Lutgard van Heuckelom
Listy do Miriam
Pożegnanie
matki z córką
Tłum. Joanna Urbaniak.
Red. Justyna Sochańska.
Radom 2006 ss.120
- Fragmenty -
Spis treści
Prolog
We wrześniu 1986 roku nasza córka, Miriam, zupełnie nieoczekiwanie przeszła operację złośliwego guza mózgu. Bez żadnych wcześniejszych dolegliwości, bez żadnych wyraźnych symptomów.
Po tym wydarzeniu cała nasza rodzina zapadła się jakby w czarną, głęboką przepaść. Zwłaszcza, kiedy okazało się, że Miriam będzie niepełnosprawna. Rozpoczął się dla nas długi proces nie tylko rekonwalescencji, ale przede wszystkim bolesnego oczekiwania, co przyniesie następny dzień.
Miriam przegrała tę walkę. Zmarła 28 marca 1990. Właśnie skończyła osiemnaście lat.
30 września 1986
Czułaś się taka samotna w szpitalu... Kupka cierpienia i nieszczęścia. A w klinice nikt nie zwracał na Ciebie uwagi. Nikt nie miał dla Ciebie czasu. Nie mogłam zrozumieć, że można spokojnie patrzeć, jak leżysz taka przykuta do łóżka: lekarze i pielęgniarki, wolontariusze, cała obsługa szpitalna, pracownicy kościoła... dla wszystkich najwyraźniej było to oczywiste, że nie jesteś w stanie nic zrobić. Do nikogo nie docierało, że jeszcze kilka dni temu byłaś wesołą, żywiołową, inteligentną nastolatką; że przez całe czternaście lat byłaś naszym złotym dzieckiem.
Musiałaś po prostu tak leżeć. Musiałaś po prostu być śmiertelnie chora. Nikt Ciebie o nic nie pytał. Nikt z Tobą nie rozmawiał.
Wszystkie rozmowy prowadzono nad Twoją głową. Zupełnie, jakbyś była głucha! Jak byś nie była jednym wielkim lękiem i znakiem zapytania. Jak mogłam odpowiadać na tysiące Twoich pytań, gdy sama nie znałam odpowiedzi?
I dlaczego ponad Twoją głową poinformowano mnie lakonicznie, że muszę postarać się dla Ciebie o grupę inwalidzką? Czy w tym ogromnym budynku nie było innego, ustronnego miejsca? Zaraz potem powiedziałaś do mnie przez łzy te piękne słowa: Nie jestem już dzieckiem światła. Od teraz będę musiała żyć w ciemności.
11 listopada 1986
Naświetlania. Sama terapia była właściwie nawet znośna. Nie była bolesna, nawet nie tak drastyczna. Wypadły Ci tylko resztki włosów, ale nawet to przyjęłaś z pokorą. O wiele gorzej zniosłaś ich obcięcie, wtedy w domu, niż samo wypadanie. Nosiłaś teraz perukę. Z wielką niechęcią.
I ta atmosfera na oddziale! Znowu byłaś najmłodszą pacjentką. Każdego dnia wszyscy przyglądali Ci się, zadawali pytania, współczuli. Ludzie potrafią być tak nietaktowni, czasami naprawdę ranią. Codziennie musiałyśmy stać w kolejce do czterech przebieralni. Panowała tam atmosfera, jak przed budką z frytkami: kłótnie, wcinanie się do kolejki - jakie to niskie i żałosne. Miałam serdecznie dosyć. Często zabierałam Cię na korytarz, żeby tam poczekać - po prostu nie mogłyśmy już znieść tego narzekającego na swój los tłumu starych ludzi.
I pomyśleć tylko, że miałaś przejść 78 zabiegów! Odliczałyśmy je dzień po dniu. Niektórzy pacjenci, którzy mieli przed sobą tylko kilka naświetleń, robili z tego tragedię. Nikt inny nie musiał być tak intensywnie naświetlany, jak Ty. I nikt inny nie patrzył w przyszłość równie pozytywnie i z taką nadzieją, jak Ty.
Na szczęście zaczęłyśmy zauważać postępy! Na początku transportowano Cię na oddział na noszach. Potem wjeżdżałaś na wózku. Jeszcze później szłaś, chwiejąc się, uwieszona na moim ramieniu. Aż wreszcie utykałaś samodzielnie przez korytarze, pod koniec nawet całkiem sprawnie.
I czyż to nie było warte ponad trzymiesięcznego, codziennego poświęcenia?
20 grudnia 1987
Szkoła nie zawsze była jednak dla Ciebie taka łatwa. Nadal byłaś upośledzona fizycznie: trudności z utrzymaniem równowagi, podwójne widzenie prawym okiem, prawie całkowita głuchota na prawe ucho, niemalże bezużyteczna prawa ręka i brak koordynacji w kończynach.
Jednak, mimo tych braków, świetnie integrowałaś się z grupą rówieśników. Na ruchliwym boisku, w życiu klasy. Brałaś udział w wycieczkach szkolnych, występowałaś w teatrzyku klasowym, a nawet... próbowałaś ćwiczyć ze wszystkimi na wuefie.
Tylko jakim kosztem? Ile bólu i cierpienia musiałaś przemilczeć? Ile razy robiłaś coś ponad swoje siły, aby w miarę normalnie funkcjonować? Ile smutku zataiłaś przede mną?
Bo przecież to nie tylko kalectwo sprawiało, że byłaś inna. Nie mogłaś ot tak po prostu zapomnieć o tej strasznej chorobie. A dzielenie bólu z innymi nie leżało w Twojej naturze.
Mimo wszystko byłaś bardzo samotna. Zawsze i wszędzie. Cichy smutek. Niewypowiedziane, zranione uczucia. Potrzaskane marzenia.
Wszystko to ukrywałaś w sobie - to była Twoja tajemnica. Stopniowo, kawałek po kawałku, starałaś się pozostawić to za sobą. Szkoła trzymała Cię przy życiu. Tam byłaś szczęśliwa.
Znalazłaś tam ludzi gotowych dzielić z Tobą problemy i troski. A odpowiednie podejście z pewnością nie było łatwe: taka ilość niezasłużonego cierpienia i smutku, i to jeszcze u dziecka!
Wiedziałaś, jak radzić sobie z ludzką bezradnością - uśmiechem, otwartym sercem. Ileż to szans dałaś każdemu z nich?
11 lutego 1988
A co ja robiłam przez ten cały rok? Nic. Zupełnie nic.
Byłam wykończona. Bolały mnie plecy, ale palący ból gdzieś w środku odczuwałam o wiele głębiej i mocniej. Przez cały rok, krok po kroku, próbowałam znowu stać się normalnym człowiekiem. Nadać miejsce Twojej chorobie we własnym życiu i w życiu naszej rodziny.
Dużo czytałam. Dużo myślałam. Doszłam do nowych przekonań w kilku podstawowych sprawach. Jednak ciągle przeszkadzały mi uczucia buntu, rozczarowania, chwilami nawet nienawiści.
Nie mogłam zrozumieć obojętnego, czasami nieludzkiego zachowania niektórych lekarzy w stosunku do tak młodego pacjenta. Nie docierało do mnie, że tylu naszych znajomych wykruszyło się. Na wszystkich zaczęłam patrzeć w inny sposób. Rezultat okazał się tak żałosny, że długo nie mogłam sobie z tym poradzić.
Kurczowo trzymałam się tych kilku osób, które, jak sądziłam, miały mi coś sensownego do przekazania. Musiałam znaleźć sobie coś, co utrzymałoby mnie na powierzchni. Chciałam rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Byłam kompletnie wytrącona z równowagi, a miałam przecież dom na głowie. Ciągle jeszcze nie wiem, jak udało mi się to wytrzymać.
I w końcu, nareszcie, nadeszło stopniowe wyzwolenie. Nie z dnia na dzień. Nie ot tak sobie. Udało mi się znaleźć siłę nie w innych, lecz w sobie samej. Był to bardzo powolny proces. Tyle wzlotów i upadków. Morze wylanych łez. Tak głęboko mnie zraniono, samym ostrzem, aż do kości. Ale nauczyłam się pokory. Nauczyłam się wdzięczności. Zaczynałam rozumieć, że byłaś dla nas łaską. Nareszcie nauczyłam się głośno mówić „tak".
Bezwarunkowo...
20 lutego 1988
Pogodzić się... To tak nieludzko trudne. Całkowita ruina systemu wartości. Odwrócenie wszystkiego do góry nogami. Nagle nic nie jest już takie, jak było. Nic nie jest pewne. Nawet rzeczy najbardziej oczywiste wymykają się z rąk. To jak upadek w wielką, czarną dziurę, początkowo bez dna.
Pogodzić się... To pozwolić odejść. Nie bać się straty. Oddać. Zmaleć. Zubożeć. Na nic już nie liczyć. Nic nie planować. Z wysiłkiem próbować utrzymać się w pionie, z godziny na godzinę.
Pogodzić się... To pęknąć. Jakby trochę umrzeć. Znosić ból nie do wytrzymania. Zachorować z nieszczęścia. Schować się w sobie samym. Strach. Wykończenie rozpaczą. Krzyk z bezradności: Niech ktoś pomoże, bo wszyscy przepadniemy! To powrót do punktu wyjścia. Powrót dosłownie do zera.
Pogodzić się... To nie proces bierny. Ani „poddanie się biegowi zdarzeń". To proces aktywny i świadomy, długotrwały, bardzo bolesny. To wreszcie przyjęcie swojego losu. Bez zastrzeżeń.
A wtedy... powoli, nieśmiało nadchodzi wreszcie wyzwolenie - delikatne i kruche. I kawałek po kawałka rodzi się w nas nowy człowiek. Człowiek czysty, bez zbędnych obciążeń, bez osłony. Człowiek, którego nikt nam już nie odbierze - to pierwszy fragment wieczności.
A na końcu pojawia się zadziwienie. Uczymy się radości z tak wielu małych, wspaniałych rzeczy. Uczymy się wdzięczności za tę garstkę ludzi, którzy przez cały ten czas zawsze byli przy nas. Uczymy się korzystać z tego wyjątkowego daru, jakim byłaś dla nas wszystkich. Pogodzić się... To umieć rozpocząć życie od nowa.
15 kwietnia 1988
Z biegiem czasu byłaś coraz bardziej sobą. Miałaś własne konkretne zainteresowania. Od zawsze byłaś molem książkowym, ale teraz wybierałaś określone tematy: przyroda, kraje Trzeciego Świata, niesprawiedliwość społeczna... Dosłownie połykałaś książkę za książką o zwierzętach, problemach na świecie, historii. Często kosztem zadań domowych. Byłaś żądna wiedzy o nowych, ciekawych rzeczach. Wszystko, co żyło i oddychało mogło liczyć na Twoje zainteresowanie.
Zostałaś aktywnym członkiem Przyrody 2000 i Greenpeace. W przenikliwym zimnie demonstrowałaś z zapałem na rzecz ratowania lasów tropikalnych. Cały dzień stałaś przed supermarketem i sprzedawałaś cegiełki na pomoc dla Wysp Pokoju.
Każde zetknięcie z niesprawiedliwością sprawiało, że angażowałaś się z jeszcze większą mocą. Zaangażowanie społeczne stało się częścią Twojej osobowości. Nie potrafiłaś już żyć inaczej. Nie byłabyś sobą, gdybyś przestała zwracać uwagę na wszystkie te problemy.
Zrobiłaś się też niezwykle krytyczna. We wszystkim szukałaś wysokiej jakości. Twoja przyszłość nabrała wyraźnych kształtów: chciałaś być otwarta na ludzi i coś dla nich oznaczać.
21 grudnia 1988
I tak znowu stanęłam za biurkiem nauczyciela. Strasznie bałam się tej chwili. Zostałam wychowawczynią innej klasy trzeciej. Rok przed Twoją operacją, we wrześniu uczyłam tę samą klasę przez trzy tygodnie. Urocze dzieciaki.
Już pierwszego dnia na boisku stały w rządku i grzecznie kiwały - mi główkami. Weszliśmy do środka. Odczytałam nazwiska. Dziwne uczucie... Jakby znajoma sytuacja, której nie potrafiłam jednak jeszcze dobrze „umiejscowić".
Dopiero, kiedy wzięłam do ręki kawałek kredy i napisałam na tablicy moje imię, poczułam, że naprawdę wróciłam. Kreda, tablica, dawanie dzieciom siebie... Odwaga, żeby powiedzieć: Możecie na mnie liczyć. Znowu byłam na swoim miejscu...
To była wyjątkowo sympatyczna klasa. Zupełnie inna niż przedtem, chociaż wtedy też wszystko układało się dobrze. Jednak teraz przeżywałam to intensywniej, świadomej. Tak, jakby każdy dzień był świętem: zaplanowanym i wyczekanym. Cieszyłam się moimi dzieciakami. Specjalnie zadawałam im jakieś zadanie w klasie, żeby tylko móc się przyglądać, jak pracują - każdemu z osobna. Byli mi tak bliscy. Wszyscy razem. Miałam naprawdę świetną klasę.
Dobrze się razem bawiliśmy: zorganizowaliśmy pchli targ i konkurs fotograficzny. Dwa razy wystawiliśmy przedstawienia teatralne, wyjeżdżaliśmy na wspólne weekendy przeznaczone na wyciszenie i refleksję. Z nimi wszystko szło jak z płatka. Mieli tyle entuzjazmu. Każdego dnia rozkoszowałam się samym przebywaniem z nimi. Z wieloma dzieciakami miałam o wiele bliższy kontakt niż jak to zwykle bywa pomiędzy uczniem i nauczycielem.
Jednak teraz wyraźniej niż kiedyś widziałam różne odcienie kontaktów międzyludzkich. Patrzyłam na świat jakby Twoimi oczami. Miałaś ogromne wyczucie. Tak wiele się od Ciebie nauczyłam.
To był naprawdę wspaniały rok. I dla Ciebie i dla mnie.
16 czerwca 1989
I dopiero teraz rozpoczął się dla Ciebie prawdziwy dramat. Sprawdzono wyniki naświetlań w szpitalu uniwersyteckim. Poszłyśmy do doktor F., aby je omówić.
I co się okazało? Niewielka poprawa w szpiku kręgosłupa, ale teraz z kolei pojawiły się małe guzy na mózgu! Tatuś zupełnie się załamał. Płakał jak dziecko. Doktor F. była blada jak ściana. Nie mogła dla Ciebie już nic zrobić. Ostatecznie podpisano na Ciebie wyrok śmierci. Nie można Cię już było wyleczyć. Jedynie chemioterapia mogła przedłużyć Ci życie o pewien czas.
Bardzo długo siedzieliśmy bez ruchu w jej gabinecie. Nie płakałaś. Ja też nie. Tylko bez przerwy prosiłam o wyjaśnienia. Tatuś nie był w stanie o nic zapytać. Siedział tylko nieruchomo i nie odzywał się słowem.
Z pamiętnika Mniam
WYBRAŁAM
Mogłabym nie zrobić nic i spokojnie sobie umrzeć. Albo poddać się operacji mózgu, znowu zdziecinnieć i od nowa rozpocząć poszukiwanie siebie. Po raz drugi utracić własne „ja". Nie. Tego nie chcę. Raz wystarczy. Koniec. Nie boję się śmierci.
Taka była moja pierwsza reakcja. Aż do momentu, kiedy doktor F. a potem doktor E. przekonali mnie, że operacja nie będzie wcale taka straszna i że prawdopodobnie tego samego dnia zostanę wypisana do domu. Mieli mi wszczepić małą rurkę, przez którą część chemii doprowadzałoby bezpośrednio do płynu mózgowego a pozostałą część po prostu dożylnie przez ramię.
Uspokoił mnie przede wszystkim fakt, że nie zostanę długo w szpitalu.
Myślą przewodnią mojego bierzmowania było: „Wybierz życie".
Mogą zostawić mnie w spokoju i będę miała przed sobą najwyżej sześć miesięcy życia. Albo wszczepią mi taką rurkę i będę miała jedną szansę na trzy, że się uda. Rak i tak nie zniknie, ale przynajmniej można będzie go zahamować. Później wymyślą coś nowego i zostanę poddana jeszcze jednej próbie. Powiedział nam o tym doktor G. ze szpitala dziecięcego, który właśnie wrócił z Ameryki i specjalizuje się w chorobach nowotworowych.
Szpital dziecięcy to bardzo fajny szpital. Leżą tam maluchy a w poczekalniach stoją zabawki w najróżniejszych jaskrawych kolorach. I mili lekarze.
Wybieram życie!
Nie poddam się. Będę nadal walczyć aż do gorzkiego końca.
15 lipca 1989
Wreszcie wypuszczono Cię to domu. Byłaś taka bladziutka. Zmęczona. Naszpikowana toksycznymi środkami. Położyliśmy Cię w łóżku w naszym salonie. I leżałaś tak sobie przez cały dzień, bo nic innego nie mogłaś zrobić. I nic nie robiłaś. Było takie piękne lato, a Ty nie miałaś nawet siły, żeby przejść na taras.
Potem dostałaś obstrukcji. Płakałaś z bólu, a ja obdzwoniłam w panice wszystkich lekarzy w wiosce. Większość z nich była na urlopie. Inni nie mieli odwagi przyjechać do pacjenta na chemii. Wreszcie zupełnie bezradni zanieśliśmy Cię do miejscowego pediatry. Ale ten nawet na Ciebie nie spojrzał. Był zbyt zajęty swoimi wizytami. Dostałaś konwulsji z bólu. Tatuś zadzwonił po karetkę. Okropny widok.
A co na to pediatra? Kiedy przyjechała karetka i właśnie mieliśmy wyjeżdżać do Brukseli, stwierdził sucho: No i trzeba było tak od razu panikować? Myślałam, że przygniotę go do ściany!
Z pamiętnika Miriam - 30 lipca 1989
"Tajemnicą szczęścia jest pogodzenie się ze swoim losem"
Staram się pogodzić ze swoim losem i chwilami jestem naprawdę szczęśliwa. Na przykład na dworze, wśród przyrody. Albo kiedy czuję ciepłe promienie słońca na twarzy, ujrzę ptaka szybującego w powietrzu, niesionego wiatrem. Czuję, jak radość rozlewa się po całym moim ciele. Tak, chwilami jestem naprawdę szczęśliwa.
Tylko jak długo jeszcze? Czy mam przed sobą przyszłość? Jakąkolwiek?
Mam nadzieję, że doczekam do Bożego Narodzenia. Przecież zdecydowałam się na rozpoczęcie leczenia. Obiecali mi to! Gdybym nie zrobiła nic, nie dożyłabym nawet do grudnia. Ale przecież coś zrobiłam. Z tak wielu rzeczy zrezygnowałam: z wakacji, z włosów, z bycia wychowawczynią na koloniach... z tak wielu rzeczy. I tyle musiałam przejść. Tyle znieść. Tyle wycierpieć.
Jako dziecko chciałam być misjonarką w Afryce. Ale to nigdy już się nie uda. Babcia mówi zawsze: „Rób to, co możesz, a nie to, co chcesz". Moje możliwości co do przyszłości są bardzo ograniczone. Ale i z tym też będę musiała się pogodzić. Czasami myślę: "Jejku, przecież żadnej przyszłości nie będzie". Jednak gdzieś w głębi duszy mam nadzieję, że to nie prawda. Mimo, że uczę się już żyć z tą myślą. Tom chce zostać „lekarzem bez granic". Tak więc to on przejmie moje zadanie, chociaż wiem, że zajmie mu to jeszcze przynajmniej siedem lat. Wiem, że będzie w tym dobry, ale mimo wszystko poczułam gdzieś w środku lekkie ukłucie zazdrości. Bo dlaczego to on a nie ja? Dlaczego to jego organizm jest doskonały?
Niech mu się powiedzie.
4 września 1989
Poszliśmy z tatusiem do szkoły, żeby w czasie zebrania personelu wyjaśnić nauczycielom Twój stan. Strasznie trudno było mi o tym mówić, ale udało się. Zrobiłam to dla Ciebie.
To dziwne, ale dzięki tej wypowiedzi przed całą grupą nauczyłam się mówić o Twojej chorobie. Wypowiedziałam na głos, w obecności innych, wszystkie te okropne słowa, jak guzy, rak, naświetlanie i chemioterapia. Dopiero teraz zaistniały one naprawdę. Nie było mi już tak trudno o tym mówić.
A Ty... z nowym zapałem rozpoczęłaś nowy rok szkolny. Bez włosów. Tym razem nie chciałaś już nosić peruki. Chciałaś po prostu być sobą. Na przekór wszystkiemu. W klasie nosiłaś wielką, kolorową czapkę. Pierwszego dnia opowiedziałaś całej klasie o Twojej chorobie. Dzięki Tobie nikt nie czuł się już niezręcznie. Dałaś im poczucie bezpieczeństwa.
Jak tego dokonałaś!?
9 grudnia 1989
Kolejny pobyt w szpitalu w listopadzie był okropny. Nie leżałaś już w swoim sterylnym pokoju, ale dzieliłaś salę z dziewczynką, która dzień i noc wyła z bólu. Nie mogłaś spać. Byłaś wykończona. Pobyt trwał ponad tydzień i wreszcie rozpłakałaś się w moich ramionach. Nie dawałaś już rady. Już nie chciałaś. W tym momencie weszła na salę pielęgniarka-jędza, chwilę postała i wreszcie odezwała się zupełnie nie na miejscu: Oh, que c`est beau. Une mamam et son enfant! Myślałam, że wybuchnę, ale jakoś udało mi się powstrzymać.
10 grudnia 1989
Potem było już coraz gorzej. Zakażenie na ustach nie chciało się zagoić. Bardzo Cię bolało. Nie pozostawało nam nic innego niż powrót do szpitala. Trzeba było to wyleczyć.
W szpitalu natychmiast zaaplikowano Ci morfinę. Ból ustał, ale zdarzył się też „un petit accident" . Kiedy przyszłam do Ciebie rano, byłaś w strasznym stanie, w totalnym szoku. W nocy przedawkowano Ci morfinę, nie chciałaś się obudzić i musiałaś dostać zastrzyk z antidotum. Nie da się opisać Twojej reakcji na tę mieszankę. Uwiesiłaś mi się na szyi, jak małe dziecko. Prawie mnie nie poznawałaś. Płakałaś i krzyczałaś, zupełnie spanikowana. Twoje oczy wirowały tam i z powrotem, jak szalone. Tak bardzo mnie wtedy przestraszyłaś.
Byłaś w takim stanie do dwunastej w południe. Wtedy najgorsze minęło, ale Ty wszystko dokładnie pamiętałaś. Chciałaś wiedzieć, co się stało. Kiedy się dowiedziałaś, nie wierzyłaś własnym uszom, byłaś wściekła. Oczekiwałaś przeprosin, ale te oczywiście nie nadeszły. Widocznie stwierdzono, że nie są potrzebne...
I wtedy nagle stwierdziłaś, że już nie chcesz. Zdecydowałaś się nie wracać do szpitala. Miałaś dosyć chemioterapii, jakiejkolwiek terapii. Przestałaś w to wszystko wierzyć. Chciałaś z tym skończyć. Wiedziałaś, że chodzi o Twoje życie, ale nagle przestało Cię to obchodzić.
Zabrałam Cię do domu. Nie byłaś w stanie podejść do grudniowych egzaminów. Zrobiłam, co mogłam - powtarzałaś w kółko. Wolę już od razu zejść z tego świata niż wrócić do szpitala.
Z pamiętnika Miriam - 24 stycznia 1990
Jutro muszę przejść kolejne badanie NMR w Brukseli. Myślę, a raczej wiem na pewno, że wynik nie będzie pozytywny. Chwilami czuję takie ciśnienie w oczach, że widzę podwójnie nawet w okularach. Tak, wynik na pewno znowu będzie gorszy. Zawsze wiedziałam, że kiedyś umrę, ale teraz ten moment jest jakby bliższy. Nie boję się śmierci, ale jest mi smutno, czuję nieskończony smutek. Dlaczego muszę odejść już teraz? Przecież życie dopiero co otworzyło przede mną swoje podwoje. Dopiero co zaczęłam czuć jego smak. Dlaczego więc już teraz, od razu, ktoś mi je odbiera? Panie Boże, jesteś tam jeszcze? Dlaczego właśnie takie musi być moje przeznaczenie?
Z pamiętnika Miriam - 17 luty 1990
Mgła
Mgła spowija moje zmysły Nićmi pajęczyny.
Niezniszczalna, nieodwracalna, nieomylna.
Najgorętszy promień słońca
Nie przeniknie przez wilgotne wstęgi.
Nie rozwieje jej żaden podmuch wiatru Nie ujarzmi żaden jeździec.
Znalazła swoją ofiarę, więc ją gnębi. Wie, czego chce.
3 marca 1990
Zbliżała się Twoja osiemnastka, ale nie chciałaś świętować. Za to nade wszystko chciałaś pojechać nad morze. Rankiem drugiego marca padał śnieg, ale zdecydowałaś, że i tak jedziemy.
Pojechaliśmy do Domburga w przenikliwym zimnie, wiał potworny wiatr. Jakoś się trzymałaś. Musiałaś w końcu zobaczyć morze! Prawie nie miałaś sił na spacer po plaży. Musiałaś opierać się na ramionach dwóch osób, żeby przejść się chociaż kawałeczek.
Ale byłaś taka rozradowana! Sama powiedziałaś, że to najfajniejsze urodziny w Twoim życiu. Wiedzieliśmy, że były one ostatnie...
Wieczorem poszliśmy na kolację w Middelburgu. Byłaś wyczerpana. Zasnęłaś w samochodzie. Ale promieniowałaś szczęściem. A to było przecież dla nas najważniejsze.
12 marca 1990
To dziwne, ale właśnie w ciągu tych ostatnich tygodni ktoś pojawił się w Twoim życiu. Pod koniec stycznia, w tak trudnym dla Ciebie okresie, zaczęłaś nieśmiało korespondować z pewnym chłopcem z organizacji młodzieżowej. Podzieliłaś się z nim swoimi uczuciami. A on odpowiedział.
Pisaliście do siebie coraz częściej. W końcu nie było prawie dnia bez listu od niego albo listu napisanego przez Ciebie. Otworzyłaś przed nim duszę. Nareszcie miałaś przy sobie rówieśnika, który mógł towarzyszyć Ci w tej drodze.
Często nas odwiedzał. Dla niego rzucałaś wszystko. Promieniałaś szczęściem, kiedy tak po prostu spontanicznie i bez skrępowania brał Cię w ramiona i nazywał swoim „skarbem"...
A dziesiątego marca, kiedy prawie z niczym już sobie nie radziłaś, postanowiłaś „wyjść" z nim. Sama zorganizowałaś spotkanie w kawiarni. Musiałam Cię zawieźć i odebrać. Ledwo tam doszłaś, ale byłaś wniebowzięta. Gadaliście i śmialiście się, jakby świat należał tylko do was. I właściwie w tym momencie rzeczywiście tak było...
Kiedy przyjechałam po Ciebie po godzinie, byłaś ledwo żywa, ale należało Ci się to.
W domu padłaś wykończona na łóżko. To było Twoje ostatnie „wyjście". Piękne pożegnanie ze światem.
19 marca 1990
Wszystko zaczęło sprawiać Ci trudność. Wszystko Cię męczyło. Pewnej słonecznej soboty brat wyniósł Cię jeszcze raz na zewnątrz, żebyś mogła trochę poleżeć w słońcu. Pogoda była niemalże letnia. Leżałaś na łóżku polowym i upajałaś się nastrojem w absolutnej ciszy. Słuchałaś śpiewu ptaków i głaskałaś koty. Tak się cieszę, że nigdy nie nadejdzie już dla mnie zima - powiedziałaś, a słońce odbijało się w Twoich roześmianych oczach.
Coraz więcej mówiłaś o śmierci. Co zrobisz potem z moim pokojem i moimi rzeczami?- pytałaś. Chciałaś wiedzieć wszystko dokładnie. Nie chciałaś tak zwyczajnie odejść. W Twoim pożegnaniu wszystko musiało mieć swoje miejsce.
Robiliśmy dla Ciebie, co mogliśmy. Ale właściwie to Ty pomagałaś nam wszystkim utrzymać równowagę. To niesamowite, ale nadal byłaś tą samą Miriam. Dzięki Tobie przerastaliśmy samych siebie. Dzięki Tobie staliśmy się lepsi: czulsi, spokojniejsi, łagodniejsi. Obudziłaś w nas to, co drzemało. Nadawałaś światu nowy wymiar. Dzięki Tobie wszystko powracało na swoje miejsce. Odkrywałaś przed nami tajemnicę. Nie wszystkie nasze wysiłki poszły przecież na marne.
23 marca 1990
Tak wiele wiem - powiedziałaś do mnie nagle.
Opowiedz mi, żebym i ja wiedziała - odparłam. Nie potrafię, bo na to nie ma słów.
To pokaż mi, jak to jest wiedzieć wszystko - poprosiłam . Z całych sił zacisnęłaś powieki i uśmiechnęłaś się nieskończenie szczęśliwa. Właśnie tak to jest - powiedziałaś, z zadowoleniem wzdychając głęboko.
Ostatnie noce spałam u Ciebie. Leżałyśmy sobie w ciemnościach, słuchając własnych oddechów. Czasami leżałaś i nuciłaś: Patrzcie na nią, jak sobie leży, skąd w niej tyle piękna? albo Sto lat, sto lat, niech żyję, żyję ja...
Przypuszczam, że Bóg otwierał już z uśmiechem ramiona na Twoje przybycie...
28 marca 1990
Już jakiś czas temu zaplanowaliśmy namaszczenie chorych na dwudziestego siódmego marca. Przez cały dzień byłaś taka słaba i „nieobecna", że obawiałam się, że nawet tego wszystkiego nie zauważysz.
Jednak dokładnie o osiemnastej, kiedy była przy Tobie cała najbliższa rodzina, nagle się ożywiłaś. Rozpierała Cię radość. Za wszelką cenę, chciałaś świętować!
Uroczystość była skromna i krótka. Bez przerwy przerywałaś modlitwy, żeby pokazać, że jesteś z nami. Ze wszystkimi śpiewałaś piosenki z bierzmowania. Promieniałaś. Zarażałaś wszystkich swoją radością i dziecięcą euforią.
„Kto nie stanie się jak te dzieci, nie wejdzie do Królestwa Bożego." Ten cytat z Biblii mógłby być myślą przewodnią całej uroczystości...
Rozkoszowałaś się tą chwilą. Zmuszałaś się do wysiłku. Zbierałaś resztki sił. Byłaś całkowicie świadoma wszystkiego, co się działo; wiedziałaś, że to ostateczne pożegnanie.
Skończyłam uniwersytet całowania- mówiłaś, rozdając całusy wszystkim po kolei.
O dziewiątej wieczorem westchnęłaś z zadowoleniem; Teraz jestem jednak strasznie zmęczona. Powiedziałaś wszystkim „do widzenia" i położyliśmy Cię z tatusiem w ciepłym łóżku. Zamknęłaś powieki na swoją ostatnią noc.
Noc przepełnioną spokojem, ciszą i harmonią.
29 marca 1990
Poranek dwudziestego ósmego marca rozpoczął się bardzo pogodnie. Nadal spokojnie spałaś. Tatuś z bratem wyszli, a ja zaczęłam zmywanie i sprzątanie po minionym wieczorze.
Skończyłam o dziewiątej. Podeszłam do Twojego łóżka, aby trochę na Ciebie popatrzeć. Koty ułożyły się już wygodnie obok Ciebie.
I wtedy nagle, prawie niezauważalnie, wydałaś z siebie trzy krótkie, chrapliwe oddechy. I było już po wszystkim... Nic nie powiedziałaś. Nie otworzyłaś oczu. Nawet nie drgnęłaś.
Umarłaś. Od teraz żyłaś w wieczności. Widziałam to wszystko i stałam tak zupełnie oniemiała, że Twoje odejście było tak proste, tak zwyczajne i piękne. Byłam świadkiem cudu. Twoja śmierć była czymś zupełnie naturalnym, czystym, zbawiennym. Ten spokój sprawił, że nawet koty nie zauważyły Twojego odejścia.
Odeszłaś od nas świętując i śpiewając. Spotkałaś się jeszcze ze wszystkimi, wszystkich wycałowałaś. Właśnie tak miało być. Dokładnie tak.
Rano dałaś mi nawet czas na zmywanie. Nie musiałam niczego przerywać. Poczekałaś jeszcze na mnie i dopiero, kiedy usiadłam przy Tobie, poczułaś, że teraz już można.
Odeszłaś tak, jak zawsze chciałaś żyć: zwyczajnie, spokojnie, słodko. Bez histerii, dramatów, bez zbędnego zamieszania.
Dla mnie Twoja śmierć była objawieniem.
31 marca 1990
Położyliśmy Cię na górze w Twoim pokoju. W morzu kwiatów.
Wyglądałaś wyjątkowo pięknie. Nieskazitelna. Czysta. Przede wszystkim taka młoda. Emanowała z Ciebie równowaga i harmonia, której Ci zazdrościłam. A jednocześnie wyglądałaś, jak ktoś, kto posiadł pewną tajemnicę. Zupełnie, jakbyś cieszyła się w duchu...
Często do Ciebie chodziliśmy, prawie bez przerwy. Żeby jeszcze raz zobaczyć Cię z bliska, popatrzeć na Ciebie, zamilknąć w zachwycie.
Leżałaś sobie tak niewiarygodnie piękna, pełna radości i oddania. Byłaś wspaniała!
Tak wielu ludzi przyszło Cię pożegnać. Tak wiele emocji, wzruszeń. I byli to przede wszystkim ludzie młodzi. Niektórzy wracali nawet trzy razy.
A my... już wtedy rozpierała nas radość i duma: mieliśmy święte dziecko.
I mimo łez, potrafiliśmy być szczęśliwi.
Listy do Miriam
Pożegnanie
matki z córką
- Fragmenty -
Z języka francuskiego: O, jaki ładny widok. Mamusia ze swoim dzieckiem!
Z języka francuskiego: "mały wypadek".
Czuwanie pierwszosobotnie 01 • 1 XII 2007 • Maryja - Niepokalanie poczęta s. 12
Lutgard van Heuckelom s. 2
„Listy do Miriam. Pożegnanie matki z córką.” - fragmenty s. 11