269 Browning Dixie Umowa na pięćdziesiąt lat


DIXIE BROWNING

Umowa na pięćdziesiąt lat

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Posuwał się bardzo powoli. Na południe od Marion padający śnieg zmienił się w marznącą mżawkę. Droga oblodzona, a samochody poruszały się w żółwim tempie. Na granicy stanu Południowa Karolina padał już tylko deszcz, ale szosa wciąż była śliska. Przednia szyba zachodziła mgłą. Zaklął pod nosem. Jak dawno temu pił kawę z aspiryną?

Dokuczał mu żołądek. Pewnie miał dość zarówno kawy, jak i aspiryny. Mogły to jeszcze być skutki grypy, która ścięła go z nóg na ponad tydzień. Nieważne. I tak musi zaaplikować sobie porcję kofeiny, żeby nie usnąć za kierownicą. Do tego dużo cukru, bo zapasy energii były na wyczerpaniu.

Trzy razy los gorzko go doświadczył. To wystarczy, by wytrącić z równowagi przeciętnego mężczyznę. Gus Wydowski uchodził w swoim otoczeniu za twardego faceta; dopiero za czwartym razem poczuł się znokautowany.

- Liso, ty słodka, chytra egoistko. Mam nadzieję, że czujesz się tak samo paskudnie, jak ja - mruknął pod nosem, wyprzedzając wielką cysternę.

Lisa Crane była wysoką, zwracającą uwagę swą niezwykłą urodą brunetką o mlecznobiałej skórze i nieczułym sercu. Na początku znajomości Gus, zatwardziały kawaler, był nawet zadowolony, że dziewczyna nie dążyła do legalizacji ich związku. Byli razem przez sześć miesięcy, co i tak stanowiło dla Gusa swoisty rekord. Przy boku innych kobiet już po paru tygodniach opanowywało go przemożne pragnienie, żeby znaleźć się gdzie indziej. Z Lisą było inaczej...

Nawet nie brał pod uwagę tego, że mógłby się w niej zakochać. Do diabła, miał trzydzieści dziewięć lat i dawno przestał wierzyć w miłość. To dobre dla nastolatków. Było im dobrze razem, szczególnie w łóżku. Tak dobrze, że Gus zaczynał czasem myśleć o tak zwanej przyszłości. Kupił nawet pierścionek zaręczynowy.

Okazało się, że Lisa też myślała o przyszłości, tyle że nie z Gusem. Przyszłość w jej marzeniach oznaczała sportowe ferrari, ekskluzywne restauracje i bywanie w eleganckim świecie. Gus miał krytą ciężarówkę, a bywanie w świecie oznaczało dla niego bar z grillem i piwo.

Lisa miała słabość do włoskich pantofli i szampana. Gus nosił teksaskie buty z cholewkami i uwielbiał słodycze. Uważał, że należy do klasy robotniczej. Miał odciski na dłoniach i jeszcze kilka na sercu, bowiem kobiety, które go pociągały, należały nieodmiennie do tak zwanej wyższej sfery: były długonogie, eleganckie, o wyrafinowanej urodzie. Niektóre z nich nawet na jakiś czas przymykały oczy na jego toporny sposób bycia i na fakt, że trudno było nazwać go przystojnym.

Znajomość z Lisą zaczęła się od zabawnego przypadku. Tuż obok posesji, na której budowano dom, odbywało się przyjęcie w ogrodzie. Jednej z kobiet wiatr porwał kapelusz i uniósł go w stronę budowy. Pracujący tam Gus uratował zagrożony fragment garderoby. Gdy mężczyzna i kobieta stanęli naprzeciw siebie, poczuli, że ogarnia ich żar.

Płomienny romans zaczął się od pierwszej chwili. Z upływem czasu Gus zaczął myśleć o legalizacji tego związku. Niestety, Lisa coraz częściej pozwalała sobie na różne gierki. Odwoływała spotkania, wyjeżdżała z miasta bez uprzedzenia, wracała, nie dając mu znać o swoim powrocie. Seks, który przez długi czas był tak wspaniały, nie dawał już im pełnej satysfakcji. Z reguły po wszystkim kłócili się, czyja to wina.

Gus był porywczy z natury i dobrze o tym wiedział. Starał się jednak trzymać nerwy na wodzy, szczególnie wobec kobiet. Matka, babka, ciotka i siostra wpajały mu przez lata, że każdą kobietę należy traktować jak damę. Szanował tę zasadę aż do nocy, kiedy Lisa oświadczyła mu, że podpisała kontrakt z agencją dla modelek i przenosi się do Nowego Jorku. Oczywiście, jest jej przykro, jeśli Gus czuje się zawiedziony, ale przecież oboje byli przekonani, że ich związek nie potrwa długo.

Cóż, na początku rzeczywiście tak było...

Odpowiedział, że wcale nie czuje się zawiedziony; skłamał. Dodał, że ostatnio sam myślał o tym, żeby dokądś wyjechać; było to następne kłamstwo. Życzył jej wiele szczęścia, choć nie sprecyzował, w czym.

Potem, z zaręczynowym pierścionkiem w kieszeni, ruszył w kurs po knajpach. Otrzeźwił go dopiero ból głęboko przeciętej ręki. W bezsilnej, wzmocnionej alkoholem rozpaczy rozbił pięścią grube listwy skrzyni do pakowania. Z krwawiącą ręką udał się na pogotowie i spędził dłuższy czas pośród kaszlących i kichających ofiar ciężkiej grypy. Wyszedł stamtąd z siedmioma szwami na dłoni i wirusem, który rozłożył go na tydzień.

W domu okazało się również, że nie ma już pierścionka. Po pewnym czasie przypomniał sobie, że dał go pewnej niemłodej barmance, aby sprzedała go i kupiła sobie buty z ortopedyczną wkładką. Jasne. Zawsze był szarmancki wobec dam.

Gus mieszkał sam w pierwszym z domów, które zbudował. Dom miał kształt litery „A", dwuspadowy dach i stał u podnóża gór, niedaleko małego miasteczka w Północnej Karolinie. Miał swoje wady, ale Gus go lubił. Ściśle biorąc, lubił go do czasu, gdy musiał spędzić w nim cały tydzień, chory i samotny. Bolały go wszystkie kości, na zmianę wstrząsały nim dreszcze i dręczył żar wysokiej gorączki.

Potem los spłatał mu kolejnego figla. Właściwie nie los, tylko aura. Gdy wreszcie jakoś się pozbierał i wyszedł na zewnątrz, okazało się, że śnieg zasypał dom aż po górne okna. Ciężarówka, zostawiona na podjeździe, ugrzęzła w zaspie. Prądu nie było; w domu panował straszliwy chłód. Lokalna linia telefoniczna nie działała, telefon komórkowy został w szoferce samochodu.

Czuł się słaby jak mysz. Był bardzo głodny, ale bardziej niż przyzwoitego posiłku pragnął teraz widoku słońca i obecności drugiego człowieka. Ten człowiek mógłby tylko przejść tędy i pójść sobie; byłe przekonał Gusa, że nadal jest pomiędzy żywymi. Dotąd taki był dumny z własnej samowystarczalności.

To, co odczuwał teraz, było co najmniej niepokojące. Zjadł wszystkie zgromadzone w domu zapasy: lody, czerstwe cynamonowe bułeczki i piankowe ciastka. Potem wziął łopatę i odgarnął śnieg sprzed domu. Poczekał jeszcze, aż pług śnieżny oczyści drogę, i spakował się do wyjazdu. Za wszelką cenę chciał znaleźć się w miejscu, gdzie świeci słońce i jest ciepło.

Projekty dwu następnych budów były na etapie zatwierdzania, mógł więc pozwolić sobie na krótki urlop: poleżeć na słońcu, wygrzać obolałe kości i poczuć się znowu jak człowiek.

Tuż za miastem Columbia przemknął po sąsiednim pasie wóz policyjny, wyjąc, migając światłami i ochlapując jego samochód błotem. Gus zaklął. Ostatnio przeklinał za często. Postanowił, że zatrzyma się na postoju dla ciężarówek i coś zje. Zbliżał się do okolic, gdzie ciasto z pekanowymi orzechami było ulubionym przysmakiem tutejszych mieszkańców. Zamówi duży kawałek takiego ciasta, lody i popije to czarną, dobrze osłodzoną kawą.

Mariah z obawą spoglądała na wskaźnik poziomu paliwa w swoim wysłużonym samochodzie. Powinna była zatankować przed podróżą, ale tak bardzo się spieszyła. Chciała dojechać do domu przed zmrokiem. Przygotowania do wyjazdu zabrały jej więcej czasu, niż się spodziewała: odebranie depozytu za mieszkanie, które wynajmowała wraz z dwiema innymi modelkami, zamknięcie konta w banku, pakowanie, nieudane próby oddania samochodu do przeglądu. Powiedzieli, że mogą go zrobić w połowie przyszłego tygodnia!

Potem musiała jeszcze spotkać się z Vicem. Był wściekły. Vic w takim humorze to nie był miły widok. Przypomniał jej o kontrakcie, który przecież podpisała, i o tym, co dla niej zrobił, odkąd odkrył w niej materiał na modelkę. Mówił, że planował wysłać ją na zdjęcia w St. Croix.

Wiedziała, że Vic kłamie. Miały tam pojechać tylko dwie modelki, a Kaye i Danielle cały ranek paplały o swoim wyjeździe. Vic ganił ją za to, że nie traktuje poważnie swojej pracy. Chyba miał rację. Dla Mariah wykonywane przez nią zajęcie straciło urok. Miała dość ciągłego przebierania się i udawania. Gdyby w ogóle chciała kogoś udawać, wybrałaby inną rolę, bardziej pasującą do jej osobowości. Nie czuła się dobrze jako modelka.

Próbowała wytłumaczyć Vicowi, dlaczego musi wyjechać. Żona jej brata, Basila, uciekła od niego, zostawiając go z ośmiomiesięczną córką. Basil niedawno założył firmę, która może upaść, jeśli właściciel poświęci cały swój czas dziecku. Mariah była w rodzinie jedyną osobą, na którą można było liczyć.

Vic tego nie rozumiał. Rodzina? I cóż to takiego rodzina?

Mariah jest wpisana w plan przymiarek, ma brać udział w najbliższych pokazach. Nie znana nikomu dziewczyna z prowincji może stać się najbardziej wziętą modelką po Cindy Crawford! I zamiast tego woli niańczyć cudzego bachora?!

A może właśnie, myślała naburmuszona, przecierając ręką zaparowaną przednią szybę, nie bawi mnie rola następnej Cindy Crawford? Do czasu gdy Vic zobaczył ją w sklepie z nasionami i narzędziami rolniczymi w Muddy Landing, nawet nie wiedziała, kim jest Cindy Crawford. Przypadek sprawił, że jedenaście miesięcy temu szef agencji modelek zatrzymał się w jej miasteczku; chciał zapytać o drogę do Sapelo Island. Wypatrzył ją na drabinie, gdy ustawiała towar na najwyższych półkach. Pracowała w sklepie jako zastępczyni kierownika i była zadowolona z tej posady. No, może „zadowolona" to za dużo powiedziane, ale była to najlepsza praca, jaką mogła zdobyć w Muddy Landing przy swoich możliwościach.

Los nauczył ją realizmu. Najstarsza z piątki rodzeństwa, musiała zostać głową domu, gdy ojciec odszedł, zostawiając dzieci na łasce losu i wiecznie niedomagającej matki-alkoholiczki. Mariah miała wtedy dziewięć lat i była milczącą, nad wiek poważną dziewczynką, zatopioną w marzeniach i czytającą baśnie.

Wiele lat później, kiedy ostatnie z rodzeństwa rozpoczęło samodzielne życie, miała wreszcie trochę czasu, żeby zastanowić się nad sobą. Odkryła, że pod powłoką wymuszonego praktycyzmu tai się niepoprawnie romantyczna dusza, wierząca wciąż, że spotka księcia z bajki albo rycerza w lśniącej zbroi.

Uwierzyła więc, że czuwa nad nią dobra wróżka, gdy w sklepie z narzędziami objawił się piękny nieznajomy, odziany w bogaty strój, który opowiadał o świecie luksusowych jachtów i obracał się wśród ludzi, dla których podróż do Paryża znaczyła tyle, ile w Muddy Landing wypad do Brunswick czy Waycross.

Tyle czasu podświadomie marzyła, jeśli nie o księciu, to o kimś niezwykłym. W jej miasteczku nie było książąt ani rycerzy. Najbliższy wizji rycerza, ratującego damę w potrzebie, był Moe Chitty, który spieszył z pomocą, gdy samochód Mariah nie chciał zapalić.

Zamrugała oczami, bo monotonny ruch wycieraczek na przedniej szybie działał jak pałeczka hipnotyzera. Poprawiła się na siedzeniu. Jej nogi były o wiele za długie, by wygodnie usiąść za kierownicą małego samochodu, nawet kiedy odsunęła fotel tak daleko, jak to było możliwe. Powinna już zrobić przerwę w podróży, ale nie miała ochoty moknąć. Zresztą była zajęta swoimi myślami.

- Może w ogóle nie powinnam wracać do tej pracy? - powiedziała na głos, artykułując myśl, która krążyła jej po głowie od zeszłego miesiąca. Po co jej Nowy Jork? Po co jej Palm Beach? Komu potrzebna jest jej twarz na okładce „Vogue'a"? W Muddy Landing nikt nawet nie słyszał o takim magazynie.

Trzeba przyznać, że to dobrze płatne zajęcie. Kaye mówiła, że teraz praca modelki nie ogranicza się tylko do chodzenia po wybiegu. Jedna z dziewczyn Vica dostała niewielką rolę w serialu telewizyjnym, druga podpisała korzystny kontrakt z firmą kosmetyczną.

Na początku zmiana pracy i wyjazd wydawały się dobrym pomysłem. Nic już nie wiązało jej z domem. Z drugiej strony siostry nieraz dzwoniły do niej z prośbą o radę czy niewielką pożyczkę; ze względów finansowych kariera modelki mogła okazać się uśmiechem losu. Wiedząc, że rodzina liczy na nią w trudnych chwilach, Mariah oszczędzała każdego centa.

W nowej pracy nie mogła jednak przywyknąć do tego, że traktowano ją jak przedmiot: była ubierana, rozbierana i przestawiana z miejsca na miejsce. Mężczyźni, bardziej uperfumowani i obwieszeni biżuterią niż ona kiedykolwiek w życiu, rozmawiali o niej tak, jakby nie stała tuż obok.

Praca w sklepie była o niebo łatwiejsza. Mariah sprzedawała pułapki na szczury, lizawki dla krów, hydrofory i ziarno siewne. Pensja taka sobie, ale życie w Muddy Landing było nieporównanie tańsze niż w Nowym Jorku czy Palm Beach. Tam człowiek płaci bez mała za to, że oddycha. Muddy Landing było jej domem. Bardzo skromnym, ale jednak domem. Kuszące swoim blaskiem życie, które rozpoczęła rok temu, okazało się pasmem ciężkiej pracy, długich godzin wyczekiwania i przykrej do zniesienia podległości.

Rozmyślała tak, wypatrując pośród strug deszczu neonowego znaku stacji benzynowej. Wskaźnik poziomu paliwa opadł do zera, po czym wahnął się na maleńki ułamek milimetra.

- Boże, zmiłuj się! - westchnęła, wpatrując się w szary, płaski horyzont. Tylko tego brakowało, żeby utknęła w połowie międzystanowej autostrady z powodu braku benzyny, w zimnym, zacinającym deszczu. Wybrała najbliższy zjazd z autostrady. Gdy dojrzała wreszcie stację, silnik zaczął się dławić. Wrzuciła kierunkowskaz, modląc się, aby zadziałał. Samochód wtoczył się rozpędem na niewielki podjazd.

- Och, udało się - westchnęła z ulgą.

Była z tego powodu tak szczęśliwa, tak przejęta losem czekającego na nią brata i jego dziecka oraz swoimi myślami o przyszłości, że postanowiła zafundować swoim czterem kółkom coś ekstra. Kupi najlepszą benzynę, a dla siebie napój wiśniowy i torbę prażonych orzechów. I pójdę do toalety! - obiecała sobie, drżąc na całym ciele w wilgotnym, przenikliwym chłodzie. Gdy wyruszała, było ciepło. Plastikową pelerynkę i białą dżinsową kurtkę położyła na tylne siedzenie, po czym przywaliła je torbami z ubraniem, pudłami książek i wieloma drobnymi bagażami.

Szybko pobiegła do damskiej części toalety. Odświeżyła się tam i ogrzała. Potem poszła do sklepu, wyjęła z chłodziarki napój wiśniowy, znalazła na półce prażone orzechy i skierowała się do kasy. Oprócz niej i kasjera było tam tylko dwóch podejrzanie wyglądających mężczyzn. Kartkowali ilustrowane magazyny, umieszczone przy kasie na drucianym stojaku.

Przecisnęła się obok nich i podeszła do lady.

- Poproszę wysokooktanową za dziesięć dolarów.

Obsługujący bez entuzjazmu oderwał wzrok od telewizora. Oglądał mecz koszykówki.

- To będzie... dziesięć za benzynę, dwa pięćdziesiąt za orzechy i za ten duży wiśniowy... zaraz...

Mariah położyła torebkę obok leżących na ladzie zakupów, żeby poszukać portmonetki. Jeden z mężczyzn szybko skierował się w stronę drzwi, otworzył je i wyszedł, wpuszczając do wnętrza strugę zimnego, wilgotnego powietrza. Mariah zadrżała. Drugi mężczyzna odwrócił się, aby pójść za kolegą. Odchodząc, uderzył łokciem w kartonowy kubek z napojem, oblewając Mariah czerwoną, lodowatą cieczą.

Toaleta na stacji benzynowej w USA nazywa się „rest room", czyli w dosłownym tłumaczeniu „miejsce do odpoczynku". Przeważnie warta jest tej nazwy. Oprócz kabin klozetowych i pomieszczenia z umywalkami jest pokój z lustrami i wyściełanymi ławami lub fotelikami, gdzie można poprawić makijaż. Często bywa tam też prysznic z pomieszczeniem do przebierania się. Na ścianach umieszczone są automaty z ręcznikami, podpaskami, pieluszkami itd.

Krzyknęła. Patrzyła na rozszerzającą się plamę na żółtych lnianych spodniach i żakiecie, próbując oderwać przylegającą tkaninę od ciała. A niech to...Czemu nie wzięła do toalety torby z odzieżą i nie przebrała się w dżinsy? Teraz i tak musi to zrobić; nie pojedzie dalej w tym stanie...

- Hej tam, człowieku! - krzyknął kasjer.

Mariah podniosła oczy i zobaczyła, że ten drań, który oblał ją sokiem, ucieka z jej torebką pod pachą.

- Łapcie go! - krzyknęła.

Rzuciła się do drzwi, usiłując gonić złodzieja. Nagle podjechał z piskiem opon ciemny samochód; w tej samej chwili drzwi sklepu zatrzasnęły się, miażdżąc niemalże jej palce. Ból był porażający. Ścisnęła lewą ręką zranioną prawą dłoń i ramieniem otworzyła drzwi. Zderzyła się z potężnie zbudowanym mężczyzną. Niedźwiedziowaty brodacz schwycił ją za ramiona.

- Niech pan zejdzie mi z drogi! - krzyknęła. Ból w ręce stawał się coraz bardziej dojmujący.

- No, no - mruknął głębokim basem nieznajomy. - I po cóż ten pośpiech?

- Przecież ich pani nie złapie! - wołał za nią kasjer. - Już odjechali!

Mariah nie rezygnowała. Zrobiła krok w lewo, ale nieznajomy usunął się w tym samym kierunku. Przesunęła się w drugą stronę i znowu stali naprzeciw siebie. Dłonie nieznajomego znowu zamknęły się na jej ramionach. Mariah spojrzała na niego, bezwiednie notując w pamięci piracką brodę, czarną skórzaną kurtkę, pomięte drelichowe spodnie i kowbojskie buty. Jego twarz była nienaturalnie blada.

- Czy byłby pan uprzejmy mnie puścić? - jęknęła.

Kasjer stał tuż za nią, owiewając ją nieświeżym oddechem, w którym wyczuć można było woń cebuli i piwa. Po chwili cofnął się; wiatr sprawiał, że strugi deszczu uderzały o drzwi, ciężkie krople padały na chodnik przed wejściem. Jakieś trzydzieści metrów dalej samochody sunęły, rozbryzgując wodę kołami, drążąc światłami zamglony, przedwczesny zmrok.

- Przykro mi, proszę pani, oni naprawdę są już daleko stąd. - Odwrócił się i ruszył w stronę swojej lady, zadowolony, że to nie on padł ofiarą rabunku.

Gus patrzył na kobietę, którą nadal trzymał w ramionach. Nie musiał opuszczać głowy; była prawie tak wysoka, jak on. Uderzyła go woń bzu, zmieszana z zapachem benzyny i wiśniowego syropu. Zawsze zwracał uwagę na rysy, na strukturę kobiecej sylwetki.

Ależ ona miała piękną twarz! I jak była zbudowana! Niedawno chorował na grypę, ale najwidoczniej wirus nie zrobił krzywdy jego męskim hormonom.

Jej oczy nie były ani brązowe, ani szare; dojrzał w nich połączenie obu tych barw. Włosy też nie miały sprecyzowanego koloru. Przypominały mu barwę sierści psa weimarczyka, którego znalazł i przygarnął kilka lat temu. Polubił to miłe stworzenie, ale w końcu znalazł się jego właściciel i odebrał zgubę.

- Co się właściwie stało? - zapytał chrypliwym basem.

Wiedział, że jego głos nie brzmi zbyt sympatycznie, ale prawie go nie używał od kilku ostatnich dni.

- Ten łobuz ukradł mi torebkę! Oblał mnie wiśniowym sokiem z lodem, porwał torebkę i uciekł! - Próbowała uwolnić się z uścisku, ale Gus trzymał ją nadal. Czuł, że dziewczyna drży na całym ciele.

- Niech mnie pan puści! Muszę przynajmniej spróbować go dogonić!

- Jeden był wysoki, drugi niski - przypominał sobie kasjer. - Jeden miał na głowie czapkę baseballową, drugi brudne, jasne włosy i krzywy ząb z przodu. Nie widziałem broni, ale to nie znaczy, że jej nie mieli.

Widać było, że dziewczyna straciła chęć do pościgu. Przez krótki moment skłoniła nawet głowę na obleczone w skórę ramię Gusa.

- Moje klucze... - poskarżyła się cicho. - Zabrali mi nawet kluczyki od samochodu.

Gus spojrzał pytająco na kasjera, ale tamten od razu zaczął się wykręcać:

- Niech pan tak na mnie nie patrzy. Nie mogę odejść od kasy. Pamiętam tylko, że pojechali na południe. Mieli starego chevroleta, model sprzed dziesięciu lat, ale kto ich teraz dogoni? Przykro mi, proszę pani, ale nadal jest mi pani winna za drinka i za...

Gus zaklął. Wyciągnął gwałtownie portfel i podsunął kasjerowi pod nos garść banknotów.

- Niech pan weźmie, ile potrzeba - warknął.

Gdy obaj zajmowali się sprawą jej należności, Mariah wyszła spod osłony daszku nad wejściem. Zobaczyła na skraju szosy coś jasnego i płaskiego. Może to był tylko jakiś śmieć, a może... Dobiegła tam w chwili, gdy skrajnym pasem przemknęła olbrzymia ciężarówka z przyczepą. Krzyknęła, oblana strugami brudnej, lodowatej wody.

- Czy pani zwariowała? Zaraz jakiś samochód panią potrąci!

Zdążyła podnieść z szosy swoją torebkę, gdy rozległ się ryk następnej zbliżającej się ciężarówki. Ktoś złapał ją za rękę, na szczęście lewą, i pociągnął do tyłu. Zanim mogła zaprotestować, brodaty prześladowca, a może wybawca, porwał ją na ręce i pobiegł z powrotem w stronę stacji benzynowej.

Gdy znaleźli się we wnętrzu sklepu i Mariah stanęła na własnych nogach, w pierwszym odruchu schwyciła zamek torebki, żeby ją otworzyć. Prawą ręką.

Nagły ból sprawił, że łzy pociekły jej z oczu. Krzyknęła cicho. Nieznajomy wyjął torebkę z jej rąk, przewiesił sobie przez ramię i poprowadził do stołka przy ladzie.

- Niech pani siada, zanim upadnie pani na podłogę. Mogę pani powiedzieć, co jest w tej torebce, nawet bez zaglądania do środka. Drobiazgi bez wartości. Szminka, chusteczka. Trzeba wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy.

Mariah ujęła swą przemoczoną torebkę, przytrzymała ją łokciem i otwarła lewą ręką. Wyjęła ze środka lepki od czegoś grzebień, równie lepką paczkę papierowych chusteczek, a na końcu oślizłe kawałki słoiczka galaretki z guavy, który kupiła na postoju w West Palm. Rozbił się pewnie, gdy rabusie rzucili jej torebkę na ziemię. Wszystko w środku było mokre i lepkie.

Nie pozwoliła sobie na płacz. Mariah nigdy nie płakała. Dawno temu życie nauczyło ją, że mazanie się jest tylko stratą energii. Może tylko kilka łez spłynęło po jej mokrych od deszczu policzkach. Poradzi sobie z tym, co się stało, tak samo, jak radziła sobie ze wszystkim innym od czasu, kiedy musiała odłożyć lalki w kąt i zająć się młodszym rodzeństwem. Najpierw jednak musi dotrzeć do domu.

- Co się stało z pani ręką? - Brodaty nieznajomy ujął jej prawą dłoń.

Uniosła wzrok na jego nienaturalnie bladą twarz, zastanawiając się, czy przypadkiem nie wyszedł niedawno z więzienia. Zwykle nie osądzała bliźnich tak pochopnie, ale trudno zachować równowagę ducha w jej sytuacji. Kilkanaście minut temu została obrabowana, ból w prawej ręce stawał się nie do zniesienia, a opuchnięte palce przybrały barwę sinej purpury. Ubranie i ręce miała mokre i lepkie.

Gus wytarł jej dłoń czystą chusteczką, żałując, że zatrzymał się akurat w tym miejscu. Ma teraz odpoczynek! Czuł się słaby, wyzuty z sił, miał dosyć własnych kłopotów, a tu musi jeszcze uczestniczyć w cudzych.

Niech to diabli. Siedząca na stołku kobieta patrzyła na swoją rękę jak na obcy przedmiot. Gdyby nie wyglądała tak żałośnie z mokrymi pasmami włosów, opadającymi na wilgotną od deszczu twarz, może byłby w stanie ruszyć w swoją stronę. Gus miał jednak duszę błędnego rycerza i nie raz stawał w obronie pokrzywdzonych przez los. Ta istota, o wielkich, błyszczących od łez oczach i drżących ustach, wyglądała na bardzo pokrzywdzoną.

- Zaraz obudzę się z tego przykrego snu i pan też zniknie. Myślę, że powinnam pana o tym uprzedzić. - Próbowała uśmiechnąć się, ale jej podbródek drżał coraz mocniej. Czubek pięknego, arystokratycznie zarysowanego nosa wyraźnie poczerwieniał.

Ta biedaczka zaraz rozklei się na dobre, pomyślał Gus. Pachniała mokrym od deszczu bzem. Odchylił się do tyłu i spojrzał jej w oczy. Jeśli cień może mieć jakąś barwę, to jej oczy miały właśnie taki kolor. Nogi... Boże, co to były za nogi! Pod mokrą, przyklejoną do skóry odzieżą widział prawie jej gładką, błyszczącą skórę, zarys wąskich majteczek i stanika. Pod stanikiem nie miała zbyt wiele, ale wystarczająco dużo, by mężczyznę ogarnęło podniecenie. Sterczące od chłodu brodawki były tak widoczne, że Gus nie musiał nawet wysilać wyobraźni. Dlaczego nie miała na sobie jakiejś kurtki?

- Powinna pani cieplej się ubrać na taką pogodę - powiedział ponurym tonem; pewnie zauważyła, jak na nią patrzył.

Owszem, miał słabość do tego typu kobiet. Teraz jednak, ledwie żywy po grypie, mając wciąż w pamięci rozstanie z Lisą, nie powinien aż tak reagować na to, co widział. Celowo zmarszczył brwi, robiąc groźną minę.

- Owszem, szanowna pani, przebywamy na Florydzie, ale jest luty. O tej porze leje tu jak z cebra. Ma pani jakąś kurtkę?

Kasjer wyjrzał przez zasnute mgłą okno. Na podjeździe zatrzymały się dwa samochody.

- Niech pani zabierze swój samochód. Blokuje mi stanowisko.

- A pan niech się zamknie - warknął Gus. - Ma pani zapasowe kluczyki?

- Tak, pod maską, po prawej stronie, pod takim czymś, co wystaje.

- Pod czymś, co wystaje... Dobrze. Proszę się stąd nie ruszać. Zaraz wracam.

Mariah została sama. Czuła się zagubiona i opuszczona. To jej się nie zdarzało. Dziś od samego rana, kiedy o pół do piątej obudził ją kolejny telefon od brata, wszystko szło jak po grudzie. Teraz siedziała tutaj, tak daleko od domu, okradziona do ostatniego grosza, przemoknięta i zmarznięta do szpiku kości. Wszystkie cieplejsze ubrania zostały na strychu w Muddy Landing. Naprawdę, od dawna nie było jej tak źle na świecie.

Brodaty nieznajomy wrócił. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie wypadło to zbyt przekonywająco. Położył swe wielkie dłonie na jej ramionach i uścisnął je. Bardzo mocno.

- Znalazłem to na tylnym siedzeniu samochodu. - Pokazał jej plastikową pelerynkę. - Proszę ją włożyć, zanim zmarznie pani jeszcze bardziej. Przy takiej pogodzie nietrudno o przeziębienie.

Niczego tak nie pragnęła, jak przytulić się teraz do tego groźnie wyglądającego mężczyzny w kowbojskich butach, zamknąć oczy i o niczym nie myśleć. Przynajmniej przez jakiś czas. Do chwili, aż znajdzie wyjście z tej okropnej sytuacji. Zamiast tego dumnie uniosła głowę i próbowała pokazać, że całkowicie panuje nad sobą. Nie było to bardziej przekonywające niż jej uśmiech parę minut wcześniej.

Nieznajomy przysunął się bliżej; poczuła ciepło jego ciała, woń skóry i czarnej kawy, zmieszaną z jakimś bardzo męskim zapachem. Ten zapach, zamiast ją niepokoić, działał dziwnie kojąco.

- No, no, świat się jeszcze nie zawalił - powiedział swym dziwnie ochrypłym głosem. - Niedługo sobie z tym poradzimy.

ROZDZIAŁ DRUGI

Mariah próbowała za wszelką cenę wziąć się w garść, choćby dlatego, że jej brodaty wybawca chyba tego od niej oczekiwał. Zawsze starała się nie sprawiać innym kłopotów. Poza tym nieznajomy okazał się bardziej sympatyczny, niż na to wyglądał. Mimo więziennej bladości na twarzy, rozwichrzonej brody i nachmurzonej miny był nawet atrakcyjny jako mężczyzna. Trudno było nazwać go przystojnym, ale pełna siły, muskularna sylwetka sprawiała, że wyglądał całkiem pociągająco.

- Dam sobie radę - powiedziała lekko schrypniętym głosem. - Tylko nie przywykłam do tego, żeby mnie okradano - dodała z zuchowatym uśmiechem, którym próbowała oszukać jego i siebie.

Odwróciła siew stronę pracownika stacji benzynowej i zapytała, czy może zadzwonić na policję. Nie miała wielkiej nadziei, że to coś da.

- Automat telefoniczny jest na zewnątrz, obok kompresora - odpowiedział.

Spojrzała na niego z żalem i wyrzutem. Miał choć tyle przyzwoitości, żeby się zawstydzić. Niechętnie wskazał na swój telefon, stojący pomiędzy kasą a słoikami z marynatą. Wykręcenie numeru nie było łatwe. To tylko początek problemów, pomyślała. Niedługo będzie ich znacznie więcej.

Nieznajomy wyszedł na zewnątrz. Wrócił, gdy odkładała słuchawkę. Mimo chmurnej miny, wyglądał na zatroskanego jej sytuacją.

- Jak się pani nazywa?

- Mariah Brady.

- Gus Wydowski - przedstawił się. - Co z kartami kredytowymi, panno Brady? Jeżeli miała pani jakieś w tej torebce, trzeba zgłosić ich kradzież.

- O Boże, moje karty! - Zaczęła drżeć w poczuciu nadciągającej paniki.

- Prawo jazdy, książeczka czekowa, klucze... - Zmarszczył brwi. Mariah zastanawiała się, czy jego twarz może w ogóle mieć pogodny wyraz.

- Podobno pojechali na południe, a ja mieszkam na północ od tego miejsca. Przynajmniej tyle...

Pokiwał głową z roztargnieniem; widać było, że myśli już o czymś innym. Pewnie zastanawia się, jak wyplątać się z tej historii i odjechać w swoją stronę. Mariah po raz pierwszy zwróciła uwagę, iż jego oczy mają niezwykły odcień ciemnego błękitu i że na twarzy ma dwie blizny. Jedna dochodziła do linii włosów, druga znikała w gęstwinie brody.

- Czy miała pani przy sobie większą gotówkę? - zapytał.

Zamierzała już odpowiedzieć, że to nie jego interes, ale w tej sytuacji była mu winna uprzejmiejszą odpowiedź. Zgnieciona ręka pulsowała bólem.

- Niech pan nawet nie pyta - powiedziała z goryczą. Miała przy sobie czterysta siedemdziesiąt trzy dolary i trochę drobnych. Poza minimalną kwotą na koncie i terminowym wkładem na pięć tysięcy, którego nie powinna ruszać, były to jej wszystkie oszczędności. Posiadała jeszcze od lat nie remontowany dom w rodzinnym mieście, ale wartość posesji w tych stronach mogłaby być tematem dowcipów.

Vic Chin powiedział kiedyś, że jej twarz, a dokładnie jej piękne rysy warte są fortunę. Może i tak, ale pięknymi rysami nie płaci się rachunków.

- Dokąd zamierzała pani dojechać? - Gus Wydowski mówił tak ochryple, jakby bolało go gardło.

- Do Muddy Landing - odpowiedziała z przygnębieniem. - To jest w Georgii, niedaleko Darien.

- Niedaleko Darien. Rozumiem. - Z jego tonu wywnioskowała, że nigdy nie słyszał o Darien.

- Pomiędzy Brunswick i Savannah, nad rzeką Little Charcie - objaśniła szerzej. Właściwie Little Charlie był strumykiem, od kiedy muł wypełnił stare koryto. Znali go wyłącznie traperzy i wędkarze.

Gus przyglądał się jej spuchniętej dłoni. Mariah też na nią spojrzała. Chętnie popłakałaby sobie, gdyby to w czymś pomogło. Modelki podobno ubezpieczają niektóre części swojego ciała. Wyobraziła sobie siebie na wybiegu. Idzie lekkim krokiem w takt muzyki, uśmiech, rozpinanie żakietu, chwila w bezruchu i obrót.

Otóż to. Dłoń, którą rozpinałaby żakiet, już nigdy nie będzie wyglądać jak należy. Jeśli los chciał jej dać jakiś znak, właśnie to uczynił.

- Prowadzenie samochodu jedną ręką będzie niezwykle trudne. Zdaje sobie pani z tego sprawę, prawda?

Zdawała sobie z tego sprawę. Już i tak przeżyła ciężkie chwile, gdy jadąc tu, obawiała się, że lada moment zabraknie jej benzyny. Nie miała złudzeń co do tego, że obsługujący da jej paliwo na kredyt. Na przykład w zastaw za piękne rysy.

- Dam sobie radę - powiedziała.

Gus już się odwrócił i poszedł w głąb sklepu. Wziął z jednej półki rolkę papierowych ręczników, z drugiej paczkę foliowych torebek. Dwie kobiety przeszły obok w kierunku damskiej toalety. Przyglądały się Mariah z ciekawością. Chyba nie rozpoznały w niej popularnej modelki. Jej kariera trwała zbyt krótko.

Gus wyciągnął plastikową torebkę z opakowania i napełnił ją kostkami lodu z automatu. Gdy się zbliżył, poczuła zapach skóry jego kurtki i czegoś podobnego do woni dymu, co przypomniało jej obozowanie w lesie. Jeśli używał wody kolońskiej, nie wyczuwała jej teraz.

Porównywała go do ubranych z przesadną elegancją, wypachnionych mężczyzn, z którymi pracowała przez kilka ostatnich miesięcy. Gus uniósł jej rękę i owinął wstęgą papierowych ręczników. Dotyk jego dłoni był zadziwiająco delikatny. Przyłożył torebkę z kostkami lodu do spuchniętych palców. Zauważyła świeżą bliznę koło kciuka jego lewej ręki.

- Wygląda na to, że do spółki mamy jedną parę zdrowych rąk - powiedziała, hamując nerwowy śmiech.

Nawet na nią nie spojrzał.

- Czy wciąż panią boli? Przepraszam. Lód zmniejszy tę opuchliznę. Czy nie jest pani uczulona na aspirynę?

Pokręciła głową.

- Tak. To znaczy nie. No... wiem, że lód mi pomoże i nie jestem uczulona na aspirynę.

Wyjął z kieszeni pudełko tabletek i wytrząsnął dwie na jej zdrową dłoń. Potem wyjął jeszcze dwie. Wziął z chłodziarki dwie puszki z lemoniadą, otworzył i podał Mariah jedną z nich.

- Chciałbym pani coś zaproponować - zaczął. Mariah czekała nieufnie na dalszy ciąg. - Obawiam się, że w tym stanie nie powinna pani prowadzić samochodu, nawet mając przy sobie prawo jazdy. Tę rękę powinien obejrzeć lekarz. Poza tym...

- Nie, dziękuję.

- Jeśli dłoń jest złamana...

- Nie jest. - Nie mogła nawet myśleć o tym, że ma złamaną rękę, jeśli Basil w sobotę miał przywieźć dziecko z Atlanty. Rzecz była poza dyskusją i kropka.

- Dlaczego jest pani taka harda? Proszę posłuchać mnie jeszcze przez chwilę, dobrze?

- Mogę wpaść do lekarza po drodze do domu. Bardzo panu dziękuję za okazaną pomoc, panie Wydowski, ale teraz poradzę sobie radę sama. Naprawdę.

Mężczyzna mruknął coś pod nosem. Może to i lepiej, że nie słyszała, co. Potem patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Uświadomiła sobie, że jej włosy wyglądają pewnie jak mokre strąki, odzież pod sztywną peleryną jest poplamiona i mokra, a zrobiony rano makijaż rozmazał się doszczętnie.

Ramiona opadły jej w poczuciu bezsilności. Zdała sobie sprawę, że pod wypracowaną w obcym świecie zewnętrzną powłoką pozostała i tak dawną Sarą Mariah Brady, wieczną niańką do dzieci, tyczkowatą pannicą w okularach, która w zaawansowanym wieku lat dwudziestu pięciu była najstarszą dziewicą w okolicy. Przynajmniej w Muddy Landing.

Gus zrozumiał wymowę tych nagle zgarbionych pleców, usłyszał jej stłumione westchnienie.

- No dobrze, niech pan mówi dalej - powiedziała drętwym głosem. - Słucham.

Potem znaleźli się oboje w motelu o parę minut drogi od stacji benzynowej, w Saint Augustine. Policja przyjechała i spisała ich zeznania; zrobili, co do nich należało i tyle. Samochód pozostał na stacji, zaparkowany z boku budynku.

Gus przeniósł jej rzeczy i ułożył za siedzeniami w swojej ciężarówce.

- Co pani tam ma, do diabła? - zapytał, wnosząc ogromne pudło do jej pokoju. - Cegły?

- Czy ma pan coś przeciw cegłom?

Obrzucił ją kwaśnym spojrzeniem i wtedy przypomniała sobie, że jego ręka nie jest jeszcze zagojona.

- To książki - wyjaśniła. - Nie musi pan przynosić tu wszystkiego. Pakunki mogą zostać do rana w samochodzie.

- Czy ma pani kartę telefo... - Nie dokończył pytania. Przecież wszystkie jej karty przepadły. - Proszę dzwonić z telefonu w tym pokoju i pozałatwiać swoje sprawy, dobrze? - Starał się nadać swemu głosowi milszy ton, choć mówienie miłym tonem nie leżało w jego naturze.

Mógłby być teraz w połowie drogi do wybrzeża, ale, do diabła, nie mógł zostawić tej kobiety nocą na stacji. Obrzydliwy chytrus przy kasie policzyłby jej nawet za kawałek podłogi, na której by spała. Już i tak kazał sobie zapłacić za parkowanie jej rozklekotanego samochodu, za plastikowe torebki i ręczniki. Kiedy Gus załatwiał sprawy z tym łobuzem, ona była na granicy nerwowego załamania. Poprosiła go potem o adres, żeby odesłać wydane na nią pieniądze.

Widział dziwny wyraz jej twarzy, kiedy wyjął jedną ze swoich kart kredytowych. Za kogo go brała, na miłość Boga? Może myślała, że będzie chciał wykorzystać sytuację? Czy dlatego była taka przestraszona?

Starał się zanadto jej nie przyglądać; nie byłby w stanie ukryć zachłanności tych spojrzeń. Dobrze choć, że miała na sobie plastikową pelerynę... Oprócz kilku drobnych niedostatków w wyglądzie, związanych wyłącznie z tym, co ją spotkało, była niezwykła. Nie była idealnie piękna, może nawet jej uroda nie pasowała do obowiązujących kanonów piękności, ale miała w twarzy i sylwetce to ponadczasowe, wytworne piękno, którego zawsze poszukiwał i które tak podziwiał.

- Powinna pani zadzwonić do rodziny, do męża, choć moim zdaniem trzeba zacząć od zablokowania kart kredytowych. Z tym może być prawdziwy kłopot.

- Prawdziwy kłopot? - zapytała. Piskliwy, łamiący się ton w jej głosie wcale się Gusowi nie podobał. - Czy to, co już się stało, to nie jest kłopot? Wie pan, przez parę minut zdawało mi się, że to tylko sen.

Ostatnie zdanie, które miało być dowcipem, zabrzmiało żałośnie, ale Gus docenił jej wysiłek.

- Jestem przeraźliwie głodny. Może byśmy coś zjedli?

- Dziękuję, ale ja nie...

- Kawałek dobrego ciasta na pewno podniesie panią na duchu - kusił. Mógłby jej powiedzieć, że wobec tego, co już zapłacił, koszt posiłku to drobiazg. Nie powiedział jednak tego.

- Teraz, kiedy pan o tym wspomniał, zmieniłam zdanie. Jestem głodna bardziej, niż mi się wydawało - przyznała.

Gus czuł, że ta kobieta za bardzo mu się podoba. Przyglądał się jej wytrawnym okiem konesera. Ma jakieś sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, waży niewiele ponad pięćdziesiąt kilo, podsumował. Rozmiar ubrania: trzydzieści sześć. Lisa miała trzydzieści osiem, ale ta dziewczyna jest drobniejszej budowy.

Daj sobie spokój, człowieku, karcił w myślach sam siebie. Czy jeszcze nie masz dość?

- Co zjemy? Stek? Kraby, krewetki?

- Mam jeszcze torbę prażonych...

- Orzechów. Wiem. Są na wierzchu pudła z cegłami. Ja jednak wolę sprawdzić, co mogą nam tu podać. Zadzwonię z mojego pokoju, a pani załatwi swoje telefony. Proszę zapukać w ścianę, kiedy będzie pani gotowa.

Wyszedł na korytarz, po czym wszedł do sąsiedniego pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Przypomniał sobie, jak to niejeden raz zdarzyło mu się przygarnąć zbłąkanego kundla, po którym na pamiątkę zostawał mu stos rachunków od weterynarza i pchły w całym domu, nie mówiąc już o pogryzionych rękach.

Wziął prysznic, przebrał się w czyste drelichowe spodnie i czarną koszulę z dzianiny. Na szczęście nie musiał czyścić butów, bo pasta i szczotka niewiele by im pomogły. Od dawna konserwował je środkiem impregnującym. Jego zdaniem, wyglądały wystarczająco dobrze.

Ciekawe, czy jego wysiłki zostaną właściwie docenione przez płochliwą damę z sąsiedniego pokoju? Zaczynał żałować impulsu, który kazał mu wdepnąć w ten cały pasztet. Ale czy miał wybór? Jedno spojrzenie jej pełnych bólu i paniki oczu wystarczyło, żeby się poddał.

Nie mógłby zasnąć spokojnie ze świadomością, że ta kobieta jedzie do Georgii pośród nocnej ulewy, prowadząc samochód jedną ręką. Zbierając z półki portfel, klucze i drobne monety wykrzywił się do swego odbicia w lustrze. Wyglądał jak włóczęga. Czy i jak można osądzać kobietę, która pozwoliła obcemu mężczyźnie przywieźć się do motelu, nawet jeśli sytuacja ją do tego zmusiła?

Przygładził brodę. Powinienem zająć się swoim wyglądem, medytował. Lisa nieraz namawiała go, żeby się ogolił. Jakoś oparł się tym naciskom. Może obawiał się, że wcale nie spodoba jej się to, co zobaczy.

Niewykluczone, że jeśli znajdzie się tam, dokąd zmierza, w jakimś ciepłym, słonecznym miejscu, spróbuje pokazać światu ogoloną twarz. Na razie z brodą czuł się znacznie lepiej.

Kiedyś też będzie musiał pozbyć się paru uciążliwych nawyków. Po pierwsze, nigdy nie był w stanie powiedzieć „nie" istocie rodzaju żeńskiego: ludzkiej, psiej czy jakiejkolwiek innej. Zeszłego lata wziął pod swój dach jednouchą kotkę z jej licznym potomstwem, potem dwie zagłodzone młode suczki, wyrzucone pewnie przez właścicieli, i samicę szopa, która była tak stara i ślepa, że spadła z drzewa. Wziął pod dach, to zbyt skromne określenie. Karmił całą tę ferajnę, chuchał, dmuchał i pielęgnował, aż wreszcie znalazł dla wszystkich schronienia na stałe.

Bliskie kontakty z damami na dwóch nogach kończyły się mniej optymistycznie. Kobieta, która była pierwszą miłością Gusa, wyszła za mąż za jego najbliższego przyjaciela. Traktował to uczucie z romantycznym, młodzieńczym idealizmem i ciężko przeżył cios, który go spotkał. Potem były inne kobiety, dużo kobiet. Gus lubił płeć piękną, ale nie brał już tych związków na serio. Dopiero Lisa zmieniła jego nastawienie, choć teraz nie był pewien, o co mu naprawdę chodziło.

Problem polegał na tym, że kobiety, które zewnętrznie odpowiadały jego ideałom, jakoś nie dorastały do innych oczekiwań. W końcu dał spokój ideałom i oczekiwaniom.

Teraz więc, choć Mariah Brady wyglądała jak spełnienie jego marzeń i budziła cieplejsze uczucia, nie da się w nic wciągnąć. Nie ma mowy! Nie da się wzruszyć spojrzeniom jej dużych, błyszczących oczu, patrzących na niego z wyrazem smutku, który przywodzi na myśl wzrok zagubionego szczenięcia. Będzie obojętny na to smukłe ciało, które porusza się z pełną wdzięku powolnością.

Jeszcze tylko kilka godzin! Jutro rano zafunduje jej pełny bak benzyny, zapakuje wraz z bagażami do samochodu i do widzenia. On sam pojedzie dalej, na południe, w poszukiwaniu ciepła i słońca. Gdzieś w tym kraju musi świecić słońce!

Mariah zapukała do jego pokoju parę minut później. Na dworze nadal lało jak z cebra. Gus obrzucił ją szybkim spojrzeniem i poszedł otworzyć ciężarówkę. Spokojnie, chłopie, powtarzał w myśli. Czuł, że coś się z nim dzieje, i wolałby, żeby to nie było widoczne. Panie Wydowski, pomyśl lepiej o wielkim, soczystym steku... O cieście z orzechami i dużej porcji lodów... Pomyśl o czymkolwiek, byle nie o tym!

To, co ta dziewczyna zrobiła ze sobą w tak krótkim czasie, było godne podziwu. Miała na sobie dżinsy, białą koszulę męskiego kroju, nieprzemakalną kurtkę i sandały na korkowej podeszwie. Grubość podeszwy wydłużała jej nogi o kolejne kilka centymetrów i ich widok mógł niejednemu zawrócić w głowie.

Wyglądała tak, jakby zeszła z okładki drogiego magazynu. Jednak nawet wtedy, gdy była ubrudzona, przemoczona deszczem i wyczerpana po ciężkich przeżyciach, mogła rozbudzić zmysły każdego mężczyzny. Gus uświadamiał sobie, że im wcześniej się rozstaną, tym lepiej. Przede wszystkim dla niego.

- Na co ma pani ochotę? - zapytał. - Na stek, frutti di mare, naleśniki? Może hamburgery? Niecałe sześć kilometrów stąd jest bar z pieczonymi kurczakami na wynos. - Starał się zagłuszyć w sobie wrażenie, jakie na nim zrobiła, gdy wsiadała do ciężarówki. Była wystarczająco wysoka, aby sięgnąć biodrem skraju siedzenia i wsunąć nogi do środka jednym płynnym ruchem.

Zamknął za nią drzwi i obszedł szoferkę dookoła. Głód doskwierał mu coraz bardziej.

- No, proszę się zdecydować - ponaglił głosem bardziej ochrypłym niż zwykle. Niedawno złapał go atak ostrego kaszlu.

- Nie przepadam za naleśnikami, ale wszystko inne może być. Niech pan sam wybierze.

Gus wypytał o drogę recepcjonistę pracującego na nocnej zmianie i pojechali do restauracji, gdzie serwowano steki. Okazało się, że kolejka oczekujących na stolik kończyła się pod markizą przy wejściu. W dwu pobliskich miejscach oferujących owoce morza było jeszcze tłoczniej.

- Przecież to zwykły dzień - komentowała głośno Mariah. - Ciekawe, jak długo się tu czeka na wolny stolik w sobotę albo w niedzielę? - Jej żołądek burczał z głodu.

- Jest luty i przebywamy na Florydzie. Tu właśnie jest szczyt sezonu turystycznego - odparł Gus.

Pojechali w końcu do baru serwującego pieczone kurczaki, wzięli duże porcje na wynos i wrócili do hotelu. Gdy wysiedli z samochodu, Gus schował kartonowe pudełka z jedzeniem pod kurtkę i pobiegł pod daszek wejścia. Mariah podążyła tuż za nim. Śmiała się głośno, ale widział, że podtrzymuje lewą ręką prawą dłoń. Chyba powinienem jej pomóc przy jedzeniu, pomyślał.

W chwilę później próbowała otworzyć lewą ręką drzwi swojego pokoju. Niecierpliwie odebrał jej klucz i sam to zrobił. Musiał przyznać, że ani słowem nie poskarżyła się na ból, który na pewno czuła.

- Dziękuję - powiedziała cicho. - Gus, dziękuję ci za kolację. Wlicz ją do mojego długu. - Ujęła pudełko z kurczakiem i weszła do środka.

Gus już miał jej odpowiedzieć, gdy pozostałości grypy dały o sobie znać. Znów złapał go atak kaszlu.

- Ależ ty okropnie kaszlesz! Wejdź tu na chwilę - poprosiła Mariah. - Może coś znajdę... - Gus zauważył w jej spojrzeniu taki sam macierzyński wyraz, który widywał w oczach swej siostry, gdy miał apetyt na coś słodkiego, a poczciwa Angel chciała mu dogodzić. - Jestem pewna, że powinnam mieć jakieś lekarstwa.

Dusząc się prawie, Gus wszedł do jej pokoju. Nawet załzawionymi oczami zauważył bardzo kształtny zarys jej pośladków, gdy pochylała się, grzebiąc pomiędzy słoikami i buteleczkami w swoim neseserze.

- Po co masz się trudzić? - wychrypiał w końcu. - Ja i tak nie biorę żadnych leków.

Mariah znalazła wreszcie kartonik tabletek do ssania i podała mu jedną z nich.

- Dlaczego kłamiesz? Sama widziałam, jak łykałeś aspirynę.

- To przecież nie lekarstwo... To tylko... No dobrze, wezmę tę pastylkę - zamilkł i zaraz pożałował swego ostrego tonu. - Przepraszam, miałem ciężki dzień.

- Rozumiem. - W jej głosie nie było przygany, ale i tak poczuł się jak kawał drania. - Jak człowiek głodny, to zły. Zjedzmy szybko kolację i połóżmy się wcześnie spać, dobrze? Jutro mam przed sobą długą podróż, i ty pewnie też. Dokąd się udajesz, bo nie zdążyłam zapytać?

Jedną ręką próbowała otworzyć pudełko z kurczakiem. Skutek był taki, że podarła je tylko i pobrudziła sobie bluzkę. Gus skończył za nią to proste zadanie. Uprzejmym gestem wysunął jej krzesło i zaprosił do stołu. Tylko spokojnie, powtarzał sobie. To nic takiego. Po prostu musimy sobie pomagać, jak rozbitkowie na bezludnej wyspie.

- Poczekaj. Przyniosę jakieś picie. Wolisz coś zimnego z automatu czy kawę?

- Może być zimna cola bez cukru.

- Nie wiem, czy musisz aż tak uważać na kalorie. Cukier doda ci sił, a słodzik to sztuczne paskudztwo.

Mariah uśmiechnęła się tylko. Gus uznał, że jeszcze parę takich uśmiechów, a będzie gotów na wszystko.

Trochę niezręcznymi ruchami Mariah rozłożyła serwetki i plastikowe sztućce.

- Nie musisz się trudzić - zastrzegł się Gus. - Mogę zjeść u siebie.

- Wiem, ale jeśli będziesz jadł tutaj, dostaniesz skrzydełka z mojej porcji. Nie lubię skrzydełek.

- Próbujesz mnie przekupić?

- Wcale nie. To tylko zaliczka na poczet tego, co ci jestem winna. Wziąłeś ziemniaki z sosem czy frytki?

- I to, i to. Możesz wybrać, co wolisz.

Znowu się uśmiechnęła. Gus gotów już był wziąć to za zachętę do spędzenia z nią reszty wieczoru, ale po chwili zastanowienia pojął, że się myli. W jej zachowaniu nie było niczego prowokującego. Nie wyglądało na to, żeby zamierzała go kokietować. To dziwne, ale jakoś go to nie pocieszało.

Zdawał sobie sprawę, że niektórym kobietom wystarczało jedno spojrzenie na jego twarz, która nieraz ucierpiała podczas starć futbolowych czy pracy na budowie, aby się zniechęciły. W oczach Mariah nie było niechęci. To jednak za mało, by mieć nadzieję, że czuła to, co on: niepokój zmysłów, narastające seksualne napięcie.

Odczuwał to tak wyraźnie, że przestał się okłamywać, iż potrafi zachować dystans. Oczywiste było jednak i to, że musi się rozstać z tą kobietą. Jak najszybciej. Inaczej niedawne, jakże gorzkie życiowe lekcje pójdą znowu na marne.

ROZDZIAŁ TRZECI

Obiad zjedli szybko, niewiele ze sobą rozmawiając. Mariah upewniała się w duchu, że nie ma niczego niestosownego w tym, że oto znalazła się w motelu, w obcym mieście, z nieznajomym mężczyzną, choć przeszli już na „ty". Tak czasem bywa.

Cichy głos wewnętrzny podszeptywał jej, że takie rzeczy zdarzają się może innym kobietom; nigdy jednak Sarze Mariah Brady.

Gdy była modelką, jej życie towarzyskie było jeszcze bardziej ograniczone niż w rodzinnym mieście. Ubieranie się w piękne stroje, bywanie w ekskluzywnym towarzystwie, w drogich hotelach i lokalach szybko straciło urok nowości. Po wstępnej nauce jej dni zaczynały się bardzo wcześnie, a gdy wracała do dzielonego z koleżankami mieszkania, była bardzo zmęczona. Miała chęć zjeść solidną kolację i paść na łóżko jak kłoda.

Zamiast tego brała krótki prysznic, oczywiście chłodny, żeby nie wysuszyć skóry, poprawiała manicure, przez pół godziny ćwiczyła jogę. Potem jadła lekki posiłek, złożony z owoców i ryżu z warzywami. W końcu kładła się spać.

W Muddy Landing jej sklep zamykano o piątej zimą, o szóstej w sezonie letnim. Po przygotowaniu kolacji dla tych członków rodziny, którzy aktualnie byli w domu, też czuła się zmęczona. Nie na tyle jednak zmęczona, by nie wyjść z domu na parę godzin, jeżeli ją gdzieś zaproszono.

Wprawdzie w Muddy Landing nie bardzo było gdzie wychodzić. Nie było też z kim, do czasu gdy poznała Vance'a Brubakera. Vance był przedstawicielem firmy sprzedającej małe ciągniki ogrodnicze, mężczyzną czarującym i opiekuńczym, samotnym ojcem czworga dzieci. W tym samym czasie, gdy umawiał się z Mariah na randki, spotykał się z pewną kobietą z Darien i jeszcze jedną z Wayne County, w nadziei, że któraś z nich zdecyduje się zająć jego dziećmi. Chyba nawet nie robiło mu dużej różnicy, która. Mariah czuła się prawie zakochana w tym człowieku, kiedy jego tajemnica wyszła na jaw.

Z westchnieniem skończyła posiłek i zamknęła pudełko z resztkami kurczaka.

- Nigdy nie przypuszczałam, że będę mańkutem - powiedziała.

Były to pierwsze słowa po długim milczeniu, kiedy to oboje z Gusem pochłonięci byli jedzeniem.

- Radziłaś sobie całkiem dobrze - odparł Gus. - Teraz zrobię ci nowy okład i pójdę do siebie.

Pół godziny wcześniej zaczęła się burza. Teraz od kolejnego grzmotu aż zadzwoniły szyby. Mariah wzdrygnęła się.

- Właściwie nie jestem śpiąca - oznajmiła. - Ciekawe, czy na jakimś kanale podają teraz prognozę pogody?

Znalazł się taki kanał. Mariah patrzyła z uwagą na przeplatające się obszary wyżów i niżów na mapie; Gus wyszedł do automatu z lodem. Gdy wrócił, ułożył jej rękę na poręczy fotela, przykrył ją małym ręcznikiem, po czym ostrożnie umocował na wierzchu torebkę z kawałkami lodu. Starał się patrzeć obojętnym wzrokiem na jej piękne, długie palce i poskromić wyobraźnię, która pozwalała sobie na odleglejsze wycieczki.

- No, i jaka jest prognoza? - zapytał.

- Prognoza? Ach, mówisz o pogodzie. Zapomniałam, co powiedzieli.

Mariah rozmyślała wtedy o swoim wybawcy: kim jest, skąd się tu znalazł, dlaczego podróżuje samotnie. Może szuka pracy, myślała. Spędziła już z nim tyle godzin i nadal nie wie o nim nic poza tym, że Gus Wydowski wygląda jak drwal z lasu, ma wiecznie nachmurzoną twarz i jest blady, co na początku wydało się jej podejrzane. Mimo niezbyt miłego usposobienia był dla niej dobry. Wielu mężczyzn w takiej sytuacji dawno poszłoby w swoją stronę. Ten jednak, z jakichś nie znanych jej względów, uparł się, by jej pomóc.

- Gus, dokąd jechałeś?

Odpowiedział jej spojrzeniem spod zmrużonych powiek, które zrozumiała jednoznacznie: „Pilnuj swojego nosa!"

- Na południe - odpowiedział niechętnie. Zdjął plastikową torebkę z dłoni i włożył do niej kilka następnych kostek lodu.

- Ja wracam do swojego domu, do Georgii - oznajmiła Mariah. - Opowiadałam ci już o Muddy Landing, prawda?

- Owszem. - Postąpił o krok do tyłu i patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami, opierając zwinięte w pięści dłonie na swych wąskich biodrach. - Czy połkniesz parę tabletek aspiryny przed snem?

- Jeśli to będzie potrzebne, znajdę ją u siebie. - Miała wrażenie, że Gus chce już wyjść. Dziwnie ją to irytowało.

Najpierw akcentowała swoją niezależność, ale teraz, po tym, co dla niej zrobił, jakoś nie chciała zostać sama. Ma zbyt wiele spraw do przemyślenia. Zbyt wiele pytań, na które nie mogła znaleźć odpowiedzi i które teraz od siebie odpychała. Zwykle nie robiła takich uników.

To, w co wplątała się przez przykry przypadek, było tak nietypowe. Jej praktyczna, prostolinijna natura nie miała do czynienia z takimi sytuacjami, choć życie nie oszczędzało jej doświadczeń. Już kończąc szkołę, dorabiała po lekcjach, potem podjęła pracę w sklepie. Przez cały ten czas opiekowała się swoim rodzeństwem. Wszelkie dziecinne katastrofy i wypadki nie były jej obce.

Wypracowała sobie własną metodę na pozbywanie się stresów: praca w ogrodzie - kopanie, sadzenie i przesadzanie. Niewiele mogła zmienić z swoim życiu, więc tego rodzaju zajęcie pozwalało jej mieć na coś wpływ. Przestawianie mebli nie dawało ani połowy tej satysfakcji co przesadzanie krzewów.

Miała najlepszą rękę do roślin w całym Muddy Landing. Każdy to mówił. Basil twierdził, że wystarczy, aby Mariah poszła do ogrodu i rozejrzała się dookoła. Wszystko, co zielone, rosło i kwitło wtedy na wyścigi. Ostatnio, nie mając ogrodu, musiała zadowalać się jogą.

- No cóż... Dobrej nocy, Gus. Dziękuję ci za kolację, za ten nocleg... I w ogóle za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Prześlę ci czek, kiedy tylko...

- W porządku - usłyszała mrukliwą odpowiedź.

Ten mężczyzna przypominał jej niedźwiedzia. Gdyby nie piękne, błękitne oczy, żadna kobieta nie zwróciłaby na niego uwagi, mówiła sobie w duchu, urażona jego zachowaniem. Widać było, że chce jak najprędzej opuścić jej pokój. Czuła również, że ten człowiek kieruje się przede wszystkim własną wolą: robi, co chce i kiedy chce. Emanowało z niego poczucie wewnętrznej siły. Był przez to niezwykle męski.

Może niektóre kobiety odstręczałaby ta gęsta broda i zmierzwione włosy, ale jego szerokie bary, wąskie biodra i silne dłonie, które umiały dotykać tak łagodnie, sprawiały, że wart był grzechu. Może nawet miłości. Ponadto, gdyby wziąć pod uwagę, jak miły i dobry człowiek krył się pod tą niedźwiedzią postacią...

- Zamówiłem budzenie dla nas obojga na siódmą. Czy to nie za wcześnie?

- Nie, siódma mi odpowiada - zapewniła go. - Przywykłam wcześnie wstawać.

- Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości - mruknął pod nosem.

Jego sceptyczny ton trochę ją rozzłościł, ale swój zły humor złożyła na karb pogody. W czasie burzy zawsze czuła się poirytowana.

- Jeśli chce pan wiedzieć, panie Wydowski...

- Przecież umawialiśmy się, że będziesz zwracać się do mnie po imieniu lub per „Wydowski". Bez tego „pana".

- Więc jeśli chcesz wiedzieć, kolego Wydowski, zwykle pracuję po dwanaście godzin dziennie. Pewnie wyobrażałeś sobie, że przez pół dnia przewracam się z boku na bok, jem słodycze i przeglądam komiksy?

- Może tak, tylko z tą różnicą, że jesz prażone orzeszki i czytasz romanse.

Czyżby w jego oczach pojawiła się iskierka uśmiechu, myślała Mariah. Nie, to pewnie odblask błyskawicy...

- No dobrze, wstajemy o siódmej - powiedział Gus, otwierając drzwi na korytarz w chwili, kiedy za oknem rozległ się kolejny grzmot.

Mariah została sama. Nie zamierzała tracić czasu na pielęgnowanie urażonej dumy. Miała dość innych zmartwień. Przytrzymując na obolałej dłoni torebkę z lodem, starała się zaprowadzić wśród masy swoich problemów choćby tematyczny porządek. Najważniejszy kłopot to pieniądze. Będzie zmuszona zrealizować przed czasem terminowy wkład. Odsetki będą mniejsze, ale trudno. Nie ma przecież ani grosza przy duszy. Musi zapłacić składkę w ubezpieczalni, kupić zapas słoiczków dla niemowląt, pieluszki i inne rzeczy, potrzebne dla ośmiomiesięcznego dziecka. Zna swojego brata i wie, na co lepiej nie liczyć. Basilowi nawet nie przyszło do głowy, że jej praca może być równie ważna jak jego i siostra nie może tak po prostu jej porzucić.

Chociaż... Przecież ją porzuciła, prawda? To był jednak inny problem.

Nie pomyślał też o tym, że Mariah nie ma doświadczenia w pielęgnowaniu niemowląt. Gdy ich matka nie była już w stanie zajmować się dziećmi, najmłodsza z rodzeństwa, Rosemary, miała trzy lata, Alethia prawie pięć, Burdina sześć, a Basil niespełna osiem. Mariah była najstarsza i musiała wziąć wszystko na swoje barki. Prowadziła dom aż do chwili, kiedy ostatnie z rodzeństwa rozpoczęło samodzielne życie.

Teraz wszyscy są jakoś urządzeni. Rosemary jest w szkole dla pielęgniarek, Alethia pracuje w firmie ubezpieczeniowej w Decatur, Burdina rozpoczęła trzeci rok studiów na uniwersytecie Emory. Burdy była rodzinnym geniuszem. Przyznano jej pełne stypendium. Basil założył rodzinę i miał własną firmę w Altlancie.

Niemniej wszyscy nadal potrzebowali oparcia, którym była najstarsza siostra. Zawsze miała od nich jakieś wieści; czasami dzwonili ot, tak sobie, czasami z jakąś prośbą, na przykład o pożyczkę. Mariah, mimo zmęczenia, czuła, że jest jej z tym dobrze. To miłe być komuś potrzebnym. Czasem męczące, ale miłe.

Na zewnątrz burza rozszalała się na dobre. Odgłos grzmotów prawie zagłuszał szum nieustannie padającego deszczu. W pokoju mruczał włączony telewizor. Na ekranie jakiś młody człowiek objaśniał z zapałem, jaki może być wpływ uderzenia ciepłego powietrza z południa na zimny prąd z północy. Twierdził, że niewykluczony jest nawet śnieg.

Mariah była przygnębiona. W Georgii śnieg pada bardzo rzadko i nikt nie jest na to przygotowany: ani ludzie, ani rośliny. Jej ogród będzie wymagał potem troskliwej pielęgnacji.

Nie mogła dalej słuchać ponurej prognozy, zmieniła więc kanał. Strzały i wrzaski bohaterów kowbojskiego filmu typu: „zabili go i uciekł" połączone z odgłosami burzy wytrąciły ją z zamyślenia. Wstała i przytrzymując torebkę z lodem przy dłoni, zaczęła przechadzać się po pokoju. Cienki dywan nie tłumił stukania o podłogę sandałów na grubej podeszwie.

W sąsiednim pokoju Gus próbował skoncentrować się na wczorajszej gazecie. W obecnym stanie ducha czuł, że relacje prasowe obchodzą go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Co on tu w ogóle robi, w tanim motelu, pośród siąpiącego deszczu? Wyjechał z domu, żeby znaleźć się w upalnym słońcu, w cieple wiecznego lata na Florydzie, a tu co? Oglądał jakiś western. Bandyci strzelali, bydło pędziło z łomotem kopyt, a w pokoju obok ta kobieta przechadzała się, tupiąc butami na półmetrowej podeszwie.

Pewnie specjalnie je włożyła. Baby zdolne są do różnych rzeczy, jeśli chcą wmanewrować mężczyznę w coś, co sobie zaplanowały. Znał to aż za dobrze. W porządku. Podoba mu się, to fakt, ale to może i dobrze wiedzieć, że po ciężkiej grypie jego hormony znowu działają jak należy. Jutro każe zatankować dziewczynie pełen bak benzyny i pomacha jej ręką na pożegnanie. Co go obchodzi, że ona będzie prowadziła samochód jedną ręką? Może sobie tak jechać nawet na biegun północny!

Powinien chyba zadzwonić do siostry; z najbliższej rodziny została mu tylko ona. Była najważniejszą osobą w jego życiu. Rozmowy z Angel nieraz pozwalały mu wrócić do równowagi. Umiała sprawić, że w końcu zaczynał się śmiać ze swoich na pozór poważnych problemów.

Siostra miała już teraz swoje problemy. Ona i Aleks w czerwcu spodziewali się pierwszego dziecka. Gus Wydowski zostanie wujkiem. To nie byle co, chociaż razem z poczuciem dumy pojawiło się też wrażenie dziwnego niedosytu.

Klap, klap, klap. Bum, bum... klap. Mógłby zastukać w ścianę, ale Mariah i tak tego nie usłyszy w tym piekielnym hałasie. Że też nadzór budowlany pozwolił na takie papierowe ściany. W hotelu!

Nagle, po krótkim momencie względnej ciszy, usłyszał odgłos tłukącego się szkła i piskliwy, stłumiony okrzyk. Był prawie pewien, że nie jest to efekt dźwiękowy oglądanego filmu. Porwał ze stołu klucz do swojego pokoju, wypadł na zewnątrz i zastukał do sąsiednich drzwi. Bez rezultatu. Obok drzwi znajdowało się szerokie okno. Przetarł zamgloną od wilgoci szybę i zajrzał do wewnątrz.

Mariah stała w rogu pokoju w dziwnym bezruchu. Boże kochany, było na co popatrzeć. Była osłonięta tylko przyciśniętym do piersi ręcznikiem. W drugiej ręce trzymała plastikową rączkę stłuczonego dzbanka do kawy. Pod jej stopami walały się odłamki szkła i...

Mój Boże, ona płacze! Nie może jej tak zostawić. Jutro będzie uciekał gdzie pieprz rośnie, ale teraz...

Długo stukał w okno trzonkiem swojego scyzoryka, zanim w ogóle spojrzała w tę stronę. Zamrugała parę razy powiekami i jakoś się pozbierała. Dzielna kobieta, nie ma o czym mówić!

- Czy życzysz sobie czegoś? - zapytała chłodnym tonem, wyglądając poprzez szparę w drzwiach.

- Zdejmij łańcuch.

- Ja nie...

- Mariah, proszę cię, zdejmij łańcuch. - Postanowił, że jeśli będzie trzeba, dostanie strasznego ataku kaszlu. Nawet nie będzie musiał tak bardzo udawać; gardło miał nadal obolałe.

Wpuściła go wreszcie i odsunęła się na bok. Twarz miała bez wyrazu. Gus wyłączył telewizor, po czym wziął kosz na śmieci i zaczął zbierać potłuczone szkło.

- Przecież w tym hałasie nie mogłaś słyszeć nawet własnych myśli - mruknął zrzędliwym tonem.

- Może właśnie nie chciałam słyszeć własnych myśli?

- Ale ja tego chciałem.

- Przecież ci nie przeszkadzam. Wracaj do siebie i myśl, o czym ci się podoba.

Mówiła to takim zabawnie hardym głosem, a na jej małym palcu... Nie, chyba wzrok go nie myli: na cienkim sznureczku dyndała zmięta saszetka z herbatą. Gus się uśmiechnął. Czy ona naprawdę nie rozumie, że czasem trzeba się poddać?

- Skąd wzięłaś tę herbatę?

- Znalazłam jedną torebkę w kieszeni kurtki.

- Wygląda tak, jakby leżała tam od zeszłej zimy. Może masz w drugiej kieszeni trochę kawy?

- Ciekawe, co byś z nią robił? Może jeszcze tego nie zauważyłeś, ale rozbiłam dzbanek. - W pokoju znajdował się tylko mały ekspres do kawy. To był motel średniej klasy.

- Poczekaj, przyniosę dzbanek ze swojego pokoju - powiedział Gus.

Wrócił po niespełna minucie. Zastał Mariah stojącą dokładnie w tym samym miejscu. Jakieś kłopoty nie dają jej spokoju, pomyślał. Gdyby poświęcił tej dziewczynie trochę czasu, może by o nich opowiedziała. Kobiety chętnie mu się zwierzały.

Angel mówiła, że to z powodu jego wyglądu. Sprawiał wrażenie starszego, niż był naprawdę. Dla wielu ludzi dojrzały wiek świadczy o życiowej mądrości. Niewykluczone, że broda dodawała mu powagi, ale i tak wkraczał w męski wiek średni. I, jak dotąd, żył samotnie.

Czyżby dlatego poważniej traktował swój związek z Lisa? Do tej pory cenił sobie życie bez zobowiązań. Niedawno po raz pierwszy rozważał małżeństwo jako realną możliwość. Okazało się, że uniknął życiowej pomyłki. Lisa myślała tylko o sobie.

Jako budowlaniec mógł polegać na swoich opiniach: rzut oka na plany i nie miał wątpliwości, co ma robić. W ocenie kobiet mylił się już nie raz i z biegiem lat wcale nie robił się mądrzejszy.

Woda się zagotowała. Gus spojrzał na Mariah, która dalej stała w tym samym miejscu, z torebką herbaty w ręku.

- Gdzie jest kubek? - zapytał.

- Tu... są tylko szklanki.

Zaparzył herbatę i owinął hotelową szklankę w przyniesiony z łazienki ręcznik.

- Lepiej usiądź. Zaraz upadniesz tam, gdzie stoisz. - Zauważył, że jest bardzo blada.

W pokoju zapadła cisza. Burza minęła jakiś czas temu, telewizor był wyłączony. Z zewnątrz dobiegał tylko jednostajny szum deszczu. Gus przysunął sobie czubkiem buta drugie krzesło i usiadł.

- Porozmawiajmy teraz o twoich problemach. Co miały zagłuszyć te strzały i ryk krów?

- Skąd ci przyszło do głowy, że ja...

- Jeśli chcesz posłodzić herbatę - wpadł jej w słowo - to mam torebki z cukrem w ciężarówce.

Mariah potrząsnęła głową.

- Lubię gorzką.

- No dobrze. Powiedz mi więc, moja droga, czemu jesteś taka przygnębiona. Przecież nie jestem ślepy.

- Nie wiem, o co ci chodzi - odpowiedziała beztroskim tonem. Zbyt beztroskim. - Pytasz, co mnie martwi poza tym, że jakiś menel ukradł mi wszystkie oszczędności, które miałam na tym świecie, że moja prawa ręka nie nadaje się do użytku, że jestem o setki kilometrów od domu i nie mam benzyny, że Basil przyjeżdża w sobotę z dzieckiem i ma nadzieję, że zajmę się ośmiomiesięcznym niemowlęciem do czasu, aż on znajdzie Myrtiss i namówi ją, żeby do niego wróciła? Poza tymi drobiazgami nie mam żadnych powodów do zmartwień.

Gus patrzył na nią bez słowa przez jakiś czas. W jego świadomości utrwalało się wszystko, co widział z tak bliska: klasyczny zarys policzków, pięknie wyrzeźbiony nos, wyraziste oczy i nieco twardszy w kształcie podbródek. Pamiętał, jak jego właścicielka akcentowała nim swe harde wyzwanie wobec świata.

- Uhmm - skomentował obojętnie. - To rzeczywiście niemało. - Nie wiedział jeszcze, kim są Basil i Myrtiss i dlaczego Mariah ma zająć się ich dzieckiem, ale dowie się tego. Umiał słuchać. Powiedział jej to.

Mariah westchnęła i przez chwilę obracała w ręku szklankę z herbatą.

- Jest jeszcze sprawa mojej pracy. To znaczy, czy będę chciała do niej wrócić. Jeśli nie, to nie wiem, czy w ogóle znajdę jakieś zajęcie. Muszę pracować, a niełatwo jest znaleźć posadę w Muddy Landing. W Darien chyba też. Nawet gdybym chciała sprzedać dom i przeprowadzić się gdzie indziej, nie mam szans. Próbowałam go wynająć przez cały rok i nie było chętnych. Kupca tym bardziej nie znajdę. Dom stoi w dolinie, gdzie zdarzają się powodzie.

Gus gładził brodę w zamyśleniu. Starał się tak zachowywać, jakby to wszystko rozumiał i mógł jej cokolwiek doradzić.

- Nnno, tak... Ale nie powiedziałaś mi jeszcze, co robiłaś w tym swoim Muddy Landing.

- Byłam zastępczynią kierownika w sklepie z narzędziami rolniczymi, nasionami i paszą. To największy sklep w mieście. Pracowałam tam przez dwanaście lat. Odeszłam stamtąd kilka miesięcy temu.

Gdyby powiedziała mu, że pracowała w odlewni żelaza, nie byłby bardziej zdziwiony.

- Sama odeszłaś, czy cię wyrzucili? - zapytał.

- Złożyłam wymówienie, bo znalazłam lepiej płatną pracę. Wiem teraz, że posada w sklepie bardziej mi odpowiadała, ale Grover przyszedł na moje miejsce. Wcześniej była też mowa o zamknięciu sklepu, dlatego zdecydowałam się odejść. Zdawało mi się, że zrobię karierę, ale doszłam do wniosku, że mi na niej nie zależy. Nie jestem stworzona do życia w wielkim mieście.

Pewnie została kelnerką, przypuszczał Gus. Albo recepcjonistką. Na pewno stanowiłaby ozdobę każdego biura. Była bardziej inteligentna, niż sądził na początku. Miałaby też niezłe szanse jako modelka, gdyby jej to odpowiadało, myślał. Może powinien jej o tym wspomnieć, a nawet podać adres agencji, dla której pracowała Lisa.

Rozsiadł się wygodniej na krześle i obserwował Mariah, która siedziała po drugiej stronie stołu. Tak, bez wątpienia... Pasowałaby jak ulał do rozkładówki o modzie w drukowanych na lśniącym papierze magazynach, które Lisa bez przerwy kartkowała.

No cóż, życie płata takie figle. Oto znajdował się sam na sam w hotelowym pokoju z długonogą, piękną dziewczyną. Ciepło tego wnętrza pośród deszczowej nocy stanowiło wymarzone tło do romansu, a tu...

Do diabła! Taki nastrój wróży tylko kłopoty. Całkiem niedawno przyrzekł sobie, że jeśli kiedykolwiek wda się w romans z kobietą, to jego wybranka będzie mała, krępa, piegowata i zwyczajna jak kołek w płocie. Taka, która nigdy w życiu nie liczyła na to, że cokolwiek zyska za pomocą swojego wyglądu. Musi być tylko w miarę inteligentna, rozsądna i miła. To mu wystarczy. Oczywiście musi go w ogóle chcieć, co też było pewnym problemem.

Gus nie miał złudzeń co do swoich walorów. Owszem, był niegłupim facetem, choć porzucił naukę w college'u na parę miesięcy przed jego ukończeniem. Miał własną firmę i nieźle zarabiał. Nie wszedł w konflikt z prawem, choć parę razy niewiele brakowało. W młodości, jako gracz futbolowy, lubił poszaleć po meczu. Czasami chodził do kościoła, choć głównie dlatego, że lubił śpiew chóralny i podobała mu się monumentalna architektura. Dawał regularnie pieniądze na akcje dobroczynne. Nie miał jakichś definitywnie złych nawyków, może tylko słabości. Jedna z nich doprowadziła go do tej oto, nieco kłopotliwej sytuacji.

Chociaż... Gdzież tu kłopot? Jest całkiem miło, skonstatował z zadowoleniem. Westchnął głęboko, jak człowiek, który wypoczywa w przyjemnej atmosferze. Deszcz monotonnie dzwonił o szyby, podkreślając wrażenie przytulności ciepłego, niewielkiego wnętrza.

Mariah odpowiedziała podobnym westchnieniem. Nie rozumiała do końca tego człowieka. Z jednej strony czuła, że wolałby nie być tu razem z nią, ale jakoś pogodził się z sytuacją, w której ona składa na jego barki ciężar swoich problemów. Swoją drogą, te bary mogą chyba wiele udźwignąć.

W ogóle Gus Wydowski wydał się jej całkiem sympatycznym człowiekiem. Ciekawe, kiedy ostatni raz ktoś mu o tym powiedział. W warunkach wymuszonej bliskości siłą rzeczy myślała o mężczyźnie, który tak nagle wkroczył w jej życie. Tak czy owak, w ciągu paru godzin, które ze sobą spędzili, pod maską gburowatego wyglądu zaczęła dostrzegać złożoną, samotniczą naturę tego człowieka. Była nim na tyle zaintrygowana, że jej myśli uleciały w sferę pewnych, dawno zapomnianych rojeń.

Broń Panie Boże, tylko nie to! Te sprawy miały swój czas i miejsce, ale przecież nie tu i nie teraz! Mimo wszystko nie mogła przestać zastanawiać się, czy Gus jest żonaty.

- Powiedziałam ci tyle o moim życiu. Teraz twoja kolej - zachęciła.

Nie zdążyła wprawdzie powiedzieć mu o tym, że była modelką, ale to trwało krócej niż rok. Inne sprawy, o których mówiła, stanowiły prawdziwą treść jej życia.

Gus prawie nie usłyszał jej słów. Myślał teraz o wszystkich poetyckich określeniach, które wymyślono, opisując karnację skóry kobiety.

Jedwab.

Płatki róży.

Kość słoniowa.

Taka była cera Mariah. Gus czuł, choć może były to tylko projekcje jego wyobraźni, że wszystko wokół aż iskrzyło od seksualnego napięcia. Taki ładunek mógłby zasilić swą energią niewielkie miasto. Jeśli ona tego nie czuła, musiała być dobrze izolowana. Albo tylko bardziej rozsądna niż on. Przecież za parę godzin będą musieli się rozstać na zawsze.

- Gus? - powtórzyła, przywołując go do świadomości.

- Hmm?

- Pytałam, jak zarabiasz na życie?

- Co? Aha. Pracuję jako kierownik budowy. Firma ATW.

Myśli Gusa znowu zeszły na boczne tory. Ona pachnie bzem, zauważył. Miał słabość do tych kwiatów. Ciotka Zee miała dwa wielkie krzaki bzu z tyłu domu. Wiosną ich zapach wypełniał całą okolicę. I miała tyle wdzięku! To znaczy, Mariah, nie ciotka Zee. To najbardziej rzucało się w oczy. Cóż to był za widok, gdy siedziała na tym tanim, plastikowym krześle! Sam sposób, w jaki zakładała nogę na nogę...

- Jedziesz więc teraz do pracy? Myślałam, że już wszystko odbudowano po ostatnim huraganie.

Sztuka konwersacji nie była najmocniejszą stroną Gusa. Nie lubił też mówić o sobie. Nawet najlepszy przyjaciel starał się go o nic nie wypytywać. Poza tym ta dziewczyna tak na niego działała, że musiał usiąść inaczej. Zainteresowanie kobietą u mężczyzny bywa aż nazbyt widoczne.

- Mam teraz urlop - odpowiedział. - Pogoda w moich stronach jest paskudna. Poprzednią robotę skończyłem, następna czeka, ale nie ma gwałtu. Wziąłem sobie parę dni wolnego, jeśli już musisz wiedzieć.

Wolałby się ugryźć w język. Owszem, brak mu było ogłady w kontaktach z ludźmi, ale nie zamierzał być złośliwy.

- Przepraszam cię - dodał szybko. Naprawdę chciał, żeby mu wybaczyła. Niczym nie zasłużyła na jego grubiaństwo. - Ta pogoda działa mi na nerwy i niedawno chorowałem na grypę, choć to może nie tłumaczy moich okropnych manier.

- Doskonale cię rozumiem. I ja robię się przykra, kiedy choruję. Rodzina chodzi wówczas wokół mnie na paluszkach. Najlepiej w ogóle zejść mi wtedy z drogi.

Jej rodzina. Gus westchnął. Wolał nie dowiedzieć niczego więcej ani o niej, ani ojej rodzinie. Po co zbliżać się do kogoś, skoro i tak nic z tego nie będzie. Dowiedział się, że Mariah jest niezamężna. Opowiedziała mu o swoim bracie, siostrach, bratowej i malutkiej bratanicy, którą miała się zaopiekować. Dowiedział się o wiele więcej, niż go to mogło zainteresować: o tym, że Basil rozkręca swoją firmę komputerową, pracuje po osiemnaście godzin na dobę i spodziewał się, że żona poprowadzi rachunki jego i paru innych firm oraz zajmie się domem i niemowlęciem. Myrtiss nie miała ochoty aż tak się przemęczać.

Gus z kolei, nie chcąc zwierzać się ze spraw osobistych, przypomniał sobie parę zabawnym zdarzeń wiążących się z jego pracą zawodową. Pewnego razu pewien doradca giełdowy wręczył mu pakiet planów budowlanych i czek na sumę, która niejednemu zaparłaby dech w piersi. Oznajmił, że udaje się w podróż dookoła świata i po powrocie spodziewa się zastać swój dom gotowy do zamieszkania. Gus chciał przedyskutować w szczegółach otrzymane plany, ale zleceniodawca odmówił. Twierdził, że zaprojektował wszystko osobiście i nie życzy sobie żadnych zmian. Zapłacił, wymaga i koniec.

Gus i jego załoga zbudowali więc dom dokładnie według otrzymanych planów. Gdy domorosły architekt wrócił po jedenastu miesiącach z podróży, czekał na niego wykończony, dwukondygnacyjny budynek bez żadnych schodów pomiędzy piętrami.

Mariah śmiała się z tego do łez. Jak na kobietę, która wyglądała tak wytwornie, bez mała arystokratycznie, umiała śmiać się szczerze i głośno. Gus też pokładał się ze śmiechu. Zauważył przy tym, że nie czuje już w piersi skutków niedawno przebytej choroby i ból gardła przestał mu wreszcie dokuczać.

Rozmawiali bardzo długo. Mariah była naprawdę interesująca. Tak niekonwencjonalna, że nie mógł zgadnąć, z jakiego pochodzi środowiska.

To, oczywiście, nie znaczyło, że zamierza zaangażować się w jej problemy. Nie ma mowy! Umiał radzić sobie z psami, kotami czy nawet ze starym szopem, ale kobiety takie jak Mariah Brady to niebezpieczne istoty. Życie nauczyło go, że powinien ich unikać.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wiele lat temu Mariah nauczyła się polegać tylko na sobie. Teraz nie widziała powodu, żeby to zmieniać i opierać się na kimkolwiek, nawet na mężczyźnie o zachęcająco szerokich ramionach. Wzięła prysznic, wysuszyła włosy i wydobyła z torby parę beżowych, jedwabnych spodni. Kosztowały ją kiedyś niemal fortunę, nawet po obniżeniu ceny. Do tego peruwiański sweter o barwie śliwki i malachitowej zieleni.

Na dworze nadal padał deszcz. Na jedwabiu robią się plamy od wody, pomyślała, ale nie zmieniła spodni. Przecież deszcz nie może padać w nieskończoność. Poza tym, kiedy kobieta czuje, że dobrze wygląda, lepiej radzi sobie z wszelkimi problemami.

Przygładziła swoje puszyste włosy.

- Pamiętaj, moja droga - mruknęła cicho, malując usta bladą, przejrzystą pomadką - że te zachęcająco szerokie ramiona to nie twoja własność. Ten mężczyzna tylko cię podwiózł i pożyczył ci trochę pieniędzy.

Wyrównała brwi i wzięła do ręki tusz do rzęs. Po chwili odłożyła go z powrotem. Ciemniejsze rzęsy tylko zaakcentują zmęczenie i cienie pod oczami. Może nałożyć ciemne okulary... Aż parsknęła z niesmakiem; dla kogo chciałaby być taka piękna? Dla księcia z bajki?

Zdjęła szybkimi ruchami swą wytworną kreację i włożyła dżinsy, rozczochrała włosy i starła z warg drogą szminkę. Nigdy nie była próżna. Przecież pozostała, pomimo usiłowań Vica, tą zwykłą Sarą Mariah Brady: nieśmiałą, tyczkowatą dziewczyną o włosach koloru siana i oczach o dziwnej barwie. Pierwszy raz poszła na randkę, gdy miała prawie dwadzieścia lat.

Odruchowo sięgnęła po torebkę. Wtedy przypomniała sobie, jak się umawiali, i wymknęło się jej brzydkie słowo. Przecież Gus miał czekać pod drzwiami. Wyszła szybko na zewnątrz.

Gus czekał z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. Miał na sobie czyste drelichowe spodnie, może nawet mniej wypłowiałe, niż te wczorajsze, do tego białą koszulę i czarną skórzaną lotniczą kurtkę. Jego włosy wyglądały tak, jakby je uczesał grabiami. Z rękami opartymi na biodrach i nachmurzoną miną patrzył na mżący bez przerwy deszcz.

- Dzień dobry! - powiedziała Mariah z większym ożywieniem, niż rzeczywiście czuła.

Gus spojrzał na nią przez ramię.

I co teraz, zastanawiała się. Ubiegłej nocy rozstali jak przyjaciele... Przynajmniej jak dobrzy znajomi. Tak jej się przynajmniej wydawało.

- Dzień dobry, Gus - powtórzyła.

Rzucił jej kolejne potępiające spojrzenie, jakby obwiniał ją o tę paskudną pogodę.

- Nie spieszyłaś się, jak widzę - mruknął ponurym głosem. - Jest dwadzieścia trzy po siódmej.

Mariah spojrzała znacząco na zegarek. Była na nogach od szóstej; obudziła się jeszcze wcześniej i nie mogła zasnąć.

- Przypuszczam, że chciałabyś zjeść śniadanie, zanim stąd wyjedziemy?

Mariah odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Nawet gdyby umierała z głodu, nie przyznałaby się teraz do tego. Zmuszając się do uśmiechu odparła, że może spokojnie obyć się bez śniadania, jeśli Gus chce zaraz stąd odjechać.

- Do diabła, nie bądź taka uprzejma! Chcesz coś jeść czy nie?

- Nie. - Weszła z powrotem do pokoju i zaczęła wynosić bagaże przed drzwi, na osłonięty przed deszczem pasaż. Używała tylko jednej ręki, więc robiła to powoli. Nie poproszę go o pomoc, powtarzała sobie w duchu, niech mi ta ręka odpadnie...

Z groźnym westchnieniem Gus przecisnął się obok niej w wąskim przejściu i chwycił pudło z książkami. Gwałtownym ruchem głowy wskazał stojącą ciężarówkę.

- Wsiadaj - zakomenderował.

- Wypchaj się - mruknęła pod nosem Mariah. Tego już za wiele! Wystarczy, że ma za sobą nie przespaną noc. Zatrzymała się przy stosie bagaży, impulsywnym gestem schwyciła leżącą na wierzchu kosmetyczkę i wbiegła do pokoju.

- Co ty robisz, do diabła?

Mariah wyszła ponownie przed drzwi, aby zabrać swoją torbę podróżną.

- Widzę, że się bardzo śpieszysz. Wolę cię nie zatrzymywać. Jeśli wniesiesz z powrotem to pudło, poradzę sobie z resztą. Możesz jechać. Sama sprowadzę swój samochód i spakuję się. - Mówiła cicho i spokojnie. Kto ją lepiej znał, wiedział, że to nie wróży niczego dobrego.

Gus nie znał jej aż tak dobrze.

- Nie wygłupiaj się. Wsiadaj do tej cholernej ciężarówki.

- Wynoś się do wszystkich diabłów, Wydowski.

Chyba to było powiedziane za ostro, zreflektowała się. On jest taki blady. Gdyby to był ktoś bliski, na pewno nakarmiłaby go domowym rosołem i kazałaby mu położyć się do łóżka, żeby porządnie wypoczął. Dzięki Bogu, akurat nim nie musi się zajmować.

Pojedyncze promyki słońca przedzierały się przez zasłonę chmur. W ich świetle Mariah zauważyła, że Gus zaciął się w policzek, próbując doprowadzić do przyzwoitości rosnącą bezładnie brodę. Mogłaby mu powiedzieć, że samo podgolenie brody nie wystarczy, żeby zaczął wyglądać jak cywilizowany człowiek. Oczywiście, gdyby ją o to pytał.

- Dojdę do stacji na piechotę - powiedziała, uśmiechając się blado. Za żadne skarby świata nie wsiądzie z nim teraz do ciężarówki!

Gus bez słowa wziął ją na ręce i otworzył drzwi szoferki. Mariah wyrywała się ze wszystkich sił. Uścisk jego ramion zrobił się jeszcze silniejszy. Oczywiście, mogłaby uderzyć go w głowę zdrową ręką, ale wtedy, być może, wylądowałaby w kałuży u jego stóp.

Wepchnął ją wreszcie do szoferki. Starała się nie myśleć o tym, co czuła przed chwilą, gdy jej ciało opierało się na jego szerokiej piersi: jakby potężne elektryczne wyładowanie wstrząsnęło nią całą. To był tylko gniew, tłumaczyła sobie. Zwyczajny gniew. Przecież taki gruboskórny niedźwiedź jak ten Wydowski nie mógł okazać się dla niej pociągający.

Gus zatrzasnął drzwi i wskoczył na siedzenie kierowcy, tuż obok niej. Wepchnął klucz do stacyjki, ale go nie przekręcił. Schwycił mocno za kierownicę i wbił wzrok w przednią szybę.

Czyżby liczył do dziesięciu? Mariah żywiła cichą nadzieję, że to robi. Bardzo chciała wreszcie zdenerwować go tak, jak on ją zdenerwował.

- Pytałem cię, czy zjesz śniadanie? - warknął.

- To nie było pytanie, tylko rozkaz...

- Nie czepiaj się drobiazgów! Jeśli chcę kogoś o coś zapytać, to pytam i już! Zjesz ze mną śniadanie czy nie?

Mariah przybrała „pozę wielkiej damy". Tak to nazywał Basil, kiedy próbowała opanować niemiłą dla niej sytuację. Krzyżowała nogi w kostkach, splatała dłonie i unosiła wysoko głowę.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym, abyś podwiózł mnie do mojego samochodu - zakomunikowała. - Potem zjem jakiś posiłek sama.

- Posiłek... - Wykrzywił się drwiąco. - Ciekawe, za czyje pieniądze?

Gdyby miała przy sobie torebkę, to by nią oberwał po głowie, nawet jeśli to nie pasowało do zachowania „wielkiej damy". Nie dysponowała jednak niczym poza jedną zdrową ręką, a tej wolała nie nadużywać. W perspektywie ma opiekę nad małym dzieckiem.

- Panie Wydowski, opieka i pomoc w pańskim wydaniu to bardzo przykre doświadczenie. Czy ktoś panu o tym powiedział?

- Nie przypominam sobie.

- Pamięć masz pewnie równie marną, jak charakter.

Przysięgłaby, że kąciki jego ust drgnęły w uśmiechu. Usta miał całkiem ładne, musiała uczciwie przyznać. Mocno zarysowane, ale delikatne. Ot, jak pierwsze wrażenia bywają mylące.

- Najpierw zjemy śniadanie - zakomunikował, włączając silnik.

Więc to tak. Gdyby nalegała na zjedzenie śniadania, podwiózłby ją do samochodu i zostawił. Teraz, kiedy prawie mieli się rozstać, zrozumiała, jak trzeba sobie z nim radzić. „Nie zjadaj wszystkiej marchewki, Rosemary. Zostaw trochę dla Burdy". Tak zwaną metodą podpuszczania. W stosunku do dzieci to często najlepszy sposób.

Pojechali do restauracji, serwującej domowe śniadania.

- Dziękuję, naprawdę nie jestem głodna - zastrzegła się na wstępie. Mogła poczekać w samochodzie, ale Gus nalegał, żeby weszła do środka. Może obawiał się, że ukradnie mu tę parszywą ciężarówkę.

Ubrana na różowo kelnerka podeszła do ich stolika. Nie zwracając uwagi na Mariah, pokazała Gusowi wszystkie zęby w zachęcającym uśmiechu. Mariah nie była tym zachwycona, zwłaszcza że jej towarzysz również uśmiechnął się promiennie. Zamówił prawie wszystko, co było w karcie, z podwójną porcją naleśników. Problem cholesterolu najwidoczniej go nie obchodził. Odprowadził wzrokiem usłużną kelnerkę, która kołysząc wdzięcznie biodrami, oddaliła się w głąb sali.

Gus spojrzał na Mariah.

- Powinnaś coś zjeść, jeśli zamierzasz dojechać do domu. Pokaż mi teraz, czy umiesz nimi ruszać.

- Czym powinnam umieć ruszać?!

Kącik jego ust znowu lekko drgnął.

- Palcami, złotko. Cóż innego mógłbym mieć na myśli?

Gus robił heroiczne wysiłki, aby zachować wobec tej dziewczyny dystans. Pech chciał, że Mariah Brady była wcieleniem jego marzeń. Należała do kobiet, na których zgrzebny worek przepasany sznurkiem wyglądałby jak kreacja od Diora. Wiedział z doświadczenia, że takie istoty miały przeważnie jedną przykrą cechę: warte były tylko tyle, ile miały do pokazania na zewnątrz.

W tym przypadku musiał przyznać, że za piękną fasadą zdawało się kryć coś więcej. Mariah mówiła mu, że pracowała jako zastępca kierownika w dużym sklepie. Nie mógł zaprzeczyć, była wystarczająco bystra, ale coś tu nie pasowało.

Nawet nie to, że sprzedawczyni rolniczych narzędzi zwykle nie chadza w żółtych spodniach wymyślnego kroju i sandałach na półmetrowej podeszwie. Przez cały czas miał wrażenie, że Mariah nie powiedziała mu o ważnym fragmencie swojego życiorysu. Spośród paru rzeczy, których nie znosił, najgorsze było wrażenie, że ktoś go zwodzi.

Niby w tej sytuacji to nie powinno mieć znaczenia; z tą kobietą nic go nie łączyło i nie będzie łączyć, chociaż... Ostatniej nocy, gdy znalazł się w swoim pokoju, myślał tylko o jednym: jak bardzo chciałby mieć ją teraz w swoim łóżku. Albo iść do jej pokoju i kochać się z nią aż do rana. Wiele godzin leżał bezsennie, wyobrażając sobie, jak by to było móc ją całować. Przesuwać powoli dłońmi wzdłuż jej jedwabistego ciała, potem znaczyć pocałunkami drogę od szyi, w dół, aż do krągłych, małych piersi. Pieścić je językiem, smakować...

Wyobrażał sobie dużo, dużo więcej. Miał jednak na tyle zdrowego rozsądku, żeby poprzestać tylko na wyobraźni. Wszystkiemu winna jest dusza błędnego rycerza, tłumaczył sobie. Tego już nie zmieni, ale nie musi przecież hołubić w nieskończoność każdej ofiary losu.

Zdał sobie sprawę, że nie spuszcza oczu z górnego guzika jej bluzki. Odwrócił wzrok.

- No to jak? Pokażesz mi wreszcie, jak ruszasz tymi palcami? Wolałbym widzieć, że działają, jak należy, zanim pozwolę ci odjechać.

Mariah ogarnęła złość.

- Jeżeli wolno, wniosę małą poprawkę. Nie musisz mi na nic pozwalać - powiedziała z jadowitą słodyczą. - Ja po prostu odjadę.

- W porządku, jedź. Ale jednak zrób to dla mnie i poruszaj palcami, dobrze? Chyba opuchlizna zmniejszyła się od ubiegłego wieczora.

Rzeczywiście. Mariah czuła, że ręka nie pulsuje już tak boleśnie, choć nadal była spuchnięta. Myśl o poruszeniu palcami sprawiła, że aż się skrzywiła. Skóra dłoni miała niemiły kolor sinej pupury z widocznymi śladami tam, gdzie drzwi przygniotły stawy serdecznego palca. Wzięła głęboki oddech i spróbowała go zgiąć. Syknęła głośno.

- Nie jest za dobrze, no nie?

- Dużo lepiej niż wczoraj. Ból prawie minął - skłamała.

Kelnerka przyniosła zamówione potrawy i Mariah głodnym wzrokiem pochłaniała sadzone jajka na bekonie. Obok półmiska z naleśnikami, oblanymi stopionym masłem i syropem, stał koszyk z grzankami i talerzyk z konfiturami. W jednym z pojemniczków był jej ulubiony dżem z guavy.

- Chcesz, żebym cię nakarmił, czy dasz sobie radę z widelcem i nożem? Jedzenie naleśników palcami to ryzykowna sprawa. Może zawiązać ci serwetkę na szyi? Jeśli ci coś skapnie... - Gus wyszczerzył zęby w wyjątkowo niecnym uśmiechu.

- Naprawdę tak cię bawi wyśmiewanie się z innych ludzi?

Gus wsypał trzecią paczuszkę cukru do kawy i przechylił głowę w zamyśleniu.

- No cóż... Chyba właśnie mi uświadomiłaś, że tak. Dawniej polowałem na bezbronne ofiary z nagonką, ale to wymaga sporo energii. Teraz mam skromniejsze rozrywki. Tu kogoś wyśmieję, tam poniżę bez pardonu. Wysiłek żaden, a ile radości.

- Zwierzę - mruknęła Mariah.

Chwyciła plastikową miseczkę z guavą i postawiła ją obok swojego talerza. Posłodziła kawę słodzikiem i odruchowo ujęła kubek prawą ręką. Gorący płyn zalał cały przód jej ubrania. Krzyknęła cicho i schwyciła lewą ręką stłuczone palce. Kubek potoczył się po obrusie, po czym spadł na podłogę.

Gus chwycił garść serwetek i zaczął energicznie przyciskać je do mokrej bluzki. Mariah dopiero po chwili otrząsnęła się z szoku, wywołanego uczuciem lepkiego gorąca na piersi i szarpiącym bólem ręki. Odepchnęła jego dłoń od bluzki. Gus spojrzał na nią, zaskoczony. Potem na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania.

- Ja przecież... No, nie chciałem ci zrobić nic...

- Wiem. - To jasne, że nie miał złych zamiarów. Nieraz może zachowywał się bezceremonialnie, ale nie chwytałby kobiety za biust w zatłoczonej restauracji. Był w porządku nawet wtedy, gdy byli całkiem sami, w hotelu. - Gus, nie ma sprawy. Zrobiłam to bez zastanowienia. - Próbowała oderwać lepki materiał od ciała. Boże mój, myślała, jak tak dalej pójdzie, będę poplamiona i brudna jak niezdarne dziecko.

Gus zdjął swoją kurtkę i okrył nią jej ramiona. Poczuła na sobie kojące ciepło jego ciała.

- Oparzyłaś się.

- Nie wydaje mi się. Ta kawa nie była aż tak gorąca.

- Może jednak pójdziemy...

- Gus, naprawdę wszystko jest w porządku. Zdaje mi się, że to wina planet - powiedziała, próbując się roześmiać. - Moje gwiazdy dzisiaj zastrajkowały. Jak to się nazywa w astrologii?

- Co jak się nazywa?

Pojawiła się kelnerka ze ścierką i wytarła wielką kałużę rozlanej kawy, która skapywała ze stołu na ławę. Gus poprosił o mniejszą i lżejszą filiżankę.

- No wiesz, kiedy planety poruszają się do tyłu...

- Nie mam pojęcia. Apokalipsa?

- Chyba zacznę w to wierzyć. To się nazywa retro... Nie pamiętam. One nie poruszają się do tyłu naprawdę, ale tak to wygląda z Ziemi. Wtedy zdarzają się różne nieszczęścia. Moja siostra, Burdy, zajmuje się astrologią. Powiedziała mi, że najtrudniejsze lata będę miała na początku życia, a potem będzie lepiej. - Spojrzała na niego.

Gus starał się nie widzieć głębokich cieni pod jej oczami, nie słyszeć drżenia jej głosu.

- Czy ten początek się wreszcie skończył? - zapytała.

Gus zaklął w duchu. Cienie pod oczami mógłby może zignorować, drżący głos też, ale jej smutny uśmiech przebijał na wylot pancerz jego wymuszonej obojętności. Zmarszczył brwi i w skupieniu kroił naleśniki. Skończyli śniadanie w milczeniu.

Mariah czuła się trochę winna. Ten mężczyzna ma może trudny charakter, ale zrobił dla niej tak wiele.

- Przepraszam cię, jeśli zachowałam się niezbyt uprzejmie. Naprawdę jestem ci wdzięczna; tak bardzo mi pomogłeś. Mogłeś na stacji benzynowej obrócić się na pięcie i odjechać do... no, tam, gdzie chciałbyś już pewnie być.

Gus wzruszył ramionami.

- Na plaży... Szukałem miejsca, gdzie jest dużo słońca.

- W każdym razie jeszcze raz dziękuję. Doprawdy nie wiem, co bym zrobiła...

- Dałabyś sobie radę - mruknął.

- Pewnie tak. Muszę radzić sobie sama od prawie dwudziestu lat, ale mimo wszystko... Dziękuję ci, słyszysz?! Jesteś okropnym mrukiem, Gusie Wydowski. Zastanawiam się, jak wytrzymujesz sam ze sobą.

Gus uśmiechnął się. Dziwny człowiek, pomyślała Mariah. Czasami naprawdę nieznośny. Ale niezwykle pociągający, dodała, zaskoczona tym wrażeniem. Spoglądając na jego niezbyt równe, białe zęby, na oczy, które zdawały się przewiercać wszystko na wylot, poddała się wreszcie.

- Przepraszam, nie chciałam cię irytować. Wyruszymy stąd wtedy, kiedy będziesz chciał.

Jej samochód stał tam, gdzie go zostawili. Gdy Gus załatwiał sprawy z obsługą stacji, Mariah próbowała przenieść do niego swoje bagaże. Przy tej okazji znowu usłyszała od Gusa parę kąśliwych słów; starała się unieść pudło z książkami posługując się obu ramionami i jedną zdrową dłonią.

- Do ciebie można mówić jak do ściany. Nie wolno cię spuścić z oka. - Wziął od niej pudło i ułożył na tylnym siedzeniu samochodu. - Masz łyse opony. Czy masz chociaż zapasową?

- Mam, ale w bagażniku, razem z narzędziami.

- Daj mi kluczyki, sprawdzę ją na wszelki wypadek.

Wyjaśniła mu, że zapasowy kluczyk jest tylko do stacyjki, nie do bagażnika. Gus odpowiedział wymyślnym zestawem przekleństw. Mariah jakoś to nie przeszkadzało. Raziła ją tylko wulgarność; co innego usprawiedliwiony gniew.

- Kiedy skończysz się pieklić, odejdę.

- A wiesz, którędy pojedziesz? Na międzystanowej 95 jest duży ruch, choć inne drogi chyba nie są lepsze.

- Poradzę sobie. No, naprawdę muszę już jechać. Dziękuję, Gus. Wyślę ci czek, jak tylko...

Przerwał jej, i to w taki sposób, że prawie zachwiała się na nogach. Schwycił ją za ramiona, przyciągnął do siebie, uważając na prawą rękę, i pocałował. To wcale nie było przyjacielskie cmoknięcie. Był to mocny, namiętny pocałunek. Z zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że chciałaby objąć go ramionami z całej siły i nie pozwolić nigdzie odjeżdżać.

W chwilę później, gdy wsiadał do szoferki, Mariah odprowadzała go wzrokiem.

- A niech to... - szepnęła cicho.

Odjechał na południe. Patrzyła jeszcze przez chwilę, aż tylne światła jego ciężarówki zniknęły w strugach deszczu. Kilka minut później ona sama jechała na północ, zła jak osa bez żadnej widocznej przyczyny. Miała przecież pełen bak benzyny, tylko kilka godzin dzieliło ją od domu i nawet nie tak źle jej się prowadziło samochód, poza pewną trudnością w operowaniu kierunkowskazem. Na szczęście na międzystanowej autostradzie niezbyt często używa się kierunkowskazów.

- Niech diabli porwą tego faceta - mruknęła, zatrzymując się na światłach tuż przed Jacksonville. Wróciła pamięcią do tego pocałunku. Nigdy dotąd nie pocałował jej mężczyzna z brodą i nie mogła się zdecydować, czy to jej się podobało, czy nie.

Tak, chyba jednak tak. Na miłość boską, jasne, że tak! Podobał jej się ten skórzano-mydlany, bardzo męski zapach i uścisk jego ramion, które trzymały ją tak mocno, że prawie nie mogła oddychać. Ramion, które dadzą bezpieczeństwo, schronienie i jeszcze wiele więcej jakiejś szczęśliwej kobiecie.

Gdy wyjeżdżała z granic Jacksonville, porzuciła te mrzonki. To dobrze, że się rozstali, uznała. Tyle ma innych problemów. A Gus Wydowski mógłby tak bardzo skomplikować jej życie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Gus, jadąc na południe, dotarł aż do Jupiter Beach. Deszcz tu nie padał, ale o tropikalnym cieple nie było mowy. To nie była pogoda odpowiednia do wygrzewania się na plaży, uznał.

Mógł udać się jeszcze dalej, na przykład do Keys. Miał mnóstwo czasu. Czemu więc znalazł się na drodze, która kierowała się na północ? Wolał się nad tym nie zastanawiać. Przekonywał tylko uparcie samego siebie, że wybrany kierunek nie ma nic wspólnego z Mariah. Wcale nie zamierzał znaleźć się w pobliżu tego Muddy Landing, jakiejś dziury, gdzie każdy sąsiad to kuzyn, wujek albo brat szwagra. Wszyscy za dobrze się znają, żeby mieszkać tam było przyjemnie.

Z drugiej strony, Mariah Brady mogła nie pamiętać o tym, że w jej torebce był adres i klucze. Ci rabusie najpierw skierowali się na południe, ale na autostradzie też można zawrócić.

Gus pocieszał się, że może nie zadali sobie trudu. Jechać taki kawał do Georgii, by przekonać się, że w jej domu nie ma nic wartego kradzieży... Za dużo zachodu.

Mimo to powinien sprawdzić, czy Mariah dojechała bez przeszkód, skoro już jest w pobliżu. Nie ma w tym nic dziwnego. Zrobiłby to samo dla kogokolwiek w podobnych okolicznościach. Przecież rozsądny człowiek nie ugania się za dziewczyną tylko dlatego, że jest dokładnie w jego typie.

Zresztą głodnemu smakuje każde jedzenie, ot co. Za długo był sam. W zamyśleniu poskrobał się w podbródek. Ale by ją zamurowało, gdybym tak stanął w progu, pomyślał. Usta rozciągnęły mu się w figlarnym uśmiechu. Może warto zboczyć te kilkanaście kilometrów, żeby zobaczyć wyraz jej twarzy.

Gus nie miał złudzeń, że każda przypadkowo spotkana kobieta musi marzyć o jego wizycie. Nie był aż tak atrakcyjny. Owszem, posiadał zasobne konto w banku. Mogło to wyrównywać pewne zewnętrzne niedostatki, choć nie był też krezusem. Wiele kobiet jednak szybko miało dość jego innych wad. Nazywały je po imieniu; zdziwaczały odludek należało do łagodniejszych określeń.

Mimo to za bardzo je lubił, żeby nie wtykać co jakiś czas palca między drzwi. Mariah Brady wydawała się całkiem przyzwoitym stworzeniem, ale co z tego? Mało to razy się sparzył?

Skoro jednak jest już tak blisko Muddy Landing, byłoby wręcz nieładnie do niej nie zajrzeć. Wpadnie na pięć minut i ruszy z powrotem w drogę. Za dzień albo dwa zapomni o jej smutnym uśmiechu i zmysłowym, ciepłym tonie głosu. A także o paru innych przymiotach.

Kilkaset metrów przed sobą zobaczył wóz policyjny. Zdjął nogę z gazu. Wolał nie wdawać się w bliższe kontakty z drogówką w stanie Georgia.

Mariah włożyła brudne naczynia do zlewu i znalazła stację nadającą muzykę rockową. Nie znosiła tych łomotów, ale Jessie chyba się podobały. Podskakiwała w kojcu i kołysała się na boki, zaciskając jedną piąstkę na poręczy. Drugą wymachiwała do taktu.

To dziecko, mimo ząbkowania i tego, że było daleko od domu, u ciotki, której w ogóle nie znało, było pogodne i radosne. Mariah nie wyobrażała sobie, jak podołałaby nowym obowiązkom, gdyby bratanica miała trudniejsze usposobienie.

Sama przyjechała tu w piątek wieczorem, zbyt zmęczona, żeby się rozpakować. Padła na łóżko i przespała w sumie dziewięć godzin. Basil i Jessie przybyli w sobotę rano. Brat spieszył się tak bardzo, że nawet nie zapytał, co jej się stało w rękę ani czy w tej sytuacji da sobie radę.

Biedny Basil. Przecież nie był z natury taki nieczuły; po prostu stracił głowę. Nie miał żadnych wieści o Myrtiss, musiał zostawić firmę pod opieką kilkunastoletniego chłopaka. Przyjechał tylko po to, aby zostawić dziecko i ruszyć na poszukiwanie żony. Zamierzał odwiedzić jej rodziców, choć kiedy tam dzwonił, mówili, że jej nie ma. Musiał to sprawdzić.

Mariah wysłuchała wyrzucanych w pośpiechu informacji o porach karmienia, witaminach, o tym, że mała lubi wkładać do buzi, co popadnie i trzeba na to uważać. Już się o tym przekonała. Dla Jessie wszystko było „am". Nie umiała jeszcze chodzić, ale przemieszczała się z miejsca na miejsce w zadziwiającym tempie. Wszystko, co zwisało lub wystawało, było dobre do windowania się w górę. Na szczęście Basil przywiózł ze sobą składany kojec.

Wreszcie zaświeciło słońce. Gdyby nie kałuże, które stały jeszcze w niżej położonej części podwórza, nikt by nie powiedział, że padało przez cały tydzień. Jeśli trochę podeschnie, postanowiła, wyniesie kojec na zewnątrz i zajmie się zaniedbanym od dawna ogrodem.

Althaea nie czuła się zbyt dobrze przy płocie. Chyba ziemia była tu zbyt kwaśna. Powinna przenieść ją w pobliże azalii, które przesadziła w zeszłym roku. Choć i azalie wcale nie podrosły. Będzie musiała wszystko wykopać i zacząć od nowa...

Niestety, zrobi to dopiero wtedy, kiedy będzie mogła utrzymać w ręku szpadel. Na razie ledwie radziła sobie z odkurzaczem. Wysprzątanie całego domu wcale dobrze nie zrobiło jej obolałym palcom.

- Jessie, wypluj to! - Uklękła przy kojcu i próbowała wydobyć z ust swojej bratanicy coś, co wyglądało jak koniec sznurowadła. - Nie jesteś chyba głodna, kochanie - mruczała pod nosem. - Przecież dopiero co jadłaś...

Mała zacisnęła z całej siły swoje cztery ząbki, najwidoczniej uradowana nową zabawą. Mariah przez krótki czas zajmowania się dzieckiem zdążyła dowiedzieć się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że cokolwiek znalazło się w zasięgu tłustych paluszków Jessie, natychmiast znajdowało się w jej buzi. Po drugie, że niemowlęta są śliskie jak węgorze, kiedy są mokre, a to zdarzało się częściej, niż sobie dawniej wyobrażała.

W hałasie grającego radia nie usłyszała warkotu ciężarówki, która wjechała na podjazd przed domem. Obejrzała się dopiero w chwili, gdy mała przekręciła główkę i rozpromieniła się w uśmiechu.

Oczy Mariah rozszerzyły się ze zdumienia.

- Coś podobnego... Gus? Skąd się tu wziąłeś? Czek już jest w kopercie. Miałam pójść na pocztę po znaczek...

- Czy ono jada sznurowadła?

- Ono?... - Oderwała oczy od twarzy człowieka, którego przyjazdu nigdy się nie spodziewała, i zwróciła się do Jessie. - Wypluj to, myszko. No, oddaj cioci sznureczek.

Gus ujął Mariah za ramiona, odsunął od kojca i sam zajął się problemem, jakby takie interwencje były dla niego chlebem powszednim.

- Słyszałaś, co ciocia mówiła? Wypluj to, panienko... Zaplącze ci się między ząbki i nie będziesz mogła jeść kaszki... - Szybkim ruchem wyciągnął wilgotny kawałek sznurka z ust dziecka i podał go Mariah.

- To leżało pewnie na wyściółce kojca - wyjaśniła mu z zakłopotaniem. - Ona zjada wszystko, co jej wpadnie w ręce. Obgryza nawet oparcia na krzesłach. Myślałam, że w kojcu będzie bezpieczna. - Serce biło jej gwałtownie. Gus tu przyjechał! Była pewna, że nie zobaczy go już nigdy, i prawie zdołała wmówić sobie, że ją to nie obchodzi. - Co ty tu robisz, Gus? Mówiłeś, że szukasz słonecznej plaży.

Na razie mogła sama zobaczyć, co robił. Pocierał nosem o maleńki nosek Jessie; dziecko wydawało z siebie radosne piski.

- Mam ci powiedzieć, co robię, poza tym, że się właśnie zakochałem?

Mariah poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg.

- Zakochałeś się? - wyszeptała. Przecież to za szybko. Dopiero co...

- Jak ta ślicznotka ma na imię? Czy zawsze jest taka miła dla obcych?

Jessie, odziana w różowy sztruksowy kombinezonik, z różowymi wstążkami na cienkich kosmyczkach jasnych włosów, uśmiechała się do niego radośnie. Gus też się uśmiechał, nie mniej zachwycony. Serce Mariah uspokoiło się trochę.

- Nazywa się Jessica Brady i zwykle jest mniej miła dla obcych. Chyba przypominasz jej Butcha.

- Kto to jest Butch?

- Brodaty terier Myrtiss. - To może była kąśliwa uwaga, ale nie mogła się od niej powstrzymać. Coś mu się należy za to, że pojawił się tutaj bez uprzedzenia, gdy miała już nadzieję, że niedługo o nim zapomni.

- A czy... Czy mogę ją wziąć na ręce? Czy ona mi pozwoli? Jak to się robi?

- Jessie będzie wdzięczna każdemu, kto wyjmie ją z kojca. Gorzej będzie wsadzić ją tam z powrotem.

Gus najwidoczniej nie martwił się, co będzie potem.

- To co mam zrobić?

Mariah przymknęła oczy, próbując zignorować uczucie wzruszenia, które dławiło ją w gardle. Jak można oprzeć się temu mężczyźnie? Na pozór groźny jak niedźwiedź, a w rzeczywistości taki łagodny i dobry.

- Pochyl się i wyciągnij ręce. Ona załatwi resztę.

Gus patrzył z upodobaniem na błękitnookie stworzenie o okrągłej buzi i krótkich nóżkach. Wyciągnął ramiona i Jessie sama pokazała, co lubi. Puściła poręcz kojca i przez chwilę kołysała się na swych tłustych nóżkach. Potem wyciągnęła rączki w górę.

- Apa, apa - zagruchała wesoło.

Gus spojrzał na Mariah z niepokojem,

- Co ona mówi?

- Chce, żebyś ją wziął na ręce. Weź ją pod pachy i podnieś, ale trzymaj mocno, bo wije się czasami jak wąż. Gdyby wolała iść do mnie, to mi ją podaj.

Gus swymi wielkimi dłońmi ujął małe ciałko, uniósł i przytulił do piersi. Miał wrażenie, jakby trzymał szczeniaka, ale żaden szczeniak nie pachniał tak słodko! Niedługo jego siostra i Aleks też będą mieli takiego malucha. Uśmiechnął się z dumą, kiedy Jessie obiema rączkami chwyciła go za brodę. Podskakiwała przy tym ochoczo.

- Jedzie na koniku - oznajmiła Mariah z odcieniem zazdrości w głosie.

- Dobrze, że nie ma ostróg - odparł Gus i objął dłonią jedną malutką stopkę. Na jego twarzy nadal malował się szczery zachwyt.

Kilka godzin później Gus siedział w kuchni, obserwując, jak Jessie obydwiema rączkami pakuje do buzi jedzenie.

- Miałaś rację - powiedział z dumą do Mariah. - Naprawdę wszystko zjadła. - Poza tym, co znalazło się na podłodze, na jej ubraniu i na twoim, oczywiście, też.

- Kiedy ona będzie miała włosy?

- Już je ma, tylko są tak cieniutkie, że ich prawie nie widać. Jej włoski są brązowe, widzisz?

- A co z zębami? Czy będzie miała ich więcej?

- Właśnie ząbkuje. Gus, czy ty niczego nie wiesz o małych dzieciach?

- Niewiele. Niektórzy z moich ludzi przywozili czasem dzieci na budowę, ale to zawsze byli chłopcy. Starsi od Jessie. Nie pamiętam, żeby ktoś przywiózł niemowlę.

On jest rozbrajający, pomyślała Mariah.

- Nawet chłopcy są niemowlętami w pewnym okresie swojego życia.

- Jakoś się nad tym nie zastanawiałem. Popatrz, ona znowu się śmieje. Czy wszystkie niemowlęta tak robią?

- Jak? - Mariah kończyła przygotowywać kolację. Gus pojechał do sklepu i kupił wołowinę na steki, lody, ciastka oraz mnóstwo bananów. Jessie je uwielbiała.

- Zawsze się tak śmieją?

Steki były dobrze wysmażone. Mariah nie lubiła surowego mięsa.

- Jessie jest wyjątkowo wesołym niemowlęciem. Nie wszystkie dzieci są takie.

Rosemary często miała kolkę. Mariah nie pamiętała Alethii, Burdy czy Basila jako niemowląt. Sama była jeszcze za mała. Nie przypominała sobie, żeby się często śmiali. Pamiętała tylko długie sznurki pieluszek, zmęczonego ojca i jego narzekania na brak pieniędzy. I jeszcze to, że mama „źle się czuła". Mariah musiała wtedy sama zajmować się młodszym rodzeństwem, bo tata łatwo się denerwował.

- Proszę bardzo. Mam nadzieję, że lubisz wysmażone steki. - Ugotowała do nich ryż, bo był w spiżarce. - Przepraszam, że nie podałam warzyw. Nie mogłam pojechać do sklepu, bo Basil zostawił fotelik dla dziecka w swoim samochodzie.

- Nie ma sprawy. Ryż to też warzywo, prawda?

Gus postanowił, że kupi dla małej samochodowy fotelik, zanim wyjedzie. Przecież nie zostawi Mariah unieruchomionej z tak błahego powodu.

- A co z prawem jazdy? Masz nowe?

- Skądże, nie miałam czasu, żeby je załatwić.

- No to jak będziesz woziła Jessie, nawet w koszyku? Chcesz złamać kilka przepisów naraz?

- Poradzę sobie - odparła stanowczym tonem.

Gus uniósł brwi. Ta kobieta jest przewrażliwiona. Albo ręka boli ją bardziej, niż to okazuje.

Mariah nie chciała jego pomocy, gdy stawiała lewą ręką talerze na stole. Gus zauważył podwinięte od długiego smażenia brzegi steku i westchnął. Zepsuła takie wspaniałe mięso. No, ale się przynajmniej starała. Lisa nie potrafiła zagotować nawet wody i była z tego dumna. Podany ryż wyglądał całkiem dobrze; jeśli się lubi ryż. Gus nie lubił.

Po obiedzie uparł się, że zmyje naczynia. W tym domu nie było zmywarki. Z tego, co widział, niewiele tu było poza termitami, grzybem na ścianie i innymi oznakami tego, że dom popada w ruinę. Stoczone rdzą rury kanalizacyjne, nierówna podłoga, zapadnięty dach. Pięćdziesiąt lat temu ten duży dom mógł być całkiem wygodny. Teraz wyglądał jak opuszczona rudera.

Wnętrze robiło nieco lepsze wrażenie. Ściany pomalowane na żółto, zasłony w oknach podwiązane wysoko, żeby nie dosięgły ich małe rączki. Kolorowe, ale spłowiałe obicia mebli.

Na ścianie rząd oprawionych w ramki fotografii. Mariah przedstawiła Gusowi całą rodzinę: Rosemary, z dumną miną, w czepku uczennicy szkoły dla pielęgniarek, Alethia, której pięknie zarysowane kości policzkowe przypominały rysy najstarszej siostry, Burdina, już nie tak ładna, i wreszcie Basil, który wyglądał jak troll. Bardzo poważny troll.

Na stolikach i blatach nie było ani jednej serwety. Nie rozpakowane książki w pudle, lampy, wazony i inne drobiazgi upchnięte razem na najwyższych półkach. Może to na wypadek powodzi, wyraził swoje przypuszczenia Gus.

- Skąd, to przez Jessie - wyjaśniła Mariah. - Sprawdza, co daje się zjeść, niejadalne rzeczy zrzuca sobie na głowę.

Gus myślał sporo o tym domu, o dziecku, a także o swoich kontraktach budowlanych. Starał się za wszelką cenę nie myśleć o Mariah. Gdy widział ją pochylającą się nad kojcem niemowlęcia w żółtych dresach, tak zgrabnie opinających jej biodra, z kosmykami włosów wymykającymi się spod jedwabnej przepaski, czuł się bardziej oszołomiony niż wtedy, gdy grypa ścięła go z nóg.

Od chwili gdy zostawił ją na mokrym asfalcie obok stacji benzynowej, nadal czuł na wargach smak jej ust. Zapach bzu trwał w jego pamięci jak zapowiedź wiosny. Próbował przekonać samego siebie, że to tylko jedna z wielu atrakcyjnych kobiet, które znał. Większość z nich może zainteresować sobą mężczyznę na parę dni, no, najwyżej miesięcy. Jedna na tysiąc ma w sobie coś, co sprawia, że człowiek traci dla niej głowę.

Pora już ruszać stąd, postanowił. Nie wplącze się w romans z tą prowincjonalną księżniczką tylko dlatego, że ta dziewczyna nawet w plastikowej pelerynie mogłaby przyćmić wszystkie piękności stanu Georgia. Jeszcze tylko parę godzin i będzie znowu w drodze. Jest koniec lutego, dzień staje się coraz dłuższy. Będzie dłuższy aż do następnej zimy, pomyślał z dziwnym niepokojem. Mariah wkładała ostatnie talerze do szafki; Gus bawił się z niemowlęciem, które wcale nie było śpiące.

- Nie masz ochoty kończyć takiej pysznej zabawy, skarbeczku? - zapytała Mariah.

- Może wyjdę z nią na dwór? - zapytał Gus. - Tak długo siedzieliśmy w kojcu, prawda, Jessie?

Mariah spojrzała na niego, a potem podniosła wzrok na czerwony zegar w kształcie czajnika, który wisiał na ścianie. Czyżby to miała być delikatna sugestia, myślał Gus. Może ona boi się, że będę natrętny?

- Nie martw się, wyjeżdżam za parę minut - powiedział szybko. - Myślałem tylko, że skoro jestem w pobliżu, wpadnę i zobaczę, jak się czujesz.

Jessie zaczęła odbijać się owiniętym pieluszką tyłeczkiem od jego przedramienia. Przytrzymał ją drugą ręką, żeby nic się jej nie stało. Zadziwiające, jak szybko ten mężczyzna nauczył się takich rzeczy, zauważyła Mariah. Widać ma talenty, o których nie mam pojęcia.

- Nie musiałeś się zatrzymywać, Gus, ale dziękuję ci za odwiedziny. - Zgasiła światło nad kuchennym blatem i skierowała się ku drzwiom wiodącym na podwórze.

Gus szedł za nią, niosąc Jesśie i nie spuszczając wzroku z żółtych dresów. Nie przebrała się do obiadu... Ale on też nie. Podobał mu się jej chód. Stąpała ostrożnie i jednocześnie z gracją. Ciekawe, jak by wyglądała bez tych spodni. Całkiem naga.

Jessie gruchała coś po swojemu, ciągnąc go znowu za brodę, więc nie dosłyszał, co Mariah mówiła, zdejmując z gałązki jakiś liść i mnąc go w ręku.

- .. .Jakoś nie kwitły zeszłego roku, więc przesadziłam je tutaj. Mimo to...

Wyobrażał ją sobie w mocno wyciętej, miękko układającej się sukience, z błyszczącymi od sztucznych kamyków ramiączkami. Bardzo krótkiej. Do tego buty na wysokich obcasach i pończochy cienkie jak mgła. Wyobrażał sobie, jak sączy szampana i uśmiecha się do jakiegoś faceta w smokingu. Przystojnego, gładko ogolonego faceta, który...

- Tego się nie je, kochanie. - Pochylił się ku Jessie, która złapała go ząbkami za brodę.

- Daj mi ją. Na pewno jesteś zmęczony po całym dniu jazdy. - Mariah strząsnęła suche liście ze swojej bluzki i wyciągnęła ramiona. Gus czuł, że dałby wszystko, żeby te ramiona wyciągnęły się do niego.

Uspokój się, mały, dodał w myśli, czując, co się z nim dzieje.

- Wszystko w porządku - odpowiedział pośpiesznie. - Może znowu jest głodna. Jeszcze ją trochę potrzymam, bo jest niezwykle ruchliwa. Twoja ręka wciąż nie wygląda najlepiej. - Wiedział, że póki trzyma w ramionach Jessie, bliskość jej ciotki nie wpędza go w widoczne kłopoty.

Mariah czuła się tak, jakby wypiła zbyt wiele wina, zbyt szybko i na pusty żołądek. Z jednej strony chciała, żeby Gus odjechał, ale jednocześnie pragnęła, żeby został. Gdy patrzyła na niego, nie mogła się pozbyć wspomnienia, jak się rozstali.

Czy on też to pamiętał? Czy całuje wszystkie kobiety, z którymi spędził wieczór tak, jak wtedy z nią? Czy teraz też pocałuje ją na pożegnanie?

Na miłość boską, miejmy nadzieję, że nie! Pewnie przytuliłaby się na zbyt długo do jego mocnego, twardego ciała, a on mógłby sobie pomyśleć...

Zakłopotana, wszelkimi siłami starała się na niego nie patrzeć. Spojrzała w stronę domu, który rysował się na tle koralowego nieba. Wzdłuż wyboistego podjazdu stał rząd wysokich sosen, które wyglądały jak wychudli żołnierze na warcie. Tuż przy granicy jej posesji rósł wysoki, obrośnięty mchem cyprys. Zawsze lubiła to drzewo. Basil mawiał, że ów cyprys ma szczęście, bo jest za duży. W przeciwnym razie siostra przesadziłaby go do swojej sypialni.

Gus stał obok niej i też patrzył na dom, zastanawiając się, co o nim powiedzieć. Trudno było pochwalić coś w tej ruinie. Nie malowany od wieków, zaniedbany dom w samym środku najbardziej płaskiego i wilgotnego kawałka Georgii, w najbrzydszej okolicy, jaką widział po opuszczeniu Everglades.

Jedyne w miarę przyzwoite miejsce to ten ogród, ale i on... Ogród też był zaniedbany. Gus trochę wiedział o pielęgnowaniu ogrodów. Jego siostra miała firmę ogrodniczą w Durham. To miejsce mogło być ilustracją hasła zamieszczonego w prospektach: „Jak to wyglądało przedtem... a jak wygląda teraz". Krzewy posadzone były dość bezładnie. Osoba, która to robiła, musiała mieć astygmatyzm. Pośrodku stała jakaś rzeźba.

- Czy to ma być jeleń, czy koń? - zapytał.

- To prawie jeleń. Grover urządził wyprzedaż rzeźb ogrodowych i dał mi to, co się potłukło, za wywiezienie kawałków z magazynu. Dzieci posklejały to po swojemu. Nazywa się Eugeniusz. Bardzo go lubiły - dodała.

- A co z tym ogrodem? Jest skopany, ale nic tu nie rośnie?

- Jeszcze nie skończyłam. Nie było mnie w domu od ubiegłego lata.

Szli wolnym krokiem wokół domu. Gus zabawiał Jessie; Mariah pokazywała mu różne fragmenty ogrodu. Nagle to wszystko przywiodło mu na myśl obraz, który nieraz oglądał. Mężczyzna i kobieta, oglądający swój przyszły dom, który jest jeszcze nie ukończony.

Święci pańscy, przecież on musi stąd zmykać!

- No, było mi bardzo miło, ale komu w drogę... - powiedział, wyplątując paluszki Jessie ze swojej brody. W tym przyćmionym świetle prawie był gotów uwierzyć, że na twarzy Mariah odmalowało się rozczarowanie.

- Tak szybko? Przecież dopiero co przyjechałeś! Wiem, że chciałbyś jak najszybciej być w swoim domu, ale u mnie jest tyle miejsca - usłyszała Mariah swój własny głos. - I tak musiałbyś się gdzieś zatrzymać, jeśli nie chcesz podróżować przez całą noc.

- To dla mnie żaden problem. W nocy jest mniejszy ruch. Poza tym, po co ci w domu nowy gość. Masz dość kłopotu z tą wiercipiętą. - Gus ujął mocniej dziecko, bo znów zaczęło się wiercić. Jessie zaczynała być śpiąca. - Pomogę ci jeszcze ułożyć ją do snu. Potem napiję się kawy i wsiadam do samochodu.

- Dobrze - odpowiedziała Mariah, nieco urażona. Nie będzie go więcej prosić. Jeśli ten człowiek nie widzi, jak bardzo ona chce, żeby został, jak bardzo go potrzebuje, to niech sobie jedzie. - Dobrze by było, żebyś pomógł mi ją wykąpać. Jest okropnie śliska, kiedy się ją namydli.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Coś, co Gus uważał za instynkt, mówiło mu, że powinien się stąd wynosić. Im dłużej był z Mariah, tym bardziej pragnął z nią zostać. Obawiał się tego uczucia. Miał już podobny epizod w swoim życiu.

Podniecała go, to fakt. Twarz i sylwetka w jego wymarzonym typie. Oto dziewczyną z klasą. Na dodatek była sympatyczna. Hmm. Jednak nie. Za nic! To zbyt ryzykowne dla faceta, którego odporność w tej dziedzinie była naprawdę niewielka.

Stali oboje w drzwiach dziecinnej sypialni, patrząc na wykąpane, ziewające niemowlę w starej kołysce, którą Mariah ściągnęła ze strychu. Jessie uśmiechnęła się do nich i gaworzyła po swojemu.

- Co ona mówi?

- Mówi, że dziękuje ciotce Ri, że nie wypuściła jej z rąk przy kąpieli.

Bez zastanowienia Gus objął Mariah ramieniem. Natychmiast przestraszył się tego, co zrobił.

- Tak dobrze ją rozumiesz?

- To instynkt. Kobiety wyczuwają takie rzeczy.

Mariah, mówiąc to, uśmiechnęła się do niego i z Gusem zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Czuł, że obejmowanie jej było poważnym błędem. Odchrząknął raz i drugi. Miał nadzieję, iż to, że nie może złapać tchu, nie jest wyraźnie widoczne. A nawet jeśli jest, można to przypisać atakowi kaszlu. Prawdę mówiąc, nie kaszlał już od paru dni.

Mariah wszystko widziała. Widziała i czuła wszystko, choć sama się tego obawiała. Ciepło i ciężar jego ramienia, twarde jak stal mięśnie, jeszcze bardziej wyczuwalne tam, gdzie nie zakrywał ich podwinięty do łokcia rękaw. Gęste, kręcone włosy, które rodziły pytanie, czy on wszędzie jest taki obrośnięty.

Tacy kudłaci mężczyźni jakoś nie podobali się jej do tej pory. Do teraz. Gus nieraz wyglądał przez to trochę nieporządnie, ale i tak słodko. Czuła w nim męską siłę i równocześnie łagodność. Jej upodobania dotyczące mężczyzn ostatnio uległy zmianie.

Gus chrząknął jeszcze raz.

- Jak się czujesz? - zainteresowała się Mariah.

- Dużo lepiej. Dziękuję.

- Czy dalej masz ataki kaszlu?

- Bardzo rzadko.

Cofnął się o krok, zdejmując ramię z jej barków. Mariah musiała opanować przemożną chęć, aby przeciwko temu nie zaprotestować.

- Grypa w tym roku panoszyła się dłużej niż zwykle - zauważyła. - Jedna z moich znajomych za wcześnie wróciła do pracy po chorobie. Miała nawrót choroby z komplikacjami i wylądowała w szpitalu.

- Uhmm - mruknął Gus. Jakim sposobem, zastanawiał się, kobieta może wyglądać tak cudownie w wypchanych na kolanach portkach od dresu, które nosiła przez cały dzień?

Przymknąwszy oczy, wdychał zapach dziecięcego pudru, smażonej wołowiny i bzu. Ktoś, kto umiałby utrwalić tę kompozycję, mógłby zrobić fortunę.

- No, wreszcie zasnęła - wyszeptała Mariah. - Chodź do kuchni. Zrobię ci świeżej kawy.

Jeszcze tylko wypiję kawę, myślał Gus, i ruszam w drogę. Jutro, gdy otworzą sklepy, zajedzie gdzieś i zamówi fotelik dla dziecka, każąc dostarczyć go Mariah. Może kupi jeszcze dużego misia i tuzin róż. Takiej kobiecie jak Mariah posyła się róże. Może nawet orchidee... Nie wiadomo tylko, czy w pobliżu Muddy Landing znajdzie się kwiaciarnia, w której są orchidee.

Ten pomysł mu się spodobał. Nie wiedział jeszcze, co Mariah robiła tam, na Florydzie, ale dama, która wychowała się w takim Muddy Landing, powinna choć raz w życiu dostać duży bukiet orchidei.

Ekspres do kawy bulgotał wesoło. Mariah wyjęła z szafki kubki, puszkę śmietanki i napełniła cukierniczkę. Gus obserwował ją. Podobał mu się nieświadomy wdzięk jej ruchów. Wszystko mu się w niej podobało.

Gdy kawa była gotowa, Mariah nalała ją do kubków zdrową ręką i podała Gusowi jeden z nich. Wsypał do swojego trzy czubate łyżeczki cukru i wyobraził sobie, jaka będzie reakcja Mariah na widok pęku orchidei. Warto by było zostać, żeby to zobaczyć.

Nie, nie ma mowy.

- Mariah, powinnaś wezwać stolarza, żeby naprawił schody przy wejściu. Ktoś może z nich spaść. Jeśli to nie będziesz ty, sprawa może skończyć się w sądzie.

- Wiem, obluzował się środkowy stopień. Zamierzałam coś zrobić z tym przed wyjazdem, ale jest tu tylko jeden człowiek, który zna się na stolarce. Akurat dokuczał mu artretyzm.

Siedzieli naprzeciw siebie przy stole, rozprawiając o takich przyziemnych sprawach, jak przegniłe deski i krzywe ściany. Pili kawę i jedli ciasto, które kupił Gus. Każde z nich myślało o czym innym niż to, czego dotyczył temat rozmowy.

Jak go zatrzymać, zastanawiała się Mariah. Nie nakłonię go, żeby został, jeśli on nie będzie miał na to ochoty. Dlaczego miałby chcieć? Po co mi ten wyrafinowany makijaż i szkła kontaktowe?

Im dłużej była w tym domu, tym bardziej czuła się z powrotem tą nieśmiałą, nijaką, chudą jak tyczka panną z małego miasteczka. Krótkotrwałe przeobrażenie w tajemniczą, pożądaną przez mężczyzn dziewczynę z okładki stawało się zapomnianą już prawie mrzonką, snem. Owa tajemniczość była pomysłem Vica.

- Słuchaj, laluniu - mówił. - Jeżeli naprawdę masz odpowiadać temu wspaniałemu wizerunkowi, który wymyśliłem, nie otwieraj na razie ust. Przynajmniej do czasu, kiedy pozbędziesz się tego swojego okropnego akcentu. Nikt nie chciałby widzieć swoich kreacji na gęsi z zapadłej wsi. - Takt nie był zaletą Vica.

Mariah oblizała resztki białego lukru z palców. Gus obserwował ją roztargnionym wzrokiem. Powinna reklamować kostiumy kąpielowe, pomyślał. Góra w rozmiarze 70A, najwyżej 75. Ciekawe, czy Mariah martwi się tym, że ma tak mały biust.

Angel wypychała swój stanik watą, póki brat nie powiedział jej, że takie braki nadrabia się inaczej. Szkoda waty. Jego siostra była niska, szeroka w biodrach, ale płaska z przodu jak naleśnik. I proszę, Aleksowi wcale to nie przeszkadza!

Sylwetka Mariah miała idealne proporcje. Gus potrafił to docenić, bo znał się na architekturze. Gdyby miał zaprojektować jej ciało, nie zmieniłby nawet najdrobniejszego szczegółu.

- No dobrze, fajnie nam się gawędzi, ale muszę już jechać. Jeżeli ruszę zaraz, dojadę do Savannah o takiej porze, że zdążę się wyspać.

Lodówka włączyła się z cichym pomrukiem. Na ścianie tykał zegar. Stary dom wydawał takie dźwięki, jakby zapadał się coraz głębiej w błotnisty grunt. Kto by się w tym dopatrzył choćby odrobiny romantyzmu? Uśmiać się można.

To dlaczego myśli o różach, orchideach i piersiach tej kobiety? Czemu jest tak podniecony, że wstydzi się nawet wstać od stołu?

Zarumienił się. Jednocześnie poczuł, że coś załaskotało go w gardle. Próbował stłumić nadchodzący kaszel i omal się przez to nie udławił. Mariah podbiegła szybko i zaczęła uderzać go pięścią po plecach. Bardzo romantyczna sytuacja, niech to diabli.

- Już w porządku - wysapał, kiedy odzyskał wreszcie głos. - Kawałek ciasta wpadł mi tam, gdzie nie powinien.

- Gus, nigdzie nie pojedziesz w tym stanie.

Patrzył na nią w milczeniu. Bał się otworzyć usta. Sam nie wiedział, co mógłby powiedzieć.

- Posłuchaj, przecież ja nie kazałam ci tu przyjeżdżać - powiedziała Mariah. - To była twoja decyzja. Wyglądasz jednak tak, jakbyś był wyczerpany. Jesteś bardzo blady. Nie powinieneś ruszać w podróż. Nie chcę mieć ciebie na sumieniu.

Gus nie umiał znaleźć żadnych argumentów. Na twarzy Mariah malował się nie znany mu dotąd wyraz determinacji.

- Tak sądzisz? - zdołał tylko powiedzieć.

Mariah oparła dłonie na biodrach. Miękki materiał spodni rozciągnął się na jej płaskim brzuchu, ukazując drobne wzniesienie pępka. To wcale nie ułatwiło Gusowi sytuacji.

- Gus, przecież nie masz ochoty jechać dokądkolwiek o tej porze, prawda?

Gus wiedział aż za dobrze, na co ma ochotę, i nie miało to nic wspólnego z jazdą samochodem. Wątpił jednak, czy mógłby jej o tym powiedzieć.

- Nie chciałem robić ci kłopotu - powiedział lekko ochrypłym głosem.

- W porządku. Przyjęłam ten fakt do wiadomości. Jeśli to poprawi ci samopoczucie, pokażę ci tylko, gdzie jest pościel i łóżko, na którym będziesz spał. Reszta zależy od ciebie.

Gus wiedział, że został pokonany. Ta kobieta mogłaby dawać lekcje uporu osłom i mułom. Jakże inaczej dałaby radę przyjechać tutaj i od razu zająć się dzieckiem i domem z tak kontuzjowaną ręką?

- Piękne dzięki, ciociu Ri - powiedział, uśmiechając się. - Na pewno mi nie zaszkodzi, jeśli spokojnie prześpię tę noc. Jutro nadrobię stracony czas.

- Jaki jesteś miły - ucięła cierpko.

Wyszła szybko z kuchni, po czym wróciła ze starym, nakręcanym budzikiem. Postawiła go na stole.

- Nastaw go i wstań tak wcześnie, jak ci to odpowiada. Zrób sobie śniadanie i zamknij za sobą drzwi, gdy będziesz wychodził. Życzę ci szerokiej drogi!

No tak. Ale się na niego wkurzyła!

- Posłuchaj, Mariah, skoro już mówimy o drzwiach...

- I staraj się nie obudzić Jessie.

- Niech to cholera weźmie, kobieto...

- Byłabym ci wdzięczna, gdybyś nie klął w tym domu. To jest zły przykład dla dziecka.

- Dziecko już śpi! - prawie krzyknął;

Mariah uciszyła go gniewnie.

- Chodź, pokażę ci, gdzie jest łóżko i pościel.

Poszedł za nią. Podeszwy jego kowbojskich butów skrzypiały głośno na starych, drewnianych schodach. Widzieliście, a to dopiero wielka dama! Jej wysokość księżna Mariah, pani na Muddy Landing! Miał ochotę dać jej porządną nauczkę!

Gus zasnął prawie natychmiast, ledwie dotknął głową poduszki. Poduszka, jak i reszta pościeli, miała lekko stęchły zapach. Posłanie było jednak bardzo wygodne, a on czuł się bardziej zmęczony, niż sądził. Poszukiwanie słońca bywa bardzo wyczerpujące.

W środku nocy obudził się, otoczony ciemnością i ciszą. Przez jakiś czas nasłuchiwał stłumionych, wtopionych w tło nocy dźwięków nieznajomego domu. Zastanawiał się, co mogło go obudzić.

Spłuczka. Cieknie spłuczka w toalecie. Ciekawe, czy ten dom ma własne ujęcie wody ze studni, czy czerpie się ją z sieci miejskiej? Raczej ze studni. Gdzie w takiej dziurze miejskie instalacje! Chyba nawet słyszał lekki szum hydroforu.

Jeszcze nie do końca przytomny zaklął cicho i wstał z łóżka. Przesunął palcami po zmierzwionych włosach. Chłodne powietrze owionęło jego nagie ciało, rozbudzając go zupełnie. Chyba lepiej będzie zrobić porządek z tą spłuczką, zanim pompa wyciągnie całą wodę ze studni i zatrze się.

Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby się ubrać. Nie widział nigdzie światła, nie słyszał żadnego dźwięku. Dom wydawał się uśpiony. Zakręci na razie zawór, a rano zajrzy pod pokrywę spłuczki. To będzie jakiś rewanż za nocleg.

Jego latarka została w samochodzie, posuwał się więc po ciemku wzdłuż ściany. Był prawie przy drzwiach łazienki, gdy jego ręka zderzyła się z czymś miękkim i ciepłym.

- O Jezu! - krzyknął i raptownie cofnął dłoń.

- Kto to? Gus?

- To ty, Mariah? Co tu robisz po ciemku?

- Woda cieknie ze spłuczki. Zacina się czasami, jak się nie dopchnie rączki do końca. Wracaj do łóżka, ja się tym zajmę.

- Mogę obejrzeć tę spłuczkę, skoro już wstałem.

Czuł żar bijący od jej ciała, które znajdowało się tak blisko, czuł zapach bzu i jej czystej, ciepłej skóry. Połączenie, od którego kręciło mu się w głowie.

- Zapalę światło - powiedziała; Gus w tej chwili przypomniał sobie, że jest nagi.

- Poczekaj! Nie rób tego!

- Dlaczego nie? Wracaj do łóżka.

- Proszę cię tylko, żebyś jeszcze przez chwilę nie zapalała światła. - Wyczuł, że zrobiła w ciemności kolejny ruch i zatrzymał ją ręką. Potem wymacał w ciemności jakiś ręcznik i owinął się nim w pasie.

Mariah po ciemku wepchnęła rączkę spłuczki we właściwe miejsce. Szum wody wskazywał, że zbiornik się napełnia.

- Jutro to naprawię - obiecał.

- Nie rób sobie kłopotu. Nie chcę cię zatrzymywać. Moe Chitty przyjdzie i zrobi, co trzeba, kiedy będzie miał trochę czasu.

- Hydraulikowi będziesz musiała zapłacić.

- Moe Chitty nie jest hydraulikiem. Zajmuje się mechaniką samochodową, ale umie naprawić wszystko i dużo nie bierze.

Gusowi nie podobał się ten jakiś Moe Chitty. Pewnie jakiś podrywacz, który tylko czeka na pretekst, żeby tu przyjść. Już chciał wyrazić głośno swoje wątpliwości, kiedy oboje usłyszeli ciche kwilenie dziecka. Zamarli w bezruchu.

- Ciii... - wyszeptała Mariah. - Chyba się jeszcze nie obudziła, ale Basil mówił, że kiedy Jessie usłyszy w nocy jakieś głosy, chce się znowu bawić.

- To świetnie.

- Chyba żartujesz.

- Owszem, żartuję.

Stali nadal obok siebie, tak blisko, żeby móc szeptać nie budząc dziecka. Gus przed chwilą wcale nie żartował, tylko wolałby bawić się nie z Jessie, ale z jej ciotką. Malutka uwodzicielka ujęła go za serce, ale w tej chwili wolałby porwać w ramiona tę starszą. Stojąc tuż przy niej, myślał o tym, jak by to było ułożyć ją teraz na łóżku i kochać się z nią długo, powoli, aż do rana. Potem zasnąć na trochę, obudzić się i robić to znowu, aż oboje nie mieliby sił podnieść się z łóżka.

- Mariah... - szepnął i wyciągnął rękę w jej stronę w tej samej chwili, kiedy ona wyciągnęła swoją.

Stało się to, co było nieuniknione. Zanim dał się ponieść gwałtownemu pożądaniu, uświadomił sobie, że zmierzali do tego od dawna, od chwili kiedy zderzył się z nią w drzwiach stacji benzynowej.

- Och, Gus... To chyba nierozsądne, co robimy.

- Ciii... Tym będziemy martwić się później.

Jak to dobrze, że owinął się ręcznikiem, pomyślał. Nie poznali się jeszcze tak dobrze, by mógł ją całować, sam tylko będąc nagi.

Znalazł w ciemności jej usta. Były tak niewiarygodnie słodkie, tak dziwnie... znajome. Jedyne na świecie usta, które powinien całować. Wszystko w niej było dziwnie znajome, jakby tylko dla niego stworzone: smak jej warg, sposób, w jaki drżały na tę krótką chwilę przedtem, zanim przylgnęły do jego ust. To, jak jej ciało poddawało się uściskowi jego ramion, łono napierało na jego krocze, a piersi przyciskały się do jego torsu. Czuł się jak żeglarz, który dobija do macierzystego portu, jak człowiek odnajdujący swój dom. Zamykając oczy w ciemności, usłyszał stłumiony jęk. Nie wiedział nawet, kto wydał ten głos, ona czy on.

Mariah objęła go za szyję. Chciałaby mieć sto rąk, aby móc dotykać go wszędzie jednocześnie. Jego ciało było takie twarde, takie rozpalone. Chyba miał gorączkę! Zsunęła dłonie wzdłuż jego pleców, zaskoczona, że nie ma na sobie piżamy.

Dotknął jej języka czubkiem swojego... tylko czubkiem. To było lekkie, umiejętne pchnięcie, bez zachłannego wciskania go do środka. Przesunął nim wzdłuż linii pomiędzy jej wargami, drażnił je krótkimi pocałunkami, kąsając jej usta, a potem kojąco gładząc je swoim językiem. Jego broda potęgowała wszelkie wrażenia do tego stopnia, że podniecenie odbierało Mariah resztki świadomości.

Gdy poczuła jego dłoń na piersi, jęknęła cicho. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, a przez ciało przebiegały gorące prądy. Każde miejsce, którego dotknęły ręce Gusa, pulsowało żarem.

Każda cząstka jej ciała płonęła, gdy mięśnie Gusa się napięły. Zmienił pozycję i poczuła na swoim brzuchu jego twardą męskość. Miała na sobie cienką, bawełnianą koszulę i odczuwała to prawie tak, jakby była naga.

Cofnął usta i z tęsknoty za nimi chciała już prawie płakać, ale w tej chwili poczuła jego zęby na swojej szyi, język we wgłębieniu między szyją i podbródkiem. Jak mogła przeżyć tyle lat, nie mając świadomości, jak cudownie wrażliwe jest to miejsce?

Jej nogi drżały z pragnienia, żeby rozłożyć się szeroko dla niego. Gus jakby wyczuł jej poddanie, bo wsunął kolano między jej uda. Fale żaru emanowały z jego ciała i ogarniały Mariah nowym płomieniem. Szorstkość jego owłosionego uda na jej gładkiej skórze była tak niewiarygodnie podniecająca.

Zsunęła ręce jeszcze niżej, do jego pasa, a potem objęła dłońmi muskularne, męskie pośladki. Kawałek tkaniny spadł na podłogę. Jego skóra była jak chłodny atłas.

- Gus? - szepnęła.

- Cicho, obudzisz dziecko... - Jego broda łaskotała jej szyję, kciuki pocierały jej aż do bólu uwrażliwione sutki.

- Gus, co ty miałeś na sobie?

- Raczej niewiele. - Głos miał stłumiony napięciem. Westchnął głośno, gdy ręce Mariah zbliżyły się do niebezpiecznej, niczym teraz nie osłoniętej strefy. - Właśnie pozbawiłaś mnie mojej togi - szepnął jeszcze bardziej ochryple. - Słuchaj, kochanie, jeśli nie chcesz mieć kłopotów, cofnij ręce w górę od równika.

- A jeśli interesują mnie te kłopoty?

Gus z jękiem wciągnął powietrze. Zadrżała mocniej, gdy jego dłonie opuściły wzgórki jej piersi i zsuwały się w dół, aż dotknęły brzegu krótkiej, bawełnianej koszuli. Wsunęły się pod nią, okrągłym ruchem powędrowały w poprzek bioder i wreszcie zamknęły na pośladkach. Mocno przyciągnął ją do siebie, do swego brzucha, do tego miejsca poniżej.

Wiadomo było, do czego zmierza. Gdyby nie trzymał jej tak mocno, nie mogłaby ustać na nogach. Kolana jej drżały, oddychała coraz szybciej. Pragnęła tego mężczyzny tak, jak nie pragnęła nikogo w swoim życiu.

Gus obrócił się bokiem. Myśląc, że może chce się odsunąć, Mariah wyciągnęła rękę i musnęła dłonią tę naprężoną męskość.

Krzyknęła cicho.

Gus jęknął. Nie mógł już opanować swoich pragnień. Ujął jej dłoń i zacisnął jej palce wokół tej części swego ciała, która aż pulsowała bolesnym podnieceniem. Mariah krzyknęła głośniej niż przed chwilą. Gus zaklął i puścił jej rękę.

- To była prawa, czy tak? Mariah, kochanie, przepraszam cię.

Chciało jej się płakać, ale nie z bólu.

- W porządku - wyszeptała.

Niestety, czar prysnął. Za chwilę mogli już być w łóżku, unosić się na falach namiętności i pasji, jakich Mariah nie doświadczyła nigdy w życiu. Rano Gus odjedzie. Przepadły wszelkie nadzieje.

- A może by zacząć wszystko od nowa? - zachęcił Gus z nadzieją w głosie.

Oboje jednak wiedzieli, że to niemożliwe. Dać się ponieść niespodziewanemu impulsowi to coś zupełnie innego, niż podjąć świadomą decyzję, że teraz pójdą razem do łóżka.

W czasach wczesnej młodości, myślał Gus, kiedy życie składało się tylko z impulsów, takie chwile nie były problemem. Miał dla tej kobiety zbyt wiele szacunku, żeby z pełną świadomością wziąć tylko to, co chciał, i odejść. Nie wątpił, że ona cieszyłaby się tą nocą tak samo, jak on. Był doświadczonym kochankiem i sprawianie kobiecie przyjemności powiększało jego własną rozkosz.

Wiedział jednak, że potem odjedzie. Rano już go tu nie będzie. Parę dni później, na Outer Banks, pochłonie go nowy projekt budowy, opiniowanie tego i owego, zakup materiałów. Pośród tych zajęć zapomni o kobiecie i dziecku, które zostały w małej mieścinie, gdzieś w dalekiej Georgii.

Zapomni? Kogo ty bujasz, człowieku...

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Miał serię dziwnych snów, po których obudził się obolały, niezadowolony, z uczuciem przykrej pustki. Poczuł zapach smażonego bekonu i usłyszał płacz dziecka. To pozwoliło mu wrócić do rzeczywistości.

Wszedł na dwie minuty pod prysznic; letnia woda płynęła słabymi, nierównymi strumykami. Po chwili pojawił się w drzwiach kuchni z wilgotnymi włosami, w nie zapiętej jeszcze koszuli. Mariah kołysała na lewym biodrze marudzącą wciąż Jessie. Prawą ręką obracała bekon na patelni. Widać było, że utrzymanie w dłoni widelca nadal sprawia jej trudności.

- Przepraszam, jeśli cię obudziłam - powiedziała.

- Nic się nie stało.

Gus miał swoje poranne przyzwyczajenia. Zdarzało mu się zaczynać dzień w obecności kobiety, ale nigdy małego dziecka.

- Czy mogę ci pomóc?

- Może nakarmisz Jessie? Wszystko jest przygotowane. Próbowałam przygotować też jakieś śniadanie dla ciebie, ale przy dziecku trudno coś zaplanować. - Uśmiechnęła się.

To nie w porządku, myślał Gus, żeby kobieta wyglądała tak atrakcyjnie, mimo iż palcem nie kiwnęła, by zadbać o swoją urodę. Jej szlafrok pamiętał lepsze czasy. Włosy miała zaplecione w nieporządny warkocz, a na twarzy błyszczącej od kremu nie było śladu makijażu.

Wyglądała mimo to tak słodko, że mógłby ją zjeść.

Żołądek zaburczał mu z głodu. Zmarszczył brwi, jakby chciał za chmurną miną ukryć swoje lubieżne myśli.

- No, mój króliczku - powiedział, siadając przy dziecku. - Wujek Gus zaraz cię nakarmi. Lubimy dobrze zjeść, prawda? - Przy Jessie czuł się pewnie, łatwiej było mu ukryć zakłopotanie.

Martwiło go to, co zdarzyło się ubiegłej nocy. Co gorsza, chciał, żeby się powtórzyło! Ta kobieta rzuciła na niego jakieś czary. Był głodny jak wilk, nie napił się nawet kawy, ale widok jej bioder opiętych starym szlafrokiem wystarczał, by wyobraźnia ruszyła pełną parą. Tam pod spodem...

Z wysiłkiem zwrócił uwagę na dziecko.

- A teraz, mój śliczny aniołku, spróbujemy, jak smakuje to żółte papu. Otworzysz ładnie buzię, żebym mógł do niej trafić... No, grzeczna dziewczynka!

Mariah kończyła smażyć jajecznicę, gdy Gus karmił Jessie musem morelowym. Uśmiechał się z rozbawieniem, bo mała jadła z apetytem wszystko, co jej podsuwał. Między kolejnymi porcjami uśmiechała się, pokazując malutkie ząbki.

- To zadziwiające - mruknął.

- Co jest zadziwiające? - Mariah musnęła jego bark, stawiając na stole miseczkę z czymś, co wyglądało jak mokry gips. - To kaszka - wyjaśniła. - Powinna to jeść potem... Albo najpierw. Basil coś o tym mówił, ale wszystko mi się pokręciło.

- Nie przejmuj się, i tak trafi w to samo miejsce. - Wybierając resztki ze słoiczka, Gus konstatował z dumą, że świetnie sobie radzi z niemowlętami. - Wspaniale nam idzie, prawda, Jess? - Zapach smażonego bekonu i bzu, bliskość ciepłego ciała kobiety trochę go oszołomiły. Wyciągnął po raz ostatni pełną łyżkę w stronę otwartej ochoczo buzi. - Wiesz, nigdy nie miałem do czynienia z niemowlętami, ale Jessie to bardzo mądre dziecko. Popatrz tylko, jak patrzy mi prosto w oczy i śmieje się, jakbyśmy opowiadali sobie dowcipy... O, widzisz! Ona na pewno mnie lubi.

Mariah pochyliła się nad stołem i wytarła resztki musu z bródki dziecka.

- A to dopiero! Dlatego pewnie uważasz, że jest taka mądra?

Gus pociągnął ją za warkocz. Mariah roześmiała się, zabrała pusty słoik i przysunęła miseczkę z kaszką. Coraz więcej rzeczy robiła prawą ręką, choć potłuczone palce nadal ją bolały i miały siny kolor. Nalała kawę do kubków. Gus zanurzył łyżkę w kaszce i znów się uśmiechnął, bo Jessie szeroko otworzyła buzię.

- Poczekaj, króliczku. Wujek Gus nie jest taki szybki, jak ty.

Mariah odwróciła się w stronę kuchennego blatu. Promienie porannego słońca oświetlały jej nieskazitelny profil. Piękno może być tylko powierzchowne, myślał Gus, ale nie przestaje mimo to być tym, czym jest. To bardzo głęboka myśl, choć pojawiła się w jego głowie o siódmej dwadzieścia dwie o poranku.

Jessie nie była zachwycona mokrym gipsem. Wypchnęła go językiem z buzi, a na jej twarzy malował się taki niesmak, że Gus aż się zadziwił wyrazistością uczuć małego człowieczka.

- Ri?

- Słucham? - Mariah nabierała łyżeczką śmietankę z puszki.

- Nie wydaje mi się, żeby ona to lubiła.

- Tak? To niech nie je.

- Ale może powinna - zmartwił się Gus. - Spróbujmy trochę tę kaszkę dosłodzić, dobrze?

Mariah rzuciła mu miażdżące spojrzenie.

- Wydaje ci się, że więcej cukru to recepta na każdy problem?

Ich oczy spotkały się i patrzyli na siebie na tyle długo, że na jej twarzy pojawił się lekki rumieniec. Czy myślała o tym samym, co on? O tym, że są rzeczy słodsze niż cały cukier świata?

- Chciałem tylko pomóc - odpowiedział, wzruszając ramionami.

Parę godzin później pomagał Mariah, naprawiając stopień schodów przy wejściu. W szopie na podwórzu znalazł wystarczającą ilość desek i potrzebnego materiału. Nie mógł tego tak zostawić. Wyobraził sobie, że Mariah któregoś dnia staje na tym stopniu z Jessie na rękach... Strach pomyśleć, co mogłoby się stać.

To miało mu zająć godzinę. Najwyżej dwie. No, jeszcze powinien naprawić spłuczkę. Przecież i tak zdąży wyjechać. Może powinien też zajrzeć do rury odpływowej przy zlewie. A drzwi, które obsunęły się na zawiasach? Nie można ich porządnie zamknąć.

Kategorycznie zabronił sobie patrzeć na zagrzybiony sufit. Przecież nie zostanie tu jeszcze przez tydzień po to, żeby położyć nowy dach!

- Gus, ja naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć - zawołała Mariah, widząc, jak wynosi skrzynkę pełną narzędzi z ciężarówki, a potem ciągnie deski z szopy na podwórze.

Ciekawe, czy ona wie, co może dziać się z mężczyzną na jej widok, myślał Gus. Ubrana była w rozciągnięte szorty i męską koszulę, Jeśli ta kobieta nie zejdzie mu szybko z oczu, nie wiadomo, czy w ogóle zacznie naprawiać te schody. Już teraz wolałby zająć się czymś zupełnie innym.

Odeszła. Gus westchnął z ulgą. Wyjął ze skrzynki zwijaną miarkę i zmierzył cyprysową deskę.

- Przyniosłam ci mrożoną herbatę.

Miarka wypadła mu z rąk. Schylił się po nią i wyprostował powoli, nie pozwalając sobie nawet zerknąć na długie, gołe nogi Mariah.

- Dziękuję. Czy ona jest... hmm... posłodzona?

- To prawie syrop. Zdołałam już poznać twój gust.

Jeśli głowa Gusa służyła do myślenia, było to jakiś czas temu. Teraz panował w niej coraz większy chaos. Nie miał pojęcia, dlaczego. Przyglądał się zębom Mariah. Były bardzo ładne, ale nie doskonałe. Jeden z nich na przodzie lekko zachodził na drugi. Ta drobna skaza jego zdaniem czyniła całość jeszcze bardziej fascynującą.

- Gdzie Jessie? - zapytał mrukliwie.

- Zasnęła w krzesełku przy stole. Położyłam ją do łóżeczka. Basil mówił, że ona nie zawsze chce spać po śniadaniu, ale jeśli zaśnie, to tym lepiej.

Przysiadła na ganku. Gus krótkim spojrzeniem ogarnął jej pełną wdzięku sylwetkę: wygięte plecy, głowa odrobinę przechylona w bok, ramiona splecione wokół pięknych nóg. Nie była to żadna z wystudiowanych póz, które z takim upodobaniem przybierała Lisa. Opowiedział o niej, gdy Mariah zwierzyła mu się z paru szczegółów romansu ze sprzedawcą ciągników, który szukał bezpłatnej opiekunki dla swoich dzieci.

Gus mówił o związku z Lisa prawie żartobliwym tonem.

- Wyobraź sobie, że nawet kupiłem jej pierścionek. Okazało się, że gdy przygotowywałem się do tego, aby się jej oświadczyć, ona pakowała walizki, żeby wyjechać do Nowego Jorku. Podpisała już kontrakt jako modelka. Ale śmieszne, prawda?

- Jest modelką? - zapytała wtedy Mariah. - W której agencji?

Gus wzruszył ramionami.

- Nawet jeśli mi powiedziała, zapomniałem. Ja nie pasuję do tego towarzystwa.

Mariah spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy, po czym podała deser.

Ta rozmowa miała miejsce ubiegłego wieczoru. Teraz, wstając, skierował się do starej szopy. Obejrzał jej bezładnie spiętrzoną zawartość, przyświecając sobie latarką.

- Hej, czy mogę użyć tego, co tu jest?

- Zapewniam cię, że nikt inny tego nie potrzebuje. Basil mieszka w wynajętym mieszkaniu, a żadna z moich sióstr nie zamierza przekwalifikować się na stolarza. Przy okazji, jeśli przeglądasz rupiecie, zobacz, czy nie ma wśród nich narzędzi ogrodniczych. Gdzieś mi przepadła motyka.

- Wiesz, kiedy wczoraj mówiłaś mi, że lubisz pracę w ogrodzie, wyobraziłem sobie jedną z tych dam, które w kapeluszu i powiewnej sukni przechadzają się po ścieżkach, zrywają kwiaty i wkładają je do koszyka.

Mariah odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się głośno.

- Nie wiedziałam, że czytujesz romanse - zażartowała. - To mi przypomniało, że mogę rozpakować książki, póki Jessie śpi.

Gus popatrzył za nią, gdy odchodziła w stronę domu. Potem wytarł ramieniem pot z czoła. Jeśli zostały mi jeszcze resztki rozsądku, pomyślał, naprawię te schody, zrobię porządek z kanalizacją i wynoszę się stąd. Jak najszybciej, zanim znowu przyjdą mi do głowy zakazane myśli.

Z drugiej strony, nie mógł przecież tłuc w deski młotkiem, póki dziecko śpi. Powinien raczej naprawić spłuczkę.

- To dobrze - ucieszyła się Mariah, kiedy powiedział jej o swoich planach. - Żabka do odkręcania rur jest w kuchni, w dolnej szufladzie kredensu. Jeżeli będziesz w domu, rzuć czasem okiem na Jessie, dobrze? Ja skoczę na chwilę do miasta.

Gus zgodził się, oczywiście, choć najbliższe miejsce, które wyglądało na miasto, znajdowało się co najmniej pięćdziesiąt kilometrów stąd. Chyba że miastem nazywała Muddy Landing. Widział, jak ruszała z zasłanego igliwiem podjazdu, i zastanawiał się, czy stać ją na nowe opony. Te łyse są naprawdę niebezpieczne. Ale z finansami może być u niej krucho...

Mówiła, że szuka nowej posady. Jakie też mogą być możliwości pracy w takiej wsi, która składa się z kilkunastu większych domów, dwóch sklepów, warsztatu samochodowego i kościoła? Nad rzeką widział pomosty z palikami do mocowania łodzi, ale cóż to za rzeka? Mógłby przez nią splunąć na drugi brzeg.

W czasie nieobecności gospodyni wyłączył główny zawór wody i przejrzał doprowadzenia ze studni. Wszystko wyglądało na jeszcze starsze niż dom. Zwykle sam nie zajmował się hydrauliką na swoich budowach, ale nie trzeba było specjalisty, aby przekonać się, że rury są do niczego, zawór pompy tonie w wodzie, a przy zbiorniku spłuczki trzeba zmienić pływak.

Czy w tym sklepie, w którym pracowała, są części hydrauliczne? Człowieku, tłumaczył sobie, to nie jest twój problem. Ciebie tu prawie nie ma, zrozumiano?

Sęk w tym, że Mariah go intrygowała. Gus lubił zagadki. Niech skonam, jeśli się mylę, pomyślał, ale kobieta z taką twarzą i figurą z łatwością znalazłaby pracę modelki. Ba, gdyby była dość obrotna, mogłaby trafić nawet do telewizji. Co więc, na Boga, robiła w takiej zapadłej dziurze jak Muddy Landing, zajmując się dzieciakami i marnując swoje najlepsze lata w wiejskim sklepie z żelastwem?

Znacznie później tego popołudnia Gus nadal naprawiał schody. Mariah miała dość mieszane odczucia, gdy jej powiedział, że skoro już się do tego zabrał, powinien to zrobić porządnie. W szopie było dużo desek: zostały tam jeszcze z czasów, gdy ojciec Mariah planował zbudować coś, co nigdy nie wyszło poza fazę pomysłu. Con Brady miał dużą wprawę w rozpoczynaniu różnych przedsięwzięć, z poczynaniem dzieci na czele. Doprowadzanie spraw do końca nie szło mu już tak łatwo.

Mariah rozmyślała nad tym, co by było, gdyby ojciec nie odszedł. Może lepiej, może gorzej. Dobrze pamiętała, jak to wyglądało potem, gdy matka nie wypuszczała już z ręki butelki. To był naprawdę trudny okres.

Potem pomyślała o tej krótkiej, jakby ukradzionej komu innemu chwili w ciemności, z Gusem. Zbieg okoliczności, przypadek, który zdarzył się dlatego, że nikt jej od dawna nie całował. Zareagowała tak mocno, bo nikt nigdy nie pieścił jej w ten sposób. W końcu dorosła kobieta ma pewne potrzeby.

Przypomniała sobie Vance'a Brubakera i ochłonęła. To dobrze, że jest na tyle rozsądna, żeby nie bujać w obłokach dłużej, niż przez chwilę.

Gus jako mężczyzna też ma swoje potrzeby. Miał w życiu pewnie tyle kobiet, że może nie wszystkie pamięta. Mówił, że niedawno bliski był myśli o małżeństwie. Kimkolwiek jest ta Lisa, musi być wyjątkowo głupia. Nie chcieć takiego mężczyzny...

- Zrobię ci dobrą kolację - obiecała, trzymając koniec deski, którą właśnie piłował.

Chciała mu się jakoś odwdzięczyć za pomoc. Nie było jej stać, żeby mu zapłacić, przynajmniej do czasu, kiedy znajdzie pracę. Rozmawiali o tym, jedząc pieczone kurczaki, kaszę jęczmienną i duszone warzywa z jej ogrodu.

- Kiedy byłam rano w mieście, zatrzymałam się w sklepie u Grovera. Nie miałam nadziei, że wrócę do swojej dawnej pracy, ale myślałam, że może potrzebują kogoś do administracji. Grover potwierdził jednak to, co wcześniej słyszałam. Będą zamykać interes. Firma, która ma dużą sieć podobnych sklepów, otwiera nową placówkę w Darien.

- To co będziesz robiła?

Mariah wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. Coś w końcu znajdę. - Będę musiała, pomyślała.

Nie wróci do Vica. Za nic. Pieniądze to nie wszystko. Nie nadawała się do życia, w którym na wszystko brakuje czasu, życia pośród fleszów i kolorowych neonów. Jeszcze parę miesięcy i odzwyczaiłaby się od Muddy Landing. W tamtym życiu nie było problemów z kanalizacją. Mogła podnieść słuchawkę telefonu i zamówić, co tylko chciała, jeśli nie miała ochoty gotować. Gdy przychodziła do domu obładowana zakupami, portier otwierał przed nią drzwi.

Jak mogłaby wrócić tutaj, gdyby przywykła do czekoladek i kwiatów, do zaproszeń, które dostawałaby od dobrze ubranych mężczyzn, jeżdżących luksusowymi samochodami?

Gdyby została, nie byłaby tam szczęśliwa. Ani w Nowym Jorku, ani w Palm Beach. Czułaby się jak manekin, służący do pokazywania pięknych strojów, jak mówiąca lalka, nakręcana przez człowieka nazwiskiem Vic Chin. A zaproszenia od mężczyzn miałyby swoją cenę, której nie chciała płacić.

- Co robiłaś na Florydzie?

Pytanie Gusa zaskoczyło ją zupełnie. Tak, jakby czytał w jej myślach. Jeśli on ją lubił - a widać było coraz wyraźniej, że tak - chciała, żeby lubił ją za to, kim była naprawdę, a nie za to, jak wyglądała.

- Pracowałam tam prawie przez rok. Sporo w tej pracy podróżowałam, ale już do niej nie wrócę. Nie lubię podróżować samolotem i poza tym źle się czuję w dużych miastach. Myślę, że jestem typową prowincjuszką. Czy to źle?

Gus wyciągnął rękę przez stół i włożył na swój talerz dodatkową porcję duszonych warzyw.

- Nie, dlaczego? Ja też nie lubię być otoczony przez tłum obcych ludzi, szczególnie na małej przestrzeni. Sporo zależy od tego, gdzie człowiek spędził dzieciństwo. Ja wychowałem się w Durham, a teraz nawet i tam źle się czuję.

Również po tym posiłku Gus nalegał, że pozmywa naczynia. Jessie bawiła się spokojnie w swoim kojcu, zajęta pękiem kluczy, które jej dał. Przedtem jednak dokładnie je umył.

Mariah była tym ubawiona.

- Ona brała już do ust wszystko, co znajduje się w tym domu, nie wyłączając śmieci z podłogi.

- Może tak, ale wolę potem nie słyszeć, że Gus Wydowski otruł dziecko brudnymi kluczami. - Uśmiechnął się.

Mariah tak bardzo chciała zapamiętać iskierki w jego oczach i błysk zębów, kiedy się uśmiechał.

Sięgnęła po resztki kupionego ciasta, które chciała podać na stół. Gus bez zastanowienia objął ją w pasie. Powoli wstał i odsunął krzesło, na którym siedział. Mariah głośno westchnęła.

Przypomniała sobie to samo co on. Wczorajsza noc. Oni oboje, spleceni w uścisku, płonący takim pragnieniem, że ledwie zdołali się opanować.

Szybko cofnął ręce. Przesunął dłonią po włosach, odetchnął głośno i powiedział:

- Przepraszam, chyba jednak nie będę jadł ciasta.

- Gus, nie przejmuj się - Mariah powiedziała to cichym, ale stanowczym głosem, żeby wiedział, że jej emocje są pod kontrolą. - My tak działamy na siebie, i tyle. To może się zdarzyć każdemu w podobnych okolicznościach i nie musi nic znaczyć.

- Wiesz przecież, Mariah, że za nic na świecie nie chciałbym cię skrzywdzić.

- Wiem, Gus. Jesteś takim miłym człowiekiem i naprawdę dobrym przyjacielem. Szkoda by było, gdyby... fizyczne pożądanie zepsuło naszą przyjaźń. Kto wie, może znowu kiedyś będziesz tędy przejeżdżał i będziesz chciał się tu zatrzymać. Pamiętaj, nie wahaj się. Na mnie możesz zawsze liczyć.

- No, cóż... - Gus gładził się ręką po karku. Czuł, że mięśnie aż mu stężały z wewnętrznego napięcia. - Dobrze jest mieć różne możliwości - stwierdził, choć jego oczy mówiły coś całkiem innego. Coś, co sprawiło, że serce Mariah zaczęło bić szybszym rytmem.

Jessie zgubiła klucze w fałdach kocyka w kojcu i zaczęła kwilić, prosząc o pomoc. Gus sięgnął po nie w tym samym czasie co Mariah. Ich ręce spotkały się na dnie kojca. To, co przy tym odczuli, było jak porażenie prądem.

Mariah spazmatycznie wciągnęła powietrze.

- Mówiłeś, że chcesz jechać do Savannah?

- Tak powiedziałem wczoraj. Jak poradzisz sobie z Jessie? Przecież możesz posługiwać się tylko jedną ręką. Nieraz będziesz musiała dokądś pojechać. Nie masz nawet fotelika samochodowego dla dziecka. - Zamierzał zadzwonić w tej sprawie do któregoś supermarketu w pobliżu, ale nie miał na to czasu.

- Jakoś tu przyjechałam bez prawa jazdy, prawda? Poradzę sobie również bez fotelika.

Gus wrzucił klucze do kojca i odwrócił się w jej stronę. Nagromadzone emocje eksplodowały wybuchem gniewu.

- Niech to cholera weźmie, kobieto! Mnie nie obchodzi, czy wlepią ci mandat, ja mówię o bezpieczeństwie Jessie! Tylko dlatego, że jesteś taka uparta i nie chcesz przyznać, że potrzebujesz pomocy...

- Gdybym potrzebowała pomocy, w tym mieście jest wielu ludzi, do których mogę zadzwonić. Mam jeszcze kilku przyjaciół w Muddy Landing, wyobraź sobie.

Tuż za nimi Jessie w skupieniu oglądała pęk kluczy. W końcu znalazła ten, którego szukała, i triumfalnie włożyła go sobie do buzi. Gus i Mariah spoglądali na siebie.

Mariah poddała się pierwsza. Westchnęła ciężko.

- No dobrze, zadzwonię do Basila i zostawię wiadomość, żeby przysłał tu fotelik dla Jessie. On pracuje przy sieci komputerowej. Może przesłać wszystko wszędzie.

- Uważasz, że foteliki można przesyłać za pomocą komputera? - Gus uniósł kpiąco brew.

Tak bardzo chciałby wziąć ją teraz w ramiona, choć z drugiej strony obawiał się jej dotknąć. Wyglądała na zmęczoną i przygnębioną. To sprawiało, że pragnął jej jeszcze bardziej. Od wymarzonej kobiety swego życia oczekiwał przede wszystkim tego, by być jej potrzebnym. Przez to pragnienie nieraz znalazł się w opałach.

- Posłuchaj, może po prostu zostanę tu jeszcze do jutra? Jest szansa, że znajdziemy jakiś fotelik w Muddy Landing. Przecież tutejsi ludzie też mają samochody i małe dzieci.

Wieczorem, gdy Mariah położyła już Jessie spać i sama poszła do łóżka, Gus znalazł się z powrotem w dziennym pokoju. Nie mógł spać. Telewizor nadawał się na złom. Obraz trząsł się i falował. To, co widział, przypominało film science fiction. Wszystkie postacie na ekranie miały głowy pomięte jak włoskie orzechy.

Wyłączył telewizor i wziął do ręki wczorajszą gazetę. Odłożył ją po chwili. Rozejrzał się dookoła. Pokój nie był dokładnie wysprzątany, ale ten lekki nieporządek dodawał mu przytulności. Tam, gdzie ma być wygodnie, nie musi panować sterylna czystość. Gus czuł się tu „po domowemu". Nie pamiętał miejsca, w którym ostatnio było mu tak dobrze.

Nadal stało tu pudło z książkami. Przenosił je już tyle razy... Może je rozpakować i wynieść, gdy będzie puste. Nie wiadomo, kiedy Mariah znajdzie wolną chwilę, żeby to zrobić. Dziecko zajmuje tyle czasu, a do tego jej ręka...

Przesunął kilka drobiazgów na brzeg półki, robiąc miejsce na książki z pudła, które zaczął wyjmować i układać rzędami. Zapełnił już dwie półki, gdy w ręce wpadł mu album z fotografiami. Początkowo nie zamierzał go otwierać, ale gdy zerknął na jedną z jego stron, nie mógł się oprzeć.

Oto mężczyzna i kobieta, z oczami zmrużonymi w ostrych promieniach słońca, stojący obok pontiaca z początku lat pięćdziesiątych. Czy to rodzice Mariah? Mężczyzna był wysoki, kobieta niewielkiego wzrostu. Znajdowała się w jego cieniu, dosłownie i pewnie też w przenośni.

Potem kilka zdjęć tej samej kobiety z dwójką dzieci, chłopcem i dziewczynką. Już nie było na nich mężczyzny. Na kolejnym zdjęciu kobieta z tą samą parą i niemowlęciem na kolanach. Gus przypuszczał, że niemowlę to Burdina, a stojący przy matce chłopak to Basil. Wyglądał trochę matołkowato. Najstarszym dzieckiem musi być Mariah.

Dłuższą chwilę przyglądał się chudziutkiej, wysokiej dziewczynce w zbyt luźnej sukience, z ciasno zaplecionymi warkoczykami i wystającymi kolanami. Nosiła okulary. Nie była ładnym dzieckiem. To było widać, choć na większości fotografii patrzyła w dół, na swoje bose stopy. Biedny dzieciak, matka nawet nie pomyślała o tym, żeby porządnie zapleść jej warkoczyki. Może nie miała czasu.

Gus dalej przewracał kartki albumu, przyglądając się dłużej zdjęciom, na których była Mariah. Nie było ich wiele. Na następnych stronach zniknęła z fotografii postać kobiety i większość z nich przedstawiała dzieci w czasie szkolnych uroczystości czy wycieczek.

Żadne z dzieci nie było podobne do Mariah takiej, jaką teraz znał. Może tylko jedna z dziewcząt, prawdopodobnie Alethia, przypominała siostrę stanowczym zarysem podbródka.

Zamykał już album, gdy spomiędzy ostatnich, pustych kart wyśliznęło się kilka błyszczących fotografii większego formatu. Widać było, że zrobił je zawodowiec. Nie mogły należeć do rodzinnego albumu. Już chował je z powrotem do środka, gdy para znajomych nóg przyciągnęła jego uwagę. Długie, szczupłe, błyszczące od olejku, wyglądały na jeszcze dłuższe w kostiumie kąpielowym, który z boku wycięty był aż do pasa.

Modelka stała na plaży z rozwianymi włosami, których pasma częściowo zakrywały jej twarz. Wiatr rozwiewał też poły szerokiej, prawie przezroczystej bluzki, którą dziewczyna przytrzymywała jednym palcem. Włosy zakrywały czoło i oczy, ale dół twarzy był dobrze widoczny. Rozpoznał te szerokie, pięknie zarysowane usta i delikatny, choć mocny podbródek.

Gus zaklął cicho. Następny cios, który przebrał miarę goryczy. Nie widzącymi oczami wpatrywał się w dwie fotografie; na drugiej z nich Mariah była mniej roznegliżowana. Potem wsunął je pomiędzy kartki albumu, który schował z powrotem do pudła.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wszystko to miało swój dalszy ciąg następnego ranka. Gus był w okropnym nastroju. Nie mógł zasnąć prawie do świtu.

Myślał o Dinie, która złamała mu serce prawie dwadzieścia lat temu. Lisa zraniła jego najgłębsze uczucia ledwie przed paroma tygodniami. Gdy wreszcie zasnął, śniły mu się obie, jak zawinęły do przystani przy Little Charlie jachtem o rozmiarach lotniskowca. Pytały go o Gusa.

Próbował im wytłumaczyć, że on jest tym, którego szukają, ale wyśmiały go i kazały mu poszukać prawdziwego Gusa. Potem znalazł się na rusztowaniu jakiejś budowy i próbował dostać się na piętro budynku, który nie miał ani schodów, ani okien. Naprawdę miewał w życiu przyjemniejsze sny.

- Powiesz mi wreszcie o dalszym ciągu twojej zawodowej kariery, czy wolisz dalej bawić się ze mną w kotka i myszkę? - zapytał ostrym tonem, ledwie Mariah weszła rano do kuchni.

Był wściekły, że go oszukała, a przede wszystkim zły, że aż tak się tym przejmuje.

- Dalszy ciąg mojej... Och, masz na myśli moją pracę modelki? Skąd się o tym dowiedziałeś?

Na twarzy Gusa pojawił się zjadliwy uśmiech.

- Miałaś nadzieję, że nie znajdę tych zdjęć? Pewnie dlatego nie ruszałaś pudła z książkami?

- Gus, na miłość Boga! Zostawiłam pudło nie rozpakowane tylko dlatego, że musiałam na półkach ustawić inne przedmioty, które mogłyby dostać się w ręce Jessie. Na książki nie było już miejsca. A poza tym, w czym problem?

- Więc to tym zajmowałaś się tam, na Florydzie?

- Tak, i co z tego?

- Co z tego? To dlaczego trzymałaś to w tajemnicy? I po co wciskałaś mi ten kit o ciężkiej pracy w sklepie?

- Pracowałam w sklepie przez dwanaście lat. Nawet dłużej, jeśli liczyć wcześniejszą pracę na godziny po szkole. Modelką byłam krócej niż rok.

- Dlaczego to rzuciłaś?

Mariah popatrzyła na niego, jakby wątpiła w jego zdrowe zmysły.

- Bo Basil potrzebował mojej pomocy. Przecież o tym wiesz.

- Musiał być inny powód. Żadna kobieta nie rzuca pracy modelki, żeby zostać niańką dziecka swojego brata.

- Jak widzisz, znalazła się taka, która to zrobiła.

- Ale przecież do tego wrócisz, prawda? To całe szukanie pracy tutaj... Udawałaś tylko, prawda?

- Wolisz jajecznicę na boczku czy na kiełbasie?

- Na kiełbasie! A więc, wracasz do tamtego zajęcia czy nie?

- Wracam, czy nie wracam, to nie twoja sprawa. Nie jestem Lisa.

To prawda. Nie była Lisa. Była sobą, Mariah Brady, i to jest jedna z przyczyn tego, że było mu tak ciężko.

Gruby, żeliwny rondelek wypadł jej z ręki i potoczył się po podłodze. Gus zaklął, schwycił rondel i postawił go na kuchni.

- Ja przygotuję śniadanie - burknął. - Mówiłem ci, że za dużo próbujesz robić tą chorą ręką. Sama potrzebujesz pomocy, a przecież musisz opiekować się dzieckiem!

Mariah, rozzłoszczona, wyszła szybkim krokiem z kuchni. Gus patrzył za nią z uczuciem rozterki i przygnębienia.

Przez kolejne dwa dni oboje byli zdenerwowani. Gus znajdował sobie kolejne powody, żeby nie wyjeżdżać. Co jakiś czas wybuchały kłótnie o drobiazgi; potem przepraszali się i kłócili znowu. Gus miał wrażenie, że wygląda to prawie jak życie w małżeństwie, tyle że doświadczał tylko przykrych aspektów takiego życia, bez jego przyjemniejszych stron.

Tymczasem coraz bardziej pragnął właśnie tych przyjemności. Byli tak blisko siebie, więc Gus przez cały prawie czas znajdował się w stanie fizycznego podniecenia. Tym zresztą tłumaczył sobie ciągłe wybuchy gniewu. Ciekaw był natomiast, czym Mariah jest taka podenerwowana.

Tłumiąc coraz silniejsze przypływy pożądania, Gus naprawił przedpotopową kanalizację, wymienił poręcz i część słupków ganku od strony podwórza, zalutował kilka ledwie widocznych przecieków w starych miedzianych rurach, doprowadzających wodę ze studni.

Ręka Mariah powoli stawała się sprawna. Na pierwszy ogień poszły krzewy z jednej strony podwórza, które Mariah wykopała i przesadziła na drugą stronę. Gus wciąż powtarzał w duchu, że ta dziewczyna ma chyba lekkiego fioła.

Tak przynajmniej bronił się przed tym, żeby nie wyjąć jej łopaty z rąk, nie położyć tej upartej istoty na pachnącym igliwiu, by kochać się z nią tak długo, aż oboje zapomnieliby o powodach, dla których tego dotąd nie zrobili.

Basil dzwonił od czasu do czasu. Znalazł już Myrtiss. Próbowali jakoś dojść ze sobą do porozumienia. Jessie wciąż była źródłem nowych niespodzianek i zachwytów. Gus nic dotąd nie wiedział o niemowlętach, ale szybko się uczył. Dwa razy pojechał do miasta, do sklepu z narzędziami i do drugiego, który pełnił rolę supermarketu dla kilkuset tutejszych mieszkańców. Miał tam okazję obserwowania rówieśników Jessie.

- Czy ty wiesz, że inne maluchy są strasznie wrzaskliwe? - opowiadał. - Piszczą, wrzeszczą, złoszczą się o byle co. Czy to normalne?

Oboje pracowali na dworze: Mariah wieszała pranie na sznurkach, które Gus niedawno rozpiął między drzewami. Gus podpierał ściany szopy, które pochylały się już tak, jakby miały zamiar runąć. Teraz zrobili sobie przerwę na odpoczynek.

- Nie znam się na tym aż tak dobrze - mruknęła Mariah z odcieniem rozleniwienia w głosie, mrużąc oczy od słońca. - Przypuszczam, że niemowlęta są różne, podobnie jak dorośli ludzie. Niektóre płaczą i marudzą, inne nie.

Gus przechylił się do tyłu, opierając łokcie na stopniu schodów powyżej tego, na którym siedział.

- Jessie nie marudzi, prawda, mój śliczny króliczku? - rzucił w kierunku kojca. - Kiedy panienka Jessie zamierza coś zrobić, ustala plan akcji, a potem zabiera się do roboty. Dziś rano, kiedy byłaś pod prysznicem, widziałem, jak przypatrywała się koszykowi na śmieci. Temu, co stoi za pasiastym krzesłem. Dumała nad swoim przedsięwzięciem przez parę minut; prawie widziałem, jak jej się obracają trybiki w głowie. A potem... Niech skonam, na pewno zsunęłaby się z kanapy, podciągnęła na blacie stolika, obeszła go dookoła i...

- Gus, chyba nie pozwoliłeś jej dotrzeć do tego kosza na śmieci? Wiesz, że ona wkłada wszystko do ust!

Gus nie był w nastroju, żeby się gniewać o drobiazgi.

- Co ty powiesz? - odparł niezbyt ciepłym tonem, przeczesując palcami brodę.

To małe gąsiątko skubało go za nią bez ustanku, żuło ją z zapamiętaniem i wcierało w nią połowę każdego posiłku. Gus zazwyczaj miał na sobie, nie tylko na brodzie, wszystko to, co nie trafiło do żołądka Jessie. Dziś włożył ostatnią czystą koszulę.

Patrzył z pewnym zakłopotaniem na to, co łopotało na sznurze w lekkich podmuchach wiatru. Gdy brał prysznic, Mariah zgarnęła pozostawione przez niego ubranie i włożyła je do pralki razem z rzeczami swoimi i Jessie. Teraz wisiały razem, w ujmującej za serce bliskości: damskie figi, męskie bokserki, dresy, drelichowe spodnie, dalej cały rządek malutkich ciuszków dziecka i jeszcze trzy jego koszule.

Ostre promienie słońca przedzierały się przez gałęzie sosen i potężnego drzewa cyprysowego, które osłaniało większą część podwórka.

- Żywica kapie z sosen na mój samochód - powiedział Gus, ale nie miał ochoty ruszyć się, by przestawić ciężarówkę. - Taki czas; drzewa nabrzmiały już sokami.

Nie tylko one, pomyślał Gus. Czuł, jak wszystko w nim nabrzmiewa, kiedy wdychał zapach żywicy i wilgotnej ziemi zmieszany z bagienną wonią pobliskiej rzeki. Gdzieś niedaleko stukał w drzewo dzięcioł. Właściwie to w Muddy Landing jest całkiem przyjemnie. Cicho tu, spokojnie. To jedno z tych miejsc, gdzie czas zatrzymał pół wieku temu. Można polubić życie w takim zakątku...

Wygląda na to, że powinienem wyjechać stąd jak najprędzej, pomyślał. Ktoś taki jak on może wsiąknąć w tę atmosferę. Ale przecież żadna kobieta, która poznała inny świat, świat, w którym żyją modelki, nie wytrzyma długo w takiej mieścinie.

Spojrzał w stronę kojca, gdzie Jessie, w plastikowej misce na głowie, o której widocznie zapomniała, przyglądała się swojej ubrudzonej rączce. Wyciągała tę rączkę przez szpary kojca i badała smak ziemi. Ta ziemia jest chyba dość czysta po ostatnim deszczu, pocieszał się Gus.

Gdy tylko deszcz przestał padać, zrobiło się tu bardzo gorąco. Taka pogoda sprawia, że człowiek staje się leniwy, zbyt leniwy, żeby walczyć z czymkolwiek, również z pokusą...

Przeniósł wzrok na Mariah, która siedziała na stopniach poniżej. Leniwie trącała bosą stopą koniec porzuconego obok szpadla. Gus przypomniał sobie, jak wyglądała na tej błyszczącej fotografii, z odsłoniętymi nogami, w tej podniecająco przezroczystej bluzce, którą przytrzymywała na piersi tylko jednym palcem.

Teraz wyglądała jeszcze bardziej zmysłowo. Włosy upięła w kok i tylko pojedyncze, kręte pasma wymykały się z węzła, opadając na szyję i policzki. Jej skóra, przynajmniej ta nie osłonięta, miała teraz głębszy odcień kości słoniowej od pracy na świeżym powietrzu. Gus uznał, że jak długo żyje, nie widział czegoś tak rozkosznego dla oczu, jak jej odsłonięty kark.

- Chyba przygotuję lunch - zamruczała, podnosząc się z ociąganiem. - Mam ochotę na małe co nieco.

- Dobrze. Ja tymczasem skończę z tą szopą. Potem zbiorę się do odjazdu.

Gus też miał ochotę na małe co nieco, ale to był całkiem inny głód. Każdego ranka, odkąd tu przyjechał, postanawiał sobie, że wyjedzie przed końcem dnia. Ubiegłego wieczora rozstali się, nie mówiąc sobie nawet „dobranoc".

Jednak nadal tu był. Próbował wmówić sobie, że to ze względu na Jessie. Małe, błękitnookie stworzonko z tyłeczkiem owiniętym pieluchą zawojowało go całkowicie. To była jednak zaledwie część prawdy. Najważniejszą przyczyną była ta kobieta, która oczarowała go bez reszty. Przy niej zaczynał wierzyć w pewne rzeczy, w które zabronił sobie wierzyć dawno temu.

Kto się raz sparzy, ten na zimne dmucha, jak mówi przysłowie. Gus sparzył się o co najmniej jeden raz za dużo. Zimne czy gorące, najbezpieczniej jest się nie zbliżać.

W porze kolacji Jessie była wyjątkowo marudna. To się dotąd nigdy nie zdarzało. Rozrzucała mieloną wątróbkę z groszkiem na wszystkie strony. W końcu z rozmysłem cisnęła miską o podłogę. Po tym wyczynie spojrzała na Gusa z takim wyrazem twarzy, jakby chciała powiedzieć: „No, rusz się, duży człowieku, ja się świetnie bawię".

Duży człowiek wiedział, że nawet malutkie kobiety miewają swoje humory.

- No, kwiatuszku, gdybym nie widział, jaką masz z tego powodu frajdę, to wyjąłbym cię z krzesełka i kazał wylizać to wszystko z podłogi. - Powiedział to mrukliwym tonem, ale jego potężna dłoń pieszczotliwie gładziła małą stopkę dziecka.

- Ja ją wezmę - powiedziała Mariah.

Sięgnęli po dziecko w tej samej chwili i ich ręce się zetknęły. Gus odruchowo podtrzymał Mariah, ujmując ją za ramiona. Na krótką chwilę jej głowa spoczęła bezwładnie na jego ramieniu.

Gus przymknął oczy, by opanować to, co rozpętało się w jego wnętrzu.

- Przecież ty zasypiasz na stojąco.

- Zmęczyłam się tym kopaniem. Wyszłam z wprawy. Joga nie utrzymuje sprawności aż do tego stopnia, jak mi się zdawało.

Joga? O czym ona mówi? W tej chwili nie był jednak w stanie zwracać uwagi na drobiazgi. Cały wysiłek woli skierował na to, by nie porwać jej w ramiona.

Mariah westchnęła.

- Wykąpię Jessie i położę ją spać. Jeśli z nią dzieje się coś niedobrego, muszę zadzwonić do Basila i dowiedzieć się, co powinnam zrobić. Może tylko wyrzyna jej się kolejny ząb. Czy nie myślisz, że dlatego kaprysi?

- Przypuszczam, że tak - odpowiedział Gus, nadając swojemu głosowi ton głębokiego przekonania. - Dobrze, rozbierz małą i przygotuj kąpiel. Włożę naczynia do zlewu, a potem zajmę się dzieckiem. Sforsowałaś rękę tym kopaniem i powinnaś odpocząć. Może masz ochotę na drinka?

- Gus, ty naprawdę nie musisz...

- Nie trać energii na protesty. A więc każdy robi swoje. Raz, dwa!

Patrzył, jak wyjęła z kojca popłakującą Jessie. Poruszył go widok jej zgarbionych ze zmęczenia pleców i cieni pod oczami. Może wstawała do dziecka ubiegłej nocy? Jeśli się śpi w tym samym pokoju z płaczącym maleństwem, trudno tego uniknąć.

Teraz pragnął, żeby ta historia ze zdjęciami w ogóle nie miała miejsca. Wolałby ich w ogóle nie znaleźć. Poza tym ten łobuz, Basil, nie powinien podrzucać jej swojego dzieciaka tuż po tym, co przeżyła na stacji benzynowej i kiedy musiała jechać w fatalnym stanie taki kawał drogi.

Gus nawet nie umiał sobie wyobrazić, że mógłby tak wykorzystać swoją siostrę. Owszem, Angel czasami cerowała i łatała jego ubrania, gdy zatrzymywał się u niej przejazdem, nieraz przyrządzała mu coś pysznego, ale on starał się jej zawsze odwdzięczyć. Przecież odbudował jej dom po pożarze! A ten Basil jak się zachował wobec swojej siostry? Zostawił ją samą z dzieckiem na takim odludziu! Ech, szkoda gadać!

Ułożył dość bezładnie naczynia w zlewie i skierował na nie strumień gorącej wody. Przyrzekł sobie, że jutro pójdzie do miejscowego ślusarza i każe mu wymienić wszystkie zamki w drzwiach. Potem poszuka sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego i kupi zmywarkę do naczyń. Suszarkę do bielizny też. Kobieta taka jak Mariah, niezależnie od tego, co będzie robić w przyszłości, nie powinna tkwić w takiej ruderze, mając za najbliższego sąsiada zdziwaczałego pszczelarza o dwa kilometry stąd! Przecież ona niszczy sobie ręce, piorąc i myjąc naczynia, niszczy sobie twarz na tym słońcu, pracując w ogrodzie!

Jakoś nie przyszło mu do głowy, że Mariah mogłaby nie przyjąć jego podarunków. Gus zawsze był hojny dla kobiet. Kupował im biżuterię, perfumy, czekoladki, kwiaty. Nawet czasami bieliznę. Lisa uwielbiała drogą bieliznę, duże błękitne opale i dobrego szampana. Tak się złożyło, że podarunki dla Mariah będą trochę bardziej praktyczne. W czym problem?

Zostawił naczynia w zlewie, żeby odmokły, i poszedł do łazienki wykąpać Jessie. Odsunął Mariah na bok.

- Nawet nie próbuj brać jej na ręce. Ona się wije jak węgorz. Tak, wujek Gus zajmie się tobą... Ale nie jedz mydła, króliczku! Ono wcale nie jest smaczne, choć ładnie pachnie.

Mariah podała mu ręcznik. Gus owinął nim dziecko i posadził jej na kolanach.

- Daj mi puder, dobrze?

Gus ze zmarszczonymi brwiami obserwował, jak Mariah pudrowała różowy tyłeczek i zakładała małej pieluszkę. Potem wciągnęła jej przez główkę maleńką koszulkę. Zwykle Jessie radośnie akceptowała ten wieczorny rytuał. Dziś grymasiła przez cały czas i wpychała do ust wszystko, co miała pod ręką.

- Chyba rzeczywiście wyrzyna jej się ząb - powiedziała Mariah.

Gus skinął głową.

- Wydaje mi się, że dziąsło jest trochę spuchnięte, widzisz?

Razem położyli ją do łóżka i podali butelkę ze smoczkiem. Potem Gus skończył zmywać naczynia. Z pewnym wysiłkiem skierował swoje myśli na czekające na niego kontrakty budowlane. Dwa domy, każdy oszacowany na kwotę dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów, to nie byle gratka dla firmy budowlanej. Jego przedsiębiorstwo cieszyło się bardzo dobrą opinią. Miał na swoim koncie wiele budów skończonych przed terminem i po kosztach niższych od zaplanowanych. Po latach starań o dobrą pozycję na rynku mógł teraz wybierać klientów. A także lokalizację. Wypracował sobie dobre kontakty z inspektorami budowlanymi, podwykonawcami i administracją wielu okręgów stanu. Był kawalerem bez żadnych zobowiązań i lubił ten styl życia.

Teraz powtarzał sobie, że pora wrócić do tego, co było dla niego dobre i bezpieczne. Pora wrócić do pracy i zapomnieć o kobiecie, która go intrygowała, ale też odrywała od dotychczasowego życia.

Nie mógł zasnąć tej nocy. Może udzielił mi się niepokój Jessie, myślał. Leżał bezsennie na nie swoim łóżku, w obcej sypialni, na pościeli, która pachniała bardziej słońcem niż proszkiem do prania. Przez otwarte okno dobiegał go cichy szept wiatru w gałęziach sosen i stłumiony krzyk sowy. We własnym domu słyszałby szmer strumyka, który toczył swe wody w skalistej rynnie tuż pod oknem sypialni. Nad oceanem słyszałby kojący szum przypływu.

Czas wracać do domu, powtarzał sobie po raz setny. Wyśpi się jeszcze porządnie tej nocy, rano załatwi parę telefonów i w drogę, na północ. Umocniony w swych zamiarach, starał się rozluźnić i zasnąć.

Nie uświadamiał sobie, ile czasu spał, kiedy coś go obudziło. Usłyszał przez ścianę kwilenie dziecka i cichy głos Mariah. Natychmiast wstał z łóżka. Tym razem szybko naciągnął spodnie i zapiął je porządnie.

- Co się stało? - zapytał niespokojnym szeptem, wchodząc do sąsiedniego pokoju. - Czy mała jest chora?

- Chyba nie. Nie czuję, żeby miała gorączkę. To na pewno ząb. - Mariah siedziała na brzegu łóżka, trzymając dziecko w ramionach. Kołysała je lekko, mrucząc jakąś melodię.

Gus wyszedł na palcach do saloniku i wrócił z fotelem na biegunach, w którym bujało się chyba kilka pokoleń Bradych.

- Usiądź tutaj. Możesz wygodnie się oprzeć - powiedział.

Wziął od niej dziecko, poczekał, aż usiadła w fotelu, i podał jej małą. Sam przysiadł na brzegu łóżka.

- Nie musisz tu być. Idź spać - wyszeptała Mariah.

- Możesz czegoś potrzebować.

Owszem, potrzebowała czegoś, ale nie sądziła, aby Gus chciał jej to dać. Bardzo jej pomógł, ale zamierzał wyjechać. Chciał uciec stąd praktycznie od pierwszej chwili, kiedy przekroczył próg jej domu.

Ubiegły tydzień był okresem szczególnych doświadczeń. Zbyt późno, niestety, zorientowała się, że taka zabawa w dom z mężczyzną i małym dzieckiem może być dla kobiety niebezpieczna. Szczególnie jeśli tym mężczyzną był Gus Wydowski.

Teraz wyglądało to prawie śmiesznie, myślała ze smutkiem. Oto kołysze się na fotelu z dzieckiem w ramionach, śpiewa jakąś kołysankę, a Gus siedzi na skraju łóżka i patrzy na nią. W słabym, różowawym świetle księżyca wyglądał jak niezdarny w swej pierwotnej sile, nie oswojony niedźwiedź. Nie mógłby z pewnością być wzorem męskiej urody, ale jednak...

Wiele lat temu Mariah snuła zwykłe dziewczęce marzenia. Śniła o pięknym księciu, który porwie ją w ramiona i będą żyli potem długo i szczęśliwie. Szkoda, że dowiedziała się tak późno, że niektórzy książęta z bajki niekoniecznie muszą być piękni, bogaci i dobrze ubrani. Niektórzy mogą mieć rozwichrzoną brodę, chodzić w wypchanych drelichowych portkach i mieć spracowane ręce. Potrafią jednak uśmiechać się do kobiety tak słodko, że serce topi się jej jak wosk, zanim zdoła pomyśleć o jakiejś obronie.

- Usnęła - szepnął Gus.

Mariah skinęła ze smutkiem głową; nie chciała jeszcze rozstawać się z ciepłym ciałkiem dziecka, które tuliła do piersi. Jeżeli to miała być jedyna ludzka istota, do której mogła się przytulić...

- Ja ją położę - powiedział Gus.

Mariah wstała, czując jakiś szczególny podtekst w jego cichym, stanowczym głosie. Serce zaczęło bić jej tak mocno, że prawie je słyszała. Odchyliła ozdobioną zajączkami kołderkę i cofnęła się o krok, gdy Gus pochylił się nad kołyską. Blada poświata księżyca oświetlała jego szerokie plecy.

Jaki to dziwny człowiek, pomyślała. Jak mogła przypuszczać kiedyś, że wyszedł z więzienia. Przestał być blady już po paru dniach spędzonych na słońcu. Chyba nawet trochę przytył dzięki jej tradycyjnej kuchni.

Dotknął ramienia Mariah, sprawiając tym, że jej ciało oblała fala żaru.

- Chodźmy stąd, niech mała spokojnie śpi.

- Idź do siebie, Gus. - Czy ten cienki, drżący głos naprawdę wydobył się z jej gardła?

- Mariah...

Jeżeli wyjdzie z pokoju, wiadomo, co może się zdarzyć. Obawiała się tego. Może jeszcze bardziej obawiała się, że nic się nie zdarzy. Od chwili gdy pocałował ją na podjeździe stacji benzynowej, coś zaczęło się dziać między mmi. Może nadszedł już czas, żeby przekonać się, co to jest. Zawahała się jeszcze przez chwilę, po czym wyszła w ślad za Gusem i cicho zamknęła drzwi.

Gus stał tuż za drzwiami. Bez słowa otworzył ramiona Mariah, czując, jak resztki rozsądku wyparowują jak mgła w promieniach słońca, podążyła ku niemu. Dosyć tego czekania, pomyślała na wpół z ulgą, na wpół obawą. On znowu ją pocałuje i ona odda mu ten pocałunek. Potem będą się kochali, ale rano obudzi się sama. Za tydzień, o, może za miesiąc będzie już mogła wmawiać sobie, że to wszystko tylko jej się śniło. Teraz niech się dzieje, co chce.

- Tylko tę noc... - szepnął Gus, gdy jego ramiona zamykały ją w uścisku. - Daj mi chociaż tę noc, a nie będę prosił o nic więcej.

Proś! Proś! Krzyczała w duchu.

Gus nie był pewien, kto zrobił pierwszy ruch, ale jego usta znalazły się na jej wargach. Delikatnie popychał Mariah w stronę pokoju, w którym sam spał. Drżał tak mocno, że ledwie mógł utrzymać się na nogach. Weź się w garść. Wytrzymaj jeszcze trochę! W ciemności wpadł na krzesło i na moment wypuścił Mariah z ramion. Roześmieli się oboje. Chciał pocałować ją w usta, ale trafił na czoło. Przesunął więc wargi na jej powieki, potem na skroń, co było równie podniecające.

Jej włosy pachniały szamponem i słońcem. Skóra Mariah była delikatna, gładka jak atłas i pachniała bzem. Miał ochotę całować ją wszędzie, pieścić każdy centymetr jej rozkosznego ciała, aby odjechać stąd ze wspomnieniem, które trwałoby w nich obojgu dłużej niż ta noc. Bo po tej nocy on wyjedzie. Musi to zrobić. Jeśli zostanie, nie będzie mógł wyjechać już nigdy. Dla nich dwojga nie ma wspólnej przyszłości. Kiedyś przecież postanowił związać się z kobietą i pamiętał, jak się to skończyło.

- Mariah - wyszeptał schrypniętym głosem, z wargami na jej szyi, popychając ją w stronę łóżka.

- Cicho... Nic nie mów. Nie chcę teraz myśleć o niczym poza tym, co jest teraz. Gus, po prostu kochaj mnie... Proszę.

Nawet jeśli wiedział o niej tak wiele, teraz był zaskoczony. Uderzony nagłą myślą, powiedział:

- Mariah, ty już to robiłaś, prawda? To znaczy, chyba nie jesteś...

- Dziewicą? - zapytała, śmiejąc się nerwowo. - Boże kochany, oczywiście, że nie! Mam w tych sprawach ogromne doświadczenie! - Jedyny weekend ze sprzedawcą ogrodniczych traktorów, który nawet nie zdjął w łóżku skarpetek, dał jej ten potężny bagaż doświadczeń. Zanim uniosła się do obiecanego nieba, Vance już chrapał. - Ale... Wiesz, Gus, ja nie biorę żadnych pigułek...

Gus roześmiał się.

- Też o tym nie pomyślałem, ale mam coś w torbie. Poczekaj chwilkę, dobrze? - Potrzebował całej minuty, żeby wziąć się w garść. Do diabła, czuł się jak wagon dynamitu z bardzo krótkim lontem.

Gdy wrócił, Mariah stała wciąż nieruchomo w swojej bawełnianej koszuli. Nigdy jeszcze nie spał z kobietą, która szła tak ubrana do łóżka. Większość z nich miała na sobie coś bardzo skąpego i seksownego, pozostałe były nagie.

Gus powoli uniósł koszulę powyżej jej bioder i piersi, a potem zdjął ją z Mariah i rzucił na ziemię. Jego drelichy szybko znalazły się na podłodze w ślad za jej koszulą. Potem bardzo ostrożnie ułożył Mariah na łóżku i sam położył się obok. Trząsł się gwałtownie. Pragnął jej od chwili, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. To odczucie stawało się z czasem tak intensywne, że nie był w stanie myśleć o niczym innym. Teraz jego marzenie stawało się rzeczywistością.

Gdy oczy Mariah przywykły do ledwie sączącego się przez okno światła księżyca, patrzyła na szerokie, potężne ramiona Gusa, na gęstwinę ciemnych włosów na piersi. Większość kolegów pracujących jako modele goliła włosy w tym miejscu. Nigdy dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak podniecający może być mocno owłosiony mężczyzna.

Ze śmiałością, nie wynikającą na pewno z jej mizernego doświadczenia, wyciągnęła rękę i dotknęła jego piersi. Jej paznokieć zawadził lekko o płaską brodawkę sutka, która natychmiast zareagowała. Usłyszała, jak Gus głośno wciąga powietrze, i poczuła to, co napierało na dół jej brzucha. Była taka szczęśliwa, że jej dotknięcie spowodowało tak silną reakcję.

Marzyła o tym, żeby poznać dotykiem rąk całe jego ciało, ale nie miała na to dość śmiałości. Musiałaby dużo dłużej obracać się w neonowym świecie mody, by zapomnieć o oporach i uprzedzeniach, które tkwiły w jej podświadomości przez całe życie.

- Gus, ja...

- Co, kochanie? Co lubisz najbardziej?

- Ciebie - powiedziała po prostu.

Z dreszczem rozkoszy znowu poczuła przypływ jego podniecenia. Przycisnęła mocno biodra do jego brzucha, ich nogi splotły się. Tylko od pasa w górę odchyleni byli nieco od siebie. Spojrzenie Gusa prześliznęło się po jej piersiach.

Gus był zdania, że Mariah jest najpiękniej zbudowaną kobietą, jaką widział w życiu. Nawet zdjęcia nie oddawały w pełni tego, co teraz widział. Prawdziwa Mariah była czymś więcej niż tylko pięknym ciałem wystawionym na pokaz. Jej urodę rozświetlały zalety duszy.

Tej nocy to nieporównane piękno, ta słodka zmysłowość będą należały tylko do niego. A gdy minie ta noc... Nie, teraz nie będzie o tym myślał.

Cała jej sylwetka sprawiała wrażenie tak delikatnej, tak niezwykle kruchej.

- Nie chciałbym zrobić ci krzywdy, najdroższa - powiedział, wodząc palcem po krągłości jej piersi, czując, jak twardy jej czubek spęczniał jeszcze bardziej pod wpływem tej pieszczoty.

Mariah westchnęła cicho i zamarła w oczekiwaniu. Gus poczuł, że cienka warstewka potu pokrywa jego ciało.

- Nie obawiaj się, Gus. Nie jestem taka wątła, jak ci się wydaje - odpowiedziała ze śmiechem, który zabrzmiał dość niepewnie.

Gus bardzo chciał, żeby to, co mieli przed sobą, zaczęło się powoli i trwało przez jakiś czas. Tak byłoby lepiej dla nich obojga. Nie wiedział jednak, jak długo będzie w stanie wytrwać. Czuł żar jej ciała, gdy napierała na jego męskość, rozpłomieniając go jeszcze bardziej.

- Poczekaj, kochanie - szepnął ochryple. - Jeszcze chwilkę. - Cofnął się w obawie, że stanie się to, czego się najbardziej obawiał.

Mariah impulsywnie sięgnęła ręką w dół i objęła go palcami. Gus omal nie eksplodował. Wydał chyba jakiś stłumiony okrzyk, bo jej dłoń cofnęła się gwałtownie jak oparzona. Mogła się oparzyć, pomyślał. Czuł, jakby tamto miejsce było rozżarzone do białości.

- Gus, nie wycofuj się teraz, proszę cię - powiedziała cicho.

Wycofać się! pomyślał. Żeby to uczynić, trzeba byłoby mieć choć odrobinę woli. Co to takiego jest „wola"? To, co pulsowało tak boleśnie poniżej brzucha, miało swoją własną wolę. Objął gwałtownie wargami jej usta w zachłannym, niecierpliwym pocałunku. Operując w ciemności tylko jedną ręką, próbował otworzyć małą paczuszkę. To nie było takie proste. Jej nogi owinęły się już wokół jego bioder, czuł na sobie i to, co było pomiędzy jej nogami: jedwabiste, gorące dotknięcie, które doprowadzało go do szaleństwa, do krawędzi orgazmu.

- Zwolnij tempo, kotku - jęknął. Pragnął najpierw pieścić ją, upewnić się o jej gotowości. Chciał ją jeszcze całować, smakować ustami jej ciało, nasycić wszystkie zmysły tą cudowną kobietą, którą była Sara Mariah Brady.

Mariah nie chciała zwalniać tempa. Pamiętała, że jutro ma go utracić. Przypomniała sobie, jak jakiś ptak uderzył w okno domu i spadł, ogłuszony, na ziemię. Trzymała go w rękach przez jakiś czas, ale to, że przez chwilę mogła to robić, nie oznaczało, że go oswoiła, a on zapragnął z nią zostać. Odleciał, wolny i dziki, gdy tylko się ocknął.

Dłonie Gusa przesunęły się niżej. Mariah uniosła biodra do góry. Jeśli miała kiedyś jakąś godność czy dumę, nic z nich nie zostało. Pragnęła go teraz, w tej chwili!

- Gus, proszę...

Gdy wszedł w nią wreszcie, ciało Mariah stanęło w płomieniach. Wstrząsana gwałtownym spazmem, wykrzyknęła raz jeszcze jego imię, po czym cały świat zakręcił się wokół niej. Patrzyła na Gusa szeroko rozwartymi oczami. W przyćmionym, srebrnym świetle księżyca widziała jego twarz, skrzywioną jakby grymasem bólu. Jego oddech stał się nierówny; po każdym głębszym wdechu następowała seria krótkich, spazmatycznych westchnień. Mruknął coś pod nosem, przekleństwo czy miłosne zaklęcie. Potem opadł na nią bezwładnie.

*

Z radością przyjmowała ten ciężar, obejmując go ciasno ramionami, aż stoczył się na bok, pociągając ją za sobą, i przytulając mocno. Zachowywał się jak tonący, który chwyta się ostatniej deski ratunku.

Ku własnemu zdziwieniu poczuła, że ta chwila była jeszcze słodsza niż sam gwałtowny wybuch rozkoszy, tak intensywny, że ledwie możliwy do zniesienia.

- Ta.. .ak - mruknął już jakby przez sen Gus.

Tak, tak, powtarzała Mariah w duchu, choć wiedziała, że jutro usłyszy inaczej brzmiące słowo. Nie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gus obudził się, prawie od razu przytomny. Spał bardzo głęboko; pierwszy raz od wielu tygodni, może nawet lat. Dobry seks świetnie robi na sen. Dobry, to za mało powiedziane. Wspaniały. Najlepszy na świecie.

Na zewnątrz było ciemno, choć oko wykol. Najciemniej jest tuż przed świtem. W głowie Gusa huczały jakieś słowa; zastanawiał się, kto je wypowiadał i dlaczego miały znaczenie. Dlaczego obudził się z głębokiego snu w środku nocy? Przecież nie nastawiał budzika.

Mariah spała przy jego boku, oddychając równo i spokojnie. Jej ramię spoczywało na jego brzuchu, twarz wtuliła w zagłębienie jego barku. Pachniała swym wonnym mydłem i seksem. Poczuł, że jego męskość znów staje na baczność.

Mógłby znów zacząć. Tylko czy dla niej to nie będzie zbyt wiele? Od początku kochał się z nią dość gwałtownie. Był prawie pewien, że Mariah nie jest tak doświadczona, jak chciała mu wmówić. Chociaż później i ona okazała niezwykły zapał, szczególnie ostatnim razem.

Zamknął oczy i przebiegał pamięcią wydarzenia ostatnich kilku godzin. Ten żar. To zachłanne, pulsujące, aż bolesne pragnienie. Wreszcie burzliwe, ale jakże słodkie spełnienie. A zdawało mu się, że wszystko już wie i seks nie sprawi mu żadnych niespodzianek.

Od lat jednak budził się u boku swych kolejnych kobiet z jakimś przykrym odczuciem przygnębienia. Czuł to również wtedy, gdy było im dobrze w łóżku i gdy oboje zgadzali się, że chodzi im tylko o fizyczne doznania.

Mariah poruszyła się przez sen. Spojrzał na nią z uczuciem niebezpiecznie podobnym do zaborczości. Oto jego kobieta! I czuł się tak dobrze. Wspaniale. Był wreszcie szczęśliwy!

Nagle usłyszał jakieś dziwne dźwięki...

- Cóż to znaczy, do diabła - zamruczał cicho.

Jego ręka, już pochylona nad nagą piersią Mariah, zamarła w bezruchu. To nie mogła być Jessie. Nie rąbała przecież swojej kołyski na kawałki i nie rozrzucała ich po podłodze. Nie zwlekając już ani chwili, wyśliznął się z łóżka. Sięgnął po leżące na podłodze spodnie i włożył je w pośpiechu.

Uważaj tym razem, Wydowski, powiedział sobie w duchu. Niespodziewana konfrontacja może zakończyć się twoją klęską, jeśli przeciwnik zobaczy cię nago.

- Zostań tutaj - polecił szeptem Mariah, która wymruczała przez sen jego imię.

Wyszedł cicho na korytarz i szybko rozejrzał się wokoło. Potem zajrzał do pokoju, w którym spała Jessie. Dziecko leżało w swojej ulubionej pozycji: na brzuszku, z uniesioną pupą, jedną piąstkę wsunęło do ust. Poczucie odpowiedzialności za tę małą istotę, obawa o jej bezpieczeństwo ogarnęły go nagle z przemożną siłą. Naciągnął kołderkę na wystający tyłeczek, zatrzymał się jeszcze chwilę, nasłuchując, po czym wyszedł z pokoju.

Wtem usłyszał stłumione przekleństwo. Natychmiast przywarł do ściany. Zwykle nie myślał o potrzebie noszenia broni, ale teraz czuł, że chłodny dotyk stali w ręku dodałby mu pewności. Musiał bronić kobiety i dziecka. Owszem, był dobry w walce na pięści, ale przeciwników mogło być więcej. Mogli być uzbrojeni.

Było ich co najmniej dwóch. Odgłosy ich obecności dobiegały z saloniku. Któryś z nich miał latarkę. Jeden przeszukiwał szuflady małej komody, drugi kręcił się w pobliżu półki z książkami.

- Uważaj na ten podnóżek, Eddie - mówił któryś z nich. - Prawie się przewaliłem na pysk.

- Cholerny świat, tu nic nie ma, same śmieci - mruczał drugi.

- Jest jeszcze ta kobitka. Całkiem niezła...

- Za chuda. Ja tam lubię, żeby było za co złapać.

Gus poczuł ucisk w żołądku. Zimny pot zrosił jego czoło. Mógłby ich zabić gołymi rękami.

- Do diabła, stary, szkoda czasu. Jeśli baba ci nie pasuje, to idź do samochodu. Ja tam myślę, że jak tu jesteśmy, to trzeba ją pomacać. Rozgrzeję tę panienkę trochę, a kiedy będę miał dość, możesz i ty się skusisz. Nie po to ciągnąłem się tu taki kawał drogi, żeby odjechać z niczym!

Po moim trupie, pomyślał z furią Gus. Zaklął głośno. Usłyszeli go.

- Co to było?

- Zapal to cholerne światło, Buck!

- Żeby mieć na karku parszywych sąsiadów?

- Tu nie ma żadnych sąsiadów! Ta rudera jest na odludziu. Szczury przychodzą z wizytą i tyle. Chodź, człowieku, cizia miała przy sobie prawie pięć setek. Gdzieś musi mieć więcej, no nie?

Gus cofnął się do kuchni. Na półce koło drzwi stała skrzynka z narzędziami. Kiedyś żartował z jej zawartości, ale teraz zmienił zdanie. Kawałek rurki, którego Mariah używała do odkręcania zaworów, może wyglądać jak lufa rewolweru. Gdyby przewidział, co może się zdarzyć, uzbroiłby się dużo lepiej. W samochodzie ma przyrząd do wstrzeliwania kołków. Parę serii z tej zabawki i byłoby po kłopocie.

Przybysze kłócili się tak zażarcie, że nie usłyszeli, gdy wśliznął się do pokoju. Stanął tak, by mieć ścianę za plecami.

- No, panowie... Teraz bądźcie uprzejmi podnieść rączki do góry i odwrócić się tyłem. Tylko powoli, dobrze? Będę bardzo wdzięczny za współpracę.

Reakcja włamywaczy była niemal zabawna. Jeden wypuścił z rąk to, co trzymał, chyba ozdobne pudełko, które Mariah przestawiła kiedyś na najwyższą półkę. Pudełko to uderzyło w plastikową, obwieszoną dzwoneczkami zabawkę, po czym upadło z łoskotem na podłogę.

Gus spokojnym głosem przerwał stek przekleństw, które wyrzucali z siebie zdezorientowani włamywacze.

- Wolałbym nie być zmuszony do użycia broni; z zasady nie strzelam poza sezonem. Choć podobno do szczurów wolno strzelać przez cały rok.

Podziwiał samego siebie za ten spokojny ton głosu. W głębi duszy czuł panikę. Serce łomotało mu w piersi jak szalone. Myślał teraz tylko o Mariah i Jessie, spokojnie śpiących parę metrów stąd. Mylił się, spała już tylko jedna.

- Co się dzieje, Gus? - szepnęła Mariah, pojawiając się tuż za nim, zaskakując go tak, że o mały włos nie wypuścił z ręki swej fałszywej broni.

- Nic takiego, Ri. Dam sobie radę. Wracaj do łóżka.

- Zdawało mi się, że Jessie coś mruczy przez sen. Poczekaj, zapalę światło...

Schwycił ją za rękę i ścisnął z całej siły. Miał nadzieję, że to była lewa ręka.

- Nie trzeba, kotku. Idź spać. Jeśli Jess naprawdę się zbudzi, może wiele narozrabiać. Wolałbym, żebyś go nie budziła, bo to chłopisko łatwo wychodzi z nerwów.

Czuł, że Mariah jest całkiem zdezorientowana. Jessie... Chłopisko?!

- Cofnij się lepiej, moja droga. Idź do kuchni i zadzwoń do szeryfa. Mam parę szczurów na muszce.

Mariah pojęła już, co się dzieje. Gus czuł, że może mu pomóc.

- Wiesz co... Potrzymaj ten rewolwer, a ja ich zwiążę. Tylko ostrożnie, jest odbezpieczony. Spust jest piekielnie czuły.

Podał jej rurkę. Pochylił się do jej ucha i szepnął:

- Graj dalej.

Szybko wpadł do kuchni, odszukał kłąb sznura do bielizny i ostry nóż. Już wracał, gdy usłyszał, że Jessie rzeczywiście się budzi. Nogi się pod nim ugięły.

Jakieś trzy kwadranse później samochód szeryfa odjechał wraz z aresztowanymi do miasta. Sam szeryf był wyraźnie ciekawy, co Gus robi u Mariah w środku nocy, ale nie pytał go o to. Gus miał nadzieję, że przedstawiciel prawa nie będzie zbyt ciekawski. Miasteczko aż trzęsłoby się od plotek.

Poziom adrenaliny wracał mu powoli do normy. Za to burczało mu w brzuchu z głodu i czuł zbliżający się ból głowy. Dobrze się stało, że był tu tej nocy. Strach pomyśleć, co mogłoby się zdarzyć. Dzięki niemu Mariah odzyskała swoje klucze, a te oprychy siedzą w areszcie. Mniej optymistyczny był fakt, że znowu zaczęło padać.

- Właściwie to już pora na śniadanie. - Mariah oparła się o futrynę drzwi.

Miała na sobie bawełniany szlafrok w żółte kwiatki, który przeżył już czasy swej świetności. Na niej wyglądał jak kreacja za milion dolarów. Przyczesała włosy, ale widać było, że jest przygnębiona.

Gus zastanawiał się, czy ma siebie winić za jej podkrążone oczy. Fakt, że tej nocy nie mieli wiele czasu na odpoczynek.

- Jessie rozbudziła się zupełnie i chyba już nie zaśnie - oznajmiła Mariah. - Zmieniłam jej pieluszkę i dałam butelkę. Jeżeli jesteś głodny, przygotuję ci śniadanie.

Gus rozmyślał nad tym, co zdarzyło się między nimi kilka godzin temu. Miał dziwne wrażenie, jakby upłynęło znacznie więcej czasu. Unikali patrzenia sobie w oczy, a tym bardziej mówienia o tym, co zaszło.

Oboje byli spięci. Mariah miała taką minę, jakby żałowała tego, co miało miejsce tej nocy. Jakby wolała, żeby go już tutaj nie było.

Owszem, zamierzał wyjechać, ale najpierw chciał z nią porozmawiać. Nie miał zwyczaju przesypiać się z kobietą i odjeżdżać rano w siną dal bez słowa. Nie podobało mu się i to, że Mariah chce go wyrzucić poza nawias jej życia w ten sposób.

- Wystarczą mi płatki z mlekiem - mruknął. Żeby uniknąć jej wzroku, oglądał zawartość szuflady ze sztućcami.

- W porządku. Gdy będziesz jadł, ja wezmę prysznic i ubiorę Jessie.

- Dobrze.

Do diabła, przecież ona nie musi robić takiego przedstawienia! Udawać, że nic ich nie łączy... To, co zdarzyło się tej nocy, nie musi zwiastować weselnych dzwonów czy obietnic na całe życie, ale przecież coś znaczy.

Przynajmniej dla niego.

Nastawił kawę, żeby się zaparzyła. Wsypał kukurydziane płatki z orzechami na talerz, wrzucił kawałki pokrojonego banana, wsypał parę łyżek cukru i zalał wszystko mlekiem.

Po tej historii z Lisą powinien być trochę mądrzejszy. Ma szczęście do modelek, jasny gwint! Czy on się nigdy niczego nie nauczy?... I pomyśleć, że prawie przekonał samego siebie, że tym razem jest inaczej. Prawie uwierzył, że kobieta, która umie usmażyć wieprzowe kotlety i robić placki kukurydziane, a ponadto lubi pracę w ogrodzie, jest kimś więcej niż tylko ładną buzią. Znowu dostał nauczkę.

Trudno. Tak czy owak, powie jej parę słów do słuchu i ruszy w drogę na północ. Nie zostanie ani chwili dłużej w miejscu, gdzie nie jest mile widziany.

Tylko co jej powie?

O mały włos, a byłbym popełnił błąd, moja droga?

A może: myślałem, że mamy przed sobą jakąś przyszłość, że ty możesz mieć swoje miejsce w moim życiu, a ja w twoim...

Że możemy mieć razem parę takich słodkich dzieciaków, jak Jessie...

Już to widzę, pomyślał z goryczą. Czy kobieta, która poznała kolorowy, błyszczący świat, który jest jedynym naturalnym otoczeniem modelki, porzuci go dla zgrzebnego życia w górskiej chacie? Dla związku z gruboskórnym stolarzem, który przez ostatnie dwadzieścia lat unikał małżeństwa jak ognia?

Gus zmył naczynia i ułożył je na suszarce. Łazienka była pusta, wziął więc prysznic, zabrał swą szczoteczkę do zębów i zapakował ją wraz z innymi rzeczami do podróżnej torby. Nie lubił długich pożegnań. Trzeba powiedzieć, co należy, i ruszać w drogę.

Z pokoju w głębi korytarza dobiegły go radosne dziecinne chichoty. Oznaczało to, że Mariah nakłada Jessie ubranko. Temu rytuałowi towarzyszyło zwykle pocieranie małego noska, łaskotanie w pępuszek albo w szyjkę. Będzie mu brakowało tej słodkiej kruszynki. Bardzo. Prawie tak samo, jak jej cioci Ri.

Do diabła, chyba będzie też tęsknił za Muddy Landing.

Zadzwonił telefon. Mariah zawołała z sypialni, żeby go odebrał. Może telefonują z biura szeryfa, pomyślał Gus. Chcą uzupełnić zeznania.

- Tu dom Bradych! - Niechętnie podniósł słuchawkę.

Chwila milczenia.

- Kto mówi? - zapytał w końcu nieznajomy męski głos.

- A kto pyta? - Gus nie był w nastroju do zgadywanek.

- Tu Basil Brady. Chciałem rozmawiać z Mariah. Czy ona... Czy moja siostra jest w domu?

O szóstej dwadzieścia siedem? Gdzie indziej miałaby być, pomyślał z ironią Gus. Prawie słyszał pytania, które tamten chciałby teraz zadać. Wolnego. Niech się łobuz poskręca z ciekawości jeszcze przez jakiś czas. Zasłużył na to. Zmusić własną siostrę do porzucenia intratnej pracy po to, żeby zwalić jej na głowę własny problem! Nawet jeśli tym problemem była Jessie, która warta jest każdego poświęcenia.

- Mariah ubiera Jessie. Zaraz ją poproszę do telefonu.

Podczas gdy Mariah rozmawiała z bratem, Gus wkładał bagaże do ciężarówki. Wciąż z nim rozmawiała, gdy wrócił, aby pożyczyć sobie ze skrzynki zwijaną miarkę. Zaraz, to była przecież jego miarka!

Wymierzył dokładnie miejsce, gdzie powinna stanąć suszarka do bielizny, potem zmierzył jeszcze przestrzeń pomiędzy zlewem a lodówką, żeby można było wstawić tam zmywarkę.

Stanął na chwilę w progu drzwi prowadzących do ogrodu i patrzył, jak deszcz pada na bagienną trawę, która rosła gęsto wzdłuż brzegów rzeki. Prawdę mówiąc, nie była to rzeka, tylko strumień.

Niektóre rzeczy, myślał, nie są takie, jakimi wydają się być. Inne owszem. Problem w tym, żeby wiedzieć, które są autentyczne.

- Basil i Myrtiss przyjeżdżają po Jessie - powiedziała Mariah, zatrzymując się przy drzwiach wiodących do korytarza. - Są już między Brunswick i Darien, jadą w naszą stronę.

- Już się pogodzili? - W gruncie rzeczy tamci ludzie i ich małżeńskie problemy nic go nie obchodziły, ale jeśli Mariah chce mu o nich opowiedzieć, to przecież jej wysłucha.

- Myrtiss była trochę załamana, bo Basil spędzał większość czasu w pracy, zamiast z nią i z dzieckiem. Potrzebowała jego pomocy, ale nie wiedziała, jak zwrócić na to jego uwagę.

Gus zamknął drzwi na podwórze i oparł się o nie.

- Widzę, że znalazła sposób.

Mariah wzruszyła ramionami.

- Oni są tacy młodzi. Myrtiss ma dopiero dwadzieścia dwa lata.

- A co ty robiłaś, kiedy byłaś w jej wieku? Jeśli dobrze pamiętam, pracowałaś w sklepie z narzędziami i opiekowałaś się rodzeństwem. Jakoś dawałaś sobie radę.

- Myrtiss jest inna. Ona była najmłodsza w rodzinie.

- Rozumiem. A ty byłaś najstarsza. - Gus zaczął pojmować różnicę. - Zaparzyłem kawę.

Dzbanek stał tuż przed nimi. Ręce Mariah mięły pasek od szlafroka.

- Widzę, że się spakowałeś.

Teraz Gus wzruszył ramionami. Dlaczego nie mógł się zdobyć na parę pytań i wyjaśnić wątpliwości, które go nurtowały? Na przykład, czy dla niej ta ostatnia noc była czymś więcej niż tylko satysfakcją z udanego seksu? Czy potrafiłaby zrezygnować z kariery modelki po to, żeby zostać żoną zwykłego kierownika budowy?

Jego zdaniem, było to niemożliwe. Nie umiałby się dzielić Mariah. Nie byłby w stanie znieść myśli, że byle gnojek podnieca się na widok zdjęcia jego żony w skąpym kostiumie kąpielowym. Pokazywanie strojów grupie bogatych dam to co innego. Niestety, dzisiaj modelka robi wiele innych rzeczy poza spacerowaniem po wybiegu.

Dlaczego ja, u diabła, nie pojechałem wtedy dalej, na południe?

Gus wyjeżdża, myślała Mariah. Zamiast żalu czuła gniew, który opanował ją na dobre, gdy zobaczyła jego gładko zaścielone łóżko, pustą szafę i ciężarówkę zaparkowaną tuż przed wejściem.

Przyszło jej do głowy, że rabusie tylko dlatego odważyli się wejść do domu, bo Gus przestawił oba samochody na tylne podwórze w obawie przed kapiącą z sosen żywicą. Boże święty, co by było, gdyby zastali tylko ją i Jessie!

- Gus, nawet nie zdążyłam ci podziękować...

Gus pojawił się w drzwiach. Myślami był wciąż przy tym, co zdarzyło się między nimi w nocy, kilka godzin temu.

- Nie musisz mi dziękować. Niech to wszyscy... Przecież nie ma za co!

- Ale gdyby cię tu nie było... No, pewnie bym sobie poradziła, ale muszę przyznać, że zjawiłeś się w samą porę...

Gusowi głos uwiązł na chwilę w gardle.

- Zjawiłem się... w porę?

Mariah zmrużyła powieki. Oczy Gusa rozszerzyły się ze zdziwienia. On miał na myśli najwspanialszy seks, jakiego doświadczył w ciągu swego życia. O czym ona mówi, do diabła?

- No, cóż, tak czy owak mamy już wszystko za sobą, możemy więc się pożegnać.

Gus miał ochotę mocno nią potrząsnąć. Bardzo rzadko w życiu wściekłość doprowadzała go do gwałtownych reakcji. Nigdy w stosunku do kobiet. Tym razem jego agresja nie była podyktowana chęcią zrobienia jej krzywdy. Oszołomił go tylko nowy przypływ pożądania.

Do diabła, to nie tylko to. To była miłość!

Hamując z trudem miotające nim uczucia, puścił ją i szybkimi krokami pomaszerował wzdłuż korytarza. Mariah z zamierającym sercem słuchała stukania jego kowbojskich butów o podłogę. Po chwili z pokoju w głębi domu dobiegły ją powitalne okrzyki Jessie:

- Dus! Dus!

Dotychczas słownik małej składał się z pięciu słów: mama, dada, Ri, nu-nu i hau-hau. Teraz przybył jeszcze „Dus".

Boże mój, ile razy będzie jeszcze słyszała to imię? Tyle rzeczy wokoło będzie jej o nim przypominać. Nie wyobrażała sobie, jak będzie w stanie to wytrzymać. Już nakłonienie go, by u niej przenocował, było błędem. Kochanie się z nim ostatniej nocy było największą jej pomyłką w życiu.

Gdyby wtedy, na stacji, miała na sobie stary dres zamiast pięknego kompletu z lnu, który kupiła okazyjnie na wyprzedaży... Gdyby miała na nosie okulary, swoje wstrętne okulary w plastikowej oprawie, za którymi kryła się przez całe prawie życie... Zaraz potem, gdy Vance ją zostawił, w odruchu buntu kupiła sobie po raz pierwszy szkła kontaktowe.

Gdyby więc Gus zobaczył ją taką, jaką naprawdę była, na pewno nie przyjechałby za nią do Muddy Landing, a jej byłoby łatwiej o nim zapomnieć. Oczywiście, tak samo łatwo jak przestać w ogóle oddychać...

Do diabła, mężczyzna powinien kochać kobietę za to, kim jest naprawdę, a nie za to, że specjaliści od damskiej urody uczynili z niej piękność. Nie można opierać miłości na tym, co widać na zewnątrz. Takie uczucie nie przetrwa próby czasu: siwych włosów, zmarszczek, żylaków czy drugiego podbródka.

Sama bała się zadać sobie pytanie, kim jest prawdziwa Mariah Brady. Czy rzeczywiście była tą kobietą, która widząc odrobinę zainteresowania ze strony mężczyzny traciła resztki rozsądku? Czy była dziełem Vica, istotą, którą on stworzył, po czym wystawił na pokaz? Kim była naprawdę? Żadną z nich? Obydwiema?

Gus wyjął Jessie z kołyski. Trzymał ją w ramionach przez długi czas, podczas gdy dziecko ciągnęło go za brodę i gładziło paluszkami jego krzaczaste brwi. Widać było, że nawet jeśli coś naprawdę jej dolegało, teraz czuje się doskonale.

- Chodź, mój króliczku, czas powiedzieć sobie do widzenia - powiedział cicho.

Mariah czekała w kuchni. Wzięła od niego małą, usadziła ją w wysokim krzesełku i dała jej herbatnika. Potem odwróciła się do Gusa.

- Nie wydaje mi się, abyś zechciał zadzwonić i dać mi znać, czy dojechałeś bezpiecznie do domu. - Powiedziała to takim tonem, jakby sprawa była przesądzona.

- A chciałabyś?

- Żebyś zadzwonił? - Wzruszyła ramionami. - Jak chcesz. To twoja sprawa. Nie będę ci miała za złe, jeśli tego nie zrobisz.

Oboje krążyli wokół tego samego tematu. Doskonale o tym wiedzieli. Gus wyciągnął ramiona w stronę Mariah w chwili, gdy ta pochyliła się, by podnieść herbatnik, który Jessie upuściła na podłogę. Ręce Gusa opadły.

- Zadzwonię do ciebie na pewno. Jeżeli cię tu jeszcze zastanę.

- A gdzie miałabym być?

- W porządku, nie mówmy o tym. A więc... Wyjeżdżam, ale... Gdybyś kiedyś potrzebowała pomocy... To znaczy, gdyby się okazało... - No i jak facet ma powiedzieć kobiecie, że gdyby się okazało, że jest w ciąży, albo tylko chce być... To on wypali dziurę w autostradzie, tak będzie tu grzał? - Mariah, gdybyś kiedyś potrzebowała...

- Już to mówiłeś.

- Tak... Chyba tak. No, to... Dbaj o Jessie i powiedz Basilowi i Myrtiss, że żałuję, iż nie miałem okazji ich poznać. - Wymuszony grymas na jego twarzy miał oznaczać uśmiech.

- Dobrze, powiem im. Słuchaj, Gus, jeszcze raz dziękuję ci za wszystko. Za tę Florydę, za moją szopę, za schody i naprawę kanalizacji. I za ostatnią noc. - Przymknęła oczy i westchnęła. - Wiesz, o czym mówię.

- Tak, wiem, o czym mówisz.

Wsiadł do ciężarówki i ruszył w drogę, ale najpierw jeszcze porwał ją w ramiona i popatrzył jej w oczy z tak bliska, że mógłby policzyć rzęsy na przymkniętych powiekach. Zanim się od niej odsunął, zauważył jeszcze jej piegi. Trzy. Na ileż więcej sposobów ta kobieta zmieniła jego życie...

Może za jakieś pięćdziesiąt lat nawet jej to wybaczy.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

No cóż, takie jest życie, moja droga, pomyślała Mariah. Gdy skończyła machać ręką na pożegnanie swoich gości, ramiona opadły jej w poczuciu pustki i przygnębienia. Wymuszony uśmiech zgasł. Odwróciła się w stronę domu. Trzeba doprowadzić wszystko do porządku, postanowiła.

Mój Boże, jakie to będzie bolesne! Czuła, jakby wydarto jej z ramion własne dziecko.

Gdy żegnała się z Gusem, miała wrażenie, jakby wyrwano jej z piersi bijące wciąż serce. Teraz, gdziekolwiek spojrzała, wszystko przypominało jej niedawno minione chwile. Ten nieporządny, ale znany jak własne pięć palców duży pokój, z poustawianymi na najwyższych półkach drobiazgami, żeby małe rączki nie mogły do nich sięgnąć. Kuchnia, w której Gus zmywał naczynia, a ona wycierała je i wkładała do szafki, gdzie karmił Jessie, podczas gdy ona przyrządzała kolację. Sypialnia...

Na całym świecie nie starczy krzaków do przesadzania, aby Mariah mogła zagłuszyć w sobie te wspomnienia.

Nalewała kawę do kubka, gdy zadzwonił telefon. To była Burdy.

- Basil mówił, że wróciłaś do domu na jakiś czas. Posłuchaj, Ri, czy nie mogłabyś pożyczyć mi paru groszy?

- Czy to bardzo pilne? Trochę jestem spłukana w tej chwili, ale jeśli ci bardzo na tym zależy, to coś wykombinuję. - Zamierzała spieniężyć swój wkład terminowy, mając nadzieję, że ta rezerwa wystarczy do czasu, gdy znajdzie nową pracę.

- Chłopaki wyjeżdżają na ferie wiosenne. Uzbierałam prawie tyle, ile trzeba, pracując po godzinach, ale trochę mi brakuje. Wyślij mi setkę, dobrze? Oddam ci, kiedy tylko będę mogła.

Mariah miała całą listę nie spłaconych jej przez rodzeństwo długów. Była pewna, że kiedy staną na własnych nogach, zwrócą jej wszystko. Problem w tym, że wciąż byli na dorobku. Tak bardzo ich kochała. To była jej najbliższa rodzina. Zwracali się do niej w trudnych momentach, bo sama ich kiedyś do tego zachęcała. Od czego w końcu ma się rodzinę?

Obiecała, że wyśle czek już jutro. Włożyła brudne naczynia do zlewu. Basil i Myrtiss spieszyli się z odjazdem, choć nie tak bardzo, żeby nie zjeść solidnego posiłku przed drogą.

Z kuchni wyszła na podwórze, do szopy. Gus spędził cały dzień przy jej naprawianiu... Wyjęła z szopy łopatę i motykę, po czym rozejrzała się po ogrodzie. Do czego by się tu zabrać? Biedne azalie powinna chyba zostawić w spokoju. Dość się napodróżowały. Ostatnio przesadziła je wówczas, kiedy złapała się na przytulaniu do piersi Gusowej koszuli, zanim włożyła ją do pralki.

Deszcz przestał padać, ale niebo wciąż było pochmurne. Ona również była w ponurym nastroju. Spojrzała na gałęzie sosen, które zwieszały się nad podjazdem.

Gus przekroczył granicę stanu Północna Karolina, jadąc autostradą koło Charlotte. Przestało padać. Przez rozpełzające się na boki szare chmury sączyły się blade promienie słońca, oświetlając rząd jaskrawożółtych forsycji, zasadzonych przy skraju drogi.

Nie cieszył się z nadchodzącej wiosny. Był wyczerpany brakiem snu i... Nie ma się nad czym rozwodzić. Był zmęczony i już. Nie będzie się zatrzymywał na odpoczynek. Szkoda czasu. Przez całą drogę powtarzał sobie, że uciekł w samą porę. Mężczyzna, który przetrwał w kawalerskim stanie przez trzydzieści dziewięć i pół roku swego życia, najwidoczniej nie jest stworzony na męża.

Tak się jednak składało, że w miarę upływu czasu przekonywanie o tym samego siebie dawało coraz słabsze rezultaty.

Gdy dojechał do domu, na skałach w tyle podwórza wciąż leżały płaty śniegu. Niewielka chata wyglądała dziwnie nieprzytulnie. W środku było jeszcze gorzej. Zapomniał już, jaki bałagan zostawił za sobą, wyjeżdżając w pośpiechu. Przed wyjazdem zaś leżał chory przez cały tydzień.

Gdy wypakowywał rzeczy z ciężarówki i sprzątał dom, przypomniał sobie, jak Mariah prowadziła swoje gospodarstwo. Było tam czysto, ale niezbyt porządnie. Pudła i paczki po przyjeździe długo czekały na rozpakowanie. Dziecko kręciło się wszędzie, wprowadzając dodatkowy zamęt. To wszystko sprawiało jednak wrażenie prawdziwie domowej atmosfery.

Wyłożył na stół kupione produkty spożywcze: gotowe kanapki, sklepowe ciasto i piwo. Zjadł pół kanapki i wypił szklankę piwa. Potem znalazł notes i długopis. Pora wysłuchać wiadomości z automatycznej sekretarki.

Angel dzwoniła dwa razy, ale nie miała niczego istotnego do zakomunikowania. Chciała tylko sprawdzić, czy brat już wrócił. Ma do niej zadzwonić, kiedy zjawi się w domu po wakacjach.

Ale miał wakacje! Koń by się uśmiał!

Dzwonił też jego brygadzista, Pete Davies, żeby powiedzieć, iż załatwił już potrzebne zezwolenia. Pojedzie niedługo a wybrzeże, żeby gromadzić materiały do budowy. Telefonował dentysta, aby przypomnieć mu o półrocznym przeglądzie. To pewnie zasługa Angel.

Wreszcie była też wiadomość od Kurta. Gus sięgnął po butelkę i wlał resztę piwa do szklanki. Z szerokim uśmiechem słuchał głosu starego przyjaciela, który opowiadał, że wrócił wreszcie z Alaski i chce wynająć mały kuter. Jeśli Gusa znudziły place budowy, to chętnie przyjmie go jako członka załogi.

O święty Walenty, Kurt Stryker rybakiem?

Gus wspomniał dobre, dawne czasy, kiedy to on, Kurt i Aleks znani byli jako Duży, Czarny i Przystojniak. No, może niedokładnie w tej kolejności. Razem byli nie do pobicia na boisku futbolowym, najpierw w szkole, potem w college'u. Najładniejsze dziewczyny z grupy dopingującej szkolną drużynę też nie umiały im się oprzeć.

Największym powodzeniem cieszył się Kurt. Chłopak z rolniczej farmy był tak diablo przystojny, że mógłby złamać dziesiątki serc. Na szczęście przy swojej męskiej urodzie był jednym z najprzyzwoitszych facetów, jakich Gus spotkał w życiu. Był raczej nieśmiały, co miało swoją przyczynę w wadzie wymowy, która dokuczała mu w dzieciństwie. To czyniło go jeszcze bardziej pociągającym dla kobiet.

Chłopcy lubili go za to, że zawsze był lojalny, umiał ciężko pracować i był naprawdę świetnym kompanem. Lata spędzone na farmie sprawiły, że stał się niezwykle silny. Dzięki temu stanowił cenne wsparcie w młodzieńczych bijatykach. Kochany stary Kurt! Jak on lubił szybkie samochody!

Gus wystukał numer, który podał mu Kurt, i przeczekał tuzin sygnałów. Nie włączyła się sekretarka. Przyjaciel nie przepadał za nowoczesnymi zabawkami. Załatwiać sprawy najprościej, za dużo przy tym nie tracąc, oto była jego życiowa filozofia. Zaraz po ukończeniu college'u zaciągnął się do straży przybrzeżnej, z tej samej przyczyny, dla której Gus rzucił college tuż przed maturą. Obaj kochali się na zabój w Dinie, dziewczynie, która wyszła za Aleksa, a potem się z nim rozwiodła.

Gus zaczął rozmyślać o przeszłości i o tym, ile to wody upłynęło już od czasu, gdy ostatni raz byli razem. Odłożył słuchawkę, zastanawiając się, dlaczego jego przyjaciel po tylu latach spędzonych na lataniu nad Alaską w misjach ratunkowych nagle wraca na wschodnie wybrzeże i kupuje łódź. Coś mu tutaj nie pasowało...

Pięć dni później, późnym wieczorem, grał w pokera z paroma ludźmi ze swojej budowlanej załogi. Nagle w środku gry położył karty na stole, popchnął leżące obok niego żetony do banku na stole i wstał.

- Zmykam już, chłopcy. Skończcie sami tę grę. Poczęstujcie się tym, co zostało w lodówce i zamknijcie dobrze drzwi, kiedy będziecie wychodzić, dobrze?

- Człowieku, przecież dziś jest dopiero czwartek. Nie możemy zacząć pracy, dopóki nie przywiozą materiałów. To będzie nie wcześniej niż w poniedziałek. Dokąd się tak spieszysz?

- Wcale się nie spieszę. Spotkamy się w poniedziałek na budowie. Wiecie, co macie robić i gdzie są wasze kwatery. Jeśli się trochę spóźnię, zaczynajcie beze mnie. Pete ma wszystkie dokumenty. Rachunki zapłacone.

Było już po północy, gdy Gus dojechał do Durham. Stary dom Angel służył teraz wyłącznie jako biuro dla jej firmy ogrodniczej, ale Gus nadal miał klucz do jego drzwi. Wszedł do środka, rzucił swoje bagaże w kąt i skierował się do łóżka, które stało posłane w jego dawnym pokoju.

Następnego ranka kończył załadunek ciężarówki, gdy samochód Angel wjechał na parking.

- Gus! Czemu nie dałeś znać, że tu będziesz... Niech to piorun strzeli! Co ty robisz? Nie powiesz mi chyba, że chcesz urządzić ogród koło swojego szałasu!

- Ten szałas, jak byłaś go łaskawa określić, jest najlepiej zaprojektowanym, najlepiej zbudowanym ze wszystkich...

- Dobrze, dobrze. Tadż Mahal się do niego nie umywa. Chodź tutaj i uściskaj mnie.

- Nie wiem, czy zdołam cię objąć, siostrzyczko. Czyżbyś połknęła arbuza?

Angel dumnie wygładziła zielony kombinezon na wypukłym brzuchu.

- Bądź uprzejmy okazywać więcej szacunku dla swojego siostrzeńca, Wydowski.

Gus otrzepał ręce o spodnie i objął siostrę wraz z siostrzeńcem niedźwiedzim uściskiem.

- Świetnie wyglądasz, złotko - powiedział. - Aleks pewnie jest cały w skowronkach. Przy okazji, powiedz mi, co najlepiej rośnie na podmokłej gliniastej glebie środkowowschodniej Georgii? Wybrałem już parę roślinek, ale...

- Parę roślinek! Przecież zabrałeś mi prawie wszystko, co przygotowałam na wiosenny sezon!

- Takie byle co? I tak byś tego nie sprzedała. Zrobiłem listę wszystkiego, co wziąłem. Kopia jest na twoim biurku, razem z czekiem in blanco. Jak obliczysz, ile się należy, to daj mi znać. Potwierdzę czek w moim banku.

- Coś mi się zdaje, że gdybyś tak szastał pieniędzmi firmy, jak swoimi własnymi, to dawno byś zbankrutował - śmiała się Angel.

- A ty masz automat kasowy zamiast serca i nie potrafisz pewnych spraw zrozumieć. Są rzeczy, wobec których pieniądze nie mają znaczenia.

Angel oparła się o luksusową limuzynę o rozmiarach średniego czołgu. Był to podarunek od Aleksa.

- Rozumiem, że przez te „rzeczy" rozumiesz długonogie ślicznotki, meksykańskie piwo, słodycze i swoją ciężarówkę, czy tak? Gus... Ty byłeś u fryzjera?! Masz na sobie nowe spodnie, i... Niemożliwe! Wyczyściłeś pastą swoje kowbojskie buty?

- To nie są kowbojskie buty, lecz...

- Ja lepiej wiem, mój drogi. - Angel zmrużyła oczy i przyglądała się bratu uważnie. - Gus, co tu jest grane?

- O Jezu, czy człowiek nie może sobie nawet przystrzyc włosów...

- Myślisz, że ja cię znam od dziś? Masz dziewczynę, prawda? I to nie byle jaką, bo nawet dla Lisy nie przycinałeś brody u fryzjera. Nawet nie wiem, czy ci się to w ogóle zdarzyło od czasu, kiedy ją zapuściłeś. To było zaraz potem, jak Dina i Aleks...

- Do diabła, kobieto, zostawisz ty mnie w spokoju? Zrobiłem to, bo mój przyjaciel...

- Chciałeś powiedzieć, przyjaciółka... - To było stwierdzenie, nie pytanie.

- A jeśli nawet?

- Gus, jestem jedyną twoją krewną, jeśli nie liczyć Ashfieldów. Chyba wypada, żebyś powiedział mi, o co chodzi?

- Co za Ashfieldowie?

- Rodzina Aleksa, twoi powinowaci. Ale nie zmieniaj tematu. Powiedz mi wreszcie, kim ona jest i dlaczego, zamiast kupić jej parę tuzinów róż w kwiaciarni, ograbiłeś mnie z zapasu roślin ozdobnych. Te kobiety, z którymi się zwykle zadajesz, nie odróżniają fikusa od buraka. - Angel, nagle poważniejąc, położyła na ramieniu brata swą małą, kwadratową dłoń. - Gus, czy to coś poważnego, czy po prostu jakiś żart?

- W porządku, moja droga. Wywierciłaś mi dziurę w brzuchu; poddaję się. Rzeczywiście, chodzi o kobietę, i chyba to jest coś poważnego. Przynajmniej z mojej strony. Może znowu pakuję się w kłopoty, ale nie zamierzam się poddać. Trzymaj za mnie kciuki.

Myrtiss zadzwoniła z Atlanty późno w nocy, kiedy dotarli do domu. Mariah pędziła do telefonu na złamanie karku. Gdy usłyszała w nim głos bratowej, starała się ukryć rozczarowanie.

- Czy Jessie dobrze zniosła podróż? - zapytała.

- Już jest w łóżeczku i wszystko jest w porządku, ale powiedz mi, Mariah, co to znaczy „dus". Cały czas powtarza to słowo.

Mariah wydała z siebie dźwięk, który brzmiał jak śmiech i szloch jednocześnie.

- Wiesz, mała słyszy jakieś słowa i przekręca je po swojemu. Aha, znalazłam kółeczko do gryzienia. Przesłać wam, czy macie zapasowe?

- Mamy ich co najmniej kilka. Tamto wyrzuć do śmieci. Mariah, nie zdążyłam nawet podziękować ci, jak należy. Zamierzałam wszystko wyjaśnić, ale tak, żeby Basil tego nie słyszał.

- Niczego nie musisz wyjaśniać. Rozumiem, o co ci chodziło.

- Naprawdę? Wiesz, trudno mi było rozmawiać z tobą wcześniej, bo zawsze czułam się w twojej obecności onieśmielona.

- Poważnie? - Mariah miała nieraz wrażenie, że bratowa chyba jej nie lubi, ale nie sądziła, że Myrtiss może czuć się w jej obecności onieśmielona!

- Zawsze wydawałaś mi się taka pewna siebie, i byłaś ode mnie dużo wyższa, i...

- Że jestem wyższa, nie mogę zaprzeczyć. Mogę się wynajmować jako maszt na plaży. Ale pewna siebie? Moja droga, jest wręcz przeciwnie!

- Ale Basil opowiadał, jak ciężko pracowałaś, żeby rodzeństwo skończyło szkołę, i zajmowałaś się całym domem, choć pracowałaś dodatkowo w sklepie. Zawsze stawiał mi ciebie za przykład: Ri robi to tak, a tamto owak. Aż głupio mi się przyznać, ale czasem miałam tego dość.

- Święci anieli! Już ci się teraz nie dziwię. Owszem, wiedziałam, że Basil ma trudności w kontaktach z ludźmi. Myślałam, że to dlatego, iż wychował się pośród dziewczyn. Chyba jednak ważniejszy był fakt, że jako nastolatek w ogóle nie miał czasu na zabawę. Teraz komputery są dla niego zabawkami i nie może się od nich oderwać. Dobrze choć, że zarabia wystarczająco dobrze na tej swojej zabawie. Musisz pamiętać, że pod wieloma względami jest jeszcze chłopcem, a chłopcy potrzebują twardej ręki. Trzeba, żebyś była stanowcza, ale jednocześnie dawała mu do zrozumienia, że go kochasz.

- Ba, to rozumiem, ale najpierw on w ogóle musi zauważyć, że ja istnieję i że mam jakieś uczucia.

Mariah roześmiała się.

- To ci się już udało.

Myrtiss roześmiała się również. Jej głos brzmiał dużo cieplej niż na początku rozmowy.

- Nie miałabym odwagi zostawiać go samego z dzieckiem, gdybym nie była pewna, że mu pomożesz. Wiedziałam, że Jessie będzie w dobrych rękach. Wszystko się udało. Basil mówi, że dostał niezłą nauczkę i już wie, że zajmowanie się dzieckiem to ciężka praca. - Myrtiss zachichotała wesoło. - Ale nie wiem, jak będzie po urodzeniu następnego dziecka. Chyba znowu wezwiemy cię na ratunek. Czy nie przeprowadziłabyś się do Atlanty? Tu też są agencje dla modelek.

- Nie myślałam jeszcze o przeprowadzce, ale... Mówiłaś o następnym dziecku?

- No... To jeszcze nic pewnego, ale przeżyliśmy następny miodowy miesiąc, zanim wróciłam do domu. Basil chciał, żebyśmy zostali przez jakiś czas w hotelu, w którym mnie znalazł. Tam była wanna z hydromasażem i wielkie łóżko... Wiesz, jak to jest.

Mariah nie wiedziała. Chciałaby wiedzieć, czemu nie, ale życie nie dało jej takiej okazji.

- W tej wannie chyba niewiele widział, bo mu się zaparowały okulary... Powiadasz jednak, że nie bawił się wyłącznie swoim laptopem?

- Mariah!

- Laptop to jest komputer! Miałam na myśli jego podręczny komputer!

Obie chichotały teraz jak nastolatki.

Porozmawiały jeszcze przez chwilę, po czym Mariah odłożyła słuchawkę. Przeprowadzić się do Atlanty? Nigdy w życiu. To przecież wielkie miasto.

Następnego dnia rano wysłała swoje oferty do wszystkich sklepów z narzędziami i sprzętem, które znalazła w lokalnej książce telefonicznej. Powołała się na swój wieloletni staż w charakterze zastępcy kierownika. Na razie wysłała oferty do Brunswick i Waycross. Jeśli to nic nie da, spróbuje jeszcze w Savannah i Athens. Nie w Atlancie.

W najgorszym razie może przecież wrócić do Vica i pracować jako modelka. To była ostateczność, ale lepiej się czuła wiedząc, że jest jeszcze i to wyjście.

Dzień później spieniężyła swój wkład terminowy. Kara za niedotrzymanie terminu wynosiła tylko siedem dolarów. Posłała czek Burdinie i poprosiła Moe'ego Chitty, by zrobił porządny przegląd jej samochodu. Po południu wystawiła domowe kwiaty w doniczkach na ganek, napełniła karmniki dla ptaków i wysypała resztę ziaren słonecznika dla wiewiórek i gołębi.

W piątek była gotowa do drogi. Nawet jeśli nie znalazła jeszcze pracy, zasłużyła na wakacje. Tak dawno ich nie miała. Prawie zapomniała, jak to jest, kiedy człowiek może robić, co mu się podoba. I może jechać, dokąd mu się podoba. Na przykład w stronę gór, do Północnej Karoliny.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Mariah stała już w drzwiach wejściowych, z kluczykami do samochodu w ręku. Na widok zajeżdżającej przed dom ciężarówki, wyładowanej czymś, co wyglądało jak wyrwany z korzeniami kawałek dżungli, zaczęła się śmiać. Znała tę ciężarówkę i jej oczy napełniły się łzami.

- Cóż to ma znaczyć, parada z okazji święta wiosny? Blokujesz mi wyjazd, Wydowski - zawołała przez siatkowe drzwi. - A mówiąc poważnie, co tutaj robisz? Zapomniałeś czegoś?

Gus otworzył z rozmachem drzwi szoferki i wysiadł. Wyglądał jeszcze bardziej imponująco niż tamten emanujący siłą, twardy mężczyzna, którego zapamiętała.

Przez cały miniony czas miała przed oczami każdy szczegół jego twarzy. Teraz promienie południowego słońca odbijały się w mosiężnej klamrze skórzanego paska, w wypucowanych butach, padały na lśniącą ciemną brodę i srebrzyły się w pojedynczych siwych włosach świeżo ostrzyżonej czupryny.

Był opalony i wyglądał tak pięknie, że, nie wiadomo czemu, jej oczy znów napełniły się łzami.

- Nie spodziewałam się, że tu wrócisz - powiedziała.

W jej spojrzeniu była radość, nadzieja, ale i cień niepewności, gdy wyszła mu na spotkanie.

- Miałem zamiar nie wracać. To znaczy, próbowałem trzymać się od ciebie z daleka. Nic z tego.

Zbliżył się powoli i stanął naprzeciw niej, z rękami w kieszeniach sztywnych jeszcze, bo całkiem nowych dżinsów. Mariah widziała go z bliska. Już nie wyglądał na tak pewnego siebie, jak przed chwilą.

- Co znaczy „nic z tego"? Czy coś poszło inaczej, niż się spodziewałeś?

- Nie. Tylko ze sobą mam problem - odpowiedział z odcieniem zakłopotania w głosie.

- Czy... hmm... znalazłeś tam pracę? No... Czy budujesz coś?

- Nie.

- Poddaję się, Gus. O co tu chodzi? Co znaczą te drzewa z tyłu ciężarówki?

- Przywiozłem trochę niezłego towaru. Wszystkie mają etykietki, gdybyś chciała wiedzieć, jak się które nazywa. - Wyciągnął ku niej swą szeroką, pokrytą odciskami dłoń.

Mariah ujęła ją nieopatrznie. Za późno spostrzegła, że zrobiła głupstwo. Stał zbyt blisko. Znów poczuła znajomy zapach kawy, mydła i skóry, choć nawet nie miał na sobie skórzanej kurtki.

Gus wciągnął w nozdrza dobrze zapamiętaną woń. Powinienem przywieźć jej parę krzewów bzu, pomyślał. Na pewno chciałaby mieć koło domu prawdziwy bez.

- Ładnie jesteś ubrana - Gus wskazał na kremowożółte spodnie i bluzkę z cieniutkiej bawełny.

Zauważył, że Mariah lubi żółty kolor. Było jej w nim wyjątkowo do twarzy. Jej było we wszystkim do twarzy! Na nogach znów miała sandały na grubej podeszwie, które sprawiały, że niemal dorównywała mu wzrostem.

Westchnął głośno. Opasał ją ramionami i zanurzył twarz w jej włosach.

- Tak mi ciebie brakowało - szepnął. Głos miał głęboki i schrypnięty. - O Boże, Mariah, jak bardzo mi ciebie brakowało.

- Jeszcze trochę, a już byś mnie tu nie zastał - odpowiedziała po chwili, gdy mogła wydobyć głos ze ściśniętego gardła. - Właśnie wychodziłam. Popatrz, co tu mam... Klucze do samochodu. - Zadzwoniła nimi nad jego uchem. - Chciałam ruszyć na północ i przeszukać okolice Banner Elk, choć nawet nie wiedziałam dokładnie, gdzie to jest.

Gus zaśmiał się najpierw cicho, ale potem wybuchnął serdecznym śmiechem.

- Chyba żartujesz? Naprawdę chciałaś mnie znaleźć?

Mariah zesztywniała w jego ramionach.

- No, nie jesteś jedyną atrakcją w tamtych stronach. Nie myśl sobie...

- Sezon narciarski już się skończył - oznajmił Gus z łagodną przekorą.

- Nie jeżdżę na nartach.

- No, można jeszcze łowić pstrągi.

- Nie mam wędki.

Ramiona Gusa oplotły Mariah jeszcze ciaśniej. Zamknął oczy i myślał o tym, co by zrobił, gdyby jej tu nie zastał. Pewnie sam zasadziłby te wszystkie krzewy wokół jej domu.

- Chodźmy do środka - powiedział stłumionym głosem.

- Najpierw musimy porozmawiać.

- Najpierw, to znaczy przed czym?

Gus ujął ją w pasie i obrócił w stronę domu.

- A jak myślisz?

- Przed zasadzeniem tych krzewów, które mi przywiozłeś. Gus, muszę ci uczciwie powiedzieć, że chcę sprzedać dom.

Gus przyglądał się jej przez chwilę. Te rozpuszczone włosy koloru pszenicy, te policzki, jak marzenie rzeźbiarza, nogi... Czy jest na świecie piękniejsza kobieta?

- Ładny ogród może zachęcić kupujących - zauważył.

- Kto zechce kupić ten dom? Może jacyś zapaleni wędkarze. Nikt nie przyjeżdża do Muddy Landing, żeby tu zamieszkać. Wszyscy uciekają stąd w poszukiwaniu pracy.

- To może zachowamy go jako dom letniskowy? - Gus starał się powiedzieć to spokojnym tonem, choć dłonie miał spocone ze zdenerwowania.

Jakby to, że się jej właśnie oświadczył, nie było niczym niezwykłym. Jakby nie był już podniecony jak młody ogier, bo ją widzi, bo jej dotyka. Ciekawe, czy to zauważyła? Miał wprawdzie luźne spodnie...

Nie odważył się jej pocałować. Czuł, że jeśli zrobiłby to przed wejściem do domu, mógłby posunąć się do czegoś, czego na ogół nie robi się publicznie. Udało się im dotrzeć do drzwi.

- Musimy porozmawiać - powiedział, próbując patrzeć na nią wzrokiem pełnym powagi.

Nic z tego. Z przeciągłym westchnieniem porwał ją w ramiona i zmiażdżył jej usta pocałunkiem, który wstrząsnął nim od stóp do głów.

- Zdejmij te przeklęte buty - wymruczał.

- Przecież mogę rozmawiać z tobą, będąc w butach.

W pośpiechu popychał ją w stronę sypialni.

- Ale możesz też rozmawiać bez butów. I bez ubrania... - Przywarł ustami do jej warg w kolejnym pocałunku.

- Gus, co ty robisz...

Podniósł na nią błagalny wzrok.

- Mariah, masz przed sobą człowieka gotowego na wszystko. Nie zostało mi wiele czasu...

Serce podeszło jej do gardła, gdy usłyszała te słowa.

- I jeszcze mniej cierpliwości. Wyobraź sobie górę dynamitu i bardzo krótki lont. Już zapalony...

On jej to mówi! Sama czuła, jak ten lont skwierczy już, sypiąc iskrami.

- Kobieto, jeśli nie chcesz iść ze mną do łóżka, to mi to powiedz, ale szybko.

Chciała iść z nim do łóżka, i to był jej największy problem. Pragnęła go w każdej chwili, marzyła, by być z nim tak długo, jak tylko to będzie możliwe.

- Ile masz czasu?

- Wystarczy.

- Lepiej powiedz, ile naprawdę masz czasu. - Zrzuciła sandały na grubej podeszwie. - No, to jest nie fair. Ja zdjęłam buty, a ty nie.

- Poczekaj, kotku. To nie wszystko, co będziemy musieli zdjąć.

Gus podskakiwał najpierw na jednej nodze, potem na drugiej, zrzucając w pośpiechu swe wysokie buty, a potem nowiutkie skarpetki. Schwycił za węzeł, którym związała rogi swej bluzki, i poradził sobie z nim w parę sekund. Mariah wiązała go dziś przez całe pięć minut, żeby ładnie wyglądał. Potem jednym ruchem ściągnął przez biodra jej spodnie i żółte figi. Osunęły się na podłogę u jej stóp. Została tylko w koronkowym biustonoszu.

- To zdejmiemy spokojnie i powoli - obiecał schrypniętym szeptem.

Mariah skinęła głową.

Gus rozpiął spodnie. Mariah słyszała chrzęst błyskawicznego zamka, ale nie spojrzała w dół. Nie miała odwagi. Serce i tak biło w jej piersi jak oszalałe.

- Ale nie za wolno - poprosiła z niepokojem.

Boże mój, jaki on był wspaniały! Zapomniała już prawie, jak szczupły i płaski był jego brzuch. A te bary...

Wszystkie te piękne muskuły miały pewnie jakieś nazwy, tak jak istniało jakieś określenie na to, co czuła. Na to, że chciała być przy nim zawsze i że już nigdy, nigdy nie pozwoli mu odjechać dokądkolwiek bez niej. Na to, że chciała czuć na ustach smak jego warg, napawać się jego zapachem, wchłonąć go w siebie całego tak, aby jego ciało stało się jej ciałem.

- Mam nadzieję, że nie masz pilnych spraw do załatwienia - powiedział Gus, odgarniając drżącymi rękami ozdobioną koronkami narzutę i układając Mariah na chłodnym, świeżym prześcieradle. - To może trochę potrwać.

Trwało niecałe trzy minuty. Przynajmniej jeśli chodzi o pierwszy raz. Po pierwszym wzajemnym dotknięciu świat wkoło stanął w płomieniach. Mariah oplotła nogami jego mocne, lśniące od potu ciało i trzymała je w słodkim uścisku.

Gus poruszał się w niej gwałtownie, w narastającej rozkoszy, aż poczuł, że jej ciało zaczyna wić się i szamotać w jego ramionach. Z gardłowym okrzykiem osunął się na nią, nie zwalniając uścisku.

- Aniele mój... - mruknął. - Ależ ja tego potrzebowałem!

Mariah też tego potrzebowała, ale nie chodziło jej tylko o krótką chwilę oszałamiającej rozkoszy, która otwierała przed nią niebo i piekło.

- Gus, czy ty myślisz... - zaczęła niepewnie.

- Bardzo rzadko. - Gus uniósł lekko głowę, żeby się do niej uśmiechnąć. Jego twarz nadal płonęła rumieńcem, oddychał głęboko i chrapliwie. - Przepraszam cię, kochanie. Przyrzekałem sobie, że wszystko odbędzie się w innej kolejności. Najpierw chciałem, żebyś przyzwyczaiła się do mojej propozycji.

- Jakiej propozycji? - Mariah aż przestraszyła się tego pytania.

- No, żebym ja... Żebyśmy byli razem. Na... Na stałe. - Spojrzał na nią szybko, jakby z obawą, po czym opuścił głowę na poduszkę. - Ja potrafię się przystosować. Chodzi mi o to, że może chciałabyś wrócić do pracy modelki. To dałoby się pogodzić, dopóki...

- Nie...

Gus uniósł głowę. Mariah wydało się, że jego oczy zasnuły się głębokim cieniem.

- Nie?

- Och, Gus, chciałam tylko powiedzieć, że nie mogę oddychać. Czy możesz się trochę przesunąć?

Gus ujął ją mocno za ramiona i podniósł w górę tak, że całym ciałem leżała teraz na nim.

- Lepiej?

- Nie wiem. Dalej nie mogę racjonalnie myśleć.

Uśmiechnął się, po czym roześmiał na cały głos. Mariah czuła pod sobą jego wibrujące ciało i odbierała to jak nową, szczególną pieszczotę.

- Ale nie możesz mi zarzucić, że w łóżku nie daję ci równych szans.

- Gus! - Poczuła, jak gorąco oblewa całą jej twarz.

Gdyby była dziesięć lat młodsza, mogłaby sądzić, że się rumieni. Gus przyciągnął jej twarz do swojej. Najpierw ich pocałunek był tylko lekkim dotykaniem się ustami i wzajemnym przekomarzaniem, aż stał się głębszy, coraz bardziej gwałtowny i zmysłowy.

Tym razem kochali się inaczej, zaczynając powoli i łagodnie, napawając się każdym ruchem i dotknięciem, odkrywając nowe sposoby dawania sobie rozkoszy.

Przerywając na chwilę, aby nabrać tchu, Gus zamknął oczy i westchnął. Gdy otworzył je z powrotem, aż zamarł z zachwytu, widząc ciało Mariah unoszące się wysoko i dumnie nad jego brzuchem. Długie, lśniące uda pieściły jego boki przy każdym subtelnym poruszeniu jej bioder.

- Zabijasz mnie, najdroższa. Powoli i stopniowo zabijasz mnie, ale to będzie cudowna śmierć - wyszeptał.

- Nic na to nie poradzę. Lubię to poczucie przewagi.

- Tylko rób tak dalej, a zostaniesz wdową, zanim jeszcze zdążysz stanąć ze mną przed ołtarzem. - Ujął ją mocno za ramiona i trzymał mocno, sam wsuwając się w głąb jej ciała coraz gwałtowniej i mocniej, unosząc ich oboje ku chwili słodkiej eksplozji.

Później leżeli obok siebie, popijając mocną kawę. Gus przypomniał jej, że nie odpowiedziała mu na pytanie.

- Nie odpowiedziałam? Jakie to było pytanie? Przecież mówiliśmy o wielu rzeczach. Czy powiedziałam ci, że Jessie wciąż dopytuje się, gdzie jest „Dus-Dus"?

Gus uśmiechnął się szeroko.

- No, byłem całkiem niezły, prawda?

- Jako niańka?

- Pewnie. Jak na człowieka bez żadnej praktyki w tej dziedzinie, spisałem się nie najgorzej.

- Aha. Bo myślałam, że miałeś na myśli swoje niedawne wyczyny w łóżku - przekomarzała się Mariah.

Ramiona Gusa zacisnęły się mocno wokół niej. Głowa Mariah znalazła się w zagłębieniu jego barku.

- Jeślibyśmy trochę poćwiczyli...

- Podobno masz mało czasu.

- To się da załatwić. Co byś powiedziała na pracowity miesiąc miodowy na plaży?

- Przecież ja nie mam pracy.

Jego dłoń powędrowała pod koc i znalazła pewne miejsce na wewnętrznej stronie jej uda, które okazało się niezwykle wrażliwe.

- Właśnie chcę ci zaproponować pracę.

Mariah miała dość tych zagadek.

- Nie żartuj, Gus. Przecież ty nie zatrudniasz modelek. Zresztą nie chcę już być modelką. Znajdę sobie inne zajęcie. Najlepiej na świeżym powietrzu.

- Proszę bardzo. Wprawdzie mogę bez trudu utrzymać nas oboje, ale jeśli chcesz pracować, dopóki nie urodzą się dzieci, to nie mam nic przeciwko temu.

Dzieci? O dobry Boże, pomyślała Mariah w oszołomieniu.

- A jeśli okaże się, że nie pasujemy do siebie? Przecież tak krótko się znamy - powiedziała wreszcie.

- Dobrze, proponuję ci pewną umowę. - Gus ostrożnie odstawił na stolik swoją filiżankę. Następnie ujął obie dłonie Mariah. - Już i tak straciliśmy sporo czasu. Co byś powiedziała, gdybyśmy pobrali się jak najszybciej? Znajdę dla nas jakieś mieszkanie, w pobliżu kwatery chłopaków z budowy. Zobaczymy, jak ci się spodoba na wybrzeżu. Potem możemy spędzić jakiś czas w górach, a za rok zbuduję dla nas duży dom, żeby mogła w nim mieszkać liczna rodzina. Może Jessie zechce nas odwiedzić. Co o tym myślisz?

Mariah miała ochotę uszczypnąć się i przekonać, że nie śni.

- Ale nie powiedziałeś jeszcze ani słowa o miłości.

- Wiesz... To chyba jest jedno z tych słów, które mężczyźnie z trudem przechodzą przez gardło. Ale poprosiłem cię przecież, żebyś została moją żoną. Nigdy nie proponowałem tego żadnej kobiecie. Kiedyś wprawdzie miałem zamiar się ożenić, ale tak się nie stało. I wtedy nie czułem do tamtej kobiety tego, co odczuwam, będąc z tobą.

- Czy to ma oznaczać, że...

- Że cię kocham? No pewnie! - Popatrzył na ich złączone ręce i westchnął. - Tak, kocham cię. Bardzo. W ogóle nie jestem sobie w stanie wyobrazić życia bez ciebie. To jest takie uczucie, rozumiesz?

Mariah skinęła głową z namysłem.

- Hmmm. W tej sytuacji chyba powinniśmy spróbować być razem. Dobrze - powiedziała już całkiem stanowczo. - Wyjdę za ciebie i pojadę z tobą, dokąd tylko będziesz chciał. A przez następne pięćdziesiąt lat może uda nam się stworzyć całkiem udany związek?

- Szanowna pani, to wspaniała umowa. Uściśnijmy zatem sobie dłonie! - Jego oczy zalśniły głębokim błękitem.

- Mam lepszy pomysł - szepnęła Mariah.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
269 Dixie Browning Umowa na pięćdziesiąt lat
Harlequin Orchidea 022 Browning Dixie Dwoje na zakręcie
UMOWA NA CZAS OKREŚLONY - 10 LAT !, PORADY BHP
A Jusupović Wyprawa na Sandomierz i Łysiec z perspektywy polityki Rusi Halicko Wołyńskiej w końcu p
2007 53 Na ślubnym kobiercu 2 Browning Dixie Ślub z milionerem
Umowa na czas wykonania określonej pracy, administracja, prawo pracy, Semestr II
Poezja lingwistyczna ukształtowała się na przełomie lat 50, POLONISTYKA
umowa na konto profit R5PS3DO6HQKYRK7BEQ2MKJ7QSAXLARCBD3XCFQI
Prosta umowa na wykonanie uslug budowlanych jako podwykonawca Nachunternehmervertrag
Demokracja w Polsce została wprowadzona na przełomie lat?
umowa na psa, umowy
umowa na czas wykonania okreslonej pracy, administracja, prawo pracy, Semestr I
umowa na czas wykonania okreslonej pracy
druki, UMOWA NA OKRES PRÓBNY
druki, UMOWA NA OKRES PRÓBNY

więcej podobnych podstron