie z głośników radia i telewizji w wykonaniu osób powszechnie uważanych za dziennikarzy. Odbiorcy są tam „wspaniali” już tylko z tego powodu, że słuchają lub oglądają. Oni też „potrafią najlepiej osądzić”. Oni „sami dobrze wiedzą”. Oni „mają prawo oczekiwać”. Otóż nader rzadko tego rodzaju pienia i peany na cześć odbiorców są szczere. Nawet dziennikarze traktujący swoich odbiorców poważnie i z szacunkiem wcale nie uważają, że owi pozjadali wszystkie rozumy lub są nosicielami wszelkich cnót. A nie brak i takich dziennikarzy, którzy swoimi odbiorcami zwyczajnie pogardzają. A im bardziej pogardzają, tym chętniej wierzą, że można im wcisnąć cokolwiek, byle schlebiało to ich poglądom, gustom i wyobrażeniom o świecie.

Lizus w skórze przewodnika

Jeśli powyższe hasło kojarzy się Czytelnikom z wilkiem w owczej skórze, to nader trafnie. Tyle że w tym przypadku wilk może występować w roli pasterza, który zamiast prowadzić swoje owce na żyzne pastwiska, wpuszcza je w maliny, przygrywając na fujarce miłe owcom melodie. Jak długo dziennikarz po prostu „robi swoje”, może odegrać prawidłowo rolę kontrolera władzy, rzecznika interesu publicznego, obrońcy skrzywdzonych lub przewodnika słabiej zorientowanych w meandrach współczesnego życia. Jednak, by porządnie wywiązać się z takich służebnych ról, dziennikarze powin-

ni starać się zachować profesjonalny dystans wobec swoich tematów oraz... wobec własnych odbiorców. Dobry dziennikarz, podobnie jak dobry adwokat, lekarz czy nauczyciel, nie zabiega o to, by być kochanym, tylko o to, by zasłużyć sobie na zaufanie i poważanie. Na opinię kompetentnego i rzetelnego fachowca w swojej dziedzinie. Dziennikarz lizus, dziennikarz pochlebca jest w najlepszym razie społecznie bezużyteczny, a w najgorszym - szkodliwy. Zwłaszcza jako przewodnik, czyli ten, kto ma wyjaśniać, wytłumaczyć, dopomóc w zrozumieniu.

Że w roli przewodników źle sprawdzają się dziennikarze niekompetentni, politycznie lub w inny sposób uzależnieni, czy wreszcie słabi warsztatowo, to oczywiste. O niektórych przejawach i powodach tych słabości polskiego dziennikarstwa pisaliśmy w poprzednich rozdziałach. Istnieje jednak ciekawa zbieżność między brakiem kompetencji czy dyspozycyjnością a skłonnością do lizusostwa.! tak się fatalnie składa, że owa zbieżność najczęściej występuje w dziennikarstwie telewizyjnym, czyli najbardziej wpływowym opiniotwórczo. Pani redaktor X nie rozumie i nie potrafi zanalizować przyczyn konfliktu w firmie Y. Nie szkodzi. Ponieważ wśród telewidzów jest statystycznie więcej pracobiorców niż pracodawców, więc na wszelki wypadek pani redaktor X dokopie pracodawcy, stając po stronie pracowników. Widz nie dowie się niczego istotnego o naturze i przyczynach samego konfliktu. Ale zobaczy, że dziennikarka „broni słabszych”. I wystarczy. „Słabszy” jest z zasady każdy, kto protestuje lub się skarży. A winni są „oni”.

Najgorsze w tym wszystkim nie jest wcale to, że media, a telewizja zwłaszcza, wskazują po swojemu winnych tego, że „my” cierpimy. W końcu wszystkie rządy, samorządy, instytucje publiczne i pracodawcy w ostateczności są co najmniej współodpowiedzialni za stan, w jakim znajduje się kraj, region, gmina, szpital, szkoła lub firma. Odpowiedzialni albo tylko „z urzędu”, albo

dlatego, że sami coś zawalili. Więc się nad nimi nie rozczulamy. Najgorsze jest to, że odbiorca nie otrzymuje często niczego, co ułatwiłoby mu zrozumienie, o co chodzi. Jakie przepisy i jakie mechanizmy wchodzą w grę? Co jest przyczyną, a co skutkiem? Jak naprawdę było wcześniej? Nie dowiadując się, nie rozumie. Nie rozumiejąc, traci zainteresowanie lub przyjmuje za dobrą monetę wyjaśnienia pozorne. Tym łatwiej, że takie wyjaśnienia zwykle potwierdzają jego podejrzenia, że „oni” zawsze coś sknocą lub ukradną. A dziennikarze, chociaż niewiele mogą, to przynajmniej solidaryzują się ze skrzywdzonymi, z cierpiącymi, z protestującymi, z bezradnymi. Czyli w sumie z „nami”. I wielu z nas to się podoba. Można jednak wątpić, czy podobałoby się nam na dłuższą metę korzystanie z pomocy lekarza, który zamiast postawić porządną diagnozę i przepisać skuteczną kurację, poprzestałby na wyrażaniu współczucia, psychoterapii i podawaniu środków chemicznych na poprawę nastroju.

Wiódł ślepy kulawego

Poświęciliśmy trochę więcej miejsca problemowi lizusostwa u dziennikarzy, ponieważ szkodliwość takiej postawy dla jakości uprawiania dziennikarstwa rzadko bywa zauważana przez najbardziej zainteresowanych i najbardziej poszkodowanych, czyli samych odbiorców. Nie chcemy jednak przeceniać rangi tego zjawiska. Główną i najbardziej banalną przyczyną słabości wszelkich mediów w roli przewodników Kowalskiego była, jest i pozostanie niekompetencja. W mediach publicznych dodatkowo twórczo uzupełniana rozmyślnym wpuszczaniem Kowalskiego w maliny.

Paradoks polega na tym, że ci, którzy mają wyjaśniać i tłumaczyć innym, często sami niewiele rozumieją. Z braku wiedzy merytorycznej na dany temat, z wro-

dzonych niedostatków intelektualnych czy z lenistwa wreszcie. Chociaż zawód dziennikarski, jak bodaj żaden inny, stwarza nieustannie możliwości do samokształcenia ustawicznego (każdy nowy temat to okazja do zdobycia nowej wiedzy i nowych przemyśleń), te okazje wydają się być przez wielu dziennikarzy marnowane. Dziennikarzy specjalistów od prawa, ekonomii, polityki społecznej, ochrony zdrowia, edukacji można spotkać głównie w prasie. I to tej lepszej. W telewizji i radiu są rodzynkami. Reszta, czyli dziennikarze „od wszystkiego”, o problematyce ustrojowej, prawnej, makroekonomicznej, samorządowej, o finansach publicznych, gospodarce komunalnej, systemie edukacji czy opieki medycznej wiedzą niewiele więcej niż Kowalscy, których ci dziennikarze mają informować, edukować, a nawet w pewnym sensie „prowadzić za rękę” przez gąszcz często niełatwych do zrozumienia zjawisk i pojęć.

Dokąd może widza zaprowadzić dziennikarz, który, relacjonując protest pracowników od kilku miesięcy nie otrzymujących zaległych pensji, dołącza do chóru przeciwników ogłoszenia bankructwa spółki. Bankructwo to brzydkie słowo. Bywa jednak, że jego ogłoszenie jest jedynym sposobem nie tylko na to, by ciężar wypłaty zaległych pensji spadł na wypłacalnych wierzycieli bankruta, ale przede wszystkim na to, by uratować samą produkcję oraz przynajmniej część stanowisk pracy. Dziennikarz powinien to wiedzieć... i powiedzieć lub oddać w tej sprawie głos jakiemuś kompetentnemu komentatorowi (najlepiej nie uwikłanemu w dany konflikt). Ale niczego takiego nie robi. Albo z chęci dodatkowego udramatyzowania sytuacji (jakby i bez tego nie była dramatyczna), albo z własnej niewiedzy.

W żadnym z oglądanych przez nas programów telewizyjnych poświęconych problematyce przestępczości i jej skutków społecznych nie udało się nam natrafić na elementarne rozróżnienie między skalą przestępczości (mierzoną policyjnymi statystykami) a stopniem poczu-

cia zagrożenia (mierzonym wynikami sondaży opinii publicznej). Zwykle te bardzo różne wskaźniki są przez dziennikarzy mieszane, wymieniane jednym tchem i nie poddane żadnej analizie. A przecież każdy z nich opisuje coś innego. Nawet manipulowane w różny sposób statystyki przestępczości mówią o... skali przestępczości, jej strukturze, wykrywalności itp. Natomiast badania poziomu lęku obywateli przed przestępczością informują tylko o tym, jakie są nastroje społeczne, których związek z realną skalą przestępczości, a także ze skutecznością jej zwalczania zwykle bywa luźny. Prawda oczywista dla każdego kryminologa nie może się jednak doczekać upowszechnienia w środkach przekazu. W rezultacie jesteśmy przez telewizję nierzadko straszeni tym... że się boimy, bo właśnie ukazały się najnowsze badania sondażowe, z których tak wynika. Więc boimy się jeszcze bardziej. Tym bardziej, że cytat z badań o nastrojach zostaje uzupełniony przez dziennikarzy sugestywnym (bo ilustrowanym filmowo) przypomnieniem kilku potwornych mordów i napadów na banki lub kantory.

Jedną z telewizyjnych i radiowych specjalności jest operowanie rozmaitymi fachowymi terminami. Taki to już świat. Ale za naszej pamięci nawet przy okazji debat budżetowych w Sejmie żaden z popularnych programów informacyjnych nie podjął próby wyjaśnienia, co to jest budżet państwa (a ponad 50% Kowalskich tego pojęcia nie rozumie). Kowalski, dla którego jedynym znanym budżetem jest jego własny „budżet domowy”, w sposób intuicyjny myśli o zsumowanych zarobkach swoich oraz żony i kombinuje, na co go stać w wydawaniu. Niestety, budżetu państwa nie da się nawet trochę rozumieć przez analogię do domowych doświadczeń, choćby ze względu na permanentny, z góry zakładany i w gruncie rzeczy bezkarny deficyt tego pierwszego. Poprzestawanie na pokazywaniu na ekranie telewizora komputerowych „torcików” obrazujących planowane

wydatki państwa: na to tyle, na tamto tyle... utrwala jedynie w odbiorze widzów wizję worka z rządowymi pieniędzmi. Dziennikarze bardziej dbają o to, by nie pomylić drugiej cyfry po przecinku w kwotach przerastających wyobrażenie nawet nieprzeciętnego widza (to ma być miarą profesjonalizmu), niż o wyjaśnienie, jaki tak naprawdę jest margines politycznej swobody w bilansowaniu państwowej kasy. A o tym, że ogromna ilość publicznych pieniędzy krąży w ogóle poza budżetem państwa, Kowalski dowiaduje się tylko wyjątkowo i tylko z gazet.

Dzieje się tak dlatego, że tak zwane „robienie materiałów” o finansach publicznych, sprawie kluczowej dla funkcjonowania państwa, traktowane jest przez media elektroniczne jak odrabianie pańszczyzny. Jeśli nie ma mowy o wynagrodzeniach i dietach, temat publicznego grosza nie ma szans się przebić. Raz, bo „niewizyjny”, dwa, bo nie sposób zrobić go „w biegu”. Jeśli akurat dzieje się coś spektakularnego w aurze lub polityce, temat może się nie zmieścić nawet w krótkim fleszu. Taki los spotkał kluczową dla przyszłości polskiej demokracji ustawę o finansowaniu jednostek samorządu terytorialnego, uchwaloną latem 2001 roku przez parlament, a nie podpisaną jesienią przez prezydenta. Latem była powódź, jesienią kampania wyborcza. W efekcie zmarnowana została szansa na publiczną debatę o tym, po co (i za co) ma funkcjonować samorząd.

Na pozór dużo łatwiej objaśnianie skomplikowanego świata publicznych pieniędzy powinno przychodzić dziennikarzom, gdy życie przynosi im efektowny pretekst, na przykład w postaci widowiskowej afery z udziałem znanych polityków. Tylko pozornie jest wtedy łatwiej. Uwaga dziennikarzy skupia się bowiem na osobach, a nie mechanizmach. Rzeczywiście, czasem trudnych do przeniknięcia. Ale właśnie po to są dziennikarze, żeby przenikali także rzeczy trudne.

Sporo mieliśmy w ostatnich latach medialnych spektakli związanych z finansowymi skandalami w wielkich firmach z udziałem skarbu państwa. Sięgając do przepastnych archiwów internetowych największych polskich dzienników, łatwo można sprawdzić, jak tytaniczną pracę wykonali tu dziennikarze prasowi. Porównując ich dokonania z tym, co działo się w mediach elektronicznych, można by odnieść wrażenie, że jakoś to się w sumie uzupełniało. Ale to złudzenie, bo większość telewidzów gazet nie czyta. Obraz tamtych afer na szklanym ekranie był bowiem nie tyle nawet karykaturalnie zdeformowany, co kompletnie nieczytelny. Składał się z podobnych jak dwie krople wody obrazków: biznesmenów lub polityków wsiadających i wysiadających z eleganckich samochodów. A w komentarzu mnóstwo aluzji, odsyłaczy, cytatów i półsłówek zawieszonych - z braku poważnych wyjaśnień - w próżni. Najbardziej zaskakujące jest to, że po każdej takiej new-sowej zagadce na ekranie pojawiał się dziennikarz - ten nasz przewodnik, by wygłosić puentę, doskonale kontrastującą w swej prostocie z zagmatwaniem informacyjnej materii. I mogącą konkurować z przepowiedniami delfickimi. Na przykład: „W sprawie PZU wiemy już, kto kogo ubezpiecza. Nie wiemy tylko jeszcze, kto w przyszłości ubezpieczonym zapłaci odszkodowania”. Zga-duj-zgadula, gdzie złota kula. Logika telewizyjnego new-sa informacyjnego jest prosta i nieubłagana - jak konstrukcja cepa. Otóż otaczający nas świat nie może być skomplikowany. W gruncie rzeczy wszystko jest jasne. Zawsze ktoś (czyli „oni”) chce „nas” wyrolować. I tak objaśnianie rzeczywistości odbywa się wedle bajkowego schematu: wiódł ślepy kulawego. Inaczej niż w bajce, tu ślepy nie wpada do dołu razem z kulawym. Zawsze zostaje na górze, swoje zarobi i może jeszcze zrobić potem audycję o tym, jak ciężki jest los kulawego w jego dołku.

Skąd te złe nastroje?

Adeptom sztuki dziennikarskiej mówi się czasem, że dobry news jest nie wtedy, gdy pies ugryzie człowieka, ale gdy człowiek ugryzie psa. To oczywiście rodzaj metafory. Chodzi o to, żeby było w wiadomości coś niezwykłego i zaskakującego. Ale praktyka mediów pokazuje, że bardziej liczy się zasada: „im straszniej, tym fajniej”. Najlepiej, gdy kilka psów zagryzie człowieka (a jeszcze lepiej małe dziecko) na śmierć. Przesadzamy? We wrześniowym (2001) wydaniu audycji Jedynki TYP „Oblicza mediów” dyskutowano o sposobie relacjonowania przez media terrorystycznych ataków na USA 11 września. I podczas tej dyskusji, gdzie zaproszeni przez redaktora Piotra Kraskę dziennikarze TYP i RMF FM chwalili się, jak szybkie i bogate były to relacje w przypadku ich stacji, redaktora Zalewskiego z RMF FM naszła pod koniec tych przechwałek refleksja: „Trzeba jednak pamiętać, że to była straszna tragedia”. Redaktor Jolanta Pieńkowska podzieliła ten pogląd po swojemu: „To była jednak straszna tragedia. Ja naprawdę byłabym szczęśliwsza, gdybym główne wydanie «Wiadomości» mogła wtedy zacząć od... na przykład wiadomości o porwaniu pięcioletniej dziewczynki” (obydwa cytaty przytaczamy z pamięci, ale wiernie oddają one sens wypowiedzi dziennikarzy). Poza tym no comments.

Media elektroniczne (kiedyś tylko komercyjne, ale publiczne też ruszyły w pościg za nimi) najchętniej żywią się tragediami, dramatami, konfliktami. „Bo to obchodzi ludzi”. I to prawda. Ale jest też inna prawda: polskie media mają istotny udział (bez ujmowania „zasług” politykom w tej mierze) w budowaniu wizji permanentnego stanu klęski narodowej. Wizji znajdującej odbicie w badaniach nastrojów społecznych, w niskiej ocenie sondażowej niemal wszystkich instytucji publicznych (poza publicznym radiem i telewizją, rzecz jasna), a nawet w niskiej - jak na świeżość naszej demokracji - fre-

kwencji wyborczej. Współczesne media na całym świecie mają w ogóle silną orientację „kryzysową” i pokazują świat głównie przez pryzmat klęsk do opanowania i problemów do przezwyciężenia. Problem Polski i Polaków polega na tym, że na tę ścieżkę wkroczyliśmy po kilku dekadach zupełnie innego modelu budowania obrazu rzeczywistości przez media. I innej niż na Zachodzie mentalności obywateli. W sytuacji, gdy sami rządzący nie potrafili uprawiać inteligentnej „propagandy sukcesu” (nie swojego własnego, ale po prostu Polski w jej nowej sytuacji historycznej), kryzysowa orientacja nowych polskich mediów została potraktowana przez Polaków bez należytego dystansu i wyczucia konwencji.

I mamy generalnie smutny naród, który powody do optymizmu czerpie niemal wyłącznie z życia rodzinnego. Nad kiepskim samopoczuciem Polaków, ich lękami i kompleksami ubolewają często te same media, które utrwalają nastroje, nad którymi boleją. Przy okazji winę za te nastroje w całości zrzucając na „onych”.

Błędne koło? Trochę tak. W końcu media nie mogą (a przynajmniej nie powinny) tylko „dla pokrzepienia serc” retuszować rzeczywistości, która naprawdę „skrzeczy” w powszednich doświadczeniach Kowalskiego. Może się on jednak od takiego obrazu otaczającego świata na swój sposób uzależnić. Skoro dla bardzo wielu Polaków „prawdziwe wiadomości to złe wiadomości”, po latach emitowania kryzysowej epopei media zorientowane „na pozytywy” mogą mieć kłopot z zachowaniem wiarygodności.

I zapewne mieć będą. W ciągu najbliższych kilku lat telewizja publiczna zacznie płacić z tego powodu sondażową cenę za nagły zwrot taktyczny od września 2001, kiedy zaczęła wyraźnie promować działania nowego rządu i wyciszać krytyki pod jego adresem. Będzie też pod coraz silniejszą presją krytyki innych mediów. Jakby przeczuwając taki trend, KRRiTY (z pomocą rządu) już teraz szuka prawnych sposobów ograniczenia niezależ-

ności programowej nadawców komercyjnych. Ale nawet Sde chwyty nie pomogą Polakom w wychodzeniu ze anu pe^izmu w sprfwach publicznych. Nie pomogą ^poprawie orientacji Jana Kowalskiego w tychże sprawach takie środki przekazu, które, odrzucając trud bada-^1 objaśniania tego, co jest, będą wciągać odbiorców „wiat sztuczny i kreowany P°^m^^_ trzeb i własnych ograniczeń w radzeniu sobie z rzeczy wistością zwyczajną. A coś takiego w polskich mediach, zwłaszcza elektronicznych, już się odbywa.

194

7. Dwa światy,

czyli mit rzeczywistości

Nawet najbardziej rzetelny obraz rzeczywistości, jaki mogą nam zaofiarować media, zawsze będzie interpretacją, opowieścią, a nie przełożoną na słowa, dźwięki i obrazy kopią rzeczywistości. Niezależnie od rodzaju medium i zastosowanych technik przekazu każdy utwór dziennikarski, z najprostszą depeszą włącznie, jest właśnie utworem, autorską opowieścią o czymś. Od utworów literackich, w potocznym znaczeniu słowa „literackie”, czy od filmów fabularnych utwór dziennikarski różni w sposób zasadniczy „tylko” to, że jego celem nie jest (a przynajmniej nie powinno być) wprowadzenie odbiorcy w świat fikcyjny, ale opisanie i wyjaśnianie świata realnego. Rzeczywistych wydarzeń, realnych problemów, działań, racji i poglądów prawdziwych ludzi. Poza tym są to właśnie opowieści skonstruowane za pomocą słów, dźwięków, obrazów oraz ich kombinacji. Każda ma swojego autora lub autorów. Bezpośredni wgląd „medialny” w dostępną zmysłami wzroku i słuchu rzeczywistość mają w zasadzie tylko pracownicy ochrony, patrzący w monitory podłączone do kamer tak zwanej telewizji przemysłowej. Bo już na przykład telewizyjna transmisja obrad Sejmu, nawet bez żadnych komentarzy dziennikarskich, poprzez zmianę planów, zbliżenia itd., jest dziełem operatorów i realizatorów obrazu. Ma zatem -

197

choćby w stopniu minimalnym - swoich autorów. Nie jest kawałkiem rzeczywistości w stanie czystym.

Skąd taka siła?

Na początek przypomnijmy: około 65% Polaków nie czyta lub prawie nie czyta prasy codziennej. Za to tylko kilka procent naszych rodaków nie ogląda telewizji, przy czym regularne oglądanie l programu telewizji publicznej deklarowało w badaniach CBOS pod koniec 2000 roku od 70 do 86% (zależnie od regionu) ankietowanych. Można zatem śmiało zaryzykować tezę, że żyjemy w czasach telewizyjnej monokultury. Co z tego wynika?

Czerpanie wiedzy o rzeczywistości wyłącznie lub głównie za pośrednictwem telewizji jest lekkie, łatwe i przyjemne. Ale każda przyjemność kosztuje. W tym przypadku ceną jest odbieranie przekazu, który rzeczywistość zniekształca z zasady, i to w kilku wymiarach.

Po pierwsze - zawsze jest to przekaz uproszczony. Informację telewizyjną adresuje się do wszystkich, czyli do nikogo konkretnie. Zawiera zazwyczaj ogólniki, przemawia skrótem, ogranicza się do wybranych faktów, a towarzyszący jej komentarz - często do efekciarskich bon motów. Nie ma czasu na kontekst, tło, genezę prezentowanych wydarzeń, a jeśli już próbuje się je przywołać, to wyłącznie hasłowo.

Po drugie - przekaz telewizyjny jest ulotny. Jeśli widz zgubi jakiś element informacji (co przy sposobie oglądania telewizji równolegle z innymi czynnościami zdarza się nagminnie), nie ma możliwości natychmiastowego uzupełnienia wiedzy (jak przy czytaniu), a nie każdy ma okazję oglądać następne wiadomości i nie każda informacja jest powtarzana w takim samym brzmieniu.

Uproszczenia i ulotność - razem wzięte - nie sprzyjają ani pogłębieniu wiedzy, ani zapamiętaniu podawanych informacji. Szybko na przykład zapominamy tak

winy, jak i zasługi. Łatwiej wybaczamy, ale i łatwiej potępiamy. W sumie przy takim sposobie informowania skłonniejsi jesteśmy do ferowania pochopnych sądów i podzielania stadnych opinii. Bierze się to także stąd, że oglądanie telewizji jest ze swej natury czynnością bezre-fleksyjną. Zwykle nie analizujemy tego, co nam się pokazuje, po prostu przyjmujemy przekaz do wiadomości. Oczywiście, mamy do niego swój stosunek, nie jest on jednak efektem jakiejś błyskawicznie wykonanej analizy, raczej wcześniejszych przekonań, preferencji lub uprzedzeń. Skądinąd w dużej mierze zasianych (i regularnie podlewanych) także przez telewizję, chętnie posługującą się w opisie rzeczywistości gotowymi szablonami i kalkami, łatwymi do przyswojenia. To właśnie brak refleksji przy odbiorze telewizyjnych informacji w ogromnym stopniu zwiększa podatność na manipulację.

Jak wykazały badania prowadzone niedawno w Anglii przez Richarda Wisemana (przytaczamy za Maciejem Iłowieckim), możliwość odróżnienia prawdy od kłamstwa w przekazach: prasowym, radiowym i telewizyjnym różni się w stopniu zasadniczym. Ziarno od plew jest bowiem w stanie oddzielić 73,4% z nas, gdy słuchamy audycji radiowych, 64,2%, gdy czytamy gazetę, i tylko 51,8% po obejrzeniu telewizyjnych wiadomości. Tym, co wyróżnia telewizję spośród innych mediów, jest oczywiście obraz. To on warunkuje zupełnie inny odbiór komunikatu. Jego działanie można porównać do efektu hipnozy. Obraz sprawia, że dużo ważniejsze niż intelekt stają się w przypadku przekazu telewizyjnego nie do końca uświadamiane emocje. I w tym tkwi praprzyczyna największych zniekształceń i deformacji rzeczywistości poznawanej tylko za pośrednictwem szklanego ekranu.

Telewizyjne dzienniki odbieramy najpierw poprzez emocje, a w przypadku widzów o niskim poziomie intelektu odbiór w ogóle zatrzymuje się na tym piętrze czy raczej parterze. W telewizji - jak w żadnym innym me-

dium - ogromne znaczenie ma forma przekazywanej informacji, stając się równie ważna jak treść lub nawet nad treścią dominując. Obraz wywiera na wielu z nas tak silne wrażenie, że często jest w stanie zmodyfikować, a nawet zmienić w odbiorze sens towarzyszących mu słów. Co więcej, świat przedstawiony w telewizji poprzez swoją sugestywność i atrakcyjny sposób „podania” może nawet wyprzeć z umysłu odbiorcy obraz rzeczywistości pochodzący z innych niż telewizja źródeł.

Wnioski z tych spostrzeżeń wyciągają wszyscy... tylko nie większość widzów. Zajęci przeżywaniem tego, co oglądają, nie czują potrzeby analizowania. Za to chętnie i z wykorzystaniem profesjonalnych badań robią to specjaliści od reklamy oraz politycy. Możliwość sterowania emocjami milionów, zamiast odwoływania się do refleksji tysięcy, otworzyła przed branżą reklamową i klasą polityczną nowe perspektywy. Co do samych mediów, epoka telewizji nadała pojęciu czwartej władzy nowy sens związany z odpowiedzialnością. Już nie tylko za treść, ale i formę przekazu.

Informacja, czyli show

W telewizyjnej informacji już dawno minęły czasy sztywnych prezenterów czytających z kartki nudne teksty. W Polsce właściwie odeszły w niebyt już w latach 80., gdy na fali sterowanej odgórnie „normalizacji” nadjechał „Teleexpress”. Tu - na długo przez pluralizmem w eterze - pojawili się wyluzowani prezenterzy mówiący w tempie karabinu maszynowego, tu po raz pierwszy zastosowano na taką skalę flesz informacyjny, nie tylko importowany z agencyjnych serwisów, także własny, z głębokiej prowincji. „Teleexpress” zerwał z hierarchią ważności, mieszając poważne newsy z dykteryjkami, wyraźnie faworyzując te drugie. Do tego sport, muzyka i - obowiązkowo - żartobliwa puenta. Taki program, zbudowany nie na treści, lecz atrakcyjnej formie, widzowie pokochali, i tak już zostało. To właśnie „Teleexpress”

(a nie „Wiadomości” czy „Panorama”) przyciąga największą widownię. I wydawało się, że nic nie powstrzyma procesu upodabniania się wszystkich programów informacyjnych do takiego modelu. Aż pojawiła się TVN. Konkurencja telewizji publicznej, nie mając takiego jak ona zaplecza informacyjnego (armia reporterów, także z ośrodków regionalnych), poszła w odwrotnym kierunku. W tej nowej, komercyjnej wersji dziennika telewizyjnego stawia się na jakość, a nie ilość informacji. I liczy na osobowość prezentera. On jest mistrzem ceremonii, showmanem, filtrem, przez który przepuszczane są wszystkie wydarzenia. Musi mieć więc czas na budowanie napięcia, nawet kosztem zawartości „cukru w cukrze”... czyli nasycenia programu informacjami. Atrakcyjny dziennik „nowej generacji” rozwija się według słynnej zasady Alfreda Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma stopniowo narastać. Trzeba tylko wybrać, co dziś będzie tym trzęsieniem i... można zaczynać. Mistrz ceremonii zagaja, potem łączy się na żywo z miejscem akcji, gdzie cały czas czuwa reporter. Czuwa, bo informacja musi mieć swoją osobowość, a więc twarz, nazwisko, charakterystyczny sposób mówienia. „Zbyszku, co się tam teraz dzieje?” - pyta mistrz. I Zbyszek opowiada. Głównie o tym, co się działo wcześniej, bo w momencie relacji niewiele na miejscu akcji się dzieje, a to, co się działo, można i tak pokazać z nakręconych wcześniej kaset. Jeśli w ogóle cokolwiek się działo ważnego. Ale reporter i tak czuwać i mówić musi. Ten model wypracowany przez „Fakty” (jak wszystko w TVN - na sprawdzonej licencji) staje się powoli obowiązujący dla wszystkich, bo ma same zalety. Nie kosztuje tyle, co „Teleexspress”, gwarantuje za to lepszą kontrolę nad sytuacją. Pozwala pokonać stałą zmorę wydawców telewizyjnych serwisów: brak czasu i tak zwaną bryndzę informacyjną, kiedy „za mało się dzieje”. Teraz wystarczy wcześniej wybrać dwa, trzy atrakcyjne tematy, które będą miały jakiś związek z wydarzeniami danego

dnia i spokojnie je opracować filmowo. Potem ustawić na pozycjach reporterów i można robić „show na żywo”. Ale największą zaletą nowej formuły dziennika jest to, że... jest. Programy informacyjne w telewizji - jak strona w gazecie - mają wreszcie swój stały layout, schemat, szkielet - w kilku wariantach (na kataklizm, kryminał, przesilenie polityczne itp.). Przestały być nieprzewidywalne. Wreszcie można pisać do nich scenariusze. Skończył się czas pokory wobec chaosu otaczającej nas rzeczywistości. Teraz ludzie mediów mają niemal pełną kontrolę nad tym, co pokazują. Ciekawe, że publiczne „Wiadomości”, które kiedyś z politowaniem obserwowały konkurencję, dziś bez żenady kopiują jej pomysł na informacyjny show (Lisem Jedynki jest najczęściej Kamil Durczok). TVP sama w ten sposób rezygnuje z ogromnych forów, jakie daje jej posiadanie zaplecza ośrodków regionalnych. Woli pewność kreacji od kłopotów informacyjnego bogactwa. Polityczni kontrolerzy TYP też tak wolą. Podobnie rzecz się ma z kompozycją samych new-sów, w których (wzorem TVN) coraz mniej jest konkretów, a coraz więcej narracji. Kreatywne planowanie w informacji otwiera przed autorami newsów nowe horyzonty. Po co szukać na gwałt zdjęć filmowych, które mogłyby stanowić ilustrację do jeszcze gorącego wydarzenia (co zrobić, gdy kamery przy tym nie było). Dziś coraz mniej w newsach przypadku, a coraz więcej reżyserii. Rano, przed wyjazdem na zdjęcia, jest teza, sporządzony wcześniej tekst komentarza (oczywiście z miejscami do wypełnienia przez wydarzenia z dnia), pod który przygotowuje się zdjęcia. Pokazanie „potknięcia rządu”, „wyjścia z koalicji” czy „zatrzaśnięcia drzwi przed opozycją” nie stanowi w tej sytuacji żadnego problemu. Ceną, jaką się płaci za widowiskowość i reżyserowanie telewizyjnych dzienników, jest sprzeniewierzenie się podstawowym obowiązkom informacyjnym: kreowanie rzeczywistości i coraz ostrzejsza selekcja naprawdę gorących informacji, na które zwyczajnie brakuje czasu

(program nie guma, nie da się rozciągnąć). A selekcja dokonywana jest - znów - nie pod kątem wagi wydarzenia, lecz emocji, jakie powinny zostać wywołane u widza. O tym, że „dobra wiadomość to zła wiadomość”, wie każdy dziennikarz; nowa formuła programu informacyjnego (show) zmienia to przysłowie w obowiązującą dyrektywę. Każde wydanie wiadomości ma straszyć, zadziwiać lub bawić. Jeśli informacja nie spełnia któregoś z tych kryteriów, nie ma szans się przebić. A przecież widz, który traktuje telewizję jako jedyne źródło wiedzy o świecie, nie ma świadomości selekcji czy wręcz reżyserii poszczególnych newsów...

Reżyserowana formuła telewizyjnych wiadomości sprawdza się nie najgorzej, gdy chodzi o newsy, których tematy znane są od rana, bo zostały niejako zapisane w porządku obrad Sejmu lub w programach konferencji prasowych. Nawet najbardziej nieprzewidywalni politycy są w istocie nieźle przewidywalni. I sami dbają, by ułatwić dziennikarzom uchwycenie tego, co robią.

Co się jednak dzieje, gdy mamy do czynienia z rzeczywiście nadzwyczajną sytuacją: katastrofą, klęską żywiołową czy wojną? Wtedy wszyscy wpatrują się z napięciem w szklany ekran w oczekiwaniu na najświeższe informacje, a przede wszystkim obraz. Chcą zobaczyć na własne oczy, jak wygląda prawdziwy dramat. To przede wszystkim ze zdjęć telewizyjnych budujemy nasze wyobrażenie powodzi, trzęsienia ziemi, pożaru. To na podstawie relacji reporterów i opowieści zagadniętych świadków wyrabiamy sobie opinię na temat skali nieszczęścia i sprawności służb ratunkowych. Stąd wielka odpowiedzialność dziennikarzy przygotowujących materiały, piszących komentarze, ferujących wyroki. I tu podejście reżyserskie zaczyna płatać figle. Największa trudność polega na właściwym rozłożeniu akcentów. Od ludzi dotkniętych nieszczęściem trudno wymagać obiektywizmu i dystansu. Mają prawo krzyczeć, że nie mogą się doprosić pomocy, że wszyscy o nich zapo-

mnieli, że władza śpi, a strażacy od dwóch dni się nie pokazują. Tak to bowiem wygląda z ich perspektywy. Obowiązkiem dziennikarza jest natomiast niepozosta-wienie tej skargi bez wyjaśnienia, dopełnienie obrazu, odejście od dramatycznego szczegółu do szerszego planu. Pokazanie, gdzie w tym czasie byli strażacy, co działo się z sygnałami SOS, jakich wyborów musiał dokonywać sztab koordynujący akcję.

Niestety, takie relacje stanowią mniejszość. Na ekranie dominuje reżyserowany bałagan. Dziesiątki pytań pozostaje bez odpowiedzi, mnożą się sprzeczne komunikaty. I powstaje wrażenie kompletnego chaosu w walce z żywiołem. Wrażenie przecież nie do końca prawdziwe. Pokusa „podbijania bębenka” jest w takich sytuacjach silna i trudno się jej oprzeć dziennikarzom uwarunkowanym na budowanie napięcia. Bardzo często, we wszystkich stacjach relacjonujących powódź z 2001 roku, oglądaliśmy podobny obrazek: prowadzący program informacyjny dramatycznym głosem podaje wiadomość, że od katastrofy w mieście X dzielą nas minuty i centymetry. Prosi o komentarz kogoś z centrum dowodzenia akcją ratunkową, a ten oświadcza, że... sytuacja jest właściwie opanowana, bo woda już od kilkunastu godzin opada. Nici z dramatu, wpadka na antenie. Ale jest przynajmniej uczucie ulgi u najbardziej zaniepokojonych. Jednak często rzeczywistość udaje się zafałszować bez wpadki. Gdy imperatyw widowiskowości przeważa nad rzetelnością, a wydawca wychodzi z założenia, że jeśli fakty nie pasują do założonego wcześniej scenariusza, to... tym gorzej dla faktów. I nie mówimy o sytuacjach hipotetycznych. Żyjemy bowiem w czasach, gdy amerykańscy dziennikarze płacą mudżahedinom za improwizowanie walki dla uatrakcyjnienia newsa.

Show publicystyczny

Tak jak dawno minęły czasy telewizyjnego dziennika w formie czytanych drewnianym głosem depesz Pol-

skiej Agencji Prasowej, tak w telewizyjną prehistorię powoli odchodzą słynne „gadające głowy”. Oczywiście daleko nam jeszcze do modelu jednej z rosyjskich stacji komercyjnych, gdzie pytania ludziom z pierwszych stron gazet zadają prezenterki ubrane jedynie w słuchawkę i mikrofon, ale i u nas publicystyka staje się widowiskiem, a polityka teatrem. Czasem dosłownie, jak w cyklu Jedynki prezentującym pary znanych polityków odgrywających klasyczne, sceniczne dialogi w strojach z epoki i przy żywo reagującej widowni. „Na wielkiej scenie” to oczywiście tylko zabawa, ale nawet prowadzone całkiem serio codzienne rozmowy z politykami w coraz większym stopniu zmieniają się w spektakle parateatral-ne. Oto młody dziennikarz przygotowuje się do jednej ze swoich pierwszych rozmów przed kamerą. Ma przepytać ważnego urzędnika w związku z jakimś nowym prawem, właśnie wchodzącym w życie. Jego zwierzchnik, niczym trener boksera w narożniku, daje młodemu ostatnią wskazówkę. Nie dotyczy ona treści rozmowy, lecz tak zwanego ogólnego wrażenia: „Pamiętaj, widz nie może mieć wątpliwości, kto tu rządzi” - mówi szef.

Anegdota bynajmniej nie wymyślona i doskonale oddająca klimat telewizyjnych rozmów na ważne tematy. Wzór dziennikarza to dziś oficer śledczy. Rozmowa ma mieć charakter przesłuchania... ale tylko co do formy. „Przesłuchanie” niekoniecznie musi bowiem wiązać się z dociekliwością. Chodzi raczej o to, by pytania zadawane były stanowczym, lekko niegrzecznym tonem, z marsową miną (w końcu „nasz” polityk też wypada wiarygodniej, jeśli wychodzi obronną ręką z huraganowego ognia pytań). Widz po zakończeniu rozmowy musi pozostać z przekonaniem, że oto spełniło się jedno z jego marzeń. Jeden z „onych”, co decydują o naszym losie, dostał po nosie od jednego z „naszych”. Czy naprawdę padły jakieś trudne pytania? O to mniejsza. Czy widz dowiedział się czegoś nowego? Niekoniecznie. Ale miał satysfakcję, bo „było ostro”.

Telewizja publiczna doszła do wniosku, że tego typu inscenizacje powinny uwiarygodniać jej niezależność, stanowiąc demonstrację zdecydowanego stosunku zarówno do opozycji, jak i do władzy. Każdej władzy. A jak jest naprawdę z tym stosunkiem „młodych wilków” TYP do polityków, przekonała (niestety tylko tych czytających gazety ze zrozumieniem) historia słynnego programu „W centrum uwagi”, w którym - jeszcze opozycjonista - Leszek Miller zaproszony do studia wraz z ówczesnym wiceministrem spraw wewnętrznych Jerzym Stępniem postawił autorom programu ultimatum: albo występuję sam, albo idę do domu. I do domu wrócił... Jerzy Stępień.

Rozmowy rolowane „jeden na jednego” (gdzie roluje się widza, a nie - jak w znanym cyklu radia Zet - zabawnie montuje wypowiedzi osób publicznych) są także formą odreagowania wciąż silnego w TYP kompleksu „Pulsu dnia”, pierwszego w III RP naprawdę odważnego programu politycznego, w którym młodzi dziennikarze (dziś gwiazdy pracujące u konkurencji lub czynni politycy) bez respektu i względu na urząd przepytywali ministrów i premierów. Odreagowania - znów tylko na poziomie formy, bo przecież polityka można było w tamtych czasach wyprowadzić z równowagi także w sposób całkowicie pozbawiony napastliwości, po prostu celnie zadanymi pytaniami. Co udawało się wówczas na przykład Wiesławowi Walendziakowi.

Ale znakiem czasu dzisiejszej publicystyki telewizyjnej nie jest kameralna rozmowa, bo też i z kameralnej rozmowy trudno zrobić atrakcyjne widowisko. Prawdziwa publicystyka to duże studio pełne polityków wszystkich opcji skaczących sobie do oczu. Najważniejszym programem TYP z tej półki jest „Tygodnik Polityczny Jedynki”, przenoszący wzorce dziennikarskiego magla, sprawdzone przez lata w „Sprawie dla reportera”, na grunt polityki. Już sama liczba gości zaproszonych do studia sprawia, że rywalizują oni w kategorii siły głosu,

a nie siły argumentów. A nic tak nie podnosi temperatury publicystycznego show, jak podniesione głosy polityków. Tu awantura jest gwarantowana także dlatego, że program zawsze ma wpisaną w scenariusz szytą grubymi nićmi intrygę, której inspiratorem jest prowadzący, wspierany przez dwóch, trzech dziennikarzy - asystentów, oraz zagajający „felieton filmowy” okraszony odpowiednim komentarzem. Politycy wszystkich postsolidarnościowych ugrupowań usiłowali przez parę miesięcy protestować przeciw stosowanym w „Tygodniku Politycznym” praktykom, bojkotując program, ale poddali się, wychodząc z założenia, że nieobecni nie mają racji. Ci, którzy (jak Artur Balazs w lutym 2002) na antenie próbują skrytykować redaktora Kwiatkowskiego za stronniczość lub manipulacje, muszą się liczyć z ostrą reprymendą... i zapewne długim czekaniem na kolejne zaproszenie do studia. Pyskówką w stanie niemal czystym jest z kolei program Jedynki pt. „Forum”. Tu prowadzący nie ma wprawdzie większych możliwości na manipulowanie, ale na wprowadzenie do debaty odrobiny ładu i prostowanie ewidentnych kłamstw gości też nie ma szans. Telewizja publiczna ma za to świetne alibi, bowiem goście reprezentują nie tylko całe spektrum sejmowe, ale w dodatku można tam zobaczyć przedstawicieli wybranych ugrupowań pozaparlamentarnych. Pluralizm kwitnie. Spektakl wypada nader żywo. Widz się bawi. Jak powiedziała nam pewna starsza pani, miłośniczka „Forum” - „ja wiem, że z tego gadania niewiele wynika, ale lubię patrzeć, jak się biorą za łby”. Skądinąd była to osoba, która nie lubi w telewizji oglądać boksu ani wrestlingu.

Można oczywiście uznać taką formułę widowiska publicystycznego za naturalną dla telewizji. Skoro widzowie chcą nie tylko słuchać, lecz także oglądać polityków w różnych sytuacjach - stwarza się im ku temu okazję. Chodzi jednak o to, by forma nie przesłaniała treści i by obraz nie był wykorzystywany w celach per-

swazyjnych, w sposób nie do końca uświadamiany przez widzów. A że bywa wykorzystywany, przekonaliśmy się wielokrotnie, zwłaszcza w momentach politycznej konfrontacji. Przykładem wartym oprawienia w ramki i pokazywania w celach dydaktycznych była debata poświęcona reformie samorządowej, a zorganizowana wiosną 1998 roku przez TYP. Program spełniał wszystkie warunki dobrego widowiska: Buzek i Balcerowicz stanęli naprzeciw Millera i Kalinowskiego, politycy portretowani byli na de nieobojętnej sprawie publiczności, a widzowie cały czas mieli możliwość oglądania konfrontacji tego, co mówione jest w studiu, z głosem ludu zgromadzonego na opolskim rynku (w obronie zagrożonego województwa). Miller i Kalinowski, siedząc obok siebie, mówili na tle uśmiechniętych wiwatujących fanów, Bal-cerowicza usadzono „pod pachą” Buźka, a obaj wygłaszali swoje opinie, mając za plecami obojętne, znudzone twarze lub przebitki opolan (miny w rodzaju „dobra, dobra, gadaj zdrów”). Co do argumentów, praktycznie wszystkie adresowane były w sferę emocji („co pan zrobi, gdy Opolszczyzna przestanie istnieć?”, „dlaczego rząd prezentuje podwójną moralność” albo: „czy pan sobie zdaje sprawę, że się nie uspokoimy?”). Na koniec prowadzący pokazał, jaką rolę w telewizji może odegrać rekwizyt i wręczył premierowi Buzkowi piramidę kaset z komentarzem: „Zarzuca się nam, że nie mówimy w TVP o reformie, oto dowód, że jest inaczej...”.

Przykład to oczywiście jeden z wielu. Przytaczamy go, bo nie jest dziś już tak pamiętany, jak choćby słynna debata Kwaśniewski-Wałęsa, która przesądziła o losach wyborów prezydenckich 1995 roku. I która chyba po raz pierwszy uświadomiła wszystkim, jak wiele może zmienić dobre lub złe wrażenie po programie telewizyjnym. Nie tylko związane z wyglądem, także zachowaniem w studio i umiejętnym wykorzystywaniem rekwizytów. Spóźnienie Kwaśniewskiego, chwyt z wręczeniem na początku debaty dokumentu (którego

widzowie przecież nie byli w stanie zobaczyć) i w konsekwencji zdenerwowanie Wałęsy przekonało niezdecydowanych bardziej niż dokonania i argumenty obu polityków.

„Siła rażenia” telewizyjnego obrazu w pełni uzasadnia potrzebę poszukiwania mechanizmów nadzorowania dysponentów takiej broni. I trzymania polityków jak najdalej od możliwości wywierania na nich wpływu.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że proces uatrakcyjniania „na siłę” programów, które z samej definicji powinny odwoływać się do umiejętności refleksji, ma korzenie nie tylko polityczne. Ani nawet przede wszystkim. Ten show, także w telewizji publicznej, rządzi się również własną dynamiką, a wzorce czerpie z telewizji komercyjnej. Ton nadaje - podobnie jak w informacji - TVN. Program „Pod napięciem” (w podróbce TYP noszący tytuł „Na żywo”) byłby w stanie dostarczyć anegdot na osobną publikację, ale pozostańmy przy jednej, wartej wszystkich pozostałych. Oto wydanie poświęcone polityce penitencjarnej państwa, zgodnie z regułami publicystycznego show nagrywane w miejscu akcji, czyli pod więzieniem. Jest środek zimy, siarczysty mróz, goście Marcina Wrony karnie stoją przed bramą kryminału i odpowiadają na pytania. Z wyjątkiem prof. Bogusława Wolniewicza, który nie wytrzymuje i w pewnym momencie wali prosto z mostu: „Panie redaktorze, tylko czy my musimy o tym rozmawiać na dworze? Jest styczeń!”.

Nie wszyscy spece od atrakcyjnie podanej publicystyki każą swoim bohaterom marznąć. Można to robić w ciepłym studiu. I nie musi to być publicystyka polityczna. Nowe trendy bez trudu odnajdziemy także w publicystyce młodzieżowej, a konkretnie w programie TYP „Rower Błażeja”. Z jednej strony - widownia pełna młodych, nastoletnich wilków, z drugiej - słabo reprezentowane „wapniaki”: jakiś nauczyciel, kurator, prezes NIK. Kto rządzi? Oczywiście para dziennikarzy obojga płci wijąca się z mikrofonem między „osobami

dramatu”. Tempo zawrotne, setki pytań, żadna z odpowiedzi nie może trwać dłużej niż kilka sekund, co parę minut filmowy felieton, pytania od telewidzów wpuszczane na żywo, na dole ekranu na bieżąco relacja z in-ternetowego czatu. Na cień sensu miejsca i czasu już nie ma. Wizytator to dla uczniów to samo, co prokurator. Żadna z wypowiedzianych bzdur nie spotyka się z reakcją prowadzących... To nie ich rola. Oni mają trzymać napięcie, pilnować, żeby cały czas „coś się działo”, no i żeby między starymi i młodymi iskrzyło. To dla telewizyjnej publicystyki wyznacznik wiarygodności (plus werdykt w systemie audiotele: kto miał rację, a kogo trzeba wysłać na śmietnik historii). Podobny schemat powiela, z zupełnie innych pozycji ideowych zresztą, „Studio otwarte Cybernetyki 7” telewizji PULS. Tematy poważne, często takie, które nie miałyby szans trafić na antenę telewizji publicznej, ciekawi goście i nie najgorzej wyrobiona publiczność. I co? I znowu przeważnie chaos, nadmiar pytań, nadmiar migawek filmowych i w rezultacie przerost formy nad treścią. Bo ma być atrakcyjnie i z tempem.

Dwie rzeczywistości

Rzeczywistość pokazywana w telewizji zaczyna istnieć niejako obok rzeczywistości faktycznie nas otaczającej lub dostępnej za pośrednictwem „mniej atrakcyjnych” mediów, szczególnie prasy. Zjawisko to niezwykle trafnie opisywał już Ryszard Kapuściński, m.in. w noworocznym (2002) wydaniu „Newsweeka”: „Na obecnym etapie ludzkość funkcjonuje w dwóch równoległych rzeczywistościach: w tej realnej, namacalnej, dotykalnej oraz w tej wirtualnej, medialnej, która zahacza jakoś o tę poprzednią i inspiruje się nią, ale w gruncie rzeczy stanowi samoistny świat. Zaczęliśmy żyć w dwóch różnych historiach: w toczącej się realnie i w przekazywanej nam przez media (...). Historia medialna coraz bardziej staje się jedyną historią, jaką zna-

my. Wiemy tylko to, co wiemy z mediów. Widzimy zdarzenie tak, jak zostało nam ono przedstawione. Nie mamy żadnej możliwości zweryfikowania tego obrazu”.

O specyfice „telerzeczywistości” napisano już wiele, najciekawszy wydaje się jeden wątek, na który zwraca uwagę m.in. Maciej Iłowiecki w książce Media, władza, świadomość społeczna, że istotą telerzeczywistości jest zmiana podstawowego kryterium prawdy. Teraz jest nim wiarygodność przekazu telewizyjnego. A wiarygodne jest to, w co łatwo uwierzyć.

Jeszcze w latach 80., gdy wiarygodność TYP była bardzo niska, telerzeczywistość odbierano wyłącznie w kategoriach propagandy. Nikomu do głowy nie przychodziło mylić świat przedstawiany na szklanym ekranie z realną rzeczywistością. Początek lat 90. pokazał, jak niedużo było potrzeba, by ten certyfikat wiarygodności zdobyć. Wystarczyło pokazać przemoc, cierpienie, nędzę, kontrasty społeczne, gniew ludu pracującego miast i wsi - słowem wszystko to, co kiedyś było zakazane. A skoro teraz jest tak dostępne, to nader łatwo uwierzyć, że świat przedstawiony w telewizji przybliżył się do rzeczywistości. Tym łatwiej, że nawet w politycznie sterowanej telewizji publicznej nie uprawia się dziś klasycznej propagandy. I to właściwie wielu odbiorcom wystarczy, by wierzyć w telewizyjny przekaz.

Kłamstwo lub fikcja pokazane w sposób przekonujący wygrywają, prawda sama nie jest się w stanie obronić, jeśli nie pomogą jej swoim świadectwem dziennikarze. A ci rzadko chcą pomagać, bo albo sami nie za wiele rozumieją, albo wolą zakładać, że „ludzie swój rozum mają”. I to prawda, że mają. Tyle tylko, że mogą się nim skutecznie posługiwać w rzeczywistości im samym dobrze znanej. W danej „na wiarę” telerzeczywistości zwykły ludzki rozum nie wystarcza, ponieważ „pracuje na danych”, których prawdziwości nie potrafi zweryfikować.

T

Swój wkład w rozpowszechnianie bałamuctw o zbiorowej mądrości telewidzów mają także niektórzy politycy, zarzucając czwartej władzy, że nie traktuje ludzi poważnie, tłumacząc im coś, co oni już dawno lepiej wiedzą. Otóż większość z tego, co ludzie wiedzą na temat spraw wykraczających poza ich własne doświadczenia życiowe, a na temat spraw publicznych zwłaszcza, pochodzi z mediów. I to sprawia, że dziennikarze nie mogą uchylać się od odpowiedzialności za to, co i w jaki sposób przekazują. Wybierając elementy rzeczywistości realnej i budując z nich sugestywny obraz, powinni wiedzieć, że ich zadaniem jest takie wprowadzenie odbiorców w medialną rzeczywistość, by potrafili się w niej orientować za pomocą zwykłych kryteriów prawdy i fałszu.

Co autor - dziennikarz zwykle chce osiągnąć, kreując medialną rzeczywistość? Ma na uwadze przyjemność odbiorcy (fakt, że dość specyficznie rozumianą), jego poziom adrenaliny. Chce przykuć uwagę, rozproszyć nudę, wywołać wzruszenie lub oburzenie, poprawić nastrój odbiorcy pokazaniem, że inni mają jeszcze gorzej.

Słowa „autor” używamy oczywiście w sposób bardzo umowny. Problem z telerzeczywistością polega bowiem na tym, że autorów ma ona wielu, tak jak wiele jest mediów i jak wiele czynników złożyło się na to, czym dziś żyje świat, Polska czy region. To, że akurat nazwiska konkretnych dziennikarzy widnieją na końcowych planszach telewizyjnych dzienników, ma znaczenie symboliczne (dla naszego wywodu, bo nie dla księgowości). Telerzeczywistość jest dziełem zbiorowym - dziennikarze są czasem tylko jego podwykonawcami. Często ludzie mediów dają się uwieść politykom, lobbystom, specom od reklamy czy nawet własnej słabości do pewnych tematów. Mniej lub bardziej świadomie. Ale im chętniej dają konkretnej informacji swoją twarz i podpis, im skwapliwiej poddają się modzie na konwencję bycia gwiazdą tego widowiska typu reality show,

tym bardziej muszą liczyć się z wystawianiem - właśnie im - etycznego rachunku od praw autorskich.

A rachunek czasem bywa wysoki, bo telerzeczywi-stość jest nam narzucana (co wynika z jej natury), a więc wiąże się z dużą odpowiedzialnością, jaką biorą na siebie narzucający. Od rzeczywistości realnej czasem możemy się odciąć - z tą medialną jest trudniej. Atakuje ze wszystkich stron, poprzez wszystkie zmysły. Media nie pytają, czy i co chcemy słuchać (oglądać). Organizują uwagę publiczną wokół tematów wybranych według własnych kryteriów, które niekoniecznie mają wiele wspólnego z etyką, wartościami, sensownością. Mówimy bowiem o puli w gruncie rzeczy bardzo ograniczonej - do kilku zaledwie spraw. Codzienność telerzeczy-wistości to przemoc, władza, wielki sukces, wielkie pieniądze, ostry seks... Czyli wszystko to, czego w codziennym doświadczeniu przeciętnego Kowalskiego jest tak naprawdę... niewiele. Jego rzeczywistość, przy wszystkich jej blaskach i cieniach, radościach i tragediach, jest inna: mniejsza, zwyczajna, szarawa.

Dla wielu dziennikarzy najbardziej ekscytujące jest właśnie to, że są w stanie ludzi od tej „szarzyzny” oderwać i narzucić im naprawdę fascynujące tematy rozmów. Oto jakaś kolejna, nudna urzędnicza „nasiadów-ka” na temat bezrobocia. Grupa dziennikarzy z kilku różnych redakcji pali w przedsionku papierosy, czekając na koniec obrad, by móc nagrać na dyktafony jakieś dwa zdania od obecnego na konferencji ministra. Nagle rozdzwaniają się komórki i w kilka sekund przedsionek pustoszeje. Dwie ulice dalej ktoś próbuje skoczyć z dziesiątego piętra. W parę minut wszyscy dziennikarze już są na dole. Bo to jest temat na czołówkę! Przykład może nie najlepszy na kreowanie telerzeczywistości, raczej na zaszczepione przez taką a nie inną politykę medialną odruchy warunkowe dziennikarzy. Co do kreacji, są przykłady lepsze.

l

Reporter jednej z komercyjnych stacji przegapił ogłoszenie wyroku w głośnej sprawie. Sąd zakończył obrady wczesnym popołudniem. Wieczorem reporter zadzwonił do prezesa sądu z propozycją, by ten na rano ponownie zwołał cały skład, niezbędny dla nakręcenia stosownego ujęcia...

Cóż znaczą jednak drobne anegdoty wobec tych niepowtarzalnych momentów w najnowszej historii, gdy rzeczywistość realna nagle zderza się z medialną - jak w przypadku ostatnich wyborów parlamentarnych. Realny sukces „Samoobrony” i Ligi Rodzin Polskich, czyli ugrupowań dotąd prawie nieistniejących w rzeczywistości medialnej jako podmioty polityczne, był rzadką okazją do refleksji nad relacjami między dziennikarską powinnością a fetyszem atrakcyjności. To, jaki będzie przyszły parlament, co powie o polskim społeczeństwie, jak głęboka szykuje się zmiana - można było wyczuć już wcześniej, wsłuchując się w rytm kampanii wyborczej. Wystarczyło pójść z kamerą na zwykłe spotkanie przedwyborcze, gdzieś w małym miasteczku. I z tego zrobić prawdziwy reality show (nawet jeśli nie było ofiar w ludziach). Wystarczyło nie dać się zbyć „aferą butelkową” podczas prawyborów w Nysie. Wystarczyło...

Z tej i wielu innych kompromitacji telerzeczywisto-ści płynie chociaż jeden optymistyczny wniosek - przynajmniej dla ludzi prowadzących działalność publiczną. Otóż warto robić swoje, nie oglądając się na to, czy (i jak) pokażą to dziennikarze na szklanym ekranie. W końcu na co dzień żyjemy w rzeczywistości realnej, a nie wirtualnej. Tę mało odkrywczą tezę warto zadedykować politykom strąconym w pozaparlamentarną otchłań - czyli miejsce, gdzie już nie dociera telerzeczy-wistość.

Kreowanie polityki na teatr, a polityków na aktorów stwarza sytuację, w której zawsze politycy muszą „przegrać” na de tych, którzy reżyserują cały spektakl, i to

w sposób niedostrzegalny. Bo dziennikarze widoczni są tylko w roli „rzeczników Kowalskiego”. W medialnej nadrzeczywistości mecz politycy-gwiazdy mediów z reguły w oczach widza wygrywają te ostatnie. Są dowcip-niejsze, ładniejsze, bardziej wygadane, nie widać po nich, by próbowały coś ukryć, nie nudzą i w dodatku solidaryzują się z widzem. I profesjonalnie robią swoje: pokazują, relacjonują, pytają. Tego są uczeni w szkołach, na praktykach - taki przykład idzie z góry. Wpaja się przede wszystkim warsztat, to „jak” coś pokazać i „jak” dobrze wypaść „na de”. Mało w podręcznikach (a prawie nic w praktyce) o tym „dlaczego”, „po co” i „co z tego wyniknie”. Za wszystko, co w politycznym teatrze jest gorszące, odpowiadają wyłącznie politycy. To oni psują reputację polityki w oczach obywateli. To oni biorą łapówki. To ich postawa każe wielu wątpić w sens demokracji. Same media z tego rozczarowania polityką wychodzą nie tylko obronną ręką, ale wręcz wzmocnione słabnącą wiarygodnością klasy politycznej. Na jej de wypadają coraz wiarygodniej.

Mamy to jako pierwsi

Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę nad kryteriami, które decydują o tym, co trafia dziś na tę symboliczną „pierwszą stronę”. Jest bowiem kilka słów magicznych, uruchamiających wrota telerzeczywistości niczym zaklęcie, takich choćby, jak „wyłączność” czy „pokazujemy to jako pierwsi”. Odkąd informacja stała się towarem, a dzienniki widowiskami, ogromnie wzrosła rola uznaniowości w decydowaniu, co staje się tematem dnia (zwłaszcza gdy akurat nie jest prowadzona żadna wojna, nie ma klęski żywiołowej, nikogo ważnego nie zamordowano). Na decyzję o wyborze tematu wpływa już nie tylko jego atrakcyjność, ale i „metryka”. Temat „własny”, bez względu na swoją wagę, zawsze będzie miał pierwszeństwo przed tematem „obcym” (podjętym najpierw przez konkurencję), nawet sto razy istotniejszym.

Co gorsza, często tematy „obce” są w ogóle z premedytacją pomijane, mniej liczy się bowiem waga danej sprawy w rzeczywistości realnej niż jej potencjalna siła w kreowaniu telerzeczywistości. A jak niezwykle trafnie zauważył teoretyk mediów, Jay Schwarzman, problemu nie stanowią dziś informacje fałszywe, tylko te, których brakuje.

Mechanizm konkurencji sprawia, że rzeczywistość medialna jest polem nieustającej bitwy o to, kto narzuci pozostałym środkom masowego przekazu „swój” temat jako najważniejszy. Ze względu na nierówność potencjałów, zwykle jest to walka pomiędzy dwoma, trzema ogólnokrajowymi gazetami o to, która z nich układa listy tematów dla słabszych tytułów, a przede wszystkim dla mediów elektronicznych. W przypadku gazet taka rywalizacja może tylko cieszyć, służy bowiem rozwojowi dziennikarstwa śledczego, nieustannemu penetrowaniu rzeczywistości realnej, słowem - zbliżeniu niebezpiecznie oddalających się od siebie dwóch światów. Media elektroniczne pełnią w tej dżungli rolę kolejnego ogniwa w łańcuchu pokarmowym (zakładając, że pokarmem jest informacja). I jak na walkę o byt przystało, bezwzględnie wykorzystują swoją pozycję hegemona.

W przekazywaniu relacji z wydarzeń rozgrywających się publicznie, przy podniesionej kurtynie, media elektroniczne są oczywiście niezastąpione, bo zawsze pierwsze. Ale gdy idzie o tzw. własne newsy, media elektroniczne, paradoksalnie, bywają z reguły wolniejsze od mediów drukowanych. Niespecjalnie się tym jednak przejmują. Świadomość, że większość widzów gazet nie czyta, pozwala stacjom telewizyjnym (w nieporównywalnie większym stopniu niż sieciom radiowym) po raz drugi „odkrywać Amerykę”.

W dziennikarstwie telewizyjnym hegemonia szklanego ekranu przekłada się na zielone światło dla całkowicie bezkarnego pasożytnictwa na pracy dziennikarzy prasowych. I stopniowy uwiąd podstawowego nawyku

tej profesji: poszukiwania informacji u źródeł (a nie u kolegów, co prowadzi często do powielania i rozmnażania błędów i przekłamań). Oczywiście, mówimy o informacjach, których zdobycie wymaga wysiłku, obojętnie, intelektualnego czy fizycznego. Dotyczy to wiadomości praktycznie z wszystkich dziedzin, może poza polityką.

Telewizja, nie tylko publiczna, wciąż jest bowiem przekonana, że prawdziwe życie toczy się na korytarzach władzy. Tu - przed wrotami ministerstw, drzwiami sejmowych hoteli, pałacem prezydenckim - reporterzy telewizyjni (i radiowi) mają na stałe rozbite namioty. Kamery i mikrofony towarzyszą politykom tak często, że śmiało można mówić o permanentnym politycznym reality show w mediach elektronicznych.

Ten show, ekscytowanie się politycznym teatrem, przesłania często sprawy naprawdę ważne, zwłaszcza gdy w teatrze wystawiana jest efekciarska groteska. Klasycznym przykładem tej prawidłowości było zepchnięcie na dalekie miejsca w telewizyjnych dziennikach (poza „Wydarzeniami” PULSU) wiadomości o zorganizowanym przez Jana Pawła II spotkaniu ekumenicznym w Asyżu (styczeń 2002). Tematem dnia była wówczas - zdaniem mediów - okupacja mównicy sejmowej przez posłów „Samoobrony”.

W sytuacji, gdy konkurenci z kamerami i mikrofonami wiszą u tej samej klamki, bardzo trudno osiągnąć przewagę informacyjną, a jakoś opornie idzie mediom elektronicznym szukanie tematów poza ulicą Wiejską czy Alejami Ujazdowskimi. Głupio także szczycić się newsami podejmowanymi za prasą (przyjęło się, że można ukrywać źródło, ale nie uchodzi przypisywanie sobie autorstwa). Znów więc ciężar walki o panowanie nad telerzeczywistością zaczyna się przesuwać z treści na formę przekazywanych informacji i wygłaszanych komentarzy. Stand-upy (to żargonowe określenie na monolog reportera do kamery wygłaszany na stojąco)

nagrywane są do każdego newsa i przy każdej okazji. Trwa nieustający konkurs na najoryginalniejszą i najśmieszniejszą puentę do najdziwniejszej informacji. Już niekoniecznie własnej.

Problem w tym, że życie zza biurka kreatorów tele-rzeczywistości jest śmiertelnie nudne i obrzydliwie przewidywalne. Z tego to powodu dla stacji telewizyjnych wybory parlamentarne 2001 rozstrzygnęły się parę miesięcy wcześniej, nim pierwsza karta wpadła do urny. Jednoznaczne wyniki sondaży sprawiły, że planiści wszystkich stacji skupili się nie na „zawartości” wyborów, lecz jakości ich opakowania. Już od połowy września ruszyła „kampania w kampanii”: TYP i TVN zaczęły walczyć o widzów wieczoru wyborczego, skupiając się nie na nudnych politykach, a na własnych, niezwykle atrakcyjnych kandydatach. Można było odnieść wrażenie, że walka nie toczy się między Kalinowskim i Lep-perem, lecz między Lisem a Durczokiem. Równie często, jak polityków w trakcie spotkań z wyborcami, podglądaliśmy na szklanym ekranie dziennikarzy, jak z zakasanymi rękawami szykują na godzinę „zero” swoje komputery.

Podobną „walkę wyborczą” w eterze toczył RMF z Zetką. Tu z kolei Monika Olejnik i Jacek Żakowski weszli na ring (dosłownie, bo taką pięściarską konwencję miała kampania Zet w gazetach) toczyć nierówny bój z całą śmietanką gwiazd rodzimego show-biznesu zatrudnionych przez RMF, które „oddawały głos... na muzykę w RMF FM”. Ponad tę rywalizację wzniósł się tylko Zygmunt Solorz. Gdy 23 września 2001 w konkurencyjnych wieczorach wyborczych TVN z TYP ścigały się na oglądalność i szybkość podawania wyników, w Polsacie gladiatorzy pląsali z amazonkami w takt piosenki „Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka”... Trudno nie dostrzec symboliki tego zestawienia. Polsat od początku kreował własną, oryginalną telerzeczywistość, w której polityka odgrywa marginalną rolę...

Wiele o właściwościach świata kreowanego przez media mówi kariera w tychże mediach Piotra Tymocho-wicza, specjalisty od public relations, odpowiedzialnego za wizerunek polityków - m.in. Andrzeja Leppera. Z konfuzji wywołanej „nieplanowanym” sukcesem „Samoobrony” wyprowadził twórców programów informacyjnych i publicystycznych właśnie Tymochowicz, udzielając prostej odpowiedzi na trudne pytanie. Dlaczego Lepper przekonał do siebie wyborców (czytaj: widzów)? Bo potrafił zrobić z polityki widowisko! Teraz wreszcie wszystko jest jasne, Lepper pokonał innycłybo umiał się „atrakcyjniej pokazać”.

Takie wytłumaczenie doskonale pasowało do logiki, jaką kierowali się, kierują i kierować będą kreatorzy telerzeczywistości: każdego do wszystkiego można przekonać, trzeba tylko wiedzieć „jak”. To wytłumaczenie sprawiło, że zamiast refleksji nad prawdziwymi przyczynami takich a nie innych zachowań społecznych, refleksji nad oddalaniem się telerzeczywistości od realnego świata, przeżywaliśmy przez następne powy-borcze miesiące w telewizji okres fascynacji mową ciała i socjotechniką. Tymochowicz stał się prawdziwym guru programów publicystycznych, w jednym okienku wyjaśniając, „co sprawia, że przeciętny Polak popiera taki a nie inny program polityczny” (oczywiście forma jego sprzedawania, a nie treść), w innym, prowadząc szkolenia z gatunku: „jak robić ludziom wodę z mózgu”.

Kazus Leppera postawił dziennikarzy (medialne gwiazdy) wobec konieczności określenia na nowo swojej roli w scenariuszu informacyjnego i publicystycznego widowiska. Okazało się bowiem, że ten show ma jednak swój ciąg dalszy, a telerzeczywistość dla wielu ludzi nie znika po wyłączeniu odbiorników. Że przy zastosowaniu atrakcyjności, jako wyłącznego kryterium w doborze tematów, zasada programowego niezaangażowa-nia („my tylko pokazujemy, jak jest - ludzie niech sami wyciągną wnioski”) może prowadzić na manowce.

Przez prasę (głównie łamy „Rzeczpospolitej”) przetoczyła się krótka, acz burzliwa dyskusja nad odpowiedzialnością dziennikarzy za przekaz politycznego przesłania, niosącego w sobie zagrożenie dla demokracji. Zapoczątkowała ją zapowiedź Moniki Olejnik niezapra-szania do swoich programów Leppera (skądinąd decyzja doskonale mieszcząca się w konwencji magicznego myślenia o telerzeczywistości: problem nie pokazywany jakoby przestanie istnieć). Niestety, dyskusja przybrała szybko formę typowej polemiki o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy (w tym przypadku TVN nad TYP), a nie publicznej debaty. Szkoda, bo została zmarnowana szansa zrozumienia czegoś, a media - ze swej natury - dwa razy nie chcą zajmować się tym samym tematem.

Rodzi się pytanie, czy w warunkach opisanej powyżej ostrej konkurencji w ogóle jest możliwa taka debata? Zwłaszcza że coraz bardziej różnicują się warunki, w jakich pracują dziennikarze telewizji publicznej i stacji komercyjnych. Nie chodzi oczywiście o BHP czy stawki wynagrodzeń, lecz parametry, według których kreuje się tu i tam telerzeczywistość. W TYP parametry te coraz bardziej zbliżają się do usług świadczonych konkretnym osobom i instytucjom. Jak to trafnie ujął w „Życiu” (luty 2001) Stefan Bratkowski: „Przez cały czas telewizja wykonuje funkcję urabiania widzów, nakłaniania ich do przychylnego przyjęcia pokazywanych ludzi i faktów, czyli po prostu spełnia funkcję z zakresie public rela-tion”. Przywołany przez Katarzynę Kolendę-Zaleską w dziennikarskim kontrapunkcie „Tygodnika Powszechnego” (czerwiec 2001) nieszczęsny artykuł 23 ustawy o radiofonii i telewizji („jednostki publicznej radiofonii i telewizji stwarzają partiom politycznym możliwość przedstawiania stanowiska w węzłowych sprawach publicznych”) sprawia, że nawet prawne uwarunkowania sprowadzają misję TYP do poziomu „obsługiwania” polityków.

Z kolei w telewizjach komercyjnych determinantą staje się coraz wyraźniej traktowanie informacji politycznej w kategorii towaru, który musi być przede wszystkim atrakcyjny. Prawo popytu i podaży na tym rynku sprowadza dziennikarzy często do roli hien czyhających jedynie na wpadki, potknięcia i przekręty. Bo na taki towar jest zapotrzebowanie. Tego się ludzie domagają. Tak postrzegają klasę polityczną i w mediach szukają jedynie potwierdzenia swej złej opinii o rządzących (kiedyś, teraz lub w przyszłości).

Dodatkowym utrudnieniem dla prowadzenia wspomnianej, hipotetycznej debaty jest postawa osób kierujących telewizją publiczną, dla których nie ma innej rzeczywistości poza telerzeczywistością. Najlepiej ten tok rozumowania oddaje głos Sławomira Zielińskiego, dyrektora programu l TYP, w dyskusji opublikowanej na łamach „Rzeczpospolitej” w 1999 roku: „Musicie wiedzieć, że gdyby nie telewizja, czy publiczna, czy komercyjna, zamarłoby życie kulturalne. Bez telewizji nie ma widowiska sportowego, nie ma sztuki, nie ma teatru, nie ma w ogóle życia”. W podobnym duchu wypowiedziała się wówczas Nina Terentiew, dla której dowodem na to, że „warstwa ludzi interesujących się wysoką kulturą staje się coraz niklejsza”, jest fakt, iż nawet najlepsze programy kulturalne „emitowane w prime-time” mają niską oglądalność. Wynika z tego, że jeśli ktoś gardzi ofertą TYP (bo w tym czasie czyta książkę lub słucha Mozarta), to do warstwy zainteresowanych wysoką kulturą już nie należy.

Kiedy ogon macha psem

Telerzeczywistość na niwie informacji i publicystyki objawia się z perspektywy odbiorcy na ogół dyskretnie. Autorom chodzi przecież o to, by przekazy z założenia sztuczne wypadły maksymalnie naturalnie i wiarygodnie dla zachowania iluzji rzeczywistości. Czym innym jest bowiem praktyczne lekceważenie klasycznej defini-

cji prawdy, a czym innym kpienie z niej w żywe oczy. To już byłoby ryzykowne. Dlatego - dla głębszego przeniknięcia fenomenu telerzeczywistości - łatwiej przyłapać ją na gorącym uczynku poza audycjami informacyjnymi i publicystyką. Zdarza się nawet, że rolę demaskującą może odegrać fikcja literacka lub filmowa. W filmie Truman Show bohater przez blisko trzydzieści lat żyje w całkowicie fikcyjnym świecie wykreowanym na użytek gigantycznego widowiska typu reality show. I nie ma o tym pojęcia, właśnie dzięki niewiarygodnej dbałości autorów programu o szczegóły, tło, detale. Trochę podobnie (acz daleko mniej perfekcyjnie) funkcjonuje nasza telerzeczywistość. Jej kreatorzy mają świadomość, że nie wystarczy sprzedać w programach informacyjnych jakiegoś newsa. Nie wystarczy omotać go kokonem komentarzy w „Tygodniku Politycznym Jedynki”. Trzeba jeszcze sprawić, by news zaczął żyć własnym życiem - w anegdocie, piosence, obyczaju. Przykład? Głośna akcja pod kryptonimem „Dramat w trzech aktach”. Najpierw był sam program, w którym padły oskarżenia o związki braci Kaczyńskich z aferą FOZZ. Obydwa „akty” (dwa z braku trzeciego) zostały nadane w najlepszym czasie antenowym i poprzedzone dużą kampanią promocyjną. Potem pojawiły się liczne wypowiedzi i komentarze. Wreszcie na antenę trafił „Kabaret Olgi Lipiń-skiej”, a w nim piosenka zawierająca słowa: „jadą z forsą wory/ a na nich Kaczory/ jadą po raz drugi / znów się forsa zgubi”. Najciekawsze w całej sekwencji zdarzeń jest to, że piosenka została nagrana jeszcze przed emisją „dwuaktówki w trzech aktach” z Heatcliffem Pineiro. Są zatem tylko dwie możliwości: albo pani Lipińska ma talent wizjonersko-telepatyczny, albo świadomie wzięła udział w realizacji politycznego scenariusza mającego na celu zdyskredytowanie braci Kaczyńskich. Można zaryzykować tezę, że obecni szefowie telewizji publicznej działali tu trochę jak bohaterowie filmu Fakty i akty (tytuł oryginalny Wag the Dog, czyli „machanie psem”

przez jego własny ogon) grani przez Dustina Hoffmana i Roberta De Niro, mistrzowie socjotechniki, którzy by odwrócić uwagę opinii publicznej od obyczajowego skandalu z udziałem prezydenta, zbudowali kompletną - choć oczywiście fikcyjną - telerzeczywistość, w której fikcyjny news o wojnie USA z Albanią był zaledwie punktem wyjścia. Najciekawsze zaczęło się później. Bohater o pseudonimie Old Shoe więziony rzekomo przez terrorystów albańskich, piosenka o „starym bucie” pojawiająca się we wszystkich stacjach, wreszcie spektakularna akcja obywatelskiego poparcia dla odbicia bohatera polegająca na wieszaniu starych butów na telegraficznych drutach (tego nie można nie pokazać w telewizji). Ktoś powie - przecież to tylko żarty (w kabarecie) lub fikcja literacka (w filmie). Zgoda, ale czy powinno się stosować inną miarę dla reportażu ąuasi-śledczego, a inną dla kabaretu, tylko dlatego, że w kabarecie pomówienia wykrzykuje aktor przebrany za wiejską babę, a w reportażu facet z listu gończego? Przecież są to dokładnie te same zarzuty. Na tym samym ekranie, w tej samej stacji. Czy to, że aktor wygłasza nie swój tekst i chroni go satyryczny immunitet, jest rozgrzeszeniem dla nadawcy i autorów?

Telewizyjna kreacja totalna nie musi zresztą służyć wyłącznie celom politycznym. Media komercyjne kreują własny świat, głównie dla celów komercyjnych. I zaludniają go postaciami powoływanymi do życia wyłącznie na użytek tychże mediów. Najdoskonalszą (jak dotąd) taką formą istnienia jest świat programu „Big Brother”. Trudno o lepszy przykład rzeczywistości tworzonej wyłącznie na użytek mediów i tylko w celu zwiększenia wpływów. Warto zauważyć, że wydarzenia z domu „Wielkiego Brata” trafiały wielokrotnie do głównego wydania „Faktów”, programu aspirującego do miana informacyjnego lidera. Powstał także pełnometrażowy (i kasowy) film Gulczas, a jak myślisz. A do tego wszystkiego mieszkańcy domu w Sękocinie używali produk-

tów określonych i widocznych marek w ramach tak zwanego product placement, czyli formy kryptoreklamy stosowanej chociażby w serii filmów o Bondzie. Rzecznik TVN gorąco zaprzeczał, jakoby stacja stosowała product placement i prosił, by używać określenia „współpraca przy produkcji”. Może zaprzeczał właśnie dlatego, że ta forma zarabiania na widzach wręcz symbolicznie oddaje istotę całego przedsięwzięcia. A co więcej, pokazuje skalę możliwości socjotechnicznych, jakimi dysponuje telewizja. Szkoda, że nigdy nie zastosowanych np. do promocji czytelnictwa. Wręcz przeciwnie. W swoim czasie dostępna w Polsce MTV Europę do obcowania z książkami... zniechęcała.

Skończmy z tą naiwnością

Twierdzenie, że najważniejszym zadaniem mediów i dziennikarzy jest jak najwierniejsze odzwierciedlanie rzeczywistości, byłoby propagowaniem... mitu. Tak skrajnie rozumiana wierność (zwana także doskonałym obiektywizmem) nie jest ani możliwa, ani potrzebna. Jak słusznie zauważył cytowany już w tej książce amerykański myśliciel Christopher Lasch, niezależna prasa narodziła się nie z potrzeby upowszechniania czystej informacji, ale z potrzeby głoszenia opinii: przekonywania, prowadzenia debaty, budowania wspólnoty poglądów. I uczestniczenia (czynnego lub tylko „kibicującego”) w życiu publicznym, politycznym. Normalnie myślącemu obywatelowi informacja jest niezbędna tylko wtedy, gdy pomaga mu w rozumieniu świata i kształtowaniu własnych poglądów. Kto nie czuje potrzeby wyrabiania sobie zdania, ten obojętnieje na informacje o życiu publicznym. Przestaje nawet rozumieć ich sens. Większość z nas nie potrzebuje zatem mediów po to, by jak najbliżej obcować z rzeczywistością „w stanie surowym”, tylko po to, by mieć uczucie, że dobrze rozumie

„co jest grane” i mieć przyjemność obcowania z poglądami sobie bliskimi. Ci, którzy czytają gazety inne niż tylko rozrywkowo-plotkarskie, wybierają zwykle jakiś tytuł z pełną świadomością, że chcą obcować z określonymi opiniami, a nie tylko z faktami. To rzecz normalna, że jedni czytają „Gazetę Wyborczą”, inni „Trybunę”, jeszcze inni „Życie”, „Rzeczpospolitą”, „Nasz Dziennik”, „Politykę” „Gazetę Polską” czy „Wprost”.

Przeciętnie stronnicza gazeta ma i tak większy kontakt z rzeczywistością niż wszelka telewizja ze swojej natury, a polska telewizja publiczna także z innych powodów. Można telewizję lubić za różne rzeczy, także za opcję polityczną lub atrakcyjność przekazu w wybranej przez nas stacji, ale - sprawiając sobie przyjemność - nie ulegajmy złudzeniu, że obcowanie z telewizją daje nam bliższy kontakt z rzeczywistością niż ten oferowany przez inne media. To tylko magia obrazu. Tam, gdzie rządzi dyktat atrakcyjności pospołu z kreowaniem wiarygodności, na prawdziwe opowieści o rzeczywistości miejsca zostaje o wiele mniej, niż sądzi większość telewidzów.

Ostatnie słowo autorów

Kto publicznie stawia diagnozy i wydaje opinie, musi liczyć się z tym, że sam też stanie przed sądem cudzych opinii. Zanim jednak Czytelnicy i Recenzenci wydadzą swoje werdykty, chcielibyśmy skorzystać z prawa do ostatniego słowa. Nie możemy przedstawić żadnych okoliczności łagodzących, ponieważ napisaliśmy tę książkę z premedytacją, a nie w chwilowym afekcie; jej pomysł rodził się w naszych głowach kilka miesięcy. Nie prosimy zatem o wyrozumiałość, ale o to, by rozumiano nas w zgodzie z naszymi szczerymi zamiarami, a nie jak się komu spodoba. Aby zminimalizować ilość możliwych nieporozumień co do naszych intencji, oświadczamy, co następuje.

Nie było naszym zamiarem przekonanie Czytelników, że środkom przekazu z zasady ufać nie można. Otóż można, nawet czasem trzeba. Jednak ten rodzaj zaufania, jakim środki przekazu (i konkretnych dziennikarzy) możemy rozsądnie obdarzyć, nie powinien mieć postaci udzielonego w ciemno kredytu, ale raczę] premii za dobre sprawowanie w wielu różnych okolicznościach.

By skutecznie sprawdzić wiarygodność medium, z którego korzystamy najczęściej, nie możemy przesadzać z wiernością jednej stacji czy jednej gazecie. Zdrowy związek z mediami to gra, a nie małżeństwo. Nie obowiązuje nas przysięga: „i nie opuszczę cię aż do

śmierci”. Mamy zawsze prawo i możliwość powiedzieć: „sprawdzam!”.

Nie zamierzaliśmy wmówić Czytelnikom, że dziennikarze są jakoby ludźmi mniej uczciwymi i mniej rzetelnymi niż adwokaci, lekarze, politycy czy hydraulicy. Poziom etyki zawodowej przeciętnego dziennikarza nie wyróżnia go spośród przedstawicieli innych zawodów. Tym, co sprawia, że wady moralne ludzi mediów są publicznie tak szkodliwe, jest sama natura środków przekazu, czyli docieranie ze słowem i obrazem do bardzo wielu ludzi, których poglądy i zachowania są przez media kształtowane.

Nie staraliśmy się sugerować Czytelnikom, jakoby telewizja była dziełem szatańskim, a z jej regularnego oglądania mogły wyniknąć tylko klęski moralne lub wygładzenie zwojów mózgowych. Fakt, że telewizji poświęciliśmy w tej książce tyle krytycznych słów, wynikł z powodów nader prostych i ideologicznie niezaanga-żowanych. Po pierwsze, telewizja jest dziś medium najbardziej popularnym i wpływowym i przez to wyrządzane przez nią szkody w umysłach odbiorców są statystycznie największe. Po drugie (a nadal z związku z pierwszym), ponieważ tak wielu spośród naszych Czytelników ma codzienny kontakt z telewizją, jest to wdzięczny teren dla szukania łatwo zrozumiałych przykładów wadliwego działania mediów. Po trzecie zaś, nasz „ustrój telewizyjny” w ogóle oraz działalność telewizji publicznej w szczególności, naprawdę zasługują na sporo krytycznej uwagi. Mamy bowiem w Polsce niewierną swojej publicznej misji telewizję publiczną oraz politycznie reglamentowany system nielicznych ogólnopolskich telewizji komercyjnych. To zły system rodzący niedobre praktyki.

Jeśli ktoś uważa, że potęga telewizji to jeszcze jeden mit, niech przypomni sobie, o czym ostatnio rozmawiał

ze znajomymi. Czy przypadkiem znów nie zgadało się o tym, co kto ostatnio oglądał? Czy udział w programie „Big Brother” nie pomógł bardziej pewnemu kandydatowi na posła niż wszystko, co miał on sam do powiedzenia? I dlaczego po Ameryce krąży od wielu lat powiedzonko: „jeśli nie było tego w telewizji, widocznie tego nie było”?

Z całą pewnością nie chcieliśmy tą książką obrzydzić nikomu chwil przy radiu i nad gazetą. Z telewizją też da się żyć i przetrwać w pełni władz umysłowych. Byle nie patrzeć na media przez różowe szkiełko mitów lub okiem zakochanego. Byle nie lekceważyć pożytków dla myślenia z czynności czytania. I byle jeszcze doczekać czasów, gdy zdecydowana większość ludzi sprawujących i nadzorujących czwartą władzę zechce przyjąć do wiadomości, że obowiązkiem każdej władzy jest poważne i uczciwe traktowanie poddanych. Już choćby dlatego, że Konstytucja Rzeczypospolitej nazywa ich obywatelami.

Czego wszystkim zainteresowanym życzą

Autorzy

Dodatek nadzwyczajny, czyli gdzie warto zajrzeć

Pisząc tę książkę, najbardziej polegaliśmy na własnym zdrowym rozsądku, własnej znajomości życia mediów i na osobistym kontakcie z produktami środków przekazu. W tym sensie, na dobre i złe, jest to książka autorska. A nawet w dwójnasób autorska, bo autorów ma aż dwóch. Jest wszakże prawdą, że przed jej pisaniem oraz w jego trakcie korzystaliśmy z wielu źródeł nie tylko informacji, ale także opinii. Czyli z książek, artykułów prasowych, stron internetowych. Resztki autorskiej uczciwości oraz chęć ułatwienia Czytelnikowi dostępu do niektórych źródeł naszej inspiracji i wiedzy skłoniła nas do uzupełnienia tej książki czymś w rodzaju bibliografii. „Bibliografii” kompletnie niefachowej, subiektywnej, wybiórczej, ale przyjaznej w użyciu.

Wybrane książki

Witold Bereś, Czwarta władza. Najważniejsze wydarzenia medialne III RP, Warszawa 2000. (Dzieło grube i ambitne. Widać w nim duchowe koneksje z „Gazetą Wyborczą”, ale także ogromną pracowitość i inteligencję autora).

Czwarta wladza? Jak polskie media wpływają na opinię publiczną, pod redakcją Wojciecha Nentwiga, Póz-

nań 1995. (Ciekawy zbiór wywiadów z ówczesnymi szefami i redaktorami naczelnymi wybranych polskich mediów. Tylko po części rzecz natury archiwalnej).

Maciej Iłowiecki, Media. Władza. Świadomość społeczna, Kraków 1997. (Wszystko, co o przewrotności mediów młode osoby zainteresowane bliżej dziennikarstwem wiedzieć powinny, a i starszym nie zaszkodzi).

Zbigniew Kosiorowski, Radiofonia publiczna, Szczecin 1999- (Książka bardzo „prawno-ekonomiczna”, czyli trudna do czytania, ale za to dogłębnie analizuje absurdalną sytuację spółek radiofonii publicznej jako bytów szarpanych boleśnie napięciem między wykazywaniem zysku a sprostaniem publicznej misji. Bardzo polecamy tę pozycję politykom, nie tylko tym z KRRiTY).

Michael Kunczik, Astrid Zipfel, Wprowadzenie do nauki o dziennikarstwie i komunikowaniu, tłum. Jerzy Łoziński i Wojciech Łukowski, Warszawa 2000. (Ciekawe, ale raczej dla zawodowców).

Christopher Lasch, Bunt elit, Kraków 1997. (W przekładzie jednego z nas, ale i tak z czystym sumieniem polecamy tę pozycję Czytelnikom nie tylko zainteresowanym mediami, ale także problemami demokracji w Ameryce. Niektóre całkiem podobne do polskich problemów).

Cezary Michalski, Ministerstwo prawdy, Kraków 2000. (Zbiór esejów o tym, że Orwell wiecznie żywy, także w codziennej praktyce mediów).

Byron Reeves, Clifford Nass, Media i ludzie, tłum. Hanna Szczerkowska, Warszawa 2000.

Wybrane publikacje prasowe

Podczas pracy nad książką przejrzeliśmy (niektóre teksty czytając uważniej) kilka ostatnich roczników mie-

sięcznika „PRESS”. Do ewentualnego pójścia w nasze ślady zachęcamy raczej kolegów po dziennikarskim fachu. Pismo to prezentuje mocno „branżowe” spojrzenie na media. „Forum dziennikarzy” wydawane przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich ma jeszcze bardziej „dziennikarski” charakter niż „PRESS” i nie jest dostępne w normalnej sprzedaży poza biurami Oddziałów SDP. I jest to jedyne bodaj pismo z zasady traktujące zawód dziennikarski jako rodzaj powołania i poważnie zajmujące się takimi „luksusami”, jak publiczna odpowiedzialność mediów. Natomiast uwadze szerszego grona czytelniczego z równie czystym sumieniem polecamy następujące teksty (i autorów) z prasy codziennej: Teresa Bogucka, Telekracja, „Gazeta Wyborcza”,

11.04.2001 (dział OPINIE).

Teresa Bogucka, Pomóż, miłościwy panie, „Gazeta Wyborcza”, 27-28.05.2000. Juliusz Braun, Misja i oglądalność, „Rzeczpospolita”, 15-

-16.01.2000. (Cokolwiek zawiła deklaracja niemocy

szefa KRRiTY wobec niepublicznych praktyk TYP.) Stefan Bratkowski, Bądźmy realistami, żądajmy rzeczy

niemożliwych, „Rzeczpospolita”, 2-3-10.1999. Stanisław Jędrzejewski, Kij w telewizyjne mrowisko,

„Rzeczpospolita”, 14.12.1999-Bogusław Kunach, Łukasz Wróblewski, Towarzysze, tu

mówi Bydgoszcz, „Gazeta Wyborcza”, 19.11.2000. A.M., Niechciani tropiciele afer. Dziennikarstwo śledcze

w Europie Środkowowschodniej, „Rzeczpospolita”,

2510.1999. Robert Pucek, Zwierciadło mas, „Rzeczpospolita”,

02.03.2001 (w dziale OPINIE). Nina Terentiew, Czas pilotów, „Rzeczpospolita”, 11-

-12.12.1999- (Klasyczna próbka mentalności notabli TYP, bardzo polecamy osobom o mocnych nerwach). Wolne media, zapis dyskusji o wolności prasy, dziennik

„Życie”, 09.02.2001.

30

Luiza Zalewska, Skargi na informacje TYP, „Rzeczpo-

spolita”, 17.05.1999. Luiza Zalewska, Niedyspozycja prezydenta w Char-

kowie. W telewizji ani słowa, „Rzeczpospolita”,

23.09.1999. Luiza Zalewska, Nie koniec skandalu z Piotrowskim,

Luiza Zalewska, Królestwo bezwstydu - drugi raport o telewizji, „Rzeczpospolita”, 19.12.2000.

Luiza Zalewska, Dajecie to, czy nie dajecie, „Rzeczpospolita”, 16.02.2001.

Luiza Zalewska, Media nie chcą cenzury, „Rzeczpospolita”, 08.02.2002.

Żyjemy w dwóch różnych krajach - dyskusja o w/w raporcie, „Rzeczpospolita”, 24-26.12.1999 (Faktycznie szefowie telewizji i dziennikarze mówią tam dwoma różnymi językami. Bardzo pouczające).

Ponadto bardzo polecamy w całości:

Dziennikarski Kontrapunkt „Tygodnika Powszechnego”, 3.06.2001. Tam m.in. rozmowa z Ryszardem Ka-puścińskim (Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski, Zawód: dziennikarz) oraz tekst ks. Andrzeja Lutra Tylko prawda.

Numer „Więzi” z września 2001 Potęga (nie)smaku. Poświęcony głównie reklamie, ale teksty (m.in. Andrzeja Kisielewskiego, Tomasza Wiścickiego i Luizy Zalewskiej) niezwykle celnie pokazują mechanizm uzależniania się mediów nie tylko od pieniędzy, ale także technik marketingowych i gustów reklamo-dawców.

Wybrane adresy internetowe

Przede wszystkim w Internecie dostępne są archiwalne materiały prasowe. Internetowe archiwa gazet i czaso-

pism różnią się pod względem pojemności pamięci archiwalnej i wygody przeszukiwania, ale poza archiwum „Gazety Wyborczej” są dostępne (przynajmniej na razie)

bezpłatnie.

Najbardziej polecamy archiwum dostępne pod adresem www.rzeczpospolita.pl. Dużo, ciekawie i za darmo.

A oto pluralistyczny wybór innych adresów.-www.gazeta.pl - archiwum „Gazety Wyborczej” jest nader bogate, ale pełny dostęp do tekstów mają tylko osoby, które za to płacą.

www.gazetapolska.pl - archiwum tekstów, o krótkiej pamięci archiwalnej, ale długiej pamięci historycznej.

www.trybuna.com.pl- archiwum o dłuższej pamięci archiwalnej, ale krótkiej pamięci historycznej.

http://polityka.onet.pl - archiwum tekstów o czteroletniej pamięci archiwalnej.

www.zycie.com.pl - archiwum tekstów o dwuletniej pamięci archiwalnej.

www.nowe-panstwo.pl- archiwum o dwuletniej pamięci, także z czasów, gdy „Nowe Państwo” było tygodnikiem (obecnie miesięcznik).

Poza tym w Internecie jest prawie wszystko, ale tylko dla tego, kto ma bardzo dużo czasu. Jeśli np. wpiszemy hasło „media” w okienku wyszukiwarki pod adresem www.onet.pl, to mamy do przejrzenia tylko nieco ponad 100 tysięcy dokumentów pasujących do tego hasła.

Co jeszcze? Ponieważ większość danych sondażowych wykorzystanych w tej książce pochodziła z serwera CBOS, tam też można zajrzeć, nie tylko w sprawie stosunku Polaków do mediów: www.cbos.pl.

Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich prowadzi stronę

Spis treści

www.freepress.org.pl - nader interesującą, nie tylko dla zawodowców. Od niedawna swoją stronę internetową posiada także Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich www.sdp.pl.

Innych źródeł inspiracji nie pamiętamy lub wolimy się do nich nie przyznawać.

Słowo bardzo wstępne 5

Dwa oblicza czwartej władzy, czyli wstęp właściwy 7

1. Zdobycie władzy, czyli mit ładu spontanicznego 17

2. Dlaczego dziennikarze nie wiedzą lepiej,

czyli mit kompetencji 53

3- Naciski i pokusy, czyli mit niezależności 71

4. Spacer we mgle, czyli mit obiektywizmu 113

5. W szponach manipulacji,

czyli strachy prawdziwe i urojone 131

6. Przewodnicy i rzecznicy,

czyli mit służby publicznej 157

7. Dwa światy, czyli mit rzeczywistości 197

Ostatnie słowo autorów 226

Dodatek nadzwyczajny, czyli gdzie warto zajrzeć 229

Printed in Poland

Wydawnictwo Literackie 2002

31-147 Kraków, ul. Długa l

Skład i łamanie: Scriptorium „TEKTURA”

Druk i oprawa: GRAFMAR Sp. z o.o., Kolbuszowa



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mity czwartej władzy
Potęga czwartej władzy
Braun, Potęga czwartej władzy, 125 164, 207 209
IDEOLOGIA CZWARTEJ WLADZY
Piotr bez władzy
Piotr Siuda Popkulturowe mity zwiazane z miloscia
Szukalski, Piotr Przyczyny ageizmu wobec seniorów fakty i mity (2012)
Piotr Legutko, Dobrosław Rodzewicz, Gra w media, rozdz II do VI
Oddziaływanie promieniowania elektromagnetycznego fakty i mity Jaskolski Piotr
czwartek
prezentacja czwartek
Organy wladzy Rzeczypospolitej Polskiej sejm i senat
Etyka (1) istota, mity
31 czwartek
czwartek2
wyklad z czwartku chemia fizycz dnia19 marca

więcej podobnych podstron