Boge Anne Lise Grzech pierworodny 12 Wyrzuty sumienia


Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XII

WYRZUTY SUMIENIA

Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cala historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

 

Torunn i Kristofferowi Nordvikom,

z wdzięcznością za ich ogromną życzliwość

i wielką gościnność.

Anne-Lise Boge

ROZDZIAŁ 1.

Było dobrze po północy, kiedy Mali wróciła do Stornes.

Przyszła do domu z Oppstad spacerkiem. Naturalnie proponowano jej i podwodę, i pieniądze za to, że chciała wziąć udział w porodzie i pomogła synowi Laury przyjść na świat, ona jednak odrzuciła i jedną, i drugą propozycję. Pie­niądze za to, że przyjęłam bękarta Laury i Havarda, to mniej więcej tak, jakby mi dawano judaszowe srebrniki, pomyślała ze złością, idąc energicznym krokiem w tę jasną, letnią noc, a łzy piekły ją pod powiekami.

Maleńki chłopaczek był taki śliczny. Właściwie Mali nie chciała na niego patrzeć. Miała zamiar umyć go tylko, owinąć i złożyć w ramionach Laury, a potem wyjść, tak szybko, jak to możliwe. Nie było jej marzeniem przyjmowanie na świat aku­rat tego dziecka! Mimo wszystko stała przy stole, na którym leżało niemowlę. Jej łzy kapały na sinoróżowe, nagie, małe ciałko, ale nie mogła się powstrzymać, by nie pogłaskać po­krytej puchem główki, pomarszczonej buzi i pulchnych rą­czek. Jak na wcześniaka był bardziej rozwinięty, niż można się spodziewać. Przez krótką chwilę w sercu Mali pojawił się chybotliwy płomyk nadziei, że to może nie jest syn Havarda mimo wszystko. Kiedy jednak zobaczyła to wysokie czoło, ten stanowczy podbródek i oczy... oczy, które będą niebieskie, ta­kie niebieskie jak oczy Havarda, nie miała już wątpliwości.

Chłopczyk nie był uderzająco podobny do ojca. Nie do tego stopnia, by z czasem miało się to rzucać w oczy, my­ślała, pochylając się nad dzieckiem. Miał też wiele z matki. Z jej rodziny. Nikomu w każdym razie nie przyjdzie do gło­wy, że nie jest synem zmarłego Oli Storhauga. I może rze­czywiście jest jego synem, przemknęło Mali ponownie przez myśl. Takich rzeczy nigdy nie można być pewnym. Nowo narodzone dzieci wydają się ludziom podobne do różnych krewnych, dalszych i bliższych, doświadczyła tego wielekroć.

Nie jest też tak jak z moim Sivertem, pomyślała Mali, zawiązując koszulkę nowo narodzonego chłopca. Sivert był taki podobny do Jo, że nawet człowiek na pół ślepy zrozumiałby, czyim jest synem, w każdym razie, gdyby ich zoba­czył razem. Tak jak kiedyś zobaczył ich Johan, dawno temu w górach, i wtedy świat się zawalił.

 

Mali umyła i ubrała dziecko. Odwrócona plecami do Lau­ry uniosła je w górę i na chwilkę dotknęła wargami główki chłopca. Serce jej krwawiło. Już kiedyś trzymała w objęciach takiego małego chłopczyka, dotykała wargami miękkich włosków i wchłaniała w siebie zapach Havardowego syna. To była jedna z najszczęśliwszych chwil jej życia. Dała ukochanemu mężczyźnie syna, którego tak pragnął, dziecko bardzo podobne do tego chłopca tutaj. Ale Pan Bóg nie po­zwolił im zatrzymać Małego Havarda, i to była jej wina. Pi­ła trujące zioła, żeby się go pozbyć, a czyniła to ze strachu, że być może nosi w sobie dziecko Torgrima. Kiedy w koń­cu mały przyszedł na świat, nie miał dość siły, by przetrwać. A wszystko z powodu jej mrocznego grzechu.

Ale teraz Havard ma nowego syna. Z Laurą. Oto syn Laury i Havarda. Mali pospiesznie otarła rękawem spoco­ną, zalaną łzami twarz i zaniosła dziecko do łóżka. Oddała je matce. Na moment oczy obu kobiet spotkały się nad zawi­niątkiem, spoczywającym w objęciach wdowy ze Storhaug. Obie wiedziały, czyim synem jest ten malec. Oczy Laury mieniły się radością i szalonym tryumfem. Oczy Mali po­ciemniały z gniewu i żalu.

 

Mali zdjęła buty w sieni i cicho weszła po schodach na strych. Przez całą drogę do domu próbowała się uspokoić. Nie mam przecież prawa robić Havardowi wymówek, po­wtarzała sobie to nieustannie, kopiąc gniewnie drobne ka­myki. To przecież ona sama pchnęła go w ramiona Lau­ry swoimi grzechami i kłamstwami. A i tak Havard nie wie jeszcze wszystkiego! Gdyby dowiedział się prawdy o Ma­łym Havardzie i Torgrimie! Nie, żadną miarą nie ma prawa robić mu wymówek. Mimo wszystko w głębi duszy Mali płonął gniew. Dlaczego on mi to zrobił? Dlaczego zrobił to nam, myślała. Bo chociaż uzgodnili, że nigdy więcej nie bę­dą o tym wspominać, gdyby się miało okazać, że Laura nosi dziecko Havarda, to Mali i tak wiedziała, że mały chłopczyk na zawsze już będzie stal między nimi.

 

-  No i jak poszło?

Głos Havarda docierający od strony łóżka był spięty i ostry.

-  Urodziła syna - odparła Mali krótko, odwróciła się plecami do męża i zaczęła się rozbierać. - Urodził się trochę za wcześnie, ale da sobie radę. Dokładnie tak samo jak jego mamusia - dodała i zdała sobie sprawę, że w jej głosie brzmi gorycz.

Chwilę oboje milczeli. Przez otwarte okno Mali słysza­ła, jak fale rozbijają się o brzeg w tę cichą letnią noc, czar­ny drozd nie wyśpiewał jeszcze do końca swojej wieczornej pieśni.

-  On jest... on jest...

-  Tak - odparła Mali krótko. - On jest twój, ten chło­piec, który się dzisiaj urodził.

-  O rany boskie! - jęknął Havard udręczony i zakrył twarz dłonią. - A ja tak błagałem Pana Boga, miałem na­dzieję, że...

-  On często niedosłyszy, ten, którego błagałeś - powie­działa Mali sarkastycznie. - Doświadczyłam tego nieraz, ja także.

Znalazła swoją nocną koszulę, rozplotła włosy i wślizg­nęła się do łóżka, na sam brzeżek. Leżeli tak bardzo długo.

Mali czuła się okropnie. Wiedziała, że Havard jest głębo­ko zrozpaczony, mimo to nie była w stanie wyciągnąć ręki, żeby go dotknąć. Leżała, dopóki nie usłyszała jego rozpacz­liwego szlochu. Leżał na boku, odwrócony do niej plecami, i Mali czuła, jak jego dużym ciałem wstrząsa płacz.

-  Havard, no co ty - powiedziała wolno, kładąc dłoń na jego karku. Poczuła, jaki jest spięty, jaki spocony. - Havard, nie można tak.

-  Powinienem był się utopić - szlochał Havard. - Albo rzucić się w przepaść, ja, który ściągnąłem na nas takie nie­szczęście.

-  Głupstwa - rzekła Mali, przytulając się mocniej do męża. - Obiecałeś mi, że zostaniesz ze mną. Zapomniałeś już?

Havard odwrócił się do niej wolno i delikatnie zaczął ją pieścić.

-  Chciałabyś mnie? - spytał zbolałym głosem. - Mnie, który zdradziłem cię tak okropnie?

Mali przywarła do niego bliżej i głaskała go po plecach.

-  Tak, chciałabym cię - wyszeptała. - Żebyś ty wiedział, jak bardzo ja nie mam prawa żywić do ciebie jakiejkolwiek pretensji...

Gwałtownie zamilkła, przestraszona, że powie zbyt wie­le. Przestraszona, że Havard mógłby się zacząć zastana­wiać.

On przyciągnął ją do siebie. Mali leżała w jego objęciach i czuła, jak rozrasta się w niej rozpacz i rozczarowanie. Dla­czego, myślała, dlaczego to tak jest? W końcu Havard ma syna, ale to nie ja mu go dałam. Jego syna urodziła Laura, ta szantrapa! I Bóg wie, co ona teraz będzie robić. Mali nie wątpiła bowiem, że Laura w spokoju ich nie zostawi. Wyko­rzysta swój tryumf, jak tylko się da, Mali była o tym prze­konana. Może jednak nie jest taka głupia, żeby ogłosić, kto jest ojcem jej syna? Na to chyba się nie waży, niezależnie od tego, do kogo chłopiec z czasem zrobi się podobny. Zresztą i tak byłyby to tylko jej słowa przeciwko słowom Havarda. A on nigdy się do niczego nie przyzna. Zrobiłby to tylko wówczas, gdyby wybrał Laurę, Storhaug i dziecko, pomyśla­ła Mali. Ale co się stanie, kiedy Havard zobaczy swojego sy­na? Bo przecież prędzej czy później go zobaczy, już Laura o to zadba.

Przez krótką chwilę Mali znowu widziała oczyma du­szy maleńkiego chłopczyka. Prawie czuła jego zapach, miękką główkę przy swoich wargach. Nagle zarzuciła ręce Havardowi na szyję i wybuchnęła płaczem.

Przez cały wieczór wykazywała stalową wolę, by nie dać po sobie poznać, z jakim trudem przyjmuje to dziecko. Te­raz wszystkie tamy puściły. Wstrząsana spazmami wtulała się w Havarda, trzymała go mocno, jakby nigdy nie miała go puścić.

-  Mali, coś ty - szeptał Havard wolno. - Kochana moja, Mali...

W końcu płacz ucichł. Havard głaskał ciepłymi rękami jej mokrą twarz, odgarniał włosy z czoła.

-  On jest taki śliczny ten twój synek - powiedziała Ma­li cicho. - Będzie miał twoje oczy. Podbródek też - dodała i znowu wstrząsnął nią szloch. - I to nie ja ci go urodziłam. To Laura, a nie ja. Ja tego nie wytrzymam, Havardzie - wy­szeptała, ponownie zanosząc się płaczem. - Ja tego nie wy­trzymam!

Havard głaskał i głaskał jej ramiona. Domyślała się, że sam również walczy ze łzami.

-  Jedno powinnaś wiedzieć, Mali - powiedział w końcu ochrypłym głosem. - Dla mnie liczysz się tylko ty i dzieci tu­taj. Nigdy nikogo nie kochałem tak, jak kocham ciebie. Rozumiesz to? Bez ciebie moje życie nie byłoby nic warte. Dla mnie zawsze tak będzie, musisz mi wierzyć. Tamto dziecko, które przyjęłaś dziś w nocy, to syn Laury. Ale moi jesteście wy, ty i dzieci tutaj w Stornes. Tylko wy - powtórzył cicho.

-  Ale gdy go zobaczysz...

-  To będę widział syna Laury - przerwał żonie i nadal gładził jej twarz.

-  Ona ci pewnie zaproponuje...

-  Laura nie ma mi nic do zaproponowania, co by mogło ranić ciebie - wyszeptał i przytulił ją gorączkowo. - Uwierz mi, Mali. Bo jak nie, to ja też tego nie zniosę - dodał cicho. - Nie zniosę, jeśli mi nie uwierzysz.

Mali całowała jego twarz. Przytulała się wciąż do niego, wiedziała, że Havard wierzy w każde słowo, które teraz wy­powiada, ale łatwo jej nie było, mimo wszystko. Krew jest cięższa od wody, a syn to jednak syn.

Kiedy Havard ostrożnie wsunął rękę pod jej koszulę, nie stawiała oporu. Bardzo go teraz potrzebowała. Chciała czuć, że on właśnie jej pragnie. Tylko jej. Laura może sobie tam leżeć ze swoim dzieckiem. Na razie jednak to Mali posiada Havarda, tak jest, niezależnie od tego, czy potrwa to dłużej, czy krócej.

 

Laura pozostała w Oppstad przez trzy pierwsze tygodnie po porodzie. Chociaż było lato i piękna pogoda, nie zdecydowa­li się zapakować matki i dziecka w otwartą bryczkę i odesłać z powrotem do Storhaug. No bo przecież dziecko urodziło się za wcześnie, chociaż nic złego mu się nie działo. W każ­dym razie Mali niczego złego nie przewidywała.

Poza tym Asbjorg podobno uważała, że to wielki honor mieć we dworze córkę i jej nowo narodzonego synka. Kie­dy Laura urodziła pierwszego syna, babcia z Oppstad musia­ła się pogodzić z tym, że cały honor spada na innych. Teraz Asbjorg biegała do sklepu co najmniej raz na dzień, puchła z dumy i opowiadała każdemu, kto chciał słuchać, o tym, ja­ki wspaniały wnuczek jej się urodził i jaka jest szczęśliwa. W końcu wszyscy mieli już tego dosyć.

Ale, naturalnie, kobiety ze wsi składały położnicy trady­cyjne wizyty, przynosiły ciastka, wafle i inne smakołyki. Ro­bią to tyleż dla okazania szacunku, co po prostu z czystej ciekawości, myślała Mali. Taka wdowa, która urodziła syn­ka sierotkę, to przecież powód do plotek. A żeby one jeszcze wiedziały, jak jest naprawdę, myślała z goryczą.

-  Co też to za gospodynię mają w tym Storhaug - powie­działa gniewnie Ane pewnego dnia, kiedy znowu spotkała Asbjorg w sklepie i po raz nie wiadomo który musiała wysłu­chać opowieści na temat Laury i jej ślicznego noworodka. - Żeby to rodzić w domu swojej matki! Powinna w końcu wró­cić do Storhaug ta cała Laura. Ale jej się najwyraźniej nie śpieszy.

-  Masz rację, powinna trzymać się swojego domu - przy­znała Ingeborg. - A co, u licha, miała do roboty tutaj, na konfirmacji Oi, to już sama nie wiem. Wyprowadziła się przecież ze wsi dawno temu, nigdy też nie okazywała więk­szego zainteresowania dzieciom ze Stornes, więc...

-  Nie, jeśli komuś okazywała zainteresowanie, to raczej Havardowi - syknęła Ane ze złością, a Mali poczuła, że ser­ce zaczyna jej mocniej bić. - Zawsze przewracała do nie­go oczami, choć przecież jest żonaty. Już ja widziałam te jej spojrzenia!

-  Prawda, no i sama też była mężatką - dodała Inge­borg. - To bezwstydnica, nic innego nie można powiedzieć.

Ale zawsze taka była, nigdy nie miałam wątpliwości, że ta dziewczyna dostanie wszystko, czego chce.

No i dostała, pomyślała Mali, nalewając do wiader karmę dla świń. Tylko że nikt nie może się o tym dowiedzieć.

-  Byłaś u niej z wizytą? - spytała Ingeborg, spoglądając na Mali. - To znaczy, chciałam zapytać, czy chodziłaś z pre­zentem dla położnicy?

-  Nie, wystarczy, że przyjęłam dziecko na świat, potem nie miałam już zamiaru...

-  No i masz rację - pochwaliła ją Ane, hałasując garn­kami, które szorowała. - Ale Asbjorg opowiadała w sklepie, że w Oppstad szykują wielkie przyjęcie, zanim Laura i dziec­ko wyjadą do domu. Chodzi o to, żeby każdy mógł zobaczyć malca - dodała. - Bo chyba już go znieśli na dół i położyli w starej kołysce.

Mali zrobiło się gorąco. Nie spodziewała się, że teraz w Oppstad urządzą przyjęcie. Miała nadzieję, że Laura i dziecko wrócą do domu bez rozgłosu. Niedługo i tak będą urządzać chrzciny, więc Mali nie oczekiwała przedtem żad­nych towarzyskich spotkań. Ale to typowe dla Asbjorg. Ona zawsze lubiła się obnosić i zadawać szyku, a taka okazja nie nadarzy się znowu szybko. Zwłaszcza że chrzciny odbędą się w Storhaug, nic innego nie wchodzi w rachubę.

Jeżeli będą prosić na przyjęcie do Oppstad, to się nie wy­mówimy, ani ja, ani Havard, pomyślała Mali i dostała gę­siej skórki z niechęci. Kogo jak kogo, ale nas zaproszą jako pierwszych.

Mali wzięła wiadra z karmą i ruszyła ku drzwiom.

-  Idę obrządzić świnie - oznajmiła.

Łzy napływały jej do oczu i czuła ból w piersiach. Prze­klęta Laura! Mali była przekonana, że to całe przyjęcie to jej sprawka. Chciała zmusić Mali i Havarda, żeby przyszli. Chciała się rozkoszować ich zakłopotaniem, patrzeć, jak się zachowają, kiedy będzie im pokazywać syna Havarda. Ma­li jęknęła. Pojęcia nie miała, jak sama się zachowa, a już tym bardziej jak poradzi sobie z całą sytuacją Havard. Jedna spra­wa to to, co powiedział i co z pewnością myślał, że jego uko­chani mieszkają w Stornes. Kiedy jednak zobaczy synka...

 

No i Mali miała rację. W niedzielę poprzedzającą powrót Laury do Storhaug wszyscy bogatsi ludzie z okolicy zostali zaproszeni do Oppstad na kawę.

-  No, wy chyba przyjdziecie, ty i Havard? - pytała Asbjorg przez telefon. - Powiem ci, że spodziewałam się cie­bie już dawno, Mali. Miałam nadzieję, że ty, która przyjmo­wałaś dzieciątko... No, w każdym razie myślałam, że chcia­łabyś...

-  Jestem bardzo zajęta - odparła Mali krótko. - A po­za tym spędziłam prawie całą noc, kiedy dziecko się rodziło. A wy, o ile wiem, nie narzekacie na brak odwiedzających.

-  Nie, muszę powiedzieć, że nie - pochwaliła się Asbjorg. - Ale wy ze Stornes jesteście nam wyjątkowo bliscy. Za­wsze przecież byliśmy dobrymi sąsiadami i w końcu też ro­dziną, chociaż daleką. Bardzo się cieszymy, że to akurat ty pomogłaś maleństwu przyjść na świat, Mali - dodała. - No i myślałam, że będziesz chciała zobaczyć, jak sobie teraz ra­dzi.

-  Przecież słyszałam, że ma się dobrze - odparła Mali cierpko. - Ludzie o niczym innym nie gadają. A gdyby były jakieś problemy... jak się domyślam, problemów jednak nie ma - ucięła.

-  No cóż, w takim razie czekamy na was w niedzielę - powtórzyła Asbjorg nieco urażonym tonem.

-  Dobrze, przyjdziemy - odparła Mali, zaciskając zęby i czując, że serce bije jej coraz mocniej.

 

Havard odmówił udziału w przyjęciu.

-  Nie mam tam nic do roboty - powiedział ze złością po­mieszaną z rozpaczą. - Zostaję w domu.

-  Nie, pójdziesz ze mną! - oznajmiła Mali krótko. - Wy­glądałoby bardzo dziwnie, gdybyś nie poszedł. A chyba nie potrzebujemy, żeby ludzie zaczęli o tym gadać. Zapamiętaj to sobie...

-  Ale ja nie wiem, czy...

Mali podeszła do niego. Zarzuciła mu ręce na szyję i spojrzała mu głęboko w oczy.

-  Ja cię rozumiem, Havardzie - powiedziała wolno, głaszcząc go po policzku. - Wiem, jakie to dla ciebie nie­przyjemne. Dla mnie zresztą też. Ale ona nie może zrobić nam krzywdy, ta cała Laura. W każdym razie nie większą, niż już zrobiła. Jesteśmy we dwoje. Będę przy tobie przez ca­ły czas, tuż obok.

Havard przygarnął ją do siebie i ciężko westchnął.

Żyli jak dawniej, ona i Havard. Mimo to coś obcego po­jawiło się między nimi, chociaż żadne o tym nie wspomi­nało. Każde jednak myślało swoje, to nieuniknione. Oboje dręczyły wyrzuty sumienia i poczucie winy wobec tego dru­giego, chociaż Mali często odczuwała też gwałtowny gniew na Havarda. Nie chciała tego, ale nic nie mogła poradzić. W takich chwilach całą winę za nieszczęście, jakie ich spot­kało, zwalała na niego i trwało tak dopóty, dopóki nie poja­wił się żal i gwałtowny strach, że on może odejść, porzucić i ją, i dzieci.

-  Jesteś dla mnie po prostu za dobra - powiedział Havard udręczony.

Mali nic na to nie odrzekła. Wtuliła tylko twarz w koszu­lę na jego piersi i słuchała, jak ciężko bije mu serce.

 

Przyjęcie w Oppstad było wystawne. Stoły uginały się od ciast i napojów, w izbie tłoczyło się mnóstwo elegancko wystrojo­nych gości. Panowało gorąco. Letni dzień był słoneczny i cie­pły, a ze względu na maleństwo nie otwierano okien.

Kiedy weszli, Mali poczuła duszne powietrze i gorąco ni­czym uderzenie. Była rozbita i fizycznie, i psychicznie, jesz­cze zanim wyjechali z domu. Duchota w pokoju wcale nie poprawiła jej stanu. Mocno ściskała rękę Havarda i kłaniała się na wszystkie strony.

-  O, Mali, podobno tylko dzięki tobie wszystko z maleń­stwem poszło dobrze - mówiły kobiety. - Asbjorg nie może się ciebie nachwalić.

Tak, pomyślała Mali z goryczą. Havard sprawił to dziec­ko Laurze, a ja pomogłam mu się wydostać na świat. Więc nie tylko mnie powinnyście dziękować.

 

Laura siedziała w głębokim fotelu z synkiem w obję­ciach. Jak na trzy tygodnie po porodzie wyglądała zdumie­wająco dobrze. Po prostu promieniała, była ładniejsza niż kiedykolwiek, miała piękną cerę i jedwabiste, lśniące wło­sy zaplecione w warkocz i wysoko upięte. Chyba nie straciła wiele włosów w czasie ciąży i później, pomyślała Mali, przyglądając się młodej matce kątem oka.

-  A więc przyszliście! - zawołała Asbjorg, ujmując Ma­li pod ramię. - Tak, tak, oto moi honorowi goście - mówiła głośno, a ludzie odwracali się i patrzyli na nich. - Co my by­śmy zrobili bez pomocy Mali...

Pociągnęła i Mali, i Havarda w stronę fotela, w którym siedziała Laura.

-  Musisz zobaczyć, jak maleństwo się zmieniło w cią­gu tych krótkich tygodni - nie przestawała mówić Asbjorg, wciąż zwracając się do Mali. - Chyba byś go nie poznała!

Mali jednak poznawała chłopca, doznała skurczu serca, kiedy znowu na niego spojrzała. Mały nie spał, a jego wiel­kie, niebieskie oczy sprawiały, że był jeszcze bardziej podob­ny do Havarda niż zaraz po urodzeniu. Mali z trudem prze­łknęła ślinę. Ludzie kręcili się dookoła, radośni, pogrążeni w rozmowach.

-  Zdaje mi się, że on na ciebie patrzy, Mali - powiedział jakiś głos i wszyscy w pobliżu się roześmiali. - Chyba wie, kto pomógł mu przyjść bezpiecznie na świat.

Havard stał sztywny i nieruchomy obok niej, prawie jak sparaliżowany. Nie odrywał wzroku od dziecka w ramionach Laury. Przez króciutką chwilę w jego oczach pojawiło się wzruszenie, nad którym nie był w stanie zapanować. Szybko jednak wyprostował się i wyciągnął rękę do młodej matki.

-  Gratuluję ci syna - powiedział lekko ochrypłym gło­sem.

-  Dziękuję - odparła, posyłając mu promienny, zaczep­ny uśmiech. - Czyż nie jest śliczny?

Havard nie odpowiedział. Mali ścisnęła jego spoconą dłoń, Havard chrząknął. Wciąż jednak nic nie mówił.

-  A ja czuję, że to wam dwojgu powinnam za niego dzię­kować - oznajmiła Laura, wygładzając kołderkę wokół ma­leństwa. - Zaczął się przecież domagać wyjścia na świat nieoczekiwanie, w środku konfirmacyjnego przyjęcia. Ale ty pozwoliłeś, żeby twoja żona się mną zajęła, dzięki czemu uzyskałam najlepszą pomoc, jaką mogłam mieć. Jeżeli więc komuś mam dziękować za mojego synka, to właśnie wam dwojgu - dodała i uśmiechnęła się złośliwie.

Intencje Laury nietrudno było rozszyfrować, chociaż ro­zumiała je tylko Mali. I być może Havard, pomyślała nie­śmiało, jeśli on w ogóle cokolwiek pojmuje. Bo sprawia wra­żenie chorego.

Goście bili brawo i śmiali się. Mali najchętniej by stąd uciekła, mimo wszystko jednak wyprostowała się i odpowia­dała uśmiechem.

-  Och, sama sobie powinnaś dziękować - rzekła spokoj­nym głosem, który jednak leciutko drżał. - To przecież ty go urodziłaś, a nie ja.

Laura potrząsnęła głową. Spojrzenie, które posłała Mali, było mroczne. Wszystko trwało tylko krótką chwilę, potem znowu jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech.

-  Postanowiliśmy urządzić chrzciny na początku sierp­nia - oznajmiła tak głośno, by wszyscy mogli ją słyszeć. - I myślę, że mogłabym teraz odwzajemnić wszystko, co wy dla mnie zrobiliście. Niech mi więc będzie wolno spytać, czy zechcecie być rodzicami chrzestnymi mojego synka, kiedy zaniesiemy go do kościoła? Byłabym dumna i cieszyłabym się bardzo, gdybyście wyrazili zgodę - dodała, spuszczając wzrok.

Mali miała wrażenie, że się przesłyszała. Chrzestni rodzi­ce? Laura chyba nie wierzy, że ona i Havard zgodzą się za­nieść do chrzcielnicy jej bękarta? Syna Havarda! Takiej dia­belskiej przebiegłości nie można się spodziewać nawet po Laurze.

Ale owszem, nie tylko można, lecz trzeba było się spo­dziewać. Kiedy ucichły brawa gości, Laura powtórzyła pyta­nie.

-  Powinniście rzecz jasna się zgodzić - powiedziała go­spodyni z Granvold i oparła się ciężko o Mali. - Taki za­szczyt! No i ten biedny, pozbawiony ojca chłopczyk - do­dała, ocierając oczy. - Pomyśleć, o ile lżej będzie Laurze w razie czego, jeśli będzie wiedziała, że ty i Havard ze Stor­nes jesteście jego rodzicami chrzestnymi.

Mali czuła, że się udusi! Rozpięła bluzkę pod szyją, rę­ce jej się trzęsły. Szukała wzrokiem Havarda, ale on, blady jak ściana, wpatrywał się w podłogę. Mali miała wrażenie, że tłum coraz bardziej zbliża się do niej, nie była w stanie od­dychać i bała się, że zemdleje.

-  Zgadzacie się, mam nadzieję?

Delikatny głos Laury wtargnął do jej oszołomionego mózgu. Nie! - chciała wrzasnąć. Nigdy! Ale nie było wyjścia. Nie teraz, nie na oczach tych wszystkich ludzi, którzy stoją i czekają na odpowiedź. To dlatego Laura wybrała taki mo­ment, by nas zapytać, pomyślała Mali. Wiedziała, że nie od­ważymy się odmówić. Bo co by ludzie powiedzieli?

-  Nie, no, to po prostu przesada - wybąkała Mali, nie bardzo wiedząc, skąd biorą się jej słowa. - Nie powinnaś się czuć zobowiązana do...

-  Ależ ja nie czuję się zobowiązana - powiedziała Laura słodkim tonem. - Po prostu uważam, że tak jest właściwie.

Mali usłyszała, że Havard chrząknął, przeraziła się, że może powiedzieć coś, co wywoła zamieszanie. Ścisnęła z ca­łej siły jego rękę, wbijając mu paznokcie w skórę.

-  W takim razie dziękujemy za zaszczyt - powiedziała cicho.

 

ROZDZIAŁ 2.

Szok wywołany bezczelnością Laury Mali odczuwała ni­czym kamień w żołądku. Że też nie potrafiła powiedzieć tamtej „nie"! Że nie umiała odrzucić przewrotnej propozy­cji! Ale wdowa ze Storhaug odegrała całą scenę tak perfek­cyjnie, że trudno jej było odmówić, Mali nie byłaby w sta­nie znaleźć żadnej wymówki. Jak miałaby to zrobić, gdy połowa wsi stała wokół nich w przekonaniu, że Laura zło­żyła niebywale uprzejmą propozycję ludziom ze Stornes, że to wielki honor, iż chciała ich mieć jako rodziców chrzest­nych swojego małego synka? Takiego zaproszenia nie skła­da się byle komu, mamrotali jeden do drugiego i wymow­nie kiwali głowami.

Wszyscy uważali, że ja i Havard jesteśmy dostatecznie dobrzy do takiej funkcji, myślała Mali, czując bolesne pie­czenie w piersi. Tylko że nie będą to chrzciny jakiejś sierot­ki pozbawionej ojca, jak z pewnością ludzie ze wsi sądzą. Przy chrzcielnicy stanie zarówno matka, jak i ojciec dziec­ka.

Im więcej Mali się nad tym zastanawiała, tym gorzej się czuła. Widziała też, że Havardowi wcale nie jest łatwiej. Zrobił się milczący, jadał znacznie mniej i wyraźnie schudł. Rzucał się w pracę z jakąś desperacką energią, jakby w ten sposób chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia. Nic jednak nie wskazywało, że mu to pomaga, przynajmniej Mali niczego takiego nie zauważyła.

-  W dniu chrzcin powinniśmy położyć się do łóżka i po­wiedzieć, że jesteśmy chorzy - oznajmił Havard któregoś dnia, kiedy już szli spać. - Nikt w takiej sytuacji nie będzie oczekiwał, że przyjdziemy do kościoła. Jak ktoś jest chory, to chory. Musi zostać w domu.

-  A jak często się zdarza, że oboje równocześnie zapada­my na jakąś chorobę? - zapytała Mali. - O ile pamiętam, to nigdy jeszcze tak nie było! I na co, twoim zdaniem, mieliby­śmy zachorować? Ludzie mają i oczy, i uszy. O nie, nic nam nie pomoże, musimy pójść.

-  Ja nie wiem, czy potrafię to znieść, Mali - rzekł Havard ostrym tonem, odwracając się do niej plecami. - Wydaje mi się, że to dla mnie zbyt trudne.

-  Ale nikt cię nie zapyta, jak bardzo to dla ciebie trudne, Havardzie - odparła Mali krótko. - Z jakiego powodu ktoś miałby o to pytać? Przecież nikt inny prócz Laury i nas nie wie, co się stało. A jeśli potrafiłeś spłodzić dziecko, to potra­fisz też przeżyć jego chrzciny - dodała.

Natychmiast usłyszała w swoim glosie gorycz i oskarże­nie. Pożałowała tych słów. Oboje byli zgodni co do tego, że Laura nie może zniszczyć ich małżeństwa. Bardziej niż kiedykolwiek było więc ważne, by ona i Havard trzymali się razem. Mali zdawała sobie sprawę, że jej postawa jest tu najważniejsza. Bo jeśli zacznie oskarżać męża, robić gorz­kie uwagi i nieustannie wypominać mu niewierność, to nie wiadomo, jak długo on wytrzyma z nią w Stornes, bo i tak jest chory z powodu wyrzutów sumienia. A przecież ona ze wszystkich sił chciałaby go tu zatrzymać! To jego kocha, to jego pragnie i potrzebuje. Mimo wszystko rozgoryczenie zże­rało jej duszę niczym łapczywe robaki, a wszystko z powodu malutkiego, nowo narodzonego chłopczyka.

-  Ja naprawdę tak nie myślę, Havardzie - powiedziała pospiesznie, głaszcząc go po ramieniu. - To Laurę, tę cza­rownicę, najchętniej udusiłabym gołymi rękami. Jeśli cho­dzi o ciebie, to tak mi się tylko wymknęło. Wcale tak nie my­ślę - powtórzyła wolno.

-  Ale wina jest moja - jęknął Havard cicho. - Gdybym ja nie zrobił...

-  Tylu rzeczy człowiek nie powinien robić - odparła Ma­li. - I odnosi się to nie tylko do ciebie, Havardzie.

Potem leżeli w łóżku bez słowa, żadne nie spało, ale żad­ne też nie wyciągnęło ręki na zgodę. A przy wezgłowiu sta­ła Laura, chichocząc złośliwie. Była na najlepszej drodze, by odnieść zwycięstwo.

-  A nie, do jasnej cholery, nie! - syknęła nagle Mali pół­głosem przez zaciśnięte zęby.

-  Coś ty powiedziała? - spytał Havard przestraszony, odwracając się do niej. - Klniesz niczym woźnica.

Mali nie odpowiedziała, a jedynie rzuciła się na niego i zaczęła mu rozpinać koszulę. Całowała go desperacko po twarzy. Pieściła dłonią jego ciało.

-  Co ty robisz?

Głos był cichy, Mali czuła jednak, że wznieca w mężu po­żądanie. Oddychał coraz szybciej.

-  Chcę cię mieć - wymamrotała, całując go gorączko­wo. - Jesteś mój. Tylko mój!

Wszystkie zabiegi na niewiele się jednak zdały. Nie było tak, jak Mali pragnęła i jak potrzebowała. Nie zaznała bli­skości, oddania ani ciepła. Kochali się gorączkowo, z desperacją, dziko, nie padło ani jedno słowo.

Po wszystkim też żadne nic nie mówiło, żadne nie zasnę­ło do późna w noc. W łóżku zrobiło się za ciasno. Między małżonkami leżał mały chłopczyk.

 

Dziesiątego lipca rozpoczęło się powszechne koszenie, jak to ludzie określali. Tego dnia zaczęto kosić trawę na rozleg­łych łąkach. Wokół zabudowań siano zostało już sprzątnię­te. W Stornes wynajęto ludzi do pomocy. Bo z jednej strony dla Havarda i dwóch stałych parobków takie sianokosy to zbyt wiele pracy, z drugiej zaś ludzie są uszczęśliwieni, jeśli mogą dostać jakieś zajęcie, jedzenie i dach nad głową w tych trudnych czasach. O zapłatę już nawet nie pytają.

Hilda z córką nadal mieszkały w Stornes i teraz na doda­tek Havard zatrudnił pewnego mężczyznę z synem, z osady położonej dalej w głębi fiordu. Mali wiedziała, że są to zna­jomi Havarda z dawnych czasów, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedyś jej o nich opowiadał.

-  Peder znalazł się w bardzo trudnej sytuacji - wyjaśnił Havard Mali. - Zmaga się z losem, żeby wykarmić gromad­kę swoich dzieci, ma zaledwie kawałeczek ziemi, tak że cier­pią wielką biedę. Od dawna na terenach w głębi fiordu gło­dują, i ludzie, i zwierzęta.

-  Mój kochany Havardzie, nie musisz się tłumaczyć, że ich zatrudniłeś - zaprotestowała Mali. - Ja też przyjęłam Hildę i Mari do sprzątania na Boże Narodzenie w ubiegłym roku, a do tej pory z nami są. Poza tym ja sama najczęś­ciej siedzę przy krosnach, więc w gospodarstwie pomocy ze mnie wielkiej nie ma. Nie najlepsza gospodyni trafiła się te­mu dworowi - dodała z westchnieniem. - A przecież nie je­steśmy już młodzi. Musisz pamiętać, że wszyscy zatrudnie­ni na stałe ludzie byli tutaj już w czasie, kiedy ja wyszłam za mąż do Stornes. A wkrótce minie dwadzieścia lat od tamtej pory, Havardzie. Jeśli poza tym moglibyśmy komuś pomóc, to...

-  Dla Pedera to ratunek, że on i syn mogą do nas przyjść - oznajmił Havard. - Sam mi to powiedział, kiedy zaproponowałem mu pracę. Ten barczysty chłop miał łzy w oczach. Postaram się dać mu też niewielką zapłatę - do­dał. - My mamy tyle, że stać nas na to.

-  Ile on ma lat, to znaczy syn, chciałam zapytać? - zain­teresowała się Mali.

Havard podrapał się w głowę.

-  Dobre pytanie - rzeki. - Jeśli się nie mylę, to Terje la­tem skończy czternaście. To silny i pracowity chłopak - do­dał. - Solidny chłopak.

I niebezpiecznie urodziwy, pomyślała Mali, kiedy Terje podszedł do niej z wyciągniętą ręką i ukłonił się głęboko te­go dnia, w którym obaj z ojcem mieli zacząć pracę w Stor­nes. Odruchowo spojrzała na Dorbet, która wybiegła na schody, z ciekawością przyglądając się przybyłym, i jakiś niepokój ogarnął serce Mali. Według tego, co mówiła na­uczycielka, i także tego, co ona sama mogła zaobserwować, najwyraźniej Dorbet bardzo się starała po tej surowej repry­mendzie, jaką dostała od matki. Mimo wszystko w charak­terze najmłodszej córki jest coś, z czym ani ja, ani inni nie mogą nic zrobić, myślała Mali, widząc, jak Dorbet odrzuca włosy na plecy i bez skrępowania śmieje się do nowo przy­byłego chłopca. On chyba też widział błysk w jej oczach, bo zrobił się czerwony, puścił rękę Mali i cofnął się w stronę ojca. Kiedy jednak wydawało mu się, że nikt go nie widzi, ukradkiem spoglądał na dziewczynę stojącą na schodach.

-  No dobrze, zaraz przyślę służącą, żeby pokazała wam, gdzie będziecie mieszkać - powiedziała Mali.

Peder z synem mieli sypiać w stodole. Gdzie indziej nie było już miejsca, ponieważ Hilda i Mari zajmowały pięter­ko nad pralnią. Ale teraz latem stodoła jest bardzo dobra. Nikt tam nie musi marznąć nawet w chłodne deszczowe no­ce, jeśli zakopie się w pachnące, suche, świeże siano. Na ra­zie jeszcze siana w stodole nie ma, zostały tylko resztki z po­przedniego lata, więc Mali zadbała, aby obaj nowo przybyli dostali wełniane koce. W święta i niedziele Peder i Terje mieli chodzić do domu. Wtedy będą mogli zająć się zbiorem własnego siana. O wolnych dniach w czasie sianokosów tacy ludzie jak oni nawet nie myśleli.

-  Nie masz się czym zająć? - spytała Mali ostro, prze­chodząc obok Dorbet. - Idź i zapytaj Ane, co mogłabyś ro­bić.

-  Ja czekam na Ruth - odparła Dorbet, nie patrząc na matkę. Wciąż nie spuszczała wzroku z Terjego. - Mamy iść po rabarbar na zupę.

-  Do tego chyba nie potrzebujesz pomocy - rzekła Ma­li. - Dobrze wiesz, gdzie rośnie rabarbar. Rósł tam zawsze, odkąd mieszkasz w tym dworze - dodała i szturchnęła Dor­bet w plecy.

Jeszcze długo po odejściu Dorbet Terje patrzył w ślad za nią. To nie będzie łatwe lato, pomyślała Mali zmęczona. Coś jej mówiło, że powinna uważnie przyglądać się tym dwojgu.

 

Wszystko wskazywało na to, że zbiory będą rekordowe. Tra­wa na łąkach wyrosła wysoka i bujna. To dobrze dla wszyst­kich, zwłaszcza dla tych, którzy mają niewiele. Dla takich jak Peder. Dobre zbiory siana oznaczają, że będzie mógł do­kupić i wykarmić jeszcze kilka owiec oprócz tych dwóch krów i świni, które hoduje. A kiedy krowy i owce są dobrze karmione, to dają więcej mleka i do bezpośredniego użytku, i na masło. Jeśli szczęście gospodarzom dopisze, to może na­wet jesienią będą mogli zabić na mięso dodatkową owcę.

-  Jakbyś chciał, to możesz sobie od nas wziąć parę jag­niąt - powiedział Havard do Pedera któregoś dnia przy obie­dzie. - Nie będzie cię to nic kosztowało.

-  Nie, w takim razie nie mogę przyjąć - odparł Peder za­rumieniony. - Mogę ci za jagnięta zapłacić, gdybyś chciał mi sprzedać.

Mali bardzo dobrze go rozumiała. Pamiętała jeszcze bo­lesne uczucie z czasów, kiedy mieszkała w domu rodziców, w Buvika. Odmawiali wtedy zawsze, jeśli ktoś chciał im coś podarować nawet z czystej dobroci. Wiedziała, że Havard nie miał nic złego na myśli. Peder jednak musiał przeży­wać gorzkie upokorzenie. Bo to wstyd, jeśli człowiek nie jest w stanie wykarmić rodziny. Jej ojciec też taki wstyd prze­żywał. Zawsze w tego rodzaju sytuacjach odmawiał, gdy­by nawet nie wiem jak potrzebował wsparcia. Ale ubóstwu przeważnie towarzyszy szczególna wrażliwość i duma, Mali nieraz tego doświadczała. Albo człowiek jest w stanie sobie sam poradzić, albo woli cierpieć biedę!

Na moment napotkała nad stołem wzrok męża i Havard się zarumienił. Pojął, że postawił Pedera w przykrej sytua­cji.

-  To nie jest jakaś wyjątkowa propozycja skierowana tyl­ko do ciebie, Peder - powiedział teraz, nakładając sobie na talerz więcej ziemniaków. - Często proponuję to sąsiadom, bo my tutaj, w Stornes, mamy najlepsze jagnięta - dodał z uśmiechem. - Możesz wziąć sobie kilka, kiedy już dosta­tecznie podrosną. Ale to jest zwyczajny handel.

-  Ach tak - rzekł Peder, podnosząc wzrok. - W takim ra­zie dziękuję bardzo, zgadzam się na twoją propozycję.

-  Pogadamy o tym później - zakończył Havard. - Jesz­cze się zastanów.

 

Tego lata do stołu w Stornes siadało mnóstwo ludzi. Zajmo­wali miejsca na lawach blisko siebie, przeciwko czemu aku­rat Dorbet nic nie miała, w każdym razie w dniach, kiedy udało jej się usiąść obok Terjego. Chłopiec czerwienił się og­niście za każdym razem i próbował odsunąć się od niej moż­liwie jak najdalej, co w tej ciasnocie rzadko mu się udawało. Był chyba bardziej skrępowany, niż się Mali początkowo wy­dawało. I to Dorbet stanowiła problem, nie on. Mali nie mia­ła żadnych zastrzeżeń ani do jego zachowania, ani do pracy, w każdym razie do tej pory. Milczała więc, ale przyglądała się młodym czujnie. Zawsze.

Ona sama powoli kończyła wielkie zamówienie dla koś­cioła w Lademoen. Miała oddać tkaninę w niedzielę siód­mego września podczas wielkiej uroczystości. Na myśl o tym doznawała skurczu żołądka. A jeśli jej praca nie spodoba się temu Amerykaninowi? Pośpiesznie odsuwała od siebie nie­pokój, kiedy tak stała i patrzyła na obrazy, którym poświęciła tyle pracy, zręczności, bolesnych wspomnień i łez. Tyle żalu i tyle smutku.

Nigdy nie stworzyła niczego piękniejszego. Obraz był wyjątkowym dziełem sztuki. Jeśli ktoś tego nie widzi, to z pewnością jest ślepy. W każdym razie to nie mój problem, jeśli się komuś nie spodoba, myślała Mali, gładząc obraz pal­cami. Pod tą pracą mogła się podpisać bez wahania. Właści­wie tkanina zawierała tyle jej własnych cierpień i przeżyć, że Mali wielokrotnie zastanawiała się, czy potrafi ją komuś od­dać. Ten obraz był związany ze Stornes, stanowił swojego ro­dzaju sagę o jej życiu, co do tego Mali nie miała wątpliwości. Z drugiej jednak strony nie może zatrzymać kilimu, obieca­ła przecież dawno temu i nie wolno jej zerwać umowy. A po­nadto inni ludzie i tak nie są w stanie się domyślić, ile w tym obrazie jest z niej samej. Nawet jej bliscy, nawet mieszkań­cy tego dworu. I uznawała w końcu, że tak jest najlepiej. To jej osobiste brzemię zostało zawarte w tych obrazach. Bar­dzo dobrze, że nie wszyscy wiedzą, z czym ona właściwie się w życiu zmaga. Ani jak wiele ukrywa przed światem.

 

Mali bardzo się cieszyła na tę podróż do Trondheim w to­warzystwie Havarda. Początkowo mąż nie zamierzał z nią jechać, w końcu jednak udało jej się go przekonać. Zagro­ziła, że bez niego ona też nie pojedzie. I spostrzegła, że to go ucieszyło. W jego zmęczonych oczach pojawił się jakiś błysk, grzywka opadła mu na czoło, kiedy obejmował żonę. Zmarszczki na twarzy wygładziły się pod wpływem serdecz­nego uśmiechu.

-  W takim razie muszę się z tobą wybrać - powiedział ze śmiechem, pokazując białe, lśniące zęby.

-  Oczywiście, że musisz - przytaknęła Mali i objęła go w pasie. - Oboje tego potrzebujemy, dobrze jest wyjechać ra­zem od czasu do czasu, tylko ty i ja.

Havard spojrzał na nią z góry. Błysk w oczach był coraz cieplejszy, uścisk ramion coraz mocniejszy.

-  O, to, to, masz rację - roześmiał się, całując ją w czo­ło. - Oboje tego potrzebujemy. W takim razie muszę jechać, żebyś mi nie uciekła w świat z tym jakimś Amerykaninem - dodał. - Bo kto wie, co on miałby ci do zaproponowania w tych Stanach.

-  Jeśli o mnie chodzi, to nie pragnę niczego prócz ciebie - uśmiechnęła się Mali. - Jeszcze tego nie wiesz, Havardzie?

Po twarzy męża przemknął cień.

-  Czasem trudno mi to zrozumieć - wymamrotał. - Ja, który...

-  Ale tak właśnie jest - rzekła Mali z naciskiem i wypuś­ciła go z objęć. - I tak się cieszę na ten wyjazd. Cieszę się, że zobaczę ciebie w katedrze w Nidaros. To po prostu cudowna budowla, Havardzie.

-  Ale chyba nie będziemy mieszkać u tych Tellnesów, o których ostatnio opowiadałaś? - spytał nagle Havard. - Nie sądzę, żebym się tam czuł jak w domu.

-  Ja też nie - powiedziała Mali i zadrżała. - Jedna wizy­ta u nich w zupełności mi wystarczy. Nie, tym razem będzie­my mieszkać w hotelu.

Odwróciła się i popatrzyła na niego z szelmowskim uśmiechem. - W pokoju z wanną.

Havard objął ją znowu i przyciągnął mocno do siebie. Ukrył twarz w jej włosach i długo tak stał. Obejmuje mnie niemal desperacko, pomyślała Mali.

-  Ja bardzo lubię wannę - powiedział cicho, wciąż z twa­rzą ukrytą w jej włosach.

-  Wiem o tym - uśmiechnęła się Mali. - Dlatego powie­działam, że musimy mieć pokój z wanną, Havardzie Stornes. Jeśli ma nam być naprawdę przyjemnie, to nie możemy so­bie tego odmówić.

Miała szczerą nadzieję, że rzeczywiście wszystko się uda. Wprawdzie ostatnio układało się między nimi dobrze, więc nie o to chodzi, ale historia z Laurą, a zwłaszcza zbliżają­ce się chrzciny dziecka, kładła się nieprzyjemnym cieniem na ich życiu. Zaburzała kolejne dni, sprawiała, że oboje by­li dziwnie czujni. Żadne nie chciało, żeby tak było, ale nic się na to nie poradzi. Mali wiedziała, że wystawne chrzci­ny dziecka będą dla nich obojga wielkim wyzwaniem. Ży­wiła nadzieję, że uda im się jakoś przez to przejść, a potem po prostu sobie wyjadą. Zapomnieć, zapomnieć, myślała. W głębi duszy wiedziała jednak, że syn Havarda nigdy nie pozwoli o sobie zapomnieć, żeby nawet uciekli na sam ko­niec świata. Na zawsze już będzie z nimi ten syn, którego ona nie potrafiła mężowi dać.

 

Letnie dni były ciepłe i bardzo słoneczne. Skoszona trawa znalazła się na stojakach szybciej niż w innych latach. Pe­der z synem byli bardzo dobrymi pracownikami. Havard nie mógł się ich nachwalić, ale bardzo się starał, żeby własnym parobkom też powiedzieć raz po raz dobre słowo.

-  Z taką pomocą w gospodarstwie to myślę, że zwiezie­my siano pod dach wcześniej niż zwykle - powiedział które­goś dnia, siedząc nad wieczorną kaszą.

-  Myślę, że to w dużej mierze zależy od pogody - odparł Aslak niechętnie. - Jakby się zaczął deszcz i padał przez wiele dni, toby ci siano na stojakach zgniło. I żadna pomoc na nic by się nie zdała.

-  To prawda - zgodził się Havard. - Ale musisz wiedzieć, że ja zamówiłem dobrą pogodę!

-  Tak, tak, jakie to proste - bąknął Aslak z nosem w ga­zecie.

Aslak zjadł już kolację i usiadł teraz na krześle z gazeta­mi, które tego dnia przywiózł parowiec.

-  Gdzie jest Dorbet? - spytała Mali nagle. - Czy ona nie jadła kolacji?

-  Nie widziałam jej od podwieczorku - odparła Ane cierpko. - Kiedy jest najwięcej roboty, to ta dziewczyna zni­ka nie wiadomo kiedy.

-  No i Terje...

Mali popatrzyła na Pedera, który popijał ciemną kaszę kwaśnym mlekiem.

-  Taki był spocony, że poszedł się wykąpać, zanim bę­dzie mógł usiąść obok ludzi - odpowiedział ojciec, nie pod­nosząc oczu znad talerza. - Ale wkrótce przyjdzie.

Mali poczuła, że ogarnia ją niepokój. Jak dotychczas wszystko z dwojgiem młodych układało się nieźle, przynaj­mniej o ile ona wiedziała. Dorbet nie ukrywała, że podoba jej się ten nowy pracownik we dworze, Mali jednak nie znaj­dowała nic, do czego mogłaby się przyczepić. Przynajmniej niczego poważnego nie mogła córce zarzucić, chociaż wola­łaby, żeby Dorbet zachowywała się wobec niego bardziej po­wściągliwie. Tak jak Ruth.

Mali pospiesznie zjadła swoją kaszę i wstała od stołu.

-  Muszę tylko dokończyć coś przy krosnach - powie­działa do Ane. - Zaraz wrócę.

Ale nie skierowała się do izby, gdzie stały krosna. Po­biegła w dół przez sad w stronę szopy na łodzie, a serce bi­lo jej niespokojnie. Coś jej mówiło, że Terje nie jest nad fiordem sam. No i rzeczywiście nie był. Mali zauważyła ich natychmiast, gdy cicho skradała się wzdłuż bocznej ściany szopy.

Dorbet siedziała oparta o nasłonecznioną ścianę i pa­trzyła w stronę fiordu. Terje musiał być bardzo zaskoczo­ny, kiedy przyszła, pomyślała Mali, bo nie zdążył nawet się ubrać po kąpieli. Jego sprężyste, brązowe, chłopięce cia­ło wciąż było mokre, z włosów kapała woda. W pasie miał przewiązany ręcznik, stał niezdecydowany parę metrów od szopy, najwyraźniej skrępowany.

Dorbet poklepała ręką trawę obok siebie. - Chodź i usiądź tutaj - powiedziała, uśmiechając się zapraszająco.

-  Nie - myślę, że powinienem się raczej ubrać i iść do domu - odparł chłopiec. - Jeszcze nie jadłem kolacji.

-  Czy ty się mnie boisz? - roześmiała się Dorbet, potrzą­sając bujną czupryną.

-  Nie, bać się ciebie... - chłopiec kurczowo przytrzymy­wał ręcznik. - Ale to jest niepotrzebne, Dorbet. To może do­prowadzić do różnych spekulacji, a to...

-  Nikt nas tu nie widzi - wabiła dziewczyna. - No chodź.

-  Ale ty masz dziesięć lat - powiedział chłopiec nagle i wpił w nią spojrzenie.

-  A co to ma do rzeczy? - prychnęła dziewczyna, wydy­mając wargi.

-  Nie chcę żadnych dyskusji - odparł chłopak cicho. - Idź sobie teraz, chciałbym się ubrać.

Dorbet podniosła się niechętnie. Przez chwilę stała i pa­trzyła na półnagiego, ociekającego wodą chłopca. Potem nagle z rozmachem kopnęła stosik jego ubrań, które ułożył przy ścianie szopy.

-  Jakiś ty głupi! - syknęła ze złością. - Co ty sobie właś­ciwie myślisz? Że ja chciałabym mieć coś wspólnego z tobą? Ja naprawdę wiem, z kim mogę się zadawać, a na pewno ta­ki nędzarz jak ty nie wchodzi w rachubę.

Odwróciła się, żeby okrążyć szopę na łodzie. - Jesteś naj­głupszy na świecie! - cisnęła jeszcze w jego stronę.

 

Mali była kompletnie oszołomiona rozwojem sytuacji. Przy­szło jej do głowy, że nie zdąży wrócić do dworu tak, by Dor­bet jej nie zauważyła. A wtedy córka zrozumie, że matka ją szpiegowała. Jest na to wystarczająco przebiegła.

Mali pobiegła w stronę pobliskich zarośli i ukryła się tam, przeczekała, aż Dorbet wyjdzie zza szopy i ruszy w stro­nę sadu.

-  O, co ty tutaj robisz? - spytała córkę. - Chyba jeszcze nie jadłaś kolacji?

-  Wcale nie jestem głodna - odparła Dorbet. Patrzyła na matkę mrocznym wzrokiem.

Mali zauważyła, że raz po raz spogląda ukradkowo przez ramię. Przypuszczalnie z obawy, że Terje mógłby się poja­wić. Byłoby jej trudno wytłumaczyć, co robiła razem z nim przy szopie.

-  A ty dlaczego stoisz i przyglądasz się tym zaroślom? - spytała Dorbet, nagle wpijając spojrzenie w matkę. - Śle­dzisz mnie?

-  Śledzę cię? A czy mam jakieś powody? - zapytała Ma­li, ruszając w stronę domu. - Zdawało mi się, że w tej spra­wie powiedziałam już wszystko.

Dorbet milczała. Bez słowa szła za matką.

-  Powinnaś wiedzieć, że ja nie pozwolę sobą dyrygo­wać - oznajmiła nagle. - Ja nie jestem taka jak Ruth, którą możesz sobie kręcić, jak ci się podoba, bo ona jest taka głu­pia, że... A poza tym naprawdę nie ma na co popatrzeć - rze­kła z uporem.

-  Ruth to Ruth, a ty to ty - powiedziała Mali. - Mylisz się jednak, jeśli sądzisz, że możesz robić, co ci się podoba. Masz dopiero dziesięć lat, Dorbet.

-  No i co z tego? - syknęła najmłodsza córka bezczelnie.

Mali odwróciła się i popatrzyła na Dorbet. W pro­mieniach zachodzącego słońca dziewczynka wyglądała jak w glorii. Jaka ona jest śliczna - pomyślała nagle Mali. Ślicz­na, dzika i przedwcześnie dojrzała. Matka poczuła ssanie w żołądku. Nikt, kto o tym nie wie, nie uwierzyłby, że to dziecko ma dopiero dziesięć lat.

-  Z tego, co słyszałam, to ty jesteś ostatnią, która ma prawo wygłaszać mi umoralniające kazania - warknęła Dor­bet, nie cofając wzroku. - Bo we wsi dużo się o tobie gada, mamo. Zdajesz sobie z tego sprawę? Czasem to nawet trud­no uwierzyć, że to prawda - dodała. - Ale chyba rzeczywi­ście tak było. Najwyraźniej jesteśmy z tej samej gliny, ty i ja, matko. I to ciebie przeraża, prawda?

Potem wyprzedziła matkę i poszła prosto do domu. Mali stała na ścieżce, jakby nogi nie chciały jej dłużej dźwigać. Nagle poczuła się okropnie stara i wyczerpana.

  

ROZDZIAŁ 3.

- Teraz powinniście pojechać do Trondheim, ty i Havard, a nie we wrześniu - powiedziała Ane pewnego spokoj­nego letniego wieczora pod koniec lipca. Obie z Mali wzięły gazety i usiadły na ganku. - Popatrz no na te zdjęcia - po­kazała służąca, podając Mali gazetę. - To z jubileuszu świę­tego Olava.

Mali położyła na kolanach gazetę, którą czytała, i wzięła tę, którą podała jej Ane. Słyszała już o tym jubileuszu. Tellnes był bardzo przejęty wszystkimi czekającymi ich uroczystościami już wówczas, kiedy ostatnio była w Trondheim.

Jubileuszowe obchody rozpoczęły się w katedrze Nidaros największym nabożeństwem, jakie kiedykolwiek zostało od­prawione w Norwegii, czytała teraz Mali. Kościelna procesja, która przeszła od szkoły katedralnej do świątyni, liczyła oprócz trzystu norweskich pastorów i biskupów również wielu zagra­nicznych kapłanów, architektów świątyń i artystów, a także reprezentantów służby katedralnej. Główne kazanie wygłosił bi­skup Storen, a wierni wypełniali kościół po brzegi.

Mali oglądała zdjęcia. Chociaż były czarno-białe, potrafi­ła sobie wyobrazić, jakie piękne muszą być bogato zdobione ornaty, okrywające biskupów i pastorów. Wiedziała, że mu­siało się to wszystko mienić różnymi kolorami tęczy, zwłasz­cza przy pięknej pogodzie.

Gazeta drukowała również zdjęcia z drugiego dnia jubi­leuszu. Tysiące ludzi zgromadziło się wówczas w Stiklestad, tam gdzie święty O1av dziewięćset lat temu stoczył swoją główną bitwę. Mszę odprawiono w pięknym kościele w Stik­lestad, ufundowanym przez biskupa Hognestada.

-  Tak, to rzeczywiście warte obejrzenia - powiedziała, oddając gazetę Ane.

-  No i te wszystkie samochody, Mali - westchnęła Ane, której to najwyraźniej imponowało. - Ja widziałam tylko je­den samochód. Ale tutaj piszą, że samochody upowszechni­ły się już naprawdę. W czasie jubileuszu w Trondheim było ich podobno więcej niż cztery tysiące.

-  Nie trzeba chyba długo czekać, a upowszechnią się również u nas - odparła Mali z nosem w swojej gazecie. - Miasto... tyle rzeczy w mieście jest innych niż tutaj, Ane. To tak jakby człowiek znalazł się na całkiem innej planecie. Ja tak to odczuwam, kiedy zdarzy mi się pojechać do Kristiansund albo do Trondheim - dodała. - Ale ja bym nie chcia­ła się zamienić, pominąwszy te wszystkie samochody, sklepy i w ogóle. Tutaj mamy coś, czego w mieście brakuje, kontakt z prawdziwym życiem i naturą. I spokój - dodała w zamyśle­niu.

-  Tak... - Ane przerwała. - Ale ja bym jednak mimo wszystko na chwilę mogła się zamienić na to miejskie życie i na odrobinę luksusu - powiedziała po chwili wolno, zno­wu uważnie przyglądając się zdjęciom. - Tam też chyba jest miejsce i dla natury, i dla spokoju - dodała z ledwo dosły­szalnym, ale pełnym tęsknoty westchnieniem.

Mali milczała. Przewracała kolejne strony gazety i nagle poczuła, że w ciepłym przedwieczornym słońcu robi jej się zimno. Na dole kolejnej strony znajdowało się duże zdjęcie Siverta. Dorosły Sivert, którego Mali ledwo poznała. Oczy­wiście kiedy przyjrzała się zdjęciu dokładniej, widziała, że to jej syn. Wszystkie rysy, te ciemne, półdługie włosy, oczy. Chyba to eleganckie ubranie czyni go nieznajomym, pomy­ślała, ciemny garnitur, biała koszula z wysokim kołnierzy­kiem i czarna muszka.

Skrzypek Sivert Stornes jedzie do USA.

Niezwykle uzdolniony Sivert Stornes osiągnął od swojego debiutu fantastyczny sukces. Uczył się u najlepszych w kraju skrzypków, którzy podkreślają, że nigdy jeszcze nie mieli do czynienia z takim wyjątkowym talentem. Stornes koncertował wiele w całym kraju dla coraz liczniejszej i coraz bardziej en­tuzjastycznie przyjmującej go publiczności, występował jako solista, a także z dużymi orkiestrami.

Teraz również zagranica zwróciła uwagę na tego młodego skrzypka i oto w połowie sierpnia Stornes wyjeżdża do USA na wielkie tournee. Niestety, młody skrzypek nieczęsto udziela wywiadów. Unika prasy, jak tytko może, a jeśli już uda się na­mówić go na rozmowę, to odpowiada wyłącznie na pytania do­tyczące muzyki. Wokół jego osoby roztacza się aura tajemniczo­ści i niedomówień, co, jak widać, w niczym mu nie przeszkadza. Wprost przeciwnie, Sivert Stornes zapraszany jest wszędzie, te­raz również do USA.

Mali siedziała bez ruchu i wpatrywała się w gazetę, ale nie widziała nic prócz ciemnych plam przesuwających się w słonecznym blasku. To, co zrobiła temu chłopcu, było nie do zniesienia. Jak zresztą wiele innych rzeczy w jej życiu. Próbowała myśleć o czym innym, nie skupiać się na oso­bie najstarszego syna. Teraz wszystko spadło na nią niczym gwałtowna ulewa. Rzecz jasna nigdy nie udało jej się odsu­nąć od siebie myśli o Sivercie. Był z nią dzień i noc, i on, i Tordhild. Niepewność, co się stało z dzieckiem, którego oczekiwali, sprawiała jej niemal fizyczny ból. Nigdy jednak o tym nie wspomniała. Nikomu. Zdarzało się tylko czasami, te śniła w nocy, iż Sivert wrócił do domu. Że stoi na podwó­rzu, wysoki i urodziwy, że wyciąga do niej ręce.

Kiedy przychodził taki sen, często budziła się z twarzą zalaną Izami. Musiał to być jednak cichy płacz, bo nigdy nie budził Havarda, rozrywał tylko stare, po wierzchu zabliźnio­ne rany w jej duszy, które znowu zaczynały krwawić.

-  Co tak zamilkłaś? - Ane przerwała jej zamyślenie.

Mali poskładała gazetę i wstała.

-  Nie, nic, myślę, że nie powinnam tak siedzieć bezczyn­nie - powiedziała. - Muszę iść do krosien.

To nieprawdopodobne, że nikt prócz mnie nie widział zdjęcia i artykułu, pomyślała, ale nagle zdała sobie sprawę z tego, że przecież gazety przyszły dopiero dzisiaj. W najbliż­szych dniach wszyscy będą je czytać od deski do deski, mu­si być przygotowana na to, że pojawią się komentarze na te­mat Siverta. Na myśl o tym żołądek podszedł jej do gardła. Uniosła lekko spódnicę i ruszyła ku drzwiom.

-  Ty też powinnaś sobie czasem dać jakąś wolną chwi­lę, - powiedziała Ane. - Myślałam, że już skończyłaś tę wiel­ką pracę?

-  No, w każdym razie prawie skończyłam - odparła Ma­li. - Ale zawsze jest coś jeszcze do poprawienia. Czasem mi się wydaje, że nigdy nie będę z tym gotowa. A tu jeszcze te chrzciny - dodała wolno. - Utkałam piękne ubranko dla na­szego chrześniaka.

Mali czuła się chora na myśl o czekających ją uroczystoś­ciach w Storhaug. Nagle w jej oczach pojawiły się łzy.

-  Czy ty płaczesz? - spytała Ane przestraszona i również wstała.

-  Nie, nie, skąd - pośpieszyła Mali z wyjaśnieniem. - Nieostrożnie spojrzałam pod słońce...

Po tych słowach wyszła.

Ane jeszcze długo stała na schodach z gazetą w ręku i pa­trzyła za odchodzącą. Ta druga gazeta z artykułem o Sivercie leżała na ławce, gdzie przedtem siedziała Mali. Za każ­dym podmuchem przedwieczornego wiatru papier szeleścił cicho.

Dzień, w którym miały się odbyć huczne chrzciny, wstał nie­przyjemny, wiatr gonił chmury nad górami.

Mali dość długo stała bosa przy oknie, zanim zdecydo­wała się rozsunąć firanki. Śledziła wzrokiem szare chmury podobne do upiorów. Pogoda jak zamówiona na taki dzień, pomyślała z goryczą. Wszystko jest ponure i ciężkie, ale ani ona, ani Havard nie mogą uniknąć tego, co ich czeka.

Wyjściowe ubrania wisiały przygotowane na wieszakach. Havard miał włożyć ciemny garnitur i koszulę ze sztywnym kołnierzykiem. Dla siebie Mali wybrała prostą, niebieską sukienkę z wysokim kołnierzykiem ozdobionym draperią i z długimi, również drapowanymi mankietami. Nie chciała się specjalnie stroić na cześć Laury i jej synka. Mimo to wie­działa, że będzie wyglądać bardzo dobrze. W niebieskim za­wsze było jej do twarzy, zresztą tę sukienkę wybierała bardzo starannie. Laura z pewnością włoży na siebie coś przesadne­go. Zbyt strojnego, pomyślała Mali z niechęcią. Laura ma do tego tendencję. A dzień przecież jest dla niej wyjątkowy. Bę­dzie chrzcić syna Havarda! Wszyscy będą na nią patrzeć, bę­dą ją podziwiać, tę silną, niezłomną wdowę z maleńkim, po­zbawionym ojca chłopczykiem.

Ale proste jest zwykle najładniejsze, Mali przekonała się o tym już dawno temu. I jeśli dzisiaj czegoś pragnęła, to właśnie swego rodzaju zemsty za to, że Laura poprosiła ją i Havarda, by trzymali jej dziecko do chrztu. Taką zemstę z pewnością osiągnie, jeśli przyćmi przepych tamtej swoją prostą, niebieską sukienką. Dziecinne pragnienie, sama mu­siała to przyznać. I głupie, bo przecież na nic się nie zda. Mi­mo wszystko chciała, żeby tak było. Spędzi ten dzień z pod­niesioną głową i nie sprawi Laurze radości wyrazem smutku w oczach, nie okaże zazdrości, która trawi jej duszę. Nikt in­ny też się o tym nie dowie, pomyślała. To, co odczuwa, jest jej osobistą sprawą. Miała tylko nadzieję, że Laura napraw­dę dotrzymała danego słowa i nie wspomniała nikomu, że chrzczone dzisiaj dziecko nie jest taką sierotą, jak wszyscy myślą. Już i tak jest wystarczająco źle, pomyślała Mali, od­garniając włosy zmęczonym gestem. Tylko tego brakuje, że­by zaczęły krążyć plotki na temat Laury i Havarda, z który­mi ja musiałabym walczyć. Nie, taka głupia to nawet Laura nie może być. Przecież to by spadło również na nią. Ludzie przestaliby patrzeć łaskawym wzrokiem, gdyby się dowie­dzieli, że zdradziła swojego męża i pozwoliła, by Ola Stor­haug umarł w przekonaniu, iż żona nosi jego dziecko. O nie, na coś takiego ona z pewnością nie zechce się narażać, my­ślała Mali. Laura musi chyba żyć ze swoją tajemnicą, podob­nie jak Mali żyje ze swoimi grzechami. Tylko że Laura naj­wyraźniej traktuje to o wiele lżej. Zresztą Havard też nie jest wędrownym Cyganem, pomyślała Mali z goryczą i podeszła do umywalki.

 

Kościół w Kvannes był wypełniony po brzegi.

Mali i Havard świadomie zwlekali z wyjazdem z domu, jak długo się dało, w nadziei, że unikną spotkania z ludź­mi zgromadzonymi przed kościołem. Ani ona, ani Havard nie byli usposobieni tego dnia do uśmiechów i uprzejmości, zresztą wdowa ze Storhaug radzi sobie jeszcze lepiej, kiedy jest sama.

- Niech to diabli porwą! - mruknęła Mali sama do siebie i zaciskała zęby tak mocno, że aż ją zabolały szczęki.

Swoim mężem Laura nigdy się nie przejmowała, więc i żal po jego śmierci nie był z pewnością wielki. Choć, na­turalnie, musiała z tego wyciągnąć jak najwięcej korzyści. Gotowa do nowych polowań, pomyślała Mali i poczuła gę­sią skórkę. Nie miała bowiem wątpliwości, na kogo najpierw Laura zagnie parol! Ale Havard jest mój, powtarzała w du­chu, będę walczyć zębami i pazurami, żeby go zachować. On sam wciąż mówi, że pragnie być tylko ze mną, że tylko mnie kocha. To z Laurą było epizodem bez większego znaczenia, grzechem popełnionym w rozpaczy i po pijanemu. Mimo wszystko Mali nie zaznawała spokoju. Nauczyła się, że Lau­ry nie należy nie doceniać. To jest osoba z rodzaju tych, któ­re atakują z tyłu, bezlitośnie, mając na uwadze wyłącznie własny interes.

-  Powinniśmy byli zaczekać jeszcze dłużej - mruknął Havard, przywiązując konia do kościelnego parkanu. - Na cmentarzu wciąż jeszcze mnóstwo ludzi, sama widzisz, ni­czym chmara ptaków na świeżo zaoranym polu.

-  Później już przyjechać nie mogliśmy - odparła Mali i ujęła rękę, którą Havard wyciągnął, by pomóc jej wysiąść z bryczki. - Skoro jesteśmy chrzestnymi, to musimy zająć miejsca w pierwszej ławce. I dobrze wiesz, że powinniśmy stanąć przy chrzcielnicy, kiedy chłopcu będą nadawać imię.

-  Najpierw jednak musimy przejść przez tłum tych plot­karzy - odparł Havard z mrocznym wzrokiem i pobladłymi ustami.

-  Nie denerwuj się tak, mój drogi - uspokajała Mali ci­cho i położyła mu dłoń na ramieniu. - To dla nas obojga trudny dzień, pamiętaj jednak, że nikt nic nie wie, z wyjąt­kiem ciebie, mnie, no i Laury. Jeśli będziesz się zachowywał jak wściekły byk, to ludzie zaczną się zastanawiać, o co cho­dzi. Bo przecież normalnie jesteś łagodny i życzliwy wszyst­kim, zarówno w dzień powszedni, jak i w niedzielę - dodała, strzepując jakiś pył z ramienia jego ciemnego garnituru.

Havard patrzył na nią przez chwilę. Jego niebieskie oczy były ciemniejsze niż zwykle.

-  Nie mogę znieść, że musisz przechodzić przez to wszystko z mojej winy - wykrztusił ochryple.

-  Jakoś to przeżyję - odparła Mali spokojnie. - Najważ­niejsze, że jesteśmy z tym wszystkim we dwoje. Ty mnie za­wsze wspierałeś, teraz ja mogę ci odpłacić tym samym. Naprawdę najważniejsze, że jesteśmy razem, Havardzie, tylko ty i ja.

Wsunęła mu rękę pod ramię, poprawiła szeroką niebie­ską sukienkę tak, że spódnica zafalowała wokół jej bioder, i ruszyli oboje w stronę kościelnych drzwi. Mali kłaniała się na prawo i na lewo, ściskała wyciągające się do niej rę­ce i, kiedy nie mogła już tego uniknąć, zamieniała z tym lub owym kilka słów, w końcu jednak jakimś cudem udało im się wejść do kościoła, nikt nie zdołał zatrzymać ich na dłu­żej.

Obok ołtarza siedziała na krześle Laura z dzieckiem w objęciach. Biała kapa do chrztu, której w Storhaug używa­no od pokoleń, spływała na jej kolana niczym ślubny welon. Ona sama miała na sobie przesadnie strojną suknię z sze­rokimi bufiastymi rękawami. Wygląda niczym nastroszony paw, pomyślała Mali złośliwie i z trudem udało jej się ukryć szyderczy uśmiech. I ona, i Havard skłonili się lekko przed Laurą i matką Oli Storhauga, która miała zdejmować dziec­ku czapeczkę przed poświęceniem wodą i dlatego siedziała na krześle obok Laury. Z tego, co mówił pastor, Mali słysza­ła niewiele. Mechanicznie otwierała psałterz, który podano im przy wejściu, na odpowiednich stronach, ale ani ona, ani Havard psalmów nie śpiewali.

W końcu nadszedł czas chrztu. Tej niedzieli tylko jed­no dziecko miało otrzymać święty sakrament, właśnie sy­nek Laury. Kilkakrotnie podczas długiego kazania malec wrzeszczał tak głośno i gniewnie, że słów pastora prawie nie było słychać. Teraz jednak całkiem się uspokoił.

- No to poproszę, by rodzice chrzestni podeszli do chrzcielnicy - zwrócił się do nich pastor.

Mali i Havard wstali z miejsc, nie patrząc na siebie. Rów­nocześnie z nimi podniosły się jeszcze trzy inne osoby. Ma­li zerknęła na nich pospiesznie. Jednym z chrzestnych był brat zmarłego Storhauga, drugim zaś Peder i wreszcie bab­ka dziecka, Asbjorg Oppstad.

Laura też podniosła się z miejsca i stanęła przy chrzciel­nicy tuż obok swojej teściowej. Zrobiło się ciasno, kiedy wszyscy podeszli. Mali i Havard cofnęli się w tył, ale Asbjorg Oppstad popchnęła ich z powrotem do przodu. Skończyło się na tym, że Havard stał z Laurą u boku. Mali popatrzyła na męża. Był blady, przygnębiony i wpatrywał się w podło­gę. Kiedy jednak dziecku zdjęto czapeczkę, Havard drgnął. Przez krótką chwilę wpatrywał się w synka. Nie spuszczał z niego wzroku, tak pełnego żalu, tak zbolałego, że Mali kra­jało się serce. A więc nie jest tak obojętny, jak wciąż zapew­nia, pomyślała. Poczuła, że przenika ją gwałtowna zazdrość, niespokojnie przestępowała z nogi na nogę.

-  Jak dziecko będzie miało na imię? - spytał pastor.

-  Ola Havard - oznajmiła Laura wysokim, czystym gło­sem.

Krew odpłynęła Mali z twarzy. Miała wrażenie, że koś­ciół zaczyna wokół niej wirować. Nie zastanawiała się spe­cjalnie nad tym, jak Laura zechce nazwać chłopca. Zwykle przecież nadawano dziecku imię po dziadku, chociaż w tym domu zrobiono tak już przy pierwszym synu. Sądziła więc raczej, że Laura zechce uczcić swojego zmarłego męża i da synowi na imię Ola. Trudno tego uniknąć, myślała. A gdyby synek miał mieć dwa imiona, to jej zdaniem powinien zostać nazwany Peder Oppstad. Ale żeby Ola Havard! Jak ona mog­ła się ważyć na coś takiego? Mali czuła, że mdłości ogarnia­ją ją całą. Zerknęła na Havarda. Stał blady i sztywny niczym słup soli, patrzył prosto przed siebie. Ola Havard!

-  Ola Havard. Ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego - wypowiedział formułkę pastor, po czym zaczerpnął trzy garści wody z chrzcielnicy i wylał na maleń­ką główkę.

Tego się już nigdy nie zmieni, myślała Mali. Havard na zawsze będzie związany ze swoim synem.

 

-  Myśleliśmy, że ona da mu imię po swoim dziadku, na dodatek do tego pierwszego, które dziecko ma po zmarłym ojcu - usłyszała Mali czyjś głos, kiedy ceremonia dobiegła końca i ludzie tłoczyli się przed kościołem, by gratulować młodej matce.

-  No, ale tak się nie stało - odparła Laura z uśmie­chem. - Bo moja teściowa przypomniała, że pradziadek chłopca miał na imię Havard. Uznałam, że powinnam uczcić ród Storhaugów, skoro w tym pokoleniu malec ma być ostatnim - dodała i pozwoliła teściowej zawiązać dziecku czapkę pod bródką. - Skoro tak się złożyło, że ma być ostatnim z nich - dodała i spojrzała Mali w oczy.

W jej wzroku mieniła się nienawiść, równocześnie jed­nak z szerokim uśmiechem unosiła w górę dziecko, by wszyscy mogli je zobaczyć. Mali odeszła na bok, odnalazła Havarda obok grupy mężczyzn i ujęła go za rękę. Ręka była lodowato zimna.

-  Wracamy do domu - powiedział ochryple. - Ja się nie wybieram do Storhaug.

-  Ależ oczywiście, że się wybierasz - odparła Mali ci­cho. - Pojęcia nie miałam, że dziadek Oli Storhauga na­zywał się Havard, ale to i tak szczęście. Ludzie chyba nie myślą, że postąpiła słusznie, ale niech tak zostanie. Na nic więcej się już nie odważy.

-  Jaka to przeklęta czarownica - syknął Havard. - Te­raz ja już na zawsze... na zawsze będzie mi to przypominać, że...

-  Że chłopiec jest twój - dokończyła Mali. - Ale przecież jest i tak - dodała wolno. - Więc gdyby tak spojrzeć na spra­wę...

-  Ty mnie nienawidzisz - powiedział Havard z po­ciemniałym wzrokiem i przyglądał się żonie uparcie.

-  Gdybym cię nienawidziła, nie byłoby mnie tutaj przy tobie, ty głuptasie - odparła Mali spokojnie i pociągnęła go ku drzwiom. Oboje potrzebowali świeżego powietrza. - Imię to imię, a co się stało, to się nie odstanie - rzekła Mali filozo­ficznie. - Nie pozwól teraz, żeby Laura dostrzegła, jak bar­dzo dotknęła cię tym imieniem, nie dawaj jej tej radości, nie pozwalaj, by rozdrapywała rany i twoje, i moje.

Wyszli na plac przed kościołem i Mali pociągnęła za so­bą Havarda. Oparła się o ścianę kościoła i ocierała spoconą twarz.

- Dopóki my oboje będziemy się nawzajem wspierać, Havardzie... dopóty ona nic nam zrobić nie może - wyszep­tała, przytulając policzek do jego twarzy.

On ją objął i mocno przycisnął do siebie, ale nie powie­dział ani słowa. Przez króciutki moment Mali poczuła coś, co mogło przypominać odrazę. Havard sam się wplątał w to wszystko, ale teraz nie jest w stanie sam dźwigać brzemie­nia swojego grzechu. Musi szukać jej pomocy. A co by było, gdyby poznał jej brzemiona?

Pogłaskała dłonią jego włosy. Tego by po prostu nie zniósł, nie dałby sobie rady. Trzeba być kobietą, by znieść coś takiego, myślała. Trzeba być kobietą, w dodatku nieludz­ko silną.

Taką jak ona.

ROZDZIAŁ 4.

Już dawno nie mieli takiego zimnego i deszczowego sierp­nia. Kiedy Mali się nad tym zastanowiła, to musiała stwier­dzić, że deszczowa pogoda zaczęła się mniej więcej od chrzcin w Storhaug, a potem deszcz już po prostu lał nie­przerwanie. Chmury grubą warstwą zalegały niebo, wisiały niemal tuż nad dachami domów, wiatr burzył wodę we fior­dzie i przyszłość zbiorów była niepewna.

-  Jeszcze jakoś dałbyś sobie radę - powiedział Aslak pewnego popołudnia. Deszcz zacinał o szyby i wiatr wył w kominie. - Gdyby przyszły ze dwa tygodnie pięknej pogo­dy, słońca i wiatru, to...

-  Tylko skąd wziąć dwa tygodnie pięknej pogody? - mruknął ponuro O1av z nosem w gazecie.

-  Trzeba brać to, co jest - stwierdził Havard lakonicznie. On też podszedł do okna i zaczął wyglądać na dwór. - Nic innego człowiek zrobić nie może. My pogodą nie rządzimy.

-  Nie, tym się zajmuje Pan Bóg - stwierdził Olav, spoglą­dając na gospodarza.

-  No tak, jeśli masz dobre kontakty z niebem, to może byś poprosił Jego tam w górze, żeby pomyślał o nas i skoń­czył już z tą okropną pogodą - burknął Havard, nie odwra­cając się.

Mali spojrzała pośpiesznie na męża, on jednak w dalszym ciągu stał odwrócony plecami do izby. On też ma złe doświadczenia z modlitwami, pomyślała. Tyle ostatnimi cza­sy przeżył, ale jego modlitwy nie zostały wysłuchane. A je­śli człowiek rozczaruje się wiele razy, to i wiara w Boga wy­słuchującego próśb słabnie. W każdym razie sam przestaje się już do niego zwracać. Chociaż są i tacy, którzy nie tra­cą wiary wbrew wszelkim zmartwieniom i przeciwnościom, Mali o tym wiedziała. Ludzie zginają karki i modlą się ze stoickim spokojem, w dodatku uważają, że otrzymali to, na co sobie zasłużyli. Wierzą, że Pan Bóg wie, co robi, i mimo wszystko jest w tym jakiś sens. Niestety, Mali już do nich nie należy. A teraz wygląda na to, że Havard również zaczął wąt­pić. Chyba nie ma się czemu dziwić, pomyślała, spoglądając na szerokie plecy zasłaniające jej okno. Znowu pojawiło się to przelotne poczucie zazdrości, strachu i jakiejś niechęci. Nie była pewna, przeciwko czemu jest ta niechęć, ale teraz, po chrzcinach dziecka, pojawiała się często. I Mali wiedzia­ła, że związane to jest z Havardem.

On zaś w tym czasie albo chodził milczący, albo wpadał w nieuzasadnioną niczym złość.

-  Przestańmy już to roztrząsać - powiedziała Mali któ­regoś wieczora krótko i stanowczo. - Nic się już na to nie poradzi, Havardzie. Teraz, kiedy dziecko zostało ochrzczo­ne jako Ola Havard, nic się nie da zrobić, a ja nie jestem już w stanie słuchać o Laurze i tym... tym jej dziecku.

Gniewnymi ruchami rozczesywała swoje gęste włosy.

-  I powinniśmy się cieszyć, że to nie ty zostałeś wpisany do księgi parafialnej jako ojciec dziecka - dodała bezlitoś­nie.

Od tej pory Havard nie wspomniał ani słowem o tej spra­wie. Mali stwierdzała jednak codziennie, że nadal go to drę­czy, ale nie znajdowała w sobie siły, żeby go pocieszać. Ona sama była pusta w środku i zmęczona wszystkim, co się wo­kół niej działo. Z Sivertem, Dorbet, a przede wszystkim sy­nem Laury i Havardem. Zdarzały się ranki, że pragnęła je­dynie naciągnąć kołdrę na głowę i spać dalej. Spać i spać, tak żeby nie musiała o niczym myśleć. Miała dość własnych problemów, żeby jeszcze roztrząsać to, co ciąży Havardowi. Z niektórymi sprawami będzie musiał radzić sobie sam.

 

Peder i jego syn nadal pracowali we dworze. Mówiono, że wrócą do domu po sianokosach, ale Havard przedłużył im umowę do czasu, kiedy zboże znajdzie się pod dachem. Je­śli jest tak, jak Mali sądziła, to z pewnością zostaną aż do jesiennych ubojów. Sytuacja przecież nie poprawiła się ani trochę od czasu, kiedy ojciec z synem przyszli do Stornes. Wprawdzie gmina szukała pracy dla bezrobotnych, ale prze­de wszystkim zatrudniano tych, którzy stracili zajęcie w fa­brykach i w przemyśle, a nie zwyczajnych rolników. Pracę, którą gmina proponowała, ludzie nazywali robotą dla nę­dzarzy i przeważnie były to jakieś zajęcia przy budowie dróg. Zapłatę dostawali zbyt małą, żeby można było utrzymać liczne rodziny, więc i tak niewiele to pomagało. Ludzie mu­sieli szukać zapomogi w kasach dla ubogich, które też wyda­wały kupony na posiłki dla najbiedniejszych.

Któregoś popołudnia Mali zamknięta w wygódce za sto­dołą podsłuchała rozmowę Pedera z Havardem. Obaj praco­wali przy sianie na poddaszu stodoły.

-  Jesteśmy ci bardzo wdzięczni za to, że możemy jeszcze u was zostać - mówił Peder zachrypłym głosem.

-  Nie ma za co dziękować - odparł Havard. - Potrzebuje­my przecież pomocy, sam widzisz, jak jest. A obaj jesteście bardzo pracowici i przydatni, zarówno ty, jak i Terje - dodał z pochwałą w głosie.

-  W każdym razie jestem zadowolony, że nie muszę bie­gać do kasy zapomogowej po kartki na jedzenie - odparł Pe­der wciąż tak samo zachrypniętym głosem. - Dobrze, że ta­ka pomoc istnieje, ale człowiek nie czuje się dobrze, kiedy musi brać kartki, żeby zapłacić w sklepie za najbardziej po­trzebne rzeczy. To po prostu wstyd - dodał ledwo dosłyszal­nie.

-  Ale nawet gdybyś musiał tam chodzić, to nie byłbyś sam - powiedział Havard. - To te kartki na jedzenie utrzy­mują w dzisiejszych czasach wielu ludzi przy życiu. Ale ro­zumiem, co masz na myśli, że człowiek... że ktoś taki jak ty czuje się z tym marnie. Ktoś, kto zawsze potrafił zarobić na chleb powszedni i dla siebie, i dla rodziny - dodał.

Przez chwilę panowała cisza, Mali pozostawała na swoim miejscu, chociaż już dawno powinna była wyjść. Nie chciała jednak, żeby tamci domyślili się, iż słyszała całą rozmowę.

-  A on się u nas dobrze czuje? Mam na myśli Terjego - spytał nagle Havard.

-  Tak, czuje się bardzo dobrze - odparł Peder pośpiesz­nie.

Mali słyszała, że obaj zrzucają siano na dół do obory. Przez chwilę żaden się nie odzywał.

-  Z tego, co widzę, to poznał dobrze już wszystkich we dworze - powiedział Havard po chwili. - To świetny chło­pak, ten twój syn.

-  Twoje dzieci też bardzo udane - odparł Peder. - Nie uważają, że są lepsze, żeby... zadawać się... z kimś takim...

-  Jeszcze by tego brakowało - mruknął Havard. - A już Dorbet... - roześmiał się cicho. - Ta dziewczyna w każdym razie Terjego bardzo lubi, sam wiele razy widziałem.

-  A jaka ona ładna - zachwycił się Peder. - Nie powinie­neś jednak myśleć, że Terje w jakiś sposób... ja z nim rozma­wiałem o... o tego rodzaju sprawach - dodał trochę skrępo­wany.

-  Niczego sobie nie myślę - odparł Havard uspokajają­co. - Terje zachowuje się dokładnie tak, jak powinien, pod każdym względem - dodał spokojnie. - Nie zamierzałem go w żadnym razie krytykować, Peder.

Mali znowu usłyszała, jak widły do siana dźwięczą w zde­rzeniu z podłogą. Żaden z tamtych dwóch na górze już się nie odzywał. Po pewnym czasie stwierdziła, że zeszli na dół i zniknęli gdzieś w obejściu.

Odczekała jeszcze chwilę, zanim wymknęła się na ze­wnątrz, zadowolona, że udało jej się podsłuchać tę rozmo­wę. Czuła się teraz spokojniejsza, że między Terjem i Dorbet do niczego nie dojdzie, skoro ojciec najwyraźniej rozmawiał o tym z synem, podobnie jak ona ze swoją córką. Poza tym na własne oczy widziała, że Terje lekceważy umizgi Dorbet, co jej córkę najwyraźniej bardzo złościło. Już tak nie wypa­trywała po całych dniach chłopaka. Mali poczuła, że akurat z tą sprawą może sobie dać spokój. Ma wystarczająco dużo innych zmartwień.

 

W końcu pogoda się odmieniła. Pewnego ranka Mali rozsu­nęła firanki i zobaczyła ponad górami i fiordem piękne słoń­ce. Para unosiła się nad zmoczoną deszczem ziemią, wiro­wała leciutko nad polami zboża i nad łąkami. Białe grzywy fal na wodzie fiordu zniknęły. Teraz w ciemnej toni mieni­ło się srebrzyste światło takie jasne, że Mali musiała mru­żyć oczy.

Wraz ze słońcem nastrój w domu się poprawił. Mali sły­szała, jak muchy brzęczą na okiennym parapecie, kiedy przygotowywała śniadanie, i po raz pierwszy od dawna mia­ła lepszy nastrój. Znowu czuła, że daje o sobie znać jej sil­na, pierwotna wola. Minęło sporo czasu, od kiedy czułam to po raz ostatni, pomyślała, wychodząc z piwnicy z garnkiem pełnym mleka. Wiedziała jednak zawsze, że ta żelazna wo­la wciąż w niej trwa. Wola, którą będzie mogła się posłużyć w razie konieczności. Tylko niekiedy zapadała w duszę głę­biej niż zwykle, działo się tak wówczas, kiedy Mali była wy­jątkowo zmęczona i zatroskana, tak jak w ostatnich miesią­cach.

Bardzo źle się czuła, słuchając rozmów na temat Siverta. Bo naturalnie O1av odkrył w gazecie jego zdjęcie oraz ar­tykuł o podróży do Stanów Zjednoczonych i głośno o tym wszystkich informował. Mali mówiła niewiele. Zresztą nie wiedziała więcej niż oni, chociaż się do tego nie przyznawa­ła.

Najbardziej dręczyło ją spojrzenie Ruth. Najstarsza cór­ka nigdy nie przyjęła do wiadomości tłumaczenia matki, dlaczego Sivert i Tordhild „uciekli z dworu, nie mówiąc do widzenia", jak to Ruth powiedziała do Mali. Najwyraźniej uważała, że Mali wie więcej, niż mówi. A kiedy Mali zaprze­czała, znajdując jakieś wytłumaczenia dla ich pośpiechu, napotykała spojrzenie wielkich, poważnych oczu Ruth. I to ją dręczyło. Ale przecież nie mogła nic więcej powiedzieć, w każdym razie nie mogła tego powiedzieć Ruth.

  

W ostatnim tygodniu sierpnia do wsi przyjechał misjonarz Konrad Brattvag. Telefonował w tej sprawie do Mali tydzień wcześniej, żeby zapytać, czy tym razem także mógłby się zatrzymać w Stornes. Mali zaprosiła go z największą radością. Wprawdzie niewielu ludzi Kościoła ceniła wysoko, ale Kon­rad Brattvag stanowił wyjątek. Mali żywiła wielki szacunek dla tego spokojnego, cichego mężczyzny, który uważał, że jest jego obowiązkiem pocieszać bliźnich i upowszechniać wiarę w dobro, a mniej straszyć już i tak śmiertelnie przera­żonych, zmęczonych i udręczonych ludzi mękami piekielny­mi i siarkowym ogniem.

-  Oczywiście, że możesz u nas mieszkać - zapewniła Mali, kiedy telefonował. - Nie wiedziałam, że w tym roku także do nas przyjedziesz, ale zapraszam z wielką radością. Będę wypatrywać dnia, w którym nas odwiedzisz, Brattvag.

-  A ja już się cieszę, że was zobaczę - odpowiedział. - Pojęcia nie mam, co takiego jest w Inndalen, ale zawsze bar­dzo dobrze się tam czuję. I doczekać się nie mogę ponowne­go spotkania z tobą, Mali Stornes. Ostatnim razem mieliśmy sobie wiele do powiedzenia.

Mali poczuła, że robi jej się gorąco na myśl o tym, co się stało, kiedy Brattvag był rok temu w Stornes. Wtedy o mało się nie wygadała i nie wyznała mu wszystkiego, co ją dręczy. Tak łatwo się z nim rozmawia, w końcu poczuła gwałtowną potrzebę złożenia swoich brzemion w jego ręce. Powierze­nia ich człowiekowi, który, jak przeczuwała, nie będzie jej tylko osądzał, mimo że to, co zrobiła, jest takie straszne. Na szczęście opamiętała się w porę. Zdołała zamilknąć, choć wielka w tym zasługa samego Brattvaga. Bo powiedział, że nie powinna zwierzać mu się z niczego, czego by później mogła żałować. Teraz mam jeszcze więcej do dźwigania, po­myślała, odwieszając słuchawkę telefonu, wiedziała jednak, że i tym razem będzie milczeć. Mimo wszystko czuła radość, że ten stary czcigodny człowiek znowu znajdzie się w jej domu. Roztaczał wokół siebie spokój i poczucie harmonii. Chociaż zostanie tu nie dłużej niż tydzień, to dobre i to, my­ślała Mali.

 

Brattvag przyjechał i dom ludowy co wieczór wypełniał się ludźmi. Również Mali chodziła tam wielokrotnie. Siada­ła na twardej drewnianej ławce obok Ruth i czuła, jak spo­kój napełnia jej rozdygotaną duszę. Zrównoważona Ruth po prostu rozkwitała. Jej oczy robiły się wielkie i błyszczące, dziewczyna dosłownie wchłaniała w siebie wszystko, co po­wiedział Brattvag, niezależnie od tego, o czym mówił ani jak to robił. Całymi dniami chodziła za nim krok w krok niczym pies. I zrobiła się nadzwyczaj gadatliwa. Nieustannie mia­ła jakieś problemy, na które pragnęła otrzymać odpowiedź. Mali zastanawiała się, czy córka nie zagaduje misjonarza również wtedy, kiedy nikogo innego nie ma w pobliżu, by zapytać go o sprawy, które chciała zachować przed innymi w tajemnicy. Nie była pewna, miała jednak głębokie poczu­cie, że tak właśnie jest. Uderzyło ją też, jak chętnie Brattvag rozmawia z Ruth. Że okazuje jej szczególną troskę, chociaż inni może tego nie zauważają. Mali widziała, że często w za­myśleniu przygląda się Ruth. Nie wiadomo dlaczego budzi­ło to w matce niepokój.

 

Konrad Brattvag od ostatniej wizyty bardzo zmizerniał. Ma­li zdała sobie z tego bardzo wyraźnie sprawę pewnego dnia, kiedy zobaczyła go, jak siedzi pod ścianą spichlerza w słońcu. Wychodziła stamtąd z miską mąki w rękach i zatrzymała się na chwilę. Uderzyło ją, że misjonarz nie tylko wychudł, ale wygląda jakoś szaro i po prostu niezdrowo. A przecież ma za sobą ciepłe słoneczne lato.

-  Jak to dobrze, że znowu tu jesteś - powiedziała z uśmie­chem. - Ty wiesz, jak to ze mną jest... i że niespecjalnie sza­nuję ludzi, którzy uważają, że posiedli wszelką prawdę na temat życia, śmierci i wieczności. No i jeszcze na temat piek­ła, a może przede wszystkim na ten temat - dodała i popra­wiła ręką włosy. - Muszę też przyznać, że moje kontakty z Panem Bogiem nie poprawiły się od czasu, kiedy tu byłeś ostatnio. Nie wiem, ale życie stało się takie... takie trudne - dodała cicho.

-  Tak, zrozumiałem to już wtedy, kiedy rozmawiali­śmy... - powiedział Brattvag i zasłonił dłonią usta, bo dostał ataku kaszlu. - I teraz widzę, że w ciągu ostatniego roku tak­że toczyłaś niełatwą walkę.

Wyjął z kieszeni dużą chustkę i zasłonił nią całą twarz. Pot perlił mu się na czole, całym ciałem wstrząsał gwałtow­ny kaszel.

-  Ostatnio opowiadałaś mi trochę o swoim najstarszym synu - powiedział wreszcie. - Czytałem w gazecie, że opuś­cił dwór i wstąpił na drogę artystyczną. Zresztą z wielkim powodzeniem - dodał. - Ale ciebie to chyba nie bardzo cie­szy, prawda?

Mali stała przez chwilę, nie odpowiadając. Nerwowo roz­pinała i zapinała jeden guzik przy bluzce.

-  Ja naprawdę jestem bardzo zadowolona, że Sivertowi tak dobrze się układa - powiedziała w końcu. - Ale wiesz, on był przecież dziedzicem, pierworodnym synem, i ja...

-  Ty chyba teraz nie masz z nim kontaktu, co?

Mali potrząsnęła głową. Klucha w gardle rosła i rosła.

-  Nie, nie mam - wyszeptała w końcu. - Bo było tak, że on... wydarzyło się wiele rzeczy naraz i wtedy...

-  Tak, ja to rozumiem - powiedział Brattvag spokoj­nie. - Ale widzę po tobie, że nie czujesz się najlepiej, chociaż jesteś taka silna i tak znakomicie potrafisz ukrywać praw­dę przed światem. Ale ktoś, kto już przedtem widział ludzi w potrzebie...

Mali przeraziła się, że zacznie mu opowiadać o Sivercie, chociaż z drugiej strony bardzo chciała poprosić Brattvaga o radę. Co jego zdaniem powinna zrobić. Kiedy jednak wspomniała kłamstwa, jakich dopuściła się i wobec syna, i wobec innych, kiedy pomyślała o Tordhild i jej dziecku, które być może urodziła, a może usunęła, wolała milczeć. Nie mogła z nikim o tym rozmawiać. Nawet z kimś takim jak Brattvag.

-  Moim zdaniem ty też nie wyglądasz najlepiej - zmieni­ła temat. - Nie jesteś zdrowy?

Misjonarz uśmiechnął się lekko, był to spokojny, dający poczucie bezpieczeństwa uśmiech.

-  Nie, nie jestem - przyznał. - I dlatego było dla mnie ta­kie ważne, żebym mógł przyjechać tutaj tej jesieni. Bo tylko jeden Bóg wie, co będzie w przyszłym roku.

-  Jesteś poważnie chory? - spytała Mali przestraszona, patrząc na niego wytrzeszczonymi oczyma.

-  Będzie, jak Bóg zechce, Mali - odparł spokojnie. - Ja mam się nieźle, a strachu przed śmiercią nie żywię. Czło­wiek musi się ze śmiercią pogodzić, nic więcej.

-  Masz rację, tak chyba jest - powiedziała Mali wolno. - Tylko że nie wszyscy tak to rozumieją. Niektórzy nie są już w stanie dłużej znosić życia i sami kończą ze sobą, by uniknąć dalszych cierpień. Śmierć przecież jest także swojego ro­dzaju wyzwoleniem, chociaż trzeba odwagi, żeby taki krok zrobić. No i człowiek potem będzie przeklęty - dodała z goryczą. - Trafi do piekła, tak przynajmniej mówią pobożni lu­dzie, chociaż ja wcale w to nie wierzę.

Umilkła i zuchwale spojrzała mu w oczy.

-  Ja znałam kilka takich nieszczęśliwych dusz, które nie były już w stanie znosić więcej cierpień. Dobrzy ludzie, któ­rym bogaci zniszczyli życie. Więc jeśli Królestwo Niebieskie nie jest dla takich, to chyba nie ma żadnego Królestwa Nie­bieskiego, w które ja mogłabym wierzyć. Ale ty...

-  Ja jestem uprzywilejowany, patrzę na śmierć jako na wyzwolenie - powiedział cicho. - Bo po śmierci będę mógł spotkać Boga. A ty możesz spokojnie wierzyć w Królestwo Niebieskie, Mali. Tam Bóg jest dla wszystkich, a najbardziej dla nieszczęśliwych. Oni nie trafią do piekła, zapewniam cię.

-  To musi być prawdziwe szczęście posiadać taką wiarę jak ty - rzekła Mali, wciąż bawiąc się guzikiem. - I móc żyć z takim spokojem. Niczego się nie bać, nigdy, niczego.

Misjonarz skinął głową i przez chwilę siedział w mil­czeniu. Znowu zaczął nim wstrząsać okropny kaszel.

-  Jest coś, co szczególnie mocno leży mi na sercu - oznajmił nagle. - Ostatnim razem też ci o tym wspomina­łem, to chodzi o Ruth.

-  Ruth...? - Mali spojrzała na niego pytająco.

-  Tak, Ruth jest wyjątkową młodą dziewczyną - po­wiedział Brattvag, ocierając czoło chusteczką. - Ona szuka właśnie sensu swojego życia, ty z pewnością też to zauwa­żyłaś. Ruth jest istotą należącą do Boga, Mali. Ona odkryje to już niedługo, jestem przekonany. Ale Ruth jest taka deli­katna, taka ufna, tak łatwo nią kierować. I skierować na złe drogi - dodał cicho.

-  Na złe drogi? Kto mógłby skierować Ruth na złe dro­gi? - spytała Mali.

-  Ja tego nie wiem - odparł misjonarz, patrząc na nią z powagą. - Być może nikt. Ale przecież wiesz, że w stadzie Pana są nie tylko białe owieczki, niestety myślę o tym, że gdyby tu miał przyjść jakiś nowy misjonarz...

-  Jakiś nowy...

-  Tak, przecież nigdy nie wiadomo - powiedział wol­no. - Zdarza się, że kogoś przenoszą. Że ktoś dostaje nowy rejon. A przecież nikt nie wie, co Bóg dla nas ma - dodał. - Ale strzeż Ruth, Mali. Pilnuj jej przed czarnymi owcami. Obiecaj mi to. Jesteś rozumną kobietą i potrafisz rozpoznać ludzi o złych zamiarach. Jesteś odpowiedzialna za Ruth, Mali Stornes.

Mali długo stała i wpatrywała się w niego, w jego bladą wychudzoną twarz i w te piękne, uduchowione oczy. Nag­le przeniknął ją lodowaty dreszcz. Jakby owionął ją zimny wiatr. Świadomość spadła na Mali tak gwałtownie, że zapar­ło jej dech w piersi. To ostatni raz Konrad Brattvag odwie­dził Stornes. Następnego roku nie będzie go już na świecie. Wiedziała to z taką pewnością, jakby jej ktoś o tym powie­dział.

Oczy Mali napełniły się łzami. Wyciągnęła przed siebie zimną, drżącą dłoń. On ujął jej rękę i uścisnął gorąco.

-  O mnie jednak nie powinnaś się martwić ani płakać po mnie, Mali Stornes - powiedział cicho. - Ja odchodzę z tego padołu łez w spokoju. Pragnąłbym tylko, abyś i ty odnalazła spokój i pogodziła się z Panem Bogiem. Potrzebujesz pomo­cy do dźwigania swojego brzemienia, moje dziecko.

Mali wolno kiwała głową, łzy spływały jej po policzkach. Święta prawda, myślała.

-  I pilnuj Ruth - powtórzył z uporem. - Pilnuj Ruth! Gdyby to jeszcze chodziło o Dorbet, przemknęło jej przez głowę, kiedy ruszyła w stronę domu. To bym rozumia­ła.

Ale Ruth...

ROZDZIAŁ 5.

Havard i Mali przyjechali do Trondheim późnym popołu­dniem w sobotę szóstego września.

Odsłonięcie jej wielkiego obrazu miało się odbyć w koś­ciele w Lademoen po mszy następnego dnia, w sobotę wie­czorem zaś byli zaproszeni na przyjęcie w Grand Hotelu, w którym mieli mieszkać. To Amerykanin, Martin Bakken, tak postanowił. Z tego, co mówił Tellnes, Mali zdążyła się zorientować, że on zorganizował też ich pobyt w Trondheim i całą uroczystość.

- Mieliśmy już plany gotowe - powiedział Tellnes, kiedy telefonował do niej, żeby poinformować, co się będzie dzia­ło. - Ale nasz zacny pan Bakken jest najwyraźniej człowiekiem, który musi maczać palce we wszystkim, w każdym ra­zie we wszystkim, co dotyczy tej uroczystości. Ale niech Bóg broni, to on zamówił obraz dla kościoła, więc jeśli chce, a na dodatek za wszystko płaci, to proszę bardzo - dodał.

Mali jednak domyślała się, że Tellnes wcale nie był ta­ki zadowolony, bo parafia wolałaby urządzić wszystko tań­szym kosztem. Zresztą takiego drogiego obrazu też by koś­ciół w Lademoen kupić nie mógł bez dotacji Amerykanina. Dzięki temu Martin Bakken stawał się gospodarzem uroczy­stości i jej główną postacią. Tego właśnie Tellnes nie może przeboleć, pomyślała Mali, powściągając złośliwy uśmiech. Mężczyźni są jednak dziwni, zwłaszcza tacy zadufani i zapatrzeni w siebie jak Tellnes.

-  Ledwo zdążyliśmy, żeby się umyć i przebrać - powie­działa Mali, kiedy oboje z Havardem wysiadali z dorożki przed hotelem. - Zrobiło się naprawdę późno.

-  Coś ty, mamy jeszcze parę godzin - protestował Havard. - Trudno uwierzyć, że człowiek ma przed sobą kilka wolnych godzin - dodał, mrugając do żony. - Ale ja wiem, jak je wykorzystać - dodał.

Mali domyśliła się, do czego Havard zmierza, i poczuła, że się czerwieni.

-  Uważam, że o niczym takim akurat teraz myśleć nie powinieneś - wymamrotała, nie patrząc mu w oczy. Wzięła swoją torbę, a Havard dźwigał wielką podróżną walizę. - Ju­tro też będzie dzień, o ile mi wiadomo - dodała.

Havard nie odpowiedział.

-  Tak, państwo Stornes - uśmiechnęła się pani w recep­cji i odwróciła w stronę dużej gablotki, w której wisiały klu­cze do pokojów. - Tak, będą państwo mieszkać w wielkim apartamencie na najwyższym piętrze. Bardzo proszę.

-  Wielki apartament? - Mali patrzyła na nią pytająco. - O ile mi wiadomo, mieliśmy dostać zwyczajny pokój.

Pani w białej bluzce i ze starannie upiętymi włosami po­chyliła się nad księgą gości.

-  Nie, niejaki pan Martin Bakken osobiście zarządził, że to ma być apartament - powtórzyła, spoglądając na Ma­li. - Z pewnością będą państwo zadowoleni, bo to najlepsze, co nasz hotel może zaoferować. A nie jest to mało - dodała, potrząsając głową. - W końcu jesteśmy najlepszym hotelem w mieście - zakończyła z dumą.

Kiedy Havard otworzył drzwi i Mali stanęła w progu, musiała wytrzeszczyć oczy ze zdumienia. Miała przed sobą wielki i wspaniale umeblowany salon. W głębi dostrzegała niemal równie rozległą sypialnię, z ogromnym podwójnym łożem oraz nocnymi stolikami z ciemnoorzechowego drew­na i wielką szafą na ubrania, w której całe jedno skrzydło drzwi zajmowało lustro.

-  A do tego ogromna łazienka - oznajmił Havard pod­niecony, wsuwając głowę do pomieszczenia za na pół otwar­tymi drzwiami. Jezu, co za łazienka! Uważam, że tutaj moglibyśmy mieszkać cały tydzień - roześmiał się i objął Mali.

-  Żebyś jeszcze wiedział, ile to musi kosztować - wtrą­ciła Mali, rozglądając się ze zdumieniem dookoła. - Pewnie majątek!

-  Nasz Amerykanin z pewnością ma pieniądze - odparł Havard beztrosko. - Więc jeśli sami nie musimy płacić za te przyjemności, to po prostu podziękujmy ze szczerego serca!

-  Nie, cóż za bukiet! - zawołała Mali, wskazując błysz­czący salonowy stolik. - To chyba największy bukiet, ja­ki kiedykolwiek widziałam! A w dodatku to róże! Spójrz, Havardzie.

Wymknęła się z jego objęć i podeszła do stolika. Kiedy dotknęła jednej z pąsowo-czerwonych róż, zauważyła, że do bukietu dołączona jest karteczka na złotej nitce.

Witam! Nie mogę się doczekać spotkania z tobą, Mali Stor­nes. Martin Bakken.

Mali spostrzegła, że Havard stoi tuż za nią i czyta liścik przez jej ramię.

-  Czy ten dziad nie wie, że ja też tu jestem? - powiedział Havard lekko zirytowanym tonem. - A może on myśli, że rządzi wszystkim, także moją żoną? W takim razie uważam, że będzie musiał zmienić zdanie. Oni tam w Ameryce mają mnóstwo pięknych i wielkich rzeczy, nikt jednak nie posia­da niczego takiego jak ty - powiedział i znowu przytulił ją do siebie. - I nigdy nie będą mieć - wyszeptał jej do ucha.

-  No coś ty! - protestowała Mali, rumieniąc się. - Po prostu oni tam mają zupełnie inne obyczaje, nie powinieneś traktować tego tak osobiście. No a poza tym on ma tyle pie­niędzy, że może sobie pozwolić na coś podobnego - dodała, głaszcząc kolejną różę.

Musiała jednak przyznać, że i kwiaty, i powitanie, a już najbardziej wspaniały apartament, bardzo jej się spodobały. W ogóle miała wrażenie, że jest witana niczym królowa. Bo w istocie tak właśnie się czuła, sprawiało jej to niekłama­ną przyjemność. Nieczęsto jakiś mężczyzna ofiarowywał mi kwiaty, pomyślała. A ten, proszę, taki bukiet, i to jeszcze za­nim mnie poznał!

-  Powinnam się wykąpać i przygotować - powiedziała i nagle zaczęła się bardzo śpieszyć. - Ty wykąpiesz się po mnie, Havardzie, prawda? Bo ja potrzebuję dużo więcej cza­su, żeby się ubrać i uczesać.

-  Ale w tej wannie jest dosyć miejsca dla dwojga - od­parł Havard, nie wypuszczając jej z objęć.

-  Przecież nie możemy zaczynać od czegoś... nie ma te­raz na to czasu, Havardzie.

Mali uwolniła się z jego ramion, otworzyła walizkę i za­częła wieszać w szafie ubrania obojga. - Musisz poczekać...

-  Najpierw Amerykanin, a potem ja, jak rozumiem - skomentował Havard ironicznie.

Mali odwróciła się do niego.

-  Teraz wygadujesz głupstwa - rzekła krótko. - Chodzi przecież o to, żebyśmy się przebrali, zanim przyjęcie się roz­pocznie.

Wróciła do męża i zarzuciła mu ręce na szyję.

-  Chyba nie będziesz zazdrosny o kogoś, kogo jeszcze ni­gdy nie widziałeś - uśmiechnęła się i przeczesała palcami je­go włosy. - Nie jesteś chyba taki głupi.

-  Tak, jeśli chodzi o ciebie, to jestem bardzo głupi - od­parł z twarzą ukrytą w jej włosach. - Wciąż się tak boję, że mógłbym cię stracić, czy ty o tym nie wiesz?

-  No to jesteśmy sobie równi, ty i ja - wybąkała Mali ci­cho, spoglądając na niego. - Bo ja też wciąż się boję, że mog­łabym cię utracić. Dla mnie istniejesz tylko ty, Havardzie -powiedziała szeptem, całując go w usta. - Tylko, tylko ty!

Przez krótką chwilę stali tak przy sobie, nic nie mówiąc. Mali wciąż głaskała grzywkę Havarda. To prawda, myśla­ła, dla mnie istnieje tylko Havard. W końcu również ona się o tym przekonała, choć nauka kosztowała ją wiele. Na szczęście nikt nie wie, ile za to zapłaciła. Wszystko, cze­go w życiu pragnęła, dawał jej Havard. A w ostatnim czasie to ona bała się bardziej, że Havard mógłby wybrać Laurę, ta myśl była momentami nie do zniesienia. Mimo wszystko musiała przyznać, że czuje się wyróżniona tym przyjęciem, jakie jej dzisiaj zgotował całkiem obcy mężczyzna. Tylko że to pewnie jest zwyczajna uprzejmość, myślała. Martin Bakken będzie z pewnością pod większym wrażeniem obrazu, który stworzyła, niż jej osobistego wdzięku, jest przecież starszą panią.

 

Mali nie wiedziała, co Martin Bakken powie na temat obra­zu, który następnego dnia zostanie odsłonięty. Myliła się jednak, sądząc, że ją potraktuje jako podstarzałą panią.

Od pierwszej chwili, gdy tylko weszli do sali balowej w hotelu, czuła na sobie jego spojrzenie.

Był inny, niż się spodziewała, i wyższy, i młodszy, i przys­tojniejszy. Miał włosy koloru miodu. Świetnie ostrzyżone mi­mo wszystko sprawiały wrażenie niesfornych i lekko potarganych, tak jakby właśnie wrócił ze spaceru na wietrze. Bardzo mu z tym do twarzy, pomyślała Mali trochę zdumiona, to do­daje mu młodzieńczego uroku i swobody. Skórę Bakken miał wyraźnie opaloną, był szeroki w ramionach i wąski w biodrach, co znakomicie podkreślał jego elegancki garnitur.

Mali czuła się zakłopotana jego pełnym podziwu, śmia­łym spojrzeniem, pośpiesznie spuściła wzrok i odwróciła się lekko. Zderzyła się przy tym z Havardem, który stał tuż za nią. Chwyciła go więc za ramię, jakby szukając ratunku. Jakby chciała oprzeć się o coś pewnego.

-  Jak tu tłoczno - powiedziała lekko zdyszana.

-  I wszyscy patrzą na ciebie - uśmiechnął się Havard. - Czy ty wiesz, jaka jesteś piękna?

Mimo woli uniosła rękę i poprawiła bujne, wysoko upię­te włosy. Potem wyprostowała się i spojrzała na męża.

-  Tylko ty tak uważasz - uśmiechnęła się lekko.

-  Gdybym tego nie widział, musiałbym być ślepy - od­parł i położył jej rękę na ramieniu. - Dobrze widzę spojrze­nia tych wszystkich facetów.

Mali sama utkała materiał na tę suknię, którą miała na sobie. Była to cieniutka, delikatna wełniana tkanina z wy­szukanym wzorem ze złotej nici przy szyi i na rękawach. Złotą nić kupiła podczas ostatniej wizyty w Trondheim, wtedy jednak pojęcia nie miała, na co ją przeznaczy. Nici wydawały jej się takie piękne w oknie wystawowym, jakby mieniły się do niej zachęcająco. A kiedy wróciła do domu, odkryła, jak znakomicie będą pasować do głęboko czerwo­nej tkaniny na sukienkę, i nie zastanawiając się wiele, posta­nowiła tymi właśnie nićmi wykończyć suknię. Dzięki temu bardzo prosty, miękki strój zmienił się w niezwykle eleganc­ką, wieczorową suknię, która delikatnie opinała się na ciele Mali, co robiło jeszcze większe wrażenie na patrzących. Bo mimo swoich trzydziestu ośmiu lat Mali była ładniejsza niż kiedykolwiek. Szczupła, bardzo zgrabna, o wyjątkowej, doj­rzalej urodzie.

Sukienkę uszyła Helga Martinusen z Kvannes. Mali za­wsze zwracała się do niej, kiedy potrzebowała czegoś ekstra, a czego nie mogła kupić w mieście. Tym razem także była z rezultatu bardzo zadowolona. Wiedziała, że świetnie wy­gląda, kiedy mierzyła sukienkę w domu Helgi, utwierdziła się w tym przekonaniu dzisiaj, kiedy obracała się przed wiel­kim lustrem w apartamencie, zanim zeszli na dół do sali ba­lowej. To, że jest piękna, widziała w spojrzeniach, jakie po­syłał jej Havard. I dostrzegała to również teraz w spojrzeniu tego całkiem obcego mężczyzny. W spojrzeniu tak wymow­nym i pełnym podziwu, że serce zaczęło jej mocniej bić.

-  O, jesteście w końcu!

Nagle Tellnes stanął przed nimi, podał rękę Mali i ukło­nił się uprzejmie. Także i on nie mógł oderwać od niej wzro­ku. Trochę zbyt długo przyglądał się jej bujnemu biustowi, zanim opanował się i spojrzał na Havarda.

-  Coś mnie zatrzymało - tłumaczył się. - Bardzo mi przykro, Mali Stornes, że nie przywitałem was zaraz po przyjeździe. Domyślam się, że to twój mąż?

Jego szczupła, biała dłoń zniknęła w brązowej, silnej, spracowanej ręce Havarda.

-  Tak, jestem Havard Stornes.

-  Jak to miło, że pan również przyjechał - powiedział Tellnes głosem, który wskazywał, że myśli coś dokładnie od­wrotnego. - Ma pan nadzwyczaj zdolną żonę - dodał, jeszcze raz spoglądając na Mali. - Zdolną i piękną.

-  Zdaję sobie z tego sprawę, owszem - odparł Havard spokojnie. - Nie ma na świecie zdolniejszej ani piękniejszej. Ja też mam oczy tam gdzie trzeba.

Tellnes roześmiał się nieco skrępowany i rozejrzał po sali.

-  Halo, Bakken - oto jest Mali Stornes - zawołał, przyzy­wając gestem do siebie obcego pana. - Musisz przyjść i przy­witać się z artystką, która wykonała twoje zamówienie.

-  To on rozumie po norwesku? - spytała Mali zaniepoko­jona. - Bo ja nie znam ani jednego słowa po amerykańsku.

-  Nie ma zmartwienia - roześmiał się Tellnes. - On mó­wi po norwesku tak samo biegle jak ty czy ja. Czasem tylko posługuje się jakimś dialektem. Wszystko będzie dobrze, zo­baczysz.

 

W końcu obcy mężczyzna stanął przed Mali. Szaroniebieskie oczy przesuwały się po niej z góry na dół, mężczyzna uśmiechał się. Szeroki uśmiech odsłonił lśniący rząd białych zębów i zmarszczył skórę wokół oczu. Mężczyzna ujął rękę Mali i długo nią potrząsał. Jego dłoń była ciepła i sucha, Mali zaś lodowato zimna i lekko spocona.

-  Tak się strasznie cieszę - powiedział. - Od dawna wiedziałem, że wybrałem wybitną artystkę dla uczczenia pamięci mojego ojca. Czytałem o tobie i słyszałem od mojej rodziny w Rinndalen. Ale że ta artystka jest na dodatek taka piękna, to nie miałem pojęcia - dodał i jeszcze raz mocno uścisnął jej rękę.

Twarz Mali pokryła się rumieńcem. Jej serce biło mocno i szybko. Ten człowiek jest zupełnie inny niż mężczyźni, których dotychczas znałam, myślała zakłopotana. Jest niebezpiecznie urodziwy i czarujący. Czuła się doceniona, a zarazem niepewna i trochę przestraszona doznaniami, która nagle zawładnęły jej duszą. Głęboko i z drżeniem wciągnęła powietrze. Że też tak łatwo uległa jego czarowi, to pewnie dlatego, że od dawna zajmują mnie tylko szare codzienne problemy, pomyślała, cofając swoją rękę. Podziw, z jakim mężczyzna na nią patrzył, działał niczym wino. Widzieć tyle podziwu i słyszeć takie słowa!

-  To miło z twojej strony - rzekła cicho. - Nie powin­nam chyba jednak wierzyć we wszystko, co słyszę. A może w Ameryce jest inaczej? - zapytała. - Z pochwałami dla mojej pracy powinieneś chyba zaczekać do jutra, kiedy będziesz mógł wszystko obejrzeć, ale ja już dzisiaj chciałabym ci bardzo serdecznie podziękować, że mogłam nad tym pracować. To była... to była dla mnie całkiem wyjątkowa praca. Pod wieloma względami - dodała wolno. Patrzyła na niego, znowu napotkała jego pełen podziwu wzrok i pośpiesznie odwróciła oczy.

-  I dziękuję bardzo za wspaniały apartament oraz pięk­ne róże. Nigdy jeszcze... my nigdy nie widzieliśmy czegoś równie pięknego.

On uśmiechnął się tylko i wyciągnął rękę do Havarda.

-  Martin Bakken - przedstawił się dziwnie oficjalnie. - A ty jesteś Havard Stornes, jak rozumiem. Szczęśliwy czło­wiek.

-  Czy o tym też pisali w gazetach? - spytał Havard chłod­nym głosem.

Było oczywiste, że nie polubił Amerykanina. Oczy Havarda zrobiły się lodowato niebieskie, a on sam zachowy­wał się wręcz odpychająco.

-  Myślę po prostu, że ktoś, kto ma taką żonę, musi być szczęśliwy - odparł Bakken.

Havard nie powiedział nic. Nastrój zrobił się nagle nie­przyjemny i Tellnes niespokojnie przestępował z nogi na no­gę. Najwyraźniej odetchnął z ulgą, kiedy zaproszono wszyst­kich do stołu.

Przy stole Mali miała po prawej stronie Martina Bakkena, a po lewej Tellnesa. Po drugiej stronie Bakkena siedziała pani Tellnes, Havarda zaś ulokowano obok niej. Mali napot­kała spojrzenie męża, kiedy czekali na zakąski, i uśmiech­nęła się pośpiesznie. Nie spuszczał z niej wzroku i Mali zda­wała sobie sprawę z tego, że on czuje się tutaj źle. Wolałby, żeby żadne z nich nie siedziało przy tym stole. On jest regu­larnie zazdrosny, pomyślała Mali, ale przecież nie ma do tego najmniejszych powodów. Chciała mu o tym powiedzieć, poprosić, żeby się rozluźnił. Przecież wie, kim jest i gdzie jest jej miejsce.

Obiad ciągnął się w nieskończoność, ale Martin Bakken był znakomitym towarzyszem przy stole. Sprawiał, że Ma­li czuła się, jakby była jedyną kobietą w tej sali. W każdym razie jedyną, która coś znaczy. Rozkoszowała się jego uwa­gą i jawnym zachwytem w tej samej mierze, co wyszukanym jedzeniem. Po raz pierwszy, odkąd pamięta, była wyłącznie szczęśliwa. Oszałamiająco szczęśliwa, dzięki swojemu towa­rzyszowi oraz dzięki intensywnie czerwonemu winu mienią­cemu się w kieliszku przed nią.

-  Nie tęsknisz za swoim rodzinnym miastem? - spytała Mali. - Myślę, że ja bym nie chciała wyjeżdżać aż tak daleko. Z dala od wszystkiego, do czego przywykłam. Bo przecież tam, za morzem, wszystko jest pewnie całkiem inne - doda­ła, spoglądając na Bakkena. - Trochę czytałam o Ameryce.

-  To aż dziwne, do czego człowiek może się przyzwycza­ić - odparł Bakken i roześmiał się. - A ja teraz prowadzę bardzo wygodne życie. Kiedy mój ojciec w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku zabrał rodzinę i wyemigrował, tak nie było. Mieszkaliśmy w małym gospodarstwie pod miastem i praco­waliśmy bardzo ciężko - dodał. - Czasy, kiedy dorastałem, pamiętam niczym jeden długi, szary dzień pracy, a za tę pra­cę nie dostawaliśmy w zamian nic.

-  W tysiąc dziewięćset dziesiątym... to wtedy wyjecha­liście? - powtórzyła Mali. - A ja myślałam, że dużo wcześ­niej.

-  Nie, to było w tysiąc dziewięćset dziesiątym. Miałem wtedy piętnaście lat i byłem świeżo po konfirmacji, zresz­tą odbyła się ona właśnie w kościele w Lademoen - dodał. - Tam też byliśmy chrzczeni, i ja, i moja siostra. Bo było nas tylko dwoje. Owszem, mój ojciec też tam został ochrzczo­ny, w tym samym kościele rodzice wzięli ślub. To dlatego mam do tego kościoła taki wyjątkowy stosunek, chociaż tak w ogóle to nie jestem zbyt głęboko wierzący - dodał.

A więc jest młodszy ode mnie, pomyślała Mali niepew­nie. Co prawda tylko kilka lat, ale zawsze. Musiał właśnie skończyć trzydzieści pięć, policzyła szybko w pamięci.

-  Ale żeby tak wyjechać... nie wiedząc, dokąd się trafi...

-  Prawda, że to trudne? Ale mój ojciec był człowiekiem silnego charakteru, on się nigdy nie poddawał - dodał Bak­ken. - Chciał nam zapewnić lepsze życie. Tak właśnie mó­wił, kiedy wyjeżdżaliśmy. I nie wątpił, że tego dokona. Nigdy nie bał się pracy, ten mój ojciec. Kiedy wielu innych zmaga­ło się bezskutecznie z losem tutaj w kraju, on podjął szansę emigracji. I nigdy nie żałował.

-  Ale z czego na początku żyliście?

-  Ojciec kupił ziemię w stanie Minnesota. Dużo ziemi, bo wtedy nie było ograniczeń. Zaczynał od uprawy zboża i hodowli bydła na mięso. Początkowo to była bardzo cięż­ka harówka, z latami jednak gospodarstwo stało się kopal­nią złota. Ojciec dokupował ziemi i powiększał produkcję.

Niebieskie oczy mieniły się, gdy Bakken patrzył na Ma­li.

-  Kiedy ojciec umierał, był bardzo bogatym człowie­kiem - mówił dalej i jakby przypadkiem położył ciepłą rękę na jej dłoni na stole.

Mali spłoszyła się i rzuciła pospieszne spojrzenie w stro­nę Havarda. Chciała wiedzieć, czy to widzi. On jednak zaję­ty był jedzeniem. Mimo to cofnęła swoją rękę.

-  Wzięłaś sobie zazdrosnego męża - powiedział Bak­ken z uśmiechem. - Ale trudno się dziwić, kiedy ma się ta­ką piękną żonę. Od dawna jesteście małżeństwem?

-  O tak, już dawno, od tysiąc dziewięćset szesnastego ro­ku - odparła Mali. - Ale przedtem ja już raz byłam zamęż­na - dodała i zarumieniła się. - Owdowiałam i potem...

Pociągnęła głęboki łyk wina. Czuła, że ręka lekko jej drży.

-  A ty? - spytała, spoglądając na swojego towarzysza. - Masz żonę i dzieci?

-  Byłem żonaty - odparł swobodnie. - Trwało to pięć lat. Dzieci nie mieliśmy, więc nie ma czego żałować. A potem...

W jego niebieskich oczach znowu pojawił się błysk. - Po­tem też były jakieś kobiety, ale nigdy ponownie się nie oże­niłem. Przynajmniej do tej pory. Nie spotkałem nikogo, kto by odpowiadał mi na tyle, żeby... Dotychczas nikogo takie­go nie spotkałem - dodał nagle i położył rękę na oparciu jej krzesła.

Mali nie odzywała się. Serce biło jej mocno i czuła jakiś dziwny zawrót głowy.

-  Z tobą bym się ożenił - powiedział Bakken cicho. - I nosiłbym cię na rękach. Dałbym ci wszystko, czego prag­niesz. Bo jesteś najpiękniejszą i najbardziej pociągającą ko­bietą, jaką kiedykolwiek spotkałem.

Znowu dotknął jej ręki, a Mali przeniknął dreszcz. To czyste szaleństwo, pomyślała. Nie wolno ciągnąć tego dalej. Zresztą już i tak sprawy zaszły za daleko.

-  Ja przecież jestem mężatką - powiedziała cicho i wy­tarła spocone ręce w serwetkę. - I mam wszystko, czego pragnę.

-  Naprawdę?

Jego niski głos brzmiał tuż przy jej uchu.

-  Naprawdę mam - odparła Mali i wyprostowała plecy. - Ty... ty musiałeś chyba wypić trochę za dużo wina. Przecież wcale mnie nie znasz.

-  Ja wiem, co chcę mieć, kiedy to widzę - powiedział Bakken.

-  Ale człowiek nie zawsze dostaje to, co chciałby mieć - powinieneś o tym wiedzieć - oznajmiła Mali nagle bardzo spokojnym głosem. - Nawet w Ameryce przecież ludzie tego doświadczają.

Bakken milczał. Ujął kieliszek i uniósł w górę, uśmiecha­jąc się do niej.

-  Na zdrowie, tyle przynajmniej możesz dla mnie zro­bić - powiedział z uśmiechem.

Mali uniosła swój kieliszek.

-  A twój ojciec... musiał nie być jeszcze stary, kiedy umarł? - zapytała, przygładzając ręką włosy.

-  No dobrze, pozostańmy przy neutralnych tematach - uśmiechnął się Bakken, patrząc jej w oczy.

Widziała, że nie zamierza ustąpić, i nagle ogarnął ją strach. Życie wcale nie było proste w ostatnich czasach W gruncie rzeczy nigdy nie było proste. Myśl o tym, by zo­stawić wszystko i zacząć od początku daleko stąd z tym po­twornie bogatym Amerykaninem, przemknęła jej przez gło­wę.

-  Mali, mogę się z tobą napić?

Z zamyślenia wyrwał ją głos Havarda, który pochylał się nad stołem i coś do niej mówił. Oszołomiona wzięła kieli­szek i popatrzyła na męża. Havard, to do niego ona należy. I uśmiechnęła się i podniosła kieliszek do ust.

-  Na zdrowie, Havardzie - powiedziała cicho.

Jest kobietą Havarda. Jak mogła choćby na moment po­myśleć inaczej?

-  Nie, mój ojciec umarł w tragicznych okolicznościach w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku - wyjaśnił Martin Bakken, kiedy Mali odstawiła kieliszek. - Niedługo nacie­szył się bogactwem, które sam stworzył. Ale nam dał dobre życie, to dlatego chciałem uczcić twoim obrazem pamięć o nim.

-  Co to jest dobre życie? - spytała Mali cicho. - Jesteś rozwiedziony, nie masz dzieci, fruwasz z kwiatka na kwiatek, można powiedzieć. Ale masz pieniądze, bardzo dużo pieniędzy. Czy to nazywasz dobrym życiem? To wszystko, co możesz dostać za pieniądze?

On przez moment siedział i patrzył na nią w milczeniu. Przez krótką chwilę w jego niebieskich oczach pojawił się cień.

-  Człowiek może sobie kupić bardzo wiele, ale miłości i dobrego życia kupić się nie da - ciągnęła dalej Mali. - Przy­najmniej ja tak uważam.

-  No i na dodatek jesteś mądra, Mali Stornes - wes­tchnął. - Jak to się stało, że jesteś taka mądra?

-  To dzięki tym, którzy kiedyś mnie kupili - wyznała półgłosem, patrząc mu prosto w oczy. Jej ciemne oczy zro­biły się niemal czarne. - Takie rzeczy nadal się w tym kra­ju zdarzają, przynajmniej na wsiach. Dostałam wszystko... i nic - zakończyła wolno.

Bakken nie odpowiadał, patrzył tylko na nią. Długo. Przez moment wydawało się, że chce ją zapytać, co ma na myśli, ale tego nie zrobił. Zamiast tego pociągnął spory łyk wina, wciąż na nią patrząc w zamyśleniu.

Potem rozmawiali już o nic nieznaczących sprawach, Mali jednak przez cały czas odczuwała jego obecność. To by­ło jak elektryczność. Kiedy nareszcie mogła wstać od stołu, zrobiła to z ulgą.

  

ROZDZIAŁ 6.

Kiedy wstali, Mali lekkim skinieniem głowy podziękowa­ła swojemu towarzyszowi. On próbował ją zatrzymać, po­łożył dłoń na jej ramieniu, ona jednak odsunęła ją i ruszyła w stronę męża. Havard stał przy jednym z wysokich okien, odwrócony plecami do sali, wyglądał na zewnątrz, gdzie toczyło się wieczorne życie.

Mali wsunęła mu rękę pod ramię i przytuliła się lekko.

-  Smakowało ci jedzenie? - spytała.

Wyczuwała instynktownie, że nie jest specjalnie zadowo­lony, ale nie wiedziała, o czym z nim rozmawiać.

-  W każdym razie wino było świetne - odparł krótko i odwrócił się do żony.

Mali widziała i wyczuwała, że Havard wypił trochę za du­żo.

-  Co się dzieje, Havardzie? - spytała cicho.

-  Nic takiego, po prostu musiałem siedzieć przez parę godzin i patrzeć, jak jakiś przeklęty Amerykanin zaleca się do ciebie - odparł ze złością. - Prawie nic nie brał do ust, ten drań, ale Bóg mi świadkiem, że pożerał cię oczami. A ty...

Mali próbowała go uciszyć, przestraszona, że inni usły­szą, co wygaduje.

-  No, a co ja? - spytała spokojnie, patrząc mu w oczy.

-  Nic, ty siedziałaś i promieniałaś - odparł cierpko.

Najwyraźniej gniew go już opuścił. Teraz wyglądał bar­dziej jak przestraszony i zraniony pies.

-  Tak, było bardzo miło - odparła Mali spokojnie, uję­ła jego dłoń i zaczęła bawić się jego palcami. - To bardzo uprzejmy i interesujący człowiek, ten Bakken opowiadał mi dużo o Ameryce.

-  Pożerał cię wzrokiem - powtórzył Havard z uporem. - Patrzyłem na niego, możesz mi wierzyć.

Tak, pomyślała Mali, chyba ten mój mąż nic innego nie robił, tylko gapił się na Amerykanina i na mnie oraz pił wi­no. Na moment przypomniała sobie, co powiedział Martin Bakken. Że przecież w gruncie rzeczy prosił ją, by wyjecha­ła z nim do Ameryki, pamiętała też, że to pytanie przyspie­szyło bicie jej serca. Spuściła teraz głowę, by ukryć rumie­niec, który wypłynął na jej twarz.

-  Havard, coś ty - zaprotestowała, ściskając jego ra­mię. - Nie psuj tego wieczoru. Ja mam wszystko, czego prag­nę, Havardzie - dodała cicho i wspięła się na palce, żeby po­spiesznie pocałować go w policzek. - Dla mnie istniejesz tylko ty, od dawna o tym wiesz, tyle razy ci to powtarzałam.

Havard patrzył na nią i powoli się uspokajał. Otoczył ra­mieniem jej talię i przyciągnął do siebie.

-  Jestem głupi - przyznał.

-  Tak, bo wymyślasz sobie zmartwienia, które nie ist­nieją - odparła Mali ze śmiechem. - Ale ja przecież dobrze, wiem, jak to jest, sama przeżywam męczarnie, kiedy jakaś kobieta rzuca na ciebie powłóczyste spojrzenia.

-  Teraz wygadujesz głupstwa - powiedział, ale w jego mrocznych oczach pojawił się znowu błysk światła. - Powin­naś wiedzieć, że dla mnie liczysz się tylko ty.

-  I tylko ty liczysz się dla mnie - powtórzyła Mali cie­pło. - Musimy oboje w to wierzyć, nie sądzisz? To bardzo ułatwi nam życie. Mniej będziemy się dręczyć - dodała.

-  Zgadzam się - odparł Havard zarumieniony. - Resztę wieczoru spędzimy w dobrych nastrojach.

Nadal mocno obejmował ją w pasie i rozglądał się dooko­ła z miną posiadacza.

Cały wieczór Mali trzymała się tak blisko Havarda, jak tylko to było możliwe. Choć oczywiście Tellnes przedstawiał jej różnych ludzi i ciągle informował, że absolutnie musi kogoś poznać. A przez cały czas, gdziekolwiek się ruszyła, czu­ła na sobie spojrzenie Martina Bakkena. Było to niemal fi­zyczne doznanie i sprawiło w końcu, że zaczęły jej drżeć ręce. Nagle stanął przed nią znowu z dwoma kieliszkami wi­na.

-  Pomyślałem sobie, że może powinnaś coś wypić - po­wiedział, podając jej kieliszek. - Tellnes ciąga cię z jedne­go końca sali w drugi, od obiadu nie usiadłaś ani na chwilę. Może więc posiedzisz teraz trochę ze mną.

Wskazał na obitą jedwabiem kanapę pod ścianą. Ma­li wahała się. Rozglądała się pośpiesznie po sali, zauważy­ła jednak, że Havard siedzi i rozmawia w jakimś męskim towarzystwie, najwyraźniej lekko podchmielonym. On sam też nie odmawiał, jak się domyśliła. Twarz miał zaczerwienioną i lekko spoconą, mówił też głośniej niż zazwyczaj.

Bakken spojrzał w ślad za jej wzrokiem.

-  A ja myślałem, że ty jesteś kobietą samodzielną - po­wiedział. - Sprawiasz takie wrażenie. Że jesteś silna i nieza­leżna. Ale, jak widzę, mąż trzyma cię krótko. Wciąż się za nim rozglądasz. Myślisz, że miałby coś przeciwko temu, że ze mną rozmawiasz?

-  Nie widzę powodu, żeby go niepotrzebnie ranić - od­parła Mali spokojnie i usiadła na kanapie. - Sama wiem, ja­ki człowiek czuje się niepewny w takiej sytuacji. A on tutaj zna przecież tylko mnie.

-  Czy to możliwe, że twój mąż jest zazdrosny?

-  Zazdrosny? Nie tak, jak myślisz - odparła Mali. Nie odczuwała żadnej potrzeby, by plotkować z Bakkenem na te­mat Havarda. - Ale być może czuje się trochę niepewnie, wi­dząc całe to zamieszanie wokół mnie - mówiła dalej. - I aku­rat to ja rozumiem. Na co dzień prowadzimy spokojne życie w małej wsi. No zresztą nie wiem, czy takie spokojne - do­dała nagle. - Przez cały rok ciężko pracujemy, utrzymanie dużego dworu to nie igraszka. Żadne z nas jednak nie przy­wykło do takich przyjęć jak to tutaj. Ja też nie jestem przy­zwyczajona, żeby ktoś... - Zarumieniła się po korzonki wło­sów i pociągnęła wina z kieliszka. - Żeby ktoś zasypywał mnie pochwałami i...

Nagle umilkła i wodziła niespokojnym palcem po brzegu kieliszka.

-  Szybko byś się tego nauczyła - powiedział Martin ci­cho. - Ty nie jesteś stworzona do zajmowania się dworem, Mali. Ty urodziłaś się po to, by być gwiazdą wielkich przy­jęć. Gospodynią na naprawdę ogromnej farmie. Na takiej jak moja - dodał i patrzył na nią płonącym wzrokiem.

Jakby mimochodem dotknął jej szyi, na której nie było żadnej ozdoby.

-  Powinnaś nosić brylanty i inne drogie kamienie - szep­nął. - Do tego zostałaś stworzona.

-  Nigdy tego nie pragnęłam - odparła Mali cicho. - Mam gromadkę dzieci i męża, którego kocham. To są klejnoty mojego życia.

Martin milczał.

-  Mam naturalnie zamiar odwiedzić rodzinę w Rinndalen w czasie pobytu tutaj - zmienił nagle temat. - Czy wolno mi będzie odwiedzić także Stornes? Bardzo bym chciał obejrzeć dwór i twoją pracownię, poza tym chętnie bym za­mówił u ciebie więcej kilimów. Wiem, że w Ameryce mogły­by zrobić furorę. Ja sam czuję, że muszę mieć przynajmniej jedną twoją pracę u siebie w domu. To jest niczym opętanie. Trawi mnie od chwili, kiedy spojrzałem na obraz w koście­le. Tylko spojrzałem, ale to, co zobaczyłem... było... niewia­rygodne. Chciałbym też bardzo zobaczyć, jak żyjesz - zakoń­czył wolno.

Przecież nie mogę mu odmówić, pomyślała Mali. Nie wy­pada. Zapłacił niewiarygodnie dużo pieniędzy za to, co zro­biłam, i wydał równie dużo na przyjęcie dla mnie i Havarda. No jeśli naprawdę zamierza coś jeszcze zamówić! On z pie­niędzmi się nie liczy.

Właściwie to przecież całkiem naturalne, że chciałby zo­baczyć Stornes, skoro tak długo przebywał poza krajem, stwierdziła. Zobaczyć Stornes i jej warsztat tkacki, dowie­dzieć się trochę więcej o niej.

-  Oczywiście, że będziesz mile widziany w Stornes - po­wiedziała, patrząc mu w oczy. - Kiedy zamierzasz przyje­chać?

-  Nie wiem, w poniedziałek pojadę do Rinndalen, a nie­stety nie będę w Norwegii zbyt długo. W domu czekają na mnie interesy. Gdybym jednak mógł przyjechać we wtorek po południu i zostać do środy, to nie byłoby źle?

-  Oczywiście, że nie - odpowiedziała Mali i poczuła, że serce bije jej mocniej.

Nie pomyślała, że on zamierza u nich nocować. Wzbu­dziło to w niej niepokój. Pojęcia nie miała, co Havard na to powie. Jemu się to z pewnością nie spodoba, nie musiała py­tać, żeby wiedzieć.

-  W takim razie będę czekał na spotkanie - zakończył Martin i uśmiechnął się, pokazując białe zęby.

Znowu ją dotknął, jakby przypadkiem. Jego silna ciepła ręka spoczęła na moment na jej plecach. Mali poczuła to ni­czym uderzenie, pośpiesznie wstała z kanapy.

-  W takim razie jesteśmy umówieni - powiedziała, od­dając mu napełniony jeszcze do połowy kieliszek. - Dzięku­ję za wino.

I nie oglądając się, poszła do stołu, przy którym siedział Havard.

 

Kiedy wrócili do hotelu, było już bardzo późno. Havard szedł na nieco chwiejnych nogach, był jednak w znacznie lepszym humorze niż zaraz po obiedzie. Obejmował żonę i raz po raz całował ją w policzek. Czuła intensywną woń al­koholu. Kiedy znaleźli się za drzwiami, mocno przyciągnął Mali do siebie.

- Uratowani - powiedział cicho, przyciskając usta do jej warg. - Nareszcie jesteśmy uratowani. Tu jesteśmy sami, wolni od tego amerykańskiego nastroszonego jeża.

Mali nie odpowiadała. Stała bez ruchu, przytulona do męża, i wolno głaskała go po plecach. W myślach powraca­ło wszystko, co zostało powiedziane w ciągu tego wieczoru. Najpierw zdała sobie sprawę, że Martin Bakken całkiem po­ważnie prosił ją, by z nim wyjechała. Najpoważniej! Cieka­we, czy można to traktować jako oświadczyny, zastanawiała się.

To, że Mali jest mężatką i ma dzieci, najwyraźniej w ogó­le go nie obchodziło, nie poświęcił temu ani jednej myśli. Czy to tak właśnie jest w Ameryce, że jeśli ktoś chce coś dostać, to po prostu bierze i już? Jeśli może? I to od razu pierwszego wieczora?

Mimo wszystko Mali musiała przyznać, że jej to pochle­bia. I fakt, że wszystko jest tutaj takie wspaniałe, ten apar­tament, róże, ten nieskrywany podziw. Ale, kiedy tak sta­ła obok Havarda i zastanawiała się nad tym, co ją spotkało, to nie odczuwała zadowolenia. Wydawało jej się to zbyt po­wierzchowne, jakieś takie tanie. Jakby ona sama była przed­miotem, który ów Amerykanin norweskiego pochodzenia chce zabrać ze sobą do Ameryki, ozdobić jedwabiem i dia­mentami po to, by móc ją pokazywać swoim bogatym przy­jaciołom. Bo niczego innego oprócz tej chęci w nim nie za­uważyła. Nie zna jej przecież, nic o niej nie wie. Więc to nie miłość przez niego przemawiała, tego jednego Mali była pewna. Mimo to sprawił jej przyjemność. Nie przywykła do takiego traktowania, nie przywykła do róż ani komplementów, nieczęsto jej się to trafiało w Stornes i kiedy teraz te­go doświadczyła, czuła się po prostu oszołomiona. Tylko że takie rzeczy mogą człowieka sprowadzić na manowce, wie­działa o tym z własnego doświadczenia.

Ręce Havarda zaczęły wędrować po jej plecach. Przesu­wały się delikatnie w dół i zatrzymały na pośladkach. Od­dech męża stawał się coraz szybszy, Mali spostrzegła, że jest coraz bardziej podniecony.

-  Zrobiło się bardzo późno, Havardzie - wyszeptała z wargami przy jego szyi.

-  Ale nie za późno - wymamrotał i zaczął rozpinać suk­nię żony na plecach.

Mali nic więcej nie powiedziała. Pojmowała, że po tym wieczorze on jej potrzebuje. Że pragnie potwierdzić, iż Mali należy do niego. Tylko do niego. Kiedy rozbierali się nawza­jem, jej podniecenie także zaczęło narastać. Czy to możliwe, że jestem podniecona z powodu podziwu innego mężczyzny niż Havard? - przemknęło jej przez głowę. Nie miała poję­cia, jak jest naprawdę. Nagle poczuła się po prostu piękna, piękna i godna pożądania. To uczucie wywołało mrowienie w całym ciele. Z uśmiechem zostawiła sukienkę na ziemi, rozplotła włosy i pozwoliła, by opadły na ramiona.

-  Chcesz mnie? - spytała, wyciągając ręce nad głową i kołysząc biodrami.

Chyba sama jestem nieźle pijana, pomyślała przez mo­ment. Zachowanie było do niej niepodobne, nigdy nie ofia­rowywała się w ten sposób. Tak bezwstydnie.

Havard jęknął. Przewrócił ją na szerokie łoże i oboje utonęli pośród miękkich kołder i wielkich poduszek. Nag­le znalazł się nad nią prawie zdesperowany. Mali wyciągnęła w górę ramiona i roześmiała się. Pozwalała, by brał ją całą. Niczego mu nie broniła, pojękiwała tylko z rozkoszy. Robiła rzeczy, z powodu których jutro będzie się rumienić.

-  Ty chyba nie masz dobrze w głowie - szepnęła ochryp­le w pewnym momencie.

-  Nie mam, jestem szalony - odparł i przez krótką chwi­lę przyglądał się jej ciału. Była w jego wzroku promienna ra­dość i pożądanie, a także coś, co można by określić jako rozpacz. - Pragnę ciebie, całej ciebie.

Kiedy w końcu zdyszani leżeli obok siebie, Mali próbo­wała okryć się kołdrą. Havard natomiast z powrotem ściągał z niej okrycie.

-  Chcę tak leżeć i patrzeć na ciebie - powiedział cicho.

-  Ale jestem cała mokra po... po tobie i marznę - zapro­testowała Mali, całując go w czoło. - Lepiej wezmę prysz­nic.

Havard położył ciepłą rękę na jej piersi. Przesuwał ją po­tem wolno w dół i zatrzymał się na łonie. Po jego spoconej twarzy błąkał się rozkoszny uśmiech.

-  Jesteś mokra, to prawda - uśmiechnął się zadowolony i położył się na plecach. - Ale ty chciałaś, ty też.

-  Oczywiście, że chciałam, ja też - potwierdziła i wsta­ła z łóżka. - Chociaż starzy ludzie, tacy jak my, nie robią ta­kich rzeczy - dodała. - Kompletnie poszaleliśmy oboje.

Wymknęła się z jego rąk, kiedy chciał pociągnąć ją z po­wrotem, i wyszła do łazienki. Havard przyszedł za nią, kiedy stała już pod prysznicem. Roześmiany wszedł pod strumień ciepłej wody i stanął obok żony. W jego oczach widziała spo­kój. Całował jej wilgotną twarz i uśmiechał się. Znowu czuł się bezpiecznie. Pytanie tylko, na jak długo, myślała Ma­li. Jeszcze nie wspomniała ani słowem, że po niedzieli będą w Stornes mieć odwiedziny. Coś jej mówiło, że akurat z tym lepiej zaczekać.

 

Martin Bakken był jeszcze bardziej zainteresowany wizytą w Stornes po odsłonięciu wielkiego obrazu Mali, które mia­ło miejsce w niedzielę w kościele Lademoen.

W wypełnionej po brzegi świątyni rozległo się głośne westchnienie, kiedy Bakken, w imieniu swego ojca i całej ro­dziny, pociągnął za sznur, który podtrzymywał płótno, zasłaniające obraz.

Nawet Mali była poruszona widokiem. Przez wysokie kościelne okna na obraz skosem padało światło i jego pro­mienie pięknie współgrały ze starannie dobranymi kolora­mi i niezwykłym motywem. Nagle w oczach Mali pojawiły się łzy i musiała spuścić wzrok. Tyle w tym obrazie było żalu i bólu. Tyle jej własnej duszy. Tyle jej rozpaczy. Przez dłuż­szą chwilę w kościele było tak cicho, że słyszało się oddechy ludzi. Martin Bakken stał w milczeniu i przyglądał się obra­zowi, Mali obok niego. Był wyraźnie poruszony. To zaskoczyło Mali. Nie przypuszczała, że on posiada takie uczucia. W końcu Bakken chrząknął.

-  Jak większość zebranych tutaj oniemiałem z podziwu - powiedział, zwracając się do zgromadzonych. - Pragnąłem uczcić pamięć mojego ojca, pragnąłem też równocześnie podziękować temu kościołowi, który tak wiele znaczył, zarów­no dla mnie, jak i mojej rodziny, kiedy mieszkaliśmy tutaj w Norwegii. Chciałem, żeby coś po nas pozostało, zwłaszcza po moim ojcu, w tym kościele. Coś, co mogłoby być sym­bolem samej Norwegii, naszej ojczyzny, którą tak kochamy, zwłaszcza my, żyjący na obczyźnie. Ale że to będzie coś tak poruszająco pięknego i wyszukanego, tak, nie waham się te­go nazwać arcydziełem, o tym, szczerze mówiąc, nigdy nie marzyłem. Wprawdzie słyszałem wiele o artystce Mali Stor­nes, zanim zamówiłem tę pracę, ale...

Nerwowo pogładził ręką włosy i zwrócił się do Mali.

-  Naprawdę nie wiem, co powiedzieć, nie przychodzi mi do głowy nic innego, tylko proste dziękuję - rzekł cicho. Ca­ły czas patrzył jej uparcie w oczy. - Najchętniej zabrałbym ten obraz ze sobą do Ameryki, kiedy będę wyjeżdżał, ponie­waż nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego. Nikt nie widział czegoś podobnego - dodał. - Ale wolę raczej zamó­wić nowe dzieło - mówił dalej, uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie rękę. - Ten obraz pozostanie własnością nasze­go kościoła, jako wspomnienie po moim ojcu.

Kiedy Mali przygotowywała się na przyjęcie Martina Bakkena, znowu przypomniała sobie poruszenie, jakie zapanowało po odsłonięciu obrazu. Robiono zdjęcia do wielu gazet, zewsząd padały jakieś pytania. Mali musiała ściskać mnóstwo rąk i dziękować za pochwały oraz piękne słowa. Gdy w koń­cu mogła opuścić kościół pod ramię z Havardem, po raz ostatni spojrzała na obraz. Poczuła niemal ból, że musi go tu zostawić. Jakby zostawiała jakąś cząstkę własnej duszy.

Teraz usiadła przy komodzie i czesała swoje bujne wło­sy, potem zaplotła je w warkocz i wysoko upięła. Niebieska sukienka, którą wybrała na ten dzień, była prosta. I Mali często ją nosiła. Ale świadomie nie chciała się stroić. Mar­tin Bakken przyjeżdża nie dlatego, że został zaproszony do Stornes na jakieś przyjęcie. Jest zwyczajny wtorek, a on pro­sił, by mógł obejrzeć jej prace oraz dwór. Nie robiła więc spe­cjalnych przygotowań. Zresztą to by też mogło dać gościowi błędny sygnał, pomyślała, przewiązując włosy nad czołem kolorową krajką. Po doświadczeniach z Trondheim wiedzia­ła, że nie trzeba wiele, by pojawiła się nowa nadzieja. Prze­cież wtedy w hotelu nie zrobiła nic, żeby go ośmielić. Wprost przeciwnie, opowiedziała mu, co ma dla niej w życiu zna­czenie. I nie mówiła, że interesuje ją on lub jego pieniądze. A mimo to musiał ją źle zrozumieć. Za nic nie chciała, żeby się to powtórzyło.

Taka opaska na głowie to zupełnie nowa moda. Niewie­le kobiet jeszcze je nosi, ale Mali od czasu do czasu lubiła ją założyć. Jej zdaniem wygląda to bardzo interesująco, poza tym dobrze trzyma włosy na miejscu. Czepka używała teraz bardzo rzadko. I to na ogół przy pracy, kiedy szykowała je­dzenie lub zajmowała się obrządkiem, a także przy żniwach. Nie tak jak w dawnych czasach. Wtedy mężatki nosiły czep­ki zarówno w dzień powszedni, jak i w święta. Mimo woli na myśl o tym zadrżała. Bo czepek przypominał jej Johana. I czas spędzony z nim.

Mali bała się powiedzieć Havardowi o czekającej ich wi­zycie. Wiedziała, że mu się to nie spodoba. Choć jednak za nic nie chciała sprawić mu przykrości, nawet jej przez myśl nie przeszło, żeby wizytę odwołać. Tyle Havard będzie mu­siał ścierpieć. Nie chciała się dostosowywać do jego kapry­sów, nie chciała, żeby nią dyrygował. Ta wizyta ma związek z jej pracą, nie może zrezygnować z tego, że Martin Bakken być może zamówi u niej kolejne obrazy. Tak przynajmniej wywnioskowała z tego, co mówił w Trondheim, a to by zna­czyło nowe zadanie dla niej i nowe pieniądze.

-  On ma przyjechać tutaj? - wykrzyknął Havard, pa­trząc na nią mrocznym wzrokiem, kiedy mu w końcu powie­działa. - A ja myślałem, że widziałem po raz ostatni tego fa­ceta, kiedy byliśmy w Trondheim.

-  No ale będzie inaczej - odparła Mali spokojnie i nadal zajmowała się swoją pracą. - On po prostu chciał obejrzeć Stornes i moje tkaniny.

-  Och, oczywiście! - prychnął Havard niczym wściekły byk. - Obejrzeć Stornes i twoje tkaniny! A ja ci powiem, że jego interesuje tylko jedna jedyna rzecz! Ten drań chce po­patrzeć na ciebie i próbować cię uwieść!

-  Nie zachowuj się jak smarkacz, Havardzie - powie­działa Mali, patrząc na niego z wyrzutem.

-  Chyba mam jeszcze coś do powiedzenia w tym dworze, ja także - odpowiedział ze złością. - Nie chcę widzieć tutaj tego dziada, zapamiętaj to sobie!

-  W takim razie będziesz musiał wyjechać - oznajmi­ła Mali krótko. - Ponieważ on przyjedzie. To ma związek z moją pracą, Havardzie, z niczym innym. Zgodziłam się, żeby przyjechał, i teraz nic już na to nie mogę poradzić. Tak po prostu jest. I naprawdę nie ma się na co złościć - doda­ła. - Miałam nadzieję, że już wszystko zrozumiałeś. Że umó­wiliśmy się ostatecznie co do tego, iż polegamy na sobie, ty i ja.

-  Ale on na ciebie poluje - mruknął Havard niechętnie.

-  Co nie oznacza, że tu się może wydarzyć coś złego, prawda? - spytała Mali. - I są też kobiety, które chętnie za­polowałyby na ciebie - dodała, nie patrząc na męża.

Havard milczał, najwyraźniej uznał, że tak będzie lepiej, i ruszył ku drzwiom.

-  Havardzie... - Mali wytarła ręce w fartuch i poszła za nim. - Ty...

Objęła go w pasie i przytuliła się do jego pleców.

-  Rozumiem, że ci się to nie podoba, ale to dla mnie ważne. Mam nadzieję, że dostanę od Bakkena nowe, duże zamówienia, a to oznacza wyzwanie dla mnie i więcej pie­niędzy dla nas obojga i dworu. W dzisiejszych czasach to jest ważniejsze niż kiedykolwiek. I pomyśl, że moje prace mogą być znane również w Ameryce! Może i inni stamtąd przyślą mi zamówienia. Jacyś bogaci ludzie - dodała.

Havard nie odpowiadał, ale też nie wyrywał się z jej ob­jęć.

-  A Bakken będzie po prostu tutaj jako klient - tłuma­czyła dalej Mali. - Jeśli mi nie ufasz, to zostań i sam zobacz, Havardzie.

Havard odwrócił się wolno i objął żonę.

-  Pieniądze to nie wszystko - powiedział. - Poza tym to nie tobie nie ufam, lecz jemu.

-  Ale to ja decyduję o tym, co się będzie działo - odpar­ła Mali. - Mówiłam ci wielokrotnie, że wszystko, czego prag­nę, to zachować ciebie i dzieci. Bogaty Amerykanin tego nie zmieni, zapamiętaj to sobie. A pieniądze to rzeczywiście nie wszystko, zgadzam się z tobą. Tylko że bardzo dobrze je mieć, Havardzie.

Havard stał przez chwilę. Nawijał na środkowy palec lok jej włosów przy policzku.

-  On ci przecież wszystko może dać - powiedział ci­cho. - Ktoś taki bogaty jak on.

-  Nie, on nie może mi nic dać - odparła Mali. - Być może mógłby mi zaproponować pieniądze, to tak. Ale nie wszystko można za pieniądze kupić, Havardzie. Nikt nie wie tego lepiej ode mnie, ja przecież kiedyś zostałam kupiona do tego dworu.

Z drżeniem wciągnęła głęboko powietrze.

-  Miłości kupić się nie da - wyszeptała. - Szczęścia też nie. Nikt nie może żyć samymi diamentami i pieniędzmi. Bo to by było bardzo ubogie życie, tak uważam.

Havard wciąż stał, jakby się zastanawiał, patrzył gdzieś w dal. W końcu pocałował ją w czoło.

-  Mali - wyszeptał. - Moja Mali.

Mali nie mówiła nic, po prostu stała przy nim.

-  To w końcu zostaniesz w domu? - spytała po chwili.

-  Zostanę w domu - odparł i wypuścił żonę z objęć. - Ja też się czasem potrafię zachować jak ludzie. Ale robię to tyl­ko ze względu na ciebie.

Mali nie powiedziała nic. Okręciła się na pięcie i wróci­ła do stołu. Mężczyźni, myślała z mieszaniną irytacji i czu­łości. Oni nigdy nie dorastają. Nawet Havard.

 

Martin Bakken przyjechał do Stornes samochodem. Jego wizyta wywołała we dworze wielkie poruszenie. Dzieci były podniecone faktem, że mogą zobaczyć „prawdziwego Ame­rykanina", Ingeborg natomiast najbardziej ekscytował fakt, że gość jest tak nieprawdopodobnie bogaty. Tylko Ane jak zwykle przyjmowała wszystko ze spokojem. Dawniej też miewaliśmy gości we dworze, tak to skomentowała. Ten ni­czym się chyba nie różni od zwyczajnych ludzi, Amerykanin czy nie - prychnęła, z czym Mali się zresztą zgadzała. Mimo wszystko było mnóstwo oczekiwania i zabiegów. Przecież niecodziennie Stornes odwiedzają tacy wykwintni goście.

 

Mali pokazała Bakkenowi dwór i okolice. Spoglądała na nie­go ukradkiem, kiedy przechodzili ze spichlerza do pralni, z dużej izby do pracowni tkackiej. Musiała przyznać, że to wspaniały mężczyzna. Mężczyzna, któremu nietrudno ulec, zwłaszcza jeśli na dodatek obiecuje połowę Królestwa Nie­bieskiego i Bóg wie co jeszcze, myślała. Wciąż wyczuwa­ła jego bliskość, chociaż sama była spokojniejsza niż wte­dy w Trondheim. Teraz bowiem wiedziała, czego chce. Ten człowiek nie może jej zaproponować nic więcej, niż już po­siada.

Najwyraźniej imponowało mu wszystko, dwór, a już naj­bardziej prace Mali. W jej pracowni tkackiej spędził bardzo dużo czasu, zamówił cztery kilimy, które trzeba będzie mu wysłać do Ameryki. Dwa z już gotowych kupił na miejscu. Mimo wszystko chciał mieć jeszcze cztery. Mali była oszoło­miona tymi zamówieniami, nie posiadała się z dumy, że tak wysoko ceni jej sztukę.

-  Wyglądasz na zaskoczoną - dziwił się Bakken ze śmie­chem. - Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że jesteś niezwykle uzdolnioną artystką i wypracowałaś wyjątkowe formy wyra­zu?

Mali zarumieniła się, spuściła wzrok i bawiła się kłęb­kiem wełny, który trzymała w rękach.

-  Ech, już i przedtem słyszałam pochwały - odparła nie­pewnie. - Ale że ty uznasz... moją pracę... Że ty ocenisz to tak dobrze, chciałam powiedzieć... nie, sama nie wiem.

-  Sprawiłaś wielką radość mnie i całej mojej rodzinie tworząc ten obraz, który teraz wisi w kościele w Lademoen. Niczego bardziej godnego dla uczczenia pamięci ojca bym nie mógł wymyślić. Dlatego chciałbym ci jeszcze raz osobi­ście podziękować - wsunął rękę do kieszeni spodni i wyjął stamtąd małe czarne pudełeczko.

Mali odskoczyła. Patrzyła na pudełeczko i instynktownie wyczuwała, że musi ono zwierać coś niezwykle kosztownego.

-  Ja już otrzymałam zapłatę - wtrąciła pospiesznie. - Ni­czego więcej przyjąć nie mogę.

-  Ale zrób mi przyjemność i weź to - powiedział z nacis­kiem.

Otworzył wieczko. Na błękitnym aksamicie leżało tam maleńkie serce na złotym łańcuszku, wysadzane diamenci­kami, które mieniły się kaskadami światła w promieniach popołudniowego słońca. Przez moment Mali stała bez ruchu i patrzyła. To najpiękniejsza ozdoba, jaką kiedykolwiek wi­działa. Ile coś takiego może kosztować, nie byłaby w stanie ocenić. Musi jednak być drogie. Strasznie drogie, tyle rozu­miała. Nagle, bez uprzedzenia, mężczyzna oplótł ją ramio­nami, przycisnął do siebie i przywarł wargami do jej ust.

-  Jedź ze mną - wyszeptał gorączkowo. - Dam ci wszyst­ko.

Mali wyrwała mu się i odskoczyła w tył tak gwałtownie, że z hukiem trafiła w ścianę. Zabolały ją plecy.

-  Te same słowa mówił diabeł do Chrystusa, kiedy go kusił - powiedziała. - Jakim ty jesteś człowiekiem, że miał­byś odwagę zniszczyć życie całej rodziny?

-  Ale ja ciebie pragnę - wyznał prawie niedosłyszalnie. - Nigdy niczego nie pragnąłem bardziej niż ciebie. To ciebie kochałem przez całe życie, nie wiedząc, kim jesteś. Kiedy tylko cię zobaczyłem, zrozumiałem od razu. To ty i ja jeste­śmy sobie...

-  Nie mów nic o kochaniu - ucięła Mali krótko. - Ty po prostu nie wiesz, co to słowo znaczy. Wiesz tylko, co ci się podoba i co chciałbyś mieć. A ja wiem wszystko o tym, co się dzieje, kiedy ktoś myśli, że może sobie kupić drugiego czło­wieka. Ten, kto uważa, że to jest szczęście, pojęcia nie ma o ludzkim życiu. Bo ludzkiego życia kupić się nie da. Sam kupujący skazuje się na w najczarniejsze piekło już na tej ziemi - dodała ochrypłym głosem.

Pochyliła się i podniosła szkatułkę oraz mieniące się ma­lutkie serduszko, które upadło na podłogę. Podała mu to lekko drżącą dłonią.

-  Zobaczyłeś już wszystko, co chciałeś zobaczyć, i po­wiedziałeś wszystko, co ci leżało na sercu - oznajmiła ci­cho. - Teraz powinieneś wyjechać.

-  Mali, ja...

-  Powinieneś wyjechać - powtórzyła, przygładzając so­bie włosy. - Nie chcę cię widzieć pod moim dachem ani chwili dłużej.

Przez moment Bakken stał w milczeniu i patrzył na nią. Oczy mu płonęły.

-  Rozumiem - wykrztusił w końcu. - Ale prace... Wskazał ręką na obrazy, które wybrał.

-  Jeśli nadal chcesz je kupić, to za nie zapłać - odparła Mali.

Bakken wyjął gruby portfel z brązowej skóry i podał jej kilka dużych banknotów. To banknoty tysiąckoronowe, stwierdziła Mali.

-  Możesz położyć je na krosnach - poleciła, nie mając zamiaru liczyć, ile dostała. Widziała tylko, że pieniędzy jest o wiele więcej, niż sama mogłaby zażądać, ale nic na ten te­mat nie powiedziała.

-  No a zamówienia, które...

-  O tym zapomnijmy - ucięła i otworzyła drzwi. - Nie chcę z tobą żadnych więcej kontaktów. Nigdy - dodała, pa­trząc w jego rozpłomienione oczy. - Nigdy!

-  Czy Amerykanin nie miał z nami zjeść podwieczor­ku? - zapytał Havard, kiedy siadali do wspaniale zastawio­nego stołu. - Myślałem, że będzie u nas nocował?

-  Nie, zapomniał, że ma umówione jeszcze jakieś spot­kanie - wyjaśniła Mali krótko. - No i musiał jechać.

Na moment napotkała spojrzenie Havarda. Nie cofnę­ła wzroku. On wolno wyciągnął rękę i położył na jej dłoni. Ścisnął ją mocno. W jego oczach pojawił się blask, ale nic więcej nie powiedział.

 

ROZDZIAŁ 7.

Jesień nadchodziła z gór, od szczytów, pokrywała hale krwiście czerwonymi i złocistymi barwami, codziennie trochę ni­żej i codziennie bardziej kolorowo. Podczas kilku krótkich, pogodnych tygodni przyroda była tak porażająco piękna, że Mali wciąż przystawała na dziedzińcu, żeby popatrzeć doo­koła.

Jesień to pora roku, którą lubiła najbardziej. Kiedy była młoda, kochała lato, długie, jasne, ciepłe wieczory, wszelkie zapachy i noce liliowego koloru, wypełnione jakimś podnie­ceniem i wyczekiwaniem na to, co może przyjść. Młodzień­cze lata takie są, przesycone ciepłem, oczekiwaniem i napię­ciem.

Z czasem jednak to jesień polubiła najbardziej. Ta po­ra roku wywoływała w jej duszy jakiś oddźwięk, czuła się bliżej natury, która nigdy nie jest piękniejsza niż przed sa­mą zimą, która nadejdzie i ją uśmierci. Zrobi się ciemno, ci­cho, wszystko będzie martwe. Tak jakby przyroda nie chcia­ła się poddać, zanim nie zostawi w ludzkich sercach trochę nadziei, myślała Mali, wchłaniając chłodne powietrze. Jak­by chciała nam powiedzieć, że śmierć, na której spotkanie zmierzamy, nie jest ostatecznym końcem niczego, dlatego należy cieszyć się tą niemal nienaturalną urodą krótkiego pożegnania.

Bo nadejdzie przecież dalszy ciąg. Mali niemal słyszała, że tej jesieni wiatr szepcze jej takie słowa codziennie. Na­stępnej wiosny natura znowu podniesie się z letargu, zielo­na, bujna i kwitnąca.

Może życie też jest takie, zastanawiała się Mali, stojąc w drzwiach spichlerza i patrząc na ciemną wodę fiordu. Mo­że śmierć nie jest mimo wszystko ostatnim aktem. Po wizy­cie Brattvaga dużo o tym myślała. On się jej nie bał. Zresz­tą i Mali zbyt wiele uwagi jej nie poświęcała, przynajmniej w odniesieniu do siebie samej, choć przecież wielokrot­nie miała z nią do czynienia. Zbyt często, pomyślała i otu­liła się szczelniej szalem, jakby marzła. W miarę upływu lat czuła też, że posiada coś z upartej woli jesieni, by pokazy­wać zarówno piękno, jak i siłę, kiedy wokół szaleją sztormy. W chwilach, kiedy zdawało się, że wszystko idzie na dno, po­jawiała się w niej ta jakaś pierwotna wola, by się nie podda­wać. Nigdy się nie poddać!

Przeżywała takie dni i całe tygodnie, kiedy najchętniej włożyłaby na siebie włosiennicę, posypała głowę popiołem i skoczyła do fiordu. Ale nie robiła tego, po jakimś czasie podnosiła się z przygnębienia, stroiła w ostre barwy i stawa­ła na lodowatym wietrze, czekając, aż on ją unicestwi. Nic takiego się jednak nie działo. Przynajmniej jeszcze nie, po­myślała. I nagle poczuła, że rozrasta się w niej cudowny spo­kój, jakby czyjaś ciepła dłoń głaskała ją czule po plecach. Śmierć nie jest końcem.

„Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz..." - tak to musi być.

 

Zwieziono zboże pod dach. Jęczmień wyglądał dobrze, ale owies, który skosili we wrześniu, był bardziej zielony niż zwykle i ociekał wodą po deszczowym końcu lata. Havard oczekiwał chyba czegoś innego, pomyślała Mali, widząc go w stodole, jak stoi i patrzy na zielony owies z głęboką bruzdą na czole. Trzeba będzie się przygotować na to, że w tym roku wieczorna kasza nie będzie taka smaczna jak zawsze, pomy­ślała Mali z westchnieniem. Chociaż czarna kasza nigdy nie jest smaczna, żeby nie wiem co. Mali zawsze takie jedzenie rosło w ustach, było jak guma, chociaż łyżkę z kaszą zanu­rzała w kwaśnym mleku, zanim podniosła ją do ust. Tylko że kwaśne mleko bywało niewiele lepsze niż ta kasza. Bo w tym roku to nie jest prawdziwe, gęste kwaśne mleko, ale chud­sze, takie, które nazywają „zbierane", to znaczy, że zbiera się z niego śmietanę. Zdaniem Mali nadaje się ono bardziej na picie dla cieląt. No ale jest to jakieś jedzenie, a w tych cza­sach człowiek powinien się cieszyć, jeśli codziennie ma je­dzenie na stole. Nie wszystkim jest to dane.

Czytali w gazetach o tym, że w różnych okolicach ludzie mrą z głodu i zimna, że w sklepach nie ma już towarów, bo wielu nie ma pracy ani dochodów. Banki pobankrutowały, ludzie potracili swoje oszczędności. Ci, którzy jakieś mieli. Wymiana i handel bardzo podupadły. W najbliższej okolicy też było wiele nędzy. Mali widywała ją w wychudłych twarzach, w których nie było już nadziei, w ciemnych, głęboko zapadniętych oczach.

Innym tematem, który mężczyźni nieustannie roztrząsa­li, kiedy po kolacji siadali do gazet, było wielkie zwycięstwo nazistów. Rezultaty wyborów w Niemczech, które odbyły się we wrześniu, budziły grozę. Narodowi socjaliści zwiększy­li liczbę reprezentantów w parlamencie z dwunastu do stu siedmiu. Mali pojmowała, że to sensacyjne zwycięstwo.

-  Co to właściwie znaczy? - spytała pewnego wieczoru, pochylając się nad Havardem, który siedział z nosem w ga­zecie. - To z tymi nacjonalistami?

-  To znaczy, że groźne siły są na najlepszej drodze do przejęcia wielkiej władzy w Niemczech - odparł Havard i odgarnął z czoła grzywkę.

-  A ja myślałam, że to dobrze, kiedy zwyciężają socjali­ści - mruknęła Ingeborg znad miednicy do zmywania. - Bo oni chcą, żeby ludzie byli równi. A przecież to niedobrze, kiedy wszystkim rządzą pieniądze.

-  Nie, to nie tak - wyjaśniał Havard. - To nie o tym so­cjalizmie jest teraz mowa w Niemczech. Oni są groźnymi na­cjonalistami. Zobaczymy, jak to pójdzie, ale ja myślę, że jest się czym niepokoić.

-  Z nami jednak to chyba nie ma nic wspólnego - zasta­nawiała się Mali.

-  Nie, jeszcze nie - powiedział Havard. - Ale jeśli sza­leńcy zdobędą wielką władzę, to skutki może odczuwać ca­ły świat. My także. Miejmy tylko nadzieję, że ktoś w końcu pójdzie po rozum do głowy - dodał.

Mali wróciła do stołu i jedzenia, które trzeba było wy­nieść do piwnicy. Niemcy znajdują się daleko stąd. Co mogą obchodzić ludzi w takiej małej dolinie jak Inndalen? A cały ten narodowy socjalizm, co to właściwie jest?

 

Peder i Terje wciąż mieszkali w Stornes, podobnie jak Hil­da i jej córka. Dorbet prawie nie dostrzegała Terjego po od­prawie, jaką od niego dostała, co Mali bardzo cieszyło. Jed­no zmartwienie mniej.

Była natomiast raczej pewna, że Oja i Mari nadal spędza­ją razem chwile pełne uniesień. Nigdy wprawdzie nie przyła­pała ich na gorącym uczynku po tamtej sprawie w pralni, ale czuła, że tak właśnie jest. Widziała to po spojrzeniu swojego syna, którym ogarniał ponętną sylwetkę Mari, kiedy dziew­czyna pochylała się nad stołem, podając jedzenie. Pozna­wała to też po jego męskiej postawie, jaką ostatnio przybie­rał, widziała, jak staje na szeroko rozstawionych nogach, ale niech tak będzie, machała ręką. Oja nie jest pierwszym, któ­rego ta dziewczyna zwabiła na siano, o tym Mali była prze­konana. Więc albo coś jest z nią nie w porządku, skoro do­tychczas nie zaszła w ciążę, albo też ma więcej szczęścia niż rozumu. Może zresztą zna jakieś sztuczki ta przedwcześnie dojrzała, chętna panna, i daje sobie jakoś radę. To by zresz­tą Mali wcale nie zdziwiło.

Teraz jednak historia tych dwojga dobiega końca. Havard powiedział, że kiedy zboże zostanie zwiezione i wymłócone, nie będą już potrzebować w Stornes dodatkowych pracowników. Będzie oczywiście mnóstwo roboty z ubojem, laniem świec, gręplowaniem wełny i świątecznymi wypiekami, ale Ma­li zapewniła go, że poradzą sobie sami. Ona zresztą miała teraz dużo mniej pracy przy krosnach, to sama się wieloma sprawa­mi zajmie, a do krosien może siadać w wolnych chwilach.

-  Być może w zimie poproszę cię o pomoc przy pracy w lesie - powiedział Havard do Pedera któregoś popołu­dnia. - Jeślibyś chciał trochę się tym zająć.

-  Dobrze wiesz, że bym chciał - odparł Peder pospiesz­nie i spojrzał na gospodarza z nadzieją. - Pytanie tylko, czy będziesz potrzebował dodatkowej pomocy. Skoro tak trudno teraz sprzedać drewno, to może lepiej niech drzewa zostaną tam, gdzie są, i poczekają na lepsze czasy.

-  Tak, ja też o tym myślałem - odparł Havard. - Rzeczy­wiście w tej chwili wygląda na to, że niewiele drewna da się sprzedać. Ale to się przecież kiedyś musi zmienić i wtedy...

Peder tylko skinął głową. Pochylił nad jedzeniem głowę z żałośnie potarganymi włosami. Chyba zaproponuję mu, że ostrzygę i jego, i Terjego, zanim wrócą do domu, pomyślała Mali. Jeśli się nie obrazi. Trzeba najpierw spytać Havarda.

 

Tej jesieni Oja zaczął chodzić do szkoły średniej w Kvannes. Podobnie jak Sivert nie chciał wyjeżdżać do szkoły w Todalen.

-  Mam przecież rower - tłumaczył. - Mogę jeździć tam i z powrotem do pierwszych śniegów. A potem będę chodził na nartach.

-  To bardzo daleko - zaprotestowała Mali. - Będziesz wychodził z domu po ciemku i po ciemku wracał.

-  Ale ja nie jestem żadnym słabeuszem - odparł Oja. Przesunął wzrokiem po Mari, która posłała mu pośpieszny, nieśmiały uśmiech.

-  A to prawda - potwierdził Havard i poklepał go po ra­mieniu. - Nie jesteś żadnym słabeuszem, chłopcze. Nigdy nie byłeś.

Oja wyprostował plecy i dumnie uniósł głowę.

Havard popatrzył na Mali.

-  A kiedy pogoda będzie rzeczywiście okropna, to przecież Oja może mieszkać u mojej ciotki - powiedział Havard. - Wszystko się ułoży. Moim zdaniem to dobrze, że chłopiec chce chodzić do Kvannes.

-  To jasne, że chcę - zapewnił Oja. - Gdybym poszedł do Todalen, to musiałbym większą część roku spędzić poza domem. A ja wolę być tutaj i pracować we dworze! Przecież mam być gospodarzem. Dużym gospodarzem - dodał i zno­wu poszukał wzroku Mari.

Tak, Oja nigdy nie ukrywał, że kierowanie gospodar­stwem w Stornes i rozwój dworu to główny cel jego życia. Mali zawsze miała nadzieję i wierzyła, że tak będzie z Sivertem, ale jakoś się pomyliła. Nic nie ułożyło się tak, jak pla­nowała, ani z Sivertem, ani nic innego, westchnęła ciężko, ale bezgłośnie.

Za każdym razem, kiedy jej myśli kierowały się ku Sivertowi, a było tak często, chociaż starała się nie dopuszczać do siebie wspomnień o synu, jej żołądek zmieniał się w twardą, bolesną kulę, a serce biło ciężko, jakby nosiła w nim ołów. Często po nocach leżała, nie śpiąc, i zastanawiała się, jak też się powodzi jej najstarszemu synowi. Czy nadal nienawi­dzi jej tak samo gwałtownie? Myśl o tym, że Sivert mógłby ją nienawidzić, była wprost nie do zniesienia. Wszystko po­szło nie tak, ale nikt nie mógł jej zarzucić, że w miłości grała nieczysto. Chociaż... w niektóre noce musiała przyznać, że również nią powodowały pewne ukryte intencje. Cel, który chciała osiągnąć w jego imieniu. I dopiero on to przerwał.

Poza tym cała ta sprawa z Tordhild i dzieckiem. W takie noce Mali leżała skulona na samym brzeżku łóżka i przycis­kała mocno poduszkę do żołądka, żeby stłumić ból. Z jej oczu płynęły łzy, spokojnie i bezgłośnie. Od czasu do cza­su wstrząsał nią bolesny szloch, który pośpiesznie tłumiła, wpychając dłoń do ust tak, żeby Havard się nie obudził i nie zapytał, o co chodzi. Bo nie mogła o tym rozmawiać, nawet z Havardem. Żal i ból z powodu Siverta znosiła w milczeniu. I żal, i ból były zbyt wielkie, by o nich rozmawiać. Jeśli cier­pienie jest takie duże, to się milczy. Kiedy była młodą dziew­czyną, jej matka mówiła tak wielokrotnie, ale wtedy Mali nie rozumiała, o co chodzi. Teraz pojęła...

 

Gręplowanie wełny zorganizowano w Innstad pewnego roz­świetlonego i mroźnego dnia pod koniec listopada.

Ludzie, tupiąc, strząsali z butów śnieg, zanim weszli do środka, wnosząc wielkie worki pełne wełny. Bardzo szybko duża i przytulna izba w Innstad wypełniła się rozmowami i śmiechami.

Dla Mali powrót do Innstad zawsze był czymś wyjątkowym. Chociaż tak wiele przecież się zmieniło, to wciąż w tych ścia­nach było tyle z Margrethe. A przede wszystkim dzieci przy­pominały Mali siostrę, która spędziła tutaj wiele szczęśliwych lat z Bengtem. Dzieci były już duże. Olaus skończył siedemna­ście lat i za rok miał pójść do szkoły rolniczej. Wyrósł na pięk­nego młodzieńca, ale nawet w połowie nie był tak lekkomyśl­ny jak jego ojciec w tym samym wieku. Wiele odziedziczył po dziadku ze strony ojca, pomyślała Mali, spoglądając na stare­go gospodarza. Rodzice Bengta bardzo się posunęli w latach, ale oboje cieszyli się dobrym zdrowiem, tylko Halldis cierpia­ła z powodu reumatyzmu. Ruchy miała sztywne i pociąga­ła jedną nogą, choć nadal śmiech miała na zawołanie. Zresz­tą nie ma też powodów do narzekania, pomyślała Mali. Bengt i Sigrid stworzyli dobry i solidny dom dla wszystkich. Dwór był zasobny i znakomicie prowadzony. I nietrudno było do­strzec, że tym dwojgu, którzy odnaleźli się w żałobie po śmier­ci Margrethe, jest razem dobrze. Mali to jednak nie dręczyło, wprost przeciwnie. Zawsze bardzo ceniła Sigrid i dobrze wie­działa, że gdyby nie ona, to trudno powiedzieć, co by się stało w Innstad wtedy, dziewięć lat temu, kiedy Margrethe umarła. Dzięki niej wszystko ułożyło się jak najlepiej. Sigrid kierowała domem i wszystkimi dziećmi pewną, ale życzliwą ręką. A dla Bengta była niezastąpiona. Mali i Sigrid zawsze miały o czym porozmawiać, kiedy się spotkały. Niestety zdarza się to zbyt rzadko, pomyślała Mali, obejmując Sigrid.

-  Jak dobrze widzieć was wszystkich - powiedziała z uśmiechem. - I jak te dzieciaki porosły. Mam nadzieję, że u was wszystko dobrze?

-  Tak, nie mogę narzekać - uśmiechnęła się Sigrid, ogarniając wzrokiem gromadkę dzieci. - Mieliśmy szczęście, Bengt i ja.

-  A ty jesteś taka utalentowana pod każdym względem - dodała Mali. - Każdy to widzi, Sigrid.

Sigrid zarumieniła się pod wpływem pochwały, Mali jed­nak widziała, że jest jej przyjemnie.

-  Czy ty widzisz, do kogo Brit Mali jest podobna? - spy­tała Sigrid i Mali spojrzała na bliźniaczki Margrethe. To ona sama pomogła im podczas długiej, ciemnej zimowej nocy piętnaście lat temu przyjść na świat, tej nocy, kiedy bała się, że i siostra, i obie maleńkie dziewczynki umrą.

Bliźniaczki różniły się między sobą. Halldis odziedziczy­ła karnację i rysy po rodzinie ojca, natomiast Brit Mali wzię­ła więcej z matki.

-  Ona jest taka sama jak ty, ta dziewczyna - powiedziała Sigrid z uśmiechem.

-  Chyba bardziej przypomina swoją matkę - powątpie­wała Mali.

-  Ale i tak jest do ciebie bardzo podobna - upierała się Sigrid. - Ta dziewczyna nie da sobie napluć w kaszę!

Mali zarumieniła się i roześmiała nieco skrępowana.

-  To ty tak mnie widzisz? - spytała.

-  Ja chciałam ci powiedzieć komplement - odparła Si­grid spokojnie. - Wiem, że nie ma drugiej takiej silnej jak ty, Mali. Zawsze podziwiałam twoją siłę.

Mali nie odpowiedziała. Stała jeszcze chwilę z Sigrid, nic nie mówiąc. Potem do izby wszedł Havard i przyniósł wor­ki z wełną ze Stornes, poszła więc, żeby mu pomóc. I nagle ogarnęła ją fala wspomnień, i dobrych, i złych. Pośpiesznie przetarła dłonią oczy i unikała spojrzenia Havarda.

Tak, jestem silna, myślała. Ale to cnota z konieczności, bo gdyby nie ona, to Stornes i cały ród uległby katastrofie, ze wszystkim, co Mali ma na sumieniu. A i tak nie zdołała powstrzymać prawdy o pochodzeniu Siverta, chociaż nie tak wielu ją poznało. I nadal muszę być silna, myślała Mali, uno­sząc worek z wełną i ciągnąc go do ławy. Muszę odgrywać swoją rolę. Czuła jednak, że z każdym rokiem coraz więcej ją to kosztuje. Była zmęczona. Smutna, przestraszona i zmę­czona...

 

Mali stała przy oknie w swojej sypialni na strychu i wpatry­wała się w rozświetloną blaskiem księżyca noc noworoczną. Niebo aż ociekało od migotliwych gwiazd. Mali spoglądała w górę i płacz dławił ją w gardle. To o tamtej gwieździe opo­wiedziała kiedyś Sivertowi... Opowiedziała mu tę historię, kiedy umarł Stary Sivert. Mówiła, że dziadek siedzi tam wy­soko i obserwuje chłopca ze swojej gwiazdy. Wtedy to była dla Siverta pociecha. Był jeszcze bardzo mały i bezgranicznie jej wierzył.

A ta mniejsza gwiazda tuż obok to gwiazda jego ojca. Też mu to powiedziała. Teraz patrzyła tam pełnymi łez oczyma i czuła, że gwiazda jest zimna.

- Czemu się tak przyglądasz? - spytał Havard, podszedł do niej i przytulił ją do swojego ciepłego ciała.

-  Gwiazdom - odparła Mali, opierając głowę o jego pierś. - Jaką piękną mamy noc. Stoję tu i zastanawiam się, co też nam los przyniesie.

A przede wszystkim rozmyślam o tym, co dał nam rok, który się właśnie kończy, pomyślała. Nigdy nie przypuszcza­ła, że to tak się potoczy.

-  Jest chyba jakiś sens w tym, że nie wiemy, co nas spot­ka - powiedział Havard cicho. - Gdybyśmy zawczasu wie­dzieli, że przytrafi się nieszczęście, machnęlibyśmy po pro­stu ręką na wszelkie starania.

Skrzyżował ręce na jej piersi i delikatnie szczypał warga­mi jej ucho.

-  Nawet ty nie chciałabyś walczyć - powiedział wolno. - A tak to stawiasz opór, nawet kiedy gwałtowne wichry wieją ci w oczy, Mali, wichry, które mogą złamać zwykłego człowieka. Ale ciebie nie. Kiedy tylko wróci trochę słonecznego światła i ciepła, ty odżywasz niczym krzew wikliny. U ciebie to nawet przemarznięta, naga gałąź potrafi zakwitnąć.

Mali nie odpowiadała. Stała tylko i wpatrywała się w księ­życ, który srebrzył blaskiem ciemny fiord. Spoglądała na niebieskobiałe, ośnieżone góry, które w blasku księżyca mieniły się i migotały. Wszystko było takie piękne, zarazem jednak po­zbawione życia i nieskończenie zimne. Tak ona się czuła przez całą tamtą jesień, kiedy Sivert opuścił dom, że pada na nią tylko blask księżyca, który nie daje ani życia, ani ciepła.

-  Chodź, zmarzłaś tak, że się trzęsiesz - powiedział Havard i pociągnął ją w stronę łóżka. - Mam pomysł na za­kończenie starego roku.

Mali leżała z głową na jego ramieniu, ale kiedy próbował wsunąć jej rękę pod koszulę, powstrzymała go.

-  A czy nie mogłabym po prostu tak sobie poleżeć? - wy­szeptała. - Tak bliziutko ciebie, żebym mogła czuć twoją bli­skość i ciepło.

-  A czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? - spytał Havard wolno.

-  O Havardzie, Havardzie - mruknęła Mali, zarzucając mu ręce na szyję. - Czy ty jeszcze nie wiesz, że moje życie bez ciebie nic by nie było warte?

-  Bałem się, czy po tym, co się stało w ostatnim roku, nie zmieniłaś poglądu - wyznał cicho.

Mali potrząsnęła głową i splotła ramiona na jego szyi.

-  Muszę cię trzymać bardzo mocno - powiedziała szep­tem.

-  W takim razie trzymajmy się mocno nawzajem, ty i ja, moja kochana Mali - roześmiał się Havard i pogłaskał ją po włosach. - Bo ty jesteś dla mnie niczym podpora, której powinienem się trzymać. Bez ciebie...

I tak leżeli, przytuleni do siebie, nie mówiąc już nic wię­cej. Na moment przed zaśnięciem Mali nagle zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, kiedy dwa drzewa rosną tak bli­sko siebie i wspierają się nawzajem, a potem jedno pada.

To drugie również się przewraca.

ROZDZIAŁ 8.

Kiedy mieszkańcy Stornes obudzili się w dzień świętego Ja­na w roku 1935, piękne słońce oświetlało góry i fiord. Tak zresztą było od wielu dni. Panowała wprost niewiarygodnie piękna pogoda i jak przy tym było ciepło! Można by nawet sądzić, że nastał już najgorętszy tydzień lata, choć przecież na to jest jeszcze za wcześnie. Pogoda jednak była taka nie­zwykła, że kiedy ludzie się spotykali, to rozmawiali przede wszystkim o niej.

Już od wczesnego ranka rozgrzane powietrze migotało nad fiordem niczym muślinowa jasnozielona firanka. Nikt nie zmarznie na cyplu Stornes podczas świętojańskich ob­chodów, pomyślała Mali, kiedy rano rozsunęła firanki. I bar­dzo dobrze, bo zaprosili rodzinę z Gjelstad, żeby razem z ni­mi świętować dzisiejszą uroczystość. Nieczęsto mieszkańcy Stornes widywali się z Helgą i Kristenem. Z latami ich wza­jemne stosunki nie ulegały poprawie. Dzisiejszego wieczo­ru jednak mieli świętować ukończenie przez Oję szkoły rol­niczej, a ponieważ Mali i Havard przyjęli zaproszenie, kiedy w Gjelstad świętowano ukończenie szkoły przez Oddleiva, to Kristen i Helga nie mogli przecież odmówić teraz przyjaz­du do Stornes, myślała Mali z pogardliwym uśmiechem. Bo tamci z pewnością wcale nie mieli ochoty spędzać tutaj wieczoru. W każdym razie Helga. Między nią a Mali na zawsze pozostało, niczym ściana z lodu, wspomnienie żałosnego końca starego gospodarza z Gjelstad, który utopii się w gnojówce, chociaż nigdy żadna z nich nie wspomniała o tym ani słowem. Nigdy. Obie wiedziały, że najlepiej nie odświeżać ta­kich wspomnień. W tej sytuacji Helga też musiała skończyć ze swoimi aluzjami co do pochodzenia Siverta. Nieszczęście, do którego doszło w Gjelstad, Mali wykorzystywała jako na­rzędzie nacisku, by zmusić Helgę do milczenia. Od czasu, kiedy stary Gjelstad wpadł głową w krowie odchody, Mali zyskała przewagę nad szwagierką i nie zamierzała z tej prze­wagi rezygnować.

Mali przypuszczała, że dziś przyjadą tylko Helga i Kristen z Ruth Liną. Oddleiv znalazł sobie dziewczynę w pew­nym dworze w Rinndalen i z pewnością spędzi święto właś­nie u niej. Z tego, co Mali wiedziała, sprawa z tą dziewczyną była poważna, wkrótce więc pewnie w Gjelstad urządzą we­sele swojemu dziedzicowi.

Hakon, który skończył już dwadzieścia dwa lata, był w Oslo na studiach. W okresie po śmierci matki stał się mil­czącym, przez wszystkich pomijanym dzieckiem. Jego sy­tuacja nie uległa poprawie, kiedy do dworu sprowadziła się Helga i zaczęła regularnie prześladować obu chłopców. Po interwencji Mali jednak chłopiec pokazał, co potrafi, miał i zdolności, i silną wolę. Skończył szkołę podstawową, po­tem średnią i zdał maturę. Uczył się tak dobrze, że mógł wy­startować na studia medyczne w Oslo.

Mali z całego serca życzyła powodzenia temu chłopcu, ale nie obyło się bez walki. Helga gwałtownie zaprotestowa­ła przeciwko jego studiom, uważała, że to czysta strata pie­niędzy. Podkreślała, że chłopak potrzebny jest we dworze. Toż to niesłychane wynajmować parobków, kiedy jest syn, który mógłby pracować gratis, posyłanie go na studia było jej zdaniem zwyczajną głupotą. Wtedy jednak postawił się Kristen. A nie robił tego często.

Najstarszy brat Havarda postarzał się zbyt wcześnie. Zresztą grzechem byłoby mówić, że jest szczęśliwy. Spra­wiał wrażenie zamkniętego, cały wydawał się jakiś poszarza­ły. On też nie otrzymał tego, o czym marzył, kiedy brał sobie za żonę piękną Helgę, pomyślała Mali. Marzenia szybko się rozwiały, a teraz minęło już chyba bardzo wiele czasu, od­kąd Kristen Gjelstad marzył po raz ostatni. Miał dość zma­gań z pozbawionym miłości dniem codziennym i zwyczajną, ciężką harówką.

Ale kiedy chodziło o coś naprawdę ważnego, wciąż po­trafił się postawić i to tak, że Helga milkła. Poparł więc pla­ny studiów najmłodszego syna i otworzył portfel. Młody Hakon będzie pewnie bardzo dobrym doktorem - pomyślała Mali z uśmiechem. Sam poznał tyle ciemnych stron życia, że potrafi zrozumieć innych cierpiących. Poza tym bardzo do­brze, że wyprowadził się z Gjelstad. Nigdy w tym domu nie był szczęśliwy.

 

Mali nalała wody do umywalki i zmyła z siebie nocny pot. Chociaż było tak ciepło, pod wpływem chłodnej myjki jej ciało pokryło się gęsią skórą. Spojrzała pospiesznie na Havarda, który nadal leżał w łóżku. Spał, podłożywszy jed­ną rękę pod głowę.

Skończył czterdzieści cztery lata. Czasami wyglądał znacznie młodziej. Tak było w dniach, kiedy dopisywał mu humor i nie prześladowały ponure myśli. Wtedy po prostu przypominał Mali czasy, kiedy dopiero co wprowadził się do Stornes. Pamiętała ten radosny, chłopięcy uśmiech, mie­niące się niebieskie oczy i jasną grzywę, która wciąż opada­ła mu na czoło. Pamiętała jego gorące wargi i dobre dłonie, które jeszcze i teraz potrafiły wywołać w niej jęk rozkoszy.

Bywały jednak dni, kiedy robił wrażenie starszego. Wo­kół oczu i warg pojawiały się zmarszczki, widać było siwe włosy na jego skroniach. Mali przeniknął ciepły dreszcz, kiedy przyglądała się mężowi. Kocha tego człowieka ponad wszystko. I co dziwne, w miarę upływu lat oboje stawali się sobie bardziej bliscy. Mali nie potrafiła sobie wyobrazić ży­cia bez Havarda, tak samo jak wiedziała, że on też nie po­trafiłby żyć bez niej. Lęk, że ta druga osoba mogłaby odejść albo wybrać sobie kogoś innego, już ich nie dręczył. Wytwo­rzyło się między nimi głębokie poczucie więzi i miłości. Nic nie jest w stanie tego zniszczyć, myślała Mali. Poczuła zno­wu znajomy skurcz żołądka. Gdyby tak Havard wiedział o wszystkim...

Jeszcze raz zerknęła na męża. Żadna miłość na świecie nie jest tak wielka, by mogła znieść to, co Mali nadal ukry­wa przed nim... i przed wszystkimi. Pośpiesznie przetarła myjką twarz. Havard wiedział o Jo i Sivercie, pojęcia jed­nak nie miał o Torgrimie ani o ziołowych wywarach, które piła. O tych wywarach, które doprowadziły do śmierci Ma­łego Havarda. O tym nigdy mu nie powiedziała. Teraz to już dawne dzieje, ale dla takiego grzechu nie ma wybaczenia ani na ziemi, ani w niebie, myślała. Wciąż żyła w kłamstwie, tak jak to było od początku, od pierwszej chwili, gdy zamiesz­kała w Stornes. Nadal musiała uważać na własne słowa i pa­trzeć, gdzie stawia stopę. Bo nadal są ludzie, którzy chętnie by ją zmiażdżyli, wie o tym dobrze.

Bywały chwile, kiedy czuła, że nie jest już w stanie tego wszystkiego dźwigać. Chwile, kiedy ona i Havard byli sobie tak bliscy, że wydawało jej się czymś strasznym, iż nie jest tą, za którą on ją uważa. Że ukrywa przed nim takie poważ­ne sprawy. Wiele razy mało brakowało, a byłaby wyznała mu swoje grzechy, zawsze jednak udawało jej się zamilknąć. Musi to brzemię dźwigać sama. To cena, którą muszę płacić za możliwość życia z człowiekiem, którego kocham ponad wszystko, myślała Mali. Bo nie wierzyła, że zostałby z nią, gdyby któregoś dnia poznał prawdę.

Starała się robić wszystko, by jego dni były takie jasne i dobre, jak to tylko możliwe, jakby w nagrodę za grzechy, które przed nim ukrywała. Mimo wszystko gdzieś w głębi duszy wciąż trwało w niej przekonanie, że nie zasługuje na Havarda. Było to takie bolesne i przerażające, że czuła, jak ją wyniszcza.

Bardzo długo się bała, że Havard ją porzuci, że wybierze Laurę, Storhaug i synka, którego tamta mu urodziła. Teraz już o tym nie myślała. Laura jednak nie zamierzała poddać się bez walki. Mali przypomniała to sobie któregoś popołu­dnia, jakieś trzy lata temu, kiedy Havard wrócił do domu z Kvannes. Natychmiast zauważyła, że coś się stało.

Opowiedział jej o tym, kiedy już się położyli. Otóż w Kvannes spotkał Laurę, a ona po prostu poprosiła go, by porzucił Mali, a wybrał ją i synka.

-  Powiedziałem jej, że o niczym takim nie może być mo­wy - zapewnił Havard cicho, mocno obejmując Mali. - Mó­wiłem, że powinna o tym zapomnieć raz na zawsze. Że ni­gdy więcej nie będziemy o tym rozmawiać.

-  A czy miała ze sobą synka? - spytała Mali wolno.

Przez chwilę Havard leżał w milczeniu. Nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w sufit.

-  Miała - wyszeptał w końcu.

-  Jaki to piękny chłopczyk - powiedziała Mali. - Wi­działam go jakiś czas temu. To musi być dla ciebie trudne, Havardzie.

-  No cóż, łatwo jest odmówić Laurze - powiedział. - Przecież wiesz, że nigdy jej nie kochałem. Ale chłopiec...

Głos Havarda stał się dziwnie piskliwy, on sam znowu długo leżał bez słowa.

-  To było... to było bardzo trudne wyprzeć się tego chłopca - wykrztusił w końcu.

Mali leżała bez ruchu z głową na jego ramieniu. Czuła, że Havard płacze bezgłośnie.

-  Jeśli tak to odczuwasz, Havardzie, to ja nie miałabym nic przeciwko temu, żebyś nawiązał bliższy kontakt z sy­nem - powiedziała po chwili. - Nie obchodzi mnie, co powie­dzą ludzie, gdy się o tym dowiedzą. Znosiłam wiele w ciągu ostatnich lat. Wiesz o tym. Zniosłabym i to, że rozniesie się po okolicy, iż ty jesteś... jesteś ojcem tego dziecka. Havard przyciągnął ją do siebie i mocno trzymał.

-  Jesteś dla mnie za dobra, Mali - rzekł ochrypłym gło­sem. - Ale to, co proponujesz, nie jest dobrym rozwiąza­niem. To by ściągnęło nieszczęście na nas wszystkich. Ja nie chcę odejść od ciebie i związać się z Laurą, powiedziałem jej to, powiedziałem, żeby mnie więcej nie nagabywała. I mogę zrezygnować z... ze wszystkiego. Nawet z chłopca...

Mali milczała, ale czuła, że ciężar spadł jej z serca. Domy­ślała się, że Havard nigdy nie zapomni swojego syna, była mu jednak wdzięczna za to, że tego dnia dokonał ważnego i decy­dującego wyboru. Wiedziała, że dotrzyma danego słowa, na ty­le go przecież zna. Havard zawsze dotrzymuje słowa.

 

Rok później Laura Storhaug wyszła za mąż za innego męż­czyznę.

Minęło trochę czasu, nim pogłoski o tym dotarły do Stonhaug, co bardzo Mali zdziwiło. Była przekonana, że Asbjorg Oppstad zaanonsuje tę sprawę na wiele tygodni naprzód, Właściwie nie zdziwiłoby Mali, gdyby ona z Havardem zo­stali zaproszeni na wesele. To bardzo podobne do Laury, gdyby chciała dręczyć ich w ten sposób, zaprosić Havarda, by był świadkiem, jak jego syn otrzymuje nowego ojca! Nikt wprawdzie nie wiedział, że Havard jest ojcem dziecka, Mail nie wątpiła jednak, że on wciąż o chłopcu myśli. I że chciał­by zrobić dla niego więcej, gdyby to nie było takie trudne.

-  Wyobraźcie sobie, że jej mężem ma zostać Ola Gran! - wołała Ane, wracając któregoś dnia ze sklepu, gdzie usłysza­ła nowinę. - Rany boskie!

-  Jesteś pewna, że to ten Ola Gran? - spytała Mali, czu­jąc bolesny skurcz w żołądku.

-  Tak, to on - potwierdziła Ane. - Wszyscy w sklepie o tym mówili, ale Asbjorg nie jest bardzo zadowolona.

-  Temu się akurat nie dziwię - mruknęła Mali. Wszyscy słyszeli, kim jest Ola Gran. Prowadził duży sklep w Surnadalen. To bezdzietny wdowiec, ma mnóstwo pieniędzy w banku. Tylko ludzie gadają, że brutalny i bar­dzo porywczy, zwłaszcza jak sobie popije. Mówiono, że jego pierwsza żona zmarła właśnie dlatego, że ją pobił. Ale spra­wa nigdy do sądu nie trafiła.

 

Co też, na Boga, ta Laura w nim widzi, zastanawiała się Ma­li. Przecież mogła mieć każdego... no prawie każdego.

Bardzo nie chciała patrzeć Havardowi w oczy, kiedy mu o tym opowiadała. Bo jakiego rodzaju ojczymem będzie ten Ola Gran dla jego syna?

Mali westchnęła ciężko i zaczęła nakrywać do stołu. Czy ta przebiegła Laura nie wychodzi za mąż za takiego człowie­ka właśnie po to, by Havard się przestraszył i bardziej zainteresował się chłopcem? Można ją było o to posądzać. Bo te­go, że Laura nie pozwoli się źle traktować mężowi, Mali była pewna. Nigdy do czegoś takiego nie dopuści. Być może jednak pozwoli, by ten mąż źle traktował jej dzieci. W każdym razie najmłodszego, syna Havarda.

-  Ola Gran? - zawołał Havard i Mali zobaczyła, że szczęki zaciskają mu się mocno.

-  Tak, to on, ale może się zmienił - próbowała uspoka­jać go Mali.

-  Tacy ludzie nigdy się nie zmieniają - odparł Havard ci­cho.

-  No cóż, to już nie nasza sprawa - westchnęła Mali.

Havard popatrzył na nią. Oczy mu pociemniały z niepo­koju i zmartwienia.

-  No, moja to jednak jest - powiedział i wyszedł z domu.

Działo się to dwa lata temu. Od czasu do czasu docierały do nich plotki, że w Storhaug nie dzieje się najlepiej, ale nic pew­nego nie wiedzieli. Mali widziała, że Havard bardzo się martwi.

Zastanawiała się, jak długo zdoła trzymać się z daleka od swo­jego synka. Gdyby się dowiedział, że Ola źle traktuje malca...

 

Mali ubrała się i przez chwilę stała przy oknie. Mimo woli jej wzrok powędrował ku starej szopie na łodzie i znowu po­czuła bolesny skurcz w brzuchu.

Sivert... myśli same kierowały się ku najstarszemu syno­wi. Jak mu się też powodzi? Nie miała od niego wiadomości od czasu tamtego listu, który dostała po jego i Tordhild pośpiesznym wyjeździe z domu. Listu, w którym pisał, że nigdy tu nie wróci. Że skończył i z nią, i ze Stornes, co poświad­czał oficjalny dokument, w którym Sivert zrzekał się prawa do dziedziczenia dworu.

Wiedziała tylko, że jest słynnym skrzypkiem, uznawa­nym i w kraju, i za granicą. Kiedy wszyscy przeczytali już gazety, ona zwykle po kryjomu wycinała artykuły, w których pisano o Sivercie. Wkładała te wycinki do brązowej koperty i chowała w szufladzie pod swoją bielizną. Bardzo dbała, że­by ich nikt nie znalazł. Od czasu do czasu, kiedy była sama na strychu, wyjmowała kopertę, siadała i przez dłuższy czas wpatrywała się w mniej lub bardziej wyraźne fotografie sy­na. Łzy płynęły jej z oczu, a matczyne serce krwawiło.

W takich chwilach myślała, że kiedyś to serce jej pęk­nie. Tak strasznie kochała to dziecko. Całe jej życie kręci­ło się wokół Siverta i wokół tego, że odziedziczy wspaniały dwór i będzie szczęśliwy. Do tego jednak nie doszło, a ona zniszczyła jego szczęście. Odebrała mu miłość i to nienaro­dzone dziecko, którym się tak cieszył. W każdym razie Mali tak myślała, że Sivert rozstał się z Tordhild, swoją przyrod­nią siostrą. Niczego pewnego jednak nie wiedziała. W gaze­tach nigdy nie wspominano o jego prywatnym życiu, a sam Sivert się do niej nie odzywał. Zresztą wcale tego nie ocze­kiwała. Potrafiła zrozumieć jego nienawiść.

-  A co to, ty już wstałaś i ubrałaś się? - Havard szeroko ziewał w łóżku. - Przecież Ane i Ingeborg miały się dzisiaj zająć obrządkiem.

-  Nie mogłam spać - odparła Mali, rzucając mężowi ubranie na łóżko. - Taki okropny upał. Wstań i ty, ubierz się, ja muszę iść na dół przygotować śniadanie. Ty natomiast powinieneś sprawdzić, czy ognisko na cyplu jest przygotowa­ne. Nie zapominaj, że mamy dzisiaj eleganckich ludzi z wi­zytą - powiedziała z szyderczym uśmiechem.

Havard uniósł potężne ramiona ponad głowę i przeciąg­nął się tak, że mięśnie grały pod brązową skórą.

-  Ognisko przygotował Oja, więc możesz być pewna, że wszystko jest jak trzeba - oznajmił, odsuwając kołdrę. - A za tę wizytę możesz podziękować sobie. To ty ich zaprosiłaś.

-  Uważałam, że powinniśmy zorganizować uroczystość dla Oi - odparła Mali, wylała zużytą wodę do wiadra pod ścianą, a potem nalała do miednicy świeżej chłodnej wody dla Havarda. - Tak dobrze skończył szkołę rolniczą, jest po­za tym taki chętny i pracowity w domu...

-  Ja nie mam nic przeciwko temu - powiedział Havard. - Dobrze o tym wiesz. Wciąż powtarzam, że dwór znajdzie się w najlepszych rękach, kiedy pewnego dnia my przestaniemy już nim kierować. Nie znam nikogo drugiego tak interesują­cego się rolnictwem jak Oja. Wiem też, że kiedyś nie bardzo wy dwoje potrafiliście się porozumieć, ale przecież to już minęło, prawda? Oja wyrósł na pracowitego i solidnego faceta, możesz być dumna z syna.

Mali skinęła głową. Rzeczywiście przeżywali trudne chwile, ona i Oja, ale to już minęło, chociaż syn w dalszym ciągu tak bardzo przypominał jej Johana. To prawda, że jest i zdolny, i pracowity. Tylko że taki niepodobny do Siverta...

-  Naprawdę bardzo dobrze nam się teraz powodzi, Ma­li - powiedział Havard, podszedł do niej i objął ją czule. - Przyszłość dworu jest zapewniona, a dziewczęta też zacho­wują się jak należy.

-  No, no - Mali nie była taka pewna. - Ruth zawsze za­chowywała się jak należy, skończyła szkołę średnią, a nie­wiele dziewcząt może się czymś takim pochwalić. Wiesz, ona mówi, że chciałaby zostać pielęgniarką. I myślę, że by­łaby bardzo dobrą pielęgniarką, jak sądzisz? Poradziłam jej, żeby z tobą porozmawiała o tej sprawie, ale nie ma pośpie­chu. Nie rozpocznie szkoły pielęgniarskiej, zanim nie ukoń­czy dziewiętnastu lat. Ale...

-  Dorbet - mruknął Havard i pocałował ją w kark. - Nie powinnaś się tak zamartwiać tą dziewczyną. Jest wprawdzie inna niż Ruth i widzę, że jest też... jest...

-  Z nią nigdy nic nie wiadomo - powiedziała Mali. - Wo­lałabym, żeby była brzydka, to nie musiałabym się tak o nią martwić. Ale z jej wyglądem...

Przywołała w wyobraźni obraz młodszej córki. Dziewczy­na skończyła piętnaście lat, była już jednak w pełni dojrzałą i niebywale urodziwą panną, mimo młodego wieku odzna­czała się niebezpiecznym pociągiem do mężczyzn. I napraw­dę trudno było nią kierować, chociaż Mali po całych dniach nie spuszczała z niej oka. Dorbet w ubiegłym roku przystę­powała do konfirmacji, a potem powiedziała, że od tej pory decyduje o sobie sama.

-  Powinniśmy jak najszybciej znaleźć jakiegoś przyzwoi­tego mężczyznę dla Dorbet - oznajmiła Mali, odwracając się do Havarda. - Kogoś takiego, kto potrafi ściągnąć jej cugle. Bo jak nie, to nie wiem...

-  A ja myślałem, że twoim zdaniem każdy człowiek ma prawo kierować własnym losem - wtrącił Havard spokoj­nie.

-  Tak, ja...

Mali zarumieniła się. Przecież zawsze zapewniała, że nie pozwoli, aby któreś z jej dzieci musiało przeżywać to co ona sama, by musiało wstąpić w związek małżeński wbrew włas­nej woli. Bo z tego nigdy nic dobrego nie wynika, przeko­nała się o tym boleśnie na własnej skórze. Tylko że Dorbet gotowa zniszczyć sobie życie, taka jest lekkomyślna i nieodpowiedzialna. Jeśli jej nie pomożemy, może zejść na manow­ce - myślała Mali.

-  Ale przecież ja nie zamierzam wydawać jej za kogoś, kogo naprawdę nie zechce - prychnęła Mali krótko. - Jed­nak dziewczęta takie jak Dorbet potrzebują...

-  Strzeż się, Mali - ostrzegł Havard i wypuścił ją z ob­jęć. - Wkroczyłaś na niepewną drogę, powinnaś o tym wie­dzieć. Poza tym myślę, że martwisz się zawczasu. Ta dziew­czyna ma dopiero piętnaście lat.

Mali mu nie odpowiedziała. Havard miał wyraźną sła­bość do najmłodszej córki. I nie widział w niej tego, co mat­ka zauważyła już dawno, tej potrzeby bawienia się z męż­czyznami. Drażnienia ich i uwodzenia po to, by później beztrosko pójść sobie do następnego. I wcale jej nie obcho­dziło, że może zostawić za sobą złamane serca i rozwiane marzenia. Bo dla Dorbet była to tylko zabawa, chociaż mog­ła skończyć się źle. Poza tym Mali wiedziała, że we wsi ludzie zaczęli już gadać o ich córce. Że zachowuje się po pro­stu bezwstydnie, bardzo się to Mali nie podobało.

Mali nie wiedziała, czy Dorbet dała się już uwieść jakie­muś mężczyźnie, wolała myśleć, że nie. Jeśli jednak to się jeszcze nie stało, to długo nie trzeba będzie czekać, co do te­go Mali nie miała wątpliwości. Śmiertelnie się też bała, żeby córka nie zaszła w ciążę. Próbowała rozmawiać z Dorbet na ten temat, ale dziewczyna ją po prostu wyśmiała.

-  Co ty sobie myślisz? - wykrzyknęła, patrząc na matkę wściekłym wzrokiem. - Uważasz, że jestem głupia?

Mali westchnęła. Naprawdę nie radziła sobie z tą dziew­czyną. Przecież nie mogę jej uwiązać, myślała. Nie, jedyne wyjście to znaleźć jej jak najwcześniej solidnego męża, pomyślała Mali znowu. Niezależnie od tego, co Havard na to powie. Trzeba przecież ratować córkę.

-  Czy to dzisiaj ma przyjść ten nowy parobek, który bę­dzie u nas pracował w lecie? - spytała, by zmienić temat.

-  Tak, przychodzi dzisiaj - potwierdził Havard, wciąga­jąc koszulę przez głowę.

-  A kto to taki?

-  Niewiele o nim wiem, tylko tyle, że pochodzi z Ora, jest zdolny i robotny. Będziemy potrzebować pomocy pod­czas sianokosów, a potem zobaczymy, czy wystarczy nam jeden parobek, czy też trzeba będzie poszukać kogoś jesz­cze.

Gdyby się to okazało konieczne, to Havard znajdzie bez trudu kolejnych pomocników. Bo chociaż sytuacja gospo­darcza wciąż się poprawiała, to ludzie nadal odczuwali skut­ki załamania z początku lat trzydziestych i chętnych do pra­cy było wielu.

Wszyscy jednak zauważali, że idzie ku lepszemu. Zwłasz­cza handel rozwijał się znakomicie, można było z łatwością sprzedać i mięso, i drewno. W sklepach półki uginały się od towarów. Najgorsza zawierucha już przycichła, Stornes też radziło sobie nieźle, chociaż nadal kilka razy w tygodniu po­dawano na obiad śledzie i kaszę. Nikt jednak nie głodował, nie było więc powodu do narzekania. W przeciwieństwie do innych właścicieli nie musieli też sprzedawać ziemi.

Wszystkie cztery duże dwory w Inndalen wyszły z de­presji obronną ręką, tylko przez jakiś czas Granvold było w trudnej sytuacji. Ale i oni jakoś sobie poradzili.

Teraz rolnicy, którzy musieli sprzedać swoje dwory, za­czynali je odkupywać. Państwo sprzedawało im je po niskiej cenie po to, by rozruszać koniunkturę w rolnictwie. Zawsze lepiej, żeby ktoś się zajmował gospodarstwem, niż ziemia miałaby leżeć odłogiem. Tak, trzeba powiedzieć, że sytuacja zaczynała się normalizować.

-  A ile on ma lat? - zapytała Mali, ścieląc łóżko. - Ten nowy parobek.

-  Osiemnaście albo dziewiętnaście, tak mi się zdaje - odparł Havard z wahaniem. - Chyba coś takiego mówił ten chłop, u którego pracował w ubiegłym roku. On też zapew­niał, że to świetny pracownik. A takiego właśnie nam po­trzeba.

Mali westchnęła. Miała nadzieję, że nowy pracownik okaże się gruby i pryszczaty. Miałabym o jeden problem mniej przez całe lato, pomyślała w trosce o najmłodszą cór­kę.

 

Wielkie ognisko strzelało iskrami w stronę bladoniebieskiego świętojańskiego nieba. Na cypel przyszło więcej niż zwyk­le ludzi, żeby świętować. Siedzieli blisko siebie z dzbankami z kawą, pojemnikami pełnymi ciastek, wafli i kanapek. Na­strój był wesoły, co należało też zawdzięczać butelkom raz po raz podawanym z rąk do rąk.

Mieszkańcy Stornes znaleźli dla siebie i swoich gości bar­dzo dobre miejsce na niewielkim wzniesieniu, gdzie znajdo­wała się też spora polanka porośnięta trawą. Mali rozłoży­ła koce, pośrodku biały obrus, na którym ustawiła ciastka, wafle i ajerkoniak. Ajerkoniak to nowy przysmak, zaczęli go przygotowywać dopiero w ubiegłym roku. W ostatnim tygo­dniu Mali gromadziła wszystkie jajka, jakie tylko znalazła w kurniku, bo potrzebowała ich bardzo dużo.

Tak jak myślała, z Gjelstad przyjechał tylko Kristen z Helgą i Ruth Liną. Helga była jak zwykle bardzo wystrojo­na, siedziała teraz niczym paw w jaskrawozielonej sukience, z kunsztownie upiętymi włosami.

Mali spoglądała na nią ukradkiem i musiała przyznać, że bratowa trzyma się nieźle. Gdyby nie była taka zaro­zumiała i zapatrzona w siebie, można by nawet powie­dzieć, że jest piękna. Ale nieudane, pozbawione miłości małżeństwo odcisnęło piętno również na Heldze, może nawet większe niż na Kristenie. Ten bowiem dzisiejsze­go wieczora po prostu rozkwitł, co należało pewnie za­wdzięczać między innymi także toastom raz po raz speł­nianym z Oją. Śmiał się często, a wtedy zmarszczki wokół zaciśniętych warg i szarych oczu wygładzały się, w sza­rych oczach pojawiało się życie. Mali zauważyła, że Helga rzuca mężowi niezadowolone spojrzenia, on jednak zda­wał się tego nie widzieć. Mali z całego serca życzyła szwa­growi tej krótkiej chwili szczęścia. Najwyraźniej niewiele jest radości w jego życiu - myślała, uśmiechając się życz­liwie.

Rodzina z Gjelstad przywiozła Oi prezent, piękny nóż ze srebrnym trzonkiem. Był naprawdę bardzo ładny i musiał swoje kosztować. Mali nie miała wątpliwości, kto wymyślił taki prezent. W każdym razie nie była to Helga. Ta jednak uśmiechnęła się łaskawie, kiedy Oja zaskoczony i zarumie­niony dziękował wszystkim. Zarumienił się jeszcze bardziej, kiedy Ruth Lina nagle uściskała go, składając mu życzenia.

Ruth Lina i Dorbet były mniej więcej w tym samym wie­ku. I chociaż nie można powiedzieć, że Ruth Lina jest rów­nież tak uderzająco piękna jak Dorbet, to wyrosła na miłą i wesołą dziewczynę. Miała czyste rysy matki oraz jej gęste, jedwabiste włosy, uśmiech jednak nie pochodzi od żadnego z rodziców, myślała Mali. Ten uśmiech dziewczyna odziedzi­czyła po bracie swojego ojca. Śmiała się tak samo otwarcie i czarująco jak Havard, w każdym razie kiedy miała się do kogo uśmiechać.

A tego wieczoru większość swoich uśmiechów kierowała do Oi. Wszyscy widzieli, że nie spuszcza z niego wzroku. On najwyraźniej też nie ma nic przeciwko temu, raczej wprost przeciwnie, myślała Mali, zerkając na młodych. Drażnili się nawzajem, zaczepiali i śmiali, a kiedy rozpoczęły się tańce, Oja złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Dorbet zdążyła już poróżnić kilku młodych ludzi, okazywała względy to jed­nemu, to drugiemu. Roześmiana, śliczna i zajęta wyłącznie flirtowaniem.

-  Lina i Oja świetnie się rozumieją - powiedziała Mali, spoglądając na Helgę.

-  W noc świętojańską zawsze tak jest - odparła Helga krótko. - Młodzi chcą się ze sobą bawić. Tylko spójrz, co ro­bi twoja Dorbet.

Ale tutaj chodziło o coś więcej, zauważyła Mali. Oja wy­rósł na wysokiego, silnego młodzieńca. Przyjemnie było na niego popatrzeć, chociaż Mali bardzo nie podobało się to, co on myśli o sobie i swojej randze wśród innych. Zawsze tak było, nie potrafiła nic na to poradzić. Próbowała, ale wtedy oczy syna miotały skry.

-  Jestem, jaki jestem - odpowiadał lodowato. - A ciebie co to obchodzi? Dla ciebie i tak nigdy nie będę wystarczają­co dobry.

-  To nieprawda, Oja - protestowała Mali, czuła jednak, że jego słowa nieprzyjemnie ją dotknęły. - Uważam, że jesteś bardzo zdolny i pracowity, wciąż to powtarzam. Jesteś znakomitym materiałem na dziedzica dworu. Ale ty...

-  Ale ja nie jestem Sivertem - ucinał Oja. - A skoro nie jestem nim, to mogę sobie być, jaki chcę, prawda? Bo dla ciebie tylko Sivert coś znaczy, chociaż on od ciebie uciekł.

Te słowa sprawiały, że Mali milkła.

-  A jak tam sprawy w Gjelstad, bracie? - spytał Havard, ponownie napełniając Kristenowi kieliszek.

-  No, z dworem wszystko w najlepszym porządku - od­parł tamten nieco bełkotliwie. - Oddleiv jest świetnym go­spodarzem, nic nie można mu zarzucić. A poza tym...

Rzucił pośpieszne, badawcze spojrzenie na Helgę.

-  Czas płynie - powiedział. - Życie toczy się utartą ko­leiną.

-  Nie ma na co narzekać, skoro zdolny dziedzic prze­jął gospodarstwo, a drugi syn studiuje medycynę w Oslo. I na dodatek ma się jeszcze córkę, która wyrasta na kobietę równie piękną jak jej matka - stwierdziła Mali, spoglądając w stronę Liny i Oi, którzy ze śmiechem turlali się w dół po porośniętym trawą zboczu.

-  Dla Kristena nic nigdy nie jest wystarczająco dobre wtrąciła Helga złośliwie. - Zawsze czegoś mu brakuje. Ni­gdy nie jest wystarczająco zadowolony.

-  Może bym był, gdybym miał żonę, która...

Kristen urwał nagle i jednym haustem opróżnił kieli­szek.

-  A niech diabli porwą to wszystko razem! - warknął ze złością. - Mam to gdzieś.

Mali poczuła się nieprzyjemnie dotknięta. Roztrząsanie cudzych nieszczęść to nie jest odpowiedni temat przy świę­tojańskim ognisku.

-  Słyszeliśmy, że Oddleiv znalazł sobie dziewczynę - po­wiedziała, zmieniając temat. - Czy to coś poważnego?

-  Chciałabym wierzyć, że tak - odparła Helga. - I jeśli się nie mylę, to dziś wieczorem mieli wymienić pierścionki.

-  Nie, naprawdę? - Mali patrzyła zaskoczona na szwagierkę. - Ależ to wspaniała wiadomość. Bo z tego, co słysza­łam, to jest to pod każdym względem świetna dziewczyna. Ta, z którą ostatnio się spotykał.

-  To prawda, może być - odparła Helga, zaciskając war­gi.

-  Może być - przedrzeźniał ją Kristen. - Gdybyś ty cho­ciaż w połowie była taka jak ona i pochodziła z takiej rodzi­ny, to może i my moglibyśmy...

-  No to co, wkrótce będzie wesele? - przerwała mu Mali pospiesznie, za nic nie chciała dopuścić, by między Kristenem i Helgą doszło do otwartej kłótni. - To wspaniale! Po­myśleć, że Oddleiv jest już taki dorosły, że niedługo będzie miał żonę i własną rodzinę.

-  A Sivert nie? - Helga wpiła spojrzenie w Mali. - Jakoś nie słyszymy wiele o twoim synu. Czy on jeszcze nie założył rodziny?

Mali poczuła, że się czerwieni. Nagły ból dławił ją w pier­siach.

-  Sivert jeździ po całym świecie i gra na skrzypcach - od­parł Havard. Objął ramieniem plecy żony i przytulił ją moc­no do siebie. - Nieczęsto mamy z nim kontakt, ale powodzi mu się bardzo dobrze - dodał, patrząc Heldze w oczy.

-  Ach tak, powodzi mu się dobrze - odparła Helga po­gardliwie. - Mam nadzieję, że tyle przynajmniej wiecie. Opuścił Stornes jakoś dziwnie pośpiesznie, jak słyszałam. I miał też jakąś kobietę. Czy to już skończone?

-  Dowiesz się wszystkiego, jeśli będzie coś do opowiada­nia - ucięła Mali.

-  To by było coś nowego - powiedziała Helga i nie mogła się powstrzymać, by nie okazać zadowolenia, iż udało się jej zapędzić Mali w kozi róg. - Bo jakoś do tej pory, to się nie­wiele wiedziało o tym chłopcu - dodała.

Rozmowa została przerwana, bo Oja i Ruth Lina wróci­li zdyszani i roześmiani. On bez skrępowania obejmował ra­miona dziewczyny. Ta zaś spoglądała na niego i miała gwiaz­dy w oczach. Miękkie, czerwone wargi były wilgotne i na pół otwarte.

-  Oja chciałby mi coś pokazać, więc musimy odejść na chwilę - oznajmiła zdyszana Lina, spoglądając na matkę. - Ale przecież jeszcze nie wracamy do domu, prawda?

-  A dokąd się wybieracie? - spytała Helga.

Było oczywiste, że nie bardzo wie, jak się ma zachować w tej sytuacji, widziała, że córka jest po prostu zapatrzona w syna Mali, dziedzica Stornes.

-  Wkrótce wrócimy - obiecał Oja zamiast Ruth.

I nie czekając na pozwolenie, młodzi odwrócili się i ze śmiechem, objęci, pobiegli w stronę dworu.

-  Niewykluczone, że będziemy mieć jeszcze jedno wese­le - roześmiał się Havard. - Wesele, którego nikt się nie spo­dziewał. W każdym razie ja - dodał, przeciągając dłonią po włosach.

-  Co za głupstwa! - ucięła Helga. - Lina ma piętnaście lat!

-  Ale nie uznałabyś, że to złe wyjście dla twojej córki, gdyby miała zostać młodą gospodynią w Stornes - rzekł Kri­sten z szyderstwem w głosie. - Ty, która tak bardzo uważasz na takie sprawy.

Na policzkach Helgi pojawiły się dwa głęboko czerwo­ne rumieńce, głośno wciągnęła powietrze. Mali patrzyła na nią z rozbawieniem. Sama nie wierzyła, że między tymi dwojgiem młodych dzieje się coś poważnego, szczerze jed­nak życzyła Heldze, by ta musiała się zmierzyć z faktem, że jej córka postanowiła zostać synową Mali. Myśl o tym by­łaby zapewne dla Helgi trudna do zniesienia. Równocześ­nie zaś niełatwo byłoby jej powiedzieć „nie", gdyby do cze­goś takiego doszło, zastanawiała się Mali. Lepszej partii dla swojej córki nie mogła sobie wymarzyć. Tak więc nasza zac­na Helga będzie się musiała bić z myślami, chichotała w du­chu Mali.

-  Wielu żeni się bardzo wcześnie w dzisiejszych cza­sach - ciągnął swoje Kristen. - Zobaczysz, Helga, że Lina wyląduje w Stornes!

-  Natychmiast przestań! - warknęła Helga, wstała z miej­sca i zaczęła strzepywać trawę ze swojej jadowicie zielonej sukni. - Dokąd oni poszli?

-  Zostaw ich w spokoju - powiedział Havard spokojnym tonem. - Mam nadzieję, że nie pójdziesz ich śledzić. Chcie­li po prostu przejść się trochę sami. Są młodzi i mamy noc świętojańską - dodał.

-  Nie za bardzo polegam na potomstwie tej tutaj - mruknęła Helga, wpijając mroczne spojrzenie w Mali.

-  Wystarczy, jeśli zaufasz własnemu potomstwu - od­parła Mali chłodno. - Za swoją córką chyba nie musisz się tak rozglądać?

Helga usiadła z powrotem. Wpatrywała się w zarośla pod lasem, które przesłaniały jej cypel i dwór. Nic jednak nie po­wiedziała.

  

ROZDZIAŁ 9.

 

Zrobiło się bardzo późno, zarówno cypel, jak i dwór w Stornes pogrążone były w nocnej ciszy, kiedy w końcu go­ście z Gjelstad zaczęli się żegnać. Nie był to niestety zbyt miły wieczór dla nikogo, z wyjątkiem może Oi i Ruth Liny, myślała Mali. Młodzi pojawili się nie wiadomo skąd, kiedy Mali, Havard i ich goście zbliżyli się już do dworu.

-  Na Boga, gdzieście wy byli? - spytała Helga, przyglą­dając się córce, która miała źdźbła trawy we włosach i roz­promieniony wzrok.

-  Nie, ja... my byliśmy tylko...

Ruth Lina zrobiła się ogniście czerwona i bezradnie spo­glądała na Oję.

-  Siedzieliśmy tu sobie tylko i rozmawialiśmy - oznajmił spokojnie, otrzepując spodnie z pyłu. - W dobrym towarzy­stwie czas szybko ucieka, jak wiadomo - dodał, uśmiechając się dość zuchwale.

To bynajmniej nie uspokoiło Helgi. Raczej wprost prze­ciwnie.

-  Wsiadaj do bryczki - powiedziała, ciągnąc za sobą cór­kę. - Ja was nie rozumiem. Żeby zniknąć w ten sposób, i to na tak długo. Naprawdę nie wypada tak się zachowywać, powinniście to sobie zapamiętać.

Ruth Lina podbiegła i chwyciła Oję za rękę. Zwróciła ku niemu twarz i uśmiechnęła się, promiennie, a zarazem tro­chę nieśmiało. Jakby oboje mieli jakąś tajemnicę, pomyśla­ła Mali.

-  Dziękuję za dzisiejszy wieczór - powiedziała dziew­czyna. - Mam nadzieję, że niedługo odwiedzisz nas w Gjelstad.

-  Możesz być pewna, że odwiedzę - obiecał Oja i jak­by mimochodem pogłaskał ją po policzku. - Jeśli otrzymam pozwolenie? - dodał, spoglądając bardziej na Helgę niż na Kristena, kiedy pytał.

-  To jasne, że możesz przyjechać do Gjelstad, kiedy tyl­ko będziesz miał czas, chłopcze - zapewnił Kristen, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Zawsze będziesz u nas mile widzia­ny. Wyrósł z ciebie wspaniały kawaler, Ola Johanie Stor­nes - dodał nieco bełkotliwie.

Helga najwyraźniej również miała zamiar coś powie­dzieć, ale się rozmyśliła, zacisnęła wargi i ruszyła do brycz­ki szybkim, gniewnym krokiem z wysoko podniesioną gło­wą. Nie może otwarcie powiedzieć, że nie życzy sobie wizyt Oi w Gjelstad - pomyślała Mali. Ale uradowana z tego po­wodu nie jest, wszystko na to wskazuje.

-  Jakoś dotychczas nieczęsto cię widywaliśmy w Gjel­stad - rzuciła nagle przez ramię, zanim wsiadła do powozu.

-  Rzeczywiście, to prawda - przyznał Oja. - Ale teraz się to zmieni. Przez cały ostatni rok byłem poza domem, no i nie wiedziałem wcale, że tam mieszka taka wspaniała pan­na - dodał.

Mówiąc to, uśmiechnął się do Ruth Liny i taki był przy tym pewny siebie, taki zadowolony, że Mali nieoczekiwanie poczuła niepokój.

Chyba nie uwiódł tej dziewczyny? Aż taki nieodpowie­dzialny nie jest, myślała. Gdyby jednak próbował czegoś ta­kiego, to z pewnością osiągnąłby cel, Mali była o tym prze­konana. Ruth Lina wpatrywała się w niego z najwyższym zachwytem.

-  Mam nadzieję, że nie narobiłeś jakichś głupstw? - za­gadnęła cicho, kiedy goście już pojechali.

-  Głupstw? - spytał, patrząc jej w oczy tak, jak tego nie lubiła. - Jakie głupstwa masz na myśli?

-  Nie udawaj mniej rozgarniętego, niż jesteś - syknęła Mali ze złością, ale cicho, tak by ani Havard, ani Dorbet ni­czego nie słyszeli. - Wiesz, co mam na myśli, a Ruth Lina nie jest żadną przedwcześnie dojrzałą służącą, która...

Zatrzymała się i gwałtownie wciągała powietrze.

-  Ta dziewczyna ma dopiero piętnaście lat, Oja - doda­ła.

-  Wiem, ile ona ma lat - odparł krótko. - Masz coś prze­ciwko temu, że ją lubię?

-  Nie, nie mówię, żebyś jej nie lubił, ale... Mali zarumieniła się i umilkła.

-  W takim razie nie rozumiem, o co ci chodzi - powie­dział Oja krótko i poszedł przodem.

Wyminął Havarda i Dorbet, nie odzywając się do nich, a potem drzwi zamknęły się za nim z wielkim hukiem.

Havard odwrócił się do Mali z pytającym wzrokiem.

-  Co go ugryzło? - spytał.

-  Ech, żebym to ja wiedziała - odparła Mali, unikając je­go wzroku.

-  Oja jest zakochany w Linie - oznajmiła Dorbet, uśmie­chając się znacząco. - Widziałam, jak się całowali.

-  A ja wcale w to nie wierzę - ucięła Mali. - Musiałaś wi­dzieć kogoś innego.

Dobrze jednak wiedziała, że Dorbet mówi prawdę. Pyta­nie tylko, czy tego wieczora nie stało się jeszcze coś więcej. Coś, czego nikt nie widział.

 

-  Pojęcia nie mam, co myśleć na temat Oi i dziewczyny z Gjelstad - westchnęła Mali, rozbierając się. - Kompletnie nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Oni...

Havard roześmiał się cicho, ściągając koszulę przez gło­wę. Mali zauważyła, że mąż niepewnie trzyma się na nogach. Nie był pijany, tylko trochę się zataczał i najwyraźniej miał świetny humor. Tego akurat szczerze mu życzyła.

-  Moim zdaniem niespecjalnie się różnią od nas, kiedy byliśmy w ich wieku - powiedział dobrotliwie.

-  W takim razie wiesz więcej niż ja - odparła Mali krót­ko. - A ja się naprawdę boję, żeby Oja...

-  Nie wymyślaj sobie więcej zmartwień, niż i tak masz - powiedział Havard, ściągając z siebie resztę ubrania. - Mo­że mogłabyś zapomnieć o wszystkim innym i raczej zacząć myśleć o mnie - poprosił, patrząc na nią pożądliwym wzro­kiem.

Mali zarumieniła się, widząc, że Havard stoi nagi w mdłym świetle krótkiej, letniej nocy.

-  Czy mógłbyś...

Umilkła. Nerwowo pogładziła włosy i odwróciła głowę.

-  Jest strasznie gorąco - usprawiedliwiał się Havard. - W taką noc człowiek nie musi nic na siebie wkładać. Ty też nie powinnaś - dodał, podszedł do niej i zaczął z niej ścią­gać nocną koszulę.

-  Havard, zrobiło się późno - protestowała Mali. - I ty nie jesteś całkiem trzeźwy - dodała. - Uważam, że powinie­neś po prostu iść spać.

Havard wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Nie wiedzia­ła, że wciąż jest taki silny. Przerażona zarzuciła mu ręce na szyję, żeby nie spaść na podłogę.

-  Teraz będziesz moją panną młodą - powiedział ze śmiechem. - Świętojańską panną młodą!

-  Kompletnie zwariowałeś - jęknęła Mali, kiedy układał ją na łóżku.

-  Tak jest, zwariowałem - przyznał ze śmiechem. - Zwa­riowałem na twoim punkcie, nie wiedziałaś tego?

On jest niczym młody chłopak, pomyślała Mali. Tak sa­mo odnosił się do niej w pierwszym okresie ich wspólne­go życia. Był tak samo gwałtowny i tak samo czuły, jęknęła z rozkoszy.

Szybko zapomniała o bożym świecie, liczył się tylko Havard. Kiedy wziął jedną brodawkę jej piersi do ust, roze­śmiała się gardłowo.

-  Och, Havardzie - wyznała. - Tak cię kocham.

Havard nie odpowiadał. Jego wargi wciąż znajdowa­ły nowe miejsca do całowania, język miał gorący i szorstki, sprawiał, że w jej żyłach krew zaczynała szybciej krążyć, że kręciło jej się w głowie.

Ile czasu minęło, odkąd po raz ostatni kochaliśmy się w ten sposób, pomyślała Mali i otworzyła oczy, by jeszcze raz na niego popatrzeć. To było bardzo dawno temu. Oczywiście miewali razem dobre chwile, ale nie zawsze przeżywali po­nownie noc poślubną.

Chyba ze wszystkimi tak jest, pomyślała Mali. Ludzie robią się coraz starsi, znają się nawzajem od dawna. Praca i zmar­twienia sprawiają, że między jednym a drugim miłosnym unie­sieniem mija sporo czasu. A kiedy już do tego dochodzi, nie za­wsze wszystko się udaje. W naszym przypadku to przeważnie moja wina, stwierdziła ze smutkiem. Nie była w stanie uwol­nić się od dręczących myśli i skupić tylko na rozkoszy. Nabie­rała więc przekonania, że szaleństwo, które płonęło w jej krwi za młodu, całkiem wygasło. Ale się myliła!

Nagle Havard uniósł się, oparł na łokciu i patrzył na jej ciało mokre od potu.

-  Ile ty teraz masz lat, Mali Stornes? - uśmiechał się do niej roziskrzonymi oczyma.

-  Dwadzieścia - wyszeptała, trzymając go mocno za szy­ję. - Mam tylko dwadzieścia lat.

Ech, żeby to była prawda, pomyślała nagle. Żebym tak miała dwadzieścia lat, żeby to była moja noc poślubna. I że­by w moim życiu był tylko Havard. Wszystko wtedy wyglą­dałoby inaczej. Nie musiałabym ukrywać żadnych grzechów. Nie popełniłabym grzechu pierworodnego.

Znowu przyciągnęła go do siebie. Nie chciała myśleć. Chciała tylko do niego należeć.

 

Następnego dnia rano przy śniadaniu Mali poznała nowe­go parobka. Przyszedł do dworu wczoraj wieczorem, kie­dy rodzina wyszła już na cypel Stornes, tak że Ingeborg sa­ma go nakarmiła i pokazała miejsce na pięterku w pralni, zanim sama dołączyła do uczestników świętojańskiej no­cy. Co chłopak robił przez cały wieczór, Mali nie miała po­jęcia. Nie przypominała sobie w każdym razie, żeby widzia­ła go na cyplu.

Teraz siedział na sofie i czekał na śniadanie. Kiedy Ma­li weszła, zerwał się z miejsca i wyciągnął do niej brunatną, silną rękę człowieka pracy.

-  Knut Plassen - przedstawił się i ukłonił tak głęboko, że włosy spadły mu na oczy.

-  A ja jestem Mali Stornes - powiedziała Mali, chociaż domyślała się, że to najzupełniej zbędne.

Wszystko wskazywało, że młodzieniec wie, kto jest go­spodynią we dworze.

Był co najmniej o głowę wyższy od niej. Silny, barczysty młodzieniec. Twarz miał czystą, piękne rysy, a oczy wielkie i ciemnobrązowe. Na moment w jej sercu pojawiło się wspomnienie Jo. Nie żeby Knut był do niego jakoś specjalnie po­dobny, przypominał go jedynie karnacją. Ale miał coś takie­go w uśmiechu i spojrzeniu, że...

-  Myślę, że już się rozejrzałeś - powiedziała Mali, pusz­czając jego rękę i wskazując mu miejsce w końcu stołu. - Havard, gospodarz, zaraz przyjdzie - dodała i poszła po chleb.

Odczuwała wyraźny niepokój. Zawsze tak było, kiedy do dworu przychodził jakiś młody chłopak lub obcy męż­czyzna. Mali wiedziała, że nie minie pół dnia, a Dorbet za­wróci temu chłopakowi w głowie. Jeśli parobek nie różni się za bardzo od innych. Miała tylko nadzieję, że on zna swoje miejsce i wie, że nie może sobie pozwolić na zbyt wiele.

Być może Havard powinien z nim porozmawiać? Nie, to by wyglądało dziwacznie, pomyślała, podając mu tacę z chlebem. Jakby chcieli mu okazać brak zaufania. A prze­cież nie mają do tego żadnych powodów, przynajmniej na razie. To raczej Dorbet należałoby raz jeszcze ostrzec, bo to do niej Mali nie miała zaufania. Ale rozmawiać z córką, to jakby gadać do ściany, myślała zdenerwowana. Ale przecież może wszystko się jakoś ułoży. Havard miał rację, mówiąc, że nie powinna martwić się na zapas. A parobka na lato wy­nająć musieli. Nie mogą rezygnować z pomocy tylko dlate­go, że Dorbet jest taka, jaka jest.

Drzwi się otworzyły i do izby wszedł Havard. Chłopak znowu zerwał się z miejsca i ukłonił głęboko.

Wraz z przyjściem Havarda nastrój w izbie wyraźnie się poprawił. Gospodarz zaczął rozmawiać, nie minęło wie­le czasu, a nowo przybyły czuł się u nich jak w domu. Od­powiadał na pytania i przytakiwał z zapałem, kiedy Havard tłumaczył mu, jak należy wykonywać różne prace.

-  Ja będę pilnował roboty - powiedział, patrząc Havardowi w oczy. - Ja nie jestem taki, żeby się migać.

-  Nie, rzeczywiście, słyszałem, że jesteś bardzo praco­wity - powiedział Havard, smarując sobie kolejną kromkę chleba. - I to mi się bardzo podoba - dodał. - Bo nie płacę ci za to, żebyś chodził po obejściu i kazał się podziwiać.

Knut Plassen zrobił się czerwony pod opalenizną.

-  Kazać się podziwiać... nie... - mruknął.

Być może on nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest taki przystojny, pomyślała Mali. Być może jest tylko uczciwym pracownikiem i bardzo skromnym młodzieńcem.

Wkrótce wszyscy domownicy zajęli miejsca przy stole. Wszyscy z wyjątkiem Dorbet. Mali wzięła szczotkę na dłu­gim kiju i zaczęła stukać w sufit, w miejscu gdzie na górze znajdował się pokój córki.

-  Dorbet, wstawaj! - zawołała. - Dzisiaj robimy pranie. Nie wyobrażaj sobie, że się wymigasz!

Wkrótce potem drzwi się otworzyły. Dorbet weszła do iz­by.

-  Robić pranie następnego dnia po nocy świętojańskiej - mruczała niezadowolona. - Tylko w Stornes można wymy­ślić coś takiego.

Odrzuciła włosy na plecy.

Po konfirmacji w ubiegłym roku Mali próbowała skłonić córkę, by zaplatała włosy w warkocze, przynajmniej w dni powszednie. Dorbet robiła to jednak bardzo rzadko. Dostała od Havarda dwa duże grzebienie, którymi przytrzymywała włosy po obu stronach tak, że spływały jej pięknie na plecy, jedwabiste i lśniące. Nie ulega wątpliwości, że dzięki temu zwracają uwagę bardziej niż warkocze, ona sobie z tego zda­je sprawę, myślała Mali, wzdychając ciężko.

Tej jesieni Dorbet miała zacząć szkolę średnią. Ona sa­ma chciała to zrobić już w ubiegłym roku, ale Mali zaprote­stowała. Wypuścić Dorbet z domu, by radziła sobie na włas­ną rękę przez tyle miesięcy...

-  W tym roku zostaniesz jeszcze w domu - oznajmiła córce. - A w następnym pójdziesz do szkoły w Kvannes.

-  W Kvannes? - Dorbet patrzyła na nią spod zmarszczo­nych brwi. - Ja chcę do Todalen.

-  Ale ja nie chcę - odparła Mali cierpko. - Będziesz mieszkać u ciotki swojego ojca, tak żeby miał kto cię przy­pilnować, a w soboty będziesz przyjeżdżać do domu.

Wtedy Dorbet wybiegła z izby, trzaskając drzwiami, aż huk rozległ się w całej kuchni. Było jednak tak, jak Ma­li dawno temu postanowiła. Wystarczy już to, że trzeba wysłać Dorbet z domu, nawet jeśli ma mieszkać u znajo­mych. Ale nie ma wyjścia. Dziewczyna musi chodzić do szkoły. Więc tej jesieni zacznie naukę w Kvannes. Mali odsunęła od siebie myśli o wyjeździe córki. Przyjdzie czas, będzie rada.

Nagle Dorbet odkryła nowego parobka.

-  Ach, to ty jesteś tym nowym służącym? - spytała, nag­le promiennie miła i roześmiana.

Wszystkie ponure miny zniknęły jak zdmuchnięte.

-  Tak, jestem Knut Plassen - powiedział, raz jeszcze wstając.

Dorbet przyglądała mu się długo, aż chłopak się zaru­mienił. Wtedy ona uśmiechnęła się do niego tym swoim uśmiechem, który sprawiał, że mężczyźni tracili głowy.

-  A umiesz pływać? - spytała.

-  Tak, umiem - odparł zaskoczony.

-  No to będziesz chodził ze mną na cypel i będziemy się kąpać - powiedziała. - Dotychczas zawsze musiałam cho­dzić sama. Oni tu wszyscy śmiertelnie boją się wody - wyjaśniła z nutą pychy w głosie.

-  Nikt się wody nie boi - wtrąciła Ruth spokojnie. - Ale latem w takim dworze jak nasz ludzie mają co innego do ro­boty, nie mogą wylegiwać się na cyplu i kąpać.

-  Tak, nie po to wynająłem Knuta, żeby chodził się z to­bą kąpać - powiedział Havard, pociągając córkę przyjaźnie za włosy.

Mali wiedziała, że Havard ma słabość do swojej pięknej córki. Rzadko kiedy się na nią złościł. Był dużo bardziej niż matka wyrozumiały dla wszystkich jej pomysłów, czego Ma­li nie lubiła, miała tylko nadzieję, że to minie. Kiedy Dorbet dorośnie, jak mówił Havard. Dziewczyna jednak przystąpiła już do konfirmacji, a ani jej pomysłów, ani problemów z nią nie ubywało, raczej przeciwnie. Zresztą Mali zawsze uważa­ła, że im najmłodsza córka będzie starsza, tym zmartwień będzie więcej. Zwłaszcza na jej sprawy z mężczyznami trze­ba uważać, co jednak Havard lekceważył. A może tylko uda­wał, że tak jest?

-  Nasz nowy pracownik będzie miał pod dostatkiem za­jęć - mówił dalej Havard.

-  Ale przecież są jeszcze wieczory i niedziele, o ile mi wiadomo - oznajmiła Dorbet, siadając przy stole. - A może się mylę?

Nikt nie odpowiadał. Knut skończył śniadanie i wyszedł z Havardem i pozostałymi parobkami z domu, Ingeborg za­częła sprzątać ze stołu. Mali stała chwilę przy oknie i wyglądała na dwór. Patrzyła na fiord, na cypel, na starą szopę na łodzie.

Oczywiście, to jasne, że są wieczory i niedziele, myślała. Jasne, długie, letnie wieczory. Paliło ją w piersiach. Koniecz­nie powinna porozmawiać z Havardem, choć to prawdopodobnie nic nie da.

 

Tego lata Ruth po raz pierwszy miała być gospodynią na gór­skim pastwisku. Cieszyła się na to od dawna. Najbardziej lu­biła właśnie góry, poza tym miała wyjątkowo dobrą rękę do zwierząt. Była przy tym obowiązkowa i praktyczna, więc ani Havard, ani Mali nie widzieli przeszkód, by mogła przejąć zarządzanie gospodarstwem w górach. Ingeborg, która mia­ła już za sobą młode lata, też się ucieszyła, że uniknie prze­prowadzki w góry.

W ogóle w tym roku miała nastąpić zmiana pokoleniowa. W pozostałych dworach bowiem również najstarsze cór­ki miały zostać gospodyniami na pastwiskach. Będą miały piękne lato, Mali była o tym przekonana. O ile wciąż niepo­koiła się losem Dorbet, to najstarsza córka nie przyczynia­ła jej zmartwień. Nawet niedzielne wizyty kawalerów w gó­rach też matce nie spędzały snu z powiek. Ruth nie należy do dziewczyn, które rozglądają się za chłopakami. Już ra­czej kawalerowie wypatrują oczy za Ruth, wyrosła bowiem na wysoką i piękną dziewczynę, choć urodę miała zupełnie inną niż młodsza siostra. Poza tym Ruth to znakomita par­tia. Ona sama jednak mimo swoich osiemnastu lat okazy­wała niewielkie zainteresowanie mężczyznom. Zwykle była milcząca, chociaż, gdy przyszło co do czego, potrafiła swoje powiedzieć. Zabaw i spotkań z rówieśnikami jednak nigdy nie ceniła. Mali przypuszczała, że przyczyną tego wszyst­kiego jest religijna postawa córki, w miarę upływu lat sta­wało się to coraz wyraźniejsze. Nigdy o tym nie rozmawia­ły, Mali wiedziała jednak, że Ruth żywiła wielkie zaufanie do Brattvaga. Nie oczekiwała, że córka będzie się jej z tego zwierzać. Z Brattvagiem można było rozmawiać o wszyst­kim, o czym nikt inny nie wiedział. Mali nie mogła też za­pomnieć jego wielokrotnie powtarzanej prośby, by strzegła Ruth. By chroniła ją przed okazywaniem zaufania „czarnym owcom", jak się wyraził. Na razie jednak nic nie wskazywa­ło, że Ruth miałaby dostać się pod czyjeś wpływy, chociaż minęło już pięć lat od ostatniej wizyty Brattvaga w Stornes.

Mali domyślała się wtedy, że misjonarz jest ciężko cho­ry, potem w okresie świąt Bożego Narodzenia przyszła wia­domość, że zmarł. Mali długo odczuwała pustkę po tej tragicznej stracie. Brattvag był niewiarygodnie dobrym czło­wiekiem. To on pierwszy wzbudził w niej respekt dla chrześ­cijaństwa i dał jej słabą nadzieję, że również dla niej istnieje wybaczenie. Czuła, że mogłaby rozmawiać z nim o rzeczach, o których nikomu innemu nigdy nawet nie wspomni. Cho­ciaż nawet jemu nie wyznała swoich naprawdę wielkich grzechów, to wierzyła, że on ją rozumie. Bardzo jej brako­wało wizyt misjonarza w Stornes.

Mali widziała też, że Ruth bardzo boleśnie przeżyła odej­ście misjonarza, pozwoliła jej jednak przeżywać żałobę w sa­motności. Nie narzucała się z pociechą, zresztą jaką pocie­chę można człowiekowi dać w takiej sytuacji? Mali kochała córkę, odnosiła się do niej z wielką otwartością, mimo to ist­niały tematy, których z nią nie poruszała. Miała wrażenie, że jeśli Ruth zechce, to sama do niej przyjdzie. Brattvag był ta­kim właśnie tematem. Mali nie chciała nalegać, Ruth też sa­ma rozmowy nie podejmowała. Widocznie potrzebuje czasu, myślała Mali.

Od śmierci Brattvaga odwiedziło ich trzech różnych mi­sjonarzy. Żaden z nich nie mógł się nawet równać z tamtym. W tym roku w ogóle żaden nie przyjechał, ale tuż przed świętym Janem Mali otrzymała telefoniczną wiado­mość, że nowy misjonarz został mianowany i będzie odwie­dzał Inndalen co roku, tak jak to robił Brattvag. Pytano ją też, czy ten nowy, kiedy przyjedzie pod koniec września, bę­dzie się mógł zatrzymać w Stornes. Wcześniej zjawić się nie mógł, bo w pierwszym roku musiał odwiedzić wszystkie swoje parafie.

Mali się zgodziła. To oczywiste. Niewiele o nim wiedzia­ła, tyle tylko, że nazywa się Samuel Langmo i że jakiś czas temu skończył trzydzieści lat. Zobaczymy, jak przyjedzie, myślała bez specjalnych oczekiwań. Brattvaga nie zastąpi, przynajmniej dla niej. Być może jednak Ruth dogada się z nowym misjonarzem i będzie miała do kogo zwracać się o radę.

 

Zwierzęta wyszły na górskie pastwiska. W Stornes czekano tylko na to, by siano wyschło i można je było zwozić, wobec tego Mali zarządziła mycie obór. Zwykle robiono to wios­ną, zaraz po tym, jak zwierzęta wychodziły na zieloną pa­szę. W tym roku jednak tyle było innych zajęć, że wciąż to odkładano.

Mycie obór odbywało się regularnie, nikt jednak tego nie lubił. Stać w ciepły słoneczny dzień w mrocznej oborze i szorować ściany, zdzierać z nich przyschnięte grudki gno­ju, wdychać smród to ciężka i mało pociągająca praca. Ale trzeba ją wykonać. Kobiety wkładały robocze ubrania i cias­no owiązywały głowy chustkami. Bo mycie obór to zajęcie dla kobiet, mężczyźni się do tego nie mieszali.

Dorbet krzywiła się i protestowała tak strasznie, że Ma­li w końcu zgodziła się, by w tym roku córka nie musiała w tym uczestniczyć.

- Ruth nie musi - powtarzała Dorbet. - Ona sobie siedzi na pastwisku i ma się znakomicie. Tymczasem ja muszę...

-  W górach też trzeba ciężko pracować, Dorbet - tłuma­czyła Mali. - Nie wiem, czy wolałabyś tamtą odpowiedzial­ność zamienić na zajęcia w oborze. Masz już piętnaście lat, powinnaś wiedzieć, że ty też masz obowiązki tutaj we dwo­rze. Tak to jest, kiedy się przyszło na świat i dorasta w du­żym gospodarstwie.

-  Przecież ja pomagam - skrzywiła się Dorbet urażona. - Muszę pomagać w sprzątaniu i praniu, muszę...

-  Ech, przestań już! - westchnęła Mali. - W tym roku nie będziesz musiała myć obór, za to codziennie będziesz po­magała przy obiedzie. I obiad ma być gotowy na dwunastą. Niech Bóg cię ma w opiece, jeśli...

Uszczęśliwiona Dorbet, podskakując, pobiegła przez po­dwórze, nie słuchając, co matka ma jeszcze do powiedze­nia.

-  Tak, tak, już widzę, jak będzie podgrzewać wielki gar­nek z zupą, nakrywać do stołu i podawać - wtrąciła Inge­borg gniewnie.

Ingeborg liczyła, że to ona będzie gotować obiad. Tym­czasem musiała dźwigać wiadra z gorącą wodą z pralni do obory i brać się do szorowania ścian.

-  Mam nadzieję, że uporamy się z tym w ciągu jednego dnia - powiedziała Mali. - A potem będziemy już tylko mog­ły wyczekiwać sianokosów w górach, pójdziemy tam i przeżyjemy dwa piękne dni.

Nic jednak nie wskazywało na to, że Ingeborg specjalnie cieszy taka perspektywa.

 

Mali nieustannie rozglądała się za Dorbet i nowym parob­kiem, wciąż sprawdzała, co się z nimi dzieje, ale nie znajdo­wała powodu, żeby się wtrącać. Rozmawiali ze sobą, wyglą­dało na to, że lubią nawzajem własne towarzystwo, ale nic nie budziło jej niepokoju. Mali nie zauważyła też, by Knut kiedykolwiek towarzyszył Dorbet na cypel ani żeby się z nią kąpał. Po długich, upalnych dniach przy sianokosach cho­dził nad fiord razem z innymi i kąpali się wszyscy razem. Po­woli Mali zaczęła się uspokajać.

Podejrzenia obudziły się znowu gwałtownie któregoś wieczora, kiedy Dorbet miała jej pomóc przenieść świeżo ufarbowaną włóczkę z pralni do warsztatu tkackiego. Cór­ka obiecała, że jej pomoże, a potem gdzieś przepadła. Nie po raz pierwszy Dorbet zapominała o danej obietnicy, więc nie to Mali martwiło najbardziej, lecz to, że nigdzie w pobliżu nie widziała też nowego parobka.

-  Gdzie to się podział Knut? - spytała Havarda, który siedział na ganku z gazetą w ręce i rozkoszował się chłod­nym letnim wietrzykiem.

Havard spojrzał w górę, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.

-  Knut? Nie, skąd mam wiedzieć. Ja przecież za nim nie chodzę. Zresztą zrobił już wszystko, co miał dzisiaj zrobić, i może być, gdzie chce.

Przewracał strony gazety, po chwili znowu popatrzył na żonę.

-  Zresztą chciałbym ci powiedzieć, że to naprawdę zna­komity robotnik, ten chłopak - dodał zadowolony. - Nigdy z jego ust nie usłyszysz odmowy, przez cały dzień jest czymś zajęty. Zastanawiałem się więc, czyby go nie zatrzymać, no wiesz, na stałe - informował, spoglądając na Mali. - Nowy parobek by nam się przydał teraz, kiedy czasy się poprawiły i znowu możemy sprzedawać produkty rolne, jest też zapo­trzebowanie na drewno. Co ty o tym myślisz?

-  Nic nie myślę, zresztą ja się na tym nie znam - odparła Mali nieobecna, rozglądając się wokół, wypatrując to przed stodołą, to przed pralnią. - Ja też nie mam temu chłopako­wi nic do zarzucenia, więc jeśli myślisz, że to by się opłaci­ło, że jest tego wart...

-  Oczywiście, że jest - potwierdził Havard. - Nie ma naj­mniejszych wątpliwości.

- No to zrób, jak uważasz - zakończyła Mali. - Ja tym­czasem muszę iść do pralni po włóczkę. Dorbet obiecała, że mi pomoże, ale gdzieś przepadła...

Havard znowu wsadził nos w gazetę, więc Mali nie po­wiedziała już nic więcej. Z pewnością mąż ma rację, że nie ma się czym martwić, zaraz wszystko się wyjaśni. Poszła więc w stronę pralni.

Przysunęła sobie drążek, na którym suszyła się włócz­ka, i wzięła tyle, ile mogła utrzymać w jednej ręce. Z iry­tacją stwierdziła, że za jednym razem wszystkiego nie za­bierze. Ach ta Dorbet, miała pomóc. Zgarnęła więc tyle, ile była w stanie unieść, i poszła do swojej pracowni na stry­chu. Dorbet w zamian będzie musiała pozwijać całą włócz­kę, myślała Mali, wieszając to, co przyniosła. Drzwi do izby zostawiła na pół otwarte. Mimo to minęło trochę czasu, za­nim coś usłyszała. Zajęta była pracą, nie spodziewała się też, że o tej porze ktoś może znajdować się na strychu. Uzna­ła więc, że głosy, które do niej docierają, pochodzić muszą z dołu lub z zewnątrz. Stała przez chwilę bez ruchu i słucha­ła. Do Havarda najwyraźniej dołączył teraz Aslak. Słysza­ła ich głosy, ale nie mogła zrozumieć, o czym rozmawiają. Z kuchni docierały do niej normalne hałasy, Ane zmywała garnki.

Ale słyszała coś jeszcze. Cicho zakradła się do drzwi i na­stawiła uszu. Od dawna wszystkie dzieci miały teraz na stry­chu swoje sypialnie. Pokój Dorbet znajdował się na samym końcu korytarza i to stamtąd dochodziły te dźwięki. Mali zesztywniała. Co Dorbet robi na górze o tej porze dnia? Na palcach przeszła przez korytarz. Starannie ominęła deski w podłodze, o których wiedziała, że skrzypią, i zatrzymała się przed wejściem do pokoju córki. Drzwi nie były całkiem zamknięte, pewnie dlatego usłyszała tę rozmowę. Przypomi­nała sobie jak przez mgłę, że Dorbet już się skarżyła ojcu, mówiła, że drzwi wciąż się otwierają. Havard obiecał je na­prawić, ale najwyraźniej jeszcze nie zdążył tego zrobić.

Mali ostrożnie popchnęła drzwi i zajrzała do środka. O mało nie krzyknęła, ale w ostatniej chwili zdołała zasło­nić usta ręką. Stała po prostu, wytrzeszczając oczy, i patrzy­ła na to, co się dzieje w pokoju.

Dorbet leżała na łóżku nagusieńka, jak ją Pan Bóg stwo­rzył. Mali, mimo wstrząsu, stwierdziła, że córka jest nie tylko po prostu piękna. Ta dziewczyna jest zbudowana cudownie. Leżała teraz z ręką pod głową, włosy opadały jej na ramiona, patrzyła na Knuta, który zaczął się ubierać. Nietrudno było po­jąć, czym tych dwoje dopiero co się zajmowało! I Mali widzia­ła, że nie było to pierwszy raz. Jak oni zdołali wywieść ją w po­le, tego pojąć nie mogła. Przecież najwyraźniej Dorbet już od dawna sypiała z nowym parobkiem.

Knut włożył koszulę i pochylił się nad dziewczyną. Gła­dził dłonią jej młode, jędrne piersi i plaski brzuch.

-  Boże drogi, Dorbet - mówił szeptem. - Ja od tego oszaleję. Kocham cię, czy ty tego nie rozumiesz? Ale ty...

Dorbet przeciągnęła się i wygięła plecy. Brodawki piersi miała bardzo ciemne, teraz napinały się pod dotykiem mę­skiej dłoni.

-  Dlaczego ty ciągle tyle o tym gadasz? - spytała ziryto­wana. - O ile wiem, było ci dobrze, prawda? Tak to wyglą­dało, kiedy byliśmy razem.

Mali poczuła, że się czerwieni. O czym ta dziewczyna ga­da?

-  Nigdy nie było mi lepiej - zapewniał Knut. - Ja po pro­stu szaleję na twoim punkcie. I nie chcę, żeby dalej było tak, jak jest, żeby nikt o niczym nie wiedział. Chcę się z tobą oże­nić, Dorbet.

Dziewczyna wybuchnęła śmiechem. Niskim, szyderczym śmiechem.

-  A czy ty wiesz, ile ja właściwie mam lat, Knut? - spy­tała, odepchnęła jego rękę i okryła się kołdrą. - Otóż mam piętnaście lat. Jeśli ktoś się dowie, co ty tu ze mną wyra­biasz...

-  Co ja tu z tobą wyrabiam? - jego głos zdradzał najwyż­sze wzburzenie. - Ja zdawałem sobie sprawę, że ty jesteś... że jesteś za młoda - mówił dalej. - Ale to ty chciałaś, żeby...

-  Ja? - Dorbet znowu roześmiała się cicho. - To przecież ty mnie uwiodłeś, o ile wiem.

-  Ja cię uwiodłem! Ja... ja... dla mnie to naprawdę zna­czy wszystko na świecie, to z tobą - powiedział, wstając. - Ty byłaś... jesteś najpiękniejsza... tak, nie mogłem uwierzyć, że to prawda, że ty mnie chcesz...

Odwrócił się w stronę łóżka i patrzył na nią, blady jak ściana.

-  A dla ciebie co to właściwie znaczy to tutaj? - spytał cicho.

Dorbet odpowiedziała dziwnym głosem, jakby gruchała. To był śmiech, Mali jednak nie znajdowała lepszego określe­nia jak właśnie gruchanie.

-  Byłeś naprawdę bardzo dobry - odparła Dorbet. - Ja tutaj we dworze nieustannie byłam pilnowana. Moja matka myśli, że idę do łóżka z każdym mężczyzną, jaki się tu poka­że, więc przeważnie trzymała mnie jak na uwięzi. Ale ja bar­dzo tego nie lubiłam, bo musisz wiedzieć, że podoba mi się to, co razem robimy. Od dawna wiedziałam, że będzie mi się to podobało - dodała. - I bardzo mi też odpowiada, że mia­łeś już trochę doświadczenia, bo przecież musiałeś mieć - dodała zaczepnie. - Wiedziałeś prawie wszystko na temat, co kobiety lubią najbardziej.

Knut stał bez ruchu i patrzył na dziewczynę. Mali do­strzegła, że zaciska pięści.

-  Więc ja byłem tylko jednym takim frajerem, z którym w końcu udało ci się zrobić to, czego od dawna chciałaś? - spytał ochryple. - A ja myślałem, że oddałaś mi swoją cno­tę, bo chciałaś...

-  Oszczędź mi tego gadania o miłości i tych wszystkich głupstwach - przerwała mu Dorbet i oparła się na łokciu. - Przecież nie mogłeś na serio wierzyć, że ja bym chciała... że chciałabym wyjść za ciebie? Jesteś dobry, do wielu rzeczy się nadajesz, urody ci też nie brak, ale jesteś tylko parobkiem. A ja pochodzę ze Stornes - dodała, odrzucając do tyłu wło­sy.

Chłopak stał przez chwilę sztywny, nie mówiąc ani sło­wa. Potem podszedł bliżej łóżka i pochylił się nad dziewczy­ną.

- Jesteś zwyczajną dziwką - syknął stłumionym gło­sem.

Po czym, nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Przerażona Mali odskoczyła w najciem­niejszy kąt i stała tam, oniemiała, z głośno bijącym sercem, kiedy Knut zniknął na końcu korytarza. Przez chwilę zasta­nawiała się, co powinna teraz zrobić. Najchętniej poszłaby do pokoju córki i stłukła ją na kwaśne jabłko.

Knut miał rację, Dorbet to dziwka! Nareszcie udało jej się spróbować tego, na co od dawna miała ochotę, i najwy­raźniej bardzo jej to zasmakowało. Biedny Knut już się nie liczył. Dorbet go po prostu wykorzystała, teraz może polo­wać na innego podniecającego mężczyznę, który mógłby ją zaspokoić.

Mali wycofała się do swojej pracowni. Nie była w stanie spotkać się teraz z tą nagą, bezczelną dziewczyną. Rzuciłaby się na nią i dotkliwie pobiła. Najpierw sama musi się uspokoić, a potem porozmawia z Havardem. Muszą w końcu za­łożyć Dorbet jakieś cugle. Jeśli jednak ma im się to udać, powinni działać wspólnie. Trzeba powstrzymać i Dorbet, i Knuta, myślała. A jeśli ta cała historia będzie miała konse­kwencje? Jeśli okaże się, że Dorbet jest w ciąży? Sądząc po tym, co Mali usłyszała, dziewczyna nie brała takiej ewentu­alności pod uwagę.

Mali usiadła więc przy warsztacie tkackim. Po chwi­li usłyszała, że Dorbet zamyka drzwi swojego pokoju. Nie­szczęsna matka usiadła na stołku, ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem.

 

ROZDZIAŁ 10.

Mali nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała w swojej pra­cowni. Słyszała, że Dorbet cicho idzie po korytarzu, ale jej nie zatrzymywała. Czuła, że teraz nie byłaby w stanie rozmawiać z córką. Jeszcze nie.

Przetarła ręką piekące, zapłakane oczy. Poczuła ból w żołądku. Próbowała zachować odwagę i dobry humor, mu­siała wrócić do codzienności, robiła to jednak tylko po to, by się kompletnie nie załamać. Gdyby pozwoliła, żeby przygnę­bienie, które coraz częściej na nią spadało, wzięło górę, nie zniosłaby dłużej całej tej udręki. W każdym razie inni mu­sieliby zauważyć, że coś jest nie w porządku. I to bardzo nie w porządku. A tego nie chciała za nic. Nie życzyła sobie py­tań ani żadnych domysłów. To, z czym musi się borykać, jest wystarczająco trudne. Nie chciała nikomu o niczym opowia­dać. To, co mogło ją teraz załamać, to jej brzemię. A brzemię musi nadal dźwigać sama.

Bo życie jest ciężkie. Oczywiście sprawy dworu układa­ły się dobrze. Przeszli obronną ręką przez lata kryzysu, mię­dzy innymi dzięki pieniądzom, które ona i Havard ukrywa­li w szkatułce pod ścianą w izbie. Dzięki pieniądzom, które przeważnie były honorariami za jej pracę. Mali odczuwała radość i dumę z powodu tego, że to ona w znacznym stopniu uchroniła rodzinę przed nędzą. Ale wkład Havarda w eko­nomiczne podstawy ich życia też był niemały. Razem urato­wali dwór i przeprowadzili go przez najgorsze lata, to właś­nie sprawiło, że czują się jeszcze bardziej ze sobą związani.

Bo przecież jest mi z Havardem dobrze, myślała Mali. Lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Tamto zakochanie i po­żądanie fizyczne z pierwszych lat wspólnego życia przero­dziło się teraz w głęboką miłość i wzajemny szacunek, cho­ciaż najbardziej intymne chwile nie zdarzały się może teraz już tak często i nie były tak pełne ognia. Pozostała jednak prawdziwa szczerość. Wciąż jeszcze zapalały się między ni­mi iskry, prawie tak jak w dawnych dniach, i doznawali mi­łosnych uniesień, które większość ludzi przypisuje wyłącz­nie młodości.

Mimo to jednak... w głębi duszy Mali wciąż tkwiła bo­lesna zadra, grzech pierworodny. Kłamstwa i zdrady, które z latami rozprzestrzeniały się niczym kręgi na wodzie i rzu­cały cień zarówno na jej życie, jak i życie dzieci. Havard też otrzymywał swoją część, całkiem niezasłużenie. Nikt na­wet nie podejrzewał, że to wszystko z jej winy! Bo chociaż Havard wiedział o Sivercie, to najgorszego jednak nie wie­dział.

Sivert... znowu pociekły łzy. Tak strasznie kochała swoje­go pierworodnego syna. Od pierwszego momentu, kiedy po­czuła, że nosi go pod sercem, wiedziała, że byłaby w stanie ofiarować za niego i miłość, i nawet życie. A nie osiągnęła nic, po prostu zniszczyła mu wszystko.

 

W końcu podniosła się, sztywna i napięta. Bolał ją kark i krew pulsowała w głowie, te dolegliwości od jakiegoś czasu pojawiały się coraz częściej. Niekiedy znosiła to z wielkim trudem, źle widziała i musiała wymiotować. Myślała nawet, że jest poważnie chora, ale odpędzała od siebie złe myśli. Wiedziała, że to jest brzemię, które żelazną obręczą zaciska się jej na szyi i sprawia, że robi się niezdolna do życia.

Muszę jeszcze dziś wieczorem porozmawiać z Havardem, pomyślała znowu, ale akurat w tej chwili nie była w stanie rozmawiać z nikim. Chciała stąd odejść, ukryć się gdzieś, najlepiej w starej szopie na łodzie, zostać sama ze swoimi myślami. Coraz częściej uciekała się do takiego właśnie roz­wiązania. Kiedy tak siedziała na dole, oparta o ścianę z ba­li i wsłuchana w chlupot wody o kamienny brzeg oraz krzy­ki ptaków nad fiordem, powracał jej spokój.

 

Mali cichutko zeszła po schodach. Stała przez chwilę na do­le, nasłuchując, czy nikogo nie ma na ganku. Wszędzie jed­nak panowała cisza. Pośpiesznie wymknęła się więc z domu i poszła przez sad, między jabłoniami.

Był jasny, ciepły wieczór. Słońce nie doszło jeszcze do horyzontu, wciąż rzucało fale złocistego światła na fiord i na górskie szczyty. Po tamtej stronie wody już nie świeciło. Dwory leżały w cieniu.

Mali okrążyła szopę i usiadła na porośniętej trawą po­lance od strony fiordu, gdzie tak często szukała samotności. Leżałam też, przemknęło jej nagle przez myśl. Bo to tutaj oddała się Jo, tutaj także była z Torgrimem. Wspomnienia znowu napełniły jej oczy łzami. Gdyby tak można było cof­nąć czas! Ale co się stało, to się nie odstanie, nigdy nie bę­dzie można tego zmienić.

Przez długie lata składała winę za swoje grzechy na róż­ne okoliczności, dawno jednak zrozumiała już, jak wiele w tym jej winy. Zawsze była uparta i miała silną potrzebę, żeby wszystko układało się tak, jak ona chce. Kiedy poświę­ciła się dla rodziny i zgodziła na nieszczęsne małżeństwo z Johanem, stworzyła w sobie przekonanie, że zasługuje na coś lepszego. Że ona również ma prawo kochać.

Ale nikt na tym świecie nie ma takich danych z góry praw, o tym też przekonała się już dawno. W ostatecznym rozrachunku każdy jest odpowiedzialny za swoje wybory i za swój los. Powinien więc prowadzić takie życie, jakie so­bie wybrał. Ona jednak tego nie robiła. Chwytała szanse, kiedy się nadarzały, i nie miała z tego powodu żadnych wy­rzutów sumienia. Była przekonana, że ma prawo kochać Jo. Widocznie jednak Pan Bóg się ze mną w tej sprawie nie zga­dzał, pomyślała, opierając się wygodniej o ścianę. Karał ją potem każdego dnia. Ona zaś go za to nienawidziła. Teraz widziała, że na swoje cierpienia w pełni zasłużyła. Nikt nie może bawić się życiem bezkarnie.

-  Mamo!

Mali podskoczyła. Musiała się chyba zdrzemnąć. Serce waliło w piersi jak szalone, Mali wstała. Musiała się zdrzem­nąć. Ten głos...

Stał przy ścianie szopy tuż przed nią. Mieniące się, za­chodzące słońce wyzłacało jego sylwetkę, sprawiało, że ciemne włosy lśniły niebieskawo, a w oczach widać było zło­ciste plamki. Mali z jękiem oparła się o szopę, podniosła rę­kę do gardła. Miała wrażenie, że zaraz się udusi.

-  Sivert - wyszeptała ochryple. - Sivert!

Wolno osunęła się na kolana. Nogi nie chciały jej po prostu dźwigać. On dwoma długimi skokami znalazł się tuż przy niej. Ukląkł przed nią i tulił ją mocno do siebie.

Jego zapach... Mali wchłaniała go łapczywie, niemal tak samo jak wtedy, kiedy zaraz po urodzeniu znalazł się w jej objęciach. Teraz czuła szorstki zarost syna na policz­ku, miękkie włosy łaskotały ją w wargi. Gdzieś z głębi duszy Mali próbował się wydostać na zewnątrz głuchy jęk, potem przeszedł w cichy, bolesny płacz. Szloch raz po raz wstrząsał jej ciałem.

-  Mamo, co ty, nie płacz tak, mamo.

Z wolna oparła się o ścianę. Widziała go niewyraźnie po­przez łzy, ale to jednak on. To prawdziwy cud! Znowu wy­ciągnęła ramiona i przycisnęła go do siebie, mocno i roz­paczliwie, jakby się bała, że to mimo wszystko tylko sen. Że jeśli go puści, to on zniknie.

-  Sivert - wyszeptała znowu. - Jesteś tu, Sivert?

-  Tak, to ja - odparł i rozluźnił jej silny uścisk.

Mali opadła na ziemię przy ścianie szopy, a on usiadł obok. Nie spuszczała wzroku z jego twarzy. Czekała tak strasznie długo, by móc go znowu zobaczyć. Marzyła o nim, modliła się i płakała. Przez pięć długich, niemających końca lat! I oto teraz, kiedy zaczęła się w jakiś sposób godzić z my­ślą, że już nigdy go nie zobaczy, może go znowu oglądać. Nie zasłużyła, by na niego patrzeć. A jednak on siedzi obok!

Po omacku odnalazła jego rękę i zamknęła w swoich dło­niach. Musiała go dotykać. Musiała czuć ciepło jego ciała.

-  Przyjechałeś do mnie - powiedziała wolno.

-  Tak, przyjechałem - odparł cicho. - Nie jestem stwo­rzony do tego, by nienawidzić kogoś przez całe życie. A już zwłaszcza ciebie - dodał, ściskając jej dłonie.

-  Ale ja na nic innego nie zasługuję - wyszeptała Mali z płaczem. - Ja... ja, która zniszczyłam ci życie. Ja, która...

-  Każdy człowiek sam kieruje swoim życiem, mamo - powiedział Sivert, patrząc gdzieś daleko ponad wodą fior­du. - Ty zrobiłaś coś... coś, co trudno mi było znieść tamte­go wieczoru, kiedy opowiedziałaś mi o moim ojcu. Wszystko mi się wtedy zawaliło.

-  Ja cię rozumiem - wyszeptała. - Rozumiem to...

-  Tamtego wieczoru powiedziałem, że cię nienawidzę - mówił dalej Sivert. - I to była prawda, nienawidziłem cię. Nienawidziłem jak nikogo innego. Ale z latami... kiedy ro­biłem się starszy, zaczynałem więcej rozumieć. Muzyka też jest bardzo dobrym lekarstwem. No i mam Tordhild, z któ­rą mogę rozmawiać. To ona mnie nauczyła, że nienawiść wszystko wokół niszczy, zarówno innych, jak i tego, kto nie­nawidzi.

Przez chwilę panowało między nimi milczenie. Jakiś ptak zawodził daleko na cyplu Stornes.

-  To właśnie Tordhild powiedziała, że powinienem przy­jechać do domu i pogodzić się z tobą - ciągnął po chwili Si­vert cicho. - Wytłumaczyła mi, że nie będę w pełni człowie­kiem, jeśli tego nie zrobię - dodał.

Mali oparła głowę na jego ramieniu. W ten sposób chcia­łabym siedzieć, dopóki nie umrę, pomyślała. Siedzieć tak oparta o swojego syna, słyszeć jego głos, móc go dotykać. Czuć jego ciepły oddech na swoim policzku.

-  Bardzo cierpiałam z powodu naszego rozstania - po­wiedziała cicho.

Tak cicho, że prawie nie było słychać.

-  Ja wiem - przyznał Sivert, obejmując jej ramiona. - Wiem, jak bardzo musiałaś cierpieć z powodu mojej uciecz­ki. I po tym, co powiedziałem, a także po moim liście. Bar­dzo dobrze to rozumiem. Potrzebowałem jednak czasu, żebym mógł się znowu z tobą spotkać. Żebym mógł ci po­wiedzieć, że przecież nie żywię do ciebie nienawiści, bo nie żywię, mamo - dodał. - Noszę tylko w duszy ranę, która ni­gdy się nie zabliźni. I tak już musi być. Ty też masz dość własnego cierpienia, ran w duszy, które się nie zabliźniają.

Pogłaskał ją po policzku i uśmiechnął się blado.

-  Być może to właśnie sprawia, że jesteśmy w stanie coś tworzyć, i ty, i ja - mówił dalej. - Coś, co wzrusza ludzi, po­zwala im na dobre przeżycia. Ty swoim tkactwem, ja mu­zyką. Czytałem o tobie w gazetach, ale przecież od dawna wiem, że jesteś wielką artystką.

Podniósł z ziemi jakieś źdźbło i włożył je do ust. Długo siedział, patrząc przed siebie. Był jak nieobecny.

-  Człowiek musi najpierw sam poczuć palący ból w ser­cu, by móc rozpalać iskry w sercach innych - dodał w koń­cu wolno. - Taka chyba jest cena. Bo to kosztuje...

Mali patrzyła na niego. Widziała, że Sivert zrobił się star­szy. Wokół oczu pojawiły się drobniutkie zmarszczki, a kie­dy odwrócił głowę, odkryła w jego ciemnych włosach ślady siwizny. Zmartwienia także i do niego wyciągały swoje pa­zury. Zostawiały ślady.

Musnęła jego włosy. W dalszym ciągu kręciły się nad karkiem. Przesuwała palce po twarzy syna, jakby chciała na­uczyć się na pamięć jego wizerunku, zapamiętać go na za­wsze. Jej serce przepełniało dziwne, gorzkie, a zarazem słod­kie szczęście. Syn do niej wrócił. Może go przytulić jeszcze raz.

Szczęście mieszało się z żalem nad tym, co zrobiła temu chłopcu. On już nie żywi do niej nienawiści. Sam to powie­dział. Ale też pewnie jej nie kocha. Przynajmniej nie tak jak dawniej, zanim się dowiedział, kim tak naprawdę jest.

-  Tordhild - bąknęła Mali. - Wspomniałeś o Tordhild.

Sivert nie odpowiedział od razu. Jego wzrok podążał za mewą, żeglującą wolno na tle czerwonozlocistego wieczor­nego nieba.

-  Tordhild jest moją żoną - rzekł w końcu.

Mali z trudem wciągała powietrze.

-  Twoją... żoną... ale...

-  Ja wiem, że to wbrew prawu - odparł spokojnie. - Oboje o tym wiemy, ale wtedy, kiedy przyjechałem z nią do Stornes, mówiłem prawdę. Ja ją kocham. Tylko ją. Dla mnie nigdy nie będzie innej. Dla niej zresztą też nie będzie inne­go.

-  Ale władze... papiery potrzebne do ślubu...

-  Akurat z papierami nie było kłopotu - uśmiechnął się Sivert. W jego głosie słychać było ironię. - Przecież ja je­stem synem Johana Stornesa i twoim, Tordhild zaś jest córką Jo i jakiejś innej kobiety, nie twoją. Tak jest napisane w papierach, tak zapisano w kościelnych księgach. Tylko ty i Havard znacie prawdę. Zakładałem więc, że żadne z was nikomu tego nie wyjawi...

Mali potrząsnęła głową. Naturalnie, że ani ona, ani Havard nic nikomu nie pisnęli. Już i tak wystarczająco dużo zniszczyła w życiu syna. Ale to, że ożenił się z Tordhild...

-  Przez te wszystkie lata zastanawiałam się, jaką decyzję podjęliście - powiedziała wolno. - Nie przypuszczałam jed­nak, że postanowiliście się pobrać...

-  To była jedyna słuszna decyzja - zapewnił Sivert spo­kojnie. - Żadne z nas nigdy nie miało co do tego wątpliwo­ści. I wcale nas to nie dręczy, że zrobiliśmy coś, do czego w gruncie rzeczy nie mieliśmy prawa. Bo dla nas największe znaczenie ma miłość.

Mali skinęła głową.

-  Uznaliśmy, że nikt nas nie wyda - powtórzył. - Skoro tylko ty i Havard wiecie, jak jest naprawdę.

-  Tym nie musisz się martwić - powtórzyła Mali i uścis­nęła jego rękę. - Oprócz Havarda i mnie nikt nie wie. I nikt więcej nie będzie wiedział.

Sivert roześmiał się. Krótko i z goryczą.

-  No właśnie, na to liczyłem - powiedział, nie patrząc na nią. - Przecież wiem, że umiesz dotrzymać tajemnicy.

-  Ja ci wtedy mówiłam prawdę, Sivercie, bo czułam, że nie mam wyboru - rzekła Mali z naciskiem. - Strasznie się bałam nieszczęścia, które może na was spaść, jeśli... jeśli wy...

-  Jeśli będziemy mieć dziecko - dokończył Sivert. - Do­myślałem się, że to właśnie fakt, iż Tordhild jest w ciąży, zmusił cię do tego wyznania.

-  Tak - potwierdziła Mali szeptem. - Ale musiałabym to wyznać, nawet gdyby ona nie była w ciąży. Bo widziałam, że chcesz się z nią ożenić, więc tak czy inaczej dzieci mog­ły się pojawić. Śmiertelnie się bałam, że urodzi się... urodzi się dziecko zniekształcone. Stworzenie, które tylko będzie się w życiu męczyć, a na was sprowadzi rozpacz. I że mo­żecie mieć więcej niż jedno dziecko - dodała prawie niedo­słyszalnie. - Bo gdybyście nie wiedzieli, że jesteście... przy­rodnim rodzeństwem... uznałam, że będzie lepiej, jeśli wam powiem.

Odwróciła się do niego. Oczy płonęły w jej bladej twa­rzy.

-  Oddałabym własne życie za to, żebyś mógł uniknąć po­znania prawdy - wyszeptała. - Utrzymywałam to w tajemni­cy przez wszystkie lata, okazało się jednak, że to był straszny błąd. Wtedy to zrozumiałam. I nie mogłam już dłużej kła­mać. Przynajmniej przed tobą. Bo kocham cię, Sivercie - do­dała cicho. - Kochałam cię ponad wszystko od chwili, kiedy się pojawiłeś, chociaż rozumiem, dlaczego uważasz, że zdra­dziłam cię w najgorszy sposób.

Z drżeniem wciągnęła do płuc powietrze i ocierała twarz wierzchem dłoni.

-  Nie byłam tą osobą, za jaką mnie uważałeś - mówiła dalej. - I to mnie najbardziej dręczyło przez te wszystkie la­ta.

-  Nie tylko mnie nie mówiłaś prawdy - rzekł Sivert z wolna.

-  Nie, nie powiedziałam, ale ty znaczyłeś dla mnie naj­więcej. Ty i Havard. I właśnie wam obu wyznałam to tamte­go wieczoru.

-  Havard musi cię bardzo kochać - powiedział Sivert.

-  Bardziej, niż na to zasługuję - przyznała Mali i znowu otarła mokrą od łez twarz. - Kocha mnie bardziej, niż na to zasługuję.

Przez chwilę siedzieli, nie mówiąc nic. Słońce pogrąży­ło się w morzu na zachodzie, wciąż jeszcze rozjaśniało niebo złocistą czerwienią.

-  Ja musiałam to wyznać, Sivercie - powtórzyła Mali. - Nie byłam w stanie znieść myśli, że mogłabym uczynić cię jeszcze bardziej nieszczęśliwym... choć wiedziałam, że bę­dzie mnie to drogo kosztowało. Drożej, niż potrafisz zrozu­mieć, bo utracić ciebie...

Wzięła jego rękę i przytuliła ją do swojego policzka.

-  Czy ty mi kiedykolwiek zdołasz wybaczyć? - spytała szeptem.

Sivert nie odpowiedział natychmiast. Oddychał ciężko i nie patrzył na matkę.

-  Nie żywię do ciebie nienawiści - powiedział w końcu. - Myślę, że to musi wystarczyć. Przynajmniej na razie...

Mali skinęła i pochyliła głowę. Rozumiała, co chce jej powiedzieć.

-  Tordhild była w ciąży - powiedziała po chwili milcze­nia. - Co zrobiliście...

-  Nic - odpowiedział cicho. - Nie zrobiliśmy nic. Wie­dzieliśmy, że istnieje ryzyko, iż dziecko urodzi się zniekształ­cone lub w jakiś inny sposób nienormalne, ale nie robili­śmy nic. Uznaliśmy, że jest w nas obojgu wystarczająco dużo miłości, by przyjąć to, co los nam przyniesie, nawet gdyby wszystko miało pójść źle. Dziecko przecież było nasze, stwo­rzone przez tę miłość...

-  Więc wy...

-  Tak, mamy syna - odparł Sivert, patrząc jej w oczy. - Pięknego, normalnego synka, który niedługo skończy pięć lat. Jesteś babcią - dodał po chwili.

Jego słowa zapadały w duszy Mali.

Jestem babcią! Myśl wydawała jej się zgoła nierzeczywi­sta. Jest babcią dla syna Siverta. Ponad wszystko pragnęła spytać, czy będzie kiedyś mogła zobaczyć swojego wnuka. Nie zdobyła się jednak na tyle odwagi.

-  Ale więcej dzieci mieć nie będziemy - mówił dalej Sivert. - Oboje jesteśmy co do tego zgodni. I załatwiliśmy to tak, w pewnym szpitalu za granicą, że ja nigdy więcej nie zo­stanę ojcem.

-  Och...

Mali patrzyła na niego wytrzeszczonymi oczyma.

-  Ale gdyby... gdyby...

-  Jeśli nie mogę mieć dzieci z Tordhild, to nie chcę w ogóle więcej dzieci - odparł spokojnie. - To był mój wy­bór i moja decyzja.

Znowu przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Ciszę prze­rywał jedynie chlupot wody o przybrzeżne kamienie.

-  Czy ktoś wie, że przyjechałeś? - spytała Mali nagle. - Byłeś we dworze?

-  Owszem, byłem i wielu domowników o mało się pod ziemię nie zapadło, kiedy mnie zobaczyli - uśmiechnął się. - Myśleli pewno, że widzą ducha.

-  Musisz chyba być głodny?

-  Jedzenie nie zawsze jest najważniejsze - powiedział Sivert. - Ale zjem, kiedy wrócimy do domu.

-  I zostaniesz u nas kilka dni? - spytała Mali z bijącym sercem.

Myśl o tym, że mogłaby go mieć przy sobie przez kilka najbliższych dni, sprawiała, że z radości kręciło jej się w gło­wie.

-  Dzień lub dwa - odparł. - Wkrótce znowu jadę do USA. Poza tym... ja już nie jestem stąd - dodał wolno. - Zda­łem sobie z tego sprawę, kiedy wszedłem do domu.

Mali przeniknął piekący ból. Miała wielką nadzieję, że on zechce odwiedzić ich z Tordhild i synem. Skoro jednak nie czuje się tutaj w domu...

-  Stałeś się sławny - powiedziała, spoglądając na niego.

-  Tak, chyba tak - przytaknął. - Ale to nie dlatego nie czuję się już w Stornes jak w domu. I ty to wiesz. I ty, i ja wiedzieliśmy to zawsze, że ja nie jestem stąd. Moim życiem jest muzyka. Tylko ty nie chciałaś przyjąć tego do wiadomo­ści, bo akurat to przypominało ci twoje grzechy. Chciałaś, żebym był taki, jakim mnie sobie wymarzyłaś, mamo. Przypuszczam, że teraz już zrozumiałaś, iż nikt nie może kiero­wać życiem innych. Każdy powinien być tym, kim jest, na dobre i na złe. Gdybym ja nie zerwał... gdybym stał się ta­kim, jak ty chciałaś, to bym zwiądł i umarł - dodał.

-  A teraz jesteś szczęśliwy? - Mali popatrzyła na syna.

-  Szczęście to nie jest coś, co mamy zawsze, ty też o tym wiesz - odparł. - Życie nie jest ani szczęściem, ani nieszczęś­ciem. Życie to droga, którą podążamy. Każdy powinien iść tą drogą, która jest dla niego najlepsza. Jeśli zdobędziemy się na taką odwagę, to będziemy żyć. Bliżej szczęścia czło­wiek nie podchodzi - dodał i wstał.

Podał jej rękę i pomógł się podnieść. Przez krótką chwi­lę stali tak naprzeciwko siebie. On o głowę wyższy od niej piękny mężczyzna.

- Mój Sivert - wyszeptała Mali i zarzuciła mu ramion na szyję. - Dziękuję ci, że przyjechałeś. Myślę, że teraz będę mogła dalej żyć.

Trzymając się za ręce, wolno poszli przez sad w stron domu.

  

ROZDZIAŁ 11.

To był bardzo miły wieczór, chociaż Sivert nie mówił za wiele. On się zmienił, myślała Mali, nie odrywając od nie­go oczu. Wydaje się jakiś taki bardziej skupiony, jakby za­patrzony do środka. Nie taki otwarty i impulsywny, bardziej refleksyjny.

Poza tym wyglądało na to, że nie chce rozmawiać o wspa­niałej karierze skrzypka, jaką zrobił.

-  Miałem szczęście - rzekł tylko, spoglądając na swoje długie, szczupłe i zwinne palce.

-  Ech, myślę, że to coś więcej - powiedział Havard z przekonaniem. - Człowiek nie zdobywa światowej sławy tylko dlatego, że mu się poszczęściło. W takim razie wszyscy bylibyśmy sławni, a przynajmniej większość z nas - mruk­nął. - O nie, najpierw musi być talent, a potem jeszcze dużo innych rzeczy, by osiągnąć coś takiego. I z pewnością jest to również długa, ciężka praca.

-  Tak, jeśli o to chodzi, to masz rację - przyznał Sivert. - Muszę powiedzieć, że nie przespałem tego czasu do dzisiej­szego dnia. Rzeczywiście bardzo ciężko pracowałem. I wie­le mnie to kosztowało. Najważniejsze jednak, że miałem możność grania od dzieciństwa. Fakt, że dostałem wtedy skrzypce od tego Cygana - dodał, spoglądając pospiesznie na matkę. - To znaczy nie od Cygana, ale od ciebie, mamo ­poprawił się. - Ten fakt był podstawą wszystkiego.

-  No i dokonałeś właściwego wyboru, kiedy uznałeś, że chcesz się poświęcić muzyce, a nie zostać gospodarzem w Stornes - pochwalił go Havard. - Twojej matce niełatwo było się z tym pogodzić, powinieneś wiedzieć. Ale dla ciebie chyba też to proste nie było, rozstać się z matką, dla której tak wiele znaczyłeś. Na tyle cię znam.

Sivert nie odpowiedział. Z dziwnym przejęciem żuł chleb i wpatrywał się w obraz wiszący na ścianie, jakby go nigdy przedtem nie widział. Na policzki wystąpiły mu lekkie ru­mieńce.

-  Wiele razy nie było mi łatwo - rzekł w końcu. - Ani wtedy, ani potem. Nigdy zresztą nie jest łatwo wybierać... kiedy nasze marzenia nie znajdują zrozumienia u tych, któ­rych kochamy.

Na moment napotkał spojrzenie matki.

-  Czasami jednak bywa tak, że nie ma wyboru - powie­dział cicho. - Pewne rzeczy są już z góry postanowione.

Mali się nie odzywała. Nie była zadowolona, że podjęli ten właśnie temat. Temat, który budził tak wiele bolesnych wspomnień. Ale rozumiała Siverta. Właściwie to chyba ja powinnam rozumieć go najlepiej, myślała. Ona bowiem też robiła wiele rzeczy, które mogły ranić innych, ale czuła, że nad tym nie panuje. Jakby wszystko zostało z góry postano­wione. Wybór Siverta okazał się właściwy, teraz musiała to przyznać. W każdym razie, jeśli zastanawiać się nad tym, co dla niego jest właściwe. Bo ona nadal odczuwała piekący ból w piersiach na myśl, że to nie on odziedziczy Stornes, choć przyznawała, że z pewnością osiągnął dużo więcej, niż gdy­by został tutaj. Tylko że nigdy, w czasie kiedy dorastał, nie dopuszczała do siebie myśli, że istnieje dla niego jakiś inny wybór. Był pierworodnym synem, dziedzicem gospodarstwa i tym sposobem jego przyszłość wydawała się oczywista. To normalna kolej rzeczy i tak też ona to widziała. Sivert jed­nak się z nią nie zgadzał. On postanowił sam.

Nad słusznością różnych swoich wyborów Mali nie chcia­ła się teraz zastanawiać. Z latami wiele okoliczności, które popychały ją w tę a nie inną stronę, traciło na znaczeniu. Po­zostawał tylko egoizm, który złośliwie szczerzył do niej zę­by. Egoizm i nienawiść. Pragnienie, by się mścić i ranić. Tak to przynajmniej było w odniesieniu do Johana, pomyślała i skuliła się.

 

Chwilę po tym, jak Mali z Sivertem weszła do izby, pociąg­nęła za sobą Havarda do sieni. Mąż objął ją i mocno przy­tulił.

-  A więc on wrócił - szepnął z wargami przy jej wło­sach. - Tak się cieszę ze względu na ciebie, Mali. Wiem, ja­ka trudna była dla ciebie ta sprawa z Sivertem. Teraz będzie ci dużo łatwiej.

Mali kiwała głową, z policzkiem przytulonym do jego piersi. Z oczu znowu pociekły jej łzy.

-  Ale jest coś, o czym powinieneś wiedzieć - wyznała ci­cho. - On się ożenił z Tordhild, w dodatku mają syna.

Poczuła, że Havard drgnął.

-  Owszem, oboje wiedzą, że to wbrew prawu - mówiła dalej Mali pospiesznie. - Ale przecież wiesz, w dokumen­tach nie ma nic na temat tego, że są bliskimi krewnymi. To wiedzą tylko oni i my dwoje, ty i ja. On liczy, że my o tym nie powiemy... nikomu - dodała.

Havard nie od razu odpowiedział i Mali przestraszona wymknęła się z jego objęć.

-  Przecież nie masz zamiaru mówić...

-  Naturalnie, że nic nie powiem - zapewnił Havard ci­cho, opierając się ciężko o drzwi izby. - Po prostu nie myśla­łem, że...

-  On mówi, że dla niego nigdy żadna inna kobieta nie będzie miała znaczenia - powiedziała Mali. - A z dziec­kiem, które im się urodziło, wszystko jest w porządku. Sivert twierdzi, że nic mu nie brakuje. A ja tak się tego właś­nie bałam. Tylko że oni nie będą mieć więcej dzieci, o tym też mnie poinformował.

-  Dzieci nie zawsze przychodzą na zamówienie - przy­pomniał Havard.

-  Sivert mówi, że załatwił tę sprawę w pewnym szpita­lu za granicą - bąknęła Mali, unikając wzroku męża. - Po prostu Sivert nie może już mieć więcej dzieci. Ale on sam tak chciał - dodała pospiesznie. - Jest tylko jedna kobieta, z którą chciałby mieć dzieci, i to jest właśnie Tordhild. Zda­wali sobie jednak sprawę z ryzyka i właśnie dlatego...

Stali przez chwilę bez słowa. W końcu Havard objął żo­nę.

-  Twój syn jest dorosłym mężczyzną - powiedział ci­cho. - A ja szanuję ludzi, którzy potrafią podjąć decyzję, kie­dy trzeba. Twój najstarszy syn zawsze to potrafił.

Pogłaskał ją pospiesznie po policzku.

-  Dobrze wiesz, że ja nigdy pary z ust nie puszczę - po­wtórzył. - Mam nadzieję, że Sivert odwiedzi nas kiedyś z ca­łą rodziną.

-  No, nie wiem - mruknęła Mali. - Kiedy go pytałam, to mi nie odpowiedział.

-  No ale w każdym razie jesteś babcią - uśmiechnął się Havard. - Pomyśleć, że jestem ożeniony z babcią!

Nagle Mali przypomniała sobie Dorbet. Powinna prze­cież porozmawiać z Havardem o córce. Teraz jednak odsu­nęła od siebie tę sprawę. To może poczekać, w każdym razie tych kilka dni, które Sivert miał spędzić w domu.

Kiedy Sivert wyznał przy stole, że on i Tordhild się po­brali, wszyscy przyjęli to z wielkim zaskoczeniem, ale też ży­czyli mu szczęścia. Mali zauważyła, że Sivert spogląda nie­pewnie na Havarda, kiedy jednak ojczym podszedł, uścisnął mu rękę i złożył najlepsze gratulacje, Sivert się uspokoił. Jakby ciężar spadł mu z serca.

-  Pobraliście się? - powiedziała Dorbet urażonym to­nem. - Przecież to ja miałam być waszą druhną. Tordhild mi to obiecała.

Dorbet okazywała wielkie zainteresowanie przyjazdem najstarszego brata. Śledziła wzrokiem Siverta, gdziekolwiek się ruszył. Mali widziała podziw w jej oczach i ów podziw odnosił się zapewne w równej mierze do jego powierzchow­ności jak i faktu, że siostra widywała jego zdjęcia w gaze­tach, wiedziała, jaki jest sławny. Dla Dorbet bowiem sława znaczyła wiele. Do gazet zaglądała wyłącznie po to, by oglą­dać nowe zdjęcia gwiazd filmowych i modelek. Wciąż żyła w wierze, że światowa sława to szczyt szczęścia. Zazdrościła ludziom znajdującym się w centrum zainteresowania.

Sivert roześmiał się i potargał jej bujne włosy.

-  Tak, przypominam sobie - przyznał. - Ale w tamtych czasach ty byłaś jeszcze małą dziewczynką. Teraz napraw­dę wyrosłaś - dodał. - Gdybym nie wiedział, kim jesteś, na pewno bym cię nie poznał.

Przyjaźnie szturchnął ją w bok i mrugnął porozumie­wawczo.

-  Nie musisz być niczyją druhną - uśmiechnął się szero­ko. - Nie minie wiele czasu, a sama zostaniesz panną mło­dą. Jestem pewien, że kawalerowie wypatrują za tobą oczy.

Dorbet uśmiechnęła się zadowolona i odrzuciła w tył swoje rozpuszczone włosy. Spojrzała ukradkiem na Knuta, który siedział spokojnie w kącie i nie uczestniczył w rozmo­wie.

-  Mam dopiero piętnaście lat - oświadczyła Dorbet, po­syłając Sivertowi urzekający uśmiech. - Spytaj mamę, bo ona uważa, że będę mogła patrzeć na chłopców dopiero, kie­dy będę stara i siwa.

Sivert śmiał się głośno.

-  Ja to rozumiem - powiedział. - Bo jak się zapatrzysz na jakiegoś biedaka...

-  Ale ona naprawdę ma dopiero piętnaście lat - prze­rwała im Mali. - I myślę, że nie powinieneś wbijać jej w du­mę jeszcze bardziej - dodała, krojąc kolejną kromkę chleba. - Dorbet nie trzeba poprawiać samopoczucia.

Sivert ściągnął brwi i popatrzył na matkę. Wydawało się, że zrozumiał, iż temat jest bardzo niebezpieczny.

-  A gdzie Oja, gdzie on się podziewa? - spytał. - No i Ruth? Muszę się z nimi zobaczyć, zanim wyjadę.

-  Oja powinien niedługo wrócić - odparła Mali krótko, wciąż z tą surową miną. - On jest w Gjelstad.

-  W Gjelstad? Co on ma tam do roboty? - spytał Sivert i zaczął jeść kolejną kanapkę.

-  On się zaleca do Liny - odparła Dorbet, zanim Ma­li zdążyła otworzyć usta. - A Lina wcale nie ma więcej niż piętnaście lat - dodała, wydymając wargi. - I nikt nie pro­testuje, kiedy Oja lata do Gjelstad, wystrojony, uczesany na mokro. Tutaj we dworze ludzi traktuje się różnie, widzisz. Oja może robić, co chce, ale ja...

-  Głupstwa - przerwała jej Mali ostro. - Oja wcale tak często w Gjelstad nie bywa. I jest różnica między to­bą a Ruth Liną z Gjelstad - dodała. - Ona i Oja są dobrymi przyjaciółmi i lubią ze sobą przebywać.

-  Dobrymi przyjaciółmi - przedrzeźniała ją Dorbet. - Ty, mamo, widzisz tylko to, co chcesz widzieć. Bo Oja wcale nie o przyjaźni tak rozmyśla.

Umilkła, bo matka posłała jej surowe spojrzenie. Ale Dorbet mówi chyba prawdę, pomyślała Mali. Ona też nie lubiła tych ciągłych wypraw Oi do Gjelstad, ale niewiele mogła zrobić. Chłopak jest dorosły. Gdyby ktoś mógł po­wstrzymać rodzącą się więź między nim a Liną, mogłaby to zrobić tylko Helga. Ona jednak najwyraźniej przyjmowała Oję z radością, tak przynajmniej wynikało z tego, co dotar­ło do Mali. Helga zaczęła się domyślać, że lepszej partii cór­ka nie znajdzie, chociaż gdyby wyszła za Oję, byłaby młodą gospodynią u Mali. No ale Helga wiedziała przecież, że Mali wiecznie żyć nie będzie. I że nie minie zbyt wiele lat, a ona i Havard zdecydują się przekazać dwór. Nie powinnaś być jednak tego taka pewna, myślała Mali ze złością. Chociaż bowiem niekiedy czuła się bardzo zmęczona i cieszyła się, że syn im pomaga, to ani ona, ani Havard nie planowali od­dać Stornes wcześniej niż po wielu, wielu latach, jeśli im tyl­ko zdrowie dopisze. Tak oboje między sobą ustalili. Zresztą nie może być mowy o żadnym małżeństwie między dziedzi­cem ze Stornes i córką Helgi oraz Kristena wcześniej niż za kilka lat.

W tym czasie Oja może się znudzić, myślała Mali. Naj­bardziej bała się tego, żeby Ruth Lina nie zaszła w ciążę, tak że młodzi musieliby się pobrać. A to najgorszy powód dla zawarcia małżeństwa, Mali uważała, że coś takiego jest po prostu katastrofą. Zwłaszcza że nie miała pewności, czy Oja szczerze jest zajęty panną z Gjelstad. Może pociąga go tyl­ko jej zachwyt i jawne zakochanie. A takie rzeczy długo nie trwają.

-  A gdzie Ruth? - spytał Sivert i zmusił Mali, by na nie­go popatrzyła.

Domyślił się najwyraźniej, że temat Oi i jego przyjaźni z córką z Gjelstad to nie jest kwestia, którą należałoby dłu­żej drążyć.

-  Ruth w tym roku jest gospodynią na górskim pastwi­sku - poinformowała Mali. - Myślę, że kiedy wróci do do­mu, będzie niepocieszona, że odwiedziłeś nas pod jej nie­obecność i nie mogła cię zobaczyć.

-  W takim razie ja jutro po śniadaniu wybiorę się w gó­ry - oświadczył Sivert i wstał od stołu. - Nie wyjadę stąd, je­śli nie zobaczę się z Ruth, o nie.

-  A zatem wiele godzin jutrzejszego dnia Sivert spędzi w górach, nie będę z nim mogła być, pomyślała Mali z odro­biną goryczy. Rozumiała jednak, że Sivert chce się spot­kać z Ruth. Zawsze stosunki między nimi układały się bar­dzo dobrze, przyrodnie rodzeństwo było sobie bliskie. Mimo wszystko Mali poczuła ból w piersi. Przyjechał na tak krótko i pół dnia zamierza przeznaczyć na wyprawę w góry. Skinęła jednak głową na znak, że się z nim zgadza. - Ruth na pew­no bardzo się ucieszy - powiedziała tylko z bladym uśmie­chem.

 

Kiedy Mali w końcu znalazła się w łóżku, długo leżała, nie śpiąc. Myśl o tym, że Sivert leży w swoim małym pokoiku na strychu, wywoływała w niej niezwykłą mieszaninę cie­płej radości i dotkliwego smutku, którą poczuła już przy spotkaniu z synem koło szopy na łodzie. Jakby nie mog­ła sobie pozwolić, by tej nocy zasnąć chociaż na minutę. Chciała tak leżeć, wiedząc, że on jest tuż obok. Że znowu się z nią pogodził.

Przymknęła oczy i wyobraziła sobie jego twarz. Był te­raz przystojnym młodym człowiekiem, ma cechy odzie­dziczone i po mnie, i po Jo, myślała. Jo dał mu karnację, te cudowne oczy i ciepły uśmiech, z matki wziął niezależ­ność i upór, lecz także wrażliwość. Wyczuwała w nim rów­nież pokorę, głównie w stosunku do muzyki. Jeśli chodzi o inne sprawy, był niemal tak samo bezkompromisowy jak zawsze.

Mali szczelniej otuliła się kołdrą i westchnęła. No tak, coś przecież musiał odziedziczyć i po mnie, myślała. Cho­ciaż, jeśli wykorzysta to dziedzictwo w najlepszy możliwy sposób, może mieć z niego w życiu wielką pomoc. Potrze­bował jak nikt siły i pewności siebie, ludzie sławni tak jak on muszą być silni. Wielu bowiem chce nimi kierować, co do tego Mali nie miała wątpliwości. Ludzie chcą czerpać korzyści ze sławy innych.

Ale jeśli chodzi o Siverta, to próżne wysiłki, uśmiech radości przemknął po twarzy Mali. Sivert nigdy nie da so­bą kierować. Zwłaszcza jeśli chodzi o ważne sprawy. Po­za tym nie jest na sprzedaż, wiedziała to z jakąś niezłom­ną pewnością. Nie tak jak ona była...

Na wspomnienie tamtych spraw poczuła ból w piersi.

Odwróciła się na bok i ukryła twarz w kołdrze. Łzy popły­nęły gorące i spokojne, na wargach czuła smak soli.

 

Następnego ranka Mali wstała wcześnie. Ostrożnie wymknę­ła się z łóżka, żeby nie budzić Havarda, umyła się w zimnej wodzie i szybko ubrała.

Nie rozsuwała zasłon, Havard mógł pospać jeszcze z pół godziny. Ale wyjrzała na zewnątrz. Dzień był słoneczny, po­ranny wiatr burzył lekko wodę fiordu. Znakomity czas na wyprawę w góry, pomyślała.

Mali zastanawiała się, czy nie zaproponować, że pójdzie z Sivertem na pastwiska, chciała być z nim najdłużej, jak to możliwe. Zrezygnowała jednak, uznała, że gdyby pragnął jej towarzystwa, to sam by ją o to poprosił wczoraj wieczorem. A on tego nie zrobił.

Nie przywitał się też z Oją. Mali słyszała, że młodszy syn wchodzi na palcach na strych krótko po godzinie drugiej. To niesłychane, pomyślała ze złością. Co, na Boga, Helga sobie wyobraża, pozwalając córce siedzieć tak długo w noc? Mali postanowiła, że wybierze się z wizytą do Gjelstad pierwsze­go dnia, kiedy znajdzie na to czas. Musi się rozmówić z Hel­gą. Najwyższa pora.

 

To śniadanie Mali zapamięta na długo. Nakryła pięknie do stołu i podała specjalne jedzenie, powoli domownicy zaczy­nali się schodzić. Wkrótce zasiedli wszyscy wokół długiego stołu dokładnie tak jak w dawnych czasach. Nawet mężczyź­ni odłożyli na później codzienne prace, by chwilę jeszcze po­siedzieć przy stole i porozmawiać.

Oja wytrzeszczył oczy ze zdumienia, kiedy wszedł i zoba­czył Siverta. Na moment w jego wzroku pojawiło się coś jak­by strach, ale szybko przeszło. Wiedział przecież, że sprawa dziedzictwa jest załatwiona.

-  O mój Boże, to ty przyjechałeś do domu? - wykrzyk­nął, potrząsając ręką Siverta.

-  Na dzień lub dwa - odparł Sivert trochę wymijająco i on też ściskał dłonie brata. - Jak ty wydoroślałeś od ostat­niego spotkania. Słyszałem, że skończyłeś szkołę rolniczą.

Patrzył na silne, opalone ręce brata. Pogłaskał jedną z nich.

-  Zawsze było jasne, że to ty zostaniesz gospodarzem w tym dworze - stwierdził Sivert spokojnie i uśmiechnął się.

-  Ale prawo należało do ciebie, pierworodnego syna - odparł Oja, patrząc mu w oczy.

W jego spojrzeniu było coś w rodzaju wyzwania.

-  Tak, to prawda - przyznał Sivert. - Teraz jednak to prawo oddałem tobie. I wszystko jest tak, jak powinno być.

Mali czuła, że serce podchodzi jej do gardła. Była śmier­telnie przerażona, jak ta rozmowa między synami może się potoczyć. Domyślała się, że Sivert chciałby w jakiś sposób załatwić sprawę z Oją. Przekonać go, że sam wybrał swo­ją drogę i że z własnej woli oddał bratu zarówno dwór, jak i prawo dziedziczenia.

-  Bardzo się cieszę, że tak to widzisz - odparł Oja, wciąż patrząc mu w oczy. - Bo ja nie wyobrażam sobie, że mógł­bym spędzić życie poza tym dworem - dodał.

-  A ja nie wyobrażam sobie życia bez muzyki - powie­dział Sivert. - Chociaż wiem, że wielu uważało to za rzecz niesłychaną, kiedy ja... kiedy oddałem ci prawo dziedzictwa. Myślę jednak, że to najlepsze, co mogłem zrobić - uśmiech­nął się tak, że pokazał lśniące, białe zęby, a w jego oczach rozbłysły złociste plamki. - Jeśli więc obaj jesteśmy zadowo­leni...

-  Najbardziej niezadowolona jest chyba nasza mama - wtrącił Oja, spoglądając na Mali.

Nie można było nie zauważyć goryczy w jego glosie.

-  Ja jestem zadowolona - powiedziała Mali, zwracając się do syna. - To prawda, że wierzyłam, iż to Sivert przej­mie dwór, zresztą nie ma w tym nic dziwnego. Mimo wszyst­ko to on jest pierworodnym synem. Skoro jednak sprawy tak się potoczyły... najważniejsze dla mnie jest, żebyście obaj by­li szczęśliwi i nie żałowali swoich wyborów - dodała ochryp­łym głosem.

-  O to właśnie chodzi - wtrącił się Havard. - Jestem przekonany, że obaj będziecie szczęśliwi, obserwowałem ca­łą sprawę z bliska i mogę powiedzieć, że ja w to wierzę.

Potem nie rozmawiano już więcej ani o dziedziczeniu, ani o prowadzeniu dworu.

 

Po śniadaniu Sivert zaczął się przygotowywać do wyprawy w góry.

-  Przygotuję ci coś do jedzenia - powiedziała Mali.

-  Niczego nie potrzebuję - odparł Sivert, rozpinając ko­szulę pod szyją. Słońce zaczynało już porządnie przygrze­wać. - Ruth tam na górze też pewnie ma, co trzeba - do­dał. - Pomyślałem sobie jednak, że wrócę do domu na obiad, chociaż wolałbym się precyzyjnie nie umawiać.

Mali skinęła głową. Wciąż miała nadzieję, że syn poprosi ją, by mu towarzyszyła, on jednak tego nie czynił. Ubrał się i ruszył do wyjścia.

-  I masz zamiar wyjechać jeszcze dziś wieczorem? - zdą­żyła zapytać Mali.

Sivert odwrócił się. Stał przez chwilę i patrzył na mat­kę.

-  Myślę, że tak - rzekł. - Ale jeszcze zobaczę.

I wyszedł.

 

Mali nie bardzo mogła tego dnia pracować. Kręciła się po domu z cichą radością w duszy i próbowała nie myśleć o tym, że Sivert wkrótce znowu wyjedzie. Że chwile szczęś­cia nie potrwają długo. Ale żałować będzie później. Teraz chciała się tylko cieszyć każdą minutą, którą syn spędzał w rodzinie. Cieszyła się tym, że mimo wszystko przyjechał. Że już nie żywi do niej nienawiści, chociaż bolało ją, że nie potrafił jej wybaczyć. Ale tego chyba jednak nie powin­nam się spodziewać, powtarzała sobie, ocierając pośpiesznie oczy. Powinnam dziękować Bogu, że czas nienawiści mamy szczęśliwie za sobą.

-  Czy Sivert znowu do nas przyjedzie? - spytała Dorbet, pomagając matce wieszać pranie.

-  Tego nie wiem - odparła Mali wymijająco. - Przecież rozumiesz, że jest bardzo zajęty. Jeździ po całym świecie z koncertami...

-  Ale czy nie mógł przyjechać razem z Tordhild? Ona musi się teraz czuć bardzo samotna - zastanawiała się Dor­bet.

Mali zdziwiła się, że Dorbet nie wspomina o dziecku, za­raz jednak zdała sobie sprawę, że o synu Siverta nie było mowy. Tylko jej się zwierzył z tego, że mają z Tordhild dziec­ko.

-  Poproszę go, żeby znowu przyjechał - oznajmiła Dor­bet. - Ja bardzo lubię Siverta - dodała.

-  Spytaj go - zgodziła się Mali, podnosząc z ziemi pusty kosz na bieliznę. - Zrób to, bardzo proszę.

Znowu stanęło jej przed oczyma to, co wczoraj widzia­ła na strychu, w pokoju Dorbet. Powinnam porozmawiać z Havardem, pomyślała raz jeszcze. I powinnam też poroz­mawiać z Dorbet. Wygląda na to, że teraz romans z Knutem się skończył, ale mimo wszystko... kto wie, z kim wkrótce znowu córka wyląduje w łóżku? Jeśli tym razem uda jej się uniknąć konsekwencji, to może nabrać przekonania, że tak będzie zawsze.

Mali położyła rękę na ramieniu córki, idącej tuż przed nią.

-  O co chodzi? - spytała Dorbet, odwracając się.

-  Nic, zapomniałam, co chciałam ci powiedzieć - odpar­ła Mali. Ta sprawa może zaczekać. Teraz chciała myśleć je­dynie o Sivercie, nie tracić tych krótkich chwil, kiedy syn jest w domu.

 

Sivert wrócił na obiad spocony, ale zadowolony.

-  Ruth była pewnie bardzo zaskoczona? - spytała Mali, podając mu ręcznik i czystą koszulę Havarda. - Chyba się nie mylę, że chętnie poszedłbyś nad wodę i się wykąpał - dodała.

-  Och tak, była zaskoczona - uśmiechał się Sivert. - Zresztą ja też. Ruth to już dorosła panna. Nie rozumiem...

-  Przecież minęło pięć lat - przypomniała Mali wolno.

Skinął głową i zdjął z siebie przepoconą koszulę. Mali po­czuła ból w sercu, kiedy zobaczyła znamię pod jego lewą pier­sią. Dodatkowe serduszko, jak zwykli mawiać, kiedy był mały.

-  W każdym razie było bardzo miło spotkać się z Ruth - wyznał Sivert. - Między Ruth i mną zawsze było coś wyjąt­kowego. Po prostu myślimy tak samo.

-  A ona przez te wszystkie lata zastanawiała się, dlacze­go wyjechałeś bez pożegnania - powiedziała Mali. - Co te­raz mówiła na ten temat?

-  Zmyśliłem jej byle co - odparł. - Nie lubię kłamać, zwłaszcza wobec Ruth, ale przecież nie mogłem jej powie­dzieć prawdy. Nawet Ruth nie mogę tego wyznać - dodał, odwrócił się i poszedł w stronę fiordu.

Przy drzwiach obejrzał się jeszcze raz.

-  Chciałem cię o coś spytać - powiedział. - Czy po pod­wieczorku będziesz miała czas, żeby ze mną porozmawiać? Może moglibyśmy pójść na mały spacer albo...

-  Oczywiście, że będę miała czas - odparła Mali. Serce poruszyło jej się niespokojnie w piersi. - Czy jest coś specjal­nego, o czym chciałbyś porozmawiać?

-  Tak, o moim ojcu - wyjaśnił spokojnie.

ROZDZIAŁ 12.

Nad łąkami wciąż unosił się zapach suchego siana, choć ono samo już dawno zostało zwiezione do stodoły. Teraz kiełkował drugi pokos, zielony i soczysty. Zboża na polach dojrzewały i rozsiewały wokół słodkawą woń. Od strony la­su za letnimi oborami dochodził śpiew jakiegoś samotne­go kosa. Mali i Sivert szli obok siebie w górę. Odkąd opuś­cili dwór, żadne nie odezwało się ani słowem. Ale słowa się znajdą, pomyślała Mali, ocierając spocone, niespokojne dło­nie o spódnicę.

Od chwili, kiedy Sivert powiedział, że chciałby z nią po­rozmawiać o ojcu, Mali czuła bolesny skurcz w żołądku. Miała nadzieję, że syn zadowoli się tym, co mu wyznała pod­czas tamtych, brzemiennych w skutki porachunków przed pięcioma laty. Bardzo chciała uniknąć dalszych wyjaśnień. Teraz jednak Sivert najwyraźniej pragnął dowiedzieć się więcej. Albo może tylko chciałby porozmawiać o ojcu? Do­wiedzieć się, jakim był człowiekiem? To przecież nie takie dziwne. Prawie nic o nim nie wiedział. Mali czepiała się tej właśnie myśli, że syn chce tylko tak sobie porozmawiać. Ale jeśliby spytał wprost, jak to było z Jo, to ani nie chciała, ani już by nie mogła kłamać. Wystarczająco dużo kłamstw prze­kazała Sivertowi.

Wkrótce dotarli do letnich obór.

-  Może usiądziemy tutaj - zaproponował Sivert. Usadowili się na zbutwiałym pniu drzewa przysuniętym do ściany Mali z drżeniem wciągała powietrze głęboko do płuc.

-  Bardzo niewiele wiem o moim ojcu - zaczął Sivert, wyrywając jakieś pożółkłe źdźbło. - Właściwie nie wiem nic. Zawsze myślałem, że to Johan był... okazuje się jednak, ż to nieprawda - dodał po chwili.

-  Rzeczywiście, to nieprawda - przytaknęła Mali cicho nie patrząc na syna.

-  Co nieco dowiedziałem się też od Tordhild - mówił dalej Sivert. - Ona też nieczęsto widywała swojego ojca, zresztą z różnych powodów, ale i tak ona znała go lepiej niż ja. Bo ja to sobie nawet przypomnieć nie mogę, żebym go kiedykolwiek widział.

-  Ale widziałeś - pospiesznie powiedziała Mali, opierając się o ścianę. - Byliśmy kiedyś sami na górskim pastwi­sku, ty i ja, i on wtedy do nas przyszedł. Ja miałam tam po­sprzątać, a poza tym potrzebowałam wyjść na kilka dni z domu i on...

Umilkła pospiesznie.

-  Potrzebowałam paru dni samotności - poprawiła się. - I zabrałam też ciebie. Zresztą zawsze wszędzie cię zabiera­łam. Byłeś najdroższym, co posiadałam. Miałeś wtedy trzy lata - dodała cicho.

Przez chwilę Sivert siedział bez słowa. Mali zerkała na niego z ukosa. Oparł się o ścianę obory i przymknął oczy.

-  Człowiek z gór - powiedział wolno. - Przypominam sobie jak przez sen, że rano wyszedłem sam z domu i spot­kałem człowieka z gór. Tak go wtedy nazywałem, prawda? On mi powiedział, że polował na niedźwiedzie i na... uważa­łem, że jest bardzo odważny.

Nagle otworzył oczy i spojrzał wprost na Mali.

-  To był on - powiedział. - To był mój ojciec.

-  To był twój ojciec - potwierdziła Mali.

-  Dlaczego on przyszedł na górskie pastwisko?

-  Zanim się rozstaliśmy po tym... po tym lecie w Stornes, on mi obiecał, że nigdy nie będzie szukał ze mną kontaktu - zaczęła Mali. - To była taka umowa przy pożegnaniu. Żad­ne z nas nie wiedziało wtedy, że ty jesteś... że jesteś w dro­dze, kiedy on pojechał dalej. Jo chciał mnie ze sobą zabrać, ale ja...

-  Ale ciebie nie pociągało cygańskie życie, jak przyszło co do czego? - spytał Sivert z nutą goryczy w głosie. - Uwa­żałaś je za nędzne w porównaniu z dobrobytem w Stornes.

-  To nie było tak, ale rozumiem, że tak to może wyglą­dać - westchnęła Mali cicho. - Szarpały mną różne wątpli­wości, kompletnie nie wiedziałam, co robić, Sivert, zarów­no wtedy, jak i potem, kiedy już ty się urodziłeś. Bo dopiero wtedy przekonałam się na pewno, kto jest twoim ojcem. Przedtem nie miałam pewności... dopiero jak wzięłam cię pierwszy raz w ramiona. Mogłeś przecież równie dobrze być dzieckiem Johana - dodała prawie niedosłyszalnie.

-  Tak jednak nie było.

Mali przez chwilę siedziała, nic więcej nie mówiąc. Wspomnienia spadły na nią mroczną falą i odebrały jej głos. Nie mogła wykrztusić słowa przez zaciśnięte gardło.

-  Pytałam o radę starą babkę Johana, co mam robić, kie­dy ty już przyszedłeś na świat i zrozumiałam, czyim jesteś synem. To było bardzo przykre, że musiałam oszukiwać Jo­hana i swoich teściów. Ale babka uważała, że powinnam zo­stać w Stornes - ciągnęła opowieść po chwili. - Ona twier­dziła, że jeśli cię zabiorę i wyjadę, to ściągnę na wszystkich jeszcze większe nieszczęście. I że sama muszę dźwigać swoje brzemię. Zresztą miałam też na względzie to, co by się stało z moją rodziną w Buvika - dodała, pocierając twarz lodowa­tą, drżącą dłonią. - Zniszczyłabym im życie... gdyby wyszło na jaw, że uciekłam z Cyganem.

-  Czy ty kochałaś mojego ojca?

Mali wyprostowała się i spojrzała synowi w oczy.

-  Tak, kochałam twojego ojca - odparła. - Nie powinie­neś sądzić, że weszłam w ten związek z lekkim sercem. Od początku wiedziałam, że to grzech. Ale ja nad sobą nie panowałam, Sivert. Sam mówiłeś, że od czasu do czasu człowiek czuje, że nie ma wyboru. Że wszystko zostało z góry posta­nowione, że się niczym nie kieruje. Ja się tak właśnie czu­łam przy twoim ojcu.

Na jej policzkach pojawiły się blade rumieńce, kiedy mó­wiła dalej:

-  Widzisz, Jo... on był wszystkim, o czym marzyłam od wczesnej młodości. Wszystkim, czym nie był Johan. Nie mo­gę zrzucać na Johana całej winy za to, że nam się nie uło­żyło. Oboje za to odpowiadamy. Ale on... on zrobił coś, co... ja... ja chodziłam tu po tym dworze z wielką nienawiścią w sercu - wyszeptała. - Nienawidziłam samej siebie, niena­widziłam życia, do jakiego zostałam sprzedana, i nienawi­dziłam jego. Jego najbardziej. I wtedy przyszedł Jo.

Znowu przez dłuższy czas siedzieli w milczeniu. Sivert szczupłymi, niespokojnymi palcami łamał na kawałki jakieś źdźbło. Mali zwijała nieustannie brzeg swojego fartucha.

-  Później, kiedy się nad tym zastanawiałam, myślałam... myślałam, że tak się stało dlatego, bo ja tak rozpaczliwie tęskniłam za miłością - wykrztusiła ochryple. - Wiem, że to żadne usprawiedliwienie dla takiego grzechu, jaki ja popeł­niłam, ale...

-  I stało się tak dlatego, że pragnęłaś ukarać Johana - wtrącił Sivert spokojnie.

Mali drgnęła. Nie przypuszczała, że Sivert zdoła to zro­zumieć. Nie odpowiedziała mu, czuła jednak, że jest czerwo­na.

-  No ale on przyszedł, mój ojciec - powrócił do przerwa­nego wątku Sivert. - Tamtej jesieni przyszedł na pastwisko. On wtedy nie wiedział o moim istnieniu, prawda?

-  Nie, nie wiedział o tobie - odparła Mali cicho. - O tym, że nie pochodzisz ze Stornes, nie wiedział nikt prócz mnie i starej babki Johana. I dopiero kiedy przyjechałeś do domu z Tordhild, a ja zrozumiałam, że...

-  Jakim człowiekiem ty jesteś, matko, że mogłaś latami żyć, pozwalając, bym i ja, i wszyscy inni wierzyli w to okrop­ne kłamstwo? Z czego ty jesteś stworzona?

W jego głosie była sama gorycz. Mali przygładziła ręką włosy i zamknęła oczy. Łzy wolno spływały jej po twarzy.

-  Ja wiem, że to potworny błąd - powiedziała w koń­cu cicho. - Powinieneś jednak wierzyć, Sivercie, że myśla­łam o tym dzień i noc. Moje życie nieustannie znajdowało się jakby na ostrzu noża. Jedno kłamstwo pociągało za sobą następne, żyłam w śmiertelnym strachu, że w końcu wszyst­ko się wyda. Nie chciałam, żeby tak było, synu. Musisz mi uwierzyć. A już najbardziej nie chciałam sprawić bólu to­bie. Ciebie kochałam najbardziej od pierwszego dnia, kiedy zjawiłeś się na świecie, i pragnęłam dla ciebie tylko dobra. Wierzyłam, że będziesz szczęśliwy, jeśli dam ci taki wspania­ły dwór... Uważałam, że zasłużyliśmy na to, zarówno ty, jak i ja, po tym wszystkim, co mnie spotkało...

Umilkła i przez jakiś czas walczyła z płaczem.

-  Potrzebowałam wiele czasu, żeby zrozumieć, iż czło­wiek nie może posiadać drugiego człowieka - wyszeptała. - Że dostałam cię tylko jakby na pożyczenie, że ty masz prawo być tym, kim jesteś. Że masz też prawo wiedzieć, kim jesteś. Kiedy to zrozumiałam, było jednak za późno.

Sivert skinął głową i oparł się znowu o ścianę.

-  No i co się stało tamtej jesieni na pastwisku? - spytał. - Ja coś pamiętam... coś, czego nie potrafię złożyć w całość. Coś, co sprawia, że na samo wspomnienie robi mi się zimno. Bywa, że budzę się w nocy zlany potem i wtedy wiem, że śni­ło mi się właśnie to. Nie mam tylko pojęcia, co to jest.

Otworzył oczy i patrzył na matkę.

-  Tordhild mówi, że jej ojciec zginął w wypadku. Tak jej powiedziano, kiedy była małą dziewczynką. Jaki to był wy­padek, matko?

Mali nie od razu zaczęła mówić. Miała nadzieję, że unik­nie opowiadania o kamiennym osypisku. Teraz wiedziała, że nie ma wyjścia. Ale czy ma tu wyznać wszystko, tak jak było naprawdę, że Jo został zamordowany? Że to Johan zepchnął go w przepaść z nienawiści i zazdrości? Że gdyby nie chodzi­ło o nią, o jej grzech i jej kłamstwa, to prawdopodobnie ży­liby obaj?

-  Na pastwisko nieoczekiwanie przyszedł Johan - za­częła wolno. - Zobaczył ciebie razem z twoim ojcem i na­tychmiast zrozumiał, o co chodzi. Jesteś naprawdę bardzo podobny do ojca, zawsze byłeś - dodała. - Kiedy więc zoba­czył was obu... to on... to Johan poprosił Jo, by mu pomógł uwolnić jakąś owcę, która podobno wpadła w szczelinę skal­ną gdzieś wysoko pod Stortind...

Znowu zaległo milczenie. Czarny kos śpiewał teraz bli­żej.

-  No i znaleźli tę owcę w szczelinie? - spytał Sivert. Głos miał ostry, zmieniony nie do poznania.

-  Nie mam pojęcia - odparła Mali cicho. - Johan mówił, że tak.

-  Więc mój ojciec z nim poszedł?

Mali skinęła w milczeniu.

-  I nigdy żywy stamtąd nie wrócił, prawda? To był ten wypadek?

-  Tak, w jakiś czas później Johan wrócił sam i powie­dział, że Jo spadł z osypiska - mówiła Mali, odwróciwszy twarz. - Znaleźli go następnego dnia. Cyganie, którzy za­trzymali się w stodole w Stornes, zabrali zwłoki ze sobą.

Sivert nazbierał kamyków, które leżały pod ścianą obory. Teraz z rozmachem ciskał jeden po drugim daleko na pola. Mali niemal fizycznie wyczuwała jego agresję. Niczym do­tkliwy chłód.

-  I ty mogłaś żyć dalej również z tym - rzeki z pogardą. - Jeden grzech mniej, jeden więcej...

-  To nieprawda - zaprotestowała Mali gwałtownie. - Po­wiedziałam Johanowi, że zabiorę dziecko i opuszczę Stornes. On jednak mi zabronił. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że nie on jest twoim prawowitym ojcem. Że jakiś cygański włóczęga przyprawił mu rogi, jak się wyraził. Musiałam więc po prostu zostać... żyłam w piekle - dodała niemal bezgłośnie. - Nie uto­piłam się w tym czasie tylko dlatego, że nie mogłam znieść my­śli, iż musiałbyś zostać w Stornes sam. Beze mnie... Otarła twarz wierzchem dłoni.

-  Widzę, że ty tego nie rozumiesz, że moja obecność by­ła wtedy dla ciebie ważna - mówiła dalej. - Ja się tobą opie­kowałam, robiłam wszystko dla ciebie. I mimo wszystko cię kochałam. Kochałam cię bardziej nawet niż własne życie.

Długo siedzieli bez słowa. Nad fiordem pojawiły się ciemne chmury, które przesłoniły słońce.

-  Posiedź tutaj, a ja pobiegnę do dworu, wezmę swoją torbę i powiem, że przez jakiś czas nas nie będzie - powie­dział nagle Sivert, wstając. - Żeby się nikt nie martwił o cie­bie... O nas - dodał.

-  Co chcesz zrobić?

-  Chcę pójść na kamienne osypisko - odparł Sivert, pa­trząc na nią. - Chciałbym się pożegnać z moim ojcem. To już najwyższy czas, nie uważasz?

Serce Mali biło jak szalone. Znowu podniosła rękę do gardła. Nigdy by nie pomyślała, że jeszcze kiedyś będzie mu­siała tam pójść. Na samą myśl o tym dostawała gęsiej skór­ki. Krew odpłynęła jej z twarzy. Czuła, jakby miała za chwi­lę zemdleć.

-  Ale to jest daleko, Sivercie - powiedziała ochryple. - Czy nie powinniśmy...

-  Mamy przed sobą całą noc - odparł i pobiegł w dół.

Mali pochyliła się i objęła ramionami kolana. Tego to już chyba nie zniesie! Powinna pobiec za nim. Powinna powie­dzieć, że z nim nie pójdzie. Wiedziała jednak, że się nie ru­szy, będzie tu siedzieć, dopóki syn nie wróci. I wiedziała, że z nim pójdzie, bo żądał, by razem z nim obejrzała miejsce, w którym zmarł jego ojciec. Odebrała mu już tak wiele. Te­go nie może mu zabrać.

Nie było odwrotu.

 

Po drodze w góry prawie się do siebie nie odzywali.

Sivert wrócił ze starym plecakiem. Widziała, że niesie w nim czarny futerał ze skrzypcami.

-  Wziąłeś skrzypce? - spytała zaskoczona. - Nie słysza­łam, jak grasz.

-  Ja nigdy nigdzie nie chodzę bez skrzypiec - odparł przez ramię, kiedy wspinali się ścieżką w górę. - Muszę ćwiczyć co­dziennie. Dzisiaj też ćwiczyłem poza domem - dodał.

-  Ale ja chętnie bym posłuchała...

-  Jakoś nie mam na to ochoty - odpowiedział krótko. Już więcej go o to nie prosiła. Musiała się bardzo starać, żeby dotrzymać mu kroku. Spódnica robiła się coraz cięższa za każdym razem, kiedy przechodzili przez mokradła. Wo­da chlupała jej w butach.

Chmury porozpadały się na niewielkie przepływające po niebie strzępy, słońce zaś wolno zanurzało się w morzu. Słońce było krwiście czerwone, a ciemne szczyty gór mieni­ły się liliowym blaskiem. Wkrótce na niebie ponad ich gło­wami pojawiły się blade gwiazdy.

Od czasu do czasu Sivert przystawał i zrywał jakiś górski kwiat. Mali nie pytała, co z nimi zrobi. Domyślała się i czu­ła piekący ból w piersiach. W którymś momencie, kiedy się zatrzymał, ona sama zaczęła zrywać kwiaty zimnymi, sztyw­nymi rękami.

Sivert wybrał drogę na osypisko z dala od letnich pa­stwisk. Nadkładali drogi, Mali jednak domyślała się, że syn nie chce spotkać Ruth czy innych dziewcząt z pastwiska.

W końcu zatrzymał się.

-  Przez ostatni odcinek drogi ty pójdziesz pierwsza - po­wiedział nagle, jakby czytał w jej myślach. - Przypuszczam, że przychodziłaś tu już dawniej, wiesz, gdzie dokładnie to jest. Chyba że nie...

-  Oczywiście, że przychodziłam tutaj - odparła Mali ci­cho i znowu otarła twarz. - Stąd to już niedaleko.

On powoli wyciągnął rękę i odgarnął jakieś włosy, które opadały jej na policzki.

-  Wszystko z tobą w porządku? - spytał.

Mali popatrzyła na niego. Oczy miała pełne łez. Jego troskliwość spadła na nią najzupełniej nieoczekiwanie. Ski­nęła głową.

-  Rozumiem, że nie jest ci łatwo - wyznał Sivert. - Ale to jest sprawa, którą musiałem załatwić. Musiałem, jeśli mam się z tobą porozumieć. Rozumiesz mnie?

-  Tak - szepnęła bezgłośnie. - Powinniśmy to zrobić oboje, ty i ja. Możliwe, że będzie nam potem trochę lżej - dodała, ale wiele optymizmu w jej głosie nie było.

Sivert nie mówił nic. Cofnął rękę i zrobił jej miejsce tak, by mogła iść przed nim. Mali uniosła mokrą spódnicę i ru­szyła w drogę. Była zmęczona i chciało jej się pić. Poza tym bardzo zmarzły jej nogi, szła tak długo w przemoczonych butach. Przez chwilę wydawało jej się, że Sivert zabrał z do­mu kilka kromek chleba i butelkę soku na długą wyprawę. Gdyby jednak tak było, to musiał zapomnieć. Nie przystanął bowiem, nie zaproponował jej ani jedzenia, ani picia.

Zaszli już bardzo daleko. Stortind wznosiło się przed ni­mi majestatyczne. W miarę jak robiło się ciemno, światło księżyca stawało się coraz wyraźniejsze i kładło się bladą po­światą nad okolicą.

Mali spojrzała w górę na usiane gwiazdami niebo i za­stanawiała się, czy nie przypomnieć Sivertowi o tych dwóch gwiazdach, o których mu opowiadała po śmierci Starego Siverta i Johana. Ale dala sobie spokój. Jeśli zapamiętał jej opowieść, to pewnie teraz spyta - pomyślała. A jeśli nie, to niech tak zostanie.

Wyszli teraz z lasu pod wielkim osypiskiem.

-  Jesteś pewna, że wiesz, dokąd iść? - spytał w którymś momencie Sivert za jej plecami.

Nie odpowiedziała, ale wiedziała, dokąd idzie.

Nigdy nie sądziła, że jeszcze kiedyś tu wróci. Pożegnała się z Jo tamtego dnia, kiedy przyszła na osypisko z wieńcem kwiatów tamtego lata po śmierci ukochanego. Zbudowa­ła wtedy niewielkie ogrodzenie z kamieni w miejscu, w któ­rym, jak się domyślała, musiał leżeć, bo tam znalazła jego nóż.

Miała nadzieję, że po tym wszystkim odzyska spokój. Jednak nic z tego, przeżywała wiele bolesnych i gorzkich chwil tak pełnych żalu i wyrzutów sumienia, że czuła się cał­kiem zagubiona. Jej dusza długo i ciężko chorowała. Kiedy tutaj była, przez wiele godzin klęczała na kamieniach i głoś­no wzywała jego imię, które wracało do niej dźwięcznym echem: Joooo. Jooo. Jo...

Mali szła coraz wolniej. W ciemnościach niewiele wi­działa, wiedziała jednak dobrze, gdzie są. I nagle w świetle księżyca zobaczyła małe ogrodzenie. Wieńca, który tu poło­żyła, nie było po tylu śnieżnych zimach i wichurach, zagro­da jednak stała.

Mali zatrzymała się nagle, tak nagle, że Sivert po prostu na nią wpadł. Oboje o mało się nie przewrócili, Sivert złapał ją wpół i mocno trzymał. Stał tak z ramieniem wokół jej ta­lii i patrzył na kamienny murek. Mali widziała, że mocno za­ciska szczęki. Pod brunatną, gładką skórą mięśnie napinały się boleśnie.

-  To ty postawiłaś to ogrodzenie? - spytał po chwili.

-  Tak, ja, dwadzieścia lat temu - odparła cicho. - Nie wiem, czy inni ludzie tutaj przychodzili. Ale chciałam za­znaczyć to miejsce.

-  Byłaś zupełnie pewna, że to w tym miejscu on...

Mali skinęła głową i spojrzała w górę na pokryte ka­mieniami strome zbocze. Płaskowyż, z którego Jo został zepchnięty, rysował się wyraźnie niczym mroczny cień na oświetlonej blaskiem księżyca górskiej ścianie.

-  Wiem, że to było tutaj - zapewniła. - Właśnie tutaj znalazłam nóż, który należał do Jo.

Sivert skinął głową i wypuścił matkę z objęć. Potem zdjął plecak i położył go ostrożnie na ziemi, a sam zrobił kilka kroków w stronę ogrodzenia. Przez krótką chwilę on rów­nież spoglądał wysoko, na górską półkę. Potem ukląkł i po­łożył bukiet polnych kwiatów tuż przy ogrodzeniu. Po omac­ku szukał ręką i znalazł duży płaski kamień. Położył go na szczycie ogrodzenia i pochylił głowę.

Mali wciąż stała w tym samym miejscu i patrzyła na syna klęczącego w blasku księżyca. Była potwornie zmęczona po długim marszu przez góry. Ręce i stopy miała lodowato zim­ne, spódnica lepiła jej się do ciała, ciężka, ociekająca wodą. Mali dygotała z zimna.

Nigdy nie przypuszczała, że zobaczy Siverta w tym miej­scu. Że syn pozna tajemnicę, o której przez tyle lat nic nie wiedział. Kiedy jednak przyjechał do domu z Tordhild, Ma­li nie miała wyjścia. I kiedy przyszło co do czego, to musiała mu przyznać rację, że powinien pożegnać się z ojcem, któ­rego nigdy nie poznał. To ważne, myślała Mali, poprawiając włosy, że chłopiec w końcu się dowiedział, kim był jego oj­ciec.

Kiedy Sivert wstał, trochę sztywny, Mali podeszła do ogrodzenia i obok jego bukietu położyła swoje kwiaty. Wol­no uniosła spojrzenie ku wspaniale rozgwieżdżonemu nie­bu. Z jej gardła wyrwało się głębokie westchnienie.

-  Tak, to on już teraz wie, kto jest jego ojcem, Jo - wy­szeptała cicho. - Pragnąłeś, by kiedyś się o tym dowiedział. No i właśnie wie. Przyszedł tu do ciebie...

Odwróciła się do Siverta. Syn wyjął skrzypce z futera­łu, uniósł wysoko i oparł na nich podbródek. Delikatne pierwsze tony były jak zaczarowane na tym pustkowiu. Sivert przymknął oczy. Mali stała bez słowa i słuchała, jak to­ny się zmieniają, raz są delikatne, pełne oddania, to znowu pojawia się szorstkie crescendo. Domyślała się, że ta muzy­ka spływa do serca Siverta z góry, z tego zalanego srebrnym blaskiem krajobrazu. A potem on poprzez struny skrzypiec przekazuje tę muzykę dalej, zawiera w niej wszystkie dobre uczucia, jakie żywi dla ojca, którego nigdy nie poznał, oraz cały gniew i bezsilność, jaką odczuwa z tego powodu, że ode­brano mu prawo do ojca.

Dźwięki wracały do nich odbite od czarnych górskich ścian. Mieszały się z dźwiękiem skrzypiec i powstawała muzy­ka, od której Mali ogarniało drżenie. Nigdy jeszcze nie słyszała czegoś podobnego. Było to cudownie piękne i zarazem przera­żające. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś inni ludzie to usły­szą. Czy Sivert zechce prezentować to na swoich koncertach, czy też jest to tylko nabożeństwo żałobne za zmarłego ojca, muzyka przeznaczona tylko dla niego... dla Jo.

Ostatnie tony zgasły, a oni jeszcze długo stali bez ruchu. Panowała niezwykła cisza. Jedyny dźwięk, który ją burzył, to szum nocnego wiatru, nadchodzącego skądś spod szczytu Stortind.

Po jakimś czasie Sivert włożył skrzypce z powrotem do futerału, a futerał do plecaka. Potem raz jeszcze podszedł do małego ogrodzenia, pochylił głowę i tak stał. Mali bar­dzo chciała podejść i przytulić go. Dać mu jakąś pociechę, ale nie zdobyła się na taką odwagę. Ostatnie, co mogła teraz zrobić, to próbować go pocieszać.

Cały czas miała na wargach prośbę o wybaczenie, ale jej nie wypowiedziała.

Powoli ruszyli w drogę powrotną.

 

Dochodziła pierwsza, kiedy znaleźli się na zalanym księży­cowym blaskiem dziedzińcu w Stornes.

-  Może przygotuję coś do jedzenia? - spytała Mali cicho.

-  Dla mnie nie - odparł Sivert. - Ja się teraz spakuję.

Gdybym mógł pożyczyć bryczkę i konia, to zaraz pojadę.

-  Pojedziesz? Ale jest przecież środek nocy, a ty...

-  Chcę wyjechać stąd teraz - oznajmił Sivert ochrypłym głosem, bardzo stanowczo. - Zrobiłem to, po co tu przyje­chałem.

-  Ale co zamierzasz...

-  Przenocuję w pewnym miejscu w Surndalen - poinfor­mował. - A konia oni jutro odprowadzą do Stornes.

Mali zrobiła krok naprzód i położyła rękę na ramieniu syna. Twarz miała brudną od kurzu, potu i łez, warkocz się rozplótł, przepocone włosy w nieładzie otaczały głowę.

-  Nie mógłbyś zostać do jutra? - poprosiła cichutko.

Potrząsnął przecząco głową, odwrócił się i poszedł w stro­nę domu.

Mali została na podwórzu. Nie chciała wchodzić do do­mu, dopóki nie zobaczy, że Sivert odjechał. Poszła na traw­nik nad strumykiem za pralnią i tam usiadła. Światło księ­życowe mieniło się w ciemnej wodzie. Nagle Mali wstała i podeszła do wielkiego głazu nad strumieniem. Rozpaczli­wie szukała po omacku w ciemnej, mokrej trawie. W końcu odnalazła mały, plaski kamień. Zaczęła gołymi rękami roz­drapywać ziemię. Piasek i kępki trawy spadały na jej spód­nicę, ale tego nie zauważała. Nie zauważała też, że łamie so­bie paznokcie, boleśnie kaleczy palce.

Po chwili wyjęła spod kamienia małe pudełeczko, któ­re niegdyś tam ukryła. Drżącymi rękami otworzyła wiecz­ko. Leżały tam dwa pierścionki, które zrobił Jo. Jeden dla niej, drugi dla siebie. Wyjęła je teraz i położyła na otwartej dłoni. Sczerniały i pokryły się brudem. Mali włożyła rękę do wody i próbowała je umyć. Szorowała piaskiem, potem rąb­kiem spódnicy, znowu zanurzała w wodzie i tarła dalej. Kie­dy skończyła, oba pierścionki mieniły się w blasku księżyca. Trzeba je jeszcze porządnie wyczyścić, żeby były naprawdę ładne, ale nawet teraz widać było, że to piękna, wyjątkowa robota i że pierścionki też są niezwykłe.

Wolno wsunęła jeden pierścionek na środkowy palec le­wej ręki. Przyglądała mu się uważnie. To nie jest mój pier­ścionek, pomyślała. Teraz nosiła obrączkę, którą dał jej Havard. Jo jest przeszłością.

Kiedy Sivert znowu wyszedł z domu, ona stała obok bryczki, do której zaprzęgła już konia.

-  Mógłbym sam to zrobić - powiedział, wrzucając ple­cak na siedzenie.

Futerał ze skrzypcami bardzo ostrożnie położył obok.

-  Jest coś, co chciałabym, żeby należało do ciebie - po­wiedziała Mali cicho. Otworzyła dłoń i wyciągnęła do sy­na. - To jest pierścionek, który dostałam od twojego ojca. Nosiłam go przez jakiś czas, ale jest taki wyjątkowy, że mu­siałam przestać. Wszyscy się dopytywali, skąd go mam. To było... było trudne i niebezpieczne - dodała.

-  A ten drugi... - Sivert wziął większy z pierścionków z jej dłoni. - Ach, ten pierścionek dała mi kiedyś pewna Cy­ganka, bardzo dawno temu... myślałem, że zginął - mówił Sivert zaskoczony. - A to ty go wzięłaś.

-  Tak - przyznała Mali, nie patrząc mu w oczy. - Nie mogłam zrobić nic innego. To jest pierścionek, który Jo no­sił jako pamiątkę po mnie. On oba te pierścionki traktował jako... jako nasze ślubne obrączki - dodała. - To on sam je zrobił.

Przez chwilę znowu panowało milczenie.

-  Ta kobieta, która dała ci pierścionek, to Karoline, sio­stra Jo - tłumaczyła Mali w napięciu. - Ona się domyślała, że ty jesteś... że jesteś jej bratankiem. Nigdy jednak nic nie powiedziała. To nie była kobieta, która by roznosiła plotki. Poza tym ona ciebie kochała. Nie życzyłaby ci nic złego - za­kończyła Mali tak cicho, że ledwo sama słyszała swój głos.

Sivert nic nie powiedział, stał tylko, obracał pierścionek i przyglądał mu się.

-  Pomyślałam sobie, że może ty i Tordhild chcielibyście mieć te pierścionki - wyjaśniła Mali cicho. - Że mogłyby być waszymi ślubnymi pierścionkami. Zauważyłam, że nie no­sisz obrączki - dodała i musnęła dłonią rękę Siverta.

Przez chwilę bała się, że syn odmówi. Ale to przecież słuszne, żeby on i Tordhild nosili te pierścionki, pomyślała. Wiedziała też, że Jo również by tego pragnął. Nic jednak nie mówiła, stała tylko z wyciągniętą do syna ręką.

Powolnym ruchem Sivert wziął z jej dłoni również mniej­szy pierścionek. Wsunął oba do kieszeni.

-  Dziękuję - powiedział.

Mali wzięła jego dłoń w swoje lodowato zimne ręce. Oczy znowu zaszły jej łzami.

-  Przyjedź znowu, Sivercie - szeptała przez Izy. - Weź ze sobą Tordhild i synka, i... przyjedź znowu - błagała.

-  Do kogo? - spytał Sivert cicho.

-  Do swojej rodziny - wykrztusiła Mali piskliwym gło­sem. - Do mnie. Krew jest gęstsza niż woda. Ja jestem twoją matką, Sivercie. Tego nie da się zmienić. I teraz jestem bab­cią.

Sivert rzucił przeciągłe spojrzenie ku oświetlonemu bla­skiem księżyca szczytowi Stortind. Pospiesznie, gorącymi dłońmi uścisnął jej zimne ręce. Potem wskoczył do bryczki i cmoknął na konia.

Mali stała, dopóki całkiem nie zniknął jej z oczu. Potem ciężkim krokiem powlokła się w stronę domu.

ROZDZIAŁ 13.

Po tej nocnej wyprawie z Sivertem do górskiego osypiska ka­mieni Mali ciężko się rozchorowała. Była przeziębiona tak, jak chyba nigdy przedtem. Kaszlała i dławiła się dzień i noc. Ataki kaszlu wstrząsały jej ciałem tak gwałtownie, że cza­sem miała wrażenie, iż wypluje z siebie wnętrzności. Brzuch ją bolał od tego kaszlu, a w piersiach paliło żywym ogniem. Kiedy jednak zaproponowała, że na jakiś czas przeniesie się ze spaniem na mały strych, tak by przynajmniej Havard mógł sypiać po nocach, mąż gwałtownie zaprotestował. Chciał ją mieć przy sobie w łóżku. To jest jej miejsce.

-  Ale mogę również ciebie zarazić - szeptała Mali ochryp­łym głosem i z płonącymi od gorączki oczyma. - Przeniosę się tylko na czas najgorszej choroby, potem do ciebie wró­cę.

-  Zaraziłaś to ty mnie już dawno temu - powiedział Havard, głaszcząc ją czule po policzku. - I wcale się też nie boję zarażenia. Nie, nie możesz leżeć sama na małym stry­chu, kiedy jesteś taka chora. Potrzebujesz kogoś, kto by się tobą opiekował - dodał, objął ją i mocno przytulił. - Nie mo­gę jednak zrozumieć, jak mogliście pójść tak daleko w góry i to po nocy, ty i Sivert. To prawdziwe szaleństwo. Ty prze­cież wiedziałaś, jak to daleko i jaka trudna jest droga, nawet jeśli Sivert o tym zapomniał.

-  Ale dla Siverta to było takie ważne, żeby tam pójść - mamrotała Mali niewyraźnie.

-  No dobrze, już dobrze... chociaż mimo wszystko uwa­żam, że mądre to nie było - upierał się Havard.

Nie, w każdym razie dla zdrowia, myślała Mali, a jej cia­łem wstrząsał kolejny atak kaszlu. I zresztą w ogóle nie by­ło to mądre. Po tej wyprawie z Sivertem leżała po całych nocach, nie śpiąc, i podobnie jak za pierwszym razem, kie­dy poszła do miejsca, w którym zginął Jo, wcale nie czu­ła, że przywróciło jej to spokój. Wprost przeciwnie. Daw­ne wspomnienia nawiedzały ją w snach, podczas krótkich chwil, kiedy udało jej się zdrzemnąć, i nie były to wcale do­bre sny. Przeważnie budziła się zlana potem. Mówiła, że to od gorączki, ale wcale nie była pewna, czy nie z powodu tych koszmarnych snów.

Dręczyła ją myśl o Sivercie. Taka była szczęśliwa, kie­dy pojawił się w domu. Jej serce przepełniała wielka radość i bezgraniczna wdzięczność. Nic jednak nie potoczyło się tak, jak by chciała. Co prawda powiedział, że nie żywi już dla niej nienawiści. To dlatego mógł przyjechać. Przez cały czas jednak Mali wyczuwała jego wielką gorycz. Zresztą cze­go innego mogłam się spodziewać, myślała, ocierając rozgo­rączkowaną twarz. Tego, co zrobiła Sivertowi, nie da się tak po prostu przekreślić, tyle rozumiała. Mimo to dręczyło ją, że syn tak się do niej odnosi. Marzyła o pojednaniu, o tym, że on wróci tu ze swoją rodziną, skoro już raz odważył się przyjechać. Ale nawet tego jej nie obiecał. Wprost przeciw­nie, zapytał, po co miałby to robić, po co miałby tu wracać. To sprawiło Mali większy ból, niż chciałaby przyznać. Tymi słowami bowiem zakomunikował matce, jak niewiele ona dla niego znaczy. Tak to przynajmniej zrozumiała. I z tego powodu także czuła się chora.

Dawniej, kiedy już się czasem zdarzało, że zachorowa­ła, to szybko wracała do zdrowia. Zawsze była silna i cieszy­ła się dobrym zdrowiem, nigdy nie pozwalała, by choroba zwa­liła ją z nóg. Teraz miała wrażenie, że nie jest w stanie dłużej walczyć. Poddawała się okolicznościom i choroba szalała, jak chciała. Przecież to nie ma znaczenia, czy będę żyć, czy umrę, powtarzała sobie w ciemne noce, kiedy ból przenikał jej ciało, a ona marzła i pociła się na przemian. Właściwie to dobrze by było po prostu zniknąć. Kiedy jednak blask poranka przenikał przez zasłonki i dźwięki zwiastujące nowy dzień docierały do jej oszołomionej, bolącej głowy, zapominała o złych myślach. Człowiek nie ma prawa się poddawać. Nie ma prawa się zała­mywać. Przynajmniej ona takiego prawa nie ma! Zbyt wielka odpowiedzialność na niej spoczywa, a ona nie należy do łudzi, którzy unikają odpowiedzialności.

-  Myślę, że trzeba wezwać doktora - stwierdził Havard, kiedy minął tydzień, a Mali nadal czuła się bardzo źle. - Bo jak nie, to skończy się zapaleniem płuc.

-  Poczekajmy jeszcze trochę - poprosiła Mali, odsuwa­jąc od siebie talerz z zupą.

Właściwie to całkiem przestała jeść. Nic jej nie smako­wało.

-  Wkrótce wszystko się zmieni - zapewniała męża. - To tylko wyjątkowo ciężkie przeziębienie, nic więcej.

Havard patrzył na nią ze zwątpieniem, zgodził się jed­nak, że trzeba jeszcze trochę zaczekać. I rzeczywiście, kie­dy następny tydzień zbliżał się do niedzieli, Mali powoli zaczynała czuć się lepiej. Gorączka ustąpiła, a wraz z nią bóle mięśni. Kaszel wciąż nie dawał za wygraną, ale wyraźnie zła­godniał.

Rada była, że nikt inny we dworze nie zachorował, ale wciąż znajdowała się w stanie bliskim depresji. Nikomu nic nie mówiła. Przecież i tak nikt nie mógłby jej pomóc.

 

Zbliżał się początek roku szkolnego i Dorbet zaczynała przygotowywać się do wyjazdu. Całymi godzinami przeglą­dała ubrania, które powinna ze sobą zabrać.

-  Przecież nie powinno być problemu - powiedziała Ma­li któregoś dnia, kiedy weszła do sypialni córki i zobaczyła, że całe łóżko zarzucone jest ubraniami.

Ona ma tych ubrań stanowczo za dużo, stwierdziła Mali. Dorbet uwielbiała oglądać katalogi w sklepie u Pedera i czę­sto udawało jej się przekonać ojca, żeby jej kupił coś nowego. Przecież ja muszę to mieć, mówiła, zarzucając ojcu ręce na szyję.

-  Potrzebujesz tylko porządnych codziennych ubrań. Świąteczne możesz zostawić w szafie, w końcu będziesz przyjeżdżać do domu na niedziele.

-  Jeszcze zobaczymy, jak to będzie - odparła Dorbet. No właśnie, tego Mali bała się najbardziej. Wieczorem będzie musiała omówić całą sprawę z Havardem, i to, co od­kryła między Dorbet a Knutem, i to, że nie jest zachwycona częstymi wizytami Oi w Gjelstad. Żadnej z tych spraw nie można dłużej odkładać.

-  Jest coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać - za­częła wieczorem, szczotkując włosy.

-  Stało się coś złego? - spytał Havard z łóżka.

-  Czy złego, nie wiem - mówiła Mali. - Chodzi o dzieci. To znaczy z wyjątkiem Ruth, ale Oja i Dorbet...

-  Ty się chyba za bardzo zamartwiasz swoimi dziećmi, Mali - powiedział, opierając się na łokciu. - Wiesz przecież, że są w takim wieku, kiedy próbują się usamodzielnić, a wte­dy... no cóż, Oję powinniśmy po prostu uważać za dorosłe­go - dodał. - I nie widzę żadnych powodów do zmartwienia, jeśli o niego chodzi.

-  Nie widzisz, bo ty nie zwracasz uwagi na takie rzeczy - powiedziała Mali.

-  Albo może nie wszędzie doszukuję się problemów - odparł Havard ze złością. - Co ci ten Oja znowu zrobił?

-  Nie podoba mi się, że on tak ciągle biega do Gjelstad. - Mali odłożyła szczotkę i zdmuchnęła świecę na komodzie. - Po nocy świętojańskiej...

-  Jest zajęty Ruth Liną, to prawda - przyznał Havard, otu­lając żonę kołdrą. - Ale ja nie widzę w tym niczego złego.

-  Dziewczyna ma dopiero piętnaście lat - przypomnia­ła Mali. - A Oja przesiaduje tam często do późna w noc. Nie mogę zrozumieć, jak oni...

Havard roześmiał się cicho, wsunął rękę pod głowę żony i przyciągnął ją do siebie.

-  Czy ty nigdy nie byłaś młoda? - drażnił się z nią, bu­rzył jej włosy.

-  Byłam, ale mnie w jego wieku nie pozwalano uganiać się za chłopakami do późnej nocy.

-  Rozumiem, co cię martwi - powiedział Havard. - Boisz się, żeby młodzi nie posunęli się za daleko. Ale na to nic nie poradzisz, Mali. Oja jest dorosłym mężczyzną. Musi przejąć odpowiedzialność za swoje życie. A dobrze wiesz, że on głupi nie jest.

-  Wiem, ale zastanawiam się, co myśli Helga, pozwala­jąc...

-  I nie wiesz, czy ona w ogóle cokolwiek myśli - prze­rwał jej Havard. - O ile ja znam tę panią, to nie spuszcza córki z oka.

-  Nie wydaje mi się, żeby prześladowała ich swoją obec­nością do północy - burknęła Mali krótko. - Ona po prostu uważa, że Oja jest lepszą partią dla Ruth Liny niż...

Havard przeciągnął się i chrząknął.

-  Czy problem polega na tym, że nie chciałabyś, aby cór­ka Helgi została twoją synową, czy...

-  Ale ta dziewczyna jest za młoda, Havardzie! Zresztą wcale nie jestem pewna, czy to, co Oja do niej czuje, to jest poważne... czy to po pewnym czasie mu nie przejdzie. A gdy­by się tak zdarzyło, że...

-  No tak, w takim razie nie byłoby dobrze, gdyby z te­go miały być dzieci, pod tym względem całkowicie się z tobą zgadzam. Havard odgarnął jej w tył włosy i ujął twarz żony w obie ręce.

-  Ale dlaczego ty tak myślisz? Ja jestem całkowicie prze­konany, że Helga wbiła córce do głowy, że...

Mali prychnęła i odepchnęła jego ręce.

-  Kto wie, co oni robią, kiedy są sami - prychnęła ze złością. - A Ruth Lina wygląda na taką zakochaną, że z pew­nością przy nim traci kompletnie głowę...

-  I co chcesz z tym zrobić?

-  Zamierzam pojechać do Gjelstad i rozmówić się z Hel­gą - odparła Mali. - Zresztą miałam zamiar zrobić to już dawniej, ale Sivert przyjechał do domu, a potem byłam cho­ra. Teraz jednak...

-  No to będziemy mieć zamieszanie - westchnął Havard.

-  Lepsze to, niż żebyśmy mieli ciężarną synową jako młodą gospodynię tu we dworze - nie ustępowała Mali.

Przez jakiś czas leżeli w milczeniu. Mali czuła się urażo­na, że Havard nie okazuje jej wsparcia. On przeważnie takie sprawy przyjmował ze spokojem. Nie rozumiał ich powagi.

-  Oczekiwałam, że mnie wesprzesz - powiedziała i od­wróciła się do niego plecami.

-  Ależ ja cię wspieram, Mali! - zawołał, przyciągając ją znowu do siebie. - Ja też się martwię o dzieci, zapew­niam cię. Ty jednak masz tendencje do robienia wszystkiego tak...

-  Cud boski, jeśli ta dziewczyna nie jest jeszcze w ciąży - ucięła Mali krótko.

-  Zatem ty wiesz, że oni ze sobą sypiają?

Mali zaczerwieniła się.

-  Nie, nie wiem, ale...

-  Ale każdy sądzi według siebie - mruknął Havard.

-  Rany boskie, co ty wygadujesz? - krzyknęła Mali ze złością, wpijając w niego wściekle spojrzenie.

-  Nic poza tym, że my też grzeszyliśmy w okresie przed ślubem. Zapomniałaś już o tym?

-  Nie zapomniałam, ale ja nie byłam wtedy głupią dziewczyną, która ledwie skończyła piętnaście lat - mówiła Mali dalej ze złością.

-  Jeśli pojedziesz do Gjelstad, to uważam, że nie powin­naś używać takich argumentów, bo to by było głupie - oznaj­mił Havard spokojnie.

Mali milczała przez chwilę. Wiedziała, że mąż ma rację.

-  Ale ja jednak pojadę - burknęła po chwili.

-  Wcale w to nie wątpię - zgodził się Havard. - Byłaś na to zdecydowana, jeszcze zanim zaczęłaś ze mną rozma­wiać. A zwykle robisz to, co sobie wbijesz do głowy, przecież wiesz. Zawsze tak było.

Przytulił ją do siebie jeszcze mocniej i pocałował w czo­ło. - Czy jest coś jeszcze? - spytał.

-  Tak, tym razem chodzi o Dorbet - westchnęła Mali. - I w tym wypadku to ja niczego się nie domyślam, ja po pro­stu wiem. Ponieważ widziałam to na własne oczy. Dorbet by­ła w łóżku z Knutem, i to nie jeden raz!

Havard nie od razu odpowiedział. Gładził dłonią brodę i głęboko wciągał powietrze.

-  Stałam za na pół otwartymi drzwiami i widziałam, a także słyszałam - ciągnęła swoje Mali. - Knut wierzył, że to miłość, ale Dorbet go po prostu wyśmiała. Rzuciła mu w twarz, że jest głupcem, skoro sądził, że ona zadowoli się jakimś parobkiem! Wystarczy, że chciała z nim sypiać - tak mówiła.

Havard w dalszym ciągu milczał.

-  Czy ty słyszysz?

Mali szturchnęła męża w bok.

-  Tak, słyszę, ale bardzo mi się nie podoba to, co słyszę - rzekł cicho. - Jedna sprawa to to, że Dorbet w ogóle poszła z kimś do łóżka. A druga to to, jaką grę ona prowadzi. Bawi się uczuciami innych ludzi. Nie ma do tego prawa.

-  No i co my mamy z tym zrobić? - spytała Mali. - Ta dziewczyna nie będzie długo czekać i znajdzie sobie kogoś nowego do zabawy. Zanim się obejrzymy, ściągnie na siebie nieszczęście. A teraz, kiedy wyjeżdża do Kvannes do szko­ły... - zakończyła Mali niepewnie.

-  Rany boskie, co robić... - Havard patrzył w sufit. - Chcesz, żebym się z nią rozmówił?

-  Wtedy ona się domyśli, że ją widziałam... To nie ma znaczenia, ale... nie, ja chciałabym porozmawiać z nią pierwsza. Powiem jej, że ma się zachowywać przyzwoicie. I twoja ciotka będzie jej pilnować.

-  Już ona zdołają oszukać, opieka nad naszą córką nie będzie dla Marii łatwa - westchnął Havard. - Nie może jej przecież zamknąć w domu. A ja nie chciałbym oznajmić, że ona już miała... miała...

-  Ale tak właśnie jest - zawołała Mali gwałtownie. - I Bóg wie, czy Knut jest jedyny.

-  No właśnie, Knut...

Havard gładził się w zamyśleniu po twarzy.

-  Teraz pozostaje pytanie, czy po tym, co mi powiedzia­łaś, możemy go zatrzymać na stale.

-  Ech, wina jest nie tylko jego - wtrąciła Mali.

-  Nie tylko, to prawda. Ale on powinien mieć wystarcza­jąco dużo rozsądku, żeby nie sypiać z naszą córką - złościł się Havard.

-  No, to prawda - przyznała Mali. - Ale ta sprawa jest już teraz skończona. Dorbet zerwała z Knutem, chłopak musi sobie zdawać z tego sprawę. Stracił apetyt i chodzi przygnębiony. I jeśli mam być szczera, to powiem ci, że po­winniśmy go raczej zatrzymać, skoro sprawy tak się ułożyły, niż szukać kogoś nowego. Nawet jeśli Dorbet...

Havard wymamrotał coś niezrozumiale.

-  Jeszcze się muszę nad tym zastanowić - powiedział w końcu. - Ale koniecznie porozmawiam z Dorbet, zanim wyjedzie.

A dziewczyna jednym uchem będzie słuchać i drugim wypuszczać, pomyślała Mali ze złością. Dorbet tak długo będzie igrać z ogniem, dopóki się paskudnie nie oparzy. Jeśli Mali tego nie uprzedzi i szybko nie wyda jej za mąż.

-  Cóż, nie wystarczy tylko urodzić dzieci - westchnął Havard. - Trzeba je jeszcze jakoś urządzić w życiu. Poroz­mawiam z nią - powtórzył.

Pocałował Mali i położył rękę na jej piersi. Mali odtrąci­ła ją.

-  Jestem zmęczona, Havardzie - zaprotestowała. - Zresztą nie rozumiem, jak możesz myśleć o takich spra­wach, kiedy...

-  My przynajmniej jesteśmy małżeństwem - uśmiechnął się z goryczą.

Mali westchnęła i odwróciła się do niego plecami. Męż­czyźni wytaczają niekiedy dziwaczne argumenty, pomyślała. Równie często jak głową myślą swoim męskim przyrodzeniem.

Znowu ciężko westchnęła i naciągnęła kołdrę na głowę.

 

Mali wybrała się do Gjelstad już następnego dnia. Wkrót­ce zacznie się koszenie zboża, wiedziała, że wtedy na nic nie będzie czasu.

Rozmowa z Helgą była krótka.

-  Nie możesz ścierpieć, że twój syn tutaj przychodzi? - spytała Helga z pociemniałym wzrokiem. - A może my nie jesteśmy dla ciebie wystarczająco dobrzy?

-  Nie o to chodzi, Helga, dobrze wiesz - próbowała łago­dzić Mali. - Ale ja myślę o... myślę o Ruth Linie, która ma dopiero piętnaście łat... i gdyby miało...

-  Zakładam, że twój syn jest porządnym człowiekiem - syknęła Helga. W jej lodowatym wzroku pojawiła się iro­nia.

-  No, a twoja córka? - spytała Mali ze złością. - Czy ona potrafi powiedzieć „nie", jeśli...

-  To powinnaś zostawić młodym - oznajmiła Helga. - My przyjęliśmy Oję niczym własnego syna i mamy o nim jak najlepsze mniemanie. Jest jedynym mieszkańcem Stornes, na którym mi zależy, chociaż wiem, że to twój syn - dodała z pogardą.

-  Och, nie wątpię. Bardzo dobrze wiesz, że lepszej par­tii twoja córka nigdy nie znajdzie - odparła Mali ostro. - Zgodzisz się nawet na to, żeby została przy mnie młodą go­spodynią w Stornes, żeby tylko weszła do naszej rodziny. Bo i tak w końcu kiedyś zostanie gospodynią.

-  Jakaś ty bezczelna! - syknęła Helga. - Chcesz mi po­wiedzieć, że kupczę własną córką?

-  Jeśli nawet nie kupczysz, to w każdym razie przymy­kasz oczy na to, że dziewczyna może zajść w ciążę.

-  Owszem, ale wtedy twój syn będzie musiał wziąć odpo­wiedzialność - powiedziała Helga, a jej oczy miotały skry.

Mali westchnęła.

-  Czy my nie możemy porozmawiać jak ludzie, Hel­ga - próbowała spokojniejszym tonem. - Tu przecież chodzi o nasze dzieci. I ja nie mam nic przeciwko twojej córce. Je­śli Oja zechce się kiedyś z nią ożenić, nie powiem ani słowa. Ale jeszcze nie teraz! Tylko to chciałam ci powiedzieć.

-  W takim razie poproś swojego syna, żeby siedział w domu - odparła Helga. - Ja mu tego nie powiem.

Mali odwróciła się i wyszła. Nie uzyskała nic, ale też i nie po to tu przyjechała. Musiała porozmawiać z Helgą, tego wymagała od niej przyzwoitość.

Będę musiała rozmówić się z Oją, myślała w drodze do domu. Kiedy jednak bryczka wjechała na dziedziniec, Ma­li odrzuciła już ten pomysł. Oja jest dorosły. Nie spodobało­by mu się, że matka miesza się w jego sprawy. Ona zaś nie chciała, by stosunki z synem znowu się pogorszyły. Pozosta­je więc tylko mieć dzieję, że jej dzieci, i Oja, i Dorbet, będą mieć więcej szczęścia niż rozumu.

Zaczęli kosić owies, chociaż w tym roku też był jeszcze rozpaczliwie zielony. Havard uważał jednak, że zbiorów nie można odkładać. Nic to nie pomoże, jeśli zboże postoi jesz­cze trochę na polu. O tak późnej porze roku i tak nie dojrze­je.

Jęczmień był gotów do zwożenia i trzeba go było sprząt­nąć, zanim przyjdzie deszcz. Na szczęście się udał, więc tym bardziej należało go chronić. Jeśli teraz dostanie wody, to całe ziarno zgnije.

Tak więc wszyscy domownicy mieli ręce pełne roboty. A kiedy już jęczmień ustawiono do suszenia, Mali otrzyma­ła telefon z informacją, że nowy misjonarz, Samuel Langmo, pojawił się w okolicy. Pytano, czy może przyjechać do Stor­nes i zatrzymać się na jakiś tydzień, choć wypada to wcześ­niej, niż planowano.

Mali oczywiście się zgodziła. Już dawno obiecała, że no­wy misjonarz będzie mógł mieszkać w Stornes, bo przecież zwykle ktoś taki zatrzymywał się właśnie u nich. Nie spodziewała się go wprawdzie tak szybko, chociaż więc pokój gościnny był gotowy, nakazała Ingeborg i Ane, by jeszcze raz wywietrzyły pościel i umyły podłogę. Zresztą należało posprzątać w całym domu, bo kiedy gość przyjedzie, nie bę­dzie na to czasu.

-  Jaki on jest, ten nowy misjonarz? - spytała Ane.

-  Tyle wiem co ty - odparła Mali. - Właściwie nic o nim nie słyszałam. Jest oczywiście młodszy niż Brattvag - doda­ła i poczuła ból w sercu z tęsknoty za starym kapłanem.

Kiedy Brattvag miał przyjechać, wszystko wydawało się dużo prostsze. Teraz Mali jakoś niechętnie myślała o tym, że ten Langmo będzie mieszkał we dworze, choć nie umiałaby powiedzieć, dlaczego tak jest. Przywykła przecież, że wciąż mieszkali u nich parobcy i robotnicy wynajmowani na żni­wa, którzy potem zostawali krócej lub dłużej. To jednak co innego niż taki misjonarz, myślała, biorąc się energicznie do mycia okien. Zwłaszcza że ten jest całkiem nowy. Trzeba będzie o niego dbać, karmić go i dotrzymywać mu towarzy­stwa, przynajmniej w pewnym stopniu. Poza tym zawsze ta­ka wizyta powoduje, że do domu przychodzi mnóstwo ludzi. Bo najbardziej religijnym nie wystarczają spotkania w do­mu ludowym. Niektórzy traktują misjonarza jako swojego prywatnego powiernika, przychodzą do niego, a wszystkich trzeba czymś częstować.

-  Ja to bardzo lubiłam Brattvaga - powiedziała Ane z drugiego końca izby. - On to umiał mówić. I nie opowia­dał wyłącznie o grzechu i karze ani o mękach piekielnych. Bo takich rzeczy to ja nigdy nie lubiłam słuchać - wyjaśni­ła, szorując ławę. - Każdy przecież robi, co może, przynaj­mniej większość z nas.

-  Miejmy nadzieję, że ten nie będzie gorszy - powie­działa Mali. - Poczekajmy, to zobaczymy.

Ale myślała dokładnie to samo co Ane.

 

Tego popołudnia Ruth wróciła z górskiego pastwiska. Po­zostało jeszcze czternaście dni do zejścia zwierząt na dół, więc na widok wysokiej, szczupłej sylwetki z plecakiem na ramionach, idącej górską ścieżką, serce Mali zaczęło gwał­townie bić.

-  Ruth, rany boskie...

Mali pobiegła córce na spotkanie i patrzyła na nią prze­rażona.

-  Nie denerwuj się, to nic takiego - powiedziała Ruth, uśmiechając się blado. - Wczoraj się przewróciłam, upad­łam na rękę i strasznie mnie boli, tak że nic nie mogę ro­bić. Wczoraj wieczorem i dzisiaj rano dziewczyny pomogły mi przy dojeniu, ale one nie mogą za mnie pracować. Mają dość swoich zajęć na to, żeby jeszcze robić to, co należy do mnie. Obiecały, że zajmą się naszym inwentarzem również dzisiaj wieczorem - wyjaśniała Ruth. - Ale myślę, że powin­niśmy wysłać Ingeborg w góry na te ostatnie dwa tygodnie.

Mali oglądała pospiesznie rękę Ruth. Była czerwona i opuchnięta, bolała przy każdym dotyku. Ruth kuliła się, gdy tylko Mali się do niej zbliżała.

-  To musi być stłuczenie - stwierdziła, poruszając ostroż­nie ręką córki. - Złamania to tu nigdzie nie wyczuwam. Bar­dzo się cieszę, że nie zrobiłaś sobie czegoś gorszego. A to szybko się zagoi.

-  Tak, ale ja powinnam...

-  Bardzo słusznie, że przyszłaś do domu - pochwaliła Mali, przytulając córkę. - Zaraz wyślemy Ingeborg i wszyst­ko będzie jak trzeba.

Objęła ramieniem szczupłą talię córki i obie ruszyły w stronę domu.

-  Jak dobrze znowu cię widzieć - cieszyła się Mali, po­ciągając za gruby warkocz córki. - No i jak to jest być gospo­dynią na pastwisku? - pytała z uśmiechem.

-  Och, czułam się naprawdę cudownie - odparła Ruth z promiennym wzrokiem. Na moment jakby całkiem zapo­mniała o bolącej ręce. W jej twarzy pojawiło się dziwne rozmarzenie. - Myślę, że mogłabym tam mieszkać przez cały rok. Człowiek czuje się taki wolny i pełen życia pośród zwie­rząt i wspaniałej natury. Mam nadzieję, że w przyszłym roku też dostanę tę pracę, mamo? Będę uważać, żeby się już wię­cej nie przewracać - dodała.

-  Oczywiście, że dostaniesz, jeśli chcesz - odparła Ma­li uspokajająco. - Ingeborg w każdym razie za bardzo się do tego nie pali. Twoja siostra zresztą też nie - dodała z przekąsem w głosie. - Pytanie tylko, czy przyszłe lato będziesz mia­ła wolne. Jeśli wyjedziesz do szkoły pielęgniarskiej w Molde, to chyba na lato nie wrócisz.

-  Pomyślałam sobie, że najpierw powinnam skończyć szko­łę gospodarstwa - powiedziała Ruth. - Rozmawiałyśmy w gó­rach z dziewczynami, one mówią, że łatwiej potem przejść przez szkolę pielęgniarską. A ja przecież mam czas - dodała.

-  No dobrze, zobaczymy, jak się sprawy ułożą - zgodzi­ła się Mali. - A jacyś kawalerowie na pastwisko przychodzi­li? - uśmiechnęła się zaczepnie i znowu przyjaźnie pociąg­nęła warkocz Ruth.

Ruth zarumieniła się po korzonki włosów.

-  Pewnie, że przychodzili, zawsze przychodzą, o ile mi wiadomo - odpowiadała wymijająco. - Miałyśmy niedzielne wizyty, owszem. Ale jeśli pytasz mnie, czy...

Spojrzała na matkę swoimi szarymi, szczerymi oczyma.

-  To ja nikogo nie spotkałam.

Mali to specjalnie nie dziwiło. Ruth nie należy do dziew­cząt, które takie sprawy traktują lekko. Mali była przekona­na, że jej najstarsza córka wciąż jest dziewicą mimo swoich osiemnastu lat. Ona nie odda się mężczyźnie, jeśli nie będzie pewna, że to ten, z którym chciałaby spędzić resztę życia. I któż to będzie? - zastanawiała się Mali coraz częściej. Czy w ogóle istnieje taki mężczyzna, którego Ruth uzna za od­powiedniego? I nie będzie miało znaczenia to, czy kawaler jest dobrą partią, o tym Mali wiedziała od dawna. Dla Ruth bowiem liczą się inne cnoty i inne wartości.

-  Ale Sivert do mnie przyszedł! - zawołała nagle Ruth, spoglądając na matkę. - Nie wierzyłam własnym oczom, kie­dy tak ni stąd, ni zowąd stanął na pastwisku.

-  Ech, ja też nie wierzyłam, kiedy tu przyszedł - oparła Mali, unikając wzroku córki. - Ale już dawno z niczego się tak nie cieszyłam.

-  Rzeczywiście, bardzo dobrze było go znowu widzieć - przyznała Ruth. - Przez całe przedpołudnie nic nie robi­łam. On jest taki jak dawniej, chociaż tak bardzo wydoro­ślał. I ożenił się - dodała. - Miałam wrażenie, jakbym go wi­działa wczoraj. Mogliśmy rozmawiać o wszystkim...

-  O wszystkim?

Mali spojrzała na córkę. Sivert mówił, że nie powiedział Ruth całej prawdy na temat, dlaczego wtedy, pięć lat temu, tak nagle wyjechał. Teraz zaczęła się jednak zastanawiać.

-  Tak, między mną a Sivertem tak zawsze było - ciągnę­ła Ruth i uśmiechała się do siebie. - Powiedział, że jest mu bardzo przykro, bo się wtedy ze mną nie pożegnał, ale zaczę­li się tak spieszyć, kiedy Sanderman...

Wpatrywała się w matkę wielkimi oczami.

-  Bardzo cię przepraszam - zawołała i uścisnęła dłoń matki. - Ja ci nie wierzyłam, kiedy mówiłaś o Sandermanie, ale to była prawda. Sivert potwierdził. I powiedział, że czas tak szybko mu ucieka. Jest przecież teraz słynny na ca­ły świat, mamo.

Mali skinęła głową. Jej tętno powoli się uspokajało.

-  Tak się cieszę, że on i Tordhild się pobrali - mówi­ła Ruth, wpatrując się przed siebie rozmarzonym wzro­kiem. - On wiedział, że nigdy innej nie pokocha. Mówił mi, że przez cały czas to czuł. Że nic nie zburzy tej miło­ści. I teraz też to powtarza. Nic tego nie zburzy! Czyż to nie piękne?

-  No - przytaknęła Mali, nie patrząc na córkę. - Może ty też oczekujesz czegoś takiego? Takiej miłości, chciałam po­wiedzieć...

-  Tak jest - odparła Ruth spokojnie. - Jestem pewna, że kiedy tylko spotkam właściwego mężczyznę, to natychmiast będę wiedziała, że właśnie on jest mi przeznaczony. Ten, którego Bóg chce, żebym poślubiła - dodała, wciągając głę­boko powietrze.

-  Myślę, że najważniejsze jest to, żebyś ty go chciała - wtrąciła Mali, patrząc jej w oczy.

-  Moje życie znajduje się w rękach Boga, mamo. On ze­śle mi tego, którego mi przeznaczył. Od dawna o tym wiem. I nie ma pośpiechu. To się stanie, kiedy ma się stać. Brattvag też tak mówił - dodała.

A więc on to powiedział, pomyślała Mali. Dlaczego w takim razie z takim uporem prosił, by Mali strzegła Ruth. Strzeż jej przed „czarną owcą", jak się wyraził. Czyżby nie był tak samo jak Ruth pewien, że Bóg ześle jej właściwego?

-  Ale, och, czy to naprawdę Ruth?

Ane wyszła na ganek, żeby wytrzepać chodnik, i wy­trzeszczając oczy, patrzyła teraz na matkę i córkę.

-  Mam nadzieję, że nie stało się nic złego?

-  Nie, ona sobie tylko stłukła rękę - wyjaśniła Mali. - To jednak oznacza, że Ingeborg musi wyruszyć w góry...

-  Och, mogłaby pójść Ragnhild - powiedziała Ane. - Ona pewno bardzo by chciała. Ale przecież za tydzień wy­jeżdża do szkoły gospodarskiej, więc...

-  Nie, nawet o tym nie myśl - zaprotestowała Mali. -Twoja córka i tak nam bardzo pomaga we dworze. Wszyscy od tylu lat robicie, co do was należy, i ty, i ona, i Aslak - do­dała. - A Ragnhild musi teraz w spokoju spakować swoje rzeczy, skoro został jej tylko tydzień. Na pastwisko poślemy Ingeborg. Ona zresztą zna tam wszystko jak własną kieszeń. I to tylko dwa tygodnie.

Na tym sprawa się zakończyła.

 

We czwartek dwunastego września do Stornes przybył Sa­muel Langmo. Oczekiwano go w porze obiadu, więc chociaż był to środek tygodnia, nad całym dworem unosił się zapach zupy mięsnej, kiełbasek i ziemniaczanego puree.

-  Przygotowania, jakbyśmy czekali na przyjazd bisku­pa - burczał Havard, kiedy razem z pozostałymi mężczyzna­mi przyszedł na obiad. - Zupa mięsna i kiełbaski w środku tygodnia, dawno tak nie bywało.

Mali nie odpowiadała, spocona i przejęta. Był taki sło­neczny i gorący wrześniowy dzień, że można by pomyśleć, iż to środek lata i nastał najgorętszy tydzień. Mimo że okna zostały szeroko pootwierane, w izbie panowało gorąco.

Mali prosiła wszystkich, żeby tego dnia przyszli na obiad punktualnie, tak by zdążyli się umyć i ogarnąć, zanim zjawi się misjonarz.

-  A gdzie się podziewa Knut? - spytała Mali. - Nie wi­działam, żeby przyszedł.

-  Przyjdzie, przyjdzie - zapewniał Havard uspokajająco. - Mam wrażenie, że chciał się na chwilę zanurzyć we fiordzie.

-  Żeby się tylko nie spóźnił - niepokoiła się Mali, pod­nosząc jakąś pokrywę i mieszając w garnku. - Wszyscy mu­simy usiąść do stołu razem z gościem i...

- Zapewniam cię, że przyjdzie - przerwał Havard. - Nie denerwuj się bardziej, niż to konieczne. Kim, na Boga, jest ten misjonarz, że wszystko w domu staje na głowie?

Mali nie odpowiedziała. To pewnie tylko dlatego, że ten misjonarz jest nowy. Jej duma gospodyni nie pozwalała ni­czego zaniedbać, tak żeby nic nie można jej było wytknąć.

W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do izby wszedł Knut. Mali spojrzała na niego pospiesznie. Był brązowy po długim, ciepłym lecie spędzonym na łąkach i polu. Włosy miał mokre po kąpieli, ale uczesał je starannie i włożył na siebie czystą koszulę. Mali przyjaźnie skinęła mu głową.

Lubiła Knuta, mimo tego szoku, jaki przeżyła, widząc go w łóżku Dorbet. Ale za to nie można winić tylko jego, pomy­ślała już wtedy, kiedy przyłapała oboje na gorącym uczyn­ku. Właściwie to było jej go żal. Po tym, jak Dorbet zerwała z nim w taki mało elegancki sposób, zrobił się jeszcze bar­dziej milczący i zmizerniał. Było oczywiste, że nadal żywi gorące uczucia dla najmłodszej córki gospodarzy, nigdy jed­nak nie próbował nawiązać z nią znowu kontaktu. W każ­dym razie Mali niczego takiego nie widziała. No i teraz Dor­bet wyjechała do szkoły w Kvannes, więc rzadko ją widywał, tylko w niedziele.

Knut jest dumnym człowiekiem, to duma nie pozwalała mu zabiegać o względy dziewczyny. Nikt nie lubi czuć się wykorzystany, a z nim tak właśnie było. Bo przecież Dorbet nigdy nie miała wobec niego poważnych planów. Uro­dziwy, męski i zakochany w niej parobek stanowił zabaw­kę, ale jeśli chodzi o małżeństwo, to dziewczyna mierzyła znacznie wyżej. Knut tego nie rozumiał, dopóki nie było za późno.

Właściwie to Knut został przyjęty jako dodatkowy pa­robek tylko na lato, Mali wiedziała, że Havard rozgląda się za pracownikiem, który mógłby zostać we dworze na stale. Potrzebowali kogoś takiego i stać ich było na to. O ile Ma­li się orientowała, to Havard był z Knuta bardzo zadowolo­ny. W każdym razie do chwili, kiedy ona mu opowiedziała o tym, co zaszło między parobkiem i Dorbet. Co teraz mąż zamierzał zrobić, jeszcze nie wiedziała.

Mali była raczej pewna, że Havard poprosi Knuta, by zo­stał, ona sama też nie miałaby nic przeciwko temu. Knut okazał się pracowity. Poza tym Dorbet przestała się już nim interesować. A to ważne, Mali mogła się przestać niepokoić. Nie wiadomo tylko, czy Knut nie odmówi. Może nie będzie chciał pracować we dworze i patrzeć, jak Dorbet uwodzi innych. Mali nie bardzo jednak w to wierzyła. Z pewnością ro­zumie, jaka to dla niego szansa, i zgodzi się na propozycję mimo miłosnego rozczarowania. Biednych ludzi nie stać na taką wrażliwość.

 

Okazało się, że to oni muszą czekać. Jedzenie od dawna by­ło gotowe. Wszyscy zebrali się w izbie, ale nowy misjonarz się nie pokazywał.

-  Ja jestem głodny - marudził Oja niezadowolony.

-  Wszyscy jesteśmy głodni - westchnął Havard, spoglą­dając znad gazety. - A poza tym robota na nas czeka, Mali. Jeśli ten facet zaraz nie przyjdzie, to zaczynamy bez niego. Wszystko ma swoje granice - dodał.

-  Zdaje się, że przyjechał - oznajmił Oja. Stał przy oknie i wyglądał na dwór.

-  Oto zajechała bryczka z biskupem - dodał sarkastycz­nie.

Mali pospiesznie zdjęła fartuch, poprawiła włosy i wyszła na ganek, by powitać gościa.

 

Mężczyzna, który szedł jej na spotkanie, był wysoki i do­brze zbudowany. Jasne, gęste włosy miał starannie uczesa­ne. Uśmiechnął się i wyciągnął do niej białą, wypielęgnowa­ną dłoń.

-  Mali Stornes, jak przypuszczam - powiedział. - Bar­dzo przepraszam, że się spóźniłem.

-  Nic nie szkodzi - odparła Mali, spoglądając na jego twarz.

Miał niebieskie oczy. Bardzo ładne oczy, pomyślała Mali. Coś jednak było w nich nie tak. Odkryła to dopiero po chwi­li, zdała sobie sprawę, że jego uśmiech nie dociera do oczu. Oczy pozostają badawcze i zimne.

Dokładnie tak jak jego ręka, która też jest zimna, mimo że dzień taki ciepły. Mali pospiesznie wypuściła ją ze swojej dłoni.

-  Witamy w Stornes - powiedziała. - Obiad czeka.

-  Och, moja droga, nie trzeba było sobie robić kłopotu z mojego powodu - mówił gość.

Znowu ten uśmiech, który nie docierał do oczu, nato­miast odsłaniał rząd silnych, białych zębów. Prezentuje się bardzo dobrze, pomyślała Mali, i sam o tym wie.

-  Zaraz przyślę kogoś, żeby wniósł bagaże. Proszę wejść.

Gość ukłonił się elegancko i wyciągnął rękę. - Gospo­dyni pierwsza - powiedział, przytrzymując drzwi, żeby Mali mogła wejść.

Przechodząc, mimo woli otarła się o niego i poczuła, że przeniknął ją dreszcz. Nie umiałaby powiedzieć dlaczego, bo był uprzejmy i sprawiał wrażenie kulturalnego. Mimo wszystko jednak coś w nim było nie tak. Coś trudnego do określenia. Otaczał go jakiś chłód, który sprawiał, że Mali poczuła się źle.

Już zaczęła tęsknić do dnia, w którym ten człowiek opu­ści jej dom.

ROZDZIAŁ 14.

Wydawało się, jakby Samuel Langmo wziął we władanie ca­łe Stornes, tak samo jak wziął we władanie całą wieś i za­czarował mieszkających w niej ludzi. W każdym razie tych, którzy każdego wieczoru przychodzili na spotkania w domu ludowym, przesiadywali tam godzinami i słuchali, co mówi. Jest takich wielu, myślała Mali. Zdumiewająco wielu. A nie­stety tylko niektórzy, jeśli w ogóle ktokolwiek, mogli wra­cać uspokojeni po takim wieczorze, tak to przynajmniej wy­glądało. On bowiem nie mówił o łasce i nie udzielał nikomu wybaczenia. Samuel Langmo mówił o grzechu, potępieniu i piekle dużo częściej niż o niebie i Bogu wybaczającym.

Mali musiała jednak przyznać, że ten człowiek to praw­dziwy fenomen. Kiedy on mówił, pozostali milczeli. A prze­mawiał z takim ogniem i przekonaniem, że potrafiłby umar­łych obudzić, stwierdzała z nutą czegoś, co przypominało obrzydzenie. Nigdy nie widziała, żeby ktoś trzymał zgroma­dzonych ludzi w takim napięciu jak on. Zresztą nie mogła zrozumieć, jak to robi, bo w jej uszach to, co mówił, wywo­ływało zgrzyt. A często brzmiało po prostu fałszywie.

Mali dwukrotnie poszła z Ruth na spotkanie do domu ludowego, potem jednak dała za wygraną. Nie była w stanie dłużej tego słuchać. Nie była w stanie patrzeć na tego wypielęgnowanego, eleganckiego mężczyznę, który manipuluje przyzwoitymi, zacnymi ludźmi do tego stopnia, że dia­beł depcze im po piętach, kiedy w jesiennych ciemnościach wracają do domu. Bo misjonarz mówi im, że nikt z nich nie jest bez grzechu. Nikt! Jedynie Samuel, ponieważ Bóg wy­brał go, żeby uratował tę gromadę chłopów. Samuel jest da­rem bożym zarówno dla nich, jak i dla całej ludzkości, a ci, którzy poprawią się po wysłuchaniu jego bezlitosnych słów, będą mogli się znaleźć przed otwartą bramą niebios. Czło­wiek, który mówi coś takiego, nie jest wart, żeby go słuchać, uważała Mali. Pamiętała cichego Brattvaga, który rzeczywi­ście wspierał ludzi i wielu z nich pomagał. Dawał im nadzie­ję i mówił, że Bóg jest dla wszystkich. Tamten stary, poczci­wy człowiek, który męczył się z nimi. Samuel w niczym nie przypominał Brattvaga. Dla niego inni byli grzesznikami, on sam zaś należał do wybrańców Boga.

W miarę jak dni mijały, Mali czuła, że narasta w niej gniew na tego zapatrzonego w siebie człowieka, który, czu­ła to wyraźnie, bawi się ludzkim życiem. Uwielbiał przema­wiać i napominać grzeszników, wyglądało na to, że sprawia mu niemal seksualną przyjemność poczucie, że ma nad ni­mi władzę, tak się przynajmniej Mali wydawało. Była prze­konana, że tak jest, chociaż kiedy po raz pierwszy ta myśl przyszła jej do głowy, doznała szoku. Siedziała w domu lu­dowym i słuchała jego zdyszanego głosu, widziała jego pło­nący wzrok i wilgotne wargi, miotające przekleństwa na wszystkich, którzy za nim nie podążają. To ją przeraziło. To nie jest dobry człowiek, myślała Mali. To nie jest człowiek Pana, człowiekiem Pana był Brattvag.

Nie była też przekonana, że on sam wierzy w tego Boga, o którym opowiada Biblia. Samuel Langmo wierzył we wła­dzę, był nią opętany, a wszystko pod płaszczykiem szczerej wiary i pragnienia, by zbawić tych, którzy go słuchają.

Ludzie dawali mu się porwać. Mali spotykała coraz wię­cej osób, które miały zatroskane spojrzenia. Zwyczajni, pra­cowici ludzie, którzy nagle zaczynali się bardzo interesować śmiercią i potępieniem. Uczciwi, dobrzy ludzie, którzy od lat prowadzili godne życie w Inndalen, nagle zaczynali się bać. Widząc to, Mali pieniła się ze złości. Samuel Langmo nie da­je ludziom nadziei ani wybaczenia, powtarzała sobie. Przy­szedł, by ich straszyć, jak mu się podoba. By zdobyć nad ni­mi władzę. Nikt nie ma do czegoś takiego prawa. Nikt!

 

Pewnego wieczoru spotkanie w domu ludowym zakończy­ło się trochę wcześniej niż zwykle i Langmo siedział w izbie w Stornes razem z Mali i innymi domownikami.

-  Może mógłbym wam przeczytać jakiś fragment Pis­ma, zanim wszyscy udadzą się na spoczynek - zaproponował Langmo i sięgnął po zniszczoną Biblię, którą zawsze miał przy sobie.

-  Nie, dziękujemy, myślę, że nie - odmówiła Mali krót­ko.

Misjonarz uniósł brwi i patrzył na nią zdziwiony.

-  A ja sądziłem, że ty jesteś wierzącą kobietą, Mali Stor­nes - powiedział swoim łagodnym głosem, który sprawiał, że ludzie zaczynali czuć się źle.

-  To moja prywatna sprawa, czy wierzę, czy nie - odpar­ła Mali i spostrzegła, że Havard spojrzał na nią sponad ga­zety z lekkim, pełnym podziwu uśmiechem.

-  I Boga można, moim zdaniem, chwalić na różne sposo­by - dodała. - To zależy, co człowiek wyczyta w Piśmie i jak to sobie wytłumaczy.

-  Biblia jest bardzo jasnym tekstem - odparł Langmo, napił się kawy i sięgnął po jeszcze jeden kawałek ciasta.

-  Możliwe - zgodziła się Mali. - Ale ten, kto ją tłumaczy, może popełnić błąd. Brattvag na przykład...

-  Brattvag był bardzo starym człowiekiem - rzekł ostro Samuel.

-  Ale był też dobrym człowiekiem - oznajmiła Mali spo­kojnie, patrząc w jego zimne, niebieskie oczy. - I jeśli pró­bujesz powiedzieć, że jemu ze starości już się różne sprawy myliły, to popełniasz błąd. Brattvag był wysłannikiem Bo­ga wybaczającego. Boga, który jest dla wszystkich. A moim zdaniem tego właśnie ludzie potrzebują.

-  To może ludzi prowadzić na złe drogi, a w konsekwen­cji do potępienia - powiedział Langmo, strzepując jakiś okruch z czarnych spodni. - Ludzie muszą się ocknąć i zo­baczyć, że zostaną potępieni, jeśli nie...

-  Jeśli nie będą postępować tak, jak ty mówisz - prze­rwała mu Mali i wstała. - A ja w to nie wierzę. Bóg taki nie jest.

-  Mamo, co ty!

Ruth siedziała na kanapie zarumieniona i najwyraźniej nieprzyjemnie poruszona, spoglądała to na matkę, to na Langmo. Być może Mali właśnie dlatego czuła taką złość i coś, co przypominało strach, ponieważ miała wrażenie, że Ruth połyka wszystko, co ten człowiek mówi. Każdego wie­czoru biegała do domu ludowego, wciąż z wielkim przeję­ciem czytała Biblię, którą dostała przy konfirmacji. Często Samuel Langmo siadywał razem z nią, oboje pochylali głowy nad grubą księgą, on czerwonym ołówkiem podkreślał waż­niejsze miejsca. Mali bardzo się to nie podobało.

-  Wszystko w porządku, Ruth - powiedział misjonarz, posyłając dziewczynie uśmiech.

-  Każdy musi dokonać swojego wyboru. Ja wskazuję tyl­ko, jakie konsekwencje te wybory mogą powodować.

-  Potrafię żyć z konsekwencjami swojego wyboru - od­parła Mali i podeszła do kuchni, żeby wziąć dzbanek z ka­wą. - Zawsze ponosiłam konsekwencje życia, które prowa­dziłam. Ale innym w okolicy może nie być tak łatwo. Tym, którzy wierzą w twoje piekło. Nie jesteś żonaty - mówiła Mali dalej z przejęciem, wbijając w niego wzrok. - W każ­dym razie nie nosisz obrączki. Chciałabym wierzyć, że czło­wiek taki jak ty...

Na moment twarz misjonarza oblał rumieniec, w jego spojrzeniu pojawiła się niepewność. Zaraz jednak spojrzał na Mali i uśmiechnął się. Było w tym jego uśmiechu coś oślizgłego.

-  Małżeństwo jest święte - oznajmił z powagą. - Jeszcze nie znalazłem odpowiedniej kobiety. Ale od dawna pragnę założyć rodzinę. Nie ma większej radości i wsparcia niż do­bra żona i posłuszne dzieci. Wy tutaj, w Stornes, jesteście tego najlepszym przykładem - dodał, znowu z tym swoim uśmiechem.

Mali jednak spostrzegła, że nie lubi tego tematu.

Podzię­kował za kawę i wstał.

-  Poszłabyś ze mną na krótki spacer, Ruth? - spytał ła­godnie.

W jednej chwili przemienił się w miłego, przyjaznego mężczyznę.

Mali również reagowała na to, jak szybko on potrafi się zmieniać. Życzliwość miał dla tych, którzy mu się podpo­rządkowują. Wobec nich był przyjazny, czarujący i uśmiech­nięty, w każdym razie jeśli nie patrzeć w te jego lodowate oczy. Bo jeśli ktoś w nie spojrzał, to robiło mu się zimno. Mi­sjonarz potrafił być bezlitosny.

Ruth zerwała się momentalnie, zarumieniona, z pro­miennym wzrokiem.

-  Tak, oczywiście - wyszeptała, spuszczając oczy.

 

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Mali z hałasem odstawi­ła dzbanek z kawą.

-  To nie jest dobry człowiek ten cały Samuel Langmo - powiedziała gwałtownie. - Bardzo nie lubię...

-  No, no - wtrącił Havard, przewracając stronice gaze­ty. - Nie będę protestował, bo zgadzam się z tobą, ale nie go­rączkuj się tak. On wkrótce wyjedzie i wszystko znowu wró­ci do normy.

Mali jednak nie była tego taka pewna. Langmo nie miał na nią żadnego wpływu. Na innych we dworze też nie, przy­najmniej niczego nie zauważyła. Tylko Ingeborg i Olav wybrali się raz na wieczorne spotkanie, ale na tym poprzesta­li.

Natomiast Ruth...

Mali poczuła, że ogarnia ją niepokój. Słowa starego Brattvaga pojawiły się znowu, przypomniała sobie, że prosił ją, by strzegła Ruth przed „czarną owcą".

Teraz zaczynała rozumieć, co miał na myśli.

 

Ruth szła przez jakiś czas obok Samuela Langmo, nie mó­wiąc nic. Był ciepły wrześniowy wieczór. Ciemne niebo mie­niło się od gwiazd tak wielkich i wiszących tak blisko ziemi, że miała wrażenie, iż wystarczy wyciągnąć rękę, żeby je zbie­rać. Nagle potknęła się na kamieniu. Gdyby Samuel jej nie podtrzymał, byłaby upadła.

-  Ja... ja szłam i gapiłam się na gwiazdy - wyszeptała Ruth skrępowana i zadowolona, że on nie widzi, jak się za­czerwieniła.

Samuel roześmiał się i wciąż obejmował ją w pasie.

-  Moja mama... - zaczęła Ruth, zakłopotana i zdyszana z powodu tego, że silne ramię mężczyzny wciąż ją obejmo­wało. - Ona może być trochę... trochę...

-  Nie myśl o tym - odpowiedział, patrząc na nią błysz­czącymi oczyma. - Powinnaś myśleć o sobie i o swoim zba­wieniu, Ruth. Każdy ponosi odpowiedzialność za własne ży­cie.

Ruth czuła ciepło jego ręki na swoim ciele. Jakby przy każdym kroku wysyłał elektryczne impulsy. Serce podcho­dziło jej do gardła i biło mocno.

-  Ja... ja... - Ruth jąkała się niczym uczennica.

Znaleźli się nad brzegiem, stanęli i patrzyli na ciemny fiord, na którym księżyc malował srebrne kręgi. Pachnia­ło intensywnie wodorostami i słoną wodą. Langmo wypuścił Ruth z objęć i odwrócił ją ku sobie. Obie ręce położył jej na ramionach i patrzył na nią. Ruth nie miała odwagi podnieść wzroku, wpatrywała się we własne stopy.

- Spójrz na mnie, Ruth - powiedział. Głos był niczym pieszczota. - Ty jesteś taka inna niż większość ludzi, zrozu­miałem to natychmiast, kiedy cię spotkałem. Ty jesteś oso­bą, której dotknął Bóg, Ruth. Bóg uczynił znak na twoim czole. Spójrz na mnie - powtórzył cicho. - Czy ty wiesz, co to znaczy?

Ruth podniosła wzrok i spojrzała w jego rozpromienio­ne oczy. Poczuła, że nogi się pod nią chwieją. Od pierwszej chwili, gdy Samuel pojawił się we dworze, czuła, że to jest mężczyzna, którego Bóg przeznaczył dla niej. Pojęcia nie miała dlaczego. Zazwyczaj bywała sceptyczna i potrzebowa­ła czasu, żeby się zastanowić. Teraz jednak wybór został do­konany za nią. Było niemal tak, jak sobie wymarzyła, że bę­dzie, kiedy ten właściwy nareszcie przyjdzie. Ale stało się wszystko tak nagle, a jej wystarczył ledwie tydzień, żeby na­brała pewności...

Może się zdarzyć, że popełniam błąd, myślała i czuła skurcz w żołądku. Może to tylko przejściowe zauroczenie. Czytała o takich sprawach. I może się też zdarzyć, że on nic do niej nie poczuje. Jest bowiem dorosłym, doświadczonym mężczyzną. Możliwe, że patrzy na nią tak jak na wiele mło­dych dziewcząt, które spotyka. Ale może też być i tak, że mimo wszystko Bóg postanowił, że to jego Ruth dostanie. Bo dla Ruth to było najważniejsze ze wszystkiego: że ma się dopełnić wola Boga. Musiała sama przed sobą przyznać, że każdego wieczora modliła się, żeby tak właśnie było. Żeby to był on! I wszystko jej mówiło, że Bóg jej wysłuchał. Nigdy przedtem niczego takiego nie odczuwała. Niczego tak silne­go, niczego, co całkowicie paraliżowało jej wolę. To pewnie dlatego, że teraz liczy się tylko wola Boga, myślała z nadzie­ją.

Samuel był surowy, bezpośredni i nie okazywał łaski. W pierwszych dniach to przerażało Ruth, teraz jednak czu­ła się przy nim dobrze i bezpiecznie. Gdyby powiedział, że ją chce, oddałaby mu się z radością. Bo to zostało już postano­wione poza mną, myślała, czując rozkoszne mrowienie w ca­łym ciele. To Bóg...

-  Nie - powiedziała cicho. - Co to znaczy?

-  To znaczy, że należysz do wybranych, moje dziecko - odparł, dotykając leciutko jej policzka. - Jesteś dzieckiem Boga i bardzo leży mi na sercu to, by nikt nie zbrukał takiej czystej duszy jak twoja.

-  Och - westchnęła Ruth. - Ale ja przecież jestem tyl­ko...

-  Jesteś czystym, prawdziwym dzieckiem Boga, moja mała Ruth - powtórzył Samuel. - Nigdy jeszcze nie spotka­łem młodej kobiety podobnej do ciebie, a ja wiem, co mó­wię.

Ruth miała wrażenie, że wolno, bardzo wolno spada w otchłań. Kiedy on mówił takie rzeczy, ziemia zdawała się pod nią rozstępować.

-  Nie chcę, żebyś stąd wyjeżdżał - wyszeptała, rozgo­rączkowana i przestraszona własną zuchwałością. - Czuję się taka bezpieczna, kiedy jesteś tutaj... blisko mnie.

Samuel uśmiechnął się blado i pogłaskał ją po policzku.

-  Moja droga Ruth - wyszeptał. - Jesteś wspaniałym człowiekiem, moje dziecko.

Ruth poczuła, że się rumieni, i spuściła wzrok. Odgłos bicia własnego serca słyszała w uszach.

-  Naprawdę jestem? - spytała również szeptem.

 

 

Poprzedniego wieczoru Samuel Langmo otrzymał telefon od przedstawiciela parafii. Chodziło o to, żeby przez ty­dzień prowadził spotkania w Kvannes, skoro już jest w tej okolicy.

-  W przyszłym tygodniu będę prowadził spotkania w Kvannes - poinformował, wypuszczając Ruth z objęć. - Oczywiście mógłbym mieszkać tam, ale gdyby mi pozwolo­no zostać tutaj...

-  Ależ oczywiście, że możesz zostać! - zawołała Ruth z zapałem. - O, jak cudownie, że zostaniesz z nami jeszcze przez tydzień. Ja... ja chciałabym...

-  Pytanie jednak, czy twoja matka zechce - zastanawiał się Samuel, a jego twarz przybrała zatroskany wyraz.

-  Mama? - Ruth spojrzała na niego swoimi wielkimi, poważnymi oczyma. - Oczywiście, że ona też będzie chcia­ła. Mama jest bardzo miła, powinieneś wiedzieć, tylko że ma bardzo stanowcze poglądy. I zawsze mówi to, co myśli. Nie powinieneś się tym za bardzo przejmować. To jasne, że mama będzie chciała gościć cię jeszcze przez następny ty­dzień - powtórzyła.

-  Byłbym bardzo rad - oznajmił Samuel cicho, ujmując głowę dziewczyny w dłonie. - Bo widzisz, ja wcale nie chcę cię opuszczać. Od następnego roku dzieli nas bardzo du­żo czasu, a ja czuję, że my oboje mamy wiele... tak wiele do omówienia, zanim wyjadę - dodał.

-  Ja też tak czuję - wyszeptała Ruth. - Ja... ja nigdy przedtem nie czułam się bardziej...

Przerwała i znowu skrępowana spuściła wzrok. Samuel ujął w dłoń jej podbródek i zwrócił ku sobie twarz dziewczy­ny. Bardzo, bardzo wolno i delikatnie pocałował jej wargi.

Ruth poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Chwy­ciła się go mocno, żeby nie upaść. On przyciągnął ją bliżej. Położył dłonie na szczupłej talii, poczuł przy sobie okrągłe, jędrne piersi.

Znowu dotknął jej warg. Czul, że serce dziewczyny bije jak szalone, pośpieszny oddech ogrzewał mu twarz. Jak ona ładnie pachnie, pomyślał i położył dłoń na jej głowie.

-  Ruth, Ruth - wyszeptał swoim aksamitnym głosem. Potem ujął jej rękę.

-  Chyba musimy wracać - powiedział.

Ruth przytaknęła, chociaż właściwie wracać nie chciała. Najchętniej stałaby tak przy nim przez resztę nocy. Blisko, bardzo blisko. Ale tego zrobić nie mogła. Mimo to buzowało w niej szalone szczęście.

To jest on! Nie miała już dłużej wątpliwości. To jest męż­czyzna, którego Bóg dla niej wybrał. Pospiesznie spojrzała w górę na rozgwieżdżone niebo i podziękowała Panu Bogu. Podziękowała mu za Samuela.

Ale tego wieczoru Bóg był zajęty innymi sprawami.

 

 ROZDZIAŁ 15.

 

-  Mieszkać u nas jeszcze tydzień?

Mali wpatrywała się w Ruth z głęboką bruzdą między brwiami.

-  Trudno będzie Samuelowi Langmo jeździć co wieczór do Kvannes i potem wracać tutaj. Nie rozumiem, co to za dziwaczny pomysł - powiedziała szorstko.

Już tak się cieszyła, że ten człowiek wyjedzie. Jego obec­ność w domu stanowiła wielką próbę, Mali tak to odbierała. Misjonarz budził w niej coraz więcej nieprzyjemnych uczuć, gniewu i niepokoju. Zresztą pozostali domownicy też tak myśleli, chociaż nikt nic nie mówił. Ruth jednak najwyraź­niej nie dostrzegała w nim najmniejszej wady. Każdego wie­czoru wiernie biegła do domu ludowego, z zapałem czytała Biblię i spędzała z misjonarzem coraz więcej czasu. A teraz stała przed matką z zarumienionymi policzkami i błagalnym wzrokiem.

-  Ale on tak bardzo chce... on mówi... jest tyle spraw, które muszę z nim omówić, mamo - dodała łamiącym się głosem. - Minie mnóstwo czasu, zanim znowu tu przyje­dzie. Dopiero w przyszłym roku. Czy naprawdę nie mógłby zostać, ze względu na mnie?

-  Więc masz aż tyle ważnych rzeczy do omówienia z nim? - spytała Mali z coraz większym niepokojem. - In­nym ludziom on nie ma tak dużo do powiedzenia - ucięła krótko.

-  Ale tu chodzi o moje życie - odparła Ruth, zarumie­niona podniosła wzrok i spojrzała Mali prosto w oczy. - Nie obchodzi mnie, co inni ludzie sądzą. Dla mnie...

-  Co ty chcesz mi powiedzieć, Ruth? - spytała Mali, pa­trząc na córkę uważnie. - Chyba nie... to chyba nie jest tak, że ty...

-  Nie chodzi o nic innego, tylko o to, że tak bardzo mi brak Brattvaga, a teraz w końcu znalazłam kogoś, z kim mo­gę rozmawiać o wszystkim - wyszeptała cicho, spuszczając wzrok. - Nie miałam z kim rozmawiać, odkąd Sivert...

Mali poczuła ból. To przecież jej wina, że Sivert musiał wyjechać z domu. Zawsze wiedziała, jaki dobry kontakt miał Sivert z Ruth. A Ruth rzeczywiście potrzebowała kogoś do rozmów. Nie była gotowa powierzać swoich myśli byle ko­mu. Ale żeby Samuel Langmo...

Mali w dalszym ciągu obierała jarzyny na zupę. Coś jej się tutaj nie zgadzało, wiele razy już o tym myślała. Bo Ruth jest jak odmieniona. Bardzo też wyładniała, pomyślała Mali. Brunatna skóra stała się jedwabista, a wielkie oczy nieustan­nie się uśmiechają. Pytana często odpowiadała kompletnie bez sensu, gwałtownie bladła lub rumieniła się, kiedy w po­bliżu pojawiał się Samuel. I jakoś strasznie ważne stały się jej wieczorne spacery w towarzystwie misjonarza.

Gdyby to rzeczywiście chodziło tylko o to, że on udzie­la jej odpowiedzi na różne wątpliwości, Mali nie miałaby nic przeciwko. Jednak jej zdaniem misjonarz nie był w stanie ni­komu udzielić żadnej odpowiedzi. On po prostu tylko ludzi straszy. Najwyraźniej jednak Ruth się go nie boi! Wydaje się przy nim bezpieczna i po prostu szczęśliwa.

-  Ruth, nie mam zamiaru mieszać się do twoich spraw - zaczęła Mali. - Ale chciałabym...

Odsunęła miskę z jarzynami i głęboko wciągała powietrze.

-  Ja cię bardzo kocham, Ruth - powiedziała. Usiadła na ławie i gestem zaprosiła córkę, by usiadła obok. - Zawsze cię kochałam. A ty przynosiłaś tyle radości zarówno mnie, jak i tacie. Czasem myślę, że jesteś za dobra dla tego świa­ta - uśmiechnęła się, czując, że oczy napełniają się jej łza­mi. - Dlatego tak bardzo się boję, że mogłabyś... że wdała­byś się w...

-  W co? - spytała Ruth, patrząc pytająco na matkę.

-  Związała się z kimś... z kimś, kto nie...

Ruth roześmiała się cichym, ciepłym śmiechem i objęła matkę.

-  Teraz to ja ciebie nie rozumiem, mamo - powiedziała, ściskając Mali. - Wydajesz się taka surowa, krzyczysz i stra­szysz ludzi w biały dzień, ale właściwie jesteś tylko zwyczaj­ną, nadopiekuńcza matką. To właśnie powiedziałam też Sa­muelowi, że ty nie jesteś taka jak on...

Urwała nagle i zaczerwieniła się.

-  Więc on inaczej mnie ocenia?

-  To przecież nic dziwnego - odparła Ruth z dziwnym uporem. - Gasisz go przy każdej nadarzającej się okazji. A powinnaś pamiętać, że on chce tylko dobra. On chce rato­wać ludzi, mamo!

-  Czy ty nie widzisz, jak bardzo to, co on mówi, różni się od tego, co mówił Brattvag? - spytała Mali, ujmując w dło­nie rękę Ruth. - Przecież ty sama zawsze byłaś pierwsza do wybaczania, Ruth. Nie reagujesz na to, że ten człowiek czu­je się upoważniony do osądzania nas wszystkich w imię bo­że?

-  Ale przecież on tak nie robi! On tylko czyni to, do cze­go został powołany, matko.

Mali siedziała przez chwilę w milczeniu. Spoglądała na Ruth i nie miała już wątpliwości, że córka się zakochała. Po raz pierwszy, pomyślała i westchnęła. Niepokój, który w so­bie od kilku dni nosiła, narastał, Mali jednak wciąż nie wie­działa, co w tej sytuacji począć. Jeśli powie „nie", nie zgodzi się, żeby Langmo mieszkał u nich jeszcze przez ten tydzień, to tylko spotęguje uczucia córki. Wtedy Ruth poczuje się odepchnięta również w jego imieniu i z pewnością wyjedzie do ciotki do Kvannes na najbliższy tydzień, byle tylko być w pobliżu Langmo. Nie ma znaczenia, że Dorbet już tam mieszka, myślała Mali. Ciotka Havarda ma duży dom i miej­sce dla obu dziewcząt.

Nie, lepiej mieć ich oboje tutaj we dworze, nie tracić ich z oczu. Nie żeby się obawiała, że dojdzie do czegoś poważne­go między misjonarzem i córką. Do tego są oboje zbyt bogo­bojni. Akt miłosny należy do małżeństwa, przynajmniej dla Ruth. Czy tak samo widzi to Samuel? Nie bardzo potrafi­ła sobie wyobrazić, jak mógłby uzasadnić odmienny pogląd, ani przed Ruth, ani przed innymi ludźmi. Przecież w Biblii napisano czarno na białym, że człowiek nie powinien cudzo­łożyć!

Jeśli teraz Mali pozwoli mu mieszkać tu jeszcze przez tydzień, to potem on wyjedzie na cały rok. A w ciągu roku wiele może się wydarzyć. Już Mali zadba, żeby Ruth była w szkole, kiedy misjonarz przyjedzie następnym razem. Sa­ma Ruth przecież mówiła o tej szkole gospodarstwa, chociaż to było przed przyjazdem Samuela Langmo.

-  A co on będzie robił po zakończeniu misji w Kvannes? - spytała Mali.

-  Pojedzie dalej - odparła Ruth i cień smutku prze­mknął przez jej młodą, otwartą twarz. - Ale on tutaj wróci - dodała.

Mali skinęła głową. Potem wstała i wróciła do swoich ja­rzyn.

-  Myślę, że mógłby sam zapytać o pozwolenie - warknę­ła gniewnie. - Ale możesz mu powiedzieć, że się zgadzam.

-  Och, mamo!

Ruth zerwała się z miejsca i zarzuciła matce ręce na szyję tak, że Mali o mało nie wypuściła z dłoni noża. I zanim zdą­żyła jeszcze cokolwiek powiedzieć, Ruth już była za drzwia­mi. Trzasnęły tylko za nią z hałasem.

-  A tej co się stało? - spytała Ane, wracająca ze spichle­rza z dużą miską. - Mało brakowało, a byłaby mnie przewró­ciła.

-  Ruth jest bardzo szczęśliwa, dlatego że Langmo będzie u nas mieszkał jeszcze przez tydzień - wyjaśniła Mali.

-  Jeszcze przez tydzień? - Ane uniosła wzrok ku nie­bu. - A ja już się nie mogłam doczekać niedzieli, bo myśla­łam, że wyjedzie.

-  Ja także - przyznała Mali, potrząsając głową. - Ale ty­dzień przecież szybko minie.

-  A dla Ruth to ma aż takie znaczenie, czy on zostanie, czy wyjedzie?

-  Na to wygląda - odparła Mali. - Mam nadzieję, że nie chodzi tu o nic innego, tylko o to, że może z nim o wszyst­kim rozmawiać, jak powiedziała. Ona przecież nie ze wszyst­kimi chętnie rozmawia, moja Ruth. Więc musiałam się zgo­dzić - dodała.

-  No mam nadzieję, że to nie jest nic więcej - westchnę­ła Ane, myjąc ręce.

-  O co ci chodzi?

Mali patrzyła na Ane z uporem.

-  Nie, o nic szczególnego. Ale nigdy przedtem nie wi­działam Ruth takiej. Wygląda na to, że ona nie tylko chce z nim rozmawiać, gdyby mnie kto pytał... a ten cały Samuel Langmo... sama nie wiem...

-  To na pewno nie jest nic takiego - ucięła Mali. - Co ty sobie myślisz!

Ane jednak myślała to, czego Mali tak bardzo się bała.

 

-  Zostanie jeszcze przez tydzień?

Havard stał z głową ukrytą w koszuli, którą właśnie zdej­mował. Powoli odsłonił twarz i popatrzył na żonę. Włosy sterczały mu na wszystkie strony.

-  Ja nie chcę, żeby ten przeklęty obłudnik kręcił mi się po domu dłużej, niż koniecznie trzeba - krzyknął ze złością. - Ma się stąd wynosić!

-  Pozwól sobie przypomnieć, że to także jest mój dwór - powiedziała Mali cierpko. - Ale ja cię rozumiem. Sama też protestowałam. Ale... tak, ona nie ma wielu ludzi, z który­mi mogłaby rozmawiać, nasza Ruth - ciągnęła dalej. - I je­śli tak się dobrze rozumieją...

-  Ten człowiek nikogo nie rozumie - odparł Havard gwałtownie. - I nie życzę sobie, żeby w dodatku łaził za mo­ją córką.

-  Ale przecież on za nią nie łazi - zaprotestowała Mali, uci­szając męża. - Jest od niej co najmniej dwa razy starszy i...

-  Jesteś tego pewna? - spytał Havard, patrząc jej w oczy. - Bo ja uważam, że jest, jak mówię. On za nią łazi.

-  Ja naprawdę niewiele wiem - odparła Mali. - Ale ja­koś trudno mi w to uwierzyć. A gdyby tak było, to co ma­my począć? Za tydzień on pojedzie dalej. A co może jej zro­bić w ciągu tygodnia? Jest przecież misjonarzem, Havardzie, a nie byle jakim parobkiem czy...

Umilkła. Stała pośrodku pokoju bezradna, czuła się źle.

-  Poza tym przecież znasz Ruth - dodała, ściągając suk­nię przez głowę. - Ona nie zrobi nic, co by się nie podobało Panu Bogu. Nawet ten cały Samuel Langmo straciłby w jej oczach, gdyby był taki głupi i czegoś próbował.

Havard wymamrotał coś niewyraźnie w odpowiedzi i wślizgnął się do łóżka.

-  W przyszłym roku będzie mieszkał w jakimś innym dworze - oznajmił, podciągając kołdrę pod brodę. - Dlacze­go misjonarze zawsze muszą mieszkać tutaj?

-  No, no - uspokajała go Mali, położyła się obok i oparła rękę na jego piersi. - Tak to bywa, jak się jest ojcem panien na wydaniu. Traktuj to z większym spokojem, Havardzie. Ruth z pewnością jeszcze nie spotkała właściwego mężczy­zny. Ale wiesz, że ją zawsze najbardziej pociągały sprawy du­chowe i religijne.

Havard nie odpowiadał. Przytulił Mali mocno do siebie i ukrył twarz w jej gęstych włosach, rozsypanych na podusz­ce.

-  Ty zawsze tak pięknie pachniesz - wymamrotał. - Wiesz o tym, że jesteś miła w dotyku?

Mali roześmiała się cicho, kiedy ręce męża zaczęły błą­dzić po jej nagim ciele pod nocną koszulą.

-  Myślę, że też mógłbyś być misjonarzem - żartowała so­bie. - Potrafisz człowieka przekonać.

Havard uśmiechał się w mroku. Widziała jego białe, mocne zęby.

-  Czy ty wiesz, że...

-  Wiem - wyszeptała z wargami przy jego szyi. - Wiem, że mnie kochasz, chociaż tak trudno w to uwierzyć.

-  A ty?

Zagryzał teraz lekko koniuszek jej ucha.

-  O to nie powinieneś pytać - wyszeptała Mali podnieco­na.

 

Ruth codziennie jeździła z Samuelem do Kvannes na je­go wieczorne spotkania. Kochała te podróże bryczką razem z nim w ciemne, wczesnojesienne noce. Siedziała tuż przy nim w milczeniu. On od czasu do czasu obejmował ją ra­mieniem. Pytał, czy nie marznie. Ruth odpowiadała, że nie. W jego obecności nigdy nie marzła. Nigdy w życiu nie czuła się bardziej rozgrzana.

Co wieczór siadywała w pierwszym rzędzie w sali spot­kań i błyszczącym wzrokiem patrzyła na Samuela, kiedy wygłaszał kazanie. Śledziła jego wysoką, szczupłą sylwetkę, kiedy chodził po podium lub opierał się o niewielką mów­nicę. Miała wrażenie, że unosi się nad nim blask. Każdego wieczora czuła, że to, co on mówi, jest coraz bardziej słusz­ne. Samuel jest prawdziwym wysłannikiem Boga.

Kiedy zebrani, klęcząc, słuchali, jaki straszny los ich cze­ka, Ruth klęczała również z bijącym sercem i dziękowała Bogu.

  

Ruth cierpiała. Przez cały tydzień miała nadzieję, że on znowu ją obejmie. Że będzie ją całował. Całe ciało płonęło z tęsknoty za nim. Wierzyła, że on zechce z nią o tym rozma­wiać. Powie, że czuje to samo. Że to dzieło Boga, iż się spot­kali. Misjonarz jednak nic nie mówił.

Często przed południem robili długie spacery, kiedy Sa­muel nie musiał przygotowywać nowego kazania. Szła wte­dy obok i tęskniła za dotykiem jego ręki. Pragnęła mu po­wiedzieć, że będzie na niego czekać, nawet gdyby to miało trwać całą wieczność. Nigdy jednak nie starczyło jej na to odwagi.

Nocami leżała, nie śpiąc. Wpatrywała się w blask księ­życa na suficie i ścianach, nieustannie marzyła o jego dło­niach. O jego wargach. Na wspomnienie tamtego wieczo­ra, kiedy ją po raz pierwszy pocałował, przenikał ją słodki dreszcz i rzucała się niespokojnie w pościeli. Czuła mro­wienie w dole brzucha, czasem był to słodki, pulsujący ból, jakiego przedtem nie znała. A pewnego wieczora od­kryła z przerażeniem, że ma mokre uda. Zerwała się, za­paliła świecę i podniosła nocną koszulę. Policzyła po­spiesznie, kiedy miała ostatnie miesięczne krwawienie, spodziewała się, że to musi być to. Nie spostrzegła jed­nak krwi, na palcach widziała lśniącą, nieco lepką ciecz. Z przerażeniem spuściła koszulę i pospiesznie umyła rę­ce. Słyszała, jak dziewczęta rozmawiały o takich spra­wach. Mówiły, że to pożądanie. Ale to przecież grzech! Takie rzeczy należą do małżeństwa. Stała na zimnej pod­łodze roztrzęsiona, twarz jej płonęła, nie potrafiła nad so­bą zapanować.

W końcu wróciła do łóżka, ale tęsknota nadal wprawiała jej ciało w drżenie.

-  Jestem twoja, Samuelu - szeptała w ciemnościach. - Oszczędzałam się dla ciebie, bo ty jesteś jedyny.

 

Nie miała zamiaru mu się oddać, dopóki nie zostaną sobie prawowicie poślubieni. Oczywiście, że nie. On zresztą też by tego nie chciał, Ruth była absolutnie pewna. To grzech. Nie była jednak w stanie znieść myśli, że on mógłby wyjechać, a nic między nimi nie zostało postanowione.

Dni mijały, Samuel nic nie mówił. Pewnego razu, kiedy zatrzymali się koło letniej obory, Samuel wyciągnął rękę, by pomóc jej wejść wyżej. Jego dotyk sprawił, że Ruth przenik­nął gwałtowny dreszcz. Nagle, nie zastanawiając się, zarzu­ciła mu ręce na szyję. Na moment on przyciągnął ją moc­no do siebie. Poczuła jego twarde ciało, czuła, że udusi się z podniecenia. On jednak zaraz wypuścił ją z objęć.

-  Ruth, Ruth - wyszeptał i pogłaskał ją po włosach. - Ja bym chciał...

Ruth wstrzymała oddech z napięcia. Była pewna, że on teraz to powie. Niestety, Samuel odwrócił się i ruszył w dół ku domowi.

 

Ostatniego wieczoru wracali do domu po spotkaniu w Kvannes. Jechali wolno drogą do Stornes. Wieczór był księżyco­wy. Wrześniowa noc nadchodziła łagodna, ale ostry wiatr zapowiadał rychłą zmianę pogody. Wkrótce jesień zagości na dobre.

-  Cóż, jutro wyjeżdżam - powiedział Samuel.

Ruth w milczeniu skinęła głową. Płacz dławił ją w gar­dle, nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Nagle on poło­żył jej rękę na kolanie. Ruth podskoczyła pod jego dotknię­ciem.

-  Co się dzieje? - spytał i zwrócił twarz w jej stronę. - Nie zamierzałem sprawić ci przykrości.

Chciał cofnąć dłoń, ale ona rozpaczliwie przytrzymała ją obiema rękami. I wybuchnęła płaczem.

Samuel skierował konia na pobocze i zatrzymał bryczkę. Objął Ruth ramieniem i przyciągnął ją mocno do siebie.

-  Co się z tobą dzieje, maleńka Ruth? - spytał łagod­nie.

-  Ja... ja nie jestem w stanie myśleć, że... Reszta utonęła w rozpaczliwym płaczu.

I wtedy Samuel zaczął ją całować. Ruth przywarła do niego i jęknęła ze szczęścia. Nareszcie, nareszcie. Obejmo­wała ramionami jego szyję, minęło sporo czasu, zanim zdała sobie sprawę, że on wsunął ręce pod jej bluzkę. Nagle jednak poczuła na nagich piersiach zimny powiew wiatru. Czuła, że brodawki piersi napinają się od chłodu i przepełniającego ją pożądania.

-  Co ty robisz? - wyszeptała przerażona i próbowała odepchnąć jego ręce. - Samuelu...

-  Ja cię kocham, Ruth - wyszeptał i jeszcze bardziej od­słonił jej piersi.

Nie była w stanie go powstrzymać, kiedy pochylił się nad nią i przywarł gorącymi wargami do jej skóry. Jęknęła i cof­nęła się nieco, by ułatwić mu dotarcie tam, gdzie zmierzał.

-  Ja wiedziałam - wykrztusiła ochryple, trzymając go mocno. - Przez cały czas wiedziałam. Wiedziałam, że Bóg zechce zesłać mi człowieka, który został mi przeznaczony. I to jesteś ty, Samuelu, prawda?

Wypuścił brodawkę z ust i patrzył na nią. Niebieskie oczy mieniły się chłodnym blaskiem. Przez cały tydzień bar­dzo się starał, żeby jej nie dotknąć. I nic nie mówił. Wszyst­ko po to, by była dojrzała niczym owoc, kiedy on nareszcie ruszy na podbój. Krew pulsowała mu w żyłach, kiedy czuł przy sobie to miękkie, drżące dziewczęce ciało. Kiedy pa­trzył w wielkie oczy pełne łez.

-  Chodź - wyszeptał i pociągnął ją na tylne siedzenie bryczki.

Znajdowały się tam koce, które Samuel rozpostarł. Poło­żył na nich Ruth i zaczął rozpinać jej bluzkę.

-  Co ty robisz? - jęknęła dziewczyna.

-  Ja cię kocham, Ruth - zapewniał cicho. - Nie jestem w stanie stąd odjechać, dopóki nie będę wiedział, że jesteś moja.

-  Ale ja jestem twoja - powiedziała Ruth i znowu wstrząsnął nią szloch. - Zawsze byłam twoja.

-  Czy zechcesz zostać moją żoną? - zapytał Samuel i ujął w dłoń jej pierś, ścisnął tak mocno, że aż jęknęła.

-  Tak, tak - odpowiadała, a serce biło jej radośnie. - Kiedy przyjedziesz tu w przyszłym roku, to...

Samuel milczał. Powoli zaczął podnosić jej spódnicę.

-  Samuelu...

Ruth na pół usiadła i próbowała go od siebie odepchnąć. Niepewna i przerażona równocześnie.

-  Nie możemy zrobić nic, czego Bóg zakazuje - wyszep­tała. - Powinniśmy poczekać do...

-  Masz rację, najdroższa - wykrztusił z twarzą przy jej nagich piersiach. - Ale małżeństwo dokonuje się w niebie, przed Bogiem, przecież wiesz. To jest umowa między tobą i mną w obliczu Pana, moja kochana Ruth. Sam ślub prze­znaczony jest dla ludzi, byśmy mogli powtórzyć przed Bo­giem i ludźmi to, cośmy już przedtem obiecali sobie nawza­jem w Jego obecności.

-  Ja nie rozumiem...

-  Czy obiecujesz mi wobec Boga Wszechmogącego, że chcesz być moja od tej chwili na wieki wieków? - spytał, pa­trząc jej w oczy.

-  Chcę...

Odpowiedź zabrzmiała niczym lekki oddech.

-  No to właśnie zostaliśmy małżeństwem wobec Boga, Ruth - oznajmił. - Teraz jesteś moją małżonką.

Świat zawirował przed oczyma Ruth. Była oszołomiona tym wszystkim, co się stało. Kompletnie nic nie rozumiała. Coś jej się tu nie zgadzało, nie była jednak w stanie powiedzieć co. Jego ręce i usta pieściły ją coraz gwałtowniej, bra­kowało jej powietrza, w głowie miała pustkę.

-  Jesteśmy małżeństwem? - wyszeptała. - My jeste­śmy...

-  Jesteśmy małżeństwem wobec Boga Wszechmogące­go - powtarzał Samuel cicho przy jej uchu.

Potem położył ją na tylnym siedzeniu, a ona nie była w stanie mu się przeciwstawić. Mówił przecież, że są mał­żeństwem. Małżeństwem wobec Boga. A tylko to się liczy. To dlatego Bóg zesłał jej Samuela, żeby mogli stać się jednością i żyć razem po wsze czasy.

-  Ślub... Samuelu, co ze ślubem...

-  To także przyjdzie - zapewnił.

Ruth uniosła się lekko, by mógł zdjąć jej majtki.

Patrzył na białe, krągłe dziewczęce uda, które leżały przed nim, i głęboko wciągnął powietrze. Od tej chwili Ruth Stornes nie będzie już miała odwrotu.

Jęknęła boleśnie, kiedy wdarł się w jej ciało. Sprawiał jej ból, był taki gwałtowny. Nic nie mówił. Dyszał tylko ciężko, pospiesznie. Ona myślała, że będzie czuły, ciepły i kochają­cy. Przede wszystkim ostrożny... delikatny i troskliwy, taki, jakim go znała.

Patrzyła w niebo na gwiazdy. Pragnęła dostrzec twarz Pana tam w górze w momencie, kiedy oddawała się temu, którego Bóg jej przeznaczył. Niestety, dostrzegła tylko spa­dającą gwiazdę.

Dopiero kiedy było po wszystkim, a on leżał ciężko na jej obolałym ciele, zdała sobie sprawę, że Samuel niczego nie obiecał. Ani Bogu, ani jej.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 12 Wyrzuty sumienia
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry

więcej podobnych podstron