Browning Dixie
Harlequin Orchidea 22
Dwoje na zakręcie
ROZDZIAŁ 1
Stres to zabójca. Wycisz się albo umrzesz. Te słowa od niedawna bezustannie plątały mu się po głowie. Harrison Lancaster Lawless, założyciel, główny udziałowiec i do niedawna szef Lawless, Inc., miał trzydzieści siedem lat i cieszył się ugruntowaną opinią rasowego biznesmena. Za jego plecami nazywano go różnie. Do łagodniejszych określeń zaliczały się przymiotniki: arogancki, uparty i wojowniczy. Mówiono też o nim, że jest piratem o zimnym sercu i nie znoszącym sprzeciwu despotą.
Ale nikt nigdy by nie powiedział, że Harrison jest głupi. Jeśli więc po latach błyskotliwej kariery powinien zwolnić tempo, zamierzał zrobić to skutecznie i racjonalnie.
A także na swój własny sposób. W dobrym stylu, nie rezygnując z wygód i przyjemności. Miejsce, które odkrył prawie nad samym brzegiem Rzeki Aligatorów, wydawało się odpowiednie. Dom stał na odludziu i sprawiał wrażenie wystarczająco dużego. Harrison obrzucił uważnym spojrzeniem parterową, drewnianą rezydencję. Każde z jej trzech obszernych skrzydeł miało własny taras. Świadczyło to o wysokim standardzie. Po przeprowadzce mógłby zamówić sprzęt komputerowy najnowszej generacji. Zainstalowałby go samodzielnie i wkrótce zarządzałby nową firmą.
Jednoosobowo. I jeszcze przed upływem roku. Za jakieś trzy lata umieściłby jej akcje na giełdzie. Nie ma jak nowe wyzwania, pomyślał. Dzięki nim człowiek wie, że żyje.
Ale dzięki nim może również przedwcześnie umrzeć.
Dlatego należało pożegnać wyścig szczurów, dwudziestogodzinny dzień pracy i picie czterech filiżanek porannej kawy.
Problem polegał tylko na tym, że Harrison uwielbiał taką egzystencję.
Zsunął na czubek głowy przeciwsłoneczne okulary i cicho zaklął. Znał swoją osobowość aż za dobrze i wiedział, że zmiana trybu życia nie przyjdzie mu łatwo. Niektóre dzieciaki dziedziczą rude włosy. Inne płaskostopie. On zaś otrzymał w genach ogromną skłonność do rywalizacji. Częściowe ograniczenie tej tendencji nie wchodziło w grę. Choroba wieńcowa już zadecydowała za niego. Musiał po prostu porzucić dotychczasowe zwyczaje, aby znów nie wylądować na oddziale kardiologii.
Albo nie trafić do piachu.
Cóż, wolał wąchać róże od góry.
Odwrócił się ku rzece i przez chwilę patrzył na dwa duże jachty, łódź mieszkalną i kilka małych żaglówek. Paru jego przyjaciół także lubiło żeglować. Zawsze go dziwiło, że ktoś inteligentny i rozsądny może znajdować satysfakcję w dryfowaniu z wiatrem.
Niejasno czuł, że sam niedługo się przekona, dlaczego sprawia to przyjemność.
Otworzył drzwiczki zakurzonego nowiutkiego landrovera i zmusił się do obserwowania łodzi, dopóki nie zniknęły z pola widzenia. Zmusił się także do świadomego wdychania świeżego powietrza przesyconego zapachem żywicy. Prędzej czy później będzie musiał do niego przywyknąć.
Teraz oddałby spory pakiet akcji za znajomy wielkomiejski zaduch. Za zabójczą mieszaninę spalin, azotu i tlenku węgla, jaką oddychają tłumy przelewające się po chodnikach metropolii. Wielkie miasta, takie jak Nowy Jork, Hongkong lub Londyn, pulsowały życiem. Tutaj panowała totalna stagnacja.
Nie, chyba się mylił. Każde miejsce na ziemi emanuje jakąś energią. Trzeba tylko ją wyczuć, dostroić się do jej częstotliwości i przechwycić. A następnie spożytkować dla własnych korzyści, aby rozwijać się w nowych warunkach. Lub chociażby przeżyć.
Zamierzał dać sobie radę. Tak jak zawsze. Facet, który nie potrafi kontrolować poziomu swojego stresu, nie zasługuje na to, aby kierować firmą o miliardowych obrotach. Harrison nigdy nie miał kłopotów ani z jednym, ani z drugim. Doskonale panował nad wszystkimi aspektami swego życia. Aż do dnia, w którym bogowie postanowili go zdetronizować.
Dlatego trafił na to odludzie i postanowił tu pozostać. W krainie, z której podobno pochodził. W krainie spokoju i harmonii. Oraz śmiertelnej nudy.
Przejechał setki kilometrów. Z okna samochodu widział tylko lasy, bezkresne pola uprawne i niezmierzone bagna. Pod wpływem impulsu skręcił z szosy numer 64 w boczną drogę.
Prawdopodobnie nie zauważyłby domu, który stał idealnie wtopiony w otoczenie. Na szczęście zwrócił uwagę na dwa szczegóły. Biało-niebieską tablicę z napisem „Na sprzedaż" oraz powiewającą na sznurze koszulę nocną w żółte kwiatki. Wielką koszulę, bardziej w stylu prababki niż seksownego kociaka.
Majowe słońce świeciło jasno, toteż Harrison zmrużył oczy. Uważnie przyjrzał się posesji. Była wyjątkowo zaniedbana. Na porośniętym chwastami podwórku stał podniszczony samochód. Wyglądał na antyk niewiadomej marki. Harrison szybko zebrał dane i przepuścił je przez swoje zwoje mózgowe. Po krótkiej analizie doszedł do wniosku, że trafił dokładnie na to, co mu przepisał lekarz.
Przede wszystkim posiadłość znajdowała się z dala od uczęszczanych szlaków komunikacyjnych, odpadało więc użeranie się ze wścibskimi reporterami. Przed wyjazdem z Nowego Jorku udzieli ł wszystkich wywiadów, jakie miał w planie w związku ze wzlotem i upadkiem H. L. Lawlessa. Teraz czekało go coś innego. Z frontowego tarasu widok na żaglówki. Z tarasu na tyłach - widok na zieleń i ptaszki w gniazdach.
Świeże powietrze. Cisza.
Rany boskie, czy będzie w stanie to znieść?
Cóż, nie miał wyboru. Ze zdziwieniem stwierdził, że po raz pierwszy od ponad roku poczuł leciutki przypływ optymizmu.
Cleo powoli wyszła z kuchni. W jednej ręce trzymała miseczkę lodów, w drugiej - księgę imion. Zamiast skupić się na sprawach, które zamierzała załatwić, od tygodnia rozmyślała nad wyborem imienia. A przecież miała w planie zupe łnie co innego. Zamierzała znaleźć pracę, sprzedać dom, wynająć lub kupić inne lokum i rozpocząć nowe życie. Tymczasem po prostu snuła się po pokojach jak ktoś, kto nie wie, czego chce. Co się stało z tą zazwyczaj dobrze zorganizowaną, energiczną i skuteczną w działaniu kobietą, która napisała i wysłała kilkadziesiąt ofert do różnych firm?
Ostatnio prawie nie była sobą. Czasem nawet zapominała, jak sama się nazywa, a usiłowała znaleźć imię dla kogoś innego. Na dodatek musiała jeszcze coś zrobić z resztkami swojej przeszłości. Ta decyzja chwilowo ją przerastała.
Cleo przyjechała tu z Chesapeake przed trzema tygodniami. W agencji obrotu nieruchomościami podpisała dokumenty i tym samym jej dom trafił na rynek. Od tamtego dnia poruszała się w różowej chmurce przedporodowej euforii. Nie potrafiła na niczym się skoncentrować.
Co zabrać, a co zostawić? Jak mogła o tym zdecydować, skoro nawet nie wiedziała, dokąd pojedzie? Na razie nie otrzymała ani jednej odpowiedzi na swoje oferty.
Co prawda, dopiero wczoraj odkryła, że jej telefon nie działa. Nie miała zielonego pojęcia, od kiedy. Tak więc nawet gdyby ktoś chciał ją zatrudnić, to i tak nie zdołałby się z nią skontaktować.
Wyjeżdżając z Chesapeake, przygotowała sobie plan działania. Może niezbyt precyzyjny i przemyślany, ale zawsze plan. Jedyny problem polegał na tym, że jego realizacja szła opieszale. Cleo nigdy nie była zbyt pewna siebie, nawet przed ślubem z Nilesem. Niektóre kobiety od dzieciństwa wiedzą, kim są, czego chcą i jak to osiągnąć. Cleo nie zaliczała się do tej kategorii. Zawsze żyła jakby trochę we śnie. Jak typowa marzycielka. Artystka, gdyby nazwać to bardziej atrakcyjnie. A później, między młotem a kowadłem w osobie Nilesa i teściów, jej pewność siebie ulegała systematycznej zagładzie.
- Rusz się, kochana - mruknęła do siebie. - Czas płynie, a ty nic nie zdziałałaś.
Przeciągnęła się i potarła obolały krzyż. Zjadła kolejną łyżeczkę bakaliowych lodów i przypomniała sobie o mnóstwie rzeczy, które znalazła w licznych szafach, szufladach i w ściennym sejfie Nilesa. Zaczęła pakować wszystko do kartonowych pudeł, ale gdzie, u licha, powinna je wyekspediować?
Dzięki Bogu na razie nikt nie zainteresował się domem. Całe szczęście, bo w ogóle nie była przygotowana do zasadniczych zmian w swoim życiu. Dlaczego nikt jej nie uprzedził, że ciąża wpływa tak niekorzystnie na pracę mózgu?
Postanowiła, że weźmie się w garść, gdy tylko telefon znów zostanie podłączony do sieci. Jako pierwsze zadanie wyznaczyła sobie zmianę koła. Mieszkała sama na odludziu i oczekiwała dziecka. W tej sytuacji nie było nic zabawnego.
Dobrze, że złapała gumę dopiero na podjeździe, po powrocie z miasta, gdzie zgłosiła uszkodzenie telefonu. Uznała to za duży sukces.
Westchnęła, z lubością oblizała łyżeczkę i zerknęła na kolejną stronę z imionami na literę M. Może wybrać Mabel? Brzmiało milo, ale niezupełnie tak, jak by chciała.
Madelaine? Magnolia?
Magnolia, córka Nilesa i Cleopatry Barnes. Wprost bosko. Teściowa chyba oszalałaby z zachwytu.
Cleo wyskrobała resztkę lodów z dna miseczki i przez chwilę zastanawiała się, czy pójść po dokładkę.
Lepiej nie. Już i tak za dużo przytyła. Albo jej biodra stały się bardziej rozłożyste, albo dziecko się obniżyło. W rezultacie ledwie chodziła, i to kiwając się z boku na bok jak kaczka, chociaż termin porodu przypadał dopiero za sześć tygodni.
- Marcia? Margaret? - przeczytała na g łos. Imię Margaret wydawało się odpowiednie. Ładne i staroświeckie. Jako córka zwariowanych hippisów, którzy nadali jej imiona Cleopatra Evangeline, Cleo nauczyła się cenić te zwyczajne.
Odłożyła książkę i ostrożnie usadowiła się na skórzanej kanapie. Następnie powolutku wciągnęła na nią najpierw jedną, potem dragą nogę. Położyła obie dłonie na wielkim brzuchu i zamknęła oczy.
O, do licha, ktoś puka do drzwi. Dlaczego nie przyszedł trzy minuty temu, zanim usiadła? Miała ochotę zignorować intruza, ale to pewnie był monter, a ona potrzebowała telefonu.
Z trudem usiadła i znów usłyszała pukanie. Wpiła palce w oparcie i jakimś cudem zdołała wstać.
- Chwileczkę, już idę - burknęła i chwyciła się za krzyż. Dotoczyła się do drzwi i otworzyła je na oścież. - To na pewno myszy. Przegryzły... - Urwała na widok wielkiej, uniesionej pięści. Cofnęła się odruchowo i uniosła rękę w obronnym geście.
- Odbiło pani czy co? - Mężczyzna patrzył na nią zdumiony. Teraz, gdy opuścił pięść, już nie sprawiał takiego groźnego wrażenia.
Hormony. To musiały być rozhuśtane hormony, ponieważ zazwyczaj Cleo nie zachowywała się jak histeryczka.
- Przepraszam. Pan nie przyszedł zreperować telefonu, prawda?
- A wyglądam jak monter?
Nie wyglądał. Po pierwsze nie miał identyfikatora. Po drugie, nigdy nie spotkała montera w sportowym stroju, który pewnie kosztował więcej niż jej cała zimowa garderoba. A po trzecie miał tę specyficzną prezencję.
Cleo wiedziała o niej wszystko. Najpierw przeszkolił ją na ten temat mąż, potem teściowa. Prezencja dzieliła ludzi na posiadaczy, czyli wyższe sfery, oraz nędzarzy, czyli całą resztę. Odpowiednia prezencja zapewniała przynależność do klubu tych „lepszych". Tych „gorszych" nawet się nie zauważało.
Cleo niewątpliwie zaliczała się do tych ostatnich.
Ktoś przedstawił ich sobie na przyjęciu. Cleo miała na sobie pożyczony skrawek naszywanej cekinami żorżety. Czuła się w niej światowo i pięknie.
- Cleopatra, poznaj Nile'a.
Właściwie nazywał się Niles Barnes, a nie Nile. Ale po kilku kieliszkach białego wina można było wybaczyć tę drobną pomyłkę. Ich wspólny przyjaciel oświadczył, że są dla siebie stworzeni. Cleo -niepoprawna romantyczka - od razu w to uwierzyła.
Pobrali się po szalonych dziesięciodniowych zalotach. Zanim opalenizna zdobyta w podróży poślubnej zdążyła zblednąć, Niles zaczął zmieniać żonę w coś bardziej odpowiadającego gustom jego rodziców.
Cleo zamrugała i wróciła do rzeczywistości.
- Czego pan sobie życzy? - spytała uprzejmie, choć nie była w najlepszym nastroju.
- Zobaczyłem tablicę. Chyba to wezmę.
- Tablicę? - powtórzyła mało przytomnie.
- Tak. Tę z napisem „Na sprzedaż".
- Chce pan ją wziąć?
Popatrzył na nią zdziwiony. Poczuła się jak osoba o kurzym móżdżku.
- Chcę kupić pani dom - wyjaśnił cierpliwie.
Ale nie wyglądał jak wcielenie cierpliwości. Mięsień na jego szczęce drgał nerwowo, a oczy niepokojąco lśniły. Cleo bezwiednie zrobiła krok wstecz. Mężczyzna najwyraźniej uznał to za zaproszenie i wszedł do środka.
- Hej, nie tak szybko - zaprotestowała. - Ja wcale... Zignorował ją, zajęty oglądaniem wysokiego, sklepionego sufitu, łba łosia, łba niedźwiedzia i całej reszty trofeów Nilesa.
- Sądzę, że powinien pan stąd wyjść - oświadczyła podniesionym tonem, ale jej głos nieco zadrżał. Nieproszony gość odwrócił się i zmierzył ją wzrokiem. Skojarzył jej się z granitem powleczonym warstwą lodu.
- Słucham? - wycedził.
Stał na tle masywnego, jej zdaniem pretensjonalnego kominka z kamienia sprowadzonego aż z Wirginii. Pasował do tego miejsca ozdobionego umieszczonym na ścianie łbem czarnego niedźwiedzia, którego podobno upolowano w tutejszych lasach.
- Nie cierpię myśliwskich trofeów - stwierdziła i natychmiast się zmieszała, bo jej uwaga była zupełnie nie na temat. Wystarczyło kilka tygodni samotności i już nie potrafiła prowadzić zwykłej rozmowy.
- Właśnie o to mi chodziło - powiedział cicho i prawie nabożnie. Natychmiast zrozumiała, co chciał wyrazić, ponieważ spostrzegła zaborczość malującą się w jego spojrzeniu, gdy rozglądał się po obszernym salonie.
- Nie sądzę - odparła i skrzyżowała ramiona na brzuchu. Nie czuła strachu, ale uznała, że lepiej zachować ostrożność. Ten człowiek był naprawdę duży. Może niezbyt potężnie zbudowany, ale wysoki, muskularny i chyba silny. Nie wyglądał niebezpiecznie, lecz z niejednego osobnika zło wychodziło dopiero wtedy, gdy było za późno. Czasem kryło się za drogimi ubraniami, miłymi manierami j uśmiechem, który...
Zadrżała mimo ciepłych promieni słońca wpadających przez duże okna.
- Zapomniałam zdjąć tę tablicę. - Mężczyzna odwrócił się gwałtownie, więc mimo woli drgnęła, lecz się nie cofnęła. - Widzi pan.
- Już pani sprzedała?
- No, niezupełnie.
- Pani jest właścicielką? Dom nadal jest do sprzedania?
- Tak, jestem, ale nie sprzedaję tego domu. Jak już wspomniałam, zmieniłam zamiar.
- Nic na ten temat pani nie mówiła.
- Cóż, powiedziałabym o tym, gdyby dał mi pan dojść do głosu. To nie jest najlepsza pora. To znaczy dla mnie. Ja... eee... oczekuję dziecka.
- Zauważyłem.
Dostrzegła odrobinę ciepła w szarych oczach. U zwyczajnego mężczyzny mógłby to być przejaw rozbawienia. Ale ten człowiek nie zaliczał się do zwyczajnych mężczyzn, a ona nie zamierzała ryzykować.
Poza tym, jeśli on rzeczywiście śmiał się w duchu, to niewątpliwie właśnie z niej. Wolała, żeby nie bawił się jej kosztem.
- Przykro mi, że się pan niepotrzebnie fatygował. Przysłano pana z agencji? Muszę tam zadzwonić, gdy tylko włączą mi telefon. Na pewno znajdą panu coś innego.
- Prawdę mówiąc, nie mam ochoty na nic innego - powiedział łagodnie, prawie tak, jakby zwracał się do dziecka. - Chcę kupić ten dom.
Widział, że jego słowa dotarły do niej, w milczeniu analizował ich skutki. Kobieta wpatrywała się w niego bezradnie. Przez cały czas obejmowała wypukły brzuch, a w jej miodowobrązowych oczach malował się niepokój, a nawet strach. Czego się obawiała?
Wyglądała beznadziejnie. Wręcz niechlujnie. A może wszystkie kobiety w ciąży są takie dziwne? Nigdy nie miał do czynienia z żadną ciężarną, więc nie mógł tego wiedzieć. Ale też nie zamierza ł wzruszać się jej stanem. Wystawiła dom na sprzedaż i właśnie znalazła nabywcę. Harrison potrafił załatwiać interesy.
- Jaki kontrakt pani podpisała?
Nadal gapiła się na niego w milczeniu, jak ktoś kompletnie zagubiony. Pierwszy raz w życiu Harrisona korciło, aby dać za wygraną. Na szczęście w porę zwalczył tę absurdalną pokusę. Osiągał sukcesy, ponieważ agresywnie parł naprzód. Nie potrafił się cofać.
Poprawka. Musisz nauczyć się cofać i rezygnować z realizacji niektórych planów. Twoja dotychczasowa ekspansywność omal cię nie zabiła.
- Kontrakt trzydziesto-, sześćdziesięcio- czy dziewięć-dziesięciodniowy? - uściślił swoje pytanie. - Kiedy go pani podpisała?
- Pięć dni temu - szepnęła.
- Wobec tego dom nadal jest na sprzedaż. Postanowiłem go kupić.
- Nawet go pan nie obejrzał.
Boże, ona chyba rzeczywiście wcale o siebie nie dba, pomyślał. Część jasnych włosów spinała klamra na czubku głowy, a reszta wijących się kosmyków opadała na szyję i ramiona. Piwne oczy patrzyły bystro, ale ich Spojrzenie zdradzało zbyt wiele. Podbródek był mały, ale kobieta posługiwała się nim skutecznie. Wysuwała go wtedy, gdy powinna. Harrison podsumował wszystkie szczegóły. Całość okazała się nieco zaskakująca.
Dumna, zdeterminowana i... bezbronna?
Bezbronna.
Niech to licho.
Harrison umiał przejrzeć przeciwnika na wylot. Tę sztukę doprowadził do perfekcji. Teraz niemal tego żałował.
- Ile pani sobie życzy? - spytał. Po jej twarzy przemknął cień. Harrison pomyślał, że pewnie wymieni sumę dwa razy wyższą niż ta realna, aby go zniechęcić. Wielu negocjatorów stosowało taką taktykę, gdy chcieli się wycofać.
Podała cenę. Połowę tego, czego się spodziewał. Uznał, że kobieta w ogóle nie ma rozeznania lub tutejsze grunty są tanie jak barszcz.
- Sprzedane - oświadczył spokojnie, choć miał ochotę podskoczyć z radości.
I z czego się tak ucieszył? Zupełnie jakby zdobył Bóg wie co. A przecież tylko kupił sobie drewnianą chałupę. Prawdopodobnie zmurszałą i na wpół zjedzoną przez termity. W dodatku stojącą przy drodze, której nie ma na żadnej mapie, w pobliżu zabitej dechami dziury, która nawet nie ma nazwy. Zadziałał pod wpływem niezrozumiałego impulsu. Sam się sobie dziwił.
- Wcale nie sprzedane - prychnęła kobieta. - Powiedziałam, że zmieniłam zamiar. A teraz muszę usiąść. Stoję już tak długo i cała mrożona herbata, którą wypiłam na lunch, zaraz zbierze się wokół moich kostek. Wtedy nie zdołam włożyć butów - oświadczyła i opadła na kanapę.
Nie czekając na zaproszenie, Harrison rozsiadł się w fotelu. Mebel okazał się bardzo wygodny. Jak gdyby wykonano go na zamówienie dla mężczyzny o wzroście stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów i wadze prawie dziewięćdziesięciu kilogramów.
Przynajmniej właśnie tyle Harrison ważył, gdy poszedł do szpitala. Dieta, którą tam mu zalecono, później pieczołowicie przestrzegana przez osobistego kucharza, prawdopodobnie podziałała odchudzająco.
- Chciałaby pani najpierw poradzić się męża?
- Nie mam męża.
Popatrzył na jej lewą dłoń. Zauważyła jego spojrzenie i nakryła ją drugą ręką.
- Moje palce są spuchnięte i nie mieści się na nich żaden pierścionek. Mój stan cywilny to nie pańska sprawa.
- Racja, ale skoro mowa o tym domu... Niewątpliwie został zaprojektowany i wyposażony przez mężczyznę. Dlatego pomyślałem...
- Więc niech pan nie myśli - ucięła. Uniósł ręce w geście poddania. A więc przeszedł do defensywy. Jezu Chryste, nie poznawał samego siebie. To wszystko wina tego miejsca, stwierdził. Jego atmosfera zaczynała na niego działać. Miał dwie rezydencje w pobliżu Nowego Jorku. Obie urządzone przez wyspecjalizowaną firmę i udekorowane dziełami sztuki wybranymi przez znajomą.
Prawdę mówiąc, przez byłą kochankę. Wzięła za to bajeczne honorarium, nie licząc prezentów, które jej dawał w czasie ich trwającego półtora roku związku.
Zerknął na okno od strony rzeki.
- Jakaś furgonetka właśnie podjechała od frontu. Kobieta z jękiem zamknęła oczy.
- Chce pani, żebym zajął się tą sprawą?
Patrzył, jak usiłuje wstać i dokładnie przewidział, w którym momencie się podda. Powieki miała ociężałe. Wyglądała na zmęczoną. Oraz zniechęconą i bezbronną.
Do licha, znowu to słowo. Działało na niego rozstrajająco. Panie, z którymi miewał do czynienia, były bez wyjątku równie bezbronne jak piranie. Wolał silne kobiety. Takie, które stanowiły wyzwanie.
- To chyba monter. Proszę tu zostać, a ja dopilnuję, żeby zrobił, co trzeba.
Natychmiast się zgodziła. Pozwoliła obcemu człowiekowi przejąć ster. Czuła się z tego powodu jak tchórz, ale była całkiem wykończona. Bolały ją stopy. Swoich kostek nie widziała od tygodni. Łupało ją w krzyżu, a połowa tego, co jadła, wywoływała zgagę. Rozpaczliwie potrzebowała pieniędzy na przeprowadzkę, a mimo to odrzuciła ofertę kupna domu.
Lub raczej spróbowała ją odrzucić.
Nawet sama przed sobą nie przyznałaby, że ten jeden jedyny raz z przyjemnością zdała się na kogoś innego. Na początku małżeństwa oboje z Nilesem postanowili zbudować letni dom. Marzyli o takiej kryjówce w odległości najwyżej dnia jazdy od Richmond, lecz jednocześnie z dala od ruchliwych tras komunikacyjnych. Wszystkie sprawy wziął w swoje ręce Niles. To on wybrał architekta, on zaakceptował ostateczny projekt, on pojechał do High Point wybrać meble. Ona musiała pomagać matce Nilesa w organizowaniu jednej z wielu akcji dobroczynnych. Nie podobało jej się to, że nie ma nic do powiedzenia, ale już wtedy traktowano ją jak wycieraczkę.
Niles kupił nawet myśliwskie trofea. Twierdził, że zrobią odpowiednie wrażenie na klientach, których zamierzał tu podejmować.
Dla jej akwareli, które namalowała, gdy spędzali tu czas we dwoje, wyznaczono miejsce w gościnnym pokoju. Pozwolono jej też umeblować jedno skrzydło domu - dwie małe sypialnie i łazienkę. Pani Barnes tylko raz złożyła wizytę synowi i synowej. Skrytykowała zarówno gust Cleo, jak i jej artystyczne talenty. Cleo w odwecie namalowała złośliwą karykaturę teściowej.
Oczywiście natychmiast podarła rysunek, ale dzięki niemu poczuła, że jest górą. Niedługo rozkoszowała się tym uczuciem. Wyparowało, gdy wrócili do Richmond, do wielkiej, wiktoriańskiej siedziby, w której mieszkali razem z rodzicami Nilesa.
Poprawiła się na kanapie, ponieważ skórzane obicie lepiło się do nagiej skóry, i westchnęła. Słyszała niskie głosy dwóch mężczyzn, ale nie interesowało jej, o czym rozmawiają.
Wiedziała, że w kuchni, gdzie przebywają, jest bałagan.
Niedawno zaczęła robić sobie kanapkę, ale zmieniła zamiar i wzięła porcję lodów. Później zjawił się ten intruz. Nawet nie znała jego nazwiska.
Chociaż i tak nie miało to znaczenia. Jak zresztą większość rzeczy w ostatnich dniach. Snuła się między łazienką i sypialnią, a w wolnej chwili popadała w marzycielski nastrój. Zupełnie jak gdyby zapięła wszystkie sprawy na ostatni guzik.
W rzeczywistości w ogóle nie panowała nad sytuacją. Za sześć tygodni czekał ją poród. Nie miała domu ani pracy. Opuściła Richmond, nie powiedziawszy teściom, że jest w ciąży. Gdyby się o tym dowiedzieli, natychmiast przejęliby kontrolę nad jej życiem i dzieckiem. Zamieszkała u przyjaciółki. Dostawała gęsiej skórki na myśl o powrocie do okazałego mauzoleum, gdzie nie mogłaby nawet kichnąć bez aprobaty Vesper.
Vesper Barnes potrafiła dać się we znaki każdemu. Gdyby spotkała Pana Boga, na pewno spojrzałaby na niego z góry i spytała, kim są ludzie, którzy mu towarzyszą. A jeśli nie należeliby do śmietanki towarzyskiej stanu Wirginia, Pan Bóg miałby się z pyszna! Już Vesper by się o to postarała.
Ojciec Nilesa, Henry, był jeszcze gorszy. Upajało go poczucie władzy. To, nad czym nie udało mu się zapanować, po prostu niszczył. W końcu zniszczył nawet własnego syna. Chciał z niego na siłę uczynić człowieka, jakim Niles nie mógł się stać.
- Zrobione - zakomunikowały Szare Oczy, wchodząc do pokoju. Cleo zamrugała spłoszona. Jak na takiego dużego mężczyznę, ten
osobnik poruszał się zbyt cicho.
- Dziękuję. Ile jestem panu winna?
- To bezpłatna usługa.
- Niemożliwe. Pewnie doliczą mi do rachunku.
- Zauważyłem na stole jedzenie. Mam coś z nim zrobić?
- Słucham? - Spróbowała usiąść. Uśmiech tego człowieka był dziełem sztuki, ale na nią, Cleo, wcale nie działał. Miała doświadczenie w kontaktach z ekspertami w tej dziedzinie.
- Chyba przeszkodziłem pani w lunchu.
- Bynajmniej - odparła. - Dziękuję za wpuszczenie montera. Proszę jechać ostrożnie. - Nie zareagował, więc dodała: - Życzę panu miłego dnia. - Poczuła się jak kompletna idiotka.
Patrzył na nią w milczeniu. Dłonie o długich palcach opierał na wąskich biodrach i w tej pozycji przypominał Cleo pirata wydającego rozkazy z pokładu na rufie żaglowca.
Żadne z nich nie powiedziało ani słowa o domu. Ani o podpisanej przez nią umowie. Cleo nie miała pojęcia, czy ten człowiek może zmusić ją do spełnienia warunków kontraktu. Piekło ją w żołądku. Teraz już nawet lody wywoływały zgagę.
Cholera.
A ten typ nagle się uśmiechnął. Stał w tych swoich drogich butach, z kciukami wsuniętymi w boczne kieszenie drogich spodni, i po prostu się uśmiechał!
Ona zaś leżała w taniej, ciążowej sukience, ze spuchniętymi bosymi stopami opartymi o czerwono-białą skórzaną poduszkę. Nagle zalała się łzami.
ROZDZIAŁ 2
Tego wieczoru Harrison wrócił do pokoju w motelu nad brzegiem rzeki. Po wyczerpującym dniu był zmęczony jak nigdy dotąd. Przez długie lata poruszał się wyłącznie limuzyną z szoferem lub prywatnym samolotem. Teraz zachłysnął się samodzielnym prowadzeniem dużego samochodu z napędem na cztery koła. Po raz pierwszy mógł jechać tam, gdzie chciał, i kiedy chciał. Zachwyciła go ta wolność. Była nowym elementem jego życia.
Dawnym była chęć sprawowania kontroli. Teraz próbował się zmienić pod tym względem. Starał się żyć spokojniej niż do tej pory. Wolniej i bez nerwów. Musiał posiąść tę sztukę, nawet gdyby miał się jej uczyć kolejno każdym mięśniem swego ciała i każdą szarą komórką mózgu.
Samo zmniejszenie liczby godzin pracy nie zdało się na nic, ponieważ w żaden sposób nie potrafił wyłączyć swego umysłu. Nie zdecydował się na uprawianie medytacji, jogę i modyfikację sfery emocjonalnej za pomocą specjalistycznych technik. Nie spróbował też aromaterapii, którą sugerowała jedna z jego asystentek. Nie wierzył w skuteczność takich rzeczy.
Przez trzy tygodnie analizował różne opcje. Potem zatelefonował na Zachodnie Wybrzeże do szefa prężnej firmy, który dwa lata wcześniej proponował mu fuzję ich przedsiębiorstw. Tym razem Harrison podał swoje warunki. Po miesiącu negocjacji doszli do satysfakcjonującego obie strony porozumienia. Jego szczegóły mieli ustalić ich prawnicy i zespół dyrektorów.
Harrison aż do końca działał z pełnym przekonaniem o słuszności swojej decyzji. Dopiero później opadły go wątpliwości. Owszem, uwolnił się od stresu, ale co powinien robić przez resztę swojego życia? Spacerować po Central Parku i karmić gołębie?
Umieścił posiadane aktywa na różnych kontach, wykupił odpowiednie polisy funduszów ubezpieczeniowych i towarzystw emerytalnych oraz zachował spore pakiety akcji. Uznał bowiem, że w danych okolicznościach należy sobie dobrze zabezpieczyć przyszłość.
Jadąc na południe miał świadomość, że tylko jedna sprawa nadal pozostawała otwarta. Marla.
Marla Kane, dobra przyjaciółka, była kochanka. Gdy wyjeżdżał, bawiła poza miastem. Nie mógł zaprzeczyć, że poczuł ulgę, gdy się o tym dowiedział. To zabawne, że człowiek, który podejmuje pod wpływem przeczucia decyzje handlowe warte setki milionów dolarów, może tak bardzo unikać podejmowania pewnych decyzji o charakterze osobistym.
Usiłował jednak wyrobić w sobie tę umiejętność. Nawet odniósł już pierwszy sukces na tym polu. Decyzja o kupnie domu była jak najbardziej osobista. Instynktownie uznał ją za słuszną. Właściwie czym jest instynkt, jeśli nie zdolnością do podświadomego zbierania informacji i wyciągania wniosków? W dziewięciu przypadkach na dziesięć instynkt pozwalał Harrisonowi osiągnąć cel. A jeśli się pomylił, błyskawicznie ograniczał zakres strat, analizował swój błąd i nigdy więcej nie popełniał takiego samego.
Miał nadzieję, że tym razem nie będzie to owa rzadka okazja do uczenia się na własnych błędach.
Otworzył okno i utkwił wzrok w gwiaździstym niebie. Myślał o impulsywnych decyzjach w ogólności i o tej dzisiejszej w szczególności. Oraz o tej kobiecie.
Nazywała się Cleo Barnes. Nie wiadomo dlaczego wydała mu się intrygująca. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio jakaś kobieta zwróciła jego uwagę. Takich jak panna Barnes na ogół nawet nie zauważał. Nie tylko była niechlujna i w ciąży, lecz również tak inteligentna, jak kula do gry w kręgle.
Na szczęście nie kupował drewnianej rezydencji razem z właścicielką. Gdyby w przyszłości zmienił zdanie co do tego domu, zawsze mógł znów wystawić go na sprzedaż. Dom to tylko towar, nic więcej.
Cleo Barnes budziła więcej wątpliwości. Nie bardzo wiedział, jak ją sklasyfikować. Chyba powinien był zostać tam trochę dłużej i poczekać, aż się uspokoi. Nagle się rozpłakała, a on wpadł w panikę. Czuł się w obowiązku coś zrobić lub przynajmniej powiedzieć. Obawiał się jednak, że mogłoby to być uznane za wykorzystywanie słabości przeciwnika. Dlatego po prostu umknął.
A jeśli ona miała jakieś kłopoty? Przecież kobiety nie zalewają się łzami bez powodu, prawda?
Nie cierpiał łez. Płacz kobiety zawsze wprawiał go w zakłopotanie. Emocje, zwłaszcza te bardziej krępujące, były albo przejawem za łamania, albo sygnałem, że kobieta czegoś chce.
Z drugiej jednak strony reakcje kobiety w ciąży prawdopodobnie w dużym stopniu miały związek z hormonami.
Tak czy owak, poczuł się niezręcznie, więc nawet nie próbował jakoś uspokoić Cleo Barnes. Podał jej jednorazowe chustki do nosa, mruknął, że nie musi go odprowadzać do drzwi, i zostawił ją na kanapie.
Ciężarną, samotną i chlipiącą. Odrzucił od sobie te myśli, pojechał prosto do agencji handlu nieruchomościami i podpisał wstępną umowę kupna. I natychmiast ogarnęło go cholerne poczucie winy.
- Przecież, u licha, niczym nie zawiniłeś - mruknął do siebie. Dom czekał na nabywcę. Dokonano transakcji. Koniec historii.
Jego rozterki musiały być rezultatem tej okropnej diety, której usiłował przestrzegać. Rezygnacja ze wszystkiego, co podnosiło jakość życia, na pewno upośledzała procesy myślowe człowieka.
Z przegródki w kieszeni marynarki wyciągnął cygaro. Odetchnął zapachem kubańskiego tytoniu i schował je. Niby jak miał się zrelaksować i rozkoszować jednym cygarem dziennie, skoro wciąż myślał tylko o tym, jak wyglądała ta kobieta, gdy otworzyła mu drzwi? Wciąż widział jej twarz - lekko opaloną, zarumienioną, bez odrobiny makijażu. Zanim się odezwała, z jej piwnych oczu wyczytał dwie rzeczy.
Po pierwsze - czegoś się obawiała. Po drugie - jego przybycie ucieszyło ją mniej więcej tak samo, jak uradowałoby ją ciężkie zatrucie pokarmowe.
Po wejściu do środka przez moment zastanawiał się, czy nie wręczyć jej którejś ze swoich wizytówek. Zrezygnował jednak z tego pomysłu, ponieważ każda z nich określała kogoś, kim przestał być. A swojej nowej tożsamości jeszcze nie sprecyzował.
Znów sięgnął po cygaro. Tym razem odciął koniec, zapalił je i zaciągnął się. Wypuścił obłoczek aromatycznego dymu, po czym je zgasił. Uznał ten przejaw silnej woli za mały krok w dobrą stronę.
Zaczął stawać się kimś innym właściwie już dwa lata temu. Wtedy, gdy listownie go poinformowano, że odziedziczył kawałek gruntu w północno-wschodniej części Karoliny Północnej. Zajęty formalną batalią z agresywnym konkurentem, przekazał list swojemu osobistemu prawnikowi i zapomniał o całej sprawie.
Przypomniał sobie o niej kilka miesięcy później, gdy podłączony do skomplikowanej aparatury leżał na szpitalnym łóżku i zastanawiał się, czy przeżyje. Już mu powiedziano, że musi wprowadzić w życiu drastyczne zmiany. W przeciwnym razie mógł umrzeć młodziej niż jego ojciec. W ten prosty sposób stanął twarzą w twarz z własną śmiertelnością.
Przeraził się nie na żarty.
- Czy to wszystko, co pan wie na temat historii swojego stanu zdrowia? - spytał kardiolog, przeglądając jego notatki. - Kilka złamanych kości jako rezultat uprawiania sportów, choroby wieku dziecięcego... Bezsenność, bóle głowy, czasem niestrawność. Nic więcej? Żadnych nałogów?
- Nic szczególnego. Nie ryzykuję, jeśli o to panu chodzi.
- To dobrze. Rozumiem więc, że pan nie pali, nie pije...
- Lubię wypalić dobre cygaro po posiłku.
- Proszę się ograniczyć do jednego dziennie i stopniowo się odzwyczajać. A alkohol?
- Niewiele. Jeśli już, to raczej piwo.
- Lepiej zrezygnować. Najnowsze badania wykazały, że szkodzi bardziej, niż sądzono. Proszę się przestawić na czerwone wino, ale bez przesady. Pański poziom cholesterolu wynosi prawie czterysta, a ciśnienie to bomba zegarowa, która może w każdej chwili wybuchnąć. Na razie będzie pan brał leki, ale chciałbym, żeby poprawił pan te wyniki w inny sposób. Ćwiczy pan?
- Dawniej jeździłem na nartach - odparł zgodnie z prawdą, ponieważ lekarz rzeczywiście napędził mu strachu. - Ostatnio nie miałem na to czasu. Na początku studiów należałem do kadry pływackiej. Obecnie tylko chodzę. - Polegało to na tym, że dzień w dzień nerwowo krążył po swoim gabinecie wielkości sali gimnastycznej. Pokonywał chyba wystarczającą ilość kilometrów, aby można to uznać za gimnastykę.
- A czynniki dziedziczne? Czy oprócz ojca ktoś w pańskiej rodzinie ma problemy z sercem?
- Mój ojciec nie miał problemów z sercem. Po prostu dostał zawału i umarł.
- W wieku czterdziestu siedmiu lat, prawda? A pan ma, aha, trzydzieści siedem. No właśnie. Cóż, zamierzam umówić pana z dietetykiem, który wyjaśni panu między innymi zasady zdrowego odżywiania. Ale przedtem.
Przedtem przebadano go od stóp do głów, co polegało na kłuciu, macaniu i szturchaniu. Opleciono go także drutami jak świąteczną choinkę. Następnie usiłowano zniechęcić go do wszystkiego, co nadaje życiu sens, i kazano zneutralizować nagromadzony ładunek stresu. Harrison Lawless musiał nauczyć się nie znanej mu sztuki relaksu.
Po powrocie do domu wyłączył telefony, wydał służbie polecenie, aby mu nie przeszkadzano, i zamknął się w gabinecie. Obciął cygaro, ale go nie zapalił. Nalał sobie drinka, jednak nawet nie dotknął szklanki ustami. Patrzył na znajomy, rozjarzony światłami nocny pejzaż Manhattanu, dopóki nie zajaśniała łuna wschodzącego słońca. Niechętnie i z kwaśną miną rozpatrywał różne możliwości. Mógł albo wycofać się z interesów i opuścić miasto, albo nadał funkcjonować w dotychczasowym układzie, lecz zmodyfikować swój styl życia. Co prawda, nigdy nie przepadał za kompromisami i półśrodkami, ale stwierdził, że warto spróbować.
Kilka dni później jeden z jego najbliższych przyjaciół nagle umarł podczas zebrania rady nadzorczej. To wystarczyło, aby Harrison wreszcie przejął się zaleceniami lekarzy i zaczął działać.
Pytanie lekarza o czynniki dziedziczne obudziło w Harrisonie umiarkowane zaciekawienie rodzinną spuścizną. Do tej pory uważał rodzinę za coś niemal abstrakcyjnego. Był jedynym synem nadmiernie ambitnego, chłodnego ojca i neurotycznej matki. Jeśli nawet zdarzyło mu się myśleć o nich, to tylko z najwyższą niechęcią. Nigdy się nie zastanawiał, co sobą reprezentowali jego przodkowie. Na przykład: czy któryś z nich miał szaroniebieskie oczy i tendencję do chronicznej bezsenności lub alergię na szampana i fistaszki. A może lubił meksykańskie piwo i kubańskie cygara?
Pod wpływem impulsu wysłał do Karoliny Północnej Perry'ego Ewardsa, jednego ze swoich trzech osobistych sekretarzy. Polecił mu zlokalizować odziedziczony grunt, sprawdzić jego potencjał i jak najszybciej powiadomić o rezultatach wizji lokalnej.
Wkrótce otrzymał pierwszy raport. Drewno. Duże tartaki należące do znanej firmy. Uprawa kukurydzy, bawełny, soi i ziemniaków. Możliwe, że również innych roślin. Żadnego przemysłu.
Na rynku towarowym Harrison inwestował w drewno, bawełnę i soję, toteż otrzymane informacje wzbudziły jego zainteresowanie. Perry wspomniał również, że na odziedziczonym terenie znajduje się jakiś dom.
Harrison zapamiętał wszystkie dane i zajął się likwidowaniem swoich interesów. Następnie wyruszył na południe. W myślach opracowywał plany działania - optymalny, zastępczy i wspierający.
Nie był pewien, który z nich teraz realizował.
Pierwszego dnia zameldował się w poleconym przez Perry'ego motelu i przez wiele godzin analizował zebrane materiały. Niektóre stare akty prawne, napisane w kwiecistym, staroświeckim stylu, brzmiały prawie jak rozdziały wiekowego pamiętnika.
Drugiego dnia wynajął przewodnika, żeby obejrzeć swoją spuściznę. Po powrocie do motelu był zmęczony, zniechęcony i gotów przyznać się do porażki. Stwierdził bowiem, że w ciągu lat spadek mocno się skurczył. Poprzednie pokolenia prowadziły rabunkową gospodarkę i przetrzebiły zasoby leśne. Później zaś różne ugrupowania ekologów zaanektowały spory teren, uznając go za rezerwat przyrody. Harrison mógł przejąć jedynie okoliczne bagna.
Ponieważ jeszcze nikt nie wymyślił zastosowania dla hektarów grzęzawisk, ich handlowa wartość równała się zeru. A dom okazał się ruin ą. Nawet jeśli kiedyś wyglądał imponująco, nie oparł się upływowi czasu, wilgotnemu klimatowi i kolejnym generacjom myśliwych, którzy tam biwakowali.
Harrison dowiedział się jednak sporo na temat rodzinnych korzeni. Miejscowy mierniczy, osobnik zwany Sumem i uważający się za gawędziarza, uraczył go opowieściami o wielu członkach rodu Lawlessów. Dużo wskazywało na to, że drzewo genealogiczne ojca Harrisona nie było szczególnie imponujące. Nic dziwnego, że ojciec nigdy nie mówił o swoich przodkach. Kim byli? Bimbrownikami? Przestępcami? Bigamistami?
Harrison początkowo zamierzał wyjechać nazajutrz rano, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobił. Zaczął rozmyślać o wszystkich Lawlessach, którzy pochodzili z tych stron. Większość z nich pracowała na roli. Kilku było rybakami, dwóch budowało łodzie, a jeden nawet został senatorem. Przed wielu laty pewien Lawless umarł w więzieniu, a inny skończył prawo.
Jeszcze inny - ojciec Harrisona - założył małe biuro maklerskie i dużą sieć hoteli w znanych kurortach.
Harrison dowiedział się również, że w prostej linii jest potomkiem osobnika, który nazywał się Squire Lawless i w środku lasu prowadził bimbrownię. Z tą wiadomością Harrisonowi niełatwo przyszło się oswoić. Do tej pory sądził bowiem, że stanowi produkt pokoleń mężczyzn dokładnie takich jak jego ojciec.
Wszystkich Lawlessów niewątpliwie cechowała duża ambicja. Stary Squire okazał się całkiem niezłym przedsiębiorcą, a jego geny -najlepszą spuścizną. Harrison zastanawiał się, czy jego ojciec doszedłby do podobnego wniosku. Zawsze ściśle przestrzegał litery i ducha prawa. Ciekawe, czy z takim podejściem osiągnąłby sukces również we współczesnym świecie biznesu. Harrison chętnie by uwierzył, że odziedziczył wszelkie zalety ich obu. Cóż, czas miał pokazać, czy to prawda.
A on miał trochę czasu do zabicia.
Zamiast więc wracać na północ, zaczął zwiedzać Columbię - senne miasteczko nad krętą rzeką Scuppernong. Snuł się po nim, oglądając łódki w malutkiej przystani i stuletnie domki przypominające chatki z piernika. Zupełnie nieświadomie spędził jeden dzień swojego życia w zalecanym przez lekarza wolnym tempie. Wracał do motelu zmęczony i głodny, ale zrelaksowany bardziej niż kiedykolwiek. W brzuchu mu burczało, więc kierując się węchem trafił do restauracyjki, w której podawano pieczone żeberka. Były pyszne. Zjadł już prawie całą porcję, gdy przypomniał sobie o poziomie cholesterolu.
Syty i rozleniwiony, wypalił w swoim pokoju cygaro i uznał, że umiarkowanie jest bardziej sensowne niż totalna rezygnacja. A więc ograniczanie, nie ascetyzm. Rozsądna dieta. Rozsądny program ćwiczeń. Chodzenie, może nawet bieganie, ale żadnego współzawodnictwa. Żadnego ulubionego meksykańskiego piwa. Pacjent z chorym sercem powinien unikać tego napoju.
Wobec tego wino. Nie miał nic przeciwko dobremu cabernet.
Żeberka, które zjadł, były wieprzowe. Wieprzowina to białe mięso. Mógł więc wprowadzić ją do swego jadłospisu.
Ludzie, z którymi pogawędził, wydawali się sympatyczni, toteż po namyśle stwierdził, że może spędzić trochę czasu w krainie przodków. Dopóki ostatecznie nie zdecyduje, co uczynić z resztą swego życia.
Owszem, otrzymał sporo ofert, jeszcze zanim wyszedł ze szpitala. Rekonwalescencja na pewnym ranczu w Nowym Meksyku. W luksusowej willi na francuskiej Riwierze. Albo w przytulnym pałacyku we Florencji.
Problem polegał tylko na tym, że wszystkie zaproszenia pochodziły od kobiet, z którymi kiedyś romansował. I żadna z nich nie była bezinteresowna. Nawet gdy leżał - jak się zdawało - na łożu śmierci, uważano go za pierwszorzędny materiał na męża. W dużym stopniu zawdzięczał to artykułowi w „Prominence Magazine". Właśnie z niego dowiedział się, że podobno jest jednym z najbardziej pożądanych kawalerów świata.
Jak go nazwano? Księciem piratów?
Nie był żadnym piratem, chociaż znał parę osób zasługujących na taki przydomek. Bezlitosnych biznesmenów na najwyższych stanowiskach, którzy potrafili złupić każdego i bez skrupułów grabili kolejne ofiary. Nie zaliczał się do ich grona. Lubił uważać się za budowniczego, nie za łupieżcę.
A jeśli chodzi o przydomek Książę... Cóż, był synem Króla. Tak bowiem zarówno wrogowie, jak i przyjaciele nazywali jego ojca, Kingstona Lancastera Lawlessa. King odziedziczył kilka milionów i pomnożył je do kilku miliardów, po czym umarł na atak serca. W tym miejscu kończyło się podobieństwo. Zostawił bogatą wdowę, która płakała po nim całe trzy tygodnie, i syna, który nie zamierzał iść w ślady swojego taty.
Ani dyskontować jego popularności.
Zrobił natomiast coś innego. Przeniósł się z Harvardu do Massachusetts Institute of Technology, zdobył kilka dyplomów i zbudował własne imperium. A teraz znów zaczynał wszystko od nowa.
Już nie wydawało mu się to takie zniechęcające jak jeszcze parę dni temu. Chyba pomogły te pieczone żeberka oraz nieograniczona możliwość jazdy, gdzie mu się żywnie podobało. Nic go nie krępowało -żadne terminy, zobowiązania i spotkania, o których przypominałyby mu sekretarki.
Czuł się odprężony i zarazem pełen energii. Wyciągnął się na motelowym łóżku, za krótkim i za twardym. Ziewnął i zabrał się za korektę planu działania.
Punkt pierwszy: kupić dom. Tę sprawę już załatwiano w agencji. Zgodził się na żądaną cenę i podpisał wstępną umowę. Sądził, że panna Barnes nie okaże się na tyle obrotna, aby spróbować legalnie się wycofać. A on nie zamierzał wskazywać jej prawnych kruczków, które ułatwiłyby jej zadanie.
Punkt drugi: sprowadzić rzeczy, które oddał do przechowalni. A jeszcze lepiej - sprawdzić w agencji, czy i jakie umeblowanie jest objęte transakcją kupna. Potem uzupełnić braki. Na początek potrzebował tylko wielkiego łóżka z dobrym materacem i miejsca na sprzęt komputerowy. Reszta mogła poczekać.
Punkt trzeci: wynająć kucharkę i sprzątaczkę w jednej osobie. Lekarz kazał mu uprościć egzystencję, ale nic nie wspominał o głodówce i brudzie.
No i punkt czwarty. Marla. Zadzwonić do niej i zaprosić ją tutaj. Niech obejrzy tę siedzibę. Po wyjściu ze szpitala sporo czytał na temat ograniczania stresu. Dowiedział się, że żonaci mężczyźni żyją dłużej. Dowodziły tego dane statystyczne. Szkoda, że nie były powszechnie znane. Prawdopodobnie wpłynęłyby na potrojenie wskaźnika zawieranych małżeństw i upadek instytucji rozwodów. Zdaniem pewnego eksperta w przypadku rozwodników prawdopodobieństwo wystąpienia chorób psychicznych było dwadzieścia jeden razy wyższe niż w populacji mężów. Niekorzystnie kształtował się również wskaźnik śmiertelności z powodu chorób serca, zapalenia płuc oraz samobójstw.
Dlatego Harrison potrzebował odpowiedniej żony, która nie będzie działać stresujące Ze wszystkich znanych mu i kiedyś względnie bliskich kobiet Marla nadawała się do tego najlepiej. Była inteligentna, pomysłowa i piękna. Nie musiała pracować w Nowym Jorku. I nawet lepiej, że w łóżku nie okazała się szczególnie podniecająca Za dużo namiętności prawdopodobnie mogło zaszkodzić mężczyźnie w jego stanie.
Uwaga: zastanowić się nad ryzykiem związanym z uprawianiem seksu przez kogoś o słabym sercu.
Marla miała syna z pierwszego małżeństwa. Richarda... Roberta.? Coś na R. Harrison go nie znał, ponieważ chłopak albo przebywał w szkole z internatem, albo u ojca Tak czy owak, dzieciak nie stanowił problemu. Na liście Harrisona potomstwo zajmowało piątą pozycję. Najpierw syn, a jakieś trzy lata później córka, jak dobrze pójdzie. Łącznie z tym Richardem, czy jak mu tara, osiągnąłby średnią w wysokości dwa przecinek ile ś tam potomstwa przypadającego na statystyczną rodzinę.
Uwaga: asystentka musi sprawdzić, ile szkół jest w tym rejonie.
Uwaga: człowieku, już nie masz asystentki. Sam się rządzisz, nie pamiętasz?
Pamiętam.
Znów ziewnął. Dobry znak. Właściwie musiał przyznać, że cała ta wariacka sytuacja wydawała mu się cholernie interesująca. Dzięki czystemu przypadkowi wszystko układało się naprawdę nieźle. Najpierw spadek, o którym dawno zapomniał. Później mała zapaść, która zmusiła go do drastycznej modyfikacji stylu życia. Potem odziedziczona rezydencja, która nie nadaje się do zamieszkania. I wycieczka po okolicy, ponieważ nie miał nic lepszego do roboty.
Oraz fakt, że w odpowiedniej chwili zjechał z głównej drogi i zauważył tablicę z napisem „Na sprzedaż".
Łańcuch zwykłych przypadków, nic więcej. Podobno zdarzają się znacznie częściej, niż się sądzi.
To ciekawe... Ziewnął kolejny raz.
Następna sprawa do załatwienia: wykurzyć tę ciężarną z jej gniazdka.
Nie cieszyło go to zadanie, ale musiał je wykonać. Zresztą również i dla jej dobra. Przecież nie bez powodu zgłosiła dom w agencji. Na pewno potrzebowała pieniędzy. A jeśli teraz zmieniła zdanie, to pewnie dlatego, że sama nie wie, czego chce.
Może to wpływ ciąży. Podobnie jak opychanie się ogórkami w occie lub lodami.
Zresztą wszystko jedno co kieruje tą kobietą. Już podpisał wstępne porozumienie i wpłacił kaucję. Teraz mógł sobie pozwolić na wolne tempo. Nigdzie się nie śpieszył.
Kolejny punkt...
Harrison Lawless, człowiek cierpiący na bezsenność, były magnat finansowy, odpłynął w sen.
Rano Cleo właśnie brała prysznic, gdy ktoś załomotał do frontowych drzwi. Przypuszczalnie bębnił w nie od dłuższego czasu, ale ona usłyszała hałas dopiero wtedy, gdy skończyła myć głowę.
Nie miała ochoty otwierać. Jeszcze nie doszła do siebie po wczorajszym spotkaniu. Musiała jednak zmierzyć się z rzeczywistością.
Pośpiesznie osuszyła twarz oraz części ciała, których jeszcze mogła dosięgnąć, wrzuciła na siebie spłowiała denimową sukienkę wielkości namiotu i boso podreptała otworzyć.
- Bardzo przepraszam, że przyszedłem nie w porę. - Opierał się o framugę, jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle jasnego prostokąta otwartych drzwi.
Cleo poczuła zapach czystej bawełnianej koszuli i wody kolońskiej. Oczekiwała wizyty tego człowieka. Marzyła, żeby nie przyszedł. Pragnęła znów wślizgnąć się do swego wygodnego, bezpiecznego kokona. Wiedziała jednak, że wpadła w pułapkę, którą sama zastawiła.
Wczoraj zatelefonowała pracownica agencji. Poinformowała Cleo, że znalazł się klient zdecydowany kupić jej dom. Zaakceptował wszystkie warunki. Po skończonej rozmowie Cleo trochę popłakała, parę razy zaklęła i zjadła mnóstwo lodów, ale nic jej to nie pomogło.
- W porządku - odparła z westchnieniem. - Proszę wejść.
ROZDZIAŁ 3
Harrison pozwolił swojej przeciwniczce objąć prowadzenie. Taka taktyka na ogół okazywała się korzystna. Kobieta początkowo prawie się nie odzywała, ale szybko się rozkręciła. Wtedy usiadł wygodniej i spokojnie jej słuchał, pewien rezultatów.
Najpierw posłała mu oskarżycielskie spojrzenie.
- Proszę się przyznać - zaatakowała. - Postanowił pan kupić ten dom bez względu na moje warunki.
- Uznałem proponowaną cenę za rozsądną.
- Tak, ale przecież jej pan nie znał. Poza tym są tu myszy. Z powagą skinął głową.
- I... i chyba termity. Co prawda, Niles wzywał tępiciela, więc może to nie są termity, tylko chrząszcze. Oczywiście nie zjedzą domu w ciągu roku, ale... I jest tylko jedno gniazdo myszy... A dzięki dobrej wentylacji klimatyzację można włączać dopiero w czerwcu.
Czy to głupiątko nie zdawało sobie sprawy, do czego prowadzi takie paplanie? Harrison prawie jej współczuł. Im więcej mówiła, tym bardziej podkopywała swoją pozycję. Zmusić tę kobietę do przestrzegania warunków kontraktu było łatwiej niż odebrać dziecku cukierek. W ogóle nie potrafiła negocjować. Harrison poczuł wyrzuty sumienia, ale nie na tyle silne, aby skłoniły go do zmiany decyzji.
- Pani Dunn z agencji powiedziała mi, że przyszedł pan wczoraj po południu i bez mrugnięcia okiem podpisał papiery.
Milczał. Ta sprawa okazała się łatwiejsza, niż przypuszczał.
- Zrobił pan to celowo, bo wiedział pan, że zmieniłam zamiar.
- Ale upoważniła pani agentkę do załatwiania formalności? Powoli skinęła głową i zmarszczyła brwi. Zauważył, że mimo kwaśnej miny jej twarz wygląda delikatnie i świeżo. Takiego efektu nie udałoby się osiągnąć nawet najlepszymi kosmetykami. Powstrzymał się jednak od komentarza. W dzisiejszych czasach nawet komplement mógł być uznany za seksualne molestowanie.
- Podobno zgłosiła pani swoją ofertę pięć dni temu. - Spojrzał na jej brzuch. - Wolno mi spytać, dlaczego zostawiła to pani na ostatnią chwilę?
- Nie wolno - parsknęła, ale i tak mu to wyjaśniła: - Dziecko urodzi się dopiero za sześć tygodni. Jednak uporządkowanie masy spadkowej trwało dłużej, niż przypuszcza łam.
Masa spadkowa, powtórzył w myśli. Uniósł brwi, dając do zrozumienia, że chętnie usłyszałby więcej. Na przykład: kogo ta kobieta straciła. Męża? Ojca?
Raczej męża. Założyłby się, że jest wdową.
Wymruczał powściągliwe słowa współczucia i czekał. Dziesięć sekund. Dwadzieścia. Doliczył do trzydziestu, gdy wzięła głęboki oddech, co jeszcze bardziej uwypukliło jej brzuch.
- Widzi pan... - zaczęła.
Żółta koszula nocna, którą wczoraj zobaczył, wprowadziła go w błąd. Przypuszczał, że właścicielka domu to osoba tęga, ale ta kobieta była raczej drobnej budowy. Przyjrzał się jej dłoniom i stopom. Wyglądały na wąskie i szczupłe, choć teraz zniekształcała je opuchlizna.
- Jako prawnik powinien mieć lepsze rozeznanie - kontynuowała. -Chyba sądził, że jest za młody, aby sporządzić testament, lecz...
No dalej, przynaglił ją w duchu. Do rzeczy.
- Podpisałam umowę przedślubną. Ten dom to oczywiście wspólna własność, tylko wszystko to trwa znacznie dłużej, niż się spodziewałam.
- Chyba nie ma pani na myśli swojego... eee... dziecka.
- Nie. Chodziło mi o oferty pracy i całą resztę. - Machnęła ręką w stronę kilku napełnionych w połowie rzeczami kartonowych pudeł.
O nic nie pytaj, Lawless. Jeśli ona nie zacznie mówić sensownie, po prostu stąd spływaj.
- Wszystko to spadło na mnie nieoczekiwanie i nie jestem pewna, czy zdążę skończyć. Muszę posortować rzeczy, zdecydować, co wezmę, a co zostawię, i znaleźć sobie nowe lokum. Poza tym obok stawu za domem ma gniazdo kaczka krzyżówka. Usiłuję chronić ją przed wężami.
Co to, to nie, pomyślał. Wstał i zaczął się żegnać. Transakcja przestała być atrakcyjna. Mógł wytrzymać bliskość kaczek i chrząszczy. Nawet myszy. Ale węże? Wykluczone.
- Wie pan, one zjadają jajka i małe kaczątka. Cóż, rozumiem, że węże też muszą jeść, ale od przyjazdu opiekuję się tą kaczką i jej gniazdem. Jestem pewna, że to ta sama, która miała pisklęta, gdy... -Westchnęła i chyba straciła wątek. Zamyśliła się, po czym dodała: - Nie mogę dopuścić do tego, żeby coś się stało tym malutkim kaczętom, dopóki tu jestem.
Harrison oddzielił ziarno od plew i odkrył coś obiecującego.
- To znaczy, że nie mieszka tu pani na stałe?
- Oczywiście, że nie. Nie byłam tu prawie od trzech lat i dlatego posesja jest taka zaniedbana. Dawniej przyjeżdżaliśmy tu parę razy w roku, ale Niles - to znaczy mój mąż - coraz częściej potrzebował tego domu, gdy załatwiał interesy.
- Rozumiem - mruknął Harrison. Zaczynał domyślać się tego, co ona prawdopodobnie wolałaby zachować w tajemnicy. Czego być może sama nie dostrzegała.
- Cóż, teraz już pan wie, dlaczego jeszcze nie mogę sprzedać tego domu.
- Ponieważ boi się pani, że wąż zje kacze jaja.
- Pan celowo udaje głupszego, panie Lawless. Nie jestem taka...
- Proszę mi mówić Harrison. A pani ma na imię Chloe?
- Doskonale wiedział, jak się nazywa. Jej imię i nazwisko znajdowało się na formularzu, który podpisał.
- Nie Chloe, tylko Cleo! I zmieniłam zamiar nie z powodu węża, ale dlatego, że mam tyle do zrobienia. Muszę zdecydować, co zabrać, a co wyrzucić, co jest ważne, a co nie. To wszystko pochłania mnóstwo czasu i energii, a mnie brakuje i jednego, i drugiego. Poza tym schylanie się przy pakowaniu od dawna przychodzi mi z trudem!
Gwałtownym ruchem odgarnęła z czoła włosy. O kimś innym z taką miną można by powiedzieć, że jest w tej chwili w kłótliwym nastroju. Ale ona, ze swoją twarzą w kształcie serca, błyszczącymi piwnymi oczami i pełnymi ustami wyglądała...
Na pewno nie wojowniczo.
Była zarumieniona i oddychała ciężko.
- Dobrze się czujesz? - zapytał, nagle trochę spięty. Pochylił się, żeby musnąć dłonią jej policzek. Sądził, że może mieć gorączkę. Cofnęła się, chyba równie zaskoczona jego gestem jak on sam. Na ogół nie pozwalał sobie na dotykanie obcych ludzi.
- Doskonale - zapewniła, choć sprawiała wrażenie zmęczonej i zniechęconej. - To pewnie ten upał. Nigdy nie włączam klimatyzacji już w maju, ale tym razem... - Przygryzła wargi, a Harrison natychmiast na nie spojrzał i poruszył się niespokojnie. - Poza tym źle sypiam. W nocy nie przestaję myśleć, a w dzień nie potrafię na niczym się skupić i... -Urwała i uśmiechnęła się skruszona - Marudzę, prawda? Nie znoszę ludzi, którzy wiecznie narzekają. Nigdy tego nie robiłam, ale też nigdy nie czułam się taka wykończona. Ostatnio mam ochotę tylko le że ć w hamaku na tarasie i obserwować ptaki.
Poniekąd ją rozumiał. Z własnego doświadczenia znał potrzebę ucieczki i skłonność do negacji tego, co niewygodne. Ale wiedział również o tym, że negowanie jakiegoś faktu bynajmniej go nie zmieniało.
- Pewnie też będę obserwować ptaki i łodzie, gdy się tu wprowadzę.
- Nie wprowadzisz się tutaj! Już ci mówiłam, że rezygnuję ze sprzedaży. Nie jestem przygotowana do przeprowadzki.
- Obawiam się, że to nie takie proste. Spróbujmy wypracować... Umowę zadowalającą obie strony. Właśnie to chciał powiedzieć, gdy Cleo Barnes nagle się skrzywiła i chwyciła za brzuch. Harrison poważnie się zaniepokoił. Tylko bez takich sztuczek, moja pani. Nie zacznij mi tu rodzić, żeby postawić na swoim.
- Jakiś... eee... problem z...? - Wskazał na wypukłość jej sylwetki. Jak, u licha, nazywa się to w tym stadium? Ciąża? Dziecko?
Powoli wypuściła z płuc powietrze i uśmiechnęła się.
- Ona chyba będzie baletnicą. Wcześnie zaczęła ćwiczyć.
- Czy nie powinnaś kogoś zawiadomić ?
- Skądże. Rodzę dopiero za sześć tygodni.
- To daje nam mnóstwo czasu na sfinalizowanie naszej transakcji. -Rozsiadł się wygodnie w dębowo-skórzanym fotelu i czekał na następne zagranie Cleo. Nie pierwszy raz załatwiał interesy z kobietą. Niektóre z nich bywały sprytniejsze od mężczyzn. Musiały ich przewyższać, by wspiąć się na szczyty wielkiego biznesu.
Z taką jak ta Harrison nigdy nie negocjował. Ani służbowo, ani prywatnie. Dlatego nie miał pojęcia, jak sobie z nią radzić. Okazała się zupełnie nieprzewidywalna. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zaczął się rozkoszować tym nieoczekiwanym wyzwaniem.
Najpierw wypróbował taktykę odwracania uwagi od meritum sprawy.
- Czy ten kominek działa? - zapytał od niechcenia.
- Kominek? Cóż, chyba tak. Pytałeś w agencji o inne domy, jakie mają do sprzedania? Pani Dunn z pewnością znajdzie ci coś ze wspaniałym kominkiem. Może nawet z kawałkiem plaż y. Tylko pomyśl: domek tuż nad rzeką, złocisty piasek, kominek... istne cudo.
Do diabła. Rozpraszanie przeciwnika nie zdało się na nic.
- Dzięki, ale już znalazłem to, czego szukałem - wycedził i czekał, aż sens jego słów dotrze do niej. Był przekonany o słuszności swojego uporu. Oboje nie potrzebowali powodów do stresu. Cleo Barnes powinna się cieszyć, że ma okazję sprzedać tę chałupę wraz z myszami, wężami, kaczkami i termitami. Zgarnie masę forsy i urodzi dziecko, któremu zapewni dobre warunki, Prawdę mówiąc, robił tej kobiecie przysługę, nie pozwalając jej wykręcić się sianem.
- Słuchaj, Cleo, chyba nie doceniasz tego, że idę ci na rękę. Zgodziłem się na twoją cenę. Zaakceptowałem twoje warunki. Pokryję wszelkie dodatkowe koszty.
Popatrzyła na niego groźnie.
- No właśnie - prychnęła. - Dlaczego się nie targowałeś? Wszedłeś tu i od razu podjąłeś decyzję. To podejrzane.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... Odetchnij głęboko, Lawless, jesteś blisko celu.
- Zobaczyłem tablicę z napisem „Na sprzedaż". Gdybyś wywiesiła ostrzeżenie „Wstęp wzbroniony", na pewno bym tu nie wszedł. -Obserwował twarz Cleo, gdy analizowała jego odpowiedź. Zmarszczyła brwi. - Cleo? - odezwał się pytającym tonem po minucie milczenia.
- O czym to ja mówiłam? Aha, o tym, że zjawiłeś się tu bez uprzedzenia i powiedziałeś „kupuję", chociaż nawet nie znałeś ceny. To czyste szaleństwo! Skąd wiesz, że trochę bym nie opuściła?
- A zrobiłabyś to?
Zaczęła machinalnie skubać nitkę nadprutego szwu. Przy spłowiałym niebieskim denimie jasna skóra jej rąk wyglądała urokliwie blado.
- Nie wiem. Może tak, gdybyś przyjechał wkrótce po ustawieniu tablicy. Zanim postanowiłam nie sprzedawać domu.
- Ale nie usunęłaś tej tablicy. Nie zawiadomiłaś agentki, że rezygnujesz. - Uciekła spojrzeniem w bok, a Harrison naciskał dalej. -Znasz konsekwencje podpisania kontraktu?
- Oczywiście! Mój mąż był prawnikiem. Mój teść jest prawnikiem. Jego brat także. Wiem, co wynika z zawarcia umowy.
- I mimo to z powodu zwykłego widzimisię zaryzykujesz sprawę w sądzie? - Dobrze wiedział, że nie posunąłby się tak daleko.
- Wcale nie chodzi o moje widzimisię! To jest... ja nie mogę... Och, dlaczego po prostu nie znikniesz?
- Mam lepszy pomysł. Przyniosę nam coś orzeźwiającego do picia. Chyba jest ci gorąco. Go dla ciebie? Sok? Mleko?
- Może szklankę mrożonej herbaty. - Znów znalazła się w pozycji horyzontalnej. Już znał wszystkie etapy, które poprzedzały leżenie. Cleo najpierw siadała, a potem opierała się plecami o poduszki, kładła na kanapie kolejno obie nogi, zamykała oczy, obejmowała brzuch i wzdychała.
Wiedział również, że znacznie przesunięty środek ciężkości ciała utrudniał jej wstawanie.
- Doskonale. A może coś zjesz? Jesteś po śniadaniu?
- Zjadłam lody.
Zręcznie podniósł się z głębokiego fotela i ruszył do kuchni. Po drodze przystanął i zerknął przez ramię.
- Śniadanie to ważny posiłek. Pamiętaj, że musisz jeść za dwoje. Jezu, kto tutaj plótł banały? Czy właśnie tak zmienia się człowiek,
jeśli piwo i czerwone mięso zastąpi makaronem i czerwonym winem?
- Kim ty jesteś, lekarzem? - zapytała. - A może jakimś świrem zwariowanym na punkcie zdrowego żywienia?
- W dzisiejszych czasach wszyscy są do pewnego stopnia stuknięci, gdy chodzi o odżywianie. Lubię myśleć, że rząd tego od nas oczekuje. Co powiesz na płatki zbożowe?
- Z lodami?
- Czemu nie.
- Są w zamrażarce z lewej strony, a płatki w trzeciej szafce z prawej strony, nad deską do krojenia. - Jakimś cudem sprawiała teraz wrażenie bystrej i zainteresowanej. Wcale mu się to nie spodobało, ponieważ sam poczuł się jak tępak.
- Miski są w zmywarce. Chyba czyste, ale nie jestem pewna. Zawołaj, jeśli okażą się brudne.
Zdawał sobie sprawę z tego, że postępuje podle. Używał jedzenia jako środka do osłabienia instynktu samozachowawczego Cleo Barnes. Owszem, w przeszłości stosował tę metodę, gdy chciał poderwać atrakcyjną dziewczynę. Zapraszał ją na obiad w wytwornym lokalu i jej opór wkrótce słabł.
Ta sytuacja była jednak inna. Seks w ogóle nie wchodził w grę. Wykluczała go nie tylko zaawansowana ciąża, ale również niechlujstwo tej kobiety - rozkojarzonej, zaniedbanej gęsi, której należałoby zafundować niańkę.
Postawił na blacie dwa pudełka płatków i rzucił okiem na ich skład. Po konsultacjach z dietetykiem znał się na rzeczy. Płatki miały odpowiednie składniki. Jabłka, daktyle i orzechy. Te ostatnie zawierały tłuszcz, ale tylko nienasycony. Owoce nie wzbudzały żadnych zastrzeżeń. Odżywiaj się odpowiednio, a będziesz żył wiecznie. O ile nie zginiesz w wypadku drogowym.
- Weź sobie coś, jeśli jesteś głodny! - zawołała z pokoju Cleo.
Włożył do ust kawałek orzecha w polewie, rozgryzł go i wstrząsnął się z obrzydzenia. I wtedy zauważył włączony ekspres do kawy. Czerwone światełko mrugało zapraszająco, a dzbanek był napełniony więcej niż do połowy.
Uznał, że Cleo nie powinna pompować w siebie kofeiny. On mógł sobie na to pozwolić. Przecież nie był w ciąży.
Zaniósł tacę ze śniadaniem do salonu i pomógł Cleo usiąść. Usiłował zignorować zapach mydła, szamponu i talku. Szybko umknął do kuchni.
Talk jako afrodyzjak?
Niemożliwe! Westchnął. Pewna część jego ciała reagowała równie zaskakująco, jak reszta zdezelowanego organizmu.
Napełnił kubek podgrzaną kawą i wrócił do Cleo. Akurat z lubością oblizywała łyżeczkę, przymykając powieki. Ten widok sprawił, że doświadczył interesujących emocji. Uznał je za nieistotne i niewłaściwe.
- Lepiej się czujesz? - zapytał z tą samą sztuczną pogodą w głosie, którą tak znienawidził w okresie swojej rekonwalescencji.
- Uhm. - Uśmiechnęła się szeroko. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, posłała mu szczery uśmiech. Harrison prawie potknął się z tego powodu i chyba dlatego się skrzywił.
Może sprawiła to ta kawa. Lura bez smaku i najwyraźniej bez kofeiny.
- Wobec tego przejdźmy do rzeczy, dobrze?
- Nie.
Spokojnie wyjął książeczkę czekową, odkręcił pióro i czekał. Cierpliwości, Lawless. Pomachaj przynętą i postaraj się nie przestraszyć nią biednej rybki.
Na twarzy Cleo kolejno odmalowały się najróżniejsze uczucia. Mógł z niej czytać jak z otwartej książki. To powinno być nielegalne, pomyślał.
- Takich płatności nie dokonuje się z ręki do ręki - zaprotestowała. -Sądzę, że trzeba to przelać na konto lub przynajmniej uregulować w agencji.
- Jeśli wolisz, oczywiście zwrócę się do agencji. Zrobimy tak, jak sobie życzysz. Chcesz od razu otrzymać całą kwotę, czy raty miesięczne? Albo wpłatę raz na rok z ruchomym oprocentowaniem? A może stałym? Wybieraj. - Miał nadzieję, że nie wygląda drapieżnie, choć czuł się jak rekin ludojad. - Pomyślałem, że przyda ci się mały zadatek, skoro wkrótce urodzi się dziecko.
Jesteś godnym pogardy, parszywym draniem, Lawless. Stosujesz chwyty poniżej pasa.
Ale przecież Cleo Barnes potrzebowała pieniędzy. Oraz - podobnie jak większość kobiet - pomocy przy podejmowaniu ważnych decyzji. Zwłaszcza w tej konkretnej sytuacji Cleo Barnes nie powinna robić wszystkiego sama. Jej teść jest prawnikiem. Dlaczego jej nie pomaga? Może to zasugerować?
A może lepiej siedzieć cicho? W końcu to nie jego wina, że ta kobieta nie przygotowała się do przeprowadzki. On jest biznesmenem, który realizuje prostą transakcję. Cleo Barnes ma coś, co chciałby kupić. Ona podała cenę, on zgodził się tyle zapłacić. Koniec, kropka.
- Mogę dostać jeszcze trochę? - Wyciągnęła rękę z pustą miseczką. Pomyślał, że pilnowanie kaczki nie jest jedyną metodą pozwalającą Cleo uciec od rzeczywistości. Lody znajdowały się na drugim miejscu.
- Już się kończą. Nie wolałabyś zostawić sobie tej resztki na lunch? Teraz ustalimy wszystkie szczegóły i będziesz mogła skończyć pakowanie, a ja zajmę się formalnościami.
- Nie cierpiał urzędowej biurokracji. Przez długie lata pracy miał do czynienia z taką masą spraw papierkowych, że dałoby się nimi zapełnić pół wszechświata.
Co prawda, na ogół załatwiał je dział prawny firmy. Harrison wtedy tego nie doceniał. Dopiero teraz widział, iloma rzeczami dawniej nie musiał sobie zawracać głowy.
Cleo postawiła miseczkę na niskim stoliku. Zauważyła, że Harrison wypił tylko łyk i odstawił kubek. Żałowała, że nie poczęstowała swojego gościa lepszą kawą. Nie umiała jej parzyć. Niles ciągle z tego powodu narzekał.
„Na miłość boską, Cleo, czy ty nic nie potrafisz zrobić dobrze? Wiedziałem, że nie jesteś wulkanem intelektu, gdy się z tobą żeniłem, ale przecież każdy głupi może się nauczyć obsługiwać ekspres do kawy!" - mawiał.
Kiedy Cleo to sobie przypomniała, poczuła znajome pieczenie w przełyku. Pierwszy raz pojawiło się rok po ich ślubie. Gdy się rozstali, przestało jej dokuczać, a gdy wróciła, znów dało o sobie znać. Po śmierci Nilesa zniknęło, co obudziło w Cleo poczucie winy.
Teraz przykre pieczenie ponownie się odezwało. Tym razem nie było rezultatem strachu. Po prostu organizm dawał jej do zrozumienia, że znów się nie popisała.
- Chleb też się kończy. Muszę pojechać do miasta.
- Świetnie. Wstąpimy do agencji i podpiszemy wszystkie papierki.
- Nigdzie nie wstąpimy, ponieważ wybieram się tylko po zakupy. Sama. Zostaw swoje nazwisko i adres mojej agentce. Skontaktuje się z tobą, gdy będę gotowa sprzedać dom, o ile wcześniej nie znajdziesz czegoś lepszego.
Pozwolił jej po rozkoszować się chwilą triumfu, po czym wyciągnął asa z rękawa.
- To twój samochód stoi na podjeździe? - spyta ł lekkim tonem. -Wiesz, że złapałaś gumę? - Prawie zmiękł na widok zrozpaczonej miny Cleo. - Jeśli chcesz, wezwę mechanika. Opłata pewnie zależy od odległości. Jak daleko stąd do miasteczka - dwadzieścia, trzydzieści kilometrów? Dojazdy to pewnie jeden z uroków mieszkania na prowincji.
Cleo jakoś zdołała się unieść do pozycji siedzącej. Miała za złe ciąży, że robi z kobiety taką niedołęgę.
- Umiem zmienić oponę.
- Nie wątpię.
- Tak się składa, że skończyłam trzy czwarte studiów wyższych i jeszcze trzy tygodnie temu pracowałam na odpowiedzialnym stanowisku w jednej z najlepszych galerii stanu Wirginia.
Trzy czwarte studiów odbyła na wydziale sztuki. Na odpowiedzialnym stanowisku pełniła funkcję gońca i sekretarki. A galeria była malutką salką wystawową. Cleo zarabiała tam grosze, nie miała ubezpieczenia zdrowotnego ani płatnego urlopu. Gdyby postanowiła wrócić do Chesapeake, musiałaby znaleźć lepszą pracę. Na razie jednak nie otrzymała żadnej odpowiedzi na swoje oferty.
- Wiem, co myślisz - parsknęła. - Uważasz mnie za jedną z tych bezradnych gąsek, które nie potrafią zadbać o swoje sprawy. Jednak ja się do nich nie zaliczam. Od wielu lat jestem samodzielna. I zamierzam taka pozostać, więc dzięki za propozycję, ale z niej nie skorzystam.
Poczekał, aż skończy swoją tyradę i złapie oddech. Był ciekaw, czy rozwinie temat. Na ogół to robiła i właśnie owo uzupełnienie okazywało się najbardziej interesujące.
- Na razie nie zajęłam się tym kołem, lecz wcale nie dlatego, że przekracza to moje możliwości.
- Oczywiście - mruknął. - Słuchaj, chcę ci zaproponować pewien układ, który będzie korzystny dla nas obojga.
Przemyślał to już wczoraj wieczorem. Zanim zaczniesz coś załatwiać, najpierw opracuj trzy plany: zasadniczy, wspomagający i zapasowy. Tak brzmiało jego życiowe motto.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
- Skoro i tak jedziemy do miasta, to chyba możesz skończyć lody -zasugerował, żeby uprzedzić ewentualny atak. Posłał jej uśmiech jednego z najbardziej pożądanych kawalerów świata i ruszył do kuchni. Gdy wrócił, nadal na wpół leżała z jedną nogą na kanapie, drugą na podłodze, z obiema rękami na brzuchu i wyrazem frustracji na twarzy.
- Teraz ci wyjaśnię, o co mi chodzi. - Wręczył jej miseczkę lodów, obficie polanych czekoladowym syropem. Zazwyczaj stosował bardziej wyrafinowane formy przekupstwa. Tym razem ograniczył się do deseru na jej koszt. - Ty potrzebujesz nowej dętki, a ja trochę ćwiczeń fizycznych. Sądzę więc, że oboje skorzystamy, jeśli zmienię koło w twoim aucie.
Wierzył, że tak się stanie, gdy już się połapie w technicznych zawiłościach ambitnego zadania. Jedną z wad zatrudniania rzeszy personelu było to, że człowiek nie miał pojęcia, jak robi się wiele prostych rzeczy.
- Tylko tyle? Zmienisz koło i będziemy kwita? - Wyglądała na znacznie spokojniejszą niż przed chwilą. Widocznie lody działały jak antydepresant.
- Niezupełnie. Oboje wiemy, że kobieta w twoim stanie nie powinna dźwigać. Te pudła może nie są bardzo ciężkie, ale są duże i niewygodne. Mogłabyś się przewrócić, co byłoby niebezpieczne, ponieważ mieszkasz sama.
- Dlatego koniecznie chcesz mi dać ten zadatek, żebym wynajęła kogoś, kto zapakuje moje rzeczy, załaduje mi wszystko do samochodu i...
- Myślałem o innym rozwiązaniu, przypominającym wymianę. Wynajmuję w motelu pokój wielkości twojej szafy na płaszcze, z łóżkiem, które wykonano w czasach wojny krymskiej. Nie mam gdzie gotować i muszę żywić się w lokalnej garkuchni, gdzie karmią smacznie, ale nie całkiem tak, jak kazał mi jadać lekarz.
- Jesteś na diecie? - Leniwym spojrzeniem przesunęła po jego sylwetce. To zainteresowanie na pewno nie miało podłoża seksualnego. Mimo to Harrison nagle pomyślał o tym, że jest mężczyzną, a ona -kobietą. I trochę się zmieszał.
- Mam zbyt wysoki poziom cholesterolu - przyznał. Powstrzymała się od dalszych pytań. Żaden człowiek nie lubi przyznawać się do swoich fizycznych braków.
- I dlatego chciałbyś korzystać z mojej kuchni?
No dalej, rybko, połknij haczyk. Gdy wsunę nogę za próg, już się mnie nie pozbędziesz.
- Zrobiłabyś mi wielką przysługę, gdybyś się zgodziła. Mój lekarz mówi, że powinienem zastosować odpowiedni reżim: ćwiczyć i zdrowo się odżywiać. Dzięki temu wkrótce odzyskałbym formę.
Chyba zamierzała się zgodzić. Widział to po jej minie. Gdyby miała odmówić, zrobiłaby to od razu. Postanowił jeszcze bardziej uatrakcyjnić swoją ofertę.
- Chętnie wyręczę cię w pakowaniu. Przecież nie ma sensu kogoś wynajmować.
- Jak długo byś tu został?
- Nie musimy teraz o tym decydować. Wyniosę się wtedy, gdy sobie tego zażyczysz.
- I nie będziesz nalegał na sfinalizowanie sprzedaży?
- Nie. Poczekam, aż sama będziesz gotowa.
- A jeśli to nigdy nie nastąpi? Wzruszył ramionami.
- Wtedy ty tutaj zostaniesz, a ja się wyprowadzę. Zadzwonił telefon, a na tyłach podwórza rozległo się gwałtowne kwakanie. Cleo spróbowała wstać, więc Harrison podał jej słuchawkę.
- Odbierz, a ja zajmę się kaczką.
ROZDZIAŁ 4
Dzwoniła Tally Randolf, długoletnia przyjaciółka, koleżanka z akademika i do niedawna pracodawczyni Cleo. Tally była właścicielką galerii w Chesapeake, gdzie Cleo pracowała jako goniec, księgowa, ekspedientka i doradca artystyczny w jednej osobie.
- Cześć, kotku, jak się miewasz? - zaszczebiotała Tally. Słysząc znajomy, pogodny głos, Cleo odetchnęła z ulgą.
- Och, Tal, miałam się do ciebie odezwać, ale...
- Wiem, twój telefon nie działał. Próbowałam się z tobą skontaktować, ale nikt się nie zgłaszał. Nawet pomyślałam, że już sprzedałaś dom i wyprowadziłaś się.
- Myszy przegryzły kable.
- Zafunduj sobie parę pułapek. Dzwoniłam do ciebie, bo szukał cię jakiś facet. Podobno chodziło o sprawę osobistą, ale uznałam, że w tych okolicznościach nie załatwiałabyś nic takiego nawet z najprzystojniejszym prawnikiem z firmy Barnes i spółka. Zostawił mi wizytówkę. Prosił, żebyś się do niego odezwała, gdy wrócisz z urlopu. Powiedziałam mu, że coś napomknęłaś o Wyspach Dziewiczych.
- Żartujesz, Tally.
- Wcale nie skłamałam. Pamiętam, jak mówiłaś, że spędziłaś miodowy miesiąc na Saint Croix.
- Nie wiesz, czego ode mnie chciał?
- Niestety nie. Zaproponowałam, żebyśmy omówili tę sprawę przy kolacji, ale nic z tego nie wyszło. On chyba woli chude blondynki, niż rude o rubensowskich kształtach. Chociaż ostatnio nie jesteś taka szczupła. Sądzisz, że jego wizyta oznacza jakieś kłopoty?
Cleo przełknęła ślinę, żeby stłumić nagły atak zgagi. Jednocześnie zerknęła w stronę podwórza, aby sprawdzić, czy niepożądany gość nadal przebywa poza zasięgiem słuchu.
- Wątpię - odparła. - Prawdopodobnie załatwiał w mieście jakieś interesy i przy okazji postanowił do mnie zajrzeć. Znam go.
- Szczęściara.
Nieprawda, pomyślała Cleo. Pierce Holmes pracował w kancelarii prawniczej jej teścia i był klasycznym lizusem. Dzięki temu został młodszym partnerem na długo przed śmiercią Nilesa.
- Mam jego numer. Chcesz, żebym go zawiadomiła, że przyjęłaś posadę latarnika gdzieś na Karaibach i nie sposób cię zlokalizować?
- Wspaniały pomysł. Znasz takie miejsce, gdzie by mnie zatrudnili? Obie wiedziały, że po porodzie nie wróci do dawnego zajęcia. Z tego, co zarabiała u Tally, nie zdołałaby utrzymać siebie i dziecka. Po wyjeździe z Richmond zwróciła się właśnie do Tally, przyjaciółki z czasów studenckich. Opowiedziała jej o wszystkim, a Tally zaoferowała jej mieszkanie, jedzenie i etat. Cleo zignorowała swoją dumę i przyjęła wszystko. Nie było zbyt dużego popytu na kobiety bez dyplomu i zawodowego doświadczenia.
Zajęcie w galerii wymagało dużej elastyczności. Cleo - ku swemu zdumieniu - świetnie sobie radziła z bardzo różnorodnymi obowiązkami. Potrafiła zarówno korzystnie wyeksponować wystawiane dzieła sztuki, jak i wyłudzić darmową reklamę, choć podczas pięciu i pół roku małżeństwa z Nilesem prawie zapomniała, że potrafi zrobić coś jak należy.
- Kochanie, dobrze się czujesz? - spytała Tally. Cleo otrząsnęła się ze złych wspomnień.
- Tak, zupełnie dobrze.
- Słuchaj, jeśli mnie potrzebujesz, to zamknę sklepik i za parę godzin będę u ciebie.
- Jesteś kochana, ale na razie jakoś panuję nad sytuacją. I dziękuję ci, Tal. Za wszystko.
- Cóż, znasz mnie. Zawsze możesz liczyć na moją pomoc.
- Wiem. Mała nieźle daje mi się we znaki.
- Poradzisz sobie, dziecinko - zapewniła ją Tally. - Zawsze mówiłam, że jesteś odporna jak para starych butów, nie pamiętasz,? A teraz powtarzaj za mną: Ja, Cleopatra Larkin Barnes, jestem dzielną dziewuchą i pokonam wszelkie przeciwności, nie złamawszy sobie przy tym nawet paznokcia".
Bardziej bliska łez niż śmiechu, Cleo posłusznie wyrecytowała znajome motto, obiecała wkrótce się odezwać i odłożyła słuchawkę.
Kaczka na szczęście okazała się samodzielna. Zanim Harrison zdołał zlokalizować jej gniazdo, ujrzał niewiadomego gatunku węża wślizgującego się do stawu. Patrzył na płynącego gada i w tej samej chwili usłyszał, że coś ze świstem przeleciało mu koło lewego ucha. Był to spłoszony obecnością człowieka maleńki ptaszek. Wyfrunął ze starej myśliwskiej czapki wiszącej na jednym z przymocowanych do ściany jelenich rogów.
Harrison odetchnął z ulgą. Najpierw wąż, teraz ptaszysko. Trochę za dużo tych atrakcji, pomyślał.
Nie chciał przeszkadzać Cleo podczas rozmowy, więc został na dworze i przyjrzał się okolicznym drzewom. Nie były ani szczególnie piękne, ani egzotyczne. Ładniejsze widywał w nowojorskim Central Parku. A jednak nie wiadomo dlaczego czuł się tutaj doskonale. Podobały mu się te rozrośnięte sosny, cyprysy i nieznane mu drzewa liściaste.
Może to sprawa dziedziczności? Gdzieś stąd wywodziły się przecież jego korzenie. Otrzymany w spadku kawałek ziemi znajdował się kilkanaście kilometrów na zachód od tego miejsca. Mogli je lubić również Lawlessowie żyjący tu sto lat temu.
Co prawda, niespecjalnie to Harrisona obchodziło. Trafił tu przypadkowo i dom przypadł mu do gustu. Był wystawiony na sprzedaż i znajdował się wystarczająco daleko od cywilizacji. Dzięki temu przejście na przymusową emeryturę mogło się odbyć w miarę bezboleśnie. Postanowił tu zamieszkać bynajmniej nie z powodu genealogii. Równie mało przejmował się też tą kobietą.
Jasne, że jej się nie przelewało, ale to nie był jego problem. Nigdy nie miał obsesji na punkcie pomagania ludziom. Jeszcze kilka miesięcy temu bezpośrednio lub pośrednio decydował o losie tysięcy kobiet i mężczyzn. Jego firma dawała im pracę i przyczyniała się do powstania sporej części dochodu narodowego, ale żadna z zawodowych decyzji Harrisona nie wynikała z potrzeby niesienia komukolwiek pomocy.
Jego odejście zauważyli prawdopodobnie tylko najbliżsi współpracownicy - sekretarki, szofer, kucharz, gospodyni i trzech osobistych asystentów. Reszta kilkutysięcznego personelu pewnie nawet nie spostrzegła, że na czekach zmienił się podpis właściciela.
Wybujałe ego Księcia chyba powinno na tym ucierpieć, pomyślał kpiąco.
Wrócił do pokoju i zastał Cleo dokładnie tam, gdzie ją zostawił. Znów miała tę niepokojącą minę.
- Co się stało? - zapytał. Żadnej reakcji. Podobne przygnębienie malowało się na twarzach starego małżeństwa, które spotkał w szpitalnej poczekalni. - Cleo? Kto dzwonił?
Zamrugała i powróciła do rzeczywistości.
- Co? Ach, telefon. To była... pomyłka. Oczywiście. A on był królową Anglii.
Nie wtykaj nosa w cudze sprawy, skarcił siebie w duchu i wziął ze stołu miskę oraz kubek.
- Możesz być spokojna o swoją kaczkę. Ani jej, ani jajom nic się nie stało. Ten wstrętny wąż zwiał. Sama go przegoniła. Czy wszystkie przyszłe mamusie są takie samodzielne i skuteczne w działaniu?
- Uhm.
- Ten bydlak wyglądał na pięciometrowego pytona.
- Uhm.
- Był fioletowy. Pewnie jakiś miejscowy podgatunek. - Poczekał, ale ona nadal milczała. - Wiesz co? Mam świetny pomysł. Może razem skoczymy do miasta? Idź się ubrać, a ja zmienię twoje koło. Oddamy dziurawą dętkę do warsztatu.
- Uhm.
Nawet w chwilach największego ożywienia Cleo Barnes nie tryskała energią, ale tym razem sprawiała wrażenie wyjątkowo przygaszonej. Harrison próbował sobie wmówić, że jest zatroskany, a nie zirytowany. I nagle zdał sobie sprawę, że to prawda. Trochę go to zdziwiło.
- Cleo? Spójrz na mnie. Jeśli masz jakiś problem, to spróbuję go rozwiązać. Jestem naprawdę dobry w te klocki.
Wcale nie był pewien, czy przypadkiem się nie myli. Do niedawna dysponował sprawnym, utalentowanym zespołem ludzi, którzy potrafili neutralizować wszelkie problemy. Mogli w każdej chwili udać się do każdego punktu na kuli ziemskiej, gdzie istniało potencjalne zagrożenie dla interesów firmy Lawless, Inc.
Cleo zrobiła głęboki wdech i uśmiechnęła się.
Wiedział, że chciała go uspokoić, ale nie udało jej się to. Przeciwnie, jeszcze bardziej się zaniepokoił.
- Co się stało, Cleo?
- Nic. Przestań się martwić. Wszystko jest w porządku.
Przez moment studiował jej twarz. Szóstym zmysłem wyczuwał, że kłamie. Znów posłała mu uśmiech. Jeszcze szerszy. Naprawdę się starała.
- Przebiorę się w coś bardziej przyzwoitego - zaszczebiotała równie beztrosko jak ten przerażony mały ptaszek, który za domem uwił sobie gniazdo w czapce.
On napędził stracha ptaszkowi. Ciekawe, kto przeraził Cleo.
Włożyła na siebie przewiewną ciążową suknię i wygodne, znoszone sandały. Uczesała i spięła włosy, choć wiedziała, że i tak zaraz się rozsypią. Zapanowała również nad swoimi emocjami.
- Dasz sobie radę - mruknęła do odbicia w lustrze. Przypudrowała błyszczący nos, co w tym upale zupełnie nie miało sensu. - Przecież jesteś odporna jak para starych butów.
Często musiała to sobie powtarzać, ponieważ Niles notorycznie podkopywał jej poczucie własnej wartości. Był w tej dziedzinie prawdziwym ekspertem. Po ojcu odziedziczył osobisty urok i dobrą prezencję, a także bezwzględność, po matce - snobizm. Ale wredny okazał się na swój własny sposób. Jego podłość leżała w uśpieniu czasem przez parę miesięcy, aby ujawnić się nieoczekiwanie i z byle powodu.
Barnesowie wiedzieli, że ich synowa zaczęła pracować w Chesapeake. Oczywiście nie obchodziły ich jej losy. Nawet nie udawali, że interesuje ich, gdzie wyjeżdża i co zamierza robić. Prawdopodobnie spodziewali się, że sprzeda dom. Henry stawał na głowie, aby zachować go jako własność firmy, ale Cleo wynajęła prawnika i starania teścia spełzły na niczym.
Rodzice Nilesa, na szczęście, nawet się nie domyślali, że oczekuje dziecka. W tym przypadku zachowała daleko idącą ostrożność. Po testy ciążowe pojechała na drugi koniec miasta. Kupiła aż trzy, aby mieć absolutną pewność. Wkrótce po pogrzebie, gdy wszystkie trzy testy potwierdziły jej podejrzenia, postanowiła wyjechać.
Teściowie, pogrążeni w żałobie po stracie jedynaka, bynajmniej jej nie zatrzymywali. Nadal obwiniali ją o schwytanie w sidła ich chłopca oraz o to, że dwa lata później od niego odeszła. Nie mogli jej również wybaczyć powrotu do Nilesa, gdy próbowała ratować swoje małżeństwo.
Zresztą zdało się to na nic. Niles nie chciał poddać się leczeniu, a po pijanemu stawał się bardziej agresywny niż kiedykolwiek. A całkiem trzeźwy bywał bardzo rzadko.
Starała się nie myśleć o tym, ponieważ nosiła dziecko Nilesa. Gdyby wcześniej się zorientowała, że jest w ciąży, może wszystko potoczyłoby się inaczej.
A może nie. Niles nigdy nie był zadowolony z żony. Winił ją za wszystkie swoje klęski. Za alkoholizm i niepowodzenia zawodowe. W kancelarii zawalał jedną sprawę po drugiej, aż w końcu nawet jego własny ojciec przestał mu ufać.
Po raz drugi zostawiła go po strasznej awanturze pewnego niedzielnego wieczora. Niles wiedział, gdzie jego żona znalazła wtedy schronienie, bo poprzednio też tam uciekła; Był kompletnie pijany, ale pojechał za nią do taniego motelu przy drodze numer 250. Niestety, całkiem nie panował nad kierownicą, zawadził o rząd zaparkowanych samochodów, ściął latarnię i przez ścianę wjechał do recepcji.
Zawiniła jak zwykle Cleo. Henry i Vesper nawet nie musieli tego werbalizować. To nie było konieczne. Od początku mieli jej za złe, że ukradła Nilesa kobiecie, z którą zamierzali go ożenić.
Oskarżali Cleo również o to, że Niles rozpił się przez nią, że nie została z nim, gdy jej potrzebował, i nie miała na tyle przyzwoitości, aby dać mu rozwód, gdy ją o to błagał.
Nawet nie próbowała wyprowadzić ich z błędu. Podczas trwania ich związku Niles błagał ją bowiem tylko o dwie rzeczy. Po pierwsze - aby za niego wyszła, choć jego matka usiłowała skłonić go do ślubu z wybraną przez siebie kandydatką z arystokratycznej rodziny. Jako beznadziejna romantyczka uwierzyła w jego zapewnienia o miłości.
Po drugie - znacznie później - błagał, aby do niego wróciła. Przysięgał już nigdy nie tknąć ani kropli alkoholu. Znów uwierzyła, choć wiedziała, że Niles jest alkoholikiem co najmniej od czasów studenckich. Uwierzyła, ponieważ umiał być przekonujący. Głównie jednak dlatego, że chciała mu uwierzyć. Nie mogła znieść myśli, że tak bardzo się pomyliła, gdy zauroczył ją na początku ich znajomości.
Wkrótce po ślubie poznała jego prawdziwe oblicze. Rodzice Nilesa musieli wiedzieć, co dzieje się pod ich dachem. Na pewno słyszeli wieczorne kłótnie, a rano, gdy schodziła na śniadanie, nieraz widzieli siniaki na jej twarzy i ramionach. Ale oni bez mrugnięcia okiem przyjmowali wyjaśnienia, że znów wpadła na drzwi do szafy lub uderzyła się o kant toaletki.
Nadal miała widoczną bliznę po pierwszym uderzeniu Nilesa, ale to urazy w sferze emocjonalnej ją zniszczyły. Mąż sprawił, że zwątpiła w siebie jako kobieta.
- To już skończone, przestań się zadręczać - szepnęła. Siłą woli zapanowała nad mętlikiem, który miała w głowie. Ostatnio rzadko myślała racjonalnie i niemal zapomniała, jak się to robi. O wiele łatwiej było pozwolić umysłowi dryfować, zamiast zmusić go do konkretnych rozważań. Codziennie pocieszała się, że po otrzymaniu jakichś ofert pracy na pewno zdąży wszystko załatwić, spakować się i wyjechać. Dni mijały, a jej sytuacja stawała się coraz gorsza.
Westchnęła ciężko i spojrzała na swoje odbicie.
- Dasz sobie radę, Cleo Barnes. Zadbałaś o swojego ojca, później o siebie, a teraz zrobisz wszystko dla dobra swojego dziecka. Głowa do góry, moja droga, jesteś odporna jak para starych butów!
Zarzuciła na ramię pasek torebki, wzięła kluczyki, przeciwsłoneczne okulary i wyszła na zewnątrz.
- Chcesz przed wyjazdem umyć ręce? - zawołała z frontowego tarasu.
Chyba raczej powinien wziąć prysznic, pomyślała. Był taki umorusany, jakby wytarzał się w błocie. Jej samochód stał na podnośniku i przypominał psa, który unosi nogę, aby obsiusiać hydrant. Jedno koło trzymało się na ostatniej nakrętce. Na ziemi leżały wszystkie narzędzia Cleo oraz mnóstwo innych, które Harrison prawdopodobnie wyjął ze swojego bagażnika.
- Prawie gotowe! - Harrison otarł spocone czoło umazanym w smarze przedramieniem.
Przytrzymując się poręczy, ostrożnie zeszła po trzech schodkach. Natychmiast się spociła i osłabła, bo majowe słońce mocno przygrzewało.
- Koło może być trochę zardzewiałe - powiedziała. - Zauważyłam ślady rdzy wokół drzwiczek. W tej okolicy to na ogół rezultat słonej wody lub nawozów.
Spojrzenie Harrisona dowodziło, że nie ma zielonego pojęcia, o co jej chodzi.
- I jedno, i drugie powoduje rdzewienie metalu - wyjaśniła. - Ale ludzie na ogół nie wożą nawozów w samochodach osobowych, więc rdza na moim musi być rezultatem burzy. Kupiłam to auto kilka miesięcy po jesiennym huraganie. Dopiero później obejrzałam w telewizji program o ryzyku, jakim jest nabywanie używanych pojazdów po silnych burzach na terenach zalewanych przez morze.
- Tak, oczywiście - mruknął. - Trzeba wiedzieć o takich rzeczach. -Patrzył na nią, jakby oczekiwał, że zaraz zacznie jej się dymić z uszu. Wyjął z kieszeni brudną chusteczkę do nosa, przyjrzał jej się i schował ją. - Może lepiej najpierw skończę tę robotę i wtedy się umyję.
Cleo przystanęła w cieniu cyprysu i z zainteresowaniem obserwowała Harrisona. Spoglądał na rozrzucone narzędzia jak ktoś, kto widzi je pierwszy raz w życiu. Pod warstwą potu i kilkoma smugami smaru jego przystojna twarz była czerwona.
Czyżby udar słoneczny? Apopleksja? Wspominał coś o poziomie cholesterolu, ale równie dobrze mógł mieć nadciśnienie. Klasyczny kandydat na nadciśnienie, stwierdziła. Spięty. Uparty. Zdeterminowany. Podczas takiego upału prawdopodobnie powinien unikać wysiłku fizycznego.
- Mam lepszy pomysł - oznajmiła, gdy schylił się i znów zaczął się zmagać z oporną nakrętką. Przez chwilę podziwiała idealny krój jego spodni w kolorze khaki, a później idealny kształt jego pośladków.
Chyba zgłupiałaś, kobieto! W tym stanie i w tej sytuacji ostatnią rzeczą, o której powinnaś myśleć, jest tyłek mężczyzny!
Musiała jednak obiektywnie przyznać, że ten fragment anatomii Harrisona Lawlessa prezentuje się znakomicie. Gdyby tak wyglądali odziani tylko w skąpe przepaski męscy modele na zajęciach w akademii sztuk pięknych, gdzie studiowała, na pewno nie dostałaby zaliczenia.
Harrison założył na nakrętkę klucz i kilkakrotnie próbował go przekręcić. Bezskutecznie. Widocznie rdza wżarła się bardzo głęboko. Zaklął i zaraz przeprosił, co Cleo uznała za imponujący przejaw dobrego wychowania.
- Cleo?
- Co?
- Coś mówiłaś, prawda?
- Ja? Chyba nie.
Posłał jej rozbawione spojrzenie.
- Jestem pewien, że jedno z nas coś powiedziało. Słuchaj, czy to zadanie nie mogłoby poczekać do zachodu słońca? Dysponuję pojazdem w doskonałym stanie technicznym.
Zrobiło jej się go żal. Sama już zdążyła się zgrzać. Swędziała ją spocona skóra głowy i karku. Harrison musiał być wykończony. Lepiej, żeby nie dostał zawału. Nie miała pojęcia, co by wtedy zrobiła. Wezwałaby pogotowie?
Nawet nie wiedziała, czy na tym odludziu w ogóle było to możliwe. No właśnie. Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślała. Przecież mogła tu zacząć rodzić - zupełnie sama, z niesprawnym samochodem i nieczynnym telefonem.
- Dobrze - zgodziła się łaskawie. - Idź się umyć, a ja przygotuję na drogę mrożoną herbatę. Chyba nie zaliczasz się do tych, którzy są przeciwko jedzeniu lub piciu w samochodzie? Zdaniem mojej teściowej tego się nie robi, ale większość ludzi bez przerwy je coś podczas jazdy.
- Jestem za herbatą - oświadczył bez wahania. Zauważył jakby cień zmartwienia na jej twarzy i czekał na jakąś dygresję nie mającą związku z aktualnym tematem ich rozmowy.
Cleo zazwyczaj dodawała coś interesującego. Przegarnął włosy palcami i poplamioną smarem chusteczką wytarł spocone czoło. Z rozmarzeniem pomyślał o barku w swojej limuzynie. Przed wyjazdem z Nowego Jorku podarował ją Nickowi - dawnemu zapaśnikowi – który przez dziewięć lat był jego szoferem, i dołożył do auta roczną pensję. W tej chwili dałby pięć tysięcy dolarów, aby móc usłyszeć, jak Nick mówi: „Hej, człowieku, oddaj mi ten klucz, zanim rozwalisz to cacko".
Samochodu Cleo nikt nie nazwałby cackiem. Wyglądało raczej na złom. Panna Barnes chyba była całkiem bez grosza, inaczej nie jeździłaby takim rupieciem. Nie wystawiłaby też na sprzedaż domu, którego wcale nie chciała się pozbywać. Nie zażądałaby ceny gwarantującej szybkie znalezienie nabywcy. A jednak to zrobiła. Dlaczego?
Harrison chętnie zaspokoiłby swoją ciekawość. Co prawda, prywatne życie Cleo Barnes i jej problemy nie powinny go obchodzić, ale jednak go interesowały. Może dlatego, że nie miał nic do roboty, a musiał czymś się zająć, dopóki nie posiądzie sztuki bezczynności.
Początkowo sądził, że to nie będzie trudne. Zamierzał ograniczyć obowiązki, nauczyć się relaksować i cieszyć życiem. Prawdziwą przeszkodą okazał się fakt, że lubił harówkę, szybkie tempo i nawał zajęć w świecie wielkiego biznesu. A także wyszukiwanie różnych możliwości, zanim dostrzegli je konkurenci, lub stwarzanie ich, jeśli nie istniały. Uwielbiał zwyciężać w każdym wyścigu, w którym brał udział. Nie dla pieniędzy. Pokonywał innych, bo po prostu nie umiał przegrywać.
- Wezmę też fistaszki - oświadczyła Cleo.
Brawo, moja pani. Właśnie czekałem, aż się odezwiesz.
Jazda do Columbii nie trwała długo. Klimatyzacja przyjemnie chłodziła, Cleo siedziała cicho, a droga była pusta, toteż Harrison przeanalizował w myśli listę czekających go zadań.
Cleo miała trudności z wsiadaniem i wysiadaniem z dżipa o wysokim zawieszeniu, nastawił więc płytę kompaktową z utworami Sibeliusa i poszedł wymeldować się z motelu.
- Następny przystanek w stacji obsługi - oświadczył po powrocie. -To zajmie tylko chwilę. Poczekasz?
Skinęła głową i posłała mu leniwy uśmiech. Jakim cudem ciężarna kobieta może wydawać się taka pociągająca? Nigdy by nie przypuszczał, że to możliwe. Wyglądała o wiele bardziej kobieco niż jakiś seksowny kociak.
Zanotuj tę uwagę i zapomnij o niej, Lawless. Albo lepiej w ogóle skasuj ten plik.
Zamówił przyholowanie samochodu Cleo, naprawę lub wymianę opony, szczegółowy przegląd i reperację wszystkiego, co jej wymagało. Gdziekolwiek Cleo postanowi stąd pojechać, będzie potrzebowała sprawnego pojazdu. Nie mogła ryzykować, że jej auto gdzieś na szosie się popsuje.
Po paru minutach zaparkował przed jedynym w miasteczku supermarketem.
- Pójdziesz ze mną ? - spytał. - Tutaj przyda mi się twoje doradztwo. Cleo z lubością popijała lodowy mleczny koktajl. Harrison nigdy nie
spotkał kobiety, która tak uwielbiałaby lody w każdej postaci.
- Owszem. Przyda mi się trochę ruchu, jeśli zdołam wysiąść bez spadochronu - odparła.
Roześmiał się, obszedł maskę i otworzył drzwiczki. Cleo oparła dłonie na jego barkach, ale po chwili zrezygnowała z próby samodzielnego zejścia z wysokiego progu. Harrison chwycił ją pod pachami i postawił na ziemi. Chciał wierzyć, że jego ciało zareagowało na upał, a nie na kontakt z wilgotną, jedwabistą skórą Cleo, na jej mydlano-talkowy zapach i westchnienie, które z siebie wydała, gdy otarli się brzuchami.
Poczuł też coś innego, i to nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich dwóch dni - odezwała się w nim jakaś uśpiona do tej pory czułość. Miał nadzieję, że nie jest ona symptomem czegoś poważnego.
Wewnątrz sklepu było niewielu klientów. Głównie kobiety, kilku mężczyzn. Wszyscy zachowywali się tak, jakby dokładnie wiedzieli, po co tu przyszli. Harrison nigdy w życiu nie robił zakupów w sklepie spożywczym.
Musiał przyznać, że w dziedzinie codzienności jeszcze nawet nie zaczął raczkować.
Uparł się, że będzie popychać wózek. Nie dlatego, że znał zasady postępowania w supermarkecie, ale dlatego, że jako dżentelmen chciał po prostu wyręczyć Cleo. Szła więc obok niego i wrzucała do kosza wybrane towary. Lody dla niej, świeże owoce i warzywa dla niego. Pudełko z mrożonymi filetami z piersi kurczaka. Bez skóry.
Mnóstwo surowców, których Harrison nie byłby w stanie sam przetworzyć na jadalny posiłek.
Cleo wyjęła z napełnionej lodem wanienki paczkę mięsa z krabów.
- Lubisz kotleciki z krabów? - spytała, zerkając na cenę.
- Owszem. Mój kucharz robił coś takiego z kluseczkami, kremem i...
- Kraby a la Alfredo. Prawdopodobnie nie powinieneś ich jadać, jeśli masz problem z cholesterolem.
Kupili jeszcze upieczonego kurczaka i trochę więcej warzyw.
- Hedonistka - mruknął wyzywająco Harrison, gdy Cleo wróciła po jeszcze jedno duże opakowanie mrożonego jogurtu z czekoladą.
- Mój poziom cholesterolu wynosi sto sześćdziesiąt - odparła słodko. - A jak wygląda twój? - spytała, patrząc znacząco na wołową polędwicę, którą Harrison wyjął z chłodniczej lady. Popatrzył na mięso tęsknym wzrokiem i z żalem odłożył je na półkę.
Gdy dotarli do kasy, żartowali jak starzy znajomi. Kiedy Cleo wyjęła portmonetkę, Harrison bez wahania wepchnął ją z powrotem do jej torby i powiedział, że sprawy finansowe załatwią później, przy jakimś dobrym napoju.
- Dla ciebie sodówka z lodami, a dla mnie czarna kawa. - Osobiście wybrał gatunek ziaren i sam je zmielił. Kolejny debiut. Zdecydował się na mieszankę pół na pół z kawą bez kofeiny. Nie mógł z niej całkiem zrezygnować. Próbował to zrobić, ale wtedy nie opuszczał go ból głowy.
Po wyjściu z supermarketu poszli do sklepu z narzędziami. Nie dlatego, że potrzebowali czegoś z tej branży. Poszli tam, ponieważ Harrison nigdy nie był w takim miejscu. Na widok zgromadzonych w sklepie artykułów wpadł w cielęcy zachwyt. Stopniowo dochodził do wniosku, że do tej pory prowadził ubogi żywot. Poruszał się wyłącznie po utartych szlakach, a świat oferował znacznie więcej. Odkrył to dopiero teraz.
Cleo dobrodusznie podkpiwała z niego, mrucząc coś o małym chłopczyku w sklepie z zabawkami. Przypomniała te ż o rozmrażających się lodach i kurczaku. Harrison z zainteresowaniem przyglądał się lizawkom.
- Żadne z nas nie potrzebuje soli. Poza tym te lizawki są dla krów -wyjaśniła Cleo.
- Pierwszy raz widzę żółtą sól.
- Chyba zawiera jakieś składniki mineralne.
Harrison nie był w stanie wyjść ze sklepu z pustymi rękami. Zrobił więc sobie przyjemność i kupił małą trójkątną drabinkę, aby Cleo było łatwiej wsiadać i wysiadać z landrovera.
Ona oczywiście zaprotestowała.
On oczywiście nalegał.
- Wolisz, żebym za każdym razem ci pomagał? Nie ma sprawy. -Nigdy nie spotkał kobiety, która by bardziej niż Cleo Barnes broniła się przed przyjęciem pomocy mężczyzny lub która potrzebowałaby jej bardziej niż ona.
- Wolę jeździć swoim samochodem - mruknęła. - Przynajmniej został zaprojektowany z myślą o normalnych ludziach.
- Nie wmawiaj mi, że jesteś normalna.
Spojrzała na niego groźnie, ale zauważył, że kącik jej ust lekko drży, jakby tłumiła rozbawienie. Miała bardzo ładne usta. Wprost stworzone do uśmiechu. Ale ostatnio chyba za często się nie uśmiechała. Tak się przynajmniej Harrisonowi wydawało.
Prawdę mówiąc, on także od pewnego czasu był raczej ponury.
- Może dasz się namówić na pieczone żeberka przed powrotem na ranczo? - zapytał.
- Skwituję to w dwóch słowach: tłuszcze nasycone.
- Wieprzowinka ma z nimi coś wspólnego?
- Ona się z nich składa, Harrison. Słuchaj, skoro chcesz przez parę dni mieszkać u mnie, to lepiej daj mi spis rzeczy, które wolno ci jeść. Moja dieta na pewno nie jest dla ciebie odpowiednia.
Przez parę dni? Przestań się łudzić, laleczko. Jedno z nas zostaje na stałe. A ja nigdzie się nie wybieram.
Znów dostrzegł na jej twarzy cień zmartwienia, więc zaczął się zachowywać sympatycznie i zabawnie. Posiadł tę umiejętność dawno temu i stała się niemal jego drugą naturą. Gdy skręcali z szosy na dwupasmową drogę, która prowadziła do traktu wiodącego prosto do domu, oboje pękali ze śmiechu.
Harrison był w świetnym humorze. Bawił się o wiele lepiej niż podczas niezliczonych obowiązkowych przyjęć. Zazwyczaj umierał na nich z nudów, ze szklanką w dłoni i przyklejonym do warg sztucznym uśmiechem.
Cleo pozwoliła Harrisonowi wybrać pokój. Sama zajmowała główną sypialnię, która wraz z łazienką tworzyła północne skrzydło. Dwa pozostałe miały po dwie sypialnie i po jednej łazience. Harrison zdecydował się na stronę zachodnią, z oknem wychodzącym na las. Pokój był przestronny, widny i urządzony w neutralnym stylu. Ciemne drewniane belki i boazerię pokrywała cienka warstwa farby, a na ścianach nie było żadnych myśliwskich trofeów.
Od razu spodobało mu się to miejsce. Sam oczywiście nie znał się na urządzaniu wnętrz. Jeśli chciał coś zmienić w którejś ze swoich rezydencji, wynajmował najlepszego projektanta i życzył sobie tylko wygody, najwyższej jakości i subtelnej kolorystyki.
Ten pokój spełniał wszystkie trzy warunki.
Był jasny, czysty i dyskretnie elegancki. Decydowały o tym gustownie dobrane elementy wyposażenia: meble z sosnowego drewna, białe bawełniane zasłony, grube białe chodniki. Harrison skrzywił się tylko na widok niezbyt szerokiego łóżka, ale i tak zamierzał sprowadzić tu swoje.
Zachwycił się kilkoma wiszącymi tutaj obrazami. Co prawda, nigdy nie interesował się sztuką, ale te akwarele zwróciły jego uwagę. Było w nich coś osobistego, prawie intymnego. Jedna przedstawiała czytającą kobietę. Jej twarz kryła się w cieniu, szczegóły zostały ledwie naszkicowane. Dużej powierzchni kartonu w ogóle nie zamalowano, a delikatne linie wykonane ołówkiem stanowiły jakby wieloznaczną sugestię. Ich interpretacja należała do tego, kto patrzył na obraz.
Harrisonowi od razu się spodobał. Podobnie jak reszta obrazów. Wszystkie reprezentowały mniej więcej ten sam styl. Impresjonistyczne pejzaże, niektóre ukazujące ludzkie postacie, charakteryzowały się lekkością techniki i tajemniczością w sposobie ujęcia tematu. Wiele pozostawiono domysłowi.
Harrison nie był ekspertem, ale w ramach towarzyskich obowiązków często chadzał na wernisaże, miał więc pewne pojęcie o cenach na rynku sztuki. Przypuszczał, że te akwarele raczej nie są drogie. A jednak przypadły mu do gustu o wiele bardziej niż cenne i efektowne obrazy upiększające jego mieszkania.
Zerknął na podpis w postaci malutkiego zygzaka na wpół ukrytego pod passepartout. Okazał się nieczytelny. Zresztą nawet gdyby był wyraźny, nazwisko twórcy i tak nic by mu nie mówiło. Mimo to postanowił spytać Cleo, czy sprzedałaby mu obrazki wraz z tymi meblami, których nie zamierzała zabrać.
Oczywiście zapłaciłby jej za nie dodatkowo. Tyle, ile by zażądała. Prawdopodobnie za mało.
Cleo zdążyła obgryźć paznokcie jednej dłoni i właśnie zabierała się za drugą, gdy Harrison zjawił się w kuchni. Miał na sobie czyste spodnie w kolorze khaki i koszulę bez kołnierzyka. W jego wilgotnych czarnych włosach dostrzegła srebrzyste nitki siwizny. Wziął prysznic i wyglądał tak świeżo, że poczuła się przy nim jak zwaliste czupiradło. Jej samopoczucia nie zdołała poprawić nawet kupiona na wyprzedaży kwiecista suknia z żorżety, określona na metce jako „strój do kurortu".
Harrison trochę się dzisiaj opalił i jego oczy wydawały się raczej niebieskie niż szare. Cleo stwierdziła, że jest coś dodającego otuchy w spokojnym spojrzeniu tych oczu.
Ale może tak bardzo potrzebowała otuchy, że wszędzie jej się doszukiwała?
- Śliczna - powiedział, ruchem głowy wskazując sukienkę. Na pewno chodzi mu o tę żorżetę, pomyślała. A może nie?
Może...
Kobieto, ty chyba całkiem zgłupiałaś! Nie czekaj na komplementy, tylko weź się w garść i zadbaj o swoje sprawy, dopóki masz jakieś szanse.
- Jesteś taka milcząca - zauważył Harrison. - Zastanawiasz się nad czymś ?
Przecząco potrząsnęła głową.
- Po prostu donaszam ciążę. To wymaga mnóstwa cierpliwości. -Machnęła ręką w stronę stołu. - Przygotowałam kurczaka i sałatę.
- Ja miałem zamiar to zrobić.
Posłała mu spojrzenie, które wpędziłoby w ciężkie kompleksy kogoś mniej pewnego siebie niż on.
- Jutro ja gotuję- oświadczył. - A przy okazji... zrób po kolacji listę nazwisk oraz numerów telefonów i zostaw ją przy jednym z aparatów. Na wszelki wypadek.
- Na wypadek czego?
- No... sama wiesz. Mówię o dziecku.
- Nie ma pośpiechu. Siadaj. Umieram z głodu. A ty nie? Z udawanym zainteresowaniem popatrzył na skromniutkie potrawy. Jego kucharz byłby bardzo zdegustowany takim jedzeniem.
- Harrison, miałeś kiedyś problem z koncentracją uwagi? - spytała, gdy ostrożnie spróbował sałaty. Była polana czymś wodnistym, co raczej nie przypominało gęstego sosu z pleśniowego sera, za którym przepadał.
- Chyba nie.
- Ja mam. To pewnie sprawa hormonów. Nikt mnie nie uprzedził, że ciągle będę taka śpiąca i płaczliwa, że mój żołądek przestanie tolerować ogórki, melony i rzodkiewkę, no i że praktycznie zamieszkam w łazience.
- Rzeczywiście tak jest?
- Niby co?
- To, co wymieniłaś.
Skinęła głową i ciężko westchnęła.
- Harrison, co robisz, gdy na pytania, które sobie zadajesz, nie ma odpowiedzi?
- Gdy nie ma żadnych odpowiedzi czy tylko tych wygodnych?
- Nie jestem pewna. Chyba chodzi mi o takie pytania, na które nie można odpowiedzieć.
- Przypuszczam, że można, tylko ty się tego boisz. Wykrzywiła się pociesznie, a Harrison natychmiast zapragnął wygładzić kciukiem drobną zmarszczkę między jej brwiami. Uznał to za dziwną chęć, ponieważ nigdy nie lubił gestów tego rodzaju.
Przyglądał się czubkowi jej głowy, gdy powoli jadła sałatę. Przez okno wpadały ostatnie promienie zachodzącego słońca, tworząc miedziane i brązowe pasma na złocistych włosach Cleo. Długie rzęsy, zadziwiająco ciemne jak na blondynkę, rzucały cień na policzki. Harrison w milczeniu zastanawiał się, kim jest ta kobieta, która tak nieoczekiwanie wkroczyła w jego życie.
Raczej to on pojawił się w jej życiu. Jak by nie patrzeć, wychodziło na to samo. Mimo bagażu własnych problemów wziął sobie na kark ciężarną kobietę, niezamężną i najwyraźniej bez źródła utrzymania.
- Cleo, mam pytanie, na które pewnie znasz odpowiedź. Jak daleko stąd mieszka twój ginekolog?
Podniosła zamyślony wzrok, a Harrison obserwował, jak wraca do rzeczywistości stamtąd, gdzie przed chwilą przebywała. Duże piwne oczy w połączeniu z jasnymi włosami wyglądały bardzo atrakcyjnie.
- W prostej linii? Mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów. Trochę dalej szosą. Dlaczego pytasz?
Z niedowierzaniem pokręcił głową i dość łagodnie zaklął.
- Wiedziałem, że popełniam błąd. Nigdy nie powinienem był skręcić w tę drogę ani czytać napisu na tej tablicy. A już na pewno nie należało tutaj wchodzić.
- Nic prostszego, jak stąd wyjechać - stwierdziła z rozbrajającą szczerością w głosie. - Zaraz oddam ci wpłacony zadatek i już nic nie będzie cię tu trzymać.
- Właśnie pod tym względem się mylisz. Jeszcze wczoraj mogłem stąd odejść. Dzisiaj w ogóle nie wchodzi to w grę.
Nie miał pojęcia, co go skłoniło do tego oświadczenia. Ale powiedział szczerą prawdę. Rzeczywiście nie zamierzał stąd wyjeżdżać. Tak samo jak nie chciałby cofnąć się w czasie o rok i znów znaleźć się tam, gdzie był, zanim jego cały świat skurczył się nagle do przerażającego bólu.
ROZDZIAŁ 5
Położył się do łóżka, ale nie mógł usnąć. Utkwił nie widzące spojrzenie w impresjonistycznym pejzażu i pozwolił swojemu umysłowi błądzić po przeszłości i teraźniejszości. Potem próbował pogodzić się z przyszłością. Tęsknił za intensywnością dotychczasowego życia. Podejrzewał, że zawsze będzie mu brakować tego specyficznego podniecenia i poczucia władzy. Był od nich uzależniony jak od narkotyku.
Natomiast wcale nie żałował atrakcji związanych z życiem towarzyskim. Ta sfera od dawna Harrisona nudziła. Zmieniały się tylko boiska, gracze - niewiele. Wszyscy byli do siebie podobni. Dobrze wiedział - choć go to nie obchodziło - kto z kim sypia, kto wkrótce ogłosi bankructwo, kto komu co sprzedaje. Bez tej części swojej egzystencji mógł się obyć. Nie zamierzał wspominać jej z łezką rozrzewnienia w oku.
Jednak cała reszta miała twórczy charakter. Polegała na planowaniu, budowaniu, osiąganiu wytyczonych celów. Zajmował się tym od zawsze i nigdy mu się to nie znudziło. Nic nie dawało mu takiej satysfakcji, jak przekuwanie idei w czyn. Uwielbiał realizować ambitne, trudne zadania, dawać z siebie wszystko, wymagać wiele od siebie oraz innych i dostawać to, czego żądał. Lubił szacunek okazywany mu przez rówieśników - nawet tych, którzy nienawidzili jego brawury. Mile łechtało też jego próżność powodzenie, którym cieszył się wśród najpiękniejszych kobiet świata.
Tak, tego będzie mu brakowało.
Zamierzał dać sobie bez tego radę. Musiał, biorąc pod uwagę alternatywę. Kardiolog porównał jego dawny styl życia do bezustannej walki na froncie. Wysoki poziom adrenaliny sprawiał, że Harrison zawsze bywał spięty, nawet podczas miłych prywatnych spotkań. Nie potrafił się odprężyć ani cieszyć niczym przyjemnym, ponieważ przez cały czas myślał o tym, dokąd zmierza.
Niejedna kobieta zarzucała mu, że jest niecierpliwym kochankiem, że nie rozkoszuje się przystawkami, tylko od razu konsumuje główne danie. Ale kobiety, z którymi się zabawiał, rzadko miały do zaoferowania coś więcej niż swoje eleganckie, wypielęgnowane ciała. Gdyby się nad tym zastanowił, prawdopodobnie doszedłby do wniosku, że jego partnerkom bardziej zależało na docenieniu ich gładkich ciał aniżeli na samym seksie.
Prawdę mówiąc, aż do niedawna prawie nigdy nie myślał dłużej na temat jakiejś konkretnej kobiety. Dzielił je wszystkie na trzy grupy. Te, z którymi sypiał, te, z którymi pracował - ponad połowa jego biurowego personelu była płci żeńskiej - oraz żony partnerów w interesach.
Wobec tego co się zmieniło? Czy to, co zdarzyło się z jego sercem, mogło podziałać destrukcyjnie na jego mózg?
Nawet nie będąc w ciąży, Cleo Barnes nie zwróciłaby jego uwagi. Lubił towarzystwo pań niekoniecznie urodziwych, ale inteligentnych i błyskotliwych lub zabawnych i eleganckich. Pod każdym względem wypolerowanych.
Cleo Barnes zdecydowanie do takich nie należała.
Emanowała jednak wewnętrznym blaskiem, jakiego dotychczas nie dostrzegł w żadnej kobiecie. Cokolwiek to było, musiało mieć związek z jej osobowością. To dziwne, ale lubił przebywać z Cleo. Czuł się przy niej zrelaksowany, co wydawało się jeszcze dziwniejsze, ponieważ często mu dogryzała.
Odnosił wrażenie, że specjalnie jej nie imponował. Przecież większość kobiet traktowała go jak ósmy cud świata. Może właśnie ta odmiana wydawała się taka pociągająca?
A może chodziło o coś innego?
Harrison zmusił się do ziewnięcia. Liczył na to, że siła sugestii pchnie go w objęcia Morfeusza. Nic z tego nie wyszło. Wciąż nie mógł zasnąć. Był jak AVUS Quattro - wyścigowy bolid zaprzyjaźnionego kolekcjonera samochodów. Pięćset koni mechanicznych, dwunastozaworowy silnik, a całość - permanentnie na klockach. - Wrum, wrum - zawarczał cicho. Cleo na pewno czegoś się obawiała. Albo kogoś.
Harrison westchnął. Zaczynał sobie wyobrażać nie wiadomo co, bo nie miał pożywki dla spragnionego myślenia umysłu. Ale gorsze było coś innego. Czuł się jak ostatni zboczeniec, lecz musiał przyznać, że leniwa, senna zmysłowość Cleo Barnes coraz bardziej go fascynowała.
Dobranoc, Lawless. Potrzebujesz psychiatry, a nie kardiologa.
Na dworze ptaki świergotały jak oszalałe. Czy rzeczywiście przypuszczał, że na zabitej dechami prowincji będzie cicho?
Spędził drugą prawie bezsenną noc. Łóżko było za małe i nie jego własne, a on zawsze miał trudności ze spaniem, nawet na swoich wygodnych piernatach. Chyba że wyciszył się kieliszkiem alkoholu lub śmiertelnie zmęczył igraszkami z kobietą. I jedno, i drugie zdarzało mu się rzadko.
Natomiast często leżał wpatrzony w ciemność. Na ogół obmyślał wtedy nowe przedsięwzięcia i strategie działania. Niektórzy ludzie liczą barany. On analizował zestawienia strat i zysków.
Gdy dzięcioł zaczął łomotać dziobem w pień, zerwał się na równe nogi. Wziął szybki prysznic, a z sufitu - ilość kawy, którą należy wsypać do ekspresu. Włączył go i wyszedł na zewnątrz, żeby pozbierać narzędzia, które wczoraj porozkładał. Nie znał nazw większości z nich, nie mówiąc już o ich zastosowaniu.
Akurat zdążył je posegregować i włożyć swoje do landrovera, gdy przyjechał pojazd ze stacji obsługi. Harrison pogawędził z kierowcą o współczesnych nastolatkach oraz realizowanej przez Waszyngton polityce i jej opłakanych dla szarych obywateli skutkach. Po tej rozmowie uznał, że facet jest kopalnią mądrości, i nieco skorygował swoją opinię na temat życia poza szalonym Nowym Jorkiem.
Samochód Cleo właśnie znikał za zakrętem, gdy jego właścicielka wyszła na taras. Znów miała na sobie bezkształtny namiot, tym razem żółty, w wielkie białe stokrotki. Rozczesując wilgotne włosy ostrożnie zeszła po trzech schodkach. Mimo niezgrabnej figury wyglądała świeżo i delikatnie. Podniosła głowę i ujrzała tył oddalającego się auta.
- Co tu się dzieje?
- Właśnie chowałem narzędzia. Zjesz śniadanie? Już zaparzyłem kawę.
- Harrison, dokąd odjeżdża mój samochód? Miała kwaśną minę. Zły znak, pomyślał.
- Powiedzmy, na badanie. Wczoraj zamówiłem holowanie.
- W marcu był na przeglądzie. Jeszcze za wcześnie na następny.
- Cóż, jedna opona okazała się łysa, no i ta rdza... więc pomyślałem, że...
- Harrison, nie masz prawa nawet my śle ć o moim samochodzie.
- Cleo, bądź rozsądna. Dopóki tu mieszkasz, potrzebujesz sprawnego środka transportu.
- Dopóki tu mieszkam? Co to niby ma znaczyć?
- Rzeczywiście chyba powinienem był cię zapytać o zdanie. Gdybym wiedział, że zaprotestujesz, na pewno bym cię uprzedził, ale...
- To niesłychane! Porywasz mój samochód i oczekujesz, że potulnie się z tym pogodzę?
- Jeśli to kwestia pieniędzy, pamiętaj, że jestem ci winien czynsz za pierwszy tydzień. Powinno wystarczyć na przegląd techniczny.
- Chcę, żebyś stąd zniknął. - Jej oczy lśniły od łez. Nie wiedział, co zrobić: wziąć ją w ramiona i uspokoić, czy zwiewać, zanim wybuchnie. -Zmieniłam zdanie. Nie zamierzam pozwolić ci zostać.
- Ale ż Cleo, już to omówiliśmy. Podpisałaś kontrakt, pamiętasz? Zgodziłem się na wszystkie twoje warunki. Nie denerwuj się. To może zaszkodzić dziecku.
- Wcale się nie denerwuję! Przestań mnie pouczać!
Jej oczy błyszczały, broda drżała. Czubek nosa zbielał, a policzki się zaróżowiły.
Brzęczenie telefonu zagłuszyło świergot ptaków i cichy szmer rzeki obmywającej piaszczysty brzeg. Cleo i Harrison przez całe trzydzieści sekund mierzyli się wzrokiem. Cleo była wściekła. Harrison przywołał na pomoc swoje wszystkie negocjacyjne umiejętności, które na przestrzeni lat doprowadził do perfekcji, i próbował taktownie za łagodzić sytuację.
- Nie chcesz odebrać telefonu?
- Nie! Chcę dostać z powrotem mój samochód!
- Może to coś ważnego - zasugerował łagodnym tonem.
- Nie oczekuję ważnych telefonów.
- Ważne rzeczy czasem zdarzają się w najmniej oczekiwanym momencie.
- Sam to wymyśliłeś czy przeczytałeś na zderzakowej nalepce?
- Staram się brać pod uwagę twój szczególny stan, ale nie ułatwiasz mi tego zadania. - Powoli zaczynał tracić cierpliwość. Z Cleo nie było łatwo dyskutować. Zauważył to już wcześniej.
Jej broda niepokojąco się trzęsła. Na rzęsach zawisła łza.
- Zaraz zaczniesz płakać, prawda?
- Ani myślę! Przestań się na mnie tak gapić.
Telefon odezwał się jeszcze kilka razy i raptownie umilkł. Cisza wydała się ogłuszająca.
- A jak mam na ciebie patrzeć? - Kąciki ust Harrisona zadrgały, jakby usiłował nie okazać rozbawienia.
- Z daleka. Przez ramię. We wstecznym lusterku, gdy będziesz się stąd wynosił.
- Chyba musisz zjeść porcję lodów.
- A ty musisz zadzwonić do stacji obsługi i kazać odesłać mój samochód.
- Tak jest, madame. Zaraz po śniadaniu.
Objęła brzuch, odwróciła się i odeszła, szurając gołymi piętami po dywanie z sosnowych i cyprysowych szpilek. Harrison patrzył za nią zamyślony. Zastanawiał się, jak to możliwe, że ta kobieta wygląda tak wojowniczo i jednocześnie pociągająco.
Teraz niewątpliwie była rozgniewana. Nie na żarty.
Odłożył jej narzędzia na stojący na tarasie fotel i wszedł za nią do środka. Poczuł przyjemny dreszczyk podniecenia na myśl o czekających go negocjacjach.
- Co to za ohyda? Smoła do uszczelniania dachu?
Nie zdołał jej ugłaskać wielką miską lodów, do których dodał płatki śniadaniowe, a całość posypał garścią fistaszków. Ani kawą.
- Nie smakuje ci zimna? - Jeszcze nie był ekspertem w odmierzaniu odpowiedniej ilości zmielonej kawy, ale ten debiut uważał za całkiem udany. Choć oczywiście niektórzy ludzie woleli ledwie zabarwioną wodę.
- A co do mojego samochodu...
- Może najpierw ustalimy wysokość czynszu? Wystarczy pięćset tygodniowo za mieszkanie i utrzymanie?
Cleo upuściła łyżeczkę.
- Pięćset? Pięćset dolarów? Tygodniowo?
- Za mało?
- Za dużo, ty... ty sieroto!
- Sieroto?
Ostentacyjnie wzruszyła ramionami. Harrison natychmiast zauważył, jakie są delikatne i drobne w porównaniu do jej piersi. I od razu zaczął się zastanawiać, czy jej piersi są teraz większe niż zwykle. Słyszał, że podczas ciąży mogą się powiększyć nawet dwukrotnie.
- Na co się gapisz?
- Na... eee... twoją szyję.
- Co ci się w niej nie podoba? - W jej głosie zabrzmiało wyzwanie. Było ono zresztą stałym elementem jej pytań.
- Nic. Naprawdę nic. Masz ładną szyję. Długą, ale nie przesadnie... Wręcz modelową. - Paplał jak ogłupiały. On, Harrison Lawless, który z całym spokojem potrafił przejść przez pole minowe negocjowania z szefami wielkich korporacji, teraz plótł zwyczajne głupstwa. Cleo wzięła głęboki oddech, co jeszcze bardziej uwypukliło widoczną ponad stołem część jej anatomii. Tę część, którą Harrison usiłował zignorować. Dopił kawę, skrzywił się i napełnił kubek mlekiem. Pociągnął długi łyk i znów się skrzywił.
- Co to za świństwo? Czy krowy na Południu mają anemię ?
- To jest odtłuszczone. I nie próbuj zmieniać tematu.
- Nie piję odtłuszczonego. Gdzie jest mleko?
- Gdzie jest mój samochód?
Tylko spokojnie, Lawless. Żadnego stresu, pamiętasz?
- Został zabrany na przegląd, żeby się nie popsuł, gdy pojedziesz do szpitala. Chyba nie chciałabyś rodzić gdzieś na poboczu wiejskiej drogi?
Widział, że Cleo próbuje wziąć się w garść. Potrafiła nad sobą zapanować lepiej niż on, a przecież posiadł tę sztukę wiele lat temu.
- Harrison, bądź tak uprzejmy i zadzwoń do tego warsztatu. Każ odwieźć z powrotem mój samochód. Jeśli będę musiała, kupię nową oponę, ale oni prawdopodobnie zastosują taki mały gumowy szpunt i po kłopocie. Naprawdę wolałabym...
- Co to jest mały gumowy szpunt? - zapytał ciekawie. Utkwiła w nim nieruchome spojrzenie i wbiła łyżkę w swoje śniadanie.
- Przyznaj się: nigdy w życiu nie zmieniłeś opony, prawda? Przyszło mi to do głowy, gdy zobaczyłam, jak się wystroiłeś do tej roboty. A nabrałam pewności na widok twoich zmagań z podnośnikiem i kluczem. Cud, że niczego nie uszkodziłeś.
- Chwileczkę, moja pani. Każdemu zdarza się czasem złapać gumę. Mnie też.
- No właśnie, ale.,. - Przełknęła pełną łyżeczkę czereśniowych lodów z orzeszkami i kukurydzianymi płatkami. Nagle jej twarz ściągnęła się bólem.
- Cleo, co się stało? - Harrison zerwał się z krzesła i błyskawicznie znalazł się przy niej. - Coś cię boli?
Jęknęła, nie otwierając oczu. Położył dłoń na jej brzuchu. Coś było nie tak. Miał wrażenie, że czuje, jak coś się rusza. Ruszało się.
To coś - dziecko Cleo - najwyraźniej szykowało się do przyjścia na świat!
Harrison gorączkowo zastanawiał się, co robić. Wezwać pogotowie? Nie, lepiej wsadzić ją do landrovera, włączyć awaryjne migacze i pędzić do szpitala.
Do szpitala? To znaczy w którą stronę? Cholera, nie miał zielonego pojęcia, gdzie znajduje się najbliższy szpital.
- Cleo, spójrz na mnie. Powinnaś się położyć. Wezmę książkę telefoniczną i...
- To tylko moja głowa.
- Tak, oczywiście. Głowa?
Przyklęknął obok, z jedną ręką na ramieniu Cleo. Drugą starał się nie dotknąć czegoś ważnego. Czegoś osobistego. Czy Cleo nie była zbyt ciepła? Może gorączkowała?
Podciągnęła sukienkę, wzięła jego dłoń i położyła ją sobie na okrągłej wypukłości. Wstrzymał oddech.
- Tutaj - szepnęła. - Czujesz? Ona znów ćwiczy piruety. Poczuł. Boże, naprawdę poczuł!
- Czy to... czy to... myślisz, że nic mu nie jest? Uśmiechnęła się do niego. Nawet gdyby wstało w niej słońce, nie wyglądałaby bardziej promiennie. Z bliska widział cieniutkie zmarszczki rozchodzące się z kącików jej rozradowanych oczu. Przypominały delikatny wzorek wygrawerowany na powierzchni kości słoniowej. Jeden z przednich zębów Cleo był leciutko wyszczerbiony i dzięki temu Cleo przypominała mu jedną ze znanych modelek. Harrison nie pamiętał, którą. Aha, Lauren Hutton.
Uśmiechnęła się, a on zapomniał o oddychaniu, wpatrzony w tę obcą, ciężarną kobietę. Głupią, zaniedbaną, irytującą gęś, którą znał zaledwie od kilku dni.
- Słuchaj, może trochę odpocznij. Ja podzwonię tu i tam. Później przejedziemy się do szpitala. Muszę znać drogę na wypadek, gdyby...
- Przestań się martwić, Harrison. Nic mi nie jest. Termin wypada dopiero za sześć tygodni. Kto wie, gdzie wtedy będę. Mogę nawet wrócić do Chesapeake.
- W tej chwili to nie ma znaczenia. Teraz lepiej się połóż.
- Teraz lepiej skończę swoje lody. Tylko tym razem zabiorę się za nie mniej pazernie. Duże kęsy mi nie służą. Nadal nie rozumiem tych zależności.
- Między czym?
- No wiesz... lodami, bólem głowy i zachowaniem tancerki. Chyba coś zauważyła, prawda?
Znów nie miał zielonego pojęcia, o czym ona bredzi. Wcale mu to nie przeszkadzało, przynajmniej dopóki nie dostawała bóli porodowych.
Cleo zjadła śniadanie, nakładając na łyżeczkę po odrobinie lodów. Następnie łyknęła multiwitaminę i kilka innych tabletek - wszystko pod czujnym okiem Harrisona. Co prawda wcale nie wiedział, czego pilnuje, ale po prostu czuł się za Cleo odpowiedzialny. Nie dlatego, że coś dla niego znaczyła. Odpowiedzialność leżała w jego naturze. Między innymi z tego powodu jego pracownicy - a raczej jego byli pracownicy - mieli zagwarantowane najlepsze pakiety świadczeń socjalnych - urlopy,
opiekę zdrowotną, ubezpieczenia samochodów, członkostwo w klubach odnowy biologicznej i pełne uprawnienia emerytalne.
Jak na pirata, był wyjątkowo troskliwy. Dbał o swoją załogę.
Zaprowadził Cleo na taras i pomógł jej ułożyć się w hamaku. Przyniósł jej szklankę mrożonej herbaty oraz stary numer czasopisma „Art in America". Później usiadł przy telefonie i przystąpił do odnawiania dawnych znajomości. Przed kilku laty założył w pewnej biednej dzielnicy dziecięcą klinikę i finansował jej działalność. Jego nazwisko było znane w kręgach medycznych. Dlatego teraz poprosił o kilka przysług.
Do południa zdążył ustalić terminy badań u ginekologa i kardiologa w Chowan Hospital w Edenton, które leżało niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Columbii, po drugiej stronie Albemarle Sound.
Mile ożywiony udanymi pertraktacjami, zrobił kanapki. Zielona sałata, pomidor, żółty ser bez tłuszczu i równie chudy majonez. Całość niewarta przeżucia, lecz skoro Cleo chciała dopilnować, aby obniżył swój poziom cholesterolu, to ostatecznie mógł sprawić jej przyjemność.
Zresztą musiał przyznać, że miło było mieć przy sobie kogoś, kto martwił się o niego za darmo. W Nowym Jorku zajmowały się tym do niedawna trzy dobrze opłacane osobiste asystentki. Robiły tysiące rzeczy. Oddawały do pralni jego odzież, kontaktowały się z jego dentystą w celu wyznaczenia daty wizyt, a nawet zamawiały kwiaty dla jego przyjaciółki, z którą właśnie spędził noc.
Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej.
- Hej, chyba za długo się opalasz. - Postawił na poręczy tacę z kanapkami i dotknął ramienia Cleo. Przez koronkowe gałęzie przesączał się słoneczny blask, rozjaśniając jej twarz. Ciemne rzęsy wydawały się przejrzyste, a piegi na nosie -bardziej wyraziste.
- Cleo? Obudź się, kochanie. - Kochanie? Skąd, u diabła, się to wzięło?
Nie poruszyła się, ale spojrzała na niego spod wpół-przymkniętych powiek.
- To było miłe - zamruczała sennie.
- Hamaki nie są zbyt stabilne. Chyba powinnaś ich unikać, dopóki dziecko się nie urodzi.
- Nie zamierzam wypaść.
- Nikt tego nie planuje, ale jesteś... to znaczy twoje... eee... poczucie równowagi może nie być.
- Chcesz powiedzieć, że jestem wielka jak trzydrzwiowa szafa i równie zwrotna?
- No cóż, skoro sama tak to ujęłaś...
Uśmiechnął się od ucha do ucha. Ona też. Jego zadowolenie z siebie przeszło ma łą metamorfozę. Triumf z powodu błyskawicznego załatwienia w obcym mieście wizyt u dwóch specjalistów zmienił się w coś bardziej wysublimowanego i znacznie trudniejszego do zdefiniowania.
- Co robiłeś? - Jej głos, podobnie jak uśmiech, był rozespany.
- Nic szczególnego - odparł skromnie. - Podzwoniłem tu i tam. Przygotowałem lunch. Bez soli, bez tłuszczu i bez smaku.
- Ja mogłam się tym zająć.
- Potrzebujesz odpoczynku.
- Potrzebuję ruchu. Sądzisz, że huśtanie się w hamaku można uznać za gimnastykę?
Zachichotał.
- Spalasz tyle kalorii, co przy zmianie opony.
Przy lunchu opowiedział Cleo o swoim kucharzu - Szkocie, który miał kompleksy z powodu uprawianego zawodu.
- Chyba właśnie dlatego go zatrudniłem. Przysłano go do mnie z agencji. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej biedaczek był cały czas w defensywie. Po paru pytaniach zrozumiałem, dlaczego. Mia ł wspaniałe kwalifikacje, ale pracował w podrzędnej nocnej jadłodajni w Jersey, ponieważ nikt nie chciał dać posady szefa kuchni facetowi o nazwisku MacDonald.
- Mógł używać pseudonimu Pierre.
- Nie z jego akcentem.
- Rzeczywiście dobrze gotował?
- Fantastycznie. Jego wołowina a la Wellington była pierwszej klasy, a ostrygi podawał jak nikt na świecie. Nie pozwalałem mu tylko przygotowywać podrobów na szkocki sposób.
- Harrison, co ty tutaj właściwie robisz? Udał, że nie rozumie.
- Jem lunch. Czekam, aż będziesz gotowa skoczyć do najbliższego szpitala na badanie ginekologiczne. Tak na wszelki wypadek.
- Wiesz, że nie o to pytałam, więc nie udawaj głupiego. Kim jesteś ?
- Emerytowanym biznesmenem z Nowego Jorku.
- W twoim wieku? - Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. - O rany. A może jesteś tajnym agentem? Albo kimś objętym programem ochrony świadków?
- To ci nie dawało spokoju? - Może dlatego kilkakrotnie wydała mu się czymś zdenerwowana.
Nie, musiało chodzić o coś innego. Zauważył jej niepokój już wtedy, gdy się tu zjawił. Cleo przez cały czas czegoś się obawiała. Strach pojawiał się i znikał. A wzmagały go telefony.
- Odpowiedz mi, Harrison. Jesteś?
- Nie jestem i nigdy nie byłem tajnym agentem. I nie korzystam z żadnej rządowej ochrony. Oglądasz za dużo kryminałów.
- Bynajmniej. A może pracujesz jako detektyw? Czy ktoś przysłał cię tu, żebyś...
- Cleo, co cię, u diabła, napadło? Skoro uważasz mnie za kogoś podejrzanego, dlaczego wpuściłaś mnie do domu? Dlaczego nie zatrzasnęłaś mi drzwi przed nosem i nie wezwałaś policji?
Zmieszała się. Może trochę się zawstydziła, ale przede wszystkim sprawiała wrażenie zakłopotanej. Chciał ją objąć, pocieszyć i wyjaśnić jej wątpliwości, aby oboje mogli spokojnie egzystować obok siebie.
- Cleo, nie wiem, za kogo mnie uważasz ani co spędza ci sen z powiek. Daję ci jednak s łowo, że jestem absolutnie niegroźny. Może więc zaczniemy okazywać sobie trochę zaufania?
- Dobrze. Kim naprawdę jesteś?
- Już ci powiedziałem. Mam ci pokazać prawo jazdy? Oto podstawowe dane: Harrison Lancaster Lawless, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, około osiemdziesięciu pięciu kilogramów wagi, brunet z szarymi oczami, potencjalny dawca organów.
- To nic nowego na twój temat.
- Znasz całą resztę. Emerytowany biznesmen, poprzednie miejsce zamieszkania miasto Nowy Jork. Teraz twoja kolej. Czego się tak boisz?
- Niczego - odparła po długiej chwili milczenia.
- Nie ma pośpiechu - mruknął, nie odrywając od niej badawczego wzroku. - Nigdzie się nie wybieram, ale jeśli potrzebujesz pomocy...
Otworzyła usta, wahała się przez moment, a potem oświadczyła:
- Owszem, potrzebuję. Błagam cię, Harrison, pomóż mi wydostać się z tego hamaka. Znów muszę iść do łazienki.
Badania wyznaczono na drugą trzydzieści i drugą pięćdziesiąt. Wybór szpitala oczywiście nie zadowoli ł Cleo.
- Widziałam na mapie, że w tej okolicy jest kilka szpitali -argumentowała. - Jeden w Little Washington, drugi w Plymouth, trzeci w...
- Rozmawiałem z twoim lekarzem z Chesapeake. Znalazłem numer w notesie.
- Nie miałeś prawa...
- Przepraszam, że tam zajrzałem, ale dopóki jestem za ciebie odpowiedzialny...
- Zapewniam cię, że nie jesteś za mnie odpowiedzialny.
- Cleo, bądź rozsądna.
- To ty bądź rozsądny! Tylko dlatego, że pozwalam ci zostać w moim domu, dopóki nie załatwimy sprawy z tym kontraktem czy opcjami, czy jak to się tam nazywa... dlatego, że zrobiłeś zakupy... a właśnie, zaraz zwrócę ci pieniądze.
Sięgnęła do torby po portmonetkę. Harrison zaklął pod nosem.
- Nie płacz. Proszę cię, nie płacz, dobrze?
- Ja nigdy nie płaczę! - Spojrzała na niego gniewnie, na jej rzęsach lśniły łzy. - To tylko ta... ta twoja cholerna klimatyzacja. Dmucha mi kurzem prosto w oczy.
- Proponuję rozejm. Co ty na to? - Wyregulował nawiew powietrza i zerknął na nią, żeby sprawdzić, czy potrzebuje jego chusteczki do nosa. Zobaczył, że Cleo patrzy prosto przed siebie, a jej oczy niepokojąco się rozszerzają.
Tylko dzięki jego szybkiemu refleksowi nie wpadli na wyjeżdżającą z bocznej drogi ciężarówkę z ładunkiem drewna. Nawet najszybszy refleks nie uratowałby ich przed wylądowaniem w rowie.
ROZDZIAŁ 6
Harrison niespokojnie krążył przed gabinetem. Odwołał swoją wizytę u kardiologa i zamartwiał się o Cleo. Nawet nie czuł bólu rozciętego czoła, które mu opatrzono w izbie przyjęć.
Zza rogu korytarza wyszła pielęgniarka z przykrytą płótnem tacą.
- Co z panią Barnes? - Bezwiednie chwycił kobietę za ramię. -Mogłaby się pani dowiedzieć, co tam się dzieje?
Pielęgniarka spojrzała najpierw na niego, potem na jego rękę, więc szybko ją cofnął.
- Sprawdzę jeszcze raz, ale pewnie wszystko w porządku, skoro nie zabrali jej na porodówkę. Proszę usiąść i uspokoić się, dobrze? Wygląda pan gorzej niż ona.
Usiedział przez całe dwie minuty, po czym znów zaczął chodzić. W myśli układał listę rzeczy do zrobienia i do kupienia w drodze powrotnej.
A może najpierw odwieźć Cleo do domu i wrócić?
Nie, lepiej nie zostawiać jej samej, dopóki na pewno nie będzie wiadomo, że wszystko jest dobrze.
Kwiaty. Kupi jej kwiaty. A dla siebie - aspirynę. Ostatnio nie brał jej regularnie, ale chyba należało do tego wrócić. Kto wie, do czego może być zdolne jego serce po takim wstrząsie.
Automatyczna sekretarka. Cleo wczoraj wspomniała, że codziennie musi chodzić na spacer. Dzięki sekretarce nie przegapiłaby ważnych telefonów. Przydadzą się te ż ze dwa aparaty komórkowe.
Czego jeszcze potrzebuje kobieta, która wkrótce ma urodzić dziecko? Harrisonowi przychodziła do głowy tylko gorąca woda. Na filmach zawsze komu ś kazano ją zagotować. W dzisiejszych czasach to chyba nieaktualne?
Tak naprawdę Cleo potrzebowała przede wszystkim mieszkania w mieście, w pobliżu szpitala. Nie było co liczyć na to, że zechce się przeprowadzić. Dlatego postanowił kupić więcej aparatów telefonicznych. A skoro już planował zakupy. Tak, powinien zdjąć hamak i zamówić wygodne meble na taras. Zwłaszcza szeroką leżankę na solidnych, stabilnych nóżkach. A jeszcze lepiej trzy leżanki - po jednej na każdy taras. Z dostawą na jutro rano. Równie dobrze mógł też zrobić zapas lodów.
Lody. Leżanki i lody? Czy rzeczywiście był tym samym Harrisonem Lawlessem, którego w „Prominence Magazine" nazwano jednym z najbardziej pożądanych kawalerów świata? Rekinem międzynarodowej finansjery, widywanym w najbardziej ekskluzywnych kurortach z najbardziej kuszącymi kobietami?
Artykuł ukazał się kilka miesięcy po wywiadzie, którego Harrison udzielił. Wówczas w kilku szmatławcach nadano mu przydomek najbardziej nieuchwytnego kawalera świata. Nie był pewien, z jakiego powodu. Potrafił wymykać się zarówno mediom, jak i kobietom, które chciały za niego wyjść.
Tutaj, dzięki Bogu, prasa nie robiła szumu. Gdy gruchnęła wieść, że leży w szpitalu, rzecznik prasowy firmy zrobił z tego rutynowe badanie wymagane przez instytucję ubezpieczeniową, przedłużone o kilka dni leczenia naciągniętego mięśnia. Wkrótce zainteresowanie zdrowiem Harrisona Lawlessa osłabło. Kolejna fala spekulacji na ten temat pojawiła się dopiero wtedy, gdy zaczął stopniowo likwidować swoje aktywa. Na Wall Street parę razy zahuczało z tego powodu, ale jego ludzie w końcu wszystko wyciszyli.
Teraz już nie musiał martwić się o swój wizerunek w środkach masowego przekazu. Gdy zniknął z pola widzenia, dziennikarze zajęli się innymi obiektami. Nie brakowało politycznych skandali, hollywoodzkich plotek i bogatych, ekscentrycznych kawalerów. Harrison musiał tylko siedzieć cicho i nie rzucać się w oczy. Żaden pismak nie powinien się dowiedzieć, że kupuje tonę lodów i meble na taras dla zaniedbanej blondynki z leniwym uśmiechem i wielkim brzuchem. Gdyby to się rozeszło, wprawiłoby wielu ludzie w osłupienie.
Cleo ubrała się przy pomocy pielęgniarki. Była zadowolona, choć nadal trochę roztrzęsiona. Stan jej zdrowia okazał się doskonały, ale gdyby nie błyskawiczny refleks Harrisona, mogłaby teraz...
Skarciła się w duchu za taki tok rozumowania. Nie powinna spekulować na temat tego, co by było, gdyby...
„Myśl pozytywnie..." Gdzieś to przeczytała. Na podkoszulku dla przyszłych matek? W poradniku dla osób zestresowanych?
Tally kazała jej myśleć w różowym kolorze. I zażyczyła sobie dziewczynkę.
Cleo chciała tylko urodzić zdrowe dziecko. Było jej wszystko jedno, jakiej płci. Ostrożnie zeszła ze stołu do badań, instynktownie obejmując cenny nadmiar swojego ciała. Lekarz uprzedził ją, że jutro lub pojutrze mogą wystąpić siniaki oraz ból mięśni spowodowany ich odruchowym skurczem podczas wypadku.
Dziecku nic się nie stało. Dzięki ci, Boże.
- Proszę teraz iść do doktor Jane - poleciła pielęgniarka. - Jej gabinet jest po przeciwnej stronie holu. Otrzyma pani kilka broszur i może receptę. Przypuszczalnie przeczytała pani wszelkie dostępne informacje na temat niemowląt. W tej fazie ciąży większość kobiet już wie wszystko, co trzeba, ale proszę zrobić przyjemność pani doktor. Pracuje u nas dopiero od kilku miesięcy.
Cleo posłusznie wys łuchała krótkiego wykładu doktor Jane, wzięła broszury i obiecała spacerować przez przynajmniej pół godziny dziennie - najlepiej wcześnie rano lub późnym popołudniem. Dała słowo, że zadzwoni w przypadku najmniejszego plamienia lub niepokojącego bólu i zgłosi się na badanie za dwa tygodnie.
Doktor Jane była wysoka, smukła, śliczna i nieznośnie pogodna, toteż Cleo czuła się przy niej jak wielki czołg tuż po bitwie. Z ulgą opuściła malutki pokój lekarski i wpadła na Harrisona. Stał tuż przy drzwiach, w towarzystwie siwej pielęgniarki, która pomogła Cleo rozebrać się i ubrać. Harrison miał zmartwioną minę. Prawdę mówiąc, wyglądał okropnie. Połowę czoła zalepiono mu plastrem.
- Na pani miejscu zabrałabym go do domu i jakoś poprawiła mu humor - poradziła pielęgniarka. - Chyba całkiem zdarł zelówki, krążąc po korytarzu.
W drodze powrotnej Harrison co chwila z niepokojem zerkał na Cleo. W końcu oświadczyła, że ją to denerwuje, więc raczej niech patrzy prosto przed siebie.
Zapewnił ją, że jego pole widzenia obejmuje imponująco duży kąt.
- Oczywiście! - parsknęła kpiąco, ale zaraz litościwie dodała: -Najważniejsze, że twój refleks okazał się taki dobry. Dziękuję ci, Harrison.
- Nie dziękuj - odparł sztywno. - Gdyby nie ja, nie wylądowalibyśmy w rowie. - Od dwóch godzin usiłował zwalczyć poczucie winy, niepokój i tę kretyńską czułość, która zaczynała go poważnie martwić.
- Święta racja. Gdyby nie ty, prawdopodobnie nadal dryfowałabym na mojej różowej chmurce złudzeń, aż dostałabym bóli porodowych. A wtedy byłoby za późno. Mój samochód nie nadawałby się do jazdy, a ja nie miałabym pojęcia, co robić: jechać taksówką do Chesapeake czy szukać numeru telefonu jakiejś położnej.
- Świetnie dawałaś sobie radę- zapewnił, ale jej nie przekonał. Od dawna wiedziała, że nie panuje nad sytuacją. To zupełnie nie było w jej stylu. Na ogół potrafiła sobie radzić. Ostatni raz przeżywała takie chwile załamania, gdy po raz pierwszy odeszła od Nilesa. Po tym, jak ją przewrócił i kopnął.
Po prostu kopnął!
Niles, z tym całym swoim wspaniałym drzewem genealogicznym. Ze swoim magisterium zdobytym na Uniwersytecie Stanu Wirginia i drugim - na Wydziale Prawa Uniwersytetu Yale. Niles, który krytykował jej gust i jej fryzurę i miał jej za złe, że gawędzi z ekspedientkami i dostawcami oraz traktuje służbę jego matki jak swoją rodzinę.
Być może brakowało jej tego, co on nazywał klasą. Ale jemu brakowało czegoś znacznie ważniejszego. Gdy jej strach przed Nilesem przyćmił miłość do niego, po prostu się wyprowadziła. Wtedy doszła też do ważnego wniosku: gdy nie można oczekiwać żadnych odpowiedzi, lepiej w ogóle nie zadawać pytań.
- Wygodnie ci?
Raz na zawsze przestań o tym myśleć. To przeszłość, a ty potrafisz iść do przodu. Jesteś odporna jak stare buty.
- Tak - odparła z przekonaniem.
- Aklimatyzacja? Chcesz chłodniej czy cieplej?
- Jest w sam raz. Naprawdę, Harrison. Tu jest tak ładnie, nie sądzisz? Zwiedzałeś kiedyś okolice Edenton? Tyle tam pięknych starych domów. Niektóre mają po trzysta lat. Podobno angielski pirat Blackbeard też tam mieszkał. - Podniosła rękę, żeby wbić szpilkę, która wysunęła się z jej francuskiego warkocza. Właśnie zaczął się rozplatać.
- Boli cię szyja? Czy lekarz zbadał twój kręgosłup? Wziął pod uwagę możliwość urazu? Jeszcze możemy zawrócić.
Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać, czy może wysiąść i iść piechotą. W ten sposób chyba szybciej dotarłaby do domu, bo Harrison jechał w żółwim tempie.
- Odpręż się, Harrison, dobrze? Coś mi się wydaje, że jesteś w gorszym stanie niż ja. Co z twoją głową? Boli? Zakładali ci szwy? Masz mroczki przed oczami? Nie wolałbyś się zatrzymać i trochę odpocząć na poboczu? Chętnie bym poprowadziła, tylko nie umiem zmieniać biegów. Nawet nie wiem, czy zmieściłabym się za kierownicą, ale spróbuję, jeśli jest ci słabo.
Parsknął śmiechem.
- Już dobrze, poddaję się. Obiecuję się nie czepiać. Skoro tak dobrze się czujesz, to może zgodzisz się, żebym wpadł do sklepu? Potrzebuję paru rzeczy.
- Nie ma sprawy. A przy okazji: skutki urazu szyi czasem ujawniają się długo po wypadku. - Zauważyła, że zrobił przerażoną minę, więc dodała: - Tak twierdził mój mąż. Był prawnikiem, dlatego znam wszystkie żarty z tej dziedziny.
Harrison zaparkował pod rozłożystym dębem. Zostawił Cleo w samochodzie, a sam poszedł po zakupy. Przy dziwnej, ale kojącej muzyce i łagodnym chłodzie klimatyzacji Cleo zmusiła się do skupienia uwagi na rzeczywistości.
Nie wyglądała ona różowo, Cleo zdawała sobie z tego sprawę. Bez perspektywy pracy nie mogła zatrzymać domu, nawet gdyby chciała. A przed urodzeniem dziecka na pewno nikt jej nie zatrudni. Dlaczego tak długo się łudziła? Tally próbowała ją ostrzec, jednak ona nie chciała tego słuchać.
Na razie miała dach nad głową, ale szanse na znalezienie pracy w tej okolicy równały się zeru. Bez stałych dochodów nie była w stanie płacić podatku od nieruchomości ani utrzymać siebie i dziecka. Nie mówiąc już o opłaceniu koniecznego ubezpieczenia zdrowotnego.
Paragraf 22. Dużo problemów, żadnych rozwiązań.
Przed przyjazdem Harrisona nie zadała sobie trudu, aby to wszystko przemyśleć. Dopiero możliwość utraty domu wprawiła ją w popłoch. Nagle zrozumiała, że być może będzie musiała wkrótce odejść z jedynego miejsca, które mogła uważać za swój dom. Zerwać ostatnią więź, łączącą ją ze szczęśliwą przeszłością u boku Nilesa, gdy jeszcze go kochała. I gdy on także ją kochał. W początkowej fazie ich małżeństwa
Co prawda, sytuacja nie była najgorsza. Nabywcą mógł się okazać jeden z tych bezwzględnych, żujących cygara chamowatych typów, którzy każdą kobietę nazywają damulką. Taki osobnik z pewnością urządzałby tu pijackie orgie, a potem ganiałby po lesie, strzelając do wszystkiego, co się rusza.
Harrison nie należał do tej kategorii. Owszem, był uparty i lubił rządzić, a nie umiał nawet zmienić opony. Nie chciał się do tego przyznać, więc kazał odholować samochód do stacji obsługi. Ale uczynił to w dobrej wierze. Był przekonany, że właścicielka samochodu się ucieszy.
Nie potrafił też zaparzyć kawy. Zmarnował pół bochenka chleba, zanim zdołał ukroić kromkę na porządną grzankę. Jeśli w ogóle istniało coś, co robił dobrze, to jeszcze tego nie odkryła. Cóż, ten facet chyba nie nadawał się do niczego. Był bezużyteczny.
Fakt, że atrakcyjny. Jednak całkiem bezużyteczny.
Na szczęście wydawał się niegroźny. W swoim aktualnym stanie hormonalnym Cleo zaczynała nawet uważać go za swego dobroczyńcę. Mimo oczywistej męskości, na pewno nie jest interesujący seksualnie, uznała, obserwując go, gdy wracał obładowany zakupami. Niósł stos pudeł i kilka wypchanych plastykowych toreb.
Uświadomiła sobie nagle, że uznała Harrisona za człowieka godnego zaufania. A mogłaby to powiedzieć o niewielu mężczyznach. Zbyt długo wierzyła w bajki o szczęśliwym zakończeniu. Przestała, gdy jej złudzenia legły w gruzach, zdruzgotane twardą rzeczywistością.
Podobało mu się to nowe doświadczenie. Grał jednocześnie dwie nowe role - Świętego Mikołaja i niańki. Z dumą stwierdził, że chyba idzie mu coraz lepiej. Namówił Cleo, aby zdjęła sandały i położyła się na kanapie. Sam zabrał się za przygotowanie lunchu.
- Wiedziałaś o tym, że można kupić gotową mrożoną herbatę? -zawołał z kuchni. - To jest jednoprocentowe. Odpowiada ci?
- Jednoprocentowa herbata?
- Mleko. I tak smakuje jak woda, ale trochę lepiej niż to stłuszczone.
- Odtłuszczone - poprawiła go.
Usłyszał w jej głosie rozbawienie i zaczął nucić, rozpakowując zakupy. W drodze powrotnej wstąpił jeszcze raz do supermarketu. Tym razem, jako stary wyga, dał sobie radę sam.
Prawie sam. Z przyjacielską pomocą ekspedientki nabył mnóstwo żywności mrożonej i paczkowanej oraz rzeczy rozpuszczalnych i już gotowych do konsumpcji. Mac wpadłby w szał, gdyby go teraz zobaczył, jak podśpiewując refren z Finlandii czyta instrukcję podgrzewania przystawki w pudełka.
Nic trudnego. Podobnie jak obsługa mikrofalówki. Przecież miał magisterium z elektroniki. Radośnie nalał herbatę. Nie smakowała tak dobrze jak ta zrobiona przez Cleo, ale była do wypicia.
Najchętniej zjadłby teraz ciepłą kanapkę z wołowiną, kiszoną kapustą, żółtym serem i majonezem. A do tego zimne Dos Equis. Pomarzyć dobra rzecz, pomyślał. Wedle zaleceń piwo należało zastąpić odrobiną wina.
- Skoro zielenina jest taka zdrowa, to czym różni się chmiel od winogron? Odpowiedz mi, ty konowale - zamruczał, układając jedzenie na tacy.
Cleo z zamkniętymi oczami leżała na kanapie, przykrywająca wypukłość brzucha sukienka zasłaniała jej uda tylko do połowy. Harrison stwierdził, że Cleo ma zgrabne nogi. Choć niezbyt długie. Nie była wysoką kobietą. Wyjątkowo gładkie kolana. Ładne stopy, choć trochę spuchnięte. Ładne paznokcie.
Paznokcie? Lawless, puknij się w głowę.
Schylił się, żeby postawić tacę, i na myśl o tym, co się dzisiaj wydarzyło, zrobiło mu się gorąco. Na moment oderwał wzrok od szosy i w tym czasie z bocznej drogi wyjechała ciężarówka. Wystarczył ułamek sekundy nieuwagi. Mógł kosztować życie trojga ludzi. Może nawet czworga.
Poczuł kropelki zimnego potu na czole i lekki ucisk w klatce piersiowej. Nie teraz, Boże - proszę, nie teraz. To nie jest odpowiedni moment. Zrób głęboki wdech, Lawless.
Zachowaj spokój. Wdech, wytrzymaj chwilę i wydech. Powtórz. Jeszcze raz.
W porządku. Kryzys zażegnany.
- Lunch gotowy, Cleo. Usiądziesz? Pomóc ci? - Zamierzał objąć jej plecy, żeby ułatwić powrót do pozycji siedzącej, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wolał nie dotykać Cleo. Jej bliskość dziwnie na niego działała Już i tak był wystarczająco roztrzęsiony. Nie potrzebował dodatkowych podniet.
Odsunął się i znów głęboko wciągnął powietrze. Odetchnął mieszaniną zapachu talku, szamponu i nieco zwietrzałych przypraw.
- To podobno ma być kurczak cacciatore - wyjaśnił przepraszającym tonem. - Przygotowałem go zgodnie z instrukcją, ale niestety nie przypomina obrazka na opakowaniu.
Miał też zupełnie inny smak niż wersja tej potrawy w wykonaniu Maca. Harrison żałował, że jego kulinarny popis nie udał się lepiej. Żałował, że nie ma tu Maca, który by dla nich gotował. Żałował, że w ogóle tu przyjechał, że miał zawał, że...
Ale gdyby nie to, ominęłoby go tyle atrakcji.
- Herbata jest niezła - zauważyła Cleo.
Niezła, ale nie całkiem dobra. Tylko trochę lepsza od kurczaka. Harrison kupił też gotową sałatę w plastikowym woreczku oraz sos sałatkowy w butelce. I jedno, i drugie, smakowało równie nijako jak reszta posiłku. Znów z rozrzewnieniem pomyślał o Macu. Może udałoby się skłonić go do porzucenia aktualnej pracy i przyjazdu tutaj? I tak wkrótce będzie trzeba zatrudnić jakiś personel. Harrison umiał posłać łóżko i wykonać podstawowe czynności, miał jednak wrażenie, że prowadzenie domu jest o wiele bardziej skomplikowane.
Jedli w milczeniu. Harrison był ciekaw, o czym Cleo myśli, i zastanawiał się, czy ona zastanawia się nad tym, o czym on myśli. Zerknął na nią raz czy dwa i spostrzegł, że Cleo go obserwuje. Natychmiast spuściła wzrok i udała, że jest zafascynowana rozgotowanym kluskiem.
Harrison uparł się, że sprzątnie po lunchu. W praktyce wyglądało to tak, że wrzucił resztki do stojącego na zewnątrz, zabezpieczonego przed szopami pojemnika na śmieci i włożył naczynia do zmywarki.
- Gdzie się wlewa płyn? - zawołał z kuchni.
- Jaki płyn?
Cleo musiała nauczyć go obsługiwać zmywarkę. Zdumiało go, że istnieje tyle rzeczy, których nie umie robić. Prawda była taka, że nigdy nie musiał ich robić. Ani nawet przelotnie o nich myśleć. Nie zajmował się przyziemnymi sprawami. On, Harrison Lawless, produkt Exeter, Harvardu i MIT-u, wznosił od podstaw ogromne firmy. Był po imieniu z koronowanymi głowami i ważnymi osobistościami dwóch kontynentów.
Życie jest pełne niespodzianek, pomyślał. I nowych doświadczeń. Zaliczała się do nich świadomość własnej ignorancji.
Wniósł do środka stos kartonowych pudeł i zaczął je rozpakowywać. Najpierw podłączył automatyczną sekretarkę. Nie uznał jej za cud techniki, ale w sklepie nie było dużego wyboru. Cleo poprosiła, aby nagrał zapowiedź z podaniem numeru telefonu.
Dał Cleo jeden z przenośnych aparatów, a gdy poszła spać, wziął drugi do swojego pokoju.
Półtorej godziny później wyciągnął się na za krótkim i za wąskim łóżku. Uśmiechnął się, a ten uśmiech rozpoznałoby wielu jego byłych przeciwników.
Nazywano go księciem i piratem, a czasem - drapieżcą. Teraz miał na ustach uśmiech drapieżcy.
Po zadziwiająco dobrze przespanej nocy Harrisona obudziło brzęczenie telefonu. Odruchowo sięgnął po słuchawkę, ale zaraz cofnął rękę. Jeszcze nie wszedł w posiadanie tego domu. Wczoraj wieczorem podał numer kilku znajomym osobom, ale Cleo miała prawo pierwsza sprawdzić, kto dzwoni.
Po czterech sygnałach usłyszał swoje nagranie, a potem rozległ się męski głos: „Geo, mówi Pierce Holmes. Od kilku dni próbuję się z tobą skontaktować. Telefonowałem wczoraj parę razy, lecz albo cię nie zastałem, albo nie odbierałaś. Muszę się z tobą zobaczyć. Proszę, oddzwoń do mnie jak najszybciej. To sprawa czysto osobista. Nie ma nic wspólnego z Henrym".
Henry? Kim, do cholery, jest Henry? Kim, do cholery, jest Pierce Holmes?
Razem usiedli do stołu. Żadne z nich nie wspomniało o porannym telefonie. Przechodząc obok aparatu, Cleo zerknęła na czerwone pulsujące światełko, ale nie odegrała wiadomości. Być może już ją usłyszała albo nie chciała, aby usłyszał ją Harrison.
Jedli beznadziejne, zdrowe śniadanie. Harrison tęsknie myślał o omletach Maca - z bekonem, serem, sosem salsa, śmietaną i pieczarkami.
Przypomniał sobie też wczorajszy ucisk w klatce piersiowej i towarzyszący mu przejściowy bezdech. Minął tak szybko, że Harrison ledwie zdążył na niego zareagować. Może był to sygnał ostrzegawczy? Należało powrócić do zalecanego przez lekarza reżimu. Niskotłuszczowa dieta, żadnego stresu, regularna gimnastyka i kilka razy na dzień porcja owoców i warzyw, aby obniżyć poziom cholesterolu do bezpiecznego poziomu. Dzięki przyjmowaniu leków spadł do trzystu. Był to wynik niezbyt imponujący, ale znacznie lepszy niż na początku. Harrison zamierzał bez pomocy pigułek zejść do dwustu dwudziestu. Musiał tylko zacząć przestrzegać tych cholernych zasad.
Tak obojętnie, jak gdyby mówiła o pogodzie, Cleo oznajmiła nieoczekiwanie:
- Ostatecznie postanowiłam sprzedać ci ten dom. Harrison zakrztusił się kawą i szybko chwycił papierową serwetkę.
- Naprawdę? Skąd ta nagła decyzja?
- Skąd to zdziwienie? Przecież bez przerwy mi przypominasz o podpisanej umowie.
Nie odpowiedział. Cleo reagowała na milczenie tak, jak plomby z amalgamatu na bliskość magnesu.
- Cóż, nie sądź, że zaraz się wyprowadzę. Formalności zajmują od trzydziestu do dziewięćdziesięciu dni. Trzeba zaliczyć te wszystkie inspekcje.
Inspekcje. Ich dokonania wymagał bank. Harrison nie zamierzał informować Cleo, że w tym przypadku nie są konieczne. Że nigdy nie angażował swojego banku w finalizowanie takich drobnych transakcji.
- Oczywiście - zgodził się ochoczo. - Nie jestem wymagający.
- A ja nie jestem w ciąży. Zachichotał.
- Punkt dla ciebie. - Zebrał ze stołu naczynia, opłukał je i włożył do zmywarki. Tak, jak Cleo pokazała mu wczoraj wieczorem. Pękał z dumy, że nauczył się tego po jednej prezentacji. I wtedy usłyszał ostentacyjne westchnienie. - Cleo? Co takiego znowu zrobiłem źle?
- Zanim wsadzisz brudne talerze, musisz najpierw wyjąć wszystkie czyste.
- Wiem. Chciałem się tylko przekonać, czy zwrócisz uwagę na to, co robię.
Omówili jeszcze kilka innych domowych spraw, po czym Cleo w znajomy sposób wysunęła swój mały podbródek. Harrison wiedział, co teraz nastąpi. Jakiś atak.
- Wczoraj w szpitalu pielęgniarka powiedziała mi coś, co mnie zaniepokoiło. Podobno mój przystojny przyjaciel odwołał swoją wizytę u kardiologa. Zechciej mi wyjaśnić, o co chodzi.
- Twój przystojny przyjaciel? Sądzisz, że wzięła mnie za twoją... eee... drugą połowę? - Spojrzał znacząco na najbardziej wypukłą część jej sylwetki.
- Och, nie wygłupiaj się. Dlaczego zapisałeś się do kardiologa? Czy to ma jakiś związek z twoim cholesterolem? A w ogóle ile wynosi ten poziom, o którym kiedyś napomknąłeś? Czy jest coś, o czym mi nie mówisz?
Później pomyślała, że było to jak zatrzaśnięcie drzwi przed nosem. Przed chwilą żartowali o niewiedzy Harrisona na temat obsługiwania zmywarki, a teraz posłał jej lodowate spojrzenie.
- Jest nawet kilka rzeczy, o których ci nie mówiłem. Idź do łazienki, a potem pójdziemy na spacer. Zaczniemy od ośmiuset metrów w każdą stronę i przy okazji powiem ci to, co chcesz wiedzieć.
- Akurat. Prawdopodobnie powiesz mi tylko to, co ty chcesz, żebym wiedziała.
- Zgadza się. A teraz idź i włóż jakieś buty do chodzenia.
- Moje buty do chodzenia są już na mnie za ciasne, a ty przestań mną komenderować.
Zerknął na jej stopy.
- Wobec tego włóż sandały. Pójdziemy powolutku.
- Daj mi spokój. Straciłam ochotę na słuchanie twoich wyjaśnień i z całą pewnością nie potrzebuję niańki.
- Jesteś pewna?
Boże, ale ż on potrafi stawiać na swoim. Niles w swoich najlepszych momentach nie dorastał temu osobnikowi do pięt. Cleo słyszała kiedyś interesującą opinię na temat pewnego polityka z Wirginii. Nazywano go walcem drogowym obciągniętym aksamitem.
Harrison nawet nie zawracał sobie głowy aksamitnym pokrowcem.
- Już dobrze - warknęła. - Pójdę z tobą. - Miała ochotę się rozpłakać. A jeszcze bardziej - coś kopnąć. Jej emocje były ostatnio strasznie rozhuśtane. Przypominały typowe objawy syndromu przedmiesiączkowego, tylko sto razy silniejszego niż normalnie.
Włożyła sandały i znów poszła do łazienki. Czuła, że wkrótce zamieszka w niej na stałe, jeśli dziecko jeszcze bardziej się obsunie.
Harrison czekał na frontowym tarasie. Patrzył na rzekę. Słysząc skrzypnięcie drzwi, gwałtownie się odwrócił. Wyglądał na zaskoczonego. Zatopionego w myślach. Jak gdyby przebywał tysiące kilometrów stąd. Przez ułamek sekundy w jego spojrzeniu malowała się taka udręka, że Cleo zapragnęła go objąć.
- Możemy iść - powiedziała łagodnie. Irytacja, którą odczuwała jeszcze przed chwilą, gdzieś zniknęła. Wyparowała bez śladu.
Nagle zdała sobie sprawę, że pod maską denerwującego uporu i przemądrzałości Harrisona kryje się ktoś inny, niż mogłoby się wydawać. Jej zdaniem ten mężczyzna był jednym z najbardziej samotnych ludzi, jakich kiedykolwiek znała.
ROZDZIAŁ 7
Przez kilka minut oboje milczeli. Szli do miejsca, gdzie rzeka najbardziej zbliżała się do drogi. Harrison starał się dostosować tempo swego marszu do szybkości, z jaką poruszała się Cleo. Nie było to łatwe, ponieważ najchętniej by ją wyprzedził. Jak gdyby dzięki temu mógł zostawić za sobą również swoją frustrację. Nie wątpił, że Cleo zaraz wytknie mu jego zniecierpliwienie. Nie czekał długo.
- Idź szybciej - powiedziała. - Wiem że się wlokę. Mimo tej propozycji wiedział, że wcale nie zrezygnowała z przesłuchania. Wyczytał to z jej spojrzenia. A więc prędzej czy później będzie musiał odpowiedzieć na kilka pytań. Cóż, był jej to winien.
- Nie śpieszy mi się - skłamał gładko. - Pomyślałem, że pójdziemy noga za nogą po paręset metrów w prawo i w lewo, z łazienkową przerwą pośrodku.
Chwyciła go za rękę i potrząsnęła nią.
- Na litość boską, Harrison, przestań okazywać mi tyle cholernego zrozumienia. Źle się z tego powodu czuję.
- Źle?
- Tak, źle! Prawdę mówiąc, ostatnio czuję się źle z każdego powodu, więc nie bierz moich słów do siebie. Ty przynajmniej nie wywołujesz zgagi.
Zachichotał, ale zaraz musiał skoncentrować się na odpowiednim stawianiu nóg. Idąc zwyczajnie, stawiał kroki o długości prawie osiemdziesięciu centymetrów. Kroki Cleo były chyba o połowę krótsze.
Posuwali się więc jak dwa ślimaki, co doprowadzało go do szału. Lubił szybki marsz, a nie przechadzki. Miał w sobie mnóstwo nagromadzonej energii, która domagała się ujścia. Nie mógł marnować czasu na snucie się po wiejskich wertepach. Jako nowość wolne tempo życia na amerykańskim południu było interesujące, ale teraz, prawie po tygodniu, zaczynało mu już działać na nerwy.
Do licha, nie był jeszcze gotów do czegoś takiego. Dopiero zbliżał się do czterdziestki. W tym wieku człowiek nie idzie w odstawkę. Raczej sięgnie po gwiazdkę z nieba - nawet gdyby miało go to zabić.
- Przestań zaciskać pięści, Harrison. Nabrzmiewają ci od tego żyły z boku szyi.
Ma rację, pomyślał. Sam wiedział, co się z nim dzieje. Czuł narastające napięcie. Spróbował się odprężyć. Wdech. Wydech. Zapach cholernych róż. Cleo nadepnęła na szyszkę, zachwiała się i wyrzuciła ręce w bok. Błyskawicznie chwycił ją za ramiona.
- Ostrożnie. Lepiej, żebyś się nie przewróciła.
- Nic dziwnego, że tracę równowagę. Przecież mam kształt betoniarki. - Przywarła do jego ramienia, złapała oddech i mruknęła, co myśli o drzewach, które śmiecą. Następnie odsunęła się i pożeglowała do przodu.
- To obrzydliwe, Harrison. Módl się, żebyś nigdy nie był . w ciąży. Jesteś na to zbyt nerwowy.
- Może się zdziwisz, kochanie, ale mam też inne wady. Uśmiechnęła się do niego, najwyraźniej rozbawiona, a on stwierdził, że napięcie stopniowo ustępuje. Cleo dobrze na niego działała. To znaczy wtedy, gdy akurat mu nie dogryzała.
Lub gdy bezwiednie go nie podniecała.
Byli w połowie drogi do domu, kiedy wzniecając tumany kurzu minęła ich jakaś furgonetka.
- Ciekawe, gdzie ten głupek tak pędzi? Tam dalej jest tylko jeden dom. Mój.
Nie przypomniał jej, do kogo rzeczywiście należy ów dom. Kłócili się na ten temat zbyt wiele razy. Harrison wiedział, co właśnie dostarczono. Trzy leżanki na taras, które zamówił w sklepie meblowym w Manteo.
- Może pobiegnę sprawdzić, o co chodzi? - zaproponował.
- On i tak zaraz się zorientuje, że źle skręcił i zawróci, ale biegnij. Od dawna o tym marzysz.
Jego szeroki uśmiech świadczył, że trafiła w dziesiątkę. Ruszył truchcikiem, a Cleo z przyjemnością patrzyła na jego długie poruszające się rytmicznie nogi. Harrison nie był biegaczem-snobem. Nie machał ostentacyjnie łokciami ani nie miał efektownego stroju do biegania. Ale wyglądał doskonale.
Jak zawsze, bez względu na to, co akurat robił - czy z matematyczną precyzją wyrównywał drobiazgi na półce nad kominkiem, czy w kolejności alfabetycznej ustawiał pudełka z płatkami śniadaniowymi -prezentował się doskonale. Nawet podczas próby zmiany opony.
Był atrakcyjnym mężczyzną.
Poprawka - był wyjątkowo atrakcyjnym mężczyzną, którego otaczała aura władzy i autorytetu. Nie umniejszała jej nawet jego oczywista ignorancja, gdy trzeba było zrobić coś użytecznego. Pod tym względem do niczego się nie nadawał.
Cleo powolutku dreptała pełną kolein drogą. Od czasu do czasu potrząsała lewą stopą, żeby z sandała wyleciało coś, co ją kłuło. Zatrzymała się w pobliżu rzeki, gdzie dwóch miejscowych rybaków łowiło ryby. Z zainteresowaniem popatrzyła na płynący głównym nurtem jacht o pękatym kadłubie. Wiatr wydymał żagle, a na rufie łopotała kolorowa klubowa chorągiewka. Cleo znów zaczęła się zastanawiać nad wyborem imienia. Doszła już do litery R i brała pod uwagę Ramonę oraz Rebeccę.
Mógłby być także Robert - po jej ojcu - gdyby urodził się chłopiec.
Zerwała długie źdźbło kwitnącej trawy. Odganiając nim owady, ruszyła w stronę domu. Z żalem myślała o Nilesie i o tym, co zniszczył.
Pomyślała też o Harrisonie Lawlessie i poczuła...
Właściwie nie była pewna, co. Irytację? Rozgoryczenie? Podziw?
Chyba to wszystko naraz. I coś jeszcze.
Utykając dotarła do schodków i zadyszana usiadła na środkowym. A jeszcze nie tak dawno kilkadziesiąt razy dziennie wchodziła w galerii po drabinie, żeby powiesić lub zdjąć obrazy oprawione w ciężkie ramy.
Furgonetka jeszcze nie odjechała. Stała zaparkowana za autem Harrisona, które było czymś w rodzaju terenowego pojazdu. Zza domu dochodziły odgłosy rozmowy dwóch mężczyzn. Przez ostatnie trzy tygodnie Cleo żyła tu w całkowitym odosobnieniu. A teraz, ni z tego, ni z owego, co chwila ktoś przyjeżdżał. Mechanik ze stacji obsługi. Kierowca z jakiegoś sklepu. Brakowało jeszcze tylko domokrążców.
Znów pomachała stopą, ale to, co ją uwierało, nie chciało wypaść. Ona zaś nie mogła się schylić, żeby sięgnąć palcem do wnętrza pantofla. Trochę ja to zdziwiło. Albo w ciągu pół godziny przytyła o pół kilograma, albo coś się w niej przesunęło.
Postanowiła chwilowo niczym się nie przejmować, w czym od pewnego czasu była naprawdę dobra. Rozsiadła się wygodniej, żeby złapać oddech. Może powinna postarać się o pracę w charakterze dozorcy na moście. Pobieranie opłat za przejazd chyba nie wymagało szczególnego wysiłku.
Na myśl o takim zajęciu uznała, że powinna wziąć się w garść. W przeciwnym razie mogła nie wiadomo kiedy popaść w stan, w którym się znajdowała, zanim pojawił się Harrison. Zacząć znów snuć się całkiem bezproduktywnie i bez końca czekać na te wszystkie wspaniałe oferty pracy, które będą spadać z nieba.
Na podwórzu pojawiło się dwóch mężczyzn - Harrison i jakiś spocony na twarzy obcy w zielonym roboczym kombinezonie. Wyglądał jak ktoś, kto chętnie napiłby się czegoś zimnego. Ona także chętnie by to zrobiła. Właśnie miała zaproponować poczęstunek, gdy Harrison wsunął nieznajomemu banknot do ręki, skinął mu na pożegnanie głową i odwrócił się. Oparł dłonie na biodrach i przybrał znajomą postawę czujnego nadzorcy. Rozwalona na schodkach Cleo poczuła się wielka i niezgrabna.
- Już po spacerze?
- Wpadło mi coś do buta. A tę drogę trzeba naprawić. Jest taka wyboista, że nie można po niej chodzić. Po deszczu pewnie trochę się wyrówna, ale wtedy stanie się błotnista.
- Hm.
- Czego chciał ten człowiek? Pomylił adresy? Dlaczego dałeś mu pieniądze?
- Lewy but czy prawy?
- Lewy - odparła zrezygnowana. Nie sposób było odwrócić uwagi Harrisona. Zazdrościła mu tej umiejętności koncentracji. Sama nie potrafiła skupić się na niczym dłużej niż przez pięć sekund. Trudno o dwie bardziej kontrastowe osobowości, pomyślała.
Przyklęknął i uniósł jej nogę. Cleo czuła, że za chwilę przewróci się na plecy, oparła więc łokcie na górnym schodku. Harrison wyciągnął z sandała zgnieciony liść ostrokrzewu, otrzepał z kurzu jej stopę i znów włożył na nią sandał. Muśnięcie jego palców na podbiciu sprawiło, że Cleo poczuła ciepło aż na udzie.
Przez moment przyglądał się jej w milczeniu. Gna zaś natychmiast przypomniała sobie o brakach swojego wyglądu. Na pewno ma czerwoną, lśniącą od potu twarz, pogniecioną sukienkę i rozczochrane włosy, które wysunęły się spod spinek i oczywiście opadły na ramiona.
Wiedziała, że sprawia wrażenie flejtucha. Co prawda, Harrison nic na ten temat nie napomknął, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że jest dobrze wychowany. A jej zależało na jego opinii, choć nie miała pojęcia, dlaczego. Może dlatego, że w ciągu ostatnich pięciu lat jej poczucie własnej wartości zostało wdeptane w ziemię. Teraz rozpaczliwie pragnęła chociaż odrobiny prawdziwej sympatii. Szczerego słowa otuchy.
Ale on nie dodawał otuchy. Oferował tylko pieniądze i bezosobową uprzejmość, wynikającą ze współczucia dla ciężarnej kobiety w trudnym położeniu. Co w zasadzie powinno ją ucieszyć, ale jakoś nie wystarczało.
- Chcesz jeszcze pochodzić czy wolałabyś poleżeć w cieniu, popijając mrożoną herbatę?
- Musisz pytać?
Z uśmiechem, który uznała za podejrzany, pomógł jej wstać i odwrócił ją twarzą do tarasu.
Dopiero wtedy zobaczyła leżankę, na wpół ukrytą za krzesłami i stolikiem z czerwonego drewna. Żółta rama. Poduszki - jeszcze obciągnięte przezroczystą folią - w czerwono-zielono-niebieskie tropikalne wzory. Całość zupełnie nie pasowała do dyskretnej kolorystyki i rustykalnego stylu otoczenia.
- A cóż to takiego?
- Może prezent dla gospodyni?
- Harrison, co się tutaj dzieje? Zacząłeś się wprowadzać?
- Powiedzmy, że tak.
- Ale to... to przecież nie jest w twoim guście.
- Raczej nie - odparł nieco sarkastycznie. - Zaraz się przekonasz, jaki ten grat jest praktyczny. Nie za niski i łatwo z niego wstać. Nie przewrócisz go, nawet gdybyś chciała. Chodź, wypróbuj go jako pierwsza.
A więc kupił ten mebel dla niej. Nigdy w życiu nie zraniłaby uczuć Harrisona, więc nie powiedziała mu, że sama pewnie wybrałaby coś innego. Coś drewnianego, z obiciem w ciepłych, stonowanych barwach, może drukowanym w paprocie.
- Kolory są trochę krzykliwe - przyznał Harrison - ale kierownik sklepu twierdził, że to najbardziej stabilna leżanka, jaką kiedykolwiek sprzedawał. Powiedziałem mu, że to dla kobiety, która jest w jedenastym miesiącu ciąży z trojaczkami. - Cleo zachichotała, jednak zaraz spoważniała. - Poczekaj, tylko zedrę ten plastik. - Srebrnym, ozdobionym monogramem nożykiem do otwierania listów rozciął folię, zdjął ją i patrzył, jak Cleo ostrożnie siada na grubych poduszkach.
- I co? Jak ci się podoba?
Spojrzała na niego i westchnęła. Jakim cudem ten człowiek może być taki butny i zarazem taki nieodparcie sympatyczny? Obserwował ją jak jastrząb.
- Jest... wygodna. Miękka.
- Ale nie za bardzo, prawda? Chyba w sam raz? Był taki przejęty, że zrobiło jej się go żal.
- Harrison, ta leżanka jest po prostu wspaniała. Idealna. Może ociupinkę za bardzo... eee... kolorowa...
- Wiem. Prawdopodobnie lepiej nadawałaby się do domku nad plażą niż rezydencji w lesie, ale za to jest solidna. A położenie oparcia można regulować.
Cleo nie wątpiła, że nawet jedno słowo krytyki pogrąży go w czarnej rozpaczy. Uciekła się więc do jednego z jego trików - spróbowała zmienić temat.
- Mogłabym dostać szklankę mrożonej herbaty?
Co, u licha, miała zrobić z tym facetem? Ta cała sytuacja zaczynała wymykać się jej z rąk. Stawała się po prostu dziwaczna. Kto by wymyślił coś takiego, jak płacenie czynszu za kupowany dom? Albo mieszkanie w nim z dotychczasową właścicielką? Bezterminowo, w celu ustalenia szczegółów kontraktu. Cleo czuła, że Harrison wkrótce wejdzie jej na głowę, a nie potrafił zadbać nawet o samego siebie.
Sprawiał wrażenie zamożnego włóczęgi, który nigdzie nie zagrzewa miejsca. A kim był przedtem? Biznesmenem, który stracił swój biznes? Mężem, który stracił żonę ? Człowiekiem, który stracił pamięć?
Osobnikiem niezrównoważonym psychicznie, który uciekł z domu wariatów?
Przestępcą, który uciekł z zakładu karnego? Słyszała wczoraj radiowy komunikat o ucieczce jakiegoś członka gangu... Ale Harrison pojawił się wcześniej.
Kimkolwiek był, ktoś tutaj - wolała nie wymieniać nazwiska -niewątpliwie zaczynał popadać w obsesję.
Na każdym z trzech tarasów stała nowa leżanka. Wściekle kolorowa i rzucająca się w oczy na tle spokojnych barw otoczenia.
Niles dostałby ataku furii. Drewniane meble na taras wykonano na zamówienie. Były identyczne jak te, które sprzedawano w każdym trochę lepszym sklepie meblarskim, ale Niles uparł się, żeby zrobiono je w renomowanym zakładzie stolarskim. W związku z tym kosztowały dwa razy tyle, ile w rzeczywistości były warte. Cały Niles, pomyślała Cleo. Zawsze miał problemy ze swoim ego. Musiał się dowartościowywać rzeczami, które posiadał.
Harrison zdjął hamak i gdzieś go schował. Trochę ją to zirytowało. Lubiła ten hamak. Uwielbiała w nim drzemać. Wiedziała jednak, że lampartowi niełatwo przychodzi zmienić cętki, a nawykły do rządzenia osobnik z dnia na dzień nie zrezygnuje z chęci sprawowania kontroli. Dlatego zniknięcie hamaka pozostawiła bez komentarza.
W ciągu kilku następnych dni świadomie zignorowała wiele rzeczy. Na przykład hydraulika i elektryka, którzy sprawdzali instalacje. Jakieś zwierzaki - wiewiórki lub myszy - przegryzły parę przewodów tu i tam, a zewnętrzne światła po zachodniej stronie się nie paliły, lecz ogólnie biorąc dom był w dobrym stanie. Dach nie przeciekał, komin okazał się drożny, żadne ptaki nie za łożyły w nim gniazd. Podmurówka nieco osiadła i za jakiś czas należałoby ją odnowić, ale na razie nie wydawało się to konieczne.
W sumie Cleo była jednak zadowolona, że postanowiła sprzedać dom. Reperacja podmurówki prawdopodobnie kosztowałaby ją majątek.
Harrison na szczęście nie wydawał się zmartwiony tą perspektywą. Jeśli w ogóle borykał się z jakimiś problemami, to na pewno nie z finansowymi.
Okazało się, że ma w tej okolicy krewnych. Ściślej biorąc, kiedyś mieszkali tu jego przodkowie. Przeprowadzający inspekcje technicy chętnie wdawali się w pogawędki. Harrison sam ich wypytywał i z przyjemnością słuchał ich opowieści, które Cleo uważała za nieprawdopodobne. A także za kosztowne, ponieważ wynagrodzenie rozmownych. specjalistów było wprost proporcjonalne do liczby spędzonych tu godzin. Harrison najwyraźniej się tym nie przejmował. Zresztą uprzedził ją, że sam pokryje koszty inspekcji i wszelkich niezbędnych napraw.
Irytowało ją, że im większa i niezdarna się stawała, tym bardziej Harrison łagodniał. Ostatnio był taki zrelaksowany, że uśmiechał się chyba równie często jak krzywił. Kilka razy nawet słyszała jego głośny wesoły śmiech.
Nadal jednak się spierali. Czasem udawało się jej wyjść zwycięsko z tych potyczek. To nowe doświadczenie uznała za wyjątkowo pozytywne. Dodawało jej pewności siebie. Bardzo tego potrzebowała, ponieważ pod względem fizycznym czuła się okropnie. Męczył ją upał, zgaga i konieczność ciągłego chodzenia do łazienki.
Po porcji kpin na temat karmienia wron Harrison zastąpił starą patelnię Cleo kilkoma nowymi karmnikami. Zainstalował je osobiście przy niewielkich stratach własnych w postaci stłuczonych młotkiem kciuków, garści zmarnowanych gwoździ i mnóstwa brzydkich wyrazów. Później we dwoje wypatrywali nowych gości, obserwowali pierwsze lekcje pływania małych kaczątek i nawzajem się pocieszali, gdy mama kaczka wraz z siedmiorgiem dzieci opuściła staw i pomaszerowała do rzeki.
Cleo nigdy by nie uwierzyła, że w tak krótkim czasie mężczyzna może tak bardzo się zmienić. Już nawet pił kawę bez kofeiny i odtłuszczone mleko, a także marudził, gdy skończyły się grapefruity.
Oczywiście nadal rządził się jak szara gęś. Odkrył, gdzie znajdują się różne gospodarskie narzędzia i natychmiast je wypróbował. Usunął wszystkie chwasty rosnące wokół domu, żeby nie musiała nimi się martwić i nie usiłowała sama ich wyrywać.
A przecież chwasty wcale jej nie wadziły. Były ładne. Niektóre kwitły, inne miały kolorowe jagódki lub interesujące nasiona. Jesienią większość wyglądała bardzo dekoracyjnie. Kiedyś Cleo zrobiła piórkiem kilka szkiców.
Harrisona rozsadzała energia, której jej brakowało. Dlatego nie protestowała, gdy wymyślał dla siebie coraz to nowe zajęcia.
Przebywał tu niewiele ponad dwa tygodnie, choć Cleo wydawało się, że minęło przynajmniej dwa miesiące. Lub kilka lat. Oboje już przestali udawać, że ona wkrótce się wyprowadza. Najrozsądniej było pozostać tutaj aż do narodzin dziecka. Instynktownie wiedziała o tym przez cały czas.
Nie wątpiła, że później Harrison zorganizuje jej przeprowadzkę. Równie skutecznie jak wszystko, czym się zajmował dotychczas. Musiała mu tylko podać listę swoich wymagań. Małe miasteczko, najchętniej z galerią sztuki i dobrymi szkołami. Karolina Północna lub Południowa, a nawet Georgia. W żadnym wypadku Wirginia. W tym stanie Henry Barnes dysponował zbyt wieloma źródłami informacji.
Ale to wszystko mogło poczekać. Na razie Harrison nie pozwalał Cleo nawet kiwnąć palcem. Chodził z nią na spacery oraz zmuszał do codziennych drzemek, picia mleka i łykania witamin. I bez przerwy nucił.
Okropnie ją denerwował taki pogodny dyktator. Usiłowała odpłacić mu pięknym za nadobne i też nuciła, ale straszliwie fałszowała. Wtedy on się krzywił, co wcale nie poprawiało jej humoru.
Nie pozwalała mu jednak palić tych jego cuchnących cygar, o czym podobno marzył. Pilnowała, aby codziennie zjadał pięć porcji owoców i warzyw, brał aspirynę i przebiegał rano cztery kilometry.
Prawdę mówiąc, troszczyli się o siebie nawzajem. Na myśl o jego staraniach Cleo miała ochotę się rozpłakać.
Chociaż ostatnio prawie wszystko wprawiało ją w płaczliwy nastrój.
Wkrótce dostarczono zamówiony przez Harrisona sprzęt. Komputer, faks, różne przyrządy do ćwiczeń. Harrison gimnastykował mięśnie, a Cleo czytała na głos poradniki z zakresu zdrowego żywienia i szyła niemowlęce ubranka. Kiedyś z przyjemnością projektowała i własnoręcznie wykonywała swoją odzież. Miała zmysł artystyczny, ale później weszła do rodziny, która wszystko, co artystyczne, uważała za godne potępienia.
Oboje oglądali też wiadomości zarówno lokalne, jak i te nadawane przez wielkie stacje telewizyjne. Nosili się z zamiarem zainstalowania anteny satelitarnej. Jak gdyby Cleo miała mieszkać tu na tyle długo, aby doczekać tych atrakcji. Uciekiniera nadal nie schwytano i Harrison przypominał jej, aby podczas gdy on biega, drzwi i okna w domu były zamknięte.
- Żaden zbieg, nawet półgłówek nie zostałby długo tam, gdzie go szukają - oponowała. - Poza tym jest za gorąco, żeby wszystko zamykać.
- Wobec tego zostanę w domu. Kto chciałby biegać w taki żar?
- Ty. Wychodź wcześniej, gdy jeszcze śpię.
- Nie mogę wtedy zostawiać cię samej. Mieszkamy na odludziu. Dopilnuję, żeby zainstalowano klimatyzację i system alarmowy.
- Myślałam, że podoba ci się właśnie ta izolacja i mnóstwo świeżego powietrza. To z klimatyzacji mogłeś wdychać w Nowym Jorku.
- Nie zamierzam się z tobą kłócić, Cleo. Chcę tylko, żebyś nigdzie daleko się nie wypuszczała.
Prawie ją to rozbawiło. W aktualnym stanie i tak nie mogła za bardzo się oddalić. Powiedziała o tym Harrisonowi i oboje parsknęli śmiechem. A właściwie zachichotali w duecie - ciepło, sympatycznie, bezstresowo.
- Zaczynam wierzyć, że dobrze na mnie działasz - oświadczył Harrison.
- A ja zaczynam wierzyć, że ty działasz na mnie źle. Przez ciebie staję się leniwa.
- To nie moja zasługa. Lenistwo masz we krwi. Rzuciła w niego poduszką.
- Odwołuję swoje słowa. Wywierasz na mnie zbawienny wpływ, Harrison. Dzięki tobie czuję się prawie kompetentna i dzięki temu bardziej pewna siebie. Potrzebowałam takiej zmiany.
Spojrzał na nią pytająco, ale jej nie indagował.
- Wobec tego oboje odnosimy korzyści. Ja dzięki tobie jestem spokojny i zrelaksowany. Nie sądziłem, że tak się wyciszę, gdy zwolnię tempo życia. To dla mnie nowość.
- Nie wątpię. Nigdy mi nie mówiłeś, czym dokładnie się zajmowałeś. Przypadkiem nie byłeś kierowcą wyścigowym? Albo pilotem odrzutowca? Nie, już wiem: jesteś europejskim arystokratą, który po ostatnim pałacowym skandalu zaszył się na amerykańskiej prowincji. - Lubiła sobie z niego żartować. Miała też wrażenie, że nie przywykł do traktowania go z przymrużeniem oka, co tylko potęgowało jej ciekawość.
- Nie, to też odpada. Masz nieodpowiedni akcent. - Uniosła głowę i popatrzyła na niego taksująco. - Tylko akcent - dodała. - Ale nie sposób bycia.
Harrison zmuszał ją do dwóch spacerów dziennie -wcześnie rano i późno wieczorem, po zachodzie słońca. Za każdym razem przechodzili już prawie kilometr. Cleo narzekała, że to za daleko, ale chodziła dla dobra Agathy. Albo Arrowsmitha. Gdyby jej rodzice mieli syna, pewnie nazwaliby go właśnie tak. Lub Apollo. W książce imion doszła już do Wilhelminy i znów zaczęła czytać wszystko od początku.
Harrison uparł się, że będzie jej towarzyszył podczas przechadzek, choć poruszała się strasznie powoli. Wiedziała, że go to irytuje. Prawie słyszała jego zgrzytanie zębami. Ale ogólnie biorąc, był słodki. A także arogancki, niemądry, despotyczny, uprzejmy i szczodry. Czuła, że jest na dobrej drodze, aby się w nim zakochać, co uznała za kolejny przejaw chaosu w sferze hormonalnej. I właśnie wtedy Harrison oznajmił, że zaprosił tu swoją przyjaciółkę. Miała przylecieć za kilka dni. Zamierzał wyjechać po nią na lotnisko.
Cleo nie mogła uwierzyć, że na tę wiadomość zareagowała w taki zadziwiający sposób. Doznała gorzkiego rozczarowania na myśl o kimś trzecim - innej kobiecie - wdzierającym się w ich prywatny świat, który wydawał się idealny. Stworzony tylko dla nich dwojga.
- Dobrze. Nawet wspaniale. W domu jest przecież tyle miejsca. Prawdę mówiąc, myślałam o tym, żeby przenieść się z głównej sypialni do jednego z pokoi gościnnych. Albo może poszukać jakiegoś lokum bliżej szpitala- paplała jak ogłupiała. - Teraz, gdy się nad tym zastanowiłam, muszę...
- Cleo, bądź uprzejma na chwilę się zamknąć, dobrze? Ona nazywa się Marla Kane i na pewno ci się spodoba.
- Oczywiście. Bardzo się cieszę. To doskonałe miejsce do zapraszania przyjaciół. Czy ona jest... przyjaciółką, czy... bardzo bliską przyjaciółką? Nie odpowiadaj. Nie powinnam cię o to pytać. Jestem tylko trochę... zaskoczona, nic więcej.
Czy dostrzegła w jego oczach łagodność? Lub - nie daj Boże - litość? Miała ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. W ogóle nie umiała się zachować. Vesper Barnes przynajmniej pod tym względem się nie myliła.
- Zaraz pójdę przewietrzyć jedną z sypialni. Najlepiej którąś w twoim skrzydle, prawda? To znaczy nie sugeruję, że... A może wolisz dzielić swoją z... - Zgarbiła się, zrezygnowana. - Harrison, nie zwracaj na mnie uwagi. Mam długi język i ptasi móżdżek. Niedawno mówiłeś coś o zatrudnieniu gospodyni. Chyba najwyższy czas, żebyś się tym zajął.
Limuzyna zajechała przed dom późnym popołudniem, gdy wybierali Się na poobiednią przechadzkę. Cleo szła oczywiście pod przymusem. Na widok lśniącego, długiego auta stanęła jak wryta. Jak na limuzyn ę było dość skromne. Z pewnością nie przypominało jednego z tych hollywoodzkich, pretensjonalnych modeli, ale i tak robiło piorunujące wrażenie.
- Harrison. - Cleo wczepiła się w jego ramię.
- Nick? Co u diabła.- Odruchowo poklepał ją po ręce i nagle szeroko się uśmiechnął. -Nick, ty stary skurczybyku, skąd, do cholery, wziąłeś się tutaj?
Przednie drzwi od strony pasażera gwałtownie się otworzyły i z wnętrza auta coś wyskoczyło.
- O rany, prawdziwa drewniana chata! - zawołało. - Jak na obozie! W tej chwili uwagę Cleo zwróciła długa, bardzo długa, smukła noga w eleganckiej, najwyraźniej jedwabnej nogawce granatowych spodni. Powoli wysunęła się zza otwartych tylnych drzwiczek.
Dwunastocentymetrowe obcasy. Z pewnością nie były niższe.
- Kochanie, postanowiliśmy zrobić ci niespodziankę. Co ty, na miłość boską, robisz w takim miejscu? Masz pojęcie, jak długo tu jechaliśmy? Boże, królestwo za drinka! Nick nie pozwolił mi otworzyć bollingera.
ROZDZIAŁ 8
Życie na pewno nie jest nudne, pomyślała Cleo, gdy wieczorem myła zęby i szykowała się do snu. Gdyby stało się jeszcze mniej nudne, chyba nie zdołałaby nad nim zapanować. W jej domu nagle pojawiło się troje obcych ludzi. Dlaczego nikt jej nie uprzedził? Ucieszyłaby się z małego ostrzeżenia.
Chociaż nie bardzo wiedziała, jak mogłaby je wykorzystać. Położyłaby przed drzwiami wycieraczkę z napisem „Witajcie!"?
Mało prawdopodobne. Raczej popłakałaby więcej niż zwykle, zjadła dodatkową porcję lodów, dała mały popis złego humoru.
Wiedziała, na czym polega jej problem. Zbyt przywykła do wygodnej rutyny. Żyła z dnia na dzień, zadowolona, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Niespodziewani goście - kobieta, dziecko i krzykliwie odziany twardziel - spadli jej na głowę w odpowiednim momencie.
Harrison także się zdziwił na widok limuzyny. Potrafił ukrywać swoje uczucia, lecz Cleo już nauczyła się rozpoznawać je na podstawie prawie niedostrzegalnych objawów. Takich jak zaciśnięcie szczęk, zmarszczka między brwiami, błysk zdumienia w oczach, zanim Harrison zatuszował je szerokim uśmiechem.
O, tak, Cleo umiała już sporo wyczytać z twarzy Harrisona.
Wspominał, że zamierza wyjechać na lotnisko po swoją przyjaciółkę. Jednak ani słowem nie napomknął o chłopcu, który wyskoczył z samochodu jak spłoszona przepiórka, ani o śniadym kierowcy.
Ale najbardziej nie dawała Cleo spokoju - a fakt, że o tym myślała, niepokoił ją jeszcze bardziej - osoba Marli Kane. Jaką rolę grała ta kobieta w życiu Harrisona? Byli krewnymi? Znajomymi z pracy? Przyjaciółmi? Kochankami?
Na razie nie zauważyła u żadnego z nich zachowań, które świadczyły o zainteresowaniu seksualnym. Gdy Marla wysiadła z samochodu, Harrison przelotnie musnął jej usta wargami. Tylko tyle.
Chłopak wzniósł wtedy oczy ku niebu i mruknął „ohyda".
Cleo starała się zapanować nad zdziwieniem, ciekawością i niechęcią oraz paroma innymi emocjami, których wolałaby nie analizować. Dlatego nic nie powiedziała.
Zastanawiała się te ż, jak sklasyfikować Nicka Sebastianie-go, szofera. Harrisona niewątpliwie coś z nim łączyło. Przywitali się jak ludzie, którzy dobrze się znają. Uścisnęli sobie ręce, klepnęli po plecach. Nick wydawał się sympatyczny. Miał na sobie dość ekscentryczny strój -dopasowaną fioletową koszulę, czarne dżinsy z paskiem ze skóry jaszczurki i kowbojskie buty z tego samego surowca, z błyszczącymi, metalowymi noskami. O dziwo, ten ubiór wcale nie raził. Cleo chętnie namalowałaby tego barczystego osobnika. Przypuszczała jednak, że jej dawno nie używane farby powysychały.
Mały Reynolds Kane zaliczał się do jeszcze innej kategorii. Wyskoczył z limuzyny jak rozbrykany młody spaniel, tryskający energią i kipiący ciekawością.
- Hej, Nick, co to takiego tam na brzegu? Przypomina dinozaury wychodzące z meo... mezoicznego bagna.
- Mezozoicznego - poprawiła Marla. - Skarbie, tyle razy ci mówiłam, żebyś nie rozpoczynał zdania od „hej".
- Tak, ale co to jest?
- To są... - zaczęła Cleo. Miała powiedzieć „cyprysowe kolana", ale chłopiec już zadawał następne pytanie:
- Co tam w wodzie robi ten człowiek? To na pewno przemytnik, prawda?
- On... - Cleo chciała powiedzieć coś dzieciakowi o łowieniu ryb, ale znów zainteresował się czymś innym. Buzia mu się nie zamykała „Co to jest? A tamto? Jezu, ale dziwaczne ptaszyska!".
W pewnej chwili popatrzył na brzuch Cleo. Miała nadzieję, że nie będzie pytał o TO. Bezradnie zerknęła na Marlę Kane, ale wysoka, smukła jak topola brunetka w granatowych spodniach, seledynowej jedwabnej bluzce i białym blezerze właśnie spierała się o coś z Harrisonem.
Reynolds nie spytał.
- Wiem, co to - oświadczył z miną światowca. - Dziecko. Znam się na tych sprawach. Na lekcjach wychowania seksualnego uczymy się o tym, jak zachodzi się w ciążę i tak dalej. - Uśmiechnął się, błyskając ortodontycznymi klamerkami. Niewątpliwie wiedział również, jak daleko można się posunąć, żeby nie wpaść w tarapaty.
Zanim Cleo zdążyła sformułować stosowną odpowiedź, Reynolds zauważył rodzinę kaczek-krzyżówek.
- Hej, patrz: kaczki! Mógłbym je nakarmić ? W zeszłym roku na obozie też były kaczki. Dawaliśmy im kukurydzę. Ma pani kukurydzę?
Cleo prawie utonęła w morzu pytań, gdy w końcu zdołała jednym tchem odpowiedzieć: nie, nie ma kukurydzy, ale ma pokarm dla ptaków; tak, rzeka rzeczywiście nosi nazwę Rzeki Aligatorów, ale ona, Cleo, osobiście nigdy nie widziała tu żadnych aligatorów, choć podobno czasem pojawiają się w tej okolicy; nie, naprawdę nie wie, czym aligatory różnią się od krokodyli.
Już zaczynało jej się kręcić w głowie, gdy do akcji wkroczył Nick.
- Zgarnij swoje rzeczy, Rip. Twoja mama jest zmęczona. Zdaniem Cleo Marla wcale nie sprawiała wrażenia zmęczonej. Była
najwyżej trochę zirytowana. Żadna kobieta nie powinna wyglądać tak wspaniale po dwudniowej jeździe samochodem. Cleo usłyszała jeszcze, jak Nick cicho pyta Marlę:
- Czy on wziął swoją pigułkę?
- Nie, zapomniałem! - zapiszczał Reynolds.
- Gapiszon. - Nick zwichrzył włosy chłopca. Marla uniosła ramiona w geście zbyt eleganckim, aby uznać, że nimi po prostu wzruszyła. Nick powiedział Reynoldsowi, żeby następną tabletkę zażył dopiero rano. -Nie ganiaj jak szalony, dobrze? Znajdź swój sweter, powieś go i zawiąż sznurowadła, zanim się przewrócisz.
Sądząc z ilości przywiezionego bagażu, zamierzają chyba zostać na całe lato, uznała Cleo. Harrison sięgnął po dwie największe torby podróżne, ale Nick nie pozwolił mu ich wziąć.
- Ja je zaniosę, sir. A pan zaprowadzi Marlę i Ripa do ich pokoi. Sir? Cleo zerknęła na Harrisona.
- Sir? - powtórzyła pytająco.
- Tak, a bo co? - odparł zniecierpliwiony, nawet na nią nie patrząc. Chyba dlatego, że był zbyt zajęty wpatrywaniem się w Marlę.
Cleo natychmiast poczuła się jak przysadziste czupiradło. Doszła też do wniosku, że wcale nie jest taka dobra w czytaniu z twarzy Harrisona, jak sądziła. Cóż, jego fizjonomia była równie czytelna jak czyjś zamknięty w specjalnej oprawie pamiętnik. Mógł zawierać bogactwo fascynującego materiału, ale bez kluczyka jego treść pozostawała tajemnicą.
Goście i Harrison ruszyli do domu. Cleo podreptała za nimi, niepewna, czy ma wystarczający zapas jedzenia. Zastanawiała się też, gdzie położy dwie dodatkowe osoby. Przygotowała tylko jeden pozbawiony myśliwskich trofeów pokój. Ten obok pokoju Harrisona. Miała nadzieję, że Reynolds - lub Rip, bo wolał, aby tak go nazywano -okaże się miłośnikiem trofeów. Zwłaszcza tych najokropniejszych. Liczyła też na to, że i Nick nie będzie miał specjalnych wymagań.
A w ogóle czy on zostaje? Jest tylko kierowcą, prawda?
- O rany, ale rogi!
Cleo weszła po schodkach, gdy inni już zniknęli we wnętrzu.
- Podobają ci się? - spytała podekscytowanego dzieciaka. - Poczekaj, aż zobaczysz te w twojej sypialni.
- Tam też są takie rzeczy?
- Kochanie, tam masz nie tylko rogi - powiedziała konspiracyjnym szeptem. - Jest też łeb jelenia i czaszka łosia z porożem szerokości małej ciężarówki. - Rozłożyła ramiona i zabawnie poruszyła palcami.
- O rany, co za chata!
Jeśli myśliwskie trofea stanowiły miarę atrakcyjności domu, to trudno byłoby znaleźć coś lepszego. Cleo ich nie znosiła, ale Niles uparł się, aby je tu zainstalować. Twierdził, że są odpowiednim dopełnieniem wystroju. Ogólny wizerunek zawsze był dla Nilesa ważny.
Cleo uważała trofea za bezużyteczne rupiecie, które trzeba odkurzać. Z wyjątkiem wypchanych ptaków. Te należało ostrożnie wycierać wilgotną szmatką. Przekonała się o tym w najgorszy sposób. Mianowicie odkurzaczem pozbawiła bażanta połowy upierzenia. Właśnie wtedy po raz pierwszy poważnie pokłóciła się z Nilesem. Z powodu paru głupich piórek nieżywego ptaszyska.
Na szczęście wkrótce już nie musiała każdego ranka ubierać się pod czujnym spojrzeniem szklanych oczu. Niles stwierdził bowiem, że ma alergię na pióra i przeniósł ptaki do sypialni w innym skrzydle.
Nick okazał się dobrym organizatorem. Kazał Cleo usiąść, podczas gdy Reynolds zwiedzał dom na własną rękę, a Harrison oprowadzał Marlę.
- Moja mamusia miała nas jedenaścioro, pani Barnes. Ja byłem szósty. W tym stadium nie powinna się pani wysilać. Mama zawsze powtarzała, że w ostatnich tygodniach męczy nawet oddychanie.
Jeśli Nicka ciekawiło, kim ona jest i co tutaj robi, grzeczność nie pozwoliła mu o to zapytać. Cleo pokazała mu, w którym pudle jest zapasowa pościel. Nick znalazł ją gdzie indziej i uparł się, że przygotuje łóżka w południowym skrzydle. Zapewnił również, że nie ma nic przeciwko dzieleniu łazienki z Reynoldsem i że trofea nie będą im przeszkadzać.
Harrison ogolił się do obiadu, chociaż ostatnio zrezygnował z golenia się dwa razy na dzień. Była to jedna z wielu rzeczy, która uległa zmianie po jego przyjeździe na Południe. A przecież od niepamiętnych czasów żył w idealnie zorganizowany sposób, którego nigdy nie modyfikował. Dopiero tutaj wszystko stanęło na głowie.
A może raczej stało się normalne?
Marla przywiozła bollingera, rocznik 1989. Harrison przyjął trunek z ostentacyjną radością, choć nie przepadał za szampanem. Po białych winach, nawet tych najlepszych, zawsze miał piekielny ból głowy. Marla albo o tym zapomniała, albo nigdy tego nie zauważyła.
Od Nicka dostał pudełko ulubionych, długich cygar marki Don Jivan Los Lectores. Przy założeniu, że wypali jedno dziennie, powinny mu wystarczyć na około sześć tygodni. Oczywiście zamierzał palić je na zewnątrz, dopóki Cleo się nie wyprowadzi.
To zabawne, ale jakoś nie potrafił sobie wyobrazić tego miejsca bez niej. Nie zdziwiłby się na widok pieluch i innych niemowlęcych drobiazgów wiszących na jelenich rogach. Lub nawet kołyski i kojca na tarasie. Ale nieobecność Cleo?
Wykluczone.
Uniósł kieliszek i wpatrzony w musujący płyn zastanawiał się, jak – u ucha - znalazł się w tej idiotycznej sytuacji. I - co ważniejsze - jak ma dalej postępować. Niewątpliwie zboczył z kursu i stracił panowanie nad swoim życiem. Nigdy by nie przypuszczał, że w jego przypadku coś takiego jest możliwe.
Rozmowa przy stole nie była frapująca. Toczyła się głównie między Nickiem a Marlą, którzy skakali z tematu na temat. Chłopak poszedł spać zaraz po wspólnie przygotowanym posiłku. Nawet Marla pomagała. Była naprawdę dobrym kumplem. Przecież właśnie dlatego została tutaj zaproszona.
Wszyscy wydawali się zmęczeni. Cleo prawie zasypiała. Zazwyczaj szła do łóżka przed dziesiątą. Dzisiaj, z uwagi na gości, postanowiła posiedzieć dłużej.
Harrison dyskretnie ją obserwował. Zastanawiał się, czy nie przypomnieć jej, że to jego znajomi, więc nie ma obowiązku grać roli gospodyni.
Obawiał się jednak zranić jej uczucia lub sprawić, że znów zacznie unosić się honorem. Żadne z nich nie marzyło o niesnaskach. Od pewnego czasu już się nie kłócili, a Cleo nie mówiła o przeprowadzce. Zgodnie z niepisaną umową oboje zgodzili się powrócić do tej sprawy dopiero po urodzeniu się dziecka.
Harrison widział, jak powieki Cleo opadają, gwałtownie trzepoczą i znów się zamykają. Mimo ogarniającej ją senności dzielnie usiłowała nadążyć za konwersacją. Uważał, że to bez sensu. Potrzebowała odpoczynku, a ostatnio nie sypiała tyle, ile powinna, ponieważ w nocy musiała często chodzić do łazienki.
- Harrison? Harrison, zbudź się. Słyszałeś, co mówiłam? Wiesz, że w tym roku znów organizowałam benefis Rothsteina, prawda? „Times" podawał, ile zebraliśmy. Prawie siedemdziesiąt tysięcy. Netto, kochanie, nie brutto. Hałas w mediach na temat bogactwa wielkich korporacji bardzo się przydał. Na imprezę przybyły wszystkie grube ryby. Wystarczyło trochę ploteczek o skandalu i mała Marla ruszyła do ataku. Nauczyłam się, że nawet nie warto zwracać się do ludzi na najwyższych szczeblach zarządzania. Wystarczy od razu wziąć w obroty dział prasowy firmy. Nie uwierzyłbyś, jak szybko odrobina krytyki w środkach masowego przekazu otwiera sejfy.
Harrison wydał stosowny pomruk. Dobrze znał metody działania Marli. Zawsze podziwiał ją między innymi dlatego, że wiedziała, czego chce i jak to osiągnąć. Nawet jeśli robiła to jego kosztem.
- Melba błagała mnie, żebym w przyszłym roku na wiosnę zajęła się problematyką dziecięcą. Mają na karku komisję rewizyjną i chyba są w strachu. Powiedziałam jej, aby zwróciła się z tym do mnie za miesiąc. Najpierw muszę spędzić parę tygodni na farmie piękności Elizabeth. Zamierzam wymoczyć się w ciepłym błotku jak leniwa świnka. W najbliższy czwartek lecę do Phoenix.
Wyciągnęła rękę z kieliszkiem, dając do zrozumienia, że należy go napełnić. Nick sięgnął po niego. Delikatne szkło wydało się dziwnie nieodpowiednim dodatkiem do jego wielkiej jak bochen ręki. Dolał Marli trochę szampana, a Harrison z rozbawieniem pomyślał, że mało kto jest równie opiekuńczy jak jego były szofer. Gdyby kiedykolwiek mężczyzna miał zostać matką, najlepiej nadawałby się do tego Nick Sebastiani. Wyjeżdżając z Nowego Jorku, Harrison sądził, że Nick wykorzysta limuzynę i wysoką odprawę do rozkręcenia własnego biznesu. Nie wiedział - ani nie chciał wiedzieć - jaki charakter ma ta podróż z Marlą - służbowy czy prywatny.
Podczas tej wizyty zrozumiał, że jego podejście do życia, a wraz z tym plany na przyszłość, uległy zmianie. Dzięki Bogu nie zdążył się oświadczyć. Małżeństwo, nawet takie, jakie brał pod uwagę, było poważnym krokiem. Rokowania zdrowotne dla rozwodnika wyglądały gorzej niż dla starego kawalera.
Poranna mgiełka nadal spowijała przeciwległy brzeg rzeki, gdy Harrison po cichu wymknął się z domu. Przed bieganiem, jak zwykle, zaczął rozciągać poszczególne grupy mięśni. Tej nocy nie spał dobrze. Za długo bił się z myślami. I jedno, i drugie nie było niczym nowym.
Na szczęście nie obudził się z potwornym bólem głowy. Niewątpliwa zaleta zwolnionego tempa.
- Hej, gdzie pan idzie?
Harrison, zgięty wpół, z jedną stopą opartą o poręcz tarasu, rozejrzał się wokoło. Od strony wody zbliżał się mały Rip. W jednej ręce trzymał kij, w drugiej - pustą torbę po karmie dla ptaków. Mokry, ubłocony i uśmiechnięty mógłby udawać Hucka Finna, gdyby nie ortodontyczny aparat i buty za dwieście dolarów.
- Na świeże powietrze.
- Mama mówi, że to żadna odpowiedź.
- Twoja mama ma rację. Zamierzam przed śniadaniem przebiec ze dwa kilometry. Możesz mi towarzyszyć, jeśli chcesz, ale uprzedzam: podczas biegania nie rozmawiam.
- Dlatego, że traci pan oddech?
- Dlatego, że myślę, do licha.
- Mógł pan powiedzieć „do cholery". Mój tata często tak klnie. Czasem nawet gorzej. Mama nie klnie. Ona twierdzi, że używanie brzydkich wyrazów jest przejawem ubogiego so... słownictwa, czy jakoś tak. To chyba oznacza, że ktoś zna za mało tych ładnych słów.
Przez parę minut biegli w milczeniu. Harrison skupił się na regularnym oddychaniu. Jeszcze nie był w takiej dobrej formie, jaką zamierzał osiągnąć, ale w znacznie lepszej niż na początku.
- Mama powiedziała, że powinienem zwracać się do niej „mamo". Chciałem mówić po prostu „Marla". Billy Schumer mówi do swojej macochy „Rosemary". Fajnie, prawda?
- Nie sądzę. „Mamo" brzmi doskonale.
- Pewnie tak. - Przebiegli razem jeszcze paręset metrów i chłopak postanowił wracać. - Hej, umieram z głodu -oświadczył, machnąwszy na pożegnanie ręką. - Muszę coś wsunąć. Cześć.
Harrison doszedł do wniosku, że w dziedzinie wychowania Marla na razie nie osiągnęła większych sukcesów. Będzie musiała się natrudzić, zanim przekaże syna jego ojcu. Jej były mąż miał się nim opiekować między końcem roku szkolnego i wyjazdem Ripa na obóz. Ale służbowy pobyt w Belgii się przedłużył, a w szkole stwierdzono epidemię wszy, co zrujnowało perfekcyjnie opracowane plany obojga rodziców Ripa.
Harrison przyśpieszył do swojego normalnego tempa, pobiegł do końca wysypanej żwirem drogi i zawrócił. Myślał o tym, że życie dziecka nie powinno być tak bardzo uzależnione od czyjegoś rozkładu zajęć. W przypadku Ripa dotyczyło to nawet jego wakacji.
To dziwne, że nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiał. Może dlatego, że jego własne życie także zostało ujęte w karby. Już w dzieciństwie wpojono mu przeświadczenie, że czas jest zbyt cenny, aby marnować go na zabawę. Każdą minutę należy wykorzystać konstruktywnie - albo żeby coś osiągnąć, albo zdobyć. Z naciskiem na to drugie.
Niesłychane, pomyślał, jak prosta zmiana podejścia może otworzyć człowiekowi oczy. Wyjeżdżając z Nowego Jorku, wszystko dokładnie przeanalizował i zaplanował. Zawsze realizował swoje plany w stu procentach, lecz tym razem mu się to nie udało.
Marla zajmowała trzecie lub czwarte miejsce na jego liście priorytetów. Bezstresowa żona. Czy rzeczywiście sądził, że ona zadowoli się drewnianym domem na końcu zakurzonej drogi?
Małżeństwo z Marlą może miałoby szanse powodzenia, gdyby zdecydował się przeprowadzić na wyspę Sanibel lub do Kennebunkport. Gdyby to zrobił, wkrótce znalazłby się dokładnie w tym samym miejscu, z którego chciał uciec. Za rok, góra dwa, znów kręciłby się w tym samym kieracie. Tutaj to mu nie groziło. Nie znał nikogo w promieniu tysiąca kilometrów od tego miejsca. Zamieszkał na typowej prowincji i to mu odpowiadało. Jeśli kiedyś znudzi mu się życie na odludziu - nie wykluczał takiej ewentualności - przeprowadzi się gdzie indziej. Na razie był zadziwiająco zadowolony z obecnego stanu rzeczy.
Teraz musiał przyznać, że robiąc plany, miał na względzie wyłącznie swój partykularny interes. Uczynił za łożenie, że Marla oszaleje z zachwytu, mogąc złapać jednego z najbardziej pożądanych kawalerów świata. Ależ był aroganckim dupkiem!
Prawdę mówiąc, nadal nim jest. Jednak dzięki Bogu trochę otrzeźwiał. Marla zasługiwała na znacznie więcej, niż zamierzał jej oferować. Jest wspaniałą kobietą. Piękną i inteligentną, ale na tyle mądrą, aby się tym nie popisywać. Potrafiła po mistrzowsku radzić sobie z ludźmi - zarówno z jedną osobą, jak i całą grupą. Niejednokrotnie widział, jak samym uniesieniem brwi i stuknięciem łyżeczką w mikrofon umiała zapanować nad hałaśliwym audytorium. Między innymi z tego powodu tak często proszono ją o organizowanie imprez dobroczynnych. Poza tym sama ofiarowywała sporą, odliczaną od podatku sumę - na ogół pięciocyfrową.
Pod pewnymi względami on i Marla byli do siebie bardzo podobni. Z wierzchu wypolerowani jak lustra, ale twardzi jak stal. Marla nie radziła sobie zbyt dobrze z wychowaniem syna, a Harrison musiał przyznać, że bliskie emocjonalne związki nie były również jego mocną stroną, choć lubił sądzić, że w tej dziedzinie robi postępy. Że się uczy i rozwija, a nie starzeje i tetryczeje.
Po skończonym biegu miał zadyszkę i pot na czole, ale czuł się prawie jak młody bóg. Uznał więc początek dnia za obiecujący. Zwłaszcza że mięśnie na karku nie przypominały już twardych węzłów.
Gdy truchcikiem wbiegł na podwórze, Nick zawzięcie polerował limuzyn ę. Dzisiaj miał na sobie zielone szorty i koszulę w lamparcie cętki, a na bosych stopach - mokasyny ozdobione srebrnymi łańcuszkami. Harrison zaczynał już rozumieć, dlaczego jego szofer czasem sarkał na służbowy uniform.
- Utrzymujesz ją w doskonałym stanie - zauważył Harrison.
- Po raz pierwszy jechała po wiejskiej drodze. Doznała urazu.
- Przypuszczałem, że do tej pory już założyłeś firmę, wynająłeś personel i planujesz powiększenie floty.
- Myślę o tym i badam grunt.
- Pewnie, nie ma sensu podejmować pochopnych decyzji. Zjesz ze mną śniadanie?
- Raczej nie. Chcę przed wyjazdem sprawdzić wszystkie układy.
- Masz mnóstwo czasu. Dopiero przyjechaliście.
Nick skinął głową i wrócił do pieszczotliwego głaskania irchą prawego przedniego błotnika.
Idąc na taras, Harrison zauważył Cleo - na leżance, ze szklanką mrożonej herbaty w jednej ręce i książką o wężach w drugiej. Obok klęczał chłopak, trzymając w dłoniach niedużego węża.
- Harrison, powiedz, że mam rację. Ja twierdzę, że to zaskroniec, a Rip się upiera, że miedzianka. - Zerknęła na niego i przez chwilę podziwiała spoconą klatkę piersiową, do której przylgnął podkoszulek. Harrison nie wyglądał na człowieka, który ma problemy zdrowotne. Był raczej uosobieniem imponującej męskiej tężyzny.
- Daj mi pięć minut, dobrze? Wezmę prysznic i kubek kawy.
- Dam ci tyle czasu, ile chcesz - mruknęła i ze zdziwieniem skonstatowała, że wyraziła dokładnie to, co myśli. Gdyby Harrison poprosił ją o następne dziesięć lat, zgodziłaby się równie ochoczo. Albo otumaniała ją jej miła, różowa przedporodowa mgiełka, albo chodziło o coś bardziej alarmującego. Na przykład o chęć zbudowania gniazda.
Nie było sensu mówić o obiedzie, skoro posiłek składał się z kanapek. Zrobił je Nick i podał na frontowym tarasie. Cleo uznała, że Nick to prawdziwy skarb. Podobno pracował kiedyś jako szofer Harrisona. Zainteresowanie Cleo wzrosło, ale nie zadała pytań, które plątały się jej po głowie. Jakiego rodzaju człowiek potrzebuje osobistego kierowcy? Milioner? Polityk? Wysokiej klasy przestępca?
To ostatnie na pewno odpada, uznała. A zresztą kimkolwiek był lub jest Harrison, nie powinno jej to obchodzić.
- Patrzcie, tam płynie taki sam jacht, jaki w zeszłym roku kupił sobie Chad Williams. - Marla machnęła ręką w stronę rzeki.
- Dolać pani herbaty? - spytał Cleo Nick.
- Dzięki. Psuje mnie pan.
- Kobiety w ciąży należy rozpieszczać. Mój tata mawiał, że powołaniem kobiety jest...
- Nicky, gdzie się podział Reynolds? Nie dokończył kanapki.
- Zaraz go poszukam. Niestety, znów zapomnieliśmy o jego pigułce. Cleo potarła bolący krzyż. Ciekawe, dlaczego Nick ma pamiętać o lekarstwie Ripa, pomyślała. I na co są te pigułki? Chłopak wydawał się okazem zdrowia. Energia go rozsadzała. Do południa musiał trzy razy się przebrać, ponieważ miotał się po krzakach i błyskawicznie brudził ubranie. Ale był zachwycony tym, co zdziałał. Znalazł małego słodkowodnego żółwia, błotną rybę i ropuchę. Wszystkie trzy stworzenia natychmiast pokazał Cleo. Powiedziała mu, gdzie znajduje się gniazdo młodych myszek i wyjaśniła, że są zbyt małe, aby zabrać je od matki. Dodała to na wypadek, gdyby Marla pozwoliła synowi wziąć jedną do Nowego Jorku.
Harrison rozsiadł się na fotelu, oparł nogi o poręcz tarasu i rozkoszował się zapachem cygara, wsłuchany w brzęczenie owadów, kojący plusk wody, dochodzący z daleka szum silnika motorówki i ciche odgłosy rozmowy.
Zadowolenie. Właśnie to odczuwał. Nie miało ono żadnego związku z majątkiem, władzą lub pozycją. Niesamowite, że człowiek może przeżyć trzydzieści siedem lat i guzik wiedzieć o tym, co naprawdę jest w życiu ważne.
Dał Marli najwyżej dwa dni. Był pewien, że pojutrze stąd wyjedzie. Zawsze potrafił wyczuć, kiedy coś zaczynało ją nużyć. Często pocierała wtedy paznokieć prawego kciuka. Nerwowo poruszała stopą. Piła trochę więcej niż zwykle.
Przypuszczał, że jego także można częściowo rozszyfrować na podstawie różnych objawów. Wcale mu to nie przeszkadzało. Idealnie odprężony, wydmuchał chmurkę aromatycznego dymu. Odpłynęła i połączyła się z przejrzystą mgiełką unoszącą się nad gładką powierzchnią rzeki.
Coś nie dawało spokoju Cleo. Nie sądził, żeby chodziło o Marlę. Obie kobiety miały ze sobą niewiele wspólnego, ale potrafiły zadziwiająco dobrze się porozumieć.
Uświadomił sobie, że Cleo jest wyjątkowo bezkonfliktowa. Potrafiła z każdym znaleźć wspólny język. Ona i chłopak od razu przypadli sobie do gustu. Głównie dlatego, że Cleo poświęcała mu dużo czasu. Cierpliwie słuchała małego Reynoldsa, jakby rzeczywiście interesowało ją to, co mówił. Gdyby nie zaawansowana ciąża, prawdopodobnie brodziłaby z nim w wodzie, łowiła ryby i wdrapywała się na drzewa. I na pewno sprawiałoby jej to taką samą przyjemność jak Ripowi.
Harrison nie wątpił, że jego matka uznałaby ją za osobę, która nie umie się zachować. I miałaby rację. Ale jemu bardzo się podobała bezpretensjonalność Cleo. A także inne rzeczy. Coraz więcej.
Jego ojciec też by jej nie polubił i przypuszczalnie by ją zignorował. Kingston Lawless był jednym z najbardziej zimnych i bezlitosnych ludzi, jakich Harrison kiedykolwiek znał. Przeraziła go świadomość, że jest tak bardzo podobny do niego. A za parę lat...
Podziękował niebiosom za ostrzeżenie. Miał nadzieję, że wyciągnął odpowiednie wnioski i w samą porę zmienił styl życia.
Coś wyrwało go z głębokiego snu. Sięgnął po zegarek, żeby sprawdzić, która godzina. Jeśli jest koło czwartej, nie ma sensu próbować znów usnąć. Ta pora stanowiła magiczną granicę. Jeśli wtedy się obudził, równie dobrze mógł wstać, wziąć prysznic i zabrać się do pracy. Przy swoim biurku. Z dzbankiem kawy, którą wieczorem zostawiał w ekspresie Mac. Wiedział, że na pewno się przyda. Harrison
zawsze zaczynał dzień od kawy.
Tym razem było tuż po północy. Co go obudziło? Jeśli to ta cholerna sowa, którą słyszał wczoraj w nocy, to już należała do historii. Właśnie popisała się po raz ostatni. Nawet jeśli jest pod ochroną, stanie się kolejnym wypchanym trofeum.
Puk, puk, puk. To nie brzmiało jak pohukiwanie.
Wszystko jasne. To nie żadna sowa, tylko ten pomylony dzięcioł. Właściwie już nie żył.
Znów rozległo się przytłumione stukanie. W drzwi?
Tak. Ktoś pukał do drzwi. Marla.
Marla?
O, do diabła. Czyżby zachciało jej się seksu? Harrison doszkolił się teoretycznie na temat seksu po zawale, lecz wcale nie był pewien, czy już może sobie pozwolić na igraszki. Nawet nie był pewien, czy jeszcze może.
Ale wiedział jedno. Gdyby teraz spróbował - razem z Marlą -następny plan wziąłby w łeb.
- Cholera - zamruczał. Odrzucił kołdrę i wstał. Nie warto niczego planować, pomyślał. Ostatnio nie odnosił w tej dziedzinie sukcesów. Przeczesał palcami włosy, włożył granatowy jedwabny szlafrok i otworzył drzwi.
- Harrison, pomóż mi, dobrze?
ROZDZIAŁ 9
Co się stało? Wejdź. Usiądź. Połóż się. Nie, nie rób tego. - Zdołał wziąć się w garść dopiero po dziesięciu sekundach. Były to najdłuższe sekundy w jego życiu.
- Harrison, chyba się zaczęło. Przez cały dzień bolał mnie krzyż. Potem pojawiły się te skurcze, więc wstałam... - Spojrzała na niego tak, jakby oczekiwała rady.
Szkoda, że nie potrafił się modlić. Teraz przydałaby się ta umiejętność, pomyślał.
- Jesteś pewna? Może tylko naciągnęłaś jakiś mięsień albo...
- Jestem pewna.
Stali w drzwiach i rozmawiali szeptem. Harrison nie miał pojęcia, co powinien uczynić - zanieść ją do swojego łóżka czy zawieźć do szpitala.
- Obudzę Marlę - oświadczył. - Ona będzie wiedziała, co robić.
- Jeszcze nie ma pośpiechu, ale jazda trochę potrwa, więc pomyślałam, że... że lepiej już pojechać. Zawieziesz mnie?
- Harrison? Geo? Co się tutaj dzieje? - Na korytarz wyszła Marla. - O czym tak szepczecie?
- Chyba niedługo zacznę rodzić. - Cleo sprawiała wrażenie bezradnej i trochę przestraszonej.
- Wody ci już odeszły?
- Co takiego? - Harrison ze zdumienia wybałuszył oczy. Ignorując go, Cleo skinęła głową.
- Tak, gdy wstałam z łóżka.
- Jeśli to twój pierwszy poród, masz jeszcze sporo czasu. Harrison, zbudź Nicka. Ja pomogę jej się ubrać.
- Co Nick ma z tym wspólnego?
- Nie dyskutuj, tylko idź po niego. - Chodź, Cleo. - Marla ruszyła przodem. - Pewnie już wcześniej spakowałaś torbę, ale może uznam, że jeszcze coś ci się przyda.
Cleo wstrzymała oddech, bo w dole brzucha poczuła kolejną falę bólu. Przygryzła wargi i czekała, aż minie. Marla także się zatrzymała.
- Lepiej? - spytała po chwili. - Doskonale. Zrobimy coś niecoś, zanim znów cię zaboli. Dziwię się, że nie chciałaś cesarskiego cięcia. Nie musiałabyś tak cierpieć. Ale niektóre kobiety wolą ból niż bliznę. Sądzisz, że zapakowałaś wszystkie potrzebne rzeczy? Mogłabym coś dołożyć, gdy będziesz się ubierać. I umyj zęby. Miną wieki, zanim nadarzy się następna okazja. Aha, koniecznie weź krem nawilżający. W szpitalach jest strasznie suche powietrze.
- Marla, mogę cię o coś prosić? W salonie na stoliku obok kanapy powinno leżeć drewniane pudełko z papeterią w środku. Przynieś ją, dobrze?
- Skarbie, wątpię, czy na porodówce znajdziesz czas na pisanie listów.
- Marla, proszę.
Marla wzruszyła ramionami.
- Oczywiście. Papeteria. Bez niej żadna kobieta nie może zacząć rodzić. Nie zapomnij o kapciach.
Dojechali do szpitala w trzydzieści trzy minuty. O tej porze ruch drogowy praktycznie zamierał, a Nick okazał się doskonałym kierowcą. Harrison siedział z tyłu i trzymał Cleo za rękę. Od czasu do czasu rzucał krótkie wskazówki:
- Uważaj, zaraz będzie zakręt. Skręć w prawo na zjeździe trzydzieści siedem. Gdy przejedziesz most, wypatruj zjazdu trzydzieści dwa i odbij w lewo. Tylko spokojnie... nie, nie ty, Nick. Cleo, połóż nogi na siedzeniu.
Ułożył ją tak, aby opierała się o niego, więc właściwie leżała w jego objęciach. Gdy znów poczuła skurcze, wbiła palce w jego ramiona. Skrzywił się, ale powiedział łagodnie:
- Już niedługo, kochanie. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. -Uspokajał ją w ten sposób przez całą drogę.
Cleo nie mogła uwierzyć, że to w końcu naprawdę się dzieje. Że już wkrótce będzie tulić swoją maleńką córeczkę. Lub synka. Wszystko jedno. Nie chciała wcześniej poznać płci dziecka, aby przyszłość nie zaczęła wyglądać zbyt konkretnie. Szok, cierpienie i smutek po śmierci Nilesa sprawiły, że bała się mieć nadzieję.
Teraz była niemal pewna, że urodzi dziewczynkę. Henry Barnes prawdopodobnie nie zainteresuje się wnuczką. Zawsze rozprawiał o tym, że synowie jej i Nilesa będą kontynuować rodzinne prawnicze tradycje. Zupełnie jakby córka nie była w stanie skończyć studiów. Henry chyba właśnie tak myślał. A Niles do pewnego stopnia podzielał opinię ojca.
- Harrison, spróbuj kupić mi znaczek pocztowy, gdy dotrzemy do szpitala, dobrze? - Zacisnęła powieki, bo znów odezwał się ból. - Uch! Nie przypuszczałam, że to się okaże aż takie męczące.
Przytulił ją i pogłaskał po plecach.
- Szsz... - zamruczał. - Już prawie jesteśmy na miejscu.
- Kupisz mi znaczek?
- Oczywiście. Co tylko zechcesz. O nic się nie martw.
- Łatwo ci mówić - prychnęła, po czym jęknęła z bólu. James Robert Niles Barnes przyszedł na świat tuż po piątej rano.
Ważył trzy tysiące pięćdziesiąt cztery gramy, miał pięćdziesiąt pięć centymetrów długości i był najpiękniejszym niemowlęciem świata. Mimo kilku wad.
Jego buzia była czerwona jak pomidor, a powieki zapuchnięte i zamknięte. Pielęgniarki zapewniły Cleo, że nie należy się tym przejmować, ponieważ po najdalej kilku dniach noworodki zmieniają kolor i otwierają oczka. Główka malutkiego Jamesa w trakcie porodu stała się podłużna i nieco szpiczasta, ale lekarz obiecał, że to także się zmieni. Zdaniem wszystkich synek Cleo wkrótce miał wyglądać jak modelowy berbeć z reklamy pieluch.
Cleo wcale się nie przejmowała brakami urody swojego synka. Należał tylko do niej i był kimś najcenniejszym. Od razu ją rozpoznał. Gdy tylko wzięła go w ramiona, natychmiast przestał kwilić.
- Tylko ty i ja, mój najdroższy - szepnęła. - Jimmy i mama. Zatroszczymy się o siebie nawzajem. Zobaczysz, jak nam będzie dobrze.
Harrison został z nią jeszcze przez pewien czas, po czym szybko pojechał do domu. Kilka godzin później wrócił swoim samochodem. Oświadczył, że jego ludzie już szukają odpowiedniej gospodyni i kucharki w jednej osobie.
Jego ludzie. Nick czy Marla? Cleo miała nadzieję, że Nick. Służąca wybrana przez Marlę prawdopodobnie byłaby podobna do owych wyniosłych pokojówek, tak lubianych przez panią Barnes. Cleo zawsze czuła się przy nich jak coś gorszego. Próbowała pozbyć się swoich kompleksów niższości, ale to wymagało czasu.
Nick przysłał jej wielki bukiet stokrotek, co wzruszyło ją do łez. Po chwili salowe wniosły tyle kwiatów, że wystarczyłoby do zapełnienia wszystkich kwiaciarni między Manteo a Williamston. Wtedy zaczęła chlipać tak głośno, że do pokoju wpadł przerażony Harrison wraz z pielęgniarką.
- Cleo, myślałem, że się ucieszysz na ich widok - jęknął żałośnie.
- Cieszę się! Są takie piękne! I jest ich tak dużo. Nikt nigdy... Nie... nie wiem, dlaczego to zrobiłeś - szlochała.
- Po prostu powiedz „dziękuję", ja powiem „proszę bardzo" i będziemy kwita. A teraz opowiedz mi o swoim synku.
Porozmawiali więc o Jimmym, później wspomniała o swoim ojcu. W latach sześćdziesiątych James Robert Larkin był znany w kręgach artystycznych, zanim stał się ofiarą stwardnienia rozsianego.
Cleo trochę popłakała, a potem puchła z dumy, gdy Harrison podziwiał Jimmy'ego. Wręczyła też Harrisonowi list i poprosiła, aby go wysłał.
- Napisałam do dziadków Jimmy'ego. Uznałam, że powinni wiedzieć.
- Odniosłem wrażenie, że nie palisz się do kontaktów z teściami.
- To prawda. Początkowo nie zamierzałam informować ich o wnuku, ale Niles był jedynakiem. Kiedy przemyślałam sprawę, jakoś nie mogłam zdecydować, żeby ich nie zawiadomić. Może nie okażą zainteresowania. Wcale by mnie to nie zmartwiło.
Na podstawie tego, co Cleo kiedykolwiek się wymknęło, Harrison już sobie wyrobił opinię o owych teściach. Nie była szczególnie pochlebna, choć Cleo nigdy otwarcie nie wyraziła się negatywnie ani o nich, ani o zmarłym mężu. Harrison potrafił jednak czytać między wierszami i doszedł do wniosku, że Cleo tylko by zyskała na tym, gdyby nie miała więcej do czynienia z państwem Barnes.
Jako realista nie wierzył, aby się nie odezwali. Mąż Cleo był jedynym dzieckiem człowieka sukcesu. Tak samo jak on, Harrison. Ludzie sukcesu myśleli kategoriami pokoleniowymi. Pragnęli założyć dynastię. King Lawless zmarł, zanim zaistniał ten problem, ale Henry Barnes mógł mieć więcej czasu.
Cleo niewątpliwie potrzebowała gotówki. Liczyła każdy grosz i postanowiła sprzedać dom, aby zapewnić byt sobie i dziecku. Harrison podjął odpowiednio skalkulowane ryzyko.
- Teraz, kiedy kupuję twój dom, przynajmniej nie będziesz musiała martwić się o pieniądze.
Tak jak tego oczekiwał, natychmiast się zjeżyła. Duma to zadziwiająca rzecz, pomyślał. Poczucie własnej wartości Cleo niewątpliwie zostało mocno nadwerężone przez jej teściów. Wrodzona prawość nakazała jej zawiadomić ich o narodzinach jedynego wnuka. Taki krok wymagał odwagi. Harrison uznał więc, że zwłaszcza teraz, gdy Cleo jest emocjonalnie i fizycznie wykończona, warto dodać jej otuchy. Przypomnieć, że ma cechy dzielnego wojownika.
Zrobił to bez wahania.
- Wiem. - Westchnęła. - Jestem odporna jak para starych butów. Pod wpływem impulsu pochylił się i musnął ustami jej wargi.
- To na szczęście - szepnął.
Posłała mu ten leniwy, senny, szczery uśmiech, który już niejeden raz przyprawił go o zawrót głowy, a potem po prostu usnęła.
Ale z ciebie wojownik, pomyślał czule. Gdzieś w głębi serca poczuł ciepło. Było symptomem jakiegoś uczucia, którego wolał nie analizować. Długo przyglądał się Cleo. Wyglądała na zmęczoną, choć bardzo zadowoloną. Gdy zobaczył ją po raz pierwszy, również sprawiała wrażenie zmęczonej. A także zaniepokojonej i zbyt bezbronnej jak na kobietę mieszkającą samotnie na odludziu. Teraz znał ją o wiele lepiej. I wiedział, że rzeczywiście jest zbyt bezbronna, aby samodzielnie stawić czoło przeciwnościom.
- Nie przypuszczałam, że tak szybko nas wypiszą ze szpitala. Dostałam tyle tych książek i broszur, ale nie mam zielonego pojęcia, Harrison, jak opiekować się niemowlęciem. Nigdy nie znałam żadnej młodej matki.
Właśnie zbliżali się do zjazdu w boczną drogę. Harrison zwolnił i we wstecznym lusterku zerknął na tylne siedzenie. Cleo zrobiła niezły raban, gdy usłyszała, że nie wolno jej podczas jazdy trzymać dziecka w ramionach.
- Dasz sobie radę. Na pewno. Jesteś niepokonana.
- Jasne. Mama - lwica - odparła z przekąsem. - Sądzisz, że to trafne określenie?
Parsknęła śmiechem, ale jej głos trochę się załamał. Harrison nigdy nie znał kobiety, która z taką łatwością mogła się rozpłakać z byle powodu. A nawet całkiem bez powodu. Prawdę mówiąc, nigdy nie znał nikogo, kto choć trochę przypominałby Cleo Barnes. Gdy w szpitalu czekali, aż pielęgniarz przytoczy fotel na kółkach, opowiedział jej, co widział, po drodze. Przy wjeździe na most zatrzymały się dwie ciężarówki i kilka samochodów, aby młody opos mógł spokojnie przejść przez szosę. Harrison mówił o tym z rozbawieniem. Cleo, słuchając, roniła łzy.
I bądź tu mądry.
- Aha, Nick i Marla z synem wyjechali dziś rano.
- Och, nie - jęknęła. - Nawet nie chcieli zobaczyć Jimmy'ego?
- Widzieli go. Po drodze wstąpili do szpitala. Spałaś, więc postanowili cię nie budzić, ale zajrzeli do sali noworodków. Nick prosił, żebyś przysłała mu zdjęcie małego z otwartymi oczkami. Marla powiedziała, że było jej miło cię poznać. A Rip stwierdził, że niełatwo znajdziesz rowerowy hełm na głowę o tym kształcie.
Tym razem Cleo wesoło zachichotała.
- Jeśli wszyscy mali chłopcy są tacy jak Rip, to nie wiem, czy przetrwam kilka najbliższych lat.
- Przetrwasz - zapewnił z przekonaniem. Obserwował ją podczas jej rozmów z synem Marli. Rip polubił Cleo z tego prostego powodu, że ona polubiła jego i traktowała go po partnersku. Jak kogoś równego sobie, a nie czyjeś dziecko.
Harrison miał nadzieję, że kiedyś on także będzie umiał porozumieć się ze swoimi dziećmi w statystycznej liczbie dwoje przecinek ile ś tam. Ale najpierw musiał znaleźć kandydatkę na bezstresowa żonę.
Cleo z mieszanymi uczuciami patrzyła na Harrisona niosącego jej synka. Właśnie wchodził z Jimmym do domu, który Niles zbudował w początkowym okresie ich małżeństwa, gdy wszystko układało się między nimi doskonale. Teraz bezskutecznie usiłowała się uśmiechnąć. Przynajmniej się nie rozpłakała. Twardo postanowiła, że ominie stadium depresji. Tę poporodową chandrę, o której tyle słyszała. Miała już dość huśtawki nastrojów. Pragnęła powrócić do miłej, spokojnej rutyny i cieszyć się nią jak najdłużej.
Najpierw musiała sobie stworzyć warunki, które zapewniłyby jej tę wygodną monotonię.
Cóż, zacznie martwić się o to jutro.
Harrison zasugerował, aby się położyła, a on przygotuje lunch. Wyglądało na to, że wykupił cały towar z działu delikatesowego. Z uśmiechem przyznała, że chętnie trochę odpocznie. Znów wpadła w płaczliwy nastrój. Chyba z powodu postępowania Harrisona. Był dla niej cudowny, choć nic go nie zobowiązywało do okazywania takiej życzliwości.
Poszła do swojego pokoju, a Harrison deptał jej po piętach. Oniemiała na widok tego, co ujrzała. Nowiutkie łóżeczko z kompletem grzechotek. Rower, rękawica i kij do gry w baseball. Wędka. I kwiaty... Tym razem Harrison ogołocił chyba wszystkie kwiaciarnie na wschód od Raleigh.
Podbródek Cleo zadrżał. Czubek jej nosa poczerwieniał. W gardle zaczęło ją dławić tak bardzo, że nie byłaby w stanie wydusić ani słowa, nawet gdyby zależało od tego jej życie. Zrobiła więc to, co mogła. Z dzieckiem w ramionach odwróciła się i ukryła twarz na piersi Harrisona.,
Zareagował w najbardziej naturalny sposób na świecie. Po prostu ją objął. Tulił ją - a właściwie ich oboje, bo ona tuliła Jimmy'ego - i mruczał te s łodkie, nic nie znaczące słowa. Działały jak kojący balsam na jej bolesne rany, z których istnienia nawet nie zdawała sobie sprawy.
- Przepraszam... Harrison, przepraszam - szepnęła.
- Ciii... już dobrze. Wszystko będzie dobrze. Jesteś w domu, u siebie. Właściwie to nie była prawda. Oboje o tym wiedzieli, ale Harrison powiedział to, co w tej chwili pragnęła usłyszeć, więc nie zaprotestowała. Jutro... w przyszłym tygodniu... wkrótce będzie na tyle silna, żeby robić jakieś plany. Jeśli będzie trzeba, wyśle kolejną setkę listów motywacyjnych. Szturmem zdobędzie biuro do spraw zatrudnienia. W niektórych częściach świata kobiety rodziły dzieci i nazajutrz szły do pracy w polu. Musiała więc tylko zdecydować, gdzie chce mieszkać i wyruszyć tam z Jimmym.
Było już późno, gdy wreszcie padła na kanapę, całkiem wykończona. Z trudem zdołała powstrzymać Jimmy'ego, aby nie usnął podczas ssania. Potem usiłowała zrozumieć, dlaczego synek płacze. Może nie najadł się do syta. Może nie umiała odpowiednio go karmić. Ale przecież bardzo się starała. Piersi miała ogromne, a sutki bolały od ciągłego przystawiania Jimmy'ego. Prawie żałowała, że nie zaczęła podawać mu gotowej mieszanki, jednak podobno nie było to dobre rozwiązanie.
Jimmy'emu w końcu głośno się odbiło. Gdy zasnął w jej ramionach, położyła go do łóżeczka i przez dwadzieścia minut na niego patrzyła. Później poszła do kuchni, żeby coś zjeść.
Harrison zapełnił zamrażarkę po brzegi. Stało w niej mnóstwo pojemników z lodami o najróżniejszych smakach, ale nie miała ochoty na żaden rodzaj.
Usłyszała, że Harrison w salonie rozmawia przez telefon. Jego głos brzmiał inaczej - bardziej dziarsko. Jak wtedy, gdy zjawił się tutaj po raz pierwszy i oświadczył, że kupuje jej dom. Nałożyła na talerz trochę zimnego makaronu i owoców, poczekała, aż Harrison odłoży słuchawkę, i weszła do pokoju.
Harrison sprawiał wrażenie równie zmęczonego jak ona. Mia ł rozpiętą koszulę i nie ogolone policzki.
- Mały śpi? - zapytał i wziął z jej talerza kilka winogron.
- Tak, ale strasznie marudził. Zastanawiam się, co robię źle. Szkoda, że niemowlęta nie rodzą się z instrukcją obsługi.
- Założę się, że w życiu nie przeczytałaś żadnej instrukcji. - Rozsiadł się w fotelu. Zgodnie z niepisaną umową kanapa należała do niej.
- Niby skąd to wiesz?
- Nie wiem. Po prostu strzeliłem w ciemno.
- Powiedziałeś tak dlatego, że nie czytam też kontraktów, prawda? -spytała napastliwie.
Zignorował jej słowa i spytał, czy w kuchni zostało jeszcze trochę makaronu. W milczeniu przesunęła swój talerz po stole. Nagle straciła apetyt.
Przez kilka następnych dni zegary i kalendarze mogły wcale nie istnieć. Domem rządził James Despota, jak nazywał go Harrison. Mały człowieczek posługiwał się żelazną pięścią. Lub raczej żelaznymi płucami.
Cleo ze zmęczenia podpierała się nosem, jednak w głębi duszy puchła z dumy. Synek był maleńki, ale wiedział, jak zaznaczyć swoją obecność. I udowodnić, kto tu jest najważniejszy.
- Przepraszam za dzisiejszą noc. I tę wczorajszą. Nadal możesz wycofać się z naszego układu, Harrison - oświadczyła, gdy spotkali się rano, półprzytomni z niewyspania.
Harrison mógł zamknąć drzwi i niczego nie słyszeć. Tymczasem on wstał, przyniósł jej gorące kakao oraz kanapki i czekał, aż wszystko wypije i zje.
- Co ty na to? - zapytała.
- Wykluczone - odparł stanowczo.
Niech ci będzie, pomyślała. I tak obiecała, że mu sprzeda dom. Poza tym nie wiedziała, co by zrobiła bez Harrisona. Bez niego, a nie czeków, które od niego dostawała. Zresztą nie zrealizowała ani jednego. Nie pozwalała jej na to ambicja, ale głównie chodziło o coś innego. Nie chciała pieniędzy Harrisona. Zapragnęła jego samego.
Musiał to być przejaw poporodowej frustracji. Nic innego.
- W porządku. Spytałam tak na wszelki wypadek.
- Rozumiem. - Skrzyżował ramiona na piersi. - Nie śpiesz się z przeprowadzką. Chyba wreszcie znalazłem gospodynię. To niejaka pani Davis, wdowa. Pracowała w motelu, jednak po sezonie go zamknięto. Sądzę, że ci się spodoba.
Zamruczała, że to nie ma znaczenia, bo ona i tak długo tu nie zostanie.
- Aha, jeszcze jedno. W najbliższych dniach przywiozą mi trochę rzeczy.
Skinęła głową, ale nic nie powiedziała. Niby dlaczego miałby interesować ją fakt, że wkrótce wprowadzi się tu inna kobieta? To miejsce już prawie należało do Harrisona. A jej, Cleo, bokiem wychodziły zakurzone podłogi i potrawy z delikatesów. Harrison też dawał jej się we znaki. Nie był udomowionym stworzeniem.
- Doskonale - mruknęła, równie pogodna jak zagubiona owieczka. Harrison przymrużył oczy, potrząsnął głową i poszedł nakarmić wrony. Po powrocie Cleo ze szpitala wziął na siebie i ten obowiązek.
Trzy dni później przyjechała wielka ciężarówka. Do domu wniesiono mnóstwo elektronicznego sprzętu i biurowych mebli. Cleo umiała posługiwać się komputerem. Co prawda, nie cierpiała tego, a zwłaszcza informatycznego żargonu, ale wiedziała, do czego służy klawiatura.
Harrison sprowadził także kserokopiarkę i staroświecką metalową szafkę na dokumenty. Wyjaśnił Cleo, do czego służy tajemnicze urządzenie, które trzymał w ręku. Było zabezpieczeniem chroniącym dane przed terrorystycznym atakiem elektromagnetycznym. Z zapałem rozwinął ten temat i zaczął opowiadać o wpływie elektromagnetycznej pulsacji na różne elektroniczne urządzenia oraz wyjaśniać funkcjonowanie systemów obronnych. Geo zauważyła, że jego oczy rozbłysły. Przypominał jej dziecko, które dostało nową, fascynującą zabawkę. Po chwili przestała słuchać niezrozumiałych wywodów i zadowoliła się obserwowaniem rąk Harrisona, który gestykulował, mówiąc.
Były to piękne dłonie. Kształtne i niewątpliwie silne, z odrobiną czarnego owłosienia. Uznała, że są seksowne.
Harrison właśnie rozprawiał o przechwytywaniu częstotliwości radiowych. Ciekawe, jakiego rodzaju ludzie interesują się takimi sprawami, pomyślała. Szpiedzy przemysłowi? Agenci obcego wywiadu?
Tylko po co ktoś taki zaszywałby się tutaj? Żeby monitorować wędrówki ptaków nad płynącą leniwie Rzeką Aligatorów? Odpowiedzi na te pytania pozostawały tajemnicą.
Podobnie jak sam Harrison. Od początku uważała go za kogoś zagadkowego, ale stopniowo do niego przywykła. Zaczęła na nim polegać. A gdyby miała być ze sobą szczera, musiałaby przyznać, że prawie się w nim zakochała. I to najbardziej ją przerażało.
- Jesteś z jakiegoś powodu zainteresowany zasięgiem bombowym? -Obserwowała, jak zręcznie podłączał aparaturę i słuchała jego dźwięcznego głosu, nie słów. Nadstawiała też ucha, aby natychmiast usłyszeć Jimmy'ego, gdyby się obudził.
- Jakim zasięgiem...?
- Bombowym. Mówię o eskadrach stacjonujących w Stumpy Point. I w innych miejscach tego typu. No wiesz - w Camp LeJeune, Cherry Point. W Karolinie jest wiele baz wojskowych.
- Poczekaj, niech zgadnę. Mamy za sobą fazę chlipania, fazę pożerania lodów i fazę wiecznej senności. W co teraz wchodzimy? W stadium poporodowej paranoi?
- Och, na miłość boską, zadałam ci tylko proste pytanie. Przecież od półgodziny opowiadasz o fatalnych skutkach elektromagnetycznej pulsacji łub radiacji. Sam powiedziałeś, że takie rzeczy mogą przewrócić cywilizowany świat do góry nogami.
Czyżby miał rację? Może Cleo popadała w paranoję?
- Słuchaj, nie jestem żadnym szpiegiem. Ani międzynarodowym terrorystą czy autorem książek z dziedziny science fiction. Zrobiłem magisterium i doktorat z elektroniki. Skończyłem też wydział humanistyczny i zarządzania.
- Och.
- Zadowolona? Zapewniam cię, że jestem zupełnie niegroźny. Niegroźny? Akurat. Przyjęła do wiadomości jego wyjaśnienie,
chociaż jej nie usatysfakcjonowało. Była jednak zbyt zakłopotana, aby go przepraszać lub dalej indagować. Ale zastanawiała się, co człowiek w jego wieku, z takimi imponującymi kwalifikacjami robi na tym odludziu.
Harrison najwyraźniej nie przejął się jej wątpliwościami. Włączył kolejne urządzenia, przestawił kilka mebli i chodził po pokoju na czworakach, przesuwając liczne kable i tajemnicze skrzyneczki z migoczącymi czerwonymi i zielonymi światełkami.
Cleo podziwiała jego szerokie ramiona, kształtne pośladki i długie, smukłe palce z kwadratowo przyciętymi paznokciami. W myśli powtarzała sobie, że już najwyższy czas, aby się stąd wyprowadziła. Nawet gdyby miała - uchowaj Boże - znów zamieszkać u Tally. Jej maleńkie mieszkanko nadawało się dla jednej dorosłej osoby, a nie dwóch i niemowlęcia.
W domu rozległ się melodyjny dźwięk. Podczas pobytu Cleo w szpitalu Harrison wymienił dawny dzwonek przy drzwiach na autentyczny mosiężny dzwonek okrętowy. Dom coraz mniej odzwierciedlał osobowość Nilesa, a w coraz większym stopniu reprezentował gust i upodobania Harrisona.
- To pewnie nasza gospodyni - mruknął. Wyczołgał się spod masywnego nowego biurka i otrzepał dłonie, co także świadczyło o tym, że przydałby się ktoś do sprzątania. Cleo naprawdę zamierzała trochę poodkurzać, ale nie radziła sobie z ciężkim odkurzaczem, a Jimmy nie znosił jego hałasu.
- Ja otworzę - powiedziała. - I tak muszę zerknąć na Jimmy'ego.
Ada Davis okazała się darem niebios. Była niską, schludną i kompetentną osobą oraz prawdziwą skarbnicą wiedzy. Ujawniała ją tylko wtedy, gdy o to poproszono. Wiedziała wszystko na temat kolki niemowląt, odparzeń i karmienia. Zastosowała skuteczną metodę zwalczania węży w domu, polegającą na usunięciu gniazd myszy z pralni. Znała się na tym, czego - jak oznajmiła rzeczowo - uczy człowieka życie na prowincji.
Nie mieszkała z nimi, lecz we własnym domu w East Lake, tuż za mostem. Miała tam pięć kotów i wymagający opieki ogród. Nie przerażały jej ograniczenia dietetyczne. Jako kucharka z ubogiego Południa potrafiła radzić sobie bez masła i tłuszczu ze smaż onego bekonu.
Po upływie tygodnia wszystko szło tak gładko, że Cleo była blisko powrotu do swojej miłej rutyny. Bała się, że to, co powinna zrobić dziś, zacznie odkładać na jutro. Lub na pojutrze. Lub na jeszcze późniejszy termin.
Dbała o Jimmy'ego, świętowała z okazji jego kolejnych osiągnięć i obierała ziemniaki i fasolkę. Próbowała też czytać ogłoszenia w gazetach zaprenumerowanych przez Harrisona. Chociaż cóż mogły ją obchodzić miejsca pracy w Nowym Jorku lub Londynie.
W Londynie? No tak, londyński „Times" też przychodził z pocztą.
Coś takiego! Cleo nigdy nie znała nikogo, kto kupowałby ten dziennik. I pomyśleć, że w jej oczach Niles uchodził za człowieka światowego.
Jednak właściwie to sam Niles uważał się za światowca o wyrafinowanych gustach. W końcu zrozumiała, na czym głównie polegał jego problem. Zawsze mu wmawiano, że z racji urodzenia czeka go niezwykłe życie. Ale niezwykłe życie nie spada z nieba. Trzeba na nie ciężko zapracować. On zaś ledwie zdołał ukończyć studia prawnicze. Później ożenił się z kobietą, którą jego rodzice uznali za nieodpowiednią. Zdecydował się z nią związać, ponieważ ona sądziła, że jest wspaniały, a on chciał uniknąć małżeństwa z taką samą kobietą jak jego matka.
Rozczarował swojego ojca, który nie omieszkał mu tego uświadomić. Niles przez całe lata miał wielkie mniemanie o sobie, ale nic nie osiągnął. Wynikła z tego frustracja, z którą nie umiał sobie poradzić. Rozładowywał ją w najgorszy sposób. Postępował podle i pił ponad miarę.
Harrison zlecił założenie anteny satelitarnej. Cleo chciała zaprotestować przeciwko takiej samowoli, ale w porę się powstrzymała. Dom praktycznie należał już do niego. Mógł z nim robić wszystko, co mu się podobało. Ona jeszcze mieszkała tu tylko dlatego, że nie dopełnili końcowych formalności. Ten stan zawieszenia był dla niej bardzo wygodny, ale budził poczucie winy. Aby je zagłuszyć, często pytała Harrisona, kiedy ostatecznie sfinalizują transakcję. Podawał coraz to nowe powody jej odraczania. Powtarzał, że potrzebują więcej czasu.
- Chwilowo uznaj to za wspólne zarządzanie - powiedział kiedyś z żartobliwym błyskiem w oku, który ostatnio pojawiał się coraz częściej.
Cleo nie mogła uwierzyć, że niedawno porównywała spojrzenie Harrisona do granitu powleczonego warstwą lodu.
- No cóż... wiesz, że szukam pracy. Pani Davis przyniosła mi „Virginian Pilot", „Raleigh News" i „Observer". Jak tylko znajd ę coś odpowiedniego i przyzwoite, niedrogie mieszkanie, oboje z Jimmym zaraz się stąd wyniesiemy.
- Nie musisz się śpieszyć. - Harrison właśnie zainstalował na ścianie w pokoju Jimmy'ego półkę na różne drobiazgi. Marla przysłała dziecku ozdobioną monogramem srebrną filiżankę od Tiffany'ego. Nick -baseballową piłkę z autografem znanego zawodnika. Od Tally Jimmy dostał ogromnego pluszowego misia. Półka wisiała trochę krzywo, ale Cleo nie umiała powiedzieć o tym Harrisonowi. Był taki dumny ze swoich nieoczekiwanie odkrytych talentów. Pomyślała więc tylko, że nawet trzy uniwersyteckie dyplomy nie zawsze gwarantują sukces w dziedzinie domowego stolarstwa.
Kupił także pięć foteli na biegunach - po jednym na każdy taras oraz do salonu i jej sypialni.
- Harrison, to się musi skończyć! - oświadczyła. - Czy ty całkiem straciłeś rozum? Nie mogę przyjąć tych wszystkich... tych...
- Mebli? Tak się składa, że lubię bujaki. Chyba nie chcesz mi zabronić ustawiania ich w moim domu?
Oczywiście nie o to jej chodziło. Prawdę mówiąc, sama nie wiedziała, co ma mu za złe. Ani co on usiłuje udowodnić swoimi zakupami. Oboje postępowali tak, jakby grali w jakąś szaloną grę, ale żadne z nich nie znało ani jej nazwy, ani - tym bardziej - jej zasad.
Jimmy natychmiast pokochał fotele na biegunach. Huśtała się więc z nim podczas karmienia i nuciła. Jeszcze nie narzekał, że mama fa łszuje. Harrison z grzeczności powstrzymywał się od komentarza i zazwyczaj był gdzieś w pobliżu, o ile nie zajmował się komputerowym sprzętem.
Wszyscy troje akurat przebywali przed domem, gdy przyjechała Cindy Minter.
Usłyszeli warkot silnika, jeszcze zanim samochód pojawił się w polu widzenia.
- Spodziewasz się kogoś? - spytał Harrison. Klęczał obok schodków na taras i sadził flance pomidorów. Zdaniem Cleo były zbyt wyrośnięte i przywiędłe, a sezon sadzenia już się skończył. Mogłaby powiedzieć to Harrisonowi, ale nie chciała odzierać go ze złudzeń. Właśnie odkrył uroki ogrodnictwa i obecnie szalał na punkcie pomidorów. Z powodu ich nadzwyczajnych właściwości jadał je trzy razy na dzień.
Cleo obawiała się, że wkrótce dostanie wysypki od nadmiaru kwasów. Ale tego też nie zamierzała mu mówić. Przecież każdy mężczyzna uważa się za alfę i omegę. Ze zdziwieniem skonstatowała jednak, że już jej nie przeszkadza upór i przemądrzałość Harrisona.
- Nie. Pewnie znów ktoś pomylił zjazd.
W zeszłym tygodniu zabłądziły tu dwie osoby. Pytały, czy droga prowadzi gdzieś dalej, a jeśli nie, to dlaczego. Cleo wyjaśniła, że to droga prywatna, ale zaproponowała nieproszonym gościom' zwiedzanie na piechotę. Harrison nie był tym zachwycony. Postanowił wezwać pracownika firmy zakładającej systemy alarmowe, aby oszacował koszty zabezpieczenia posiadłości.
Mały pojazd z wypożyczalni samochodów wjechał na podwórze, rozmiatając na boki sosnowe szpilki, i zatrzymał się dosłownie parę centymetrów od landrovera Harrisona. Mimo podniesionych szyb Cleo usłyszała ogłuszające dudnienie grającego w aucie radia.
- Wejdź do domu - polecił cicho Harrison. Wstał, otrzepał dłonie i czekał. W jego postawie było coś wyraźnie prowokującego.
Tuląc Jimmy'ego do piersi, Cleo dotarła prawie do drzwi i zerknęła przez ramię. Ujrzała drobną rudą dziewczynę w dużych przeciwsłonecznych okularach, niezgrabnie wysiadającą z czerwonego autka.
Cindy? Cindy Minter? Co, u licha, robiła tutaj sekretarka z kancelarii prawniczej Barnes i spółka?
ROZDZIAŁ 10
Nie chowaj się, Cleo Barnes! Chcę dostać mój akt własności! -zachrypiała dziewczyna. Miała na sobie szafirową, obcisłą sukienkę o ledwie przyzwoitej długości. Wysokie obcasy zagłębiały się w piach, gdy Cindy Minter chwiejnym krokiem brnęła przez podwórze. Harrison obserwował ją zdegustowany. Zastanawiał się, czy jest pijana, czy obłąkana.
Niewątpliwie płakała. Jak typowa histeryczka. Bo że, tylko nie to, pomyślał. Jedna, w osobie Cleo, zupełnie wystarczy. Jeśli tak miała wyglądać bezstresowa egzystencja, to równie dobrze mógł wrócić na Wall Street.
Cleo z wahaniem zbliżyła się do brzegu tarasu. Sprawiała wrażenie bardziej zatroskanej niż przestraszonej.
- Cindy, co się stało? Dlaczego tu przyjechałaś? Masz jakiś problem?
- Oczywiście, że mam - warknęła ruda. - Chyba mogłaś się tego spodziewać!
Harrison patrzył to na jedną, to na drugą kobietę. Zastanawiał się, czy dojdzie do awantury.
Cleo wyciągnęła wolną rękę, aby pomóc Cindy pokonać dwa górne stopnie.
- Uważaj na szpary, żeby nie zniszczyć obcasów.
A w ogóle co tutaj robisz? Skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?
- To dziecko Nilesa? - Nowo przybyła zdjęła okulary, upuściła je, nadepnęła na nie, zachwiała się i zerknęła na tłumoczek w ramionach Cleo. - Ojej, jaki podobny do Nilesa -jęknęła.
- Lepiej usiądź. Coś ci dolega? Wyglądasz okropnie. Cała Cleo, z rozbawieniem pomyślał Harrison. Taktowna aż do bólu.
Wkrótce stało się jasne, po co przyjechała Cindy Minter. Szukała aktu własności domu, którego podobno była właścicielką i który zamierzała sprzedać.
- Ale dlaczego ten dokument miałby być tutaj?
- Dlatego, że on nigdy mi go nie dał. Tylko wciąż obiecywał, że to zrobi.
- On? To znaczy kto?
- Niles, a któż by inny? Mówił, że ten akt jest gdzieś z innymi papierami, że da mi go, jak tylko go znajdzie, ale potem ty wróciłaś, później Niles zginął i wszystko poszło pod klucz. Stary Henry nawet mnie nie wpuścił do gabinetu Nilesa. A przecież tam pracowałam!
Harrison wziął od Cleo dziecko i wprowadził obie kobiety do salonu, żeby ustaliły, o co chodzi. Sam położył Jimmy'ego, aby mały uciął sobie drzemkę. Idą c do północnego skrzydła, słyszał duet żeńskich głosów. Jeden brzmiał coraz spokojniej, drugi - coraz bardziej histerycznie.
Gdy mijał kuchnię, wyjrzała z niej Ada Davis.
- Co tam się dzieje? Taki rejwach, jakby dwa szopy walczyły o kubeł z odpadkami.
- To coś w tym stylu. Może zaparzyłaby pani kawę? Chyba się przyda.
- Prawdziwą, sztuczną czy pół na pół?
- Prawdziwą.
Cleo wolała kawę bez kofeiny. On nadal był na etapie stopniowego zmniejszania jej codziennej dawki. Obecnie stosował mieszankę w proporcji jedna trzecia kawy prawdziwej i reszta bezkofeinowej. Mieli więc zapas obu rodzajów.
Jimmy trochę kaprysił, ale oczka mu się kleiły.
- Będziesz musiał sporo się nauczyć, synu. Choćby ci się wydawało, że zjadłeś wszystkie rozumy, to i tak niejeden raz coś cię zaskoczy. Tak, na twoim miejscu też bym marudził z powodu tych krzyków. - Harrison delikatnie położył niemowlę do łóżeczka, przykrył kołderką i patrzył, czy nie zostanie skopana na bok.
Przechylił abażur lampy, aby światło padało nie na dziecko, lecz na szerokie łóżko Cleo. Wyglądało zapraszająco. Wyobraził sobie Cleo zwiniętą w kłębek na środku tego ogromnego materaca. Cóż za marnotrawstwo.
I wcale nie myślał o łóżku.
Chętnie zaszyłby się w swoim nowym gabinecie i poczekał, aż sytuacja się wyjaśni. Po krótkim namyśle uznał jednak, że powinien wkroczyć do akcji. Gdy trzeba było na gruncie towarzyskim wybadać przeciwnika, nie miał sobie równych.
Biedna Cleo. Albo była bezdennie głupia, albo udawała, że nawet się nie domyśla, co działo się tuż pod jej nosem.
Nie, nie była głupia. Raczej trochę naiwna. Może nawet bardziej niż trochę, ale na pewno nie głupia. Harrison zaczynał wierzyć, że Cleo ma więcej życiowej mądrości niż większość znanych mu ludzi.
Ta Minter i mąż Cleo niewątpliwie romansowali ze sobą. Albo krótko i namiętnie, albo przez dłuższy czas. Harrison potrafił rozpoznać świadczące o tym oznaki.
Ruda mogła sprawić kłopot. Najwyraźniej nie wiedziała, jakie zasady obowiązują w tej grze. Jeśli pannie Minter zależało tylko na odzyskaniu prawa własności domu, to w porządku. W żadnym wypadku nie wolno dopuścić do tego, aby zraniła Cleo.
- Mam zanieść kawę do salonu? - spytała pani Davis, gdy Harrison znów przystanął w drzwiach kuchni.
- Nie, dziękuję. Sam ją wezmę. I może proszę dołożyć jedno nakrycie, zanim poda pani obiad.
Pani Davis popatrzyła na niego wymownie.
Podobnie jak Cleo, gdy wniósł tacę. Widocznie problem jeszcze nie został rozwiązany. Ruda zajmowała fotel, więc Harrison zamierzał usiąść na bujaku. Odwrócił się, ale Cleo chwyciła go za rękę i pociągnęła na kanapę. Nie powiedziała ani słowa. Nie musiała nic mówić. Jej oczy zrobiły to za nią. Błagały: Bądź przy mnie. Potrzebuję cię.
Odpowiedział jej spojrzeniem: Spokojnie, jestem tutaj.
Znajomy zapach mydła, szamponu i niemowlęcego talku tylko przez krótką chwilę działał na niego rozpraszająco. Błyskawicznie wziął się w garść. Przywołał na pomoc swoje nieco zardzewiałe talenty negocjacyjne i starannie sformułował pierwsze pytanie:
- Panno Minter, czy jest jakiś szczególny powód, który każe pani przypuszczać, że pani akt własności znajduje się tutaj, a nie razem z innymi osobistymi dokumentami pana Barnesa?
Ruda zamrugała kilka razy. Miała nadzwyczajne rzęsy i wiedziała, jak należy ich używać.
- Byliśmy tutaj, gdy mi go dał. Pomyślałam, że może zapomniał go stąd zabrać.
Cleo ze zdziwioną miną pochyliła się do przodu.
- Gdy kto ci co dał? - spytała.
- Gdy Niles dał mi dom.
Cichy świst wciągniętego przez Cleo powietrza skłonił Harrisona do ataku. Wiadomo - lepsze jedno czysto zadane, głębokie cięcie niż seria poszturchiwań.
- Czy mam rację, zakładając, że Niles Barnes podarował pani dom, sprzedał go lub w inny sposób uczynił panią właścicielką domu, ale nie wręczył pani stosownego dokumentu? - Nie dał jej czasu na odpowiedź.
- I pani zdaniem Cleo Barnes może wiedzieć, gdzie on jest? O to chodzi?
Grzeczny z ciebie chłopak, Lawless. Dlaczego od razu nie zdzielisz jej prosto między oczy?
- Czegoś tu nie rozumiem, Cindy. Dlaczego mój mąż dał ci dom? Czy miało to związek z łączącymi was sprawami służbowymi?
Harrison znów musiał interweniować. Przykrył ręką dłoń Cleo i powiedział:
- Chyba musimy założyć, że coś ich łączyło, ale niekoniecznie były to tylko stosunki o służbowym charakterze. Prawda, panno Minter?
- Cindy? Czy ty coś przede mną ukrywasz? Wiem, że pracowałaś z Nilesem...
- Z Nilesem i Pierce'em, ale on spotykał się z tą księgową.
- Tak, ale... co ma z tym wspólnego jakiś dom?
- Daj spokój, Cleo - mruknął Harrison. Zmienił zamiar. Postanowił spłacić rudą i jak najszybciej się jej pozbyć. Wszystko było lepsze od obserwowania jak stopniowo rujnuje to, co jeszcze zostało w Cleo z poczucia własnej wartości.
Cindy kichnęła. Na jej policzkach pojawiły się wodniste smugi niebieskiego tuszu do rzęs. Kichnęła jeszcze sześć razy pod rząd, więc Cleo wstała i przyniosła jej pudełko chustek do nosa.
- Dziękuję. To te zwierzęta. Zawsze przy nich kicham. Zwierzęta. Zawsze przy nich kichała. Miała alergię na
myśliwskie trofea. Cleo mówiła, że jej zmarły mąż, ten donżuan -usunął je z głównej sypialni, ponieważ był na nie uczulony.
Lub raczej dlatego, że jego kochanka zaczynała i kichać w nieodpowiednim momencie. Niech to szlag.
- Skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?
- Cleo - powiedział ostrzegawczo. Musiała wreszcie przestać się ośmieszać. Skoro do tej pory jeszcze się nie połapała, to pewnie już nie zrozumie, w czym rzecz. Niektóre kobiety nie potrafiły spojrzeć prawdzie w oczy. Nawet w jednoznacznych sytuacjach upierały się, że czarne to białe lub odwrotnie. Chciał, aby pojęła, co się działo za jej plecami, pogodziła się z tym i przestała sobie zaprzątać tą sprawą głowę. Ale ona usiłowała dojść prawdy w najgorszy z możliwych sposobów.
- Pierce mi powiedział, że tu mieszkasz. Rozmawialiśmy z tą kobietą, dla której pracowałaś w Chesapeake i...
- Wiem, telefonował tutaj. Tally nie zdradziłaby mu miejsca mojego pobytu. Wiedziała, że wolę zachować to w tajemnicy.
- Pierce jest sprytniejszy, niż ludziom się wydaje. Niedługo zostanie w firmie głównym partnerem. Teraz, gdy Niles nie żyje...
- Dlaczego Niles w ogóle miałby dawać ci dom? Owszem, Henry Barnes był właścicielem paru budynków z mieszkaniami do wynajęcia, jednak.
- Henry? On zarządza ohydnym osiedlem dla nędzarzy. Niles nigdy nie oferowałby mi jednego z tych dziadowskich domków.
- Dobrze, ale...
- Cleo, daj spokój, dobrze? Skoro panna Minter sądzi, że tutaj znajduje się jej akt własności, to może przeszukam te pudła i spróbuję go znaleźć.
- Tak, ale... - Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że wbrew rozsądkowi jeszcze się łudziła. To fakt, że Niles był człowiekiem słabego charakteru. Lubił się też znęcać zarówno moralnie, jak i fizycznie. Ale w głębi duszy chciała wierzyć, że przynajmniej był jej wierny. Gdy pierwszy raz go zostawiła, a on błagał, aby do niego wróciła, przysięgał, że nigdy jej nie zdradził. Tylko dlatego zgodziła się znów z nim żyć. W dzisiejszych czasach niewierność stanowiła zbyt wielkie zagrożenie.
- Do licha... - szepnęła. Nic dziwnego, że Niles przestał z nią tu przyjeżdżać. Ilekroć sugerowała wspólny weekend, zawsze znajdował jakąś wymówkę. Na ogół twierdził, że już zaprosił tu grupę klientów.
Przywołała na pomoc resztki godności.
- Niles był moim mężem. Dlatego nie zamierzam rozmawiać z tobą więcej na ten temat.
- Przecież go rzuciłaś. Myślałaś, że wstąpi do klasztoru? A ja nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki nie dostanę aktu własności.
Cindy zaczynała trzeźwieć. Była teraz ponura i zła. Harrison nie uważał tego za kombinację napawającą optymizmem.
- Niles obiecał mi dom, a ty nie masz nic do gadania. Mieszkasz tutaj z innym mężczyzną. Założę się, że Niles nawet nie jest ojcem twojego dziecka.
Harrison popatrzył na nią takim wzrokiem, że natychmiast umilkła. Niejeden szef korporacji drżał pod spojrzeniem tego rodzaju. Całe rady nadzorcze kuliły się ze strachu, gdy w oczach Harrisona błysnął gniew.
Cindy Minter na chwilę straciła rezon, jednak się nie poddała. Szybko zerknęła na Harrisona, oceniła sytuację i znów zaczęła pochlipywać. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Potrafił sobie znakomicie radzić z płaczącymi kobietami.
Cleo miała suche oczy, ale wyglądała na głęboko zranioną. Nerwowo bawiła się swoimi palcami. Harrison położył rękę na jej obu dłoniach i czekał. Z kuchni dochodziły odgłosy przygotowań do obiadu. Na zewnątrz kwilił ptak, a od strony rzeki było słychać perkotanie silnika małej łodzi.
Harrison rozsiadł się wygodniej i przyciągnął do siebie Cleo. Przepełniało go poczucie siły i własnych możliwości. A także ciekawość. Zamierzał bronić Cleo, ale chciał się też przekonać, jak ona sobie poradzi z dzisiejszymi rewelacjami. Trudno uwierzyć, że nie wiedziała o tym romansie, pomyślał. Rzeczywiście zanadto ufała ludziom. Sam niejednokrotnie to zauważył.
Cindy kichała, płakała i wycierała nos, a na podłodze rosła sterta zmiętych, wilgotnych chusteczek. Harrison spokojnie czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Zastanawiał się nad następnym posunięciem panny Minter. Jej łzy w ogóle go nie wzruszały. Emocje, zwłaszcza te gatunku żeńskiego, były dla niego niezrozumiałe. Zdał sobie z tego sprawę już wtedy, gdy odkrył, że dziewczynki różnią się od chłopców. Ostatnio miał okazję doświadczać takich emocji, których istnienia nawet nie podejrzewał.
Rozpoczęli poszukiwania. Cleo nie pamiętała, gdzie włożyła rzeczy z sejfu Nilesa. Przejrzeli więc zawartość wszystkich pudeł. Dwukrotnie. Zrobił to Harrison wraz z Cleo. Nie pozwolił pannie Minter niczego przeglądać. Odesłał ją na fotel, który już uważał za swój własny. Siedziała więc, śledząc wzrokiem ich poczynania, kichając i chlipiąc. Na zmianę.
- Lepiej, żeby firma, do której dzwoniłem, wzięła się do roboty. Trzeba ogrodzić ten teren i podłączyć monitorowanie. - Harrison starannie złożył kolorową kapę z łatek i dwie poszewki na poduszki.
- Ludzie lubią robić wycieczki w okolice rzeki. Sieć dróg jest tutaj słabo rozwinięta.
- Cleo, w dzisiejszych czasach nie można zapraszać obcych na swoje podwórko. Nie każdy przyjdzie tylko po to, aby podziwiać widoki, a potem podziękuje ci za życzliwość i grzecznie się pożegna.
- Jak dotąd wszyscy właśnie tak robią. Nie, już zaglądałam do tego kartonu. Są tam tylko stare książki.
- Dajmy sobie spokój. Nie mamy żadnych podstaw, aby jej wierzyć. Ten dom może w ogóle być mitem.
- Ale jeśli istnieje i należy do niej, a ona musi go sprzedać...
- Nikt nigdy nie próbował sprzedać ci mostu w Brooklynie?
- Zawsze chciałam mieć most. Masz jakiś na sprzedaż? Cleo spokojnie patrzyła na zbliżającą się do jej twarzy pięść Harrisona. Dwa miesiące temu na pewno by się wzdrygnęła. Teraz tylko się uśmiechnęła. Musnął jej brodę podgiętymi palcami, a w kącikach jego oczu pojawiły się leciutkie zmarszczki, zapowiedź uśmiechu. Cleo nie wiedziała, co się z nią dzieje. Wystarczyło jedno dotknięcie Harrisona i topniała jak wosk. Nawet Niles w początkowym stadium zalotów nie działał na nią w taki sposób.
- Jeszcze nie znaleźliście? - rozległo się jękliwe pytanie.
- Nie - odpowiedzieli jednocześnie i ich oczy znów się spotkały. Tym razem malowało się w nich rozbawienie. Cleo pomyślała, że wreszcie musi zmądrzeć. Żarty żartami, ale kobieta w jej sytuacji nie powinna się zakochiwać. Zwłaszcza w kimś takim jak Harrison Lawless. Byłoby to przejawem nieuleczalnej głupoty.
Zbliżał się wieczór, a oni jeszcze nie odnaleźli poszukiwanego dokumentu. Cleo poszła nakarmić Jimmy'ego i położyć go spać. Pani Davis kończyła gotować obiad, a Harrison zabawiał gościa. Cleo zastanawiała się, o czym oni mogą tak żywo rozmawiać. Było jej też trochę wstyd, bo poczuła ukłucie zazdrości.
Po obiedzie wyszła na frontowy taras i pogrążyła się w niewesołej zadumie. Kilka miesięcy temu przyjechała tu w konkretnym celu. Zamierzała spakować ruchomości, wystawić dom na sprzedaż i znaleźć sobie jakieś lokum, zanim urodzi się dziecko. Nie zrealizowała żadnego z tych celów.
Co się z nią stało? Dawniej nigdy nie miała problemów z podejmowaniem decyzji. Z wyjątkiem tej o pierwszym odejściu od Nilesa i później o powrocie do niego.
Dlaczego więc nie wyprowadziła się stąd tak, jak planowała? Nic jej tutaj nie trzymało - żadne przysięgi ani obietnice. Rozwiały się wszelkie nadzieje, nie mówiąc już o marzeniach.
Był Harrison. Bogaty, arogancki, słodki, niezdarny, niepraktyczny, przemądrzały, tajemniczy... Mogłaby dodać jeszcze kilka innych przymiotników, z których najbardziej martwił ją - seksowny. Niedawno została matką, a już po głowie chodził jej seks? Chyba całkiem straciła rozum. Oby jej organizm jak najszybciej przestał produkować te szalejące hormony. Mogły sprowokować ją do zrobienia czegoś naprawdę głupiego.
Seks. Nawet jako mężatka nie myślała o nim tak często jak teraz. Wtedy był po prostu czymś, co zdarzało się kilka razy na tydzień. Zazwyczaj sprawiał przyjemność. Czasem budził obrzydzenie - na ogół wówczas, gdy Niles wracał do domu pijany.
A może seks stracił na atrakcyjności dlatego, że Niles zaczął sypiać ze swoją sekretarką? Cleo pomyślała o tym z goryczą, ale bez bólu.
Postępowanie Nilesa już nie mogło jej zranić. Z zadowoleniem stwierdziła, że fazę cierpienia zostawiła za sobą.
Zawsze wiedziała, że nie ma temperamentu tygrysicy. Prawdopodobnie rozczarowała Nilesa, więc zaczął jej powtarzać, że jako kochanka jest kompletnym zerem. Wtedy sądziła, że chciał jej dopiec, ale chyba ocenił ją właściwie. Może rzeczywiście nie została stworzona do zaspokajania potrzeb mężczyzny. Była artystką. Przynajmniej takie miała ambicje. Może namiętności artystów znajdują ujście wyłącznie w tworzeniu dzieł sztuki?
A to dobre. Jedyne dzieła sztuki, jakie ostatnio miała ochotę tworzyć, były wizerunkami nagich modeli. Męskich modeli. Nagich mężczyzn z szerokimi ramionami, długimi, smukłymi kończynami, kwadratowo przyciętymi paznokciami i przewrotnymi uśmieszkami.
Za jej plecami trzasnęły drzwi z metalowej siatki. Ada Davis powiedziała „do widzenia" i obiecała, że jutro rano spróbuje kupić świeże brzoskwinie.
- Wspaniale - mruknęła Cleo, nadal rozmarzona. Właśnie wyobrażała sobie siedzącego na podium dla modeli Harrisona. Nagiego, jeśli nie liczyć przepaski na biodrach. A ona, Cleo, stała przy sztalugach, odziana tylko w fartuch.
Zardzewiała półciężarówka Ady zgrzytliwie pogrążyła się w mroku. Cleo odchyliła głowę do tyłu, zamknęła oczy i spróbowała przywołać przerwane marzenie. Bezskutecznie. Za bardzo przeszkadzał jej szmer dochodzących z domu głosów.
Zaoferowała Cindy nocleg. Cóż innego mogła zrobić? Pożyczyła jej swoją nocną koszulę. Tę w stylu prababci - białą, ozdobioną falbankami z haftu angielskiego. Usiłowała też zignorować kpiące spojrzenie, jakim Cindy obrzuciła ten strój. Pani Davis przygotowała pokój, w którym poprzednio spał Nick. Znajdowało się tam kilka trofeów, ale Cleo nie zamierzała ich zdejmować.
Harrison zarzucił jej, że jest dla Cindy zbyt miła i pozwala sobą manipulować. Prawdopodobnie miał rację. Dawniej potrafiła walczyć o swoje sprawy, ale życiowe doświadczenia pozbawiły ją przebojowości. Gdy matka odeszła od ojca i wyjechała, Cleo musiała rzucić studia, aby się nim zająć. Później zakochała się w uroczym osobniku, który potrafiłby namówić do grzechu nawet świętego. Zamieszkała w ogromnej rezydencji z teściami z piekła rodem i mężem, który ją bił. I obiecywał, że podda się terapii, ale nigdy tego nie zrobił. Po latach poniewierania zostało w niej niewiele siły przebicia.
- Ale ż byłeś głupim palantem, Niles - szepnęła - a ja idiotką, ponieważ tak bardzo cię kochałam.
Ale miała Jimmy'ego. Zawdzięczała go Nilesowi. Cóż z tego, że wolałaby przeżyć swoją przeszłość inaczej. Nie mogła jej zmienić. Powinna więc przestać ją rozpamiętywać. Musisz zmierzyć się z życiem, powiedziałby jej ojciec.
Po kolejnej prawie bezsennej nocy Harrison wstał wcześnie, wziął prysznic, ubrał się i ruszył do kuchni w poszukiwaniu śniadania. Ada już się tam krzątała. Ta kobieta była jak brylant czystej wody. Imponowała zdrowym rozsądkiem, jakim nie mogło się poszczycić wielu znanych Harrisonowi szefów korporacji. Talent do interesów to jedna sprawa. Stary jak świat zdrowy rozsądek to coś zupełnie innego.
- Czyżby zwabił mnie tu zapach jajek na bekonie?
- Gdzie tam. Dostanie pan to samo co wczoraj. Owsiankę. Ale udało mi się kupić brzoskwinie.
- Z bitą śmietaną? - W drzwiach stanęła Cleo. Wyglądała na szesnaście lat. Z wyjątkiem oczu. Harrison zamierzał wkrótce sprawić, że spod tych bursztynowych głębi znikną sine cienie.
- Gdyby nasz Pan chciał, abyśmy jedli brzoskwinie ze śmietaną, to sam by stworzył jedno z drugim - mruknęła Ada.
- Jasne. A świnki pływałyby w morzu pikantnego sosu. Chyba ktoś tu oszukuje. - Harrison uśmiechnął się do Cleo. - Gdzie twoja przyjaciółka?
- Jeśli masz na myśli Cindy, to pewnie jeszcze śpi. Prawdopodobnie wstanie z bólem głowy.
- Łagodnie mówiąc. Zjedz trochę tych płatków. Pamiętaj, że nadal jesz za dwoje.
Zadzwonił telefon. Odebrała pani Davis.
- Dom pani Barnes i pana Lawlessa. - Ponad stołem podała słuchawkę Harrisonowi. Przedstawił się i przez chwilę słuchał w milczeniu.
- Porozmawiam w gabinecie - powiedział do Cleo i wyszedł.
- Chyba coś ważnego - stwierdziła Ada. - Do naszego motelu często przyjeżdżały grube ryby. Nie brakuje różnych magnatów. A ten pani czym się zajmuje? Handlem nieruchomościami czy polityką?
Cleo zakrztusiła się kawą.
- On nie jest mój. Na razie mieszkamy razem, dopóki nie sfinalizujemy transakcji kupna-sprzedaży tego domu.
- Oczywiście. To nie moja sprawa.
- Pani Davis...
- Młodzi nie żyją teraz tak jak dawniej my, ich rodzice. Nic w tym złego. Wszystko i tak w końcu staje się jasne.
Zanim Cleo wymyśliła stosowną odpowiedź, powłócząc nogami weszła do kuchni Cindy.
- Głowa mi pęka. Czy ktoś mógłby wyłączyć to słońce? - Zrobiła sobie makijaż, ale nie zdołała zatuszować cieni pod oczami, zmarszczek między brwiami i czerwonego, spuchniętego nosa. - Mówiłam ci, żebyś nie dawała mi tego pokoju. Kichałam przez całą noc. Nie cierpię tych okropnych łbów! Dlaczego ludzie dekorują swoje mieszkania zdechłymi zwierzakami? Zupełnie tego nie pojmuję.
- Chce pani kawy czy herbaty? - spytała Ada Davis. - Herbata bardziej pomoże na to, co pani dolega.
Cindy spojrzała na nią z wyraźną niechęcią.
- Nie ma pani zielonego pojęcia, co mi dolega, więc proszę mi nie wstawiać żadnej umoralniającej gadki.
- Tak jak mówiłam: w końcu wszystko staje się jasne - prychnęła gospodyni.
Cleo nic nie powiedziała. Bolały ją piersi. Najwyższy czas nakarmić Jimmy'ego. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie w stanie nasycić się bliskością swojego synka. Uwielbiała go tulić, patrzeć na jego twarzyczkę i rączki, które zaciskały się w maleńkie piąstki. Apetyt Jimmy'ego rósł w zawrotnym tempie. Mały jadł teraz dwa razy więcej niż po powrocie ze szpitala. Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce zacznie siadać z nimi przy stole i domagać się porcji owsianki.
Wstała, opłukała swoje nakrycie i włożyła je do zmywarki.
- Gdyby ktoś mnie potrzebował, będę na tarasie od tyłu.
- Niech pani nie pozwoli komarom pokłuć swojego chłopczyka.
- Nie pozwolę. Jeśli staną się natrętne, wrócimy do środka.
- Musisz wiedzieć, że uszkodziłam jedno z tych twoich cuchnących, starych zwierzaków. Zarzuciłam na nie koc, żeby móc zasnąć, ale ten łeb się obluzował. Do tego czasu pewnie już wylądował na podłodze.
Cleo westchnęła. Fakt, że nie znosiła tych ohydnych trofeów. Ale osobą, która je zniszczy, nie powinna być jakaś usmarkana flirciara, kradnąca cudzych mężów. Lepiej wyrzucić je osobiście lub może uznać je za elementy wyposażenia - tak jak sprzęty kuchenne - i sprzedać wraz z domem.
To Harrison natrafił na skrytkę. Nie sejf w głównej sypialni, który Cleo już opróżniła. Zresztą niewiele w nim znalazła. Tylko parę dolarów, maciupeńki kluczyk nie wiadomo do czego i stary notes z adresami.
Po śniadaniu Harrison poszedł do gościnnego pokoju, ocenił szkodę i zatrzymał Cleo, gdy szła zmienić Jimmy'emu pieluszkę oraz go nakarmić.
- Mam to jakoś umocować czy zdjąć?
- Tego niedźwiedzia? Wszystko mi jedno, co z nim zrobisz. Możesz go zdjąć i wyrzucić. Albo daj go jakiemuś biedakowi, który potrzebuje nieżywych zwierząt, żeby podreperować swoje ego.
Harrison uśmiechał się od ucha do ucha, idąc do domowego składziku z narzędziami. Interesujące spojrzenie na męskie ego, pomyślał. Nowatorskie. Czyżby Cleo zainteresowała się psychologią?
A może po wczorajszych rewelacjach próbuje dokonać właściwej oceny swojego zmarłego męża? Bóg jeden wie, że ma powody, aby gardzić tym palantem.
Pięć minut później wpadł do jej pokoju, raptownie się zatrzymał i wlepił w nią wzrok.
- Przepraszam. powinienem był zapukać. Zaraz...
Z trudem przełknął ślin ę. Przemknęło mu przez głowę, że to pewnie jeden z tych snów, które ostatnio prześladowały go po nocach. Snów, jakich nie miał prawie od dwudziestu lat.
Spojrzeli na siebie i żadne z nich, nie odwróciło wzroku. Cleo stała na tle jasnego prostokąta okna. Połowę jej twarzy przysłaniał cień, a sukienka - żółta i kwiecista - była rozpięta od talii w górę. Harrison nigdy w życiu nie widział czegoś równie pięknego. Nawet w tym rozproszonym świetle dostrzegł sutki Cleo. Duże, ciemne, dumnie sterczące. Ten, który przed chwilą ssało niemowlę, nadal lśnił od wilgoci.
Bóg jeden wie, że nie było w tej scenie nic zmysłowego. Harrison przez całą długą minutę usiłować zrozumieć, co czuje. Najpierw uznał, że jego doznanie również jest pozbawione podtekstu seksualnego.
Ale zaraz zaczął mieć co do tego wątpliwości.
- Znalazłem... przyniosłem ci...
Zerknęła na śpiące dziecko, ściągnęła brzegi sukienki i wstała.
- Szsz... pozwól, że go położę.
Czekał, wstrząśnięty swoimi uczuciami. Wcale ich nie chciał i nie miał pojęcia, jak sobie z nimi poradzić. Gdy Cleo ujęła jego rękę, aby wyprowadzić go z sypialni, mimo woli drgnął.
Ale nie dlatego, że między nimi nagle coś zaiskrzyło. Poczuł coś, o czym śpiewali autorzy ballad. Coś od wieków określanego tym samym, wyświechtanym powiedzeniem. Mianowicie odniósł wrażenie, że właśnie spotkał kogoś, kogo znał przez całe życie.
Przekraczało to jego zdolności pojmowania.
- W czym problem, Harrison? Jeśli ten rupieć się rozpadł, po prostu go wyrzuć. Na przykład do rzeki... nie, tego chyba nie wolno robić. Właśnie, w jaki sposób można się pozbyć nieżywego niedźwiedzia?
- Nie chodzi o niedźwiedzia, tylko o to, co ukrywał. Najlepiej chodź i sama zobacz.
ROZDZIAŁ 11
Cleo wzięła do ręki jedną z leżących na stole kopert.
- C. M. Sądzisz... że to może oznaczać Cindy Minter?
- Otwórz i przekonaj się.
- Prawie boję się to sprawdzić.
Potrafił ją zrozumieć. Sejf w ścianie to jedna sprawa. Zamaskowana skrytka to coś zupełnie innego. Harrison miał co do tego złe przeczucia.
Znajdowali się w jego gabinecie. Harrison przyniósł tutaj płaską, metalową kasetkę, którą wyciągnął zza oprawy myśliwskiego trofeum. Cleo przypomniała sobie o malutkim kluczyku. Zabrała go ze ściennego sejfu i gdzieś wrzuciła. Dopiero po jakimś czasie przypomniała sobie, do którego pudła go włożyła.
Cindy siedziała w salonie, kurując ból głowy i polerując paznokcie. W kuchni cicho grało radio, a pani Davis żwawiła się, szykując lunch. Słowo „żwawić się" wymyśliła Cleo, aby określić sposób poruszania się gospodyni. Gdy Harrison po raz pierwszy usłyszał ten wyraz, powiedział Cleo, że nawet Noah Webster nie poradziłby sobie lepiej. Oboje wesoło się roześmiali. Harrison uświadomił sobie, że nigdy z żadną znaną mu kobietą nie śmiał się tak często jak z Cleo Barnes.
Teraz nie było im do śmiechu.
- Otworzysz czy wolisz bawić się w zgadywanki? Rozcięła długą szarą kopertę i z wahaniem zajrzała do środka.
- Wygląda na notarialny akt własności. Wspólnota stanu Wirginia, urząd miejski... - Urwała i spojrzała na Harrisona. W jej oczach malowało się zdumienie i ból. - On rzeczywiście dał jej dom -powiedziała żałośnie. - Ja musiałam mieszkać z jego rodzicami, chociaż mnie nie znosili. A jej podarował dom.
Przez kilka minut w pokoju było słychać tylko szelest papierów i
Anula & Polgara
oddechy dwojga ludzi. W kuchni przebrzmiały dźwięki ballady George'a Straita i rozległ się głos spikera, podającego prognozę pogody i ostatnie wiadomości... możliwość przelotnych opadów, a po północy poprawa warunków atmosferycznych. Nadal prowadzi się poszukiwania Williama Claytona, który zbiegł z...
- Biedna Cindy - mruknęła Cleo.
Biedna Cindy? A już mu się wydawało, że rozumie procesy myślowe Cleo. Niewątpliwie był w błędzie.
- Przynajmniej teraz może go sprzedać.
- Pozwolisz? - Sięgnął po dokument i szybko przebiegł go wzrokiem. Faktycznie miał przed sobą przejrzyście sformułowany akt własności na korzyść Cynthii Wells Minter, podpisany przez Nilesa H. Barnesa. - Chcesz jej to dać?
Popatrzyła na niego, a jego znów zalała fala tego samego uczucia, które go ogarnęło, gdy zastał Cleo przy karmieniu. Wiedział, że jest to o wiele więcej niż zwykła żądza. Oraz coś znacznie trudniejszego do opanowania.
- Należy do niej. Musimy jej to oddać. Jedno, czego nie rozumiem, to obecność tego dokumentu tutaj. Dlaczego Niles jej go nie dał?
- Bardziej zastanawia mnie fakt starannego ukrycia tego aktu. Człowiek trzyma na ogół ważne papiery w domowym sejfie lub bankowej skrytce. Przypuszczam, że twój mąż miał i jedno, i drugie. Jakiego rodzaju dokumenty wola łby schować w tak dobrze zamaskowanym miejscu? Przychodzi ci do głowy jakieś wytłumaczenie?
Zaprzeczyła. Sprawiała wrażenie zaniepokojonej. Tak jak wtedy, gdy tu przyjechał. Zrobiłby wszystko, żeby Cleo przestała się czegokolwiek obawiać. Tym razem chyba jednak miała powody do niepewności. Harrison domyślał się, o co tu może chodzić. Klucz do zagadki stanowiło siedem szarych, opatrzonych inicjałami kopert i notes. Wyglądał jak spis telefonów, ale okazało się, że zawiera tylko inicjały. Obok każdego z nich widniały rzędy liczb.
Jeśli podejrzenia Harrisona były słuszne, to zawartość kopert i notesu wystarczyłaby do zrujnowania życia przynajmniej sześciu osób.
- Chcesz sprawdzić, co jest w tych kopertach? - Powinna to zrobić. Niles Barnes był jej mężem.
Westchnęła.
- Chyba muszę.
Bez wątpienia nie miała na to ochoty. Podobnie jak on. Nieprzyjemna konieczność przypominała grzebanie w śmieciach umarlaka.
- Przeżyłeś kiedyś taki dzień, który ciągnął się bez końca? Praktycznie nic dzisiaj nie dokonałam, a jestem taka zmęczona, jakbym przygotowała w galerii wystawę i przebiegła maraton.
Harrison zachichotał. Cieszyło go, że Cleo tak szybko doszła do siebie po dzisiejszych frustrujących odkryciach. Oboje odpoczywali na tarasie, obserwując nadciągające z południowego zachodu burzowe chmury. Harrison znów rozwiesił na dawnym miejscu hamak. Właśnie się w nim wylegiwał.
- Nie mam pojęcia o takich doświadczeniach. Nigdy nie wieszałem obrazów ani nie biegałem w maratonach - odparł wesoło. - Sądzę, że samo doglądanie Jimmy'ego mogłoby wykończyć cały pluton.
A nie brakowało dodatkowych atrakcji. Nie dość, że Cleo musiała tolerować obecność kochanki swego męża, to jeszcze dowiedziała się o nim czegoś bardzo niemiłego. Był nie tylko skłonnym do rękoczynów alkoholikiem, który ją zdradzał, lecz także podłym szantażystą. Machał swojej przyjaciółce przed nosem aktem własności, aby Cindy trzymała buzię na kłódkę. Przyjaciółka Nilesa wiedziała sporo o jego brudnych sprawkach. Nie oddał jej dokumentu, ponieważ dzięki temu mógł liczyć na jej dyskrecję.
- Żal mi jej.
- Co takiego? - Harrison odwrócił się i wlepił w Cleo zdumiony wzrok.
- Żal mi Cindy. Naprawdę. Nie znałam nikogo z tych ludzi... ani tego człowieka, o którym pisano w wyciętym z gazety artykule, ani tych z negatywów.
W jednej z kopert znaleźli rolkę czarno-białego filmu. Zawarty na niej materiał było trudno zinterpretować, ale Harrison nie wątpił' w jego kompromitujący charakter. W innej kopercie znajdowała się taśma wideo, której jeszcze nie przegrali. Pozostałe cztery koperty zawierały listy, notatki, wyciąg z banku i zdjęcie zrobione w nocnym klubie. Przedstawiało starszego mężczyznę i młodziutką dziewczynę w dość
intymnej pozie.
Harrison nawet teraz nie był pewien, czy Cleo w pełni pojęła wagę ich znaleziska. Krótka analiza zawartości notesu dowodziła jednak, że Niles Barnes ciągnął spore zyski z szantażowania pewnych ważnych osobistości. W kilku przypadkach ten proceder trwał od lat.
- Co zamierzasz z tym zrobić?
- Z listami i fotografiami? - Akt własności już oddali Cindy. Okazała im obrzydliwą, pokorną wdzięczność. W końcu znów się rozszlochała, a Ceo ją obejmowała i uspokajała.
Zdegustowany tą sceną Harrison wymaszerował z pokoju. Uprzejmość to wielka zaleta. Ale nie należało zanadto z nią przesadzać.
- Spalę je.
- Powiesz mi, dlaczego?
- Czy ja wiem... może dlatego, że to najłatwiejsze rozwiązanie. Chcę to wszystko mieć już za sobą. Ci ludzie nic mnie nie obchodzą.
Harrisona też nie obchodzili. Sądził jednak, że ucieszyliby się z wiadomości o zniknięciu wiszącego nad ich głowami miecza Damoklesa. Ale ostatnie słowo należało do Cleo. A ona chyba podjęła odpowiednią decyzję. Rozgrzebywanie tej kłopotliwej sprawy nie miało sensu.
- Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie - mruknął.
- Pewnie pomyślisz, że zwariowałam, jednak mnie naprawdę jest jej żal. Mówię o Cindy. Kochała Nilesa, gdy żenił się ze mną. Pragnęła za niego wyjść, ale jego rodzice mu nie pozwolili. Chcieli, aby poślubił kobietę, którą sami dla niego wybrali.
- Ciebie?
- Skądże. Ja byłam nikim. Właśnie dlatego wziął ślub ze mną... żeby im dopiec.
- Ludzie nie pobierają się dla dokonania zemsty.
- Niles właśnie tak zrobił. Sam mi to powiedział, gdy... gdy się pokłóciliśmy. Moja rodzina nawet nie pochodziła z Wirginii, tylko z zachodniej części Karoliny Północnej. Wiesz, jak niektórzy nazywają ten stan?
- Krainą Początku? - Harrison gdzieś widział taki napis.
- To też, ale ktoś kiedyś określił ją jako dolinę pokory między dwoma górami próżności. Nie wiem, jak to się ma do Karoliny Południowej, ale jest prawdą, gdy dotyczy Wirginii. Zwłaszcza ludzi pokroju Barnesów, którzy mieszkają tam od zawsze. Są z pochodzenia Anglikami, a moi rodzice byli Irlandczykami. Miałam dziadka kowala i rodziców artystów. Należeli do ostatniego pokolenia hippisów. Wiesz, pełna swoboda, wolna miłość, antyrządowa postawa, festiwal w Woodstock i cała reszta. Mama grała na gitarze i bawiła się farbami, jednak tata był naprawdę dobrym malarzem. Osiągał sukcesy -wystawiał i sprzedawał swoje obrazy, ale zachorował na stwardnienie rozsiane. Mama nie umiała zmierzyć się z tą tragedią. Rzuciła go i wkrótce potem zginęła w wypadku samochodowym, jadąc do Kalifornii na ludowy festiwal. Zrezygnowałam ze studiów i zajęłam się ojcem.
- Tak mi przykro. - Tylko tyle mógł wymyślić po wysłuchaniu jej zwierzeń. Do tej pory nigdy nie powiedziała mu o sobie aż tyle. Przypuszczał, że sporo w życiu przeszła. Rzeczywiście była silną kobietą. Odporną jak para starych butów, zgodnie z określeniem, którego sama kiedyś użyła. ^
- A ty? - spytała z leciutko drżącym uśmiechem.
- Co: ja?
- Ja opowiedziałam ci wszystko o sobie, więc teraz twoja kolej. Kusiło go - i to jak - aby się zwierzyć. Ale Cleo pewnie by mu nie uwierzyła. Chociaż kto wie. Była taka ufna i łatwowierna. Za bardzo jak na młodą wdowę, która miała za sobą wiele trudnych doświadczeń. Niektórych jej problemów tylko się domyślał. Inne wczoraj ujawniła Cindy. Cleo zaliczyła niezłą szkołę życia.
- Cóż, od czego by tu zacząć - zagaił żartobliwym tonem.
- Może od moich rodziców? Ale oni nie byli nawet w połowie tacy interesujący jak twoi staruszkowie. Mogę pochwalić się pradziadkiem, magnatem wśród bimbrowników. Albo kuzynem-przestępcą. Albo...
- Nie wygłupiaj się - skarciła go, chichocząc. Jej śmiech brzmiał zaraźliwie. Harrison uwielbiał go słuchać i nigdy nie miał tego dość.
- Dobrze, żarty na bok. Wychowałem się w Connecticut, a potem przez piętnaście lat mieszkałem w Nowym Jorku.
- Czym naprawdę się zajmujesz?
- Oprócz zmieniania opon i sadzenia pomidorowych flanc?
- Cokolwiek to jest, musisz być w tym lepszy niż w zmienianiu opon i uprawianiu ogródka. W przeciwnym razie nie byłoby cię stać na mój dom.
Ostatnio w ogóle nie rozmawiali o sprzedaży. Zgodnie z niepisaną umową odroczyli finalizowanie transakcji, chociaż nie istniał żaden konkretny powód uzasadniający zwłokę.
Cleo już wiedziała o jego trzech uniwersyteckich dyplomach i emeryturze biznesmena. Dodał więc tylko:
- Moja dziedzina to elektronika. Sfera produkcji, nie usług. Posłała mu kpiący uśmieszek.
- Akurat w to wierzę. Co prawda, nadal mam wątpliwości, czy nie jesteś szpiegiem, ale nie mogę sobie wyobrazić, żebyś cokolwiek naprawiał w jakiejś firmie.
- Dzięki za wotum zaufania.
- Proszę bardzo. A co z małżeństwem?
- Pytasz, czy byłem żonaty? Nie.
- W twoim wieku to trochę dziwne, prawda?
- Czy ja wiem. Myślisz, że tak? Może nigdy nie miałem czasu. Niedawno brałem ożenek pod uwagę. Całkiem poważnie:
- Z kim? To znaczy... co się stało? Ojej, wybacz, Harrison, nie chciałam być wścibska. Nie musisz mi nic mówić, jeśli nie masz ochoty, ale dlaczego nic z tego nie wyszło? Pytam tak z ciekawości, ponieważ jeśli chcesz wiedzieć, co myślę, to że ta kobieta chyba upadła na głowę. Mimo wszystkich twoich wad byłbyś wspaniałym mężem.
Nie wiedział, jak zareagować - parsknąć śmiechem czy się obrazić.
- Mimo wszystkich moich wad, tak? Raczyłabyś je wymienić?
- Chyba nie. Poza tym większość z nich to głupstwa. Już do nich przywykłam.
- Może więc powinnaś mnie złapać, zanim uprzedzi cię jakaś szczęściara?
- Drwisz ze mnie, co?
- Sądzisz, że naprawdę bym śmiał? - spytał z udawanym przerażeniem.
- Oczywiście. Ale masz swoje plusy. Na przykład poczucie humoru. I już się tak nie szarogęsisz jak kiedyś.
- Cudownie dodajesz mi otuchy.
- A ty szybko chwytasz. Naprawdę chcesz się uczyć, choć większość mężczyzn bardzo tego nie lubi. Chodzi mi o to, że zanim człowiek zabierze się za naukę, musi najpierw przyznać się do niewiedzy. Niektórzy panowie woleliby się udławić niż ujawnić swoją ignorancję.
Oczy mu pociemniały. Znów myślała o Barnesie. Gdyby ten łobuz po pijanemu nie wjechał prosto w ścianę, Harrison z rozkoszą skręciłby mu kark.
Ale gdyby ten skurczybyk nie zginął, oni oboje nigdy by się nie spotkali.
Po tamtym wypadku rodzina Barnesa próbowała zatuszować całą sprawę, ale Harrison zebrał informacje na ten temat. Korzystał z internetu i wiedział, czego szukać. Bez trudu zdobył garść brakujących szczegółów.
- Dlaczego od razu mi nie powiedziałeś, że twoja dziedzina to elektronika?
- Wydawało mi się, że ci o tym mówiłem.
- Założę się, że działałeś na wysokim szczeblu zarządzania. Nikt nie staje się taki przemądrzały, pracując przy taśmie produkcyjnej.
- Różnie bywa, skarbie. Cechy osobowości to rzecz zarówno dziedziczna, jak i nabyta.
- Zamierzam dopilnować, aby Jimmy rozwijał się w odpowiednim środowisku i miał dobre wzorce.
Wiedział, co chciała przez to powiedzieć. Biorąc pod uwagę jej rodziców i ojca Jimmy'ego, nie należało zbytnio polegać na genach. Dlatego postanowiła znaleźć taką pracę, która umożliwiłaby prawidłowe wychowywanie dziecka bez ojca. Bez pomocy mężczyzny, który byłby dla chłopca wzorem.
Gdzieś w oddali zagrzmiało. Harrison uświadomi ł sobie, że zapach błota, rzeki i lasu stał się bardziej intensywny. Z zarośli wyległy roje komarów. Cleo zaczęła klepać się po ramionach, a Harrison zaczął kląć. Oboje ze śmiechem rzucili się do ucieczki, zderzyli się w drzwiach i wpadli do środka.
Wkrótce potem Cleo oświadczyła, że jest zmęczona, i poszła do siebie. Harrison rozsiadł się w wielkim, obitym skórą fotelu i utkwił nie widzące spojrzenie w masywnym, pustym kominku. Myślał o problemie utraty ciepła i bułkach z gorącymi parówkami. W dzieciństwie zdarzyło mu się kiedyś spędzać Święto Niepodległości w domu. Z powodu deszczu odwołano dziecięcy piknik u kolegi. Harrison spytał wtedy matkę, czy mógłby zaprosić Timothy'ego i upiec parówki w kominku.
Matka uznała to za niedorzeczność i oczywiście odmówiła. Tego dnia zjadł lunch w kuchni ze służbą, ponieważ rodzice pojechali do klubu.
Rzadko wspominał swoje dzieciństwo. Sądził, że nie ma sensu rozpamiętywać tego niezbyt udanego etapu swojego życia. Teraz też nie zamierzał, zwrócił więc myśli ku Cleo. Prawdopodobnie już nakarmiła Jimmy'ego i była na etapie przymilanek, które uprawia każda młoda matka. Lub prawie każda. Harrison poważnie wątpił, czy jego matka kiedykolwiek okazywała mu czułość.
Cleo na pewno schyli się nad łóżeczkiem, wpatrzona w Jimmy'ego i ciekawa jego zachowania. Mały albo od razu zaśnie, albo troszeczkę pomarudzi. Twarz Cleo nabierze tego szczególnego, czułego wyrazu, jaki Harrisonowi wielokrotnie zdarzyło się widzieć. W bursztynowych oczach pojawi się nieopisana łagodność, wargi lekko się rozchylą. Cleo dotknie niemowlęcia, może poprawi mu kołderkę. Była osobą o wrodzonej skłonności do klepania kogoś po ramieniu, chwytania za rękę, muskania dłonią. Harrisona spotkało to wiele razy. Te gesty nie miały w sobie nic seksualnego. Po prostu świadczyły o tym, że Cleo jeszcze nie nauczyła się panować nad swoimi emocjami. Harrison widział kiedyś, jak ściskała ramię stojącej obok Ady Davis, gdy obie patrzyły na śpiące dziecko.
Co prawda, on także dotykał Cleo przy każdej nadarzającej się okazji. Czasem pogłaskał ją po ramieniu, gdy się mijali. Odgarniał jej włosy z czoła, gdy miała zajęte ręce, bo trzymała Jimmy'ego. Te przelotne pieszczoty były całkowicie pozbawione jakiejkolwiek zmysłowości. W poprzedniej fazie swojego życia nigdy nie wziąłby pod uwagę romansu z taką kobietą jak Cleo.
Teraz też wcale nie myślał o takiej ewentualności.
To prawda, że Cleo była pogodna, serdeczna i bujnie kobieca. Może nawet godna pożądania. Ale cechowała ją nadmierna impulsywność i brak wyrafinowania. Oraz zmienność nastrojów. I niewątpliwie zaliczała się do kobiet, nad którymi trudno zapanować.
No i te łzy na każde zawołanie. Do Ucha, chlipała żałośnie nawet wtedy, gdy Ada wypowiedziała wojnę myszom i postanowiła wynieść je w wiadrze na zewnątrz. Utopiłaby je, gdyby Cleo się nie sprzeciwiła.
- Tam, gdzie myszy, są także węże - argumentowała Ada. - Chce pani, żeby znów pojawiły się w całym domu? One tak strasznie brudzą. Tych plam nie da się niczym doszorować.
Cleo z wilgotnymi oczami wysłuchała reprymendy i więcej nie protestowała. Harrisona rozbawiła ta scena, ale w tym przypadku solidaryzował się z Adą. Żadnych węży. Żadnych myszy. Ani żadnego robactwa. Gdy tylko zostanie sporządzony akt własności na nazwisko Harrison Lawless, ta zapchlona, wisząca na ścianach menażeria także stąd zniknie.
Usłysza ł skrzypnięcie otwieranych i zamykanych drzwi. Cleo prawdopodobnie poszła do łazienki, po drodze zrzucając z siebie ubranie. Byłą zaprzeczeniem pedantki.
A przecież zamiłowanie do porządku to taka ważna rzecz. Nikt nie może prawidłowo funkcjonować pogrążony w chaosie. Harrison dawniej zawsze dysponował małą armią, która w firmie i w domu wykonywała wszelkie przyziemne obowiązki. Nie musiał zaprzątać sobie nimi głowy i dzięki temu mógł bez reszty poświęcić się realizacji o wiele ważniejszych celów.
Ale ostatnio trochę obniżył swoje wymagania. Zarówno wobec innych, jak i siebie samego. I chyba dlatego był taki zrelaksowany. Już od kilku tygodni nie pojawiała się sztywność u nasady czaszki ani pulsowanie w skroni.
Przesunął spojrzeniem po do połowy wypalonym cygarze, niedopitej filiżance kawy, najnowszym numerze miesięcznika „Forbes" i stosie gazet obok fotela. Przymknął oczy i przez chwilę myślał o przeszłości. O tym stylu życia, który coraz bardziej zostawia ł za sobą.
Przypuszczał, że wspomnienia spowodują to, co zwykle. Obudzą w nim uśpione cierpienie, poczucie straty, frustrację. Mile się rozczarował, poczuł bowiem coś innego. Ulgę.
- Boże, czy to jest zaraźliwe? - mruknął. Jeśli nie będzie się pilnował, wkrótce zmieni się w nieroba wylegującego się na plaży.
Tak, to na pewno sprawka Cleo. Jej zły wpływ. Całkiem nieświadomie ta kobieta działała destrukcyjnie na jego wyrabianą przez długie lata samodyscyplinę.
Cleo... Teraz pewnie wchodziła pod prysznic. Odkręcała krany. Sięgała po to swoje perfumowane mydło, którego zapach niezmiennie prowokował go do erotycznego fantazjowania. Harrison wyobraził sobie, jak z odchyloną do tyłu głową mydli swoje ciało, a cienkie strumyczki wody spływają po jej piersiach, biodrach...
Szybko chwycił leżącą na wierzchu sterty gazetę i otworzył ją na notowaniach giełdowych. Wbił wzrok w rzędy drobnych cyferek. Od poniedziałku LL1 poszło w górę o dwa punkty, potem cena spadła o sześć, ale szybko wróciła do poprzedniego poziomu i obecnie pięła się w górę.
Ona sypia w bawełnianej, a nie w jedwabnej koszuli. Na noc zaplata warkocz, po którym do rana i tak prawie nie ma śladu. Doskonale wiedział, jak jej włosy wyglądają nad ranem, gdy wstaje nakarmić dziecko.
- Opanuj się, Lawless - syknął i wstał. Przeciągnął się, usiłując sobie wmówić, że jest zmęczony i zaraz zaśnie. Zaklął cicho i westchnął. Od tego nie było ucieczki. Mógł albo siedzieć i myśleć o Cleo, albo iść do łóżka i śnić o niej. Ani jedno, ani drugie nie pasowało do jego precyzyjnie opracowanych planów.
Ale co w jego życiu układało się tak, jak zaplanował? Ostatnio prawie nic.
Zrealizował punkt pierwszy? A może drugi? Już nawet nie pamiętał, czego dotyczyły. A jeśli chodzi o te dalsze, to wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż zakładał.
Jedli na śniadanie płatki kukurydziane, a Jimmy marudził w kołysce, którą Harrison kupił aż w Manteo.
- On wkrótce z niej wyrośnie - oświadczyła Cleo. Powiedziała dokładnie to samo, gdy Harrison z dumą wniósł zakup do domu.
- No to co? Zachowaj ją dla następnego wydania.
- Nie będzie żadnych następnych wydań.
- Nie byłbym tego taki pewny. Jesteś stworzona do macierzyństwa.
- Zostawię ją tutaj. Nie ma sensu, żebym ją zabierała.
Po raz pierwszy od kilku tygodni jedno z nich napomknęło o nieuniknionym rozstaniu. Harrison dodał jeszcze jedną łyżeczkę cukru do już posłodzonych płatków i skrzywił się.
- Oczywiście. Przyda się na drewno do kominka.
- Marla może mieć ochotę na drugie dziecko.
Tak szybko podniósł wzrok, że nie trafił łyżeczką do talerza. Upadła na stół, a z niego - na podłogę.
- Znowu zaczynasz?
- Przecież po to tu przyjechała, prawda? Żeby obejrzeć tę posiadłość. Rip oszaleje z zachwytu. Marla chyba nie wpadnie w euforię, ale nie musicie tu mieszkać przez cały rok. Możecie spędzać trochę czasu gdzie indziej. Norfolk ma międzynarodowe lotnisko. Dolecicie tam prawie z każdego miejsca na kuli ziemskiej. Stamtąd jedzie się tu tylko dwie godziny.
- I ty twierdzisz, że ja lubię rządzić? Nawet jeśli tak jest, to przynajmniej nie próbuję planować twojego życia.
- Sam mówiłeś, że niedawno poważnie brałeś pod uwagę małżeństwo. Chodziło o Marlę, prawda?
Schylił się, wymacał łyżeczkę, przejechał po niej palcem i włożył do miseczki. Podłogi szorowane przez Adę Davis były prawie sterylnie czyste.
- Kiedyś rzeczywiście myślałem o tym kroku. Ale nie w ostatnich czasach.
- Dlaczego więc ją tu zaprosiłeś?
- Nigdy się nie zastanawiałaś, po co człowiek kupuje taki dom? Między innymi po to, aby móc zapraszać przyjaciół - palnął bez zastanowienia i natychmiast zrobiło mu się głupio. - Przepraszam, Cleo. Jedną z moich wad, którą zapomniałaś wymienić, jest kompletny brak taktu.
- To nie jest wada. A jeśli nawet, to nic nie znacząca. Harrison, co zniechęciło Marlę? Chodziło o mnie? O moją obecność w tym domu? Gdybym wtedy poszła po rozum do głowy, wszystko bym wyjaśniła, lecz przy tym zamieszaniu z dzieckiem w ogóle o tym nie pomyślałam. Dopiero parę dni temu zdałam sobie sprawę, że Marla mogła tę sytuację źle zrozumieć. Może zadzwonię do twojej przyjaciółki i...
- Daj spokój. Kochanie, znam Marlę od lat. Kochanie? A co tam. Jak się wejdzie między...
- Cóż, przez pewien czas łączyło nas coś w rodzaju... eee... związku o niskim poziomie zaangażowania. Od ponad roku jesteśmy tylko przyjaciółmi.
- Miałeś nadzieję zaktualizować ten romans, prawda? Inaczej nie zaprosiłbyś jej tutaj jeszcze przed podpisaniem końcowej umowy. Marla chyba też myślała podobnie, dopóki nie zobaczyła tego domu. Odniosłam wrażenie, że jej się nie spodobał. Oczywiście nic takiego nie powiedziała. Jest zbyt dobrze wychowana, aby obrazić gospodarza.
- Nie mówiąc o gospodyni.
Z zachwytem stwierdził, że Cleo się zarumieniła.
- Żadna ze mnie gospodyni - mruknęła zakłopotana. - Może następnym razem...
- Nie będzie żadnego następnego razu.
- Och. No cóż... przynajmniej masz dobry gust, gdy chodzi o kobiety. Lepszy niż niektórzy znani mi mężczyźni.
- Czy ja wiem... - odparł z uśmiechem. - Jeśli mówiłaś o panu Barnesie, to jeden jego wybór dowodził wspaniałego gustu. Jestem tego pewien.
Uśmiechnęła się bardziej żałośnie niż z rozbawieniem.
- Jeśli chciałeś w ten sposób wyrazić to, co mi się wydaje, że chciałeś, to dziękuję. Właśnie usłyszałam jedną z najmilszych rzeczy, jakie kiedykolwiek mi powiedziano.
Po śniadaniu Cleo przełożyła na patelnię resztki wczorajszego obiadu i poszła nakarmić wrony. Jimmy nie spał, więc postukała łyżką w dno patelni. Nic sobie nie robiła z kpin Harrisona, żartującego z jej zwyczajów. Lubiła patrzeć, jak wielkie ptaszyska przelatują z gałęzi na gałąź, coraz bardziej się zbliżają i czekają, aż wejdzie do domu. Pragnęła, aby pewnego dnia nabrały do niej zaufania i zaczęły jeść, gdy będzie na dworze.
Ale coś takiego oczywiście nigdy się nie zdarzy.
- Potrzebujesz psa - odezwał się zza ażurowych drzwi Harrison.
- Właściciele mieszkań do wynajęcia na ogół nie pozwalają trzymać zwierząt.
- Miałem na myśli to miejsce. Teraz.
- Harrison, ja już nie będę tu długo mieszkać. Właśnie o tym powinniśmy porozmawiać. Masz wolną chwilę? - Otrzepała dłonie z okruchów, otworzyła drzwi i zrobiła krok wstecz, ponieważ wcale się nie cofnął.
W jasnym świetle poranka regularne rysy Harrisona wyglądały jak wyrzeźbione w marmurze. Cleo bez słowa wpatrywała się w jego twarz. Chętnie namalowałaby jego portret, aby go ze sobą zabrać. Aby pamiętać.
Jakby kiedykolwiek mogła zapomnieć!
- Właśnie usłyszałem kolejny komunikat. Ten zbieg nadal grasuje po twojej miłej okolicy.
- Prawdopodobnie jest daleko stąd. Wczoraj mówili w radiu, że widziano go w Georgii.
- W zeszłym tygodniu ktoś zauważył go w Wirginii.
- No właśnie. To dziesiątki kilometrów od nas.
- A co do tego psa...
- Lepiej umówmy się z panią Dunn i podpiszmy, co trzeba, żebyś mógł sprowadzić resztę swoich rzeczy i urządzić się tutaj. A ja wreszcie zdecyduję, dokąd pojadę, i pchnę swoje sprawy do przodu. Zrezygnowałam z wysyłania następnej porcji listów motywacyjnych. Wiem, że ktoś gdzieś na pewno mnie zatrudni. Mam dobre przeczucie.
- Dobre przeczucie - powtórzył z pokerową twarzą.
- Naprawdę dobre - dodała z naciskiem, aby nie stracić resztki pewności siebie.
Z kuchni dobiegały jękliwe tony jakiejś wzruszającej ballady. Od strony drzew usłyszeli hałaśliwe wrony, walczące o skórki chleba i resztki zapiekanki.
- Wpuszczasz komary do domu - cicho powiedział Harrison. -Zamknij drzwi.
Aby to zrobić, musiała przysunąć się do niego, a on ani drgnął. Stała tak blisko, że czuła zapach jego wody po goleniu i widziała cień niedawno ogolonego zarostu. Żadna siła nie powstrzymałaby jej od podniesienia głowy. Gdy poczuła na wargach muśnięcie ust Harrisona, zacisnęła powieki, aby odciąć się od całego świata. Chciała tylko rzeczywistości ograniczonej do objęć Harrisona, jego ciepłego ciała, do którego ją tulił - i dźwięku dwóch serc szaleńczo bijących w duecie.
Pocałunek przeszedł jej najśmielsze marzenia. Zaspokoił jej wszystkie pragnienia. Marzyła o dotyku Harrisona i smaku jego ust. Teraz mogła się tym rozkoszować do woli. Potrzebowała czułości. To także otrzymała, gdy obejmował ją mocno, lecz jednocześnie delikatnie, aby za bardzo nie przyciskać jej wrażliwych piersi.
Ciałem Ceo wstrząsnęła gwałtowna fala uczuć. W jej głowie kłębiły się nie do końca sformułowane myśli. Przypominały o tym, co się dzieje, i niejasno sugerowały, że nie powinno to mieć miejsca. Jak to możliwe, że coś jest takie oczywiste, a jednocześnie takie nieodpowiednie?
Harrison oderwał usta od jej warg i spojrzał na nią, równie oszołomiony jak ona.
- To nie był... - odezwał się stłumionym głosem.
- Nie możemy...
- Tak, wiem - jęknął.
Był w najwyższym stopniu podniecony. Ona także. To nie ulegało żadnej wątpliwości.
- Nie wiedziałam, że to możliwe - szepnęła. - To znaczy... minęło tyle czasu od... chyba za wcześnie...
Skinął głową, jakby doskonale rozumiał, co Cleo usiłuje wyrazić. Jedna z jego rąk zabłądziła na jej biodro. Przyciągnął ją do siebie, a ona odruchowo wtuliła się w niego, jakby dawała mu do zrozumienia, że pragnie jeszcze więcej.
Dotknął jej włosów, wyjął z nich szpilki i rozplótł warkocz. Miękkie, faliste pasma rozsypały się po jej ramionach.
- Marzyłem, aby to zrobić, od dnia, gdy pierwszy raz cię ujrzałem.
- Niemożliwe. Byłam wtedy wielka jak krowa. Cała opuchnięta, brzydka i opryskliwa.
- Byłaś śliczna, przestraszona i głupiutka.
- Nadal jestem głupia. Och, Harrison, to wszystko nie ma sensu. Ty i ja tak bardzo się różnimy.
- Całe szczęście. Mój organizm chyba zareagował za wcześnie, ale przy odrobinie cierpliwości można wszystko wyregulować.
Cleo zmusiła się do wysunięcia z jego ramion. Była to najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiła. Musiała powiedzieć Harrisonowi „nie", dopóki miała wystarczająco dużo siły woli, aby to uczynić.
Musiała to zrobić z uwagi na przeszłość. Należało pamiętać, jak ważne jest pochodzenie człowieka i to, jak został wychowany. Właśnie te dwa czynniki kształtowały osobowość i życiowe aspiracje.
Już raz zakochała się w nieodpowiednim mężczyźnie i drogo zapłaciła za ten błąd. Ona i Niles wywodzili się z najzupełniej odmiennych środowisk. Ich związek szybko zmienił się w piekło. A teraz ona dopiero odzyskiwała poczucie własnej wartości. Dla dobra swojego synka musiała je zachować. Nie mogła ryzykować, że znów je utraci.
Harrison był człowiekiem z Północy, kimś prawie jak z innej planety. Południowców, bez względu na status społeczny, przynajmniej łączyły pewne podobieństwa. Choć Barnesowie z pewnością stanowili niechlubny wyjątek. Ale wracając do Harrisona - nie miał w sobie nic z Południowca.
Otworzyła usta, aby delikatnie mu to powiedzieć, ale położył jej na ustach palec.
- Szsz, nic teraz nie mów. Ale pomyśl o tym, dobrze? O czym? Jakby nie wiedziała.
Jakby mogła się od tego powstrzymać.
Skrzypnęła podłoga z sosnowych desek. Usłyszeli energiczne kroki Ady i odsunęli się od siebie. Cleo ledwie trzymała się na nogach. Było jej raz zimno, raz gorąco, jak gdyby zaczynała łapać ją grypa.
- Mamy gości! - zawołała gospodyni.
- Do licha, znowu? - mruknął Harrison.
- Czuję dokładnie to samo - szepnęła Cleo, ale w głębi duszy ucieszyła się z tego, że coś rozładuje nagromadzone napięcie.
ROZDZIAŁ 12
Każdy rozpoznałby ten samochód nawet pod grubą warstwą kurzu. Cadillac. Model Seville. Cleo zgarbiła się zrezygnowana, ale zaraz ściągnęła łopatki i z podniesioną głową wyszła na frontowy taras. Wdzięczna za milczące wsparcie stojącego za nią mężczyzny, mruknęła:
- To rodzice Nilesa.
- Chyba nie jesteś zachwycona ich przyjazdem.
- Ani szczególnie zdziwiona. Napisałam im o Jimmym, ale oni i tak by się dowiedzieli. Henry ma... swoje sposoby. Zawsze wie o wszystkim, co go interesuje.
Henry Barnes nieco zeszczuplał, ale w dalszym ciągu prezentował się lepiej, niż powinien wyglądać taki osobnik jak on. Niski, brzuchaty i czerwony na twarzy.
- Gdzie on jest? Gdzie jest mój wnuk?
- Dzień dobry.
Cleo nie po raz pierwszy zastanawiała się, jakim cudem kobieta mająca na sobie sznur pereł, przyzwoite pantofle, okropny kapelusz i workowatą suknię może kogoś zastraszyć. Tak jak zastraszyła ją. Widocznie było to rezultatem owego wrodzonego poczucia wyższości, które teściowa zawsze okazywała.
- Gdzie jest syn Nilesa? - zirytowanym tonem spytał Henry Barnes.
- Jimmy śpi. Chcecie na niego popatrzeć?
Przez moment wydawało się, że Vesper zacznie zachowywać się jak zwyczajna babcia. Cleo szybko dokonała prezentacji:
- Państwo Barnes - Harrison Lawless, mój gość. Vesper zacisnęła wargi, ale to Henry głośno wyraził dezaprobatę. Jego oczy się zwęziły, gdy wycedził:
- Rozumiem.
Cleo nie spytała, co rozumiał. To było oczywiste. Otworzyła usta, aby powiedzieć, że Harrison kupuje ten dom, i natychmiast je zamknęła. Nie miała obowiązku nic Barnesom wyjaśniać. Tak samo jak wcale nie musiała informować ich o dziecku. Zawiadomiła ich o narodzinach wnuka, choć wiedziała, że potraktują ją tak, jak gdyby mieli większe prawo do Jimmy'ego niż ona.
Zobaczymy, pomyślała ponuro.
Ada Davis wybrała właśnie tę chwilę, aby łokciem otworzyć drzwi i wynieść na taras tacę z mrożoną herbatą. W czterech szklankach pobrzękiwały kostki lodu. Brzmiało to nadzwyczaj kusząco, ponieważ było bardzo gorąco i parno.
- Wejdźmy do środka - zaproponowała Cleo. - Tam jest chłodniej.
- Chcę zobaczyć mego wnuka. Po to tu przyjechaliśmy. A Henry ma ci coś do powiedzenia, o ile twój... gość pozwoli nam na moment prywatności. - Słowo „gość" wymówiła z przekąsem. Dłońmi w białych rękawiczkach przycisnęła do siebie białą torebkę i ruszyła po świeżo zamiecionym tarasie tak ostrożnie, jakby w kapciach szła po podwórku pełnym kur. W ciągu pięciu lat Cleo tylko raz widziała Vesper w stanie mniej niż doskonałym. Zdarzyło się to tego wieczoru, gdy zginął Niles. Od tamtego czasu Vesper bardzo się postarzała, ale niektóre rzeczy się nie zmieniły. Cleo nie wątpiła, że Vesper Barnes pójdzie do grobu odziana w kapelusz, rękawiczki, pończochy i gorset, z plackami różu na pomarszczonych policzkach.
Harrison przytrzymał drzwi i obie kobiety weszły do salonu, a za nimi Ada wniosła tacę. Henry przystanął tuż za progiem i obdarzył Harrisona kolejnym badawczym spojrzeniem.
- Lawless, tak? Pochodzi pan stąd? Wydaje mi się, że to nazwisko kiedyś było tu znane.
- Według starych źródeł nawet bardzo dobrze znane -przyznał Harrison.
- Hm. Czy my się gdzieś wcześniej nie spotkaliśmy?
- Nie sądzę. Na pewno bym pamiętał.
- Hm.
- Żądam, aby mi pokazano mojego wnuka - oświadczyła Vesper Barnes, a obwisła skóra jej szyi zatrzęsła się jak u rozgniewanego indora.
Cleo chciała coś powiedzieć, jednak Harrison ją uprzedził.
- Chętnie go przyniosę, ale najpierw zmienię mu pieluchę. - Znał się na tym, ponieważ kilka razy to robił. Początkowo był przerażony, ale praktyka zdziałała cuda. Poza tym odkrył, że niemowlęta - z natury będące zachłannymi, nieucywilizowanymi małymi hedonistami -potrafią wyczuć silną osobowość mężczyzny. Wtedy przestają marudzić i fikać nogami.
- Pan? - W głosie Vesper zabrzmiało niebotyczne zdumienie. - To niesłychane.
- Niech pan posłucha, młody człowieku... - syknął Henry.
- Ja się nim zajmę i zaraz go przyniosę - oświadczyła Ada, stawiając tacę na niskim stoliku. - Lepiej, żeby się nie obudził w pokoju pełnym obcych ludzi.
- Przepraszam, zapomniałam. Ada, to są dziadkowie Jimmy'ego, państwo Barnes. A to nasza przyjaciółka i gospodyni, pani Davis.
- Nasza przyjaciółka? Może zechciałabyś mi wyjaśnić, co się tutaj dzieje, Cleopatro?
Harrison zakrztusił się herbatą. Pani Barnes była klasycznym, chodzącym stereotypem.
- Wyjaśnisz, Cleopatro, czy wolisz, żebym ja to zrobił? - spytał cicho, z ledwie skrywaną kpin ą. W jego szarych oczach malowało się rozbawienie.
Cleo zmroziła go spojrzeniem. Uznał, że nie docenia humorystycznych aspektów tej sytuacji. Co prawda, na razie trzymała się nieźle, ale chyba zaczynała mięknąć. Jak to dobrze, że był przy niej i mógł zadbać o jej interesy. Wiedział, do czego są zdolne takie sępy jak te dwie nadęte kreatury. Mogły skłonić Cleo do podpisania jakiejś umowy i odjechać z dzieckiem w siną dal.
Wykluczone. Coś takiego nie zdarzy się na jego wachcie.
- Dziękujemy, pani Davis - powiedział, gdy Ada wymaszerowała z pokoju. Odwrócił się do dwojga gości. Błyskawicznie ich otaksował. Barnes był ambitny i pretensjonalny. Nie lubił się wysilać i oszukiwał, jeśli wiedział, że mu się to upiecze. Jego żona - sztywna, jakby kij połknęła - zgrywała się na wielką damę, ale miała do tego mniej powodów, niż chciałaby ujawnić. Harrison przypuszczał, że analiza jej drzewa genealogicznego ujawniłaby kompromitujących przodków. Podobnie jak mojego, pomyślał wesoło.
- Z pewnością zastanawiają się państwo, co ja tutaj robię. Zamierzam kupić dom Cleo, o ile zdecyduje się go sprzedać. Ustalamy właśnie warunki.
Pani Barnes popatrzyła na nich podejrzliwie. Zupełnie, jakby się spodziewała, że zaraz wylądują na podłodze i zaczną zdzierać z siebie nawzajem ubranie.
On nawet chętnie zdarłby szmatki z Cleo. Henry miał inny problem.
- Lawless - mruknął w zamyśleniu. - Chwileczkę, niech zgadnę. „Forbes", styczniowy numer, prawda? Ta sprawa z półprzewodnikiem. I ta fuzja. Mój Boże, pan nie jest tym Lawlessem? A może jednak? Vesper, bądź uprzejma się zamknąć, dobrze?
Vesper właśnie paplała na temat gospodyń, wyglądu zewnętrznego i znaczenia wczesnego złożenia podania o przyjęcie do odpowiedniej szkoły. Cleo była coraz bardziej spięta. W jej oczach znów migotała panika. Harrison czuł, że lada moment palnie jakieś głupstwo, które może ją drogo kosztować.
Zerknął na Barnesa, który miał minę wyrzuconej na piasek ryby. Gdy Vesper oznajmiła, że Niles zawsze był bardzo dobrym uczniem, Harrison spróbował odwrócić uwagę Barnesa od siebie.
- Nie wątpię, pani Barnes - stwierdził gładko. - Jimmy już obecnie wykazuje przejawy imponującej inteligencji. - Jak inteligentne musi być pięciotygodniowe niemowlę, aby trawić mleko? Mały Jimmy robił to skutecznie. Harrison mógł to osobiście poświadczyć.
- Vesper, na miłość boską, zamknij się! Wiesz, kim jest ten pan? Masz pojęcie, z kim chodzi nasza Cleo?
Ich Cleo? Harrison nie wierzył własnym uszom. Czyżby piekło zamarzło?
Cleo pierwsza odzyskała głos.
- Z nikim nie chodzę, a nawet gdyby, to tylko moja sprawa, ale dziękuję za waszą troskę.
- Henry, zrób coś. Nie pozwolę, aby dziecko Nilesa miało do czynienia z...
- Oto on, w czystych majtkach. Czy babcia chce go potrzymać, zanim mały zacznie się awanturować o jedzenie? Robi to zaraz po przebudzeniu. - Rozpromieniona Ada prezentowała małe zawiniątko z taką dumą, jak gdyby pokazywała koronny klejnot na atłasowej poduszce.
- O mój Boże -jęknęła Vesper. Przekrzywiła głowę, aby lepiej przyjrzeć się maleńkiej twarzyczce. - Chwileczkę... - Ściągnęła rękawiczki, rzuciła je i wyciągnęła ręce. - Och, moje ty s łoneczko! Henry, tylko spójrz: czy on nie wygląda zupełnie tak jak Niles w jego wieku? A jakie ma śliczne oczka! Niebieskie, w identycznym kolorze jak oczy Nilesa.
Harrison z zainteresowaniem przyglądał się Vesper. Ta kobieta, która prawdopodobnie jednym spojrzeniem mogłaby zmrozić tropik, nagle zmieniła się w kochającą babcię. Jimmy leciutko zezując, usiłował skupić uwagę na nieznajomej osobie.
Harrison uśmiechnął się i popatrzył na Ceo. Jej twarz wyrażała różne emocje. Najpierw pojawiło się zdumienie. Potem ulga. Poczucie winy -oraz coś przypominającego obawę.
I współczucie?
Tak, współczucie. Czemu nie uznał tego za dziwne? Cóż, już trochę znał Cleo. Jak na kobietę, która przeżyła pięć lat z tymi dwoma piraniami, nie mówiąc już o wrednym łobuzie, swoim mężu, była zbyt miłosierna. We własnym dobrze pojętym interesie powinna trochę stwardnieć.
Harrison czuł na sobie wzrok Barnesa. Henry patrzył na niego z nabożnym podziwem. Harrison znał spojrzenia tego rodzaju. Od czasu, gdy udzielił tamtego wywiadu dla „Prominence Magazine", często miewał do czynienia z ludźmi, którzy mu schlebiali. Jakby jego osiągnięcia postawiły go ponad resztą ludzkości.
Przeczuwał, że Cleo usłyszy dzisiaj sporo plotek na temat Harrisona Lawlessa, zanim on sam zdoła jej wszystko wyjaśnić. Żałował, że nie zrobił tego wcześniej. Bał się jednak, że to mogłoby wpłynąć na ich stosunki.
Do licha, co ich właściwie łączyło? Nie miał pojęcia, jak to nazwać.
Ale wiedział, jakiego związku z Cleo pragnął.
Barnesowie zostali na lunch, a potem na wczesny obiad. Cleo z wahaniem zaoferowała im gościnę w południowym skrzydle. Vesper ochoczo się zgodziła i nawet podziękowała. W trakcie poznawania wnuka straciła wiele ze swojej sztywnej wyniosłości.
Henry niewątpliwie rządził swoją żoną, ale to nie było dla Cleo niczym nowym. Po prostu tutaj bardziej rzucało się to w oczy, ponieważ gdy mieszkała pod ich dachem, najmocniej dawało jej się we znaki ich niezadowolenie z jej osoby. Krytykowali dosłownie wszystko. Jej ubrania i sposób mówienia. Jej przyjaciół, książki, które czytała, i to, że nie chciała należeć do snobistycznych klubów.
Gdy Henry był w domu, nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, kto jest królem tego kurnika. Kiedy wyjeżdżał do biura, koronę wkładała Vesper. Sprawowała władzę na swój własny sposób, ale tak samo bezwzględnie.
Na pomoc Nilesa Cleo nie mogła liczyć. W dzień pracował z ojcem, a wieczorem użerał się z matką. Dlatego też od dawna stosował różne, na ogół niemiłe metody, by podreperować swoje nadwątlone ego.
Boże, niech oni wreszcie sobie pojadą, pomyślała. Henry najwyraźniej aż się palił, aby posiedzieć jak najdłużej. Usłyszała jednak, jak mówi do Harrisona, że oboje z żoną są gośćmi bliskiego przyjaciela. Podobno zatrzymali się w jego domku w Duck.
- Ładny mi domek! - prychnął Henry. - To rezydencja za milion dolarów, ale Tom lubi nazywać ją swoją plażową chatką. - Tu Henry podał nazwisko kongresmena, którego niedawno formalnie oskarżono między innymi o pranie brudnych pieniędzy i oszustwa.
- Być może podejmę się jego obrony. On twierdzi, że po prostu interesy szły źle. Nie wierzę w ani jedno słowo, ale to będzie głośna sprawa, dużo szumu w mediach, ogromne honorarium. Czy wspomniałem, że zdaniem niektórych osobistości powinienem startować w najbliższych wyborach? Cóż, podobno nadaję się na gubernatora. -Mina Barnesa była majstersztykiem fałszywej skromności. - Ale kampania to rzecz kosztowna, nawet po reformie podatkowej. Dlatego trzeba szukać tu i tam. Czy mam rację? - Zdjął okulary, wytarł je i włożył na czerwony nos. - Jak już mówiłem, należy zbierać środki, ale co dobre dla polityki, to dobre dla biznesu i na odwrót. Tak kręci się świat.
Cleo prawie współczuła temu człowiekowi, którego kiedyś wręcz nienawidziła. Był żałosny. Bardziej godny pogardy niż groźny. Biedny Niles. Biedna Vesper.
Dyskretnie obserwowała obu mężczyzn. Wcale jej nie zdziwiło, że Harrison bez trudu przejmuje kontrolę nad rozmową.
Henry napomknął o kupnie pewnych akcji. Harrison zerknął na zegarek.
- Mógłbym panu załatwić jakiś pakiecik - powiedział Henry. - Żaden problem. Wystarczy jeden telefon do znajomego maklera. Ch ętnie to zrobię.
- Panie Barnes... - powiedział Harrison i uśmiechnął się tylko ustami. Jego oczy pozostały zimne.
- Henry. Moi przyjaciele mówią mi po imieniu.
- Henry, raczej nie skorzystam, ale dziękuję.
- Ale ż synu, nie radziłbym tego odrzucać. Tak się składa, że mam poufne informacje...
Harrison spojrzał na Cleo. Jego szacunek do niej rósł. Mieszkała z tymi ludźmi w ich jaskini i przetrwała. Gdyby ten osobnik miał więcej sprytu i mówił z innym akcentem, mógłby udawać Kingstona Lawlessa. Harrison poczuł znajome napięcie kumulujące się u nasady czaszki i rozprostował d łonie. Spróbował się odprężyć. Ten beznadziejny typek nie był wart kolejnego zawału.
Znów popatrzył na Cleo i przez chwilę podziwiał grę światła na połowie jej twarzy. Przypominała czytającą kobietę z akwareli w jego sypialni. Co czytała? O czym myślała?
Na razie udawało mu się tak kierować konwersacją, że nie weszła na niebezpieczne tory. Przeczuwał jednak sporo kłopotów po wyjeździe Barnesów.
Z dzieckiem w ramionach Cleo wyszła na taras, aby odprowadzić teściów. Zbliżała się dziewiąta, ale dopiero zapadał zmrok.
Harrison przygotował się na atak Cleo, jednak po powrocie do pokoju usiadła w bujaku i milczała. Może więc martwił się na zapas. Widocznie nie słuchała Barnesa uważnie. Była zbyt skupiona na pilnowaniu, aby babcia nie porwała jej dziecka.
Teraz huśtała Jimmy'ego i nie zwracała uwagi na Harrisona.
- Nie sądzisz, że dobrze to przyjęli? - spytał, gdy cisza zaczęła działać mu na nerwy. - Dziwię się, że Henry nie wykazał więcej zainteresowania.
- Mhm. - Zanuciła coś, fałszując niemiłosiernie.
- Jimmy zachowywał się wspaniale.
- Jimmy zawsze zachowuje się wspaniale.
- Byłby ideałem, gdyby wreszcie się połapał, czym różni się dzień od nocy.
- Po prostu jest nocnym markiem. Nie ma w tym nic złego.
- Oczywiście. - Nie zamierzał się z nią spierać. Może Cleo nie zauważyła, że Barnes rozgląda się za sprzymierzeńcami. Że rozpoznawszy go, padł na kolana. Że jej teść to tani pochlebca, a Harrison jest kimś więcej niż tylko biznesmenem na emeryturze.
A może jest właśnie kimś takim? Bogatym emerytem? Do diabła, już sam miał problemy z określeniem swojej tożsamości. Wcale też nie wiedział, kim chciałby zostać. Gdy następnym razem zaatakuje go kryzys wieku średniego, warto pomyśleć o wstąpieniu do gangu motocyklistów.
Patrzył na Cleo rozkojarzony widokiem oświetlonej lampą gładkiej skóry i łagodnych wgłębień pod idealnie ukształtowanymi kościami policzkowymi. Czuł, jak narasta w nim frustracja. Nigdy nie nauczył się, jak sobie skutecznie radzić w takich przypadkach. Chyba dlatego, że rzadko musiał to robić. Zespół pracowników bezustannie dbał o to, aby ich szef się nie frustrował.
- No i co? - zapytał w końcu.
- Co z czym?
Przemknęło mu przez myśl, że Cleo po prostu sobie z niego żartuje.
- Zastanawiam się, co o tym wszystkim sądzisz.
- O tej wizycie? Nic szczególnego. Vesper powiedziała, że jutro wracają do Richmond.
Harrison powoli pokręcił głową. Jedno z nich chyba cechowała ociężałość umysłowa.
- Ona tu wróci - stwierdził. - Daję jej najwyżej tydzień.
- Jimmy'ego i mnie już tu nie będzie.
- Jak to was tu nie będzie? O czym ty pleciesz? - Napięcie powróciło
ze zdwojoną siłą.
- Na miłość boską, Harrison, co się z tobą dzisiaj dzieje?
- Ze mną? Nic! Niby jak mam reagować na takie idiotyczne oświadczenie?
- Ani idiotyczne, ani oświadczenie. Nigdy nie robiłam tajemnicy z moich planów.
- Nie wykręcaj kota ogonem. Do tej pory nie śpieszyło ci się z wyjazdem, więc co się zmieniło? Boisz się, że babcia przybędzie tu z posiłkami? A co z tym Holmesem? To twój przyjaciel czy wróg?
- Z Holmesem? - powtórzyła zdziwiona. - Och, pewnie słyszałeś tamtą nagraną wiadomość. Pierce Holmes nie jest ani jednym, ani drugim. Próbował mnie znaleźć, ale to nie miało żadnego związku z Henrym lub Vesper. Pierce i Cindy są obecnie parą. Chcieli dostać ten nieszczęsny akt własności. Cindy zapewniła mnie, że Jimmy i ja nic ich nie obchodzimy.
- I ty jej wierzysz?
- Tak. Cindy nie ma powodów, aby mnie oszukiwać.
- Wspaniale. Dlaczego więc uciekasz?
- Nie uciekam. Dobrze wiesz, że zawsze zamierzałam stąd wyjechać, gdy sfinalizujemy transakcję.
- Nie wciskaj mi ciemnoty. Od początku poważnie się wahałaś, czy sprzedać mi ten dom. Ledwie cię przekonałem.
- Wcale mnie nie przekonałeś. Sama się zdecydowałam. Po prostu... potrzebowałam trochę czasu, żeby wszystko przeanalizować.
- Niezły z pani numer, Cleo Barnes.
- Cicho, nie obudź Jimmy'ego. Położę go do łóżeczka, a później możemy porozmawiać, jeśli chcesz. Ale nie zmienię zamiaru.
Czarownica, pomyślał, śledząc ją wzrokiem, gdy wychodziła z pokoju. Szła boso. Jej kostki u nóg znów stały się widoczne. Ładne kostki. Prześliczne. Za fasadą tego leniwego, seksownego uśmiechu i południowego akcentu kryła się kobieta, która albo była sprytna jak właściciel lombardu, albo głupia jak gęś. Nie miał zielonego pojęcia, która diagnoza jest trafna. A co gorsza, odpowiadała mu i jedna, i druga.
Wstał i zaczął krążyć po pokoju. Parę razy zaklął. Nie był z siebie zadowolony. Przyjechał tu, aby żyć beztrosko, ale na razie nic z tego nie wychodziło. Wyruszył na Południe, dysponując planem zasadniczym, wspomagającym i zastępczym. Znał znaczenie starannego planowania. Bez tej umiejętności niczego by nie osiągnął.
Problem polegał na tym, że ostatnio nie realizował swoich planów. A jakby tego było mało, wcale nie przejmował się tym, że jego plany nie wypaliły. Po prostu gdzieś po drodze jego priorytety uległy radykalnej zmianie. I dobrze wiedział, kogo za to winić.
Cleo. Była podniecająca nawet w zaawansowanej ciąży. Działała na niego w zadziwiający sposób. Dlatego nie potrafił trzymać się od niej z daleka. Co wcale nie oznaczało, że...
Owszem, oznaczało. Dokładnie to, czego się obawiał. Przestał być uzależniony od adrenaliny, a uzależnił się od kobiety.
I to dość szczególnej kobiety. Takiej, która zupełnie nie pasowała do jego przemyślanych planów. Przede wszystkim była artystką. Każdy wie, że artyści i inżynierowie to fatalne połączenie. Prawdopodobnie nawet nie mówią tym samym językiem.
Teraz już znał autora akwarel wiszących w jego sypialni. Nawet gdyby w końcu nie odcyfrował podpisu, na pewno by się domyślił, ponieważ były takie jak Cleo. Mało wyraziste, pastelowe, pozbawione kontrastów malunki sugerujące istnienie czegoś poza kadrem. Wzięte dosłownie w ogóle nie miały sensu.
Zresztą podobnie jak Cleo. Przez większą część czasu, jaki tutaj spędził, zachowywała się zdumiewająco. Ale musiał przyznać, że jej obrazy przemawiały do niego w taki sam sposób jak ona. I w jednym, i w drugim przypadku lekkości formy towarzyszyło bogactwo treści. Dawało to sumę większą, niż wynikałoby z prostego dodania obu składników.
W jego życiu zawsze najbardziej liczyła się możliwość tworzenia konkretnych form. Bogactwo treści mało go interesowało. Był założycielem, szefem i głównym udziałowcem międzynarodowej korporacji. Nie potrzebował nic więcej.
Obecnie już nie piastował tamtych stanowisk. Co pozostało? A jeśli Cleo zajrzała w głąb niego i ujrzała tylko pustkę? Jego pieniądze nie robiły na niej wrażenia. To, że był jednym z najbardziej pożądanych kawalerów świata, też nie rzuci jej na kolana. Oczywiście mógł ją wzruszyć opowieściami o swoim zszarganym zdrowiu, ale wolałby raczej umrzeć, niż zobaczyć w jej oczach cień litości.
Prawda wyglądała tak, że nie wiedział, jak sobie radzić z taką kobietą. Do diabła, ona nawet lepiej od niego znała się na samochodach!
Powlókł się na taras i czekał, aż Cleo skończy karmić Jimmy'ego, zmieni mu pieluszkę i położy go spać. Na dworze było już całkiem ciemno i zaczęło siąpić. Harrison nie ruszył się z miejsca. Czekał, aż całkiem zmokną mu włosy, a koszula przyklei się do ciała. Było to równie mądre jak wszystko, co ostatnio robił.
Na zewnątrz wyszła Ada Davis i rozłożyła parasol.
- Przyda się porządny deszcz - oświadczyła. - Ziemia jest sucha jak pieprz.
Mruknął coś niezobowiązującego. Nawet gdyby gospodyni stwierdziła, że wybuchła wojna, zareagowałby tak jak przed chwilą. Czyli wcale.
- Jeśli czeka pan na Cleo, to się pan nie doczeka. Zaszyła się u siebie z wczorajszą gazetą i przegląda ogłoszenia o pracy. Powiedziałam jej, że czytanie w łóżku szkodzi na wzrok.
- Ogłoszenia o pracy? Dziękuję, pani Davis. Lepiej wejdę do środka. Strasznie się rozpadało.
Ada Davis potrząsnęła głową i mrucząc coś z dezaprobatą, pośpieszyła do samochodu. Harrison przemoczony do suchej nitki, wziął długi, gorący prysznic, przebrał się i poszedł do kuchni. W miarę sprawnie przygotował kakao i kanapki. Nie była to imponująca gałązka oliwna, ale jemu wcale nie chodziło o zawarcie pokoju. Przeciwnie, zamierzał przeprowadzić ostateczną rozgrywkę.
Przed drzwiami sypialni Cleo wyrównał poziom tacy i głęboko odetchnął, aby wziąć się w garść. Było to trudniejsze niż zarządzanie korporacją. Skutecznie ją budował, rozwijał i bronił jej przed wrogimi zakusami konkurencji. Nie miał z tym problemów. Ale to, co teraz chodziło mu po głowie, trochę go przerażało. Może dlatego, że nie był całkiem pewien, czy naprawdę wie, czego chce. Ani jak to osiągnąć. Ani co zrobi, gdy mu się to uda.
O ewentualnej klęsce nawet nie pomyślał.
Leciutko zastukał do drzwi.
- Hej, otwórz. Wiem, że jeszcze nie śpisz.
- Jest późno. Idź sobie, Harrison.
- Przyniosłem gorące kakao.
- Kakao i co jeszcze?
- Kanapki z masłem orzechowym i galaretką - powiedział z dumą.
- Jakiego rodzaju?
Na razie szło mu całkiem nieźle. Rybka dała się skusić na przynętę.
- Masło z kawałkami orzechów, a galaretka figowa. - Jego pewność siebie sięgnęła zenitu.
- Już dobrze, wejdź, zanim obudzisz Jimmy'ego. -Otworzyła drzwi. Wszedł za nią do pokoju, starając się nie mieć miny zadowolonego z siebie tygrysa. W całym domu znajdowało się tylko ich dwoje i śpiące niemowlę. Harrison uśmiechnął się, pewien sukcesu. Jednak parę minut później zwątpił w swoje talenty.
ROZDZIAŁ 13
Nawet zapach orzechowego masła i przypalonego kakao nie zneutralizował napięcia, gdy Cleo się cofnęła, aby Harrison mógł postawić tacę na toaletce. Nawet powietrze zdawało się wibrować.
Nie należało otwierać drzwi. Popełniła błąd.
Większym błędem było to, że zostawiła Harrisona w salonie, nie wyjaśniwszy raz na zawsze wszystkich wątpliwości.
A największym błędem było to, że w ogóle go wpuściła, gdy zjawił się tu po raz pierwszy. Jak głupia zbaraniała na widok obcego mężczyzny o chłodnych, szarych oczach, z ocienioną zarostem silną szczęką i uniesioną pięścią, którą zamierzał znów załomotać.
Nie, to wcale nie był największy błąd. Później zrobiła coś o wiele gorszego. Znów zakochała się w despotycznym osobniku. Jedyna różnica polegała na tym, że Harrison miał silny charakter, a Niles - słaby. Harrison usiłował nią rządzić w naprawdę miły sposób.
Nie starał się też jej natychmiast w sobie rozkochać, jak uczynił to Niles. Ale Niles musiał się śpieszyć. Czekała na niego wybrana przez mamę narzeczona. Potrzebował więc żelaznej wymówki, aby wykręcić się od tego zaaranżowanego mariażu.
Znalazł tę wymówkę w osobie Cleo, a ona za to drogo zapłaciła.
- Mały śpi? - Przyciszony głos Harrisona bez trudu zburzył jej zdecydowanie. Skinęła głową i poprawiła poły szlafroka. Żałowała że już się rozebrała. Żałowała, że się odezwała. I wielu innych rzeczy, o których nawet nie powinna myśleć.
- Czekałem na tarasie. Mieliśmy porozmawiać, nie pamiętasz? - Ze skrzyżowanymi w kostkach nogami stał oparty o wysoką komodę. Prezentował się jak model. Jak jeden z tych nieco starszych mężczyzn, którzy nosili szykowne sportowe ubrania w znakomitym gatunku i sprawiali, że inni wyglądali przy nich jak smarkacze bez odrobiny gustu.
Harrison przychodził do jej pokoju wiele razy. W nocy, gdy wstawała, aby nakarmić Jimmy'ego, przynosił jej ciepłe mleko i dotrzymywał towarzystwa.
Powiesił półki na skarby Jimmy'ego. Huśtał się w bujaku i czytał jej niedzielne gazety, gdy leżała na łóżku obok śpiącego dziecka. Czytał jej porady ogrodnika i pediatry. A przecież marzył tylko o tym, aby wsadzić nos w notowania giełdowe.
Dzisiaj przyniósł kakao i kanapki. Dlaczego więc taca kojarzyła jej się z koniem trojańskim?
- Co cię napadło z tym wyjazdem?
- Już najwyższy czas, żebym się wyprowadziła. W przyszłym tygodniu Jimmy skończy sześć tygodni. - Czy zdawał sobie sprawę z wagi tego faktu? Prawdopodobnie nie.
- Nie musisz tego robić w takim pośpiechu. Parsknęła śmiechem.
- Trudno to nazwać pośpiechem, Harrison. Dom wreszcie będzie twój, jeśli nadal go chcesz. I... doceniam twoją cierpliwość.
- Do licha, Cleo, tu nie chodzi o żadną cierpliwość! Uwielbiasz ten dom. Dlaczego tak ochoczo się go pozbywasz?
- Słuchaj, już o tym rozmawialiśmy. Rzeczywiście podoba mi się tutaj. Nawet gdyby było bliżej do miasta i znalazłabym w tej okolicy pracę, to i tak ta rezydencja jest dla mnie za duża i zbyt odizolowana od reszty świata. A poza tym potrzebuję pieniędzy.
Włączyła nocną lampkę, wstała i znów usiadła. Gorączkowo usiłowała ustalić jakiś kierunek rozmowy. Ale mogła myśleć tylko o tym, co zostawiała za sobą.
- Jeśli dajesz mi więcej czasu, to dzięki, ale nie skorzystam. - Nie chciała od niego czasu. Chyba że oferowałby jej resztę swojego życia.
Milczenie leżało między nimi jak uwodzicielsko migotliwe jezioro -głębokie i spokojne, pełne ukrytych niebezpieczeństw. Cleo mocniej ściągnęła pasek i zaraz go rozluźniła. Wiedziała, jak nieatrakcyjnie wygląda. Obwód w talii jeszcze nie wrócił do dawnego rozmiaru. Miała też wrażenie, że jej piersi ważą tonę. Nigdy w życiu nie czuła się brzydsza niż teraz i nigdy bardziej tego nie żałowała.
- Cleo?
- Och, na miłość boską, jeśli tak ci zależy na tym domu, to zadzwoń do pani Dunn. A jeśli zmieniłeś zdanie - a wcale bym cię z tego powodu nie winiła - to zaczekam na inną ofertę. Ale przestań patrzeć na mnie w taki sposób!
- Lubię na ciebie patrzeć. Miałbym ochotę.
- Podobno przyszedłeś, żeby pogadać? Więc powiedz to, co zamierzałeś powiedzieć i wyjdź. Już późno. Muszę trochę się przespać, zanim Jimmy się obudzi i zażąda posiłku.
W jej piersiach pulsowało. I wcale nie dlatego, że pomyślała o Jimmym. To spojrzenie Harrisona tak na nią podziałało. Gapił się na nie - i na nią - tak, jakby nigdy przedtem nie widział piersi kobiety.
Kiedy pierwszy raz wpadł do pokoju podczas karmienia, oboje się zmieszali. Harrison się zaczerwienił i wyszedł. Przez kilka następnych dni ilekroć na niego spojrzała, przypominał jej się wyraz jego twarzy.
Drugi raz udawaną nonszalancją zamaskowali skrępowanie, ale od tego czasu Harrison zdawał się szukać pretekstów, aby być przy niej, gdy karmi ła. Zaakceptowała jego towarzystwo, ponieważ chyba rzeczywiście lubił ten mały rytuał. A ona lubiła uczucie, które ją wtedy ogarniało. Mianowicie miała wrażenie, że łączy ich coś szczególnego.
Wkrótce obecność Harrisona podczas nocnego karmienia stała się zwyczajem. Gdy Jimmy usnął, jedli przyniesione przez Harrisona przekąski. Podobno większość młodych matek marzy o tym, aby ich dzieci wreszcie przestały budzić się w nocy. Cleo kiedyś o tym czytała.
Ona była wyjątkiem.
- Dokąd wyjedziesz? Jakiej pracy szukasz?
- Takiej z pełnym pakietem socjalnym. Ze żłobkiem na miejscu. Zgodnej z moimi kwalifikacjami, co niestety mocno zawęża możliwości - powiedziała z żałosnym uśmiechem. - Nie mam dyplomu, więc nie mogę uczyć. Ale nadaję się na szefową galerii - potrafię urządzić wystawę, prowadzić księgi rachunkowe i całą resztę. Organizowanie wernisaży jest sztuką samą w sobie, jednak etat w galerii na ogół nie zapewnia ubezpieczenia zdrowotnego i płatnego urlopu.
- Myślałaś kiedyś o sprzedaży swoich prac? Umknęła spojrzeniem w bok.
- Nie znajdę klienteli. Tylko najlepsi akwareliści mogą się utrzymać ze swojej twórczości. Poza tym moje obrazki są... zbyt osobiste.
Przez chwilę miał taką minę, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale zmienił zamiar.
- Barnesowie na pewno wzięliby cię do siebie.
- Dzięki, raz to przećwiczyłam. Dałam sobie słowo honoru, że już nigdy z nimi nie zamieszkam. Znam Vesper jak zły szeląg. Najpierw zaczęłaby jeździć z Jimmym do swoich przyjaciółek, aby go wszystkim pokazać. Później by mi powiedziała, że wyglądam na zmęczoną. Wynajęłaby do Jimmy'ego niańkę, zapisałaby go do dawnych szkół Nilesa. Zaprogramowałaby mu całe życie, z magisterium włącznie. Wydział na uniwersytecie wybrałby Henry. Niewątpliwie prawo - stwierdziła z goryczą, ponieważ czuła się nią przepełniona. A także niespokojna. I zanadto bezbronna.
- Ta kobieta straciła jedynego syna.
- A ja jedynego męża, więc przestań budzić we mnie poczucie winy! Nawet gdybyś miał rację i ona nie próbowałaby odsunąć mnie od mojego dziecka, to jest jeszcze coś. Nie mogę pozwolić Barnesom zrobić mu tego, co zrobili Nilesowi. Wolę rozbić namiot w Monroe Park, niż wprowadzić się do nich i zgodzić się, aby wychowywali mojego syna.
Od strony osłoniętego prześcieradłem łóżeczka doleciał ich jakiś dźwięk. Oboje odwrócili się jak na komendę. Harrison przeszedł przez pokój, aby zerknąć na śpiące niemowlę. Cleo z westchnieniem także do niego podeszła.
Jimmy przez sen cmoknął wargami. Leżał na wznak, ze zgiętymi kolankami i maleńkimi rączkami uniesionymi nad głowę. Miała już idealny kształt, ale nadal była łysa jak dynia.
- Jest taki śliczny - szepnęła Cleo.
Harrison uczynił coś najzupełniej oczywistego. Objął ją w talii, a Cleo oparła głowę na jego ramieniu. Oczywiście tylko dlatego, że ten męczący dzień pozbawił ją sił. Zaatakował ją zbyt wieloma trudnymi pytaniami, na które nie znała odpowiedzi.
- Zmęczona? - szepnął Harrison.
- Trochę.
- Boli cię głowa, prawda?
- Skąd wiesz?
- Robi ci się ta mała zmarszczka między brwiami, a twoje oczy stają się ciemniejsze, gdy cierpisz.
- Za dużo widzisz, Harrison. I za dużo rozumiesz.
- Rozumiem, dlaczego nie chcesz wrócić do teściów. Zostań tutaj. Odsunęła się od niego, usiadła w nogach łóżka i przycisnęła dłonie do skroni.
- Harrison, nie mogę wiecznie dryfować. Wiem, że uważasz mnie za głupią gęś, ale nigdy nie było ze mną aż tak źle. Poważnie. Jestem równie praktyczna jak wycieraczka...
- Interesujący dobór słów.
- Nie doszukuj się podtekstów. Wierz mi, ja naprawdę panuję nad sytuacją. - Tak samo jak meteorolodzy nad pogodą, pomyślała. Obserwuj, co się dzieje, i podawaj prognozę.
Materac ugiął się, gdy Harrison usiadł obok niej. Przechyliła się w jego stronę i siłą woli zwalczyła chęć, aby pozostać blisko mego. Rozpaczliwie usiłowała wymyślić jakąś sensowną uwagę. Na przykład o rynku pracy. O rynku obligacji. Albo chociaż o rynku tuczników!
Harrison uniósł ręce, wsunął je pod palce Cleo i zaczaj masować jej skronie. Kciukami delikatnie zataczał kręgi. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ból powoli ustępował.
- Pomaga - przyznała z westchnieniem.
- Kiedyś często miewałem bóle głowy, ale od dawna się nie pojawiają.
Kto takim masażem neutralizował bóle głowy Harrisona? Marla? Cleo poczuła przykre ukłucie zazdrości.
- Pochyl się do przodu, żebym mógł sięgnąć do karku. Trzeba usunąć to napięcie.
Usunąć? Może on nie zdawał sobie z tego sprawy, ale w ciągu ostatnich dwóch minut napięcie stało się dwa razy większe.
Przyciągnął ją bliżej, aż oparła się czołem o jego ramię. Silne, smukłe palce kontynuowały uciskanie bolących miejsc. Działało to niesłychanie kojąco.
- Lepiej? - szepnął.
- Uhm.
Szmer deszczu podkreślał uwodzicielską intymność łagodnie oświetlonego pokoju. Dłonie Harrisona przesuwały się wzdłuż kręgosłupa Cleo. Łagodziły jedno napięcie i stwarzały drugie, zupełnie innego rodzaju.
Jak mogę być taka głupia, pomyślała. Wiedziała, do czego coś takiego prowadzi. I bardzo tego pragnęła.
Przywołała na pomoc rozsądną stronę swojej osobowości.
- A przy okazji... Dlaczego Henry okazywał ci tyle względów? Zachowywał się, jakby cię skądś znał.
- Szsz... nie napinaj mięśni. Jak twój ból głowy?
- Prawie minął. - Chciała cofnąć swoje pytania, żeby Harrison nie przestał jej dotykać. Przez chwilę toczyła walkę ze zmysłowością - i przegrała. - Mmm... tak, właśnie tam. Mmm... jak dobrze.
Jego kciuki wędrowały teraz w górę kręgosłupa. Jeśli to miało być masażem odprężającym, wcale nie działało. Hej, Cleo, ty głupia gąsko, obudź się! C J
- Co ja takiego mówiłam? - zamruczała.
- A w ogóle coś mówiłaś? - Jego ręce zsunęły się po jej plecach na boki, aż czubki jego palców musnęły jej piersi. Słyszała jego oddech. Głośny. Przyśpieszony.
- Aha, pytałam cię o Henry'ego. - Postanowiła pleść cokolwiek, byle tylko nie myśleć o tym, co się z nią działo. - Jedyne rzeczy, jakie robią na Henrym wrażenie, to pieniądze lub władza. Wiem, że nie jesteś biedny. Czy masz aż taki majątek lub możliwości, aby komuś tym zaimponować? Biedny Henry prawie czołgał się przed tobą.
Dłonie Harrisona przestały się poruszać. Cleo usiłowała sobie wmówić, że ją to cieszy, ale nie odsunęła się od niego, a on nie cofnął rąk.
- A gdybym miał... czy to by się liczyło?
- Dla Henry'ego? Oczywiście. Słyszałeś, jak szermował nazwiskami tych polityków. Jeśli jesteś bogaty i sławny, to w tej chwili Henry prawdopodobnie chwali się znajomością z tobą... - Jego ręce znów podjęły przerwaną wędrówkę. - Obok, tak, właśnie tutaj. W ten sposób. -Przesunęła się trochę bliżej, aby Harrison mógł łatwiej sięgnąć wszędzie tam, gdzie chciała poczuć dotyk jego palców.
Cóż, może niekoniecznie wszędzie...
- Guzik mnie obchodzi Henry - powiedział, a jego głos zabrzmiał tak chrapliwie, że prawie go nie rozpoznała. - Czy to Uczyłoby się dla ciebie?
Jego ręce znów zastygły, a ona westchnęła, uświadomiwszy sobie, że niemal siedzi mu na kolanach. Wbrew sobie samej spróbowała się odsunąć, ale ją przytrzymał.
- Odpowiedz, Cleo. Czy miałoby to dla ciebie jakieś znaczenie, gdybyś wiedziała, że jestem w stanie utrzymać ciebie i Jimmy'ego, abyś nie musiała pracować?
- Harrison, przecież mam oczy i widzę. Tego samochodu, którym jeździsz, nie znalazłeś w pudełku ze śniadaniowymi płatkami. Płacisz mi pięćset dolarów tygodniowo nie wiadomo za co i...
- Nie zrealizowałaś ani jednego czeku.
- Bo nie musiałam! Jestem na twoim wikcie! Wykupiłeś wszystkie meble z każdego sklepu w dwóch okręgach, a jeszcze nawet nie zacząłeś się wprowadzać. Czuję, że ty wcale nie pracujesz w tej elektronicznej firmie, o której wspomniałeś. To pewnie twoja własność.
- Już nie.
- Straciłeś ją? Straciłeś wszystko i dlatego tu przyjechałeś? Aby rozpocząć nowe życie? - Zawahał się czy tylko jej się zdawało?
- To jeden z dwóch powodów.
- A drugi?
- Może tutaj znalazłem coś, co okazało się dla mnie ważniejsze niż to, co zostawiłem za sobą?
- Naprawdę? - Wstrzymała oddech. Szaleństwem było mieć nadzieję. Czuć to, co czuła. Myśleć, że on czuje to samo. Teraz, gdy już panowała nad swoimi hormonami, nie mogła im pozwolić znów sobą rządzić.
Harrison zamierzał ją pocałować. Nerwowo oblizała wargi i czekała. Delikatnie ułożył ją na łóżku, cały czas wpatrzony w jej oczy. Zaczął ją całować powoli i jakby niepewnie. Objęła go za szyję, a on jęknął i nagle znalazł się na niej. Przyciskał ją sobą, drażniąc jej pełne piersi, ale bardziej przejmujące było rozkoszne wrażenie, które odezwało się w niej pod wpływem pieszczoty ust i dłoni Harrisona.
Jakimś cudem jej szlafrok rozchylił się aż do talii. Jakimś cudem koszula Harrisona okazała się rozpięta. Cleo już wcześniej widywała jego tors. Teraz mogła nacieszyć się nim do woli. Przesunęła dłonią po owłosionym środku, dotknęła otoczonych drobnymi włoskami małych brodawek i pogładziła wąską smugę delikatnego owłosienia, która znikała pod paskiem spodni. Ujęła w palce klamrę, aby ją rozpiąć, ale Harrison przytrzymał jej rękę.
- Chyba jeszcze za wcześnie - szepnął stłumionym głosem. Dotarł ustami do jej szyi i przywarł nimi do miejsca pulsującego równie dziko jak serce Cleo.
- Nie.
- Nie chciałbym...
- Muszę...
Urywane zdania, złamane obietnice, złamane serca. Już kiedyś przeszła tę drogę. Prowadziła donikąd, a jednak...
Czule ujął jej piersi i pocałował krągłe wypukłości o prześwitujących przez skórę niebieskich żyłkach. Cleo zapragnęła zedrzeć z siebie ohydny biustonosz dla karmiących matek i obnażyć się, aby pocałunki nie napotykały żadnych przeszkód. Nie mogła sobie darować, że właśnie teraz ma na sobie coś tak antyseksownego, jak graby, podszyty flanelą stanik z klapkami umożliwiającymi karmienie.
Miała też rozstępy. I nadwagę. Nigdy w życiu nie chciała wydawać się mężczyźnie bardziej godna pożądania i nigdy nie czuła się mniej atrakcyjna niż teraz. Żałowała, że w ogóle dopuściła do tej intymności.
- Zaczekaj - szepnęła. - Zgaszę lampę. - Sięgnęła do wyłącznika, ale Harrison chwycił jej dłoń i podniósł do ust.
Serce mu głośno dudniło. Był przerażony, ale nie na tyle, aby nie spostrzec, że nawet obawy nie wpłynęły negatywnie na jego seksualną gotowość. Usiłował myśleć tylko o tym, że już nie jest tym samym mężczyzną, którym był dawniej. Biorąc pod uwagę czynniki genetyczne, nie powinien tego robić. A jeśli umrze w trakcie zbliżenia? Byłoby to okropne dla Cleo.
Owszem, lekarz zapewniał go, że nie zaszkodzi mu życie seksualne. Podobno mógł je podjąć bez przeszkód, ale przecież każdy słyszał o mężczyznach, którzy zmarli w łóżkach swoich kochanek. Każdy widział coś takiego w kinie. Czasem chodziło o stałą przyjaciółkę, czasem o jednorazową przygodę. Ciekawe, że faceci nigdy nie dostawali zawału w ramionach swoich żon, z którymi właśnie się kochali. Być może ważny czynnik stanowiło poczucie winy.
W tym przypadku ten czynnik nie istniał. A jakie uczucia wchodziły w grę? Harrison nie był pewien, co uzasadniało ostrożność. Ale wiedział jedno: nigdy nie czuł nic podobnego do Marli ani jakiejkolwiek innej kobiety, z którą sypiał. Jak, do diabła, miał panować nad swoimi emocjami, skoro nawet ich nie rozumiał?
Le żeli przytuleni - on z twarzą w zgięciu ramienia Cleo i ręką w poprzek jej talii. Cleo jak zwykle pachniała mydłem i talkiem - oraz ciepłą, podnieconą kobietą. Mógł kontynuować pieszczoty i pozwolić, aby natura wzięła górę. Śmierć podczas miłosnego uniesienia nie byłaby taka zła.
Ze względu na Cleo musiał się powstrzymać. Gdyby umarł, ona uznałaby, że to jej wina. Nie zasługiwała na cierpienie z jego powodu.
- Harrison? - zamruczała. - Przepraszam.
Uniósł się i spojrzał na nią. Miała zarumienioną, lekko spoconą twarz i zakłopotaną minę.
- Nie, to ja cię przepraszam. Nie powiedziałem ci wszystkiego. Chyba nie chciałem, żebyś mnie uznała za kompletnego zdechlaka.
- Minęło już sześć tygodni. - Błądziła wzrokiem po jego twarzy.
- Cleo, ty mnie wcale nie słuchasz. Zawiodłem cię, kochanie, i proszę o wybaczenie. Nie powinienem był tego zaczynać. Zamierzałem tylko pogadać, żebyśmy wiedzieli, jak się sprawy mają.
Parsknęła śmiechem pozbawionym wesołości.
- Teraz już wiemy.
- Czyżby?
- Cóż, ja wiem przynajmniej tyle, że karmiąca matka z pięcioma kilogramami nadwagi nie jest w stanie nikogo skusić.
- Do licha, Cleo nawet nie mów takich głupstw. Kochanie, nigdy nie pragnąłem żadnej kobiety tak bardzo jak teraz ciebie. Jeśli potrzebujesz dowodu...
Milczała, a on w końcu zrozumiał, że ona wini siebie, a nie jego.
- Och, Cleo, wcale nie jest tak, jak sądzisz. - Ten łobuz Barnes prawdopodobnie wpędził ją w kompleksy. - Nie wierzysz mi? – Przecież musiała wiedzieć, jak bardzo go podnieciła. Tego nie dało się ukryć.
Nie odpowiedziała. Czyżby nadal wątpiła w siebie? I to aż tak bardzo?
Istniał tylko jeden sposób, aby ją przekonać. Harrison podjął ryzyko i zrobił to. Ujął jej dłoń i położył ją na jedynym oczywistym dowodzie, jakim dysponował.
Oczy Cleo rozszerzyły się ze zdumienia. Harrison zamknął swoje. Gdy poczuł jej konwulsyjnie zaciskające się palce, omal nie umarł. Serce załomotało mu jeszcze gwałtowniej, więc sprężył się w sobie, czekając na atak straszliwego bólu. Ale nic się nie stało.
- W takim razie... dlaczego?
- Jeszcze nie jesteś gotowa - wykrztusił. - Prawda?
- Nie całkiem. Ale prawie.
- Nie mam żadnego zabezpieczenia.
- Podobno karmiące matki rzadko zachodzą w ciążę. Przynajmniej nie za pierwszym razem.
Poddał się. Był jej winien wyjaśnienie.
- Cleo, mam za sobą zawał.
- No to co? - Nadal go trzymała, co prawdopodobnie mogło okazać się równie niebezpieczne, jak prawdziwe zespolenie. Nie chciał jednak odsuwać jej ręki, aby Cleo znów nie pomyślała, że on jej nie pragnie.
Nie pragnie! Dobre sobie!
Wbrew swojej woli poruszył biodrami. Tylko trochę. Po prostu zamierzał sobie uświadomić, że musi się wycofać, zanim w najlepszym przypadku się ośmieszy, a w najgorszym - straci życie.
Przykrył ręką palce Cleo, zdecydowany odsunąć jej dłoń. Lecz ku swojemu zdumieniu wprawił ją w ruch. Nie potrafił oprzeć się bezrozumnej chęci spełnienia.
- Nie... nie mogę... tego zrobić - wy dyszał.
- Pomogę ci. Dam ci przynajmniej tyle.
Spełniła obietnicę. I to jeszcze jak. Zwykłym dotykiem sprawiła, że zawstydzająco eksplodował. Oraz krzyknął z rozkoszy, co zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu.
Nieco później, gdy już zdołał złapać oddech, spróbował wyrazić przeprosiny. Cleo coś szepnęła, ale nie zrozumiał słów, ponieważ przebudzony Jimmy zaczął popłakiwać.
Cleo chyba powiedziała „zaczekaj", ale była to ostatnia rzecz, na którą teraz miał ochotę. Umknął z pokoju i starannie zamknął za sobą drzwi. Przytrzymując koszulę i spodnie, zastanawiał się, jak daleko powinien pojechać, aby uciec od swojego zawstydzenia. Alaska wydawała się odpowiednim miejscem.
Śniadanie okazało się męką. Była sobota. Ada nie przychodziła w soboty. Nie istniało nic, co mogłoby zneutralizować jego zakłopotanie.
- Kawy? - zapytał. - Jeszcze nic nie piłaś.
- Nie jestem głodna.
- To ta pogoda.
Wcale nie chodziło o pogodę i oboje o tym wiedzieli. Przeszkadzała świadomość, że rozleciał się w rękach Cleo, wykrzyczał doznaną przyjemność i obudził dziecko. A potem zostawił Cleo z płaczącym niemowlęciem i zwiał pod prysznic, zamierzając poświęcić resztę nocy na ponure rozmyślania.
Sądził, że nie zmruży oka, ale po chwili już smacznie spał. Obudził się dopiero wtedy, gdy ptaki rozświergotały się na okiennym parapecie.
- Mój ojciec umarł w wieku czterdziestu siedmiu lat. Na zawał. -Powoli przejmował Zwyczaj Cleo, polegający na dodawaniu po dłuższym milczeniu uwag pozornie bez związku.
- Przykro mi, Harrison. Mój był dwa lata starszy, gdy zmarł. Mówiłam ci, że chorował na stwardnienie rozsiane, prawda?
- Rozumiesz, co ci usiłuję powiedzieć? Skinęła głową i zamieszała nietknięte płatki.
- Boisz się umrzeć.
- A ty na moim miejscu byś się nie bała? - Nie miał pojęcia, w jaki sposób, ale Cleo sprawiła, że poczuł się jak dzieciak, który u lekarza usiłuje wykręcić się od zastrzyku.
- Czy to, co zrobiliśmy dziś w nocy, spowodowało jakieś... problemy?
- Poza śmiertelnym zawstydzeniem?
Zareagowała na ten nieśmiały żart jednym z tych leniwych, słodkich, seksownych uśmiechów, które nieodmiennie na niego działały.
- Ty się zawstydziłeś? - Zachichotała, a głęboki dźwięk jej śmiechu podziałał na Harrisona elektryzująco. - W takim razie co ja mam powiedzieć? Tony sadła i ta flanelowa zbroja, która chroni przed przeciekaniem. Jeśli sądzisz, że w takich warunkach kobieta czuje się godna pożądania, to bardzo się mylisz.
- Skoro ja zanadto się bałem, a ty byłaś skrępowana z powodu bielizny, to co, u licha, się stało? Spróbujesz mi to wyjaśnić?
- Chyba zapomnieliśmy o naszych oporach.
- Chyba tak - odparł sucho.
- Lepiej znów nie zapominajmy, prawda? - Niewątpliwie było to pytanie. Harrison znał swoją odpowiedź. A co naprawdę myślała Cleo? Nie chciał jej litości.
- Niedługo jadę do miasta. Wybierzesz się ze mną?
- Nie. Mam tutaj trochę zajęć.
- Daj mi listę zakupów. Wstąpię do sklepu i przywiozę wszystko, czego potrzebujesz.
Skinęła głową, wsypała kolejną łyżeczkę cukru do kawy i odsunęła kubek. Zamierzała natychmiast po wyjściu Harrisona zadzwonić do pani Dunn i ostatecznie załatwić formalności. Im prędzej zerwie więzi łączące ją z tym domem, tym szybciej zacznie leczyć zranione serce.
Na szczęście tym razem rana przypominała gładkie, czyste cięcie. Ta z powodu Nilesa była znacznie gorsza - poszarpana, brzydka i powolna w gojeniu.
Cleo wiedziała, co ją czeka. Będzie bardzo krwawić i potwornie cierpieć. Przez jakieś dziesięć lat. Później zapomni o Harrisonie i może nawet znajdzie innego mężczyznę. Chłopiec potrzebuje ojca. Kobieta potrzebuje męża. Człowieka, którego mogłaby kochać. Z którym dzieliłaby życie. Do kogo mogłaby odwrócić się w nocy, gdy samotność stanie się nie do zniesienia.
Kobieta potrzebuje tego wszystkiego.
Jak jeszcze jednej dziury w głowie.
ROZDZIAŁ 14
Numer był zajęty. Bardzo długo. Cleo kilkakrotnie usiłowała dodzwonić się do agencji handlu nieruchomościami. Między kolejnymi próbami otworzyła szuflady i szafy. Popatrzyła bezradnie na ich skromną zawartość i zostawiła ją na swoim miejscu. Przecież nie musiała zabierać ze sobą absolutnie wszystkiego. Nie istniał żaden przepis prawny, który by ją do tego zobowiązywał.
A przynajmniej miała nadzieję, że nie istniał.
Jimmy zachowywał się jak aniołek, ale przecież zawsze był grzeczny. Czasem budziła synka, aby go pokołysać, ponieważ sama tego potrzebowała. Ale teraz musiała skończyć pakowanie.
Zawinęła w papier komplet kubków. Niles kupił je dla niej na jarmarku w pierwszym roku małżeństwa. Tym najlepszym roku. Wspomnienie o nim może pomóc w końcu zapomnieć o późniejszych, dużo gorszych latach.
Jej akwarele. Przez chwilę zastanawiała się, czy je wziąć. Obrazy za szkłem tak trudno zabezpieczyć i przewozić.
Zostawić je tutaj? Zrobiłaby to, gdyby wiedziała, że dzięki nim Harrison będzie o niej pamiętał. Tyle że one chyba nie były w jego guście. Nie znała artystycznych upodobań Harrisona, ale jeśli w ogóle je miał, to prawdopodobnie lubił sztukę innego rodzaju. Coś śmiałego, kanciastego, pełnego ostrych krawędzi i wyrazistych linii. Sam był przecież właśnie takim człowiekiem. Śmiałym, kanciastym, o mocno obrysowanych konturach.
Kłopot polegał na tym, że Harrison miał jeszcze inne cechy.
Był cierpliwy. Przypomniała sobie ich codzienne spacery. Ona wlokła się jak ciężarny żółw, a Harrison jej towarzyszył, choć na pewno marzył tylko o tym, aby ruszyć pędem przed siebie.
Tak bardzo starał się pomagać. Zrobił krzywe półki. Powyrywał jej śliczne chwasty i urządził na podwórku okropny ogródek z równiutkimi warzywnymi grządkami. Wysiał całe opakowanie nasion dyni na niecałym metrze kwadratowym ziemi. No i te biedne, zanadto wybujałe flance pomidorów!
A te niezliczone narzędzia, które porozrzucał, gdy zabrał się za koło. Wystarczyłby podnośnik i łyżka do zmiany opon. Cleo nic wtedy nie powiedziała, aby nie urazić męskiej dumy Harrisona.
Tyle wspomnień zapisało się w jej pamięci. Ich pierwszy wypad do supermarketu. Stopniowa „dekofeinizacja" Harrisona, powodująca bóle głowy, na które nigdy się nie skarżył. Niecierpliwość, którą usiłował ukrywać. Jak człowiek może być z natury taki niecierpliwy, a okazywać komuś innemu tyle cierpliwości?
Cleo znów powlokła się na taras, trzymając w ręce zapomniane dziecięce prześcieradełko. Tak, Harrison pod wieloma względami bardzo się zmienił od tego dnia, gdy tu przyjechał. Wiele wpłynęło na to, że go pokochała. I równie wiele uniemożliwiało sukces ich ewentualnego związku.
- Niech to licho - mruknęła i padła na hamak.
Na poręczy stał kubek pozostawiony tam przez Harrisona. Obok leżała jego gazeta, otwarta na stronie poświęconej sprawom biznesu. W gorącym, nieruchomym powietrzu prawdopodobnie nadal unosił się słaby zapach używanej przez Harrisona wody po goleniu.
Cleo przymknęła powieki. Śniła sen na jawie, z którego nagle wyrwały ją awanturujące się wrony. Otworzyła oczy i ujrzała mężczyznę, łapczywie pożerającego wystawione w patelni resztki.
Harrison, uzbrojony w stos broszur i mapę, wyjechał zaraz po śniadaniu. Wielokrotnie zdarzało mu się uczestniczyć w uroczystych wernisażach, urządzanych w znanych galeriach, gdzie z okazji otwarcia wystawy szampan lał się strumieniami. Harrison nie przepadał za takimi rozrywkami, ale zaliczał je z towarzyskiego obowiązku. Tym razem działał z własnej i nieprzymuszonej woli. Postanowił odwiedzić wszystkie galerie sztuki od Duck do Hatteras. Musiał znaleźć taką, która byłaby odpowiednia dla Cleo. A gdyby mu się nie udało, stworzy takie miejsce.
Miał całkiem prosty plan. Zamierzał pytać o wolne etaty i przyjrzeć się aktualnemu rynkowi sztuki. Chciał wiedzieć, jak na tym tle wyglądają obrazy Cleo. Osobiście sądził, że jest w nich coś szczególnego, ale przecież nie był w tej dziedzinie ekspertem. Zawsze wspierał sztukę finansowo, ponieważ uważał to za swój obowiązek wobec społeczeństwa. Jego zainteresowanie ograniczało się jednak tylko do działań o charakterze filantropijnym.
Po przejechaniu mostu Oregon Inlet ruszył na południe. Jednocześnie korygował swój plan. Okazało się bowiem, że w żadnej z dotychczas odwiedzonych galerii nie było wolnego miejsca pracy. Po wstępnej analizie wystawianych tam obrazów doszedł także do mało optymistycznego wniosku, że prace Cleo chyba nie są atrakcyjne z komercyjnego punktu widzenia. Nie malowała ładnych widoczków przedstawiających złociste plaże i błękitne morze z białymi grzywami fal. Nie malowała latarni morskich ani podniszczonych, starych domów z rozsypującymi się dachami. Nie uwieczniała też ogromnych tropikalnych ryb, kolorowych muszli i uroczych przystani z zacumowanymi łodziami.
Nie, wcale nie podchodził krytycznie do takiej tematyki. Większość tego, co dzisiaj zobaczył, prezentowała się całkiem przyzwoicie. Tyle że nie budziła w nim żadnych emocji. W niczym nie przypominała subtelnych, prowokujących wyobraźnię akwarel Cleo.
No dobrze, nie potrafił być obiektywny. Trudno.
A skoro Cleo chciała utrzymywać się z malowania, będzie kupować wszystkie jej wystawione prace. I będzie z tego zadowolony. Do tej pory nie zdawał sobie bowiem sprawy, jak bardzo osobiste mogą być obrazy. A przecież sam zgromadził niezłą kolekcję. Opodatkowana wartość dzieł sztuki zarejestrowanych jako własność korporacji szła w miliony dolarów. Oprócz tego posiadał jeszcze zbiory prywatne. Ich cenę podwyższało honorarium, które wypłacił architektowi wnętrz za wyszukanie odpowiednich obrazów.
Dopiero jednak akwarele Cleo uświadomiły mu wpływ osobowości autora na jego twórczość. Obrazki Cleo emanowały jej spokojem. Zwodziły pozorną prostotą. Postanowił, że je zdobędzie.
A co ważniejsze, że zdobędzie także Cleo.
Było późne popołudnie, gdy zawrócił z powrotem na północ. Wyjeżdżając z domu, miał na uwadze jeszcze jedną sprawę. Musiał tylko zdobyć książkę telefoniczną i odpowiedzi na kilka pytań. Na przykład takich, jak: „Gdzie kupię to lub tamto?", „Gdzie znajduje się coś takiego jak...", „Czy nie ma tego bliżej niż w Norfolk?".
Po głowie chodziły mu różne obiecujące pomysły. Jadąc przez most na Rzece Aligatorów, sporządzał w myśli ich listę. Opierał się na założeniu, że rejon ten - położony w pobliżu parku narodowego i zawsze pełen turystów - ma w sobie duży potencjał. Byłoby grzechem tego nie wykorzystać. Ktoś ze sporym kapitałem, wyobraźnią i talentem do robienia interesów mógł tutaj wiele osiągnąć. Harrison skromnie doszedł do wniosku, że ma wszelkie dane po temu, aby być tym kimś.
Cleo natychmiast się zorientowała, kim jest ten osobnik. W niektórych miejscach przez warstwę brudu nadal prześwitywał pomarańczowy kolor więziennego kombinezonu. Uznała jednak, że nie przepędzi stąd tego biedaka ani nie zawiadomi władz, dopóki go nie nakarmi i nie zrobi czegoś z jego oczami. Chyba umierał z głodu, skoro rzucił się na resztki dla wron. Nic dziwnego, że tak się zdenerwowały.
- Jeszcze herbaty?
- Tak, proszę pani. - Tak bardzo drżała mu ręka, że Cleo musiała wziąć od niego szklankę, aby móc ją napełnić. Zanim wpuściła chłopaka do kuchni, wyniosła mu mydło i kazała się umyć na zewnątrz za pomocą węża do podlewania roślin. Ale w tym wypadku woda i mydło wiele nie pomogły.
- Skończ tego kurczaka. Został tylko jeden kawałek. Chłopak rzucił się na mięso jak kaczka na chrabąszcza. Po chwili kolejna dokładnie obgryziona kość trafiła na talerz.
Oparta o lodówkę Cleo przyglądała się nieproszonemu gościowi. Z uwagi na jego stan trudno było dokładnie określić wiek. Sądziła jednak, że chłopak ma jakieś osiemnaście lat. Góra dwadzieścia. Nie sprawiał wrażenia zatwardziałego kryminalisty. Ktoś niewątpliwie wpoił mu staroświeckie zasady dobrego wychowania.
- Za co siedziałeś w więzieniu? - spytała. Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
- Złapali mnie, jak jechałem cudzym samochodem - mruknął, nie patrząc jej w oczy.
A więc ukradł auto. Na szczęście nie był mordercą.
- Dlaczego uciekłeś? Szukają cię od kilku tygodni. Chyba wiedziałeś, że w końcu cię złapią.
- Musiałem iść za swoją potrzebą.
- Słuchaj, jeśli mam ci pomóc, to powinieneś powiedzieć mi prawdę!
- To najprawdziwsza prawda, proszę pani. Klnę się na Boga. Mieliśmy robotę w lesie, tam, gdzie się paliło. Musiałem odejść na stronę, ale kazali mi poczekać, a ja nie mogłem czekać, więc gdy Buck powiedział coś nieładnego o starej Ambrose'a, Ambrose dołożył Buckowi, a on mu oddał i strażnik zaczął ich rozdzielać, dałem nura w krzaki.
- I co dalej?
- Ano nic.
- Jak to nic? Co było potem?
- Nic. Ten strażnik rozdzielił Bucka i Ambrose'a i powiedział im... Nie, pani na pewno nie chce wiedzieć, co on im powiedział.
Początkowo zamierzała zadzwonić do biura szeryfa i poprosić o przysłanie kogoś po zbiega. Ale tego nie zrobiła. Chłopak był cały podrapany, a oczy miał strasznie opuchnięte. Prawdopodobnie wszedł w kontakt z trującym bluszczem. Poza tym zanim dotarł do tarasu, potknął się dwa razy i prawie powiesił na sznurze z bielizną. Z głodu ledwie trzymał się na nogach. Po prostu nie mogła wydać władzom tego żałosnego biedaka. Najpierw musiała nakarmić go do syta.
- A co tobie polecił zrobić ten strażnik?
- Mnie? Nic. Casey, bo to jego imię, tego strażnika znaczy się, no więc ten Casey nie jest bardzo mądry. Ale nie jest wredny jak inni. Tylko ma mało rozumu.
Trochę zniecierpliwiona, odetchnęła głęboko i zaraz tego pożałowała.
- A więc wróciłeś i Casey nie był na ciebie zły. Wobec tego jak uciekłeś?
- Właśnie w tym rzecz, proszę pani. Ja wcale nie uciekłem. Tylko nie wróciłem. Zostałem za tymi krzakami, a później przekradłem się dalej i poszedłem.
- To niesamowite.
- Też tak myślę.
- Co zrobiłeś później?
- Biegłem. Oni mają psy, więc brodziłem po wodzie. Ale te psy wąchają powietrze nad wodą i potrafią wyczuć, gdzie jest człowiek. Ludzie o tym nie wiedzą.
- No to jakim cudem udało ci się wyprowadzić je w pole? - Nie tylko psy mają węch, pomyślała. Zamierzała porządnie wykadzić całą kuchnię po odejściu tego chłopaka.
- Nie w pole, proszę pani, ale w drugą stronę. Brodziłem tylko po płynącej wodzie. Zapach szedł w dół strumienia, a ja w górę. Potem wyszedłem na brzeg, ale nie ten, na którym mnie szukali.
- Sprytne posunięcie.
- Tak, proszę pani. Ja mam dobrze w głowie. Moja mama mówi, że to po tacie.
- Rozumiem. A w ogóle jak się nazywasz?
- Clayton. Na chrzcie dali mi imię taty - Billy, ale wszyscy mówią do mnie Al.
- No dobrze, Al. Chyba wiesz, że musimy jakoś załatwić tę sprawę?
- Też tak myślę. Wyda mnie pani, prawda?
- To najlepsze rozwiązanie, choć może na to nie wygląda. Nie będziesz uciekać do końca życia. Potrzebujesz pomocy lekarza. Gdy ta opuchlizna zejdzie i zaczniesz dobrze widzieć, chyba powinieneś wziąć się za naukę. Sądzę, że istnieje jakiś szkolny program odpowiedni dla młodego człowieka, który ma dobrze w głowie i chce coś osiągnąć.
- Też tak myślę.
Gorączkowo zastanawiała się, co robić. Wkrótce zbudzi się Jimmy. Zbieg był chyba zupełnie niegroźny, ale wolała, aby się nie zorientował, że jest tu sama z niemowlęciem.
- Przestań powtarzać „też tak myślę". Jeśli rzeczywiście tak jest, powiedz: „Tak, całkowicie się z panią zgadzam". - Popatrzyła na niego wyczekująco, ale chłopak milczał. - No dalej - przynagliła go.
- Tak.
- Tak i co jeszcze?
- Tak i to, co pani powiedziała.
Trzaśnięcie drzwiczek samochodu przerwało jej niemą modlitwę o więcej cierpliwości. Więzień zerwał się od stołu i natychmiast wpadł na otwarte drzwiczki kuchennej szafki.
- Przecież mi pani obiecała - jęknął oskarżycielsko.
- Nie dzwoniłam po szeryfa. To prawdopodobnie mój przyjaciel. Mieszka tutaj. Nie bój się, jest nieszkodliwy.
- Cleo, już wróciłem!
- Krzyczy groźnie.
Pomyślała, że Harrison Lawless jest groźny. Na swój własny sposób.
- Jesteśmy w kuchni! - zawołała i znów musiała uspokajać nieproszonego gościa, który chciał umknąć przez tylne drzwi. Pchnęła go z powrotem na krzesło. Z tymi czerwonymi, opuchniętymi powiekami bardziej przypominał różową ropuchę niż groźnego przestępcę. - Siedź i zachowuj się spokojnie, nawet jeśli trzęsiesz się ze strachu - poleciła. - Pan Lawless to rozsądny człowiek. Obiecuję, że cię wysłucha.
Ale słowo „rozsądny" było kolejnym przymiotnikiem nie pasującym do mężczyzny, który wpadł do wnętrza z naręczem broszur.
- Cleo, mam genialny po... - Urwał i wlepił wzrok w zbiega. - Co, u diabła, tutaj się dzieje?
Kolorowe ulotki posypały się na podłogę. Harrison jednym susem znalazł się przy blacie i wyciągnął coś z drewnianego stojaka na noże. Nawet nie zauważył, że chwycił ostrzałkę, ponieważ groźnym spojrzeniem mierzył kulącego się ze strachu chłopaka.
- Harrison, to Al. Al, to pan Lawless. Al od pewnego czasu... eee... obozował w lesie. Po namyśle uznaliśmy jednak, że będzie lepiej, jeśli wróci do... eee.
- Przecież to ten zbiegły więzień. Na miłość boską, Cleo, posłuchaj, co...
- Nie, to ty posłuchaj, Harrison. Ten biedny dzieciak potrzebuje pomocy. Już się zgodził na powrót do zakładu, prawda Al? Tam zajmą się jego oczami i zainfekowanymi ukąszeniami owadów. A gdy już dojdzie do siebie, skorzysta z dobrodziejstw programu edukacyjnego, zda maturę, spłaci dług społeczeństwu i wtedy pomożemy mu znaleźć pracę.
Harrison zacisnął powieki i zaczął liczyć. Jedyne, co podziałało na niego kojąco, to użyta przez Cleo liczba mnoga. Pomożemy. My. Czyżby Cleo zmieniła plany? Zrezygnowała z wyjazdu? Postanowiła tu zostać?
Przez chwilę patrzył na nich w milczeniu. Przeniósł wzrok z wojowniczo opiekuńczej Cleo na wynędzniały strzępek człowieka, zgarbiony nad talerzem pełnym kurzych kości.
- Pani Barnes, jedno z nas potrzebuje psychiatry - oświadczył, powoli opuszczając ostrzałkę. - Tylko nie jestem pewien, które.
Kilka godzin później Harrison i Cleo wyszli na taras. Zza opalizujących chmur wysunął się spory sierp księżyca w trzeciej kwadrze. Jego blask zmienił las za domem w magicznie tajemnicze miejsce. Jimmy wreszcie usnął - z pełnym brzuszkiem, suchą pupą i satysfakcją z nowej umiejętności. Podczas przewijania zdołał wsadzić sobie do buzi duży palec u nogi.
Biedny Al został zabrany do zakładu karnego, ale wcześniej Cleo i Harrison odbyli długą rozmowę z jego naczelnikiem.
- Nic złego go nie spotka, prawda? - spytała Cleo. Już miała za sobą kazanie Harrisona. Długo pouczał ją na temat samoobrony i konieczności zachowania zdrowego rozsądku. Zrewanżowała się, przypominając o dobroci i poczuciu odpowiedzialności. Oboje zgodzili się na remis.
- Posiedzi trochę dłużej za to, że uciekł.
- Wcale nie uciekł. Już był na zewnątrz. Po prostu tam... został.
- I przejechał się kradzionym samochodem po napadzie z bronią w ręku.
- Ale przestrzegał przepisów kodeksu drogowego. Zatrzymał się na czerwonym świetle. - Cleo dokładnie sprawdziła przebieg przestępczej kariery Ala. - Założę się, że kumple tego biedaka nawet mu nie powiedzieli, że właśnie obrobili sklep.
Harrison miał ochotę się roześmiać, rozbawiony postawą Cleo. Broniła młodego opryszka jak lwica. Ale gdy z głową pełną planów wpadł do kuchni, nie było mu do śmiechu. Zgodnie z pierwszym impulsem rzucił się między Cleo i niebezpieczeństwo. Jednak zaraz potem zrobił z siebie durnia, chwytając tę cholerną ostrzałkę zamiast noża.
Jeśli jeszcze potrzebował czegoś potwierdzającego jego uczucia do Cleo, to dzisiaj zdobył ten ostateczny dowód. Bez wahania skoczył na pomoc, gotów zrobić wszystko, byle tylko nie spadł jej włos z głowy.
Dopiero niedawno uświadomił sobie coś zadziwiającego. Oto przeżył niezwykle stresujące półtorej godziny bez żadnego ukłucia bólu. Wziął głęboki oddech i wyprostował ramię, aby się upewnić.
I nic. Czuł się normalnie.
A teraz, mając obok siebie ciepłe, miękkie ciało, czuł się nawet lepiej niż normalnie. Czu ł.
O rany. Nie był gotów do powtórki tego, co zdarzyło się w nocy, lecz w ogóle był gotów. Jurny jak kozioł. Obejmował Cleo, a ona opierała głowę na jego ramieniu. Oboje patrzyli w niebo - takie jasne, że nie było widać ani jednej gwiazdy. Poranne zakłopotanie gdzieś wyparowało, zneutralizowane późniejszymi wydarzeniami.
Gdy pozbyli się nieproszonego gościa, razem sprzątnęli i przewietrzyli kuchnię. Następnie poszli wziąć prysznic - każde w swojej łazience. Harrison odkręcił tylko jeden z kranów. Uznał, że w strumieniach zimnej wody łatwiej się skupi. Zamierzał przemyśleć szczegóły sprytnego planu, który opracował w drodze do domu. Miał pomysł na trzy różne, ale związane ze sobą przedsięwzięcia w sferze biznesu. Chciał opowiedzieć o nich Cleo i taktownie sprowokować ją do konstruktywnej krytyki. A gdy Cleo będzie pochłonięta wyrażaniem swojej opinii, on niespodziewanie zada to najważniejsze pytanie.
Mimo zimnej wody jakoś nie potrafił się skoncentrować. Wyobrażał sobie, co właśnie robi Cleo. Marzył, aby dzieliła z nim jego prysznic. Jego łazienkę. Jego łóżko, jego stół i jego życie. Odchrząknął.
- Pojeździłem dzisiaj tu i tam i zebrałem trochę interesujących informacji. Chciałbym z tobą przedyskutować pewien pomysł.
- Harrison, zostawiam mnóstwo rzeczy. Wyrzuć wszystko, co uznasz za zbędne.
- Dobrze. Eee... Cleo? Jak już wspomniałem...
- Nie wiem, czy są tu w okolicy sklepy Armii Zbawienia, ale może znajdziesz coś innego.
- Słuchaj, jeśli chodzi o to, co właśnie mówiłem... o, do diabła. Cleo, wyjdziesz za mnie?
Uniosła twarz i spojrzała na niego szeroko otwartymi, ogromnymi oczami.
- Czy co zrobię?
- Wyjdziesz za mnie? Nie, nie odpowiadaj bez namysłu. Najpierw się zastanów.
- Harrison, właśnie spytałeś, czy za ciebie wyjdę. Oszalałeś?
- A czy to by pomogło, gdybym oszalał? - Korciło go, aby wykorzystać przeciwko niej jej litościwą naturę. - Będę z tobą szczery. Nie zawsze jestem taki zgodny w pożyciu, jak może ci się wydawać.
- Naprawdę? Czy to oznacza, że lubisz się rządzić ? I jesteś uparty? Skinął głową.
- Nie zaprzeczam, że nazywano mnie różnie. Podobno byłem wcieleniem uporu i wytrwałości, lubiłem dominować i narzucać swoją wolę. Nie mówiąc o paru innych, mniej pochlebnych określeniach. Ale z drugiej strony jestem bardzo... hmm... elastyczny. No i zaliczano mnie do grupy dwunastu najbardziej pożądanych kawalerów świata.
- Och, Harrison, ja...
- Zaczekaj, pozwól mi skończyć. Już wiesz, że miałem problemy z sercem. Biorąc pod uwagę czynniki dziedziczne, prawdopodobnie kiepska ze mnie partia. Staram się zwiększyć moje szanse na długowieczność. Dieta, ćwiczenia, żadnego stresu. Znasz ten reżim.
- Żadnego stresu. Tak jak dziś po południu?
- Raczej nie - odparł szczerze. - Może jednak ucieszy cię wiadomość, że jestem ubezpieczony na niebotyczną sumę.
Szturchnęła go w ramię.
- Nie chcę tego słuchać!
- Ale masz zbyt miękkie serduszko, aby odejść, gdy staję na głowie, żeby się oświadczyć. - Ten mydlano-talkowy zapach Cleo znów zaczynał mu działać na zmysły. Coraz bardziej go rozkojarzył. - O czym to ja mówiłem? Aha, lepiej pracuję mózgiem niż rękami. Prawdopodobnie już zauważyłaś, że nie umiem majsterkować, ale z grzeczności mi tego nie wytknęłaś.
Zasłoniła mu usta czubkami palców.
- Przymknij się na chwilę, dobrze? Teraz moja kolej na elokwencję.
- Zamierzasz powiedzieć „nie", prawda?
- Nie... - Skrzywił się. - Nie zamierzam powiedzieć „nie". Przynajmniej nie tak od razu. Najpierw muszę wiedzieć, dlaczego chcesz się ze mną ożenić.
- Dlatego, że... o, do licha. Cóż, tej nocy chyba się zorientowałaś, co do ciebie czuję.
- Oświadczyłeś mi się tylko dlatego, że zafundowaliśmy sobie trochę seksu?
- Tylko jedno z nas zafundowało go drugiej osobie. A ona nic nie zdziałała.
Cleo poczuła, że jej twarz płonie.
- Harrison, żyjemy prawie w dwudziestym pierwszym wieku. Rewolucja seksualna to dawne dzieje! Moi rodzice brali w niej czynny udział, więc nawet stosując najbardziej konwencjonalne normy, nie jesteś zobowiązany do...
- Wcale nie chodzi mi o zobowiązania! Słuchaj, nie mówmy o tym, co zdarzyło się w nocy. To cholernie zawstydzające.
- Niczego nie musisz się wstydzić i z pewnością nie musisz się ze mną żenić. Wiem, że nie należę do kobiet, z którymi ty zazwyczaj... och, wszystko jedno, co robisz. - Z jego gardła wydobył się dziwny dźwięk, przypominający odległy grzmot. Cleo nie była pewna, czy Harrison klnie, czy się z niej śmieje. - Dobrze rozumiesz, co chcę wyrazić. Jestem zupełnie inna niż Marla.
- Marla? - Chwycił ją za ramiona i odwrócił twarzą do siebie.
- Wiem, wiem, łączy was tylko przyjaźń, ale nie zaprzeczysz, że chciałeś poprosić ją o rękę. I jeszcze jedno. Jeśli wczoraj obawiałeś się tego, co może się stać, i dlatego się wycofałeś, to cię rozumiem. Ale Harrison, lekarze nie zabraniają uprawiać seksu osobom po zawale. Ostatnio czytałam mnóstwo publikacji na temat zdrowia. Nie tylko o wychowywaniu dzieci, lecz także o nadciśnieniu i cholesterolu. Dane statystyczne dowodzą, że żonaci mężczyźni żyją dłużej niż...
- Zaczekaj. Sądzisz, że chodzi mi tylko o to?
- A tak nie jest? Powiedz mi prawdę. Nie zranisz moich uczuć. Lekko nią potrząsnął, chwycił w ramiona i ukrył twarz w jej włosach.
- Do licha, Cleo, nie! Ale przyznam, że brałem pod uwagę małżeństwo.
- Lecz nie ze mną.
- Może nie od razu - odparł z wahaniem. Parsknęła śmiechem -przytłumionym i trochę drżącym.
- Dlaczego zmieniłeś zamiar? Odkryłeś, że mam więcej rozumu, niż sądziłeś ?
- Nie pytaj. Nie po tym, co zmalowałaś dzisiaj. - Objął ją mocniej.
- Nie jestem głupia. Ten biedny chłopak prawie nie widział na oczy. Z łatwością bym mu uciekła lub zdzieliła go czymś w głowę, gdybym musiała.
- Toteż wpuściłaś do domu zbiegłego więźnia, nakarmiła ś go i pchnęłaś na ścieżkę praworządności.
- Chyba nam się udało, prawda?
Kołysał nią z boku na bok, usiłując ignorować to, co niewątpliwie się z nim działo. I stawało się coraz bardziej namacalne.
- Masz pojęcie, w jaki stan mnie wprawiasz?
- Doprowadzam cię do szału?
- To zbyt oczywiste. Co jeszcze?
- Hmm... mówiąc o rzeczach mniej oczywistych... - Przycisnęła się do niego i stanęła na palcach tak, aby jej biodra znalazły się nieco wyżej. - Seks to podobno swoisty aerobik. A przecież gimnastyka nie szkodzi.
- To chyba zależy od tego, jak się ćwiczy. Odchyliła się w jego ramionach do tyłu i uśmiechnęła się bezwstydnie.
- Moglibyśmy to robić powolutku, dopóki się nie przekonamy, jak będziesz reagował.
- Powolutku? Kochanie, to nie wchodzi w grę.
- A gdybym ja wzięła na siebie całą pracę?
- Zrobiłabyś to dla mnie?
Bez słowa skinęła głową. Bo że, ależ on kochał tę kobietę!
Gdyby miał tutaj piedestał, natychmiast by ją na nim postawił. Co było bardzo interesującym pomysłem. Stwarzało nowe, ciekawe możliwości.
Nad ranem oboje leżeli w rozgrzanej, pogniecionej pościeli. Umieszczony na suficie wiatrak owiewał ich wilgotne ciała ciepłą bryzą. Harrison słuchał cichego mruczenia kobiety i myślał o tym, co właśnie się zdarzyło. Trzy razy.
A więc tak wygląda miłość. Jest lżejsza niż powietrze, głębsza niż kosmos i bogatsza niż majątek pięciuset najbogatszych ludzi świata z listy miesięcznika „Forbes".
Euforia. Podobno właśnie ją czuła Cleo, gdy po raz pierwszy się zespolili. Miała ochotę dryfować, marzyć - dać się nieść fali, jak powiedzieliby rodzice-hipisi.
Ale nie jego rodzice. Oni oparli się fali, uznając to za swój społeczny obowiązek.
Harrison z uśmiechem spojrzał na Cleo. Wiele się od niej nauczył. I jeszcze więcej zamierzał się nauczyć. Miał na to całe życie, bez względu na rozwój sytuacji.
- Harry - zamruczała Cleo. Jej ciepła, drobna dłoń odnalazła jego pępek. Jeden palec rozpoczął wędrówkę.
Harry. Jego ojciec dostałby apopleksji, gdyby usłyszał, jak ktoś tak zwraca się do jego syna. A matka? Do wrzeszczącego niemowlaka z mokrą pieluchą mówiła „Harrison".
Coś takiego nie mieściło się w głowie.
Może kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy Jimmy za życzy sobie, aby nazywano go Jamesem. Nie byłoby w tym ani nic dziwnego, ani pretensjonalnego. Harrison miał nadzieję, że wtedy Jimmy będzie nosił nazwisko Lawless. Na razie nie należało poruszać tego tematu. Mógł poczekać. W tej chwili Harrison myślał o czymś innym.
- Harry, nie śpisz?
- Musisz pytać? - Pewna część jego ciała była całkiem rozbudzona i domagała się zainteresowania.
- Tak sobie myślałam...
- Ty myślałaś? - zgrzytnął, zaciskając zęby, gdy jej ręka zabłądziła trochę dalej.
- Myślałam, że jeśli zdecyduję się za ciebie wyjść...
- Jeśli?
- No dobrze, kiedy - powiedziała, zajęta zabawą jego osobistą, bardzo osobistą, najbardziej osobistą własnością.
- Powiedz, kiedy za mnie wyjdziesz - wydyszał szeptem.
- W przyszłym miesiącu?
- Za późno.
- W przyszłym tygodniu?
- Dlaczego nie dzisiaj?
- Harry, to wymaga więcej czasu.
- Nie mogę dłużej czekać. Jeśli nie przestaniesz tego robić, zaraz się przekonasz, jaki potrafię być niecierpliwy.
Zachichotała, co rozkosznie podziałało na wszystkie wyczulone końcówki nerwowe jego ciała, i wspięła się na niego. Udami objęła jego biodra i lekko pochylona ocierała się o niego, przesuwając się w górę i w dół. Wyprężył się i czekał na to, co się stanie.
Powoli zatopiła go w sobie. Z głową odchyloną do tyłu zaczęła się poruszać, a jej pełne piersi kołysały się łagodnie. Nie wydawali z siebie żadnych dźwięków oprócz westchnień, cichych jęków i przyśpieszonych oddechów.
Dużo później, gdy słońce mocno przeświecało przez białe, bawełniane zasłony, Harrison poczuł na twarzy delikatne, łaskoczące muśnięcie.
- Harry - sennie zamruczała Cleo. - Nie śpisz? Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że małżeństwo to coś więcej niż sam seks?
- Harry - powtórzył. - Lubię brzmienie tego zdrobnienia. Nowe życie, nowe imię. Cóż może być bardziej odpowiedniego?
- Tak, ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jakie są twoje oczekiwania? Ja naprawdę postaram się być dobrą żoną, ale nie mogę ci obiecać, że się zmienię. Już raz próbowałam. Miało to katastrofalne skutki.
- Ty rzeczywiście mówisz poważnie - stwierdził ze zdumieniem. Przewrócił się na bok, oparł na łokciu i przyglądał się jej, jakby po raz pierwszy w życiu widział jej twarz. Świadczącą o uporze małą, wysuniętą brodę. Szerokie, pełne usta - teraz zaczerwienione od jego pocałunków. Oczy w kolorze bursztynu - niemal za bardzo szczere, za bardzo pełne ekspresji. Oczy patrzące na świat ze zrozumieniem.
- Cleo, kocham kobietę, jaką jesteś obecnie. Jeśli za dziesięć lub dwadzieścia lat zmienisz się w kogoś innego, to prawdopodobnie też będę kochać tę osobę. Wspólne życie odmieni nas oboje. Weź moje serce, nawet jeśli ma problematyczną wartość. Jest twoje na zawsze. Twoje i Jimmy'ego. A jeśli dopisze nam szczęście i będziemy mieć więcej dzieci, to stanie się bardziej pojemne.
Ujrzał wilgoć zbierającą się na jej rzęsach i leciutko nią potrząsnął.
- Nie rób mi tego teraz, kochanie. Słyszałaś, co mówiłem? Umowa stoi?
Swoim słodkim, leniwym u śmiechem odpowiedziała, że tak.
Na dworze rozległ się chór żab. Natychmiast zbeształ je strzyżyk gnieżdżący się na tylnym tarasie. Z oddali doleciało rytmiczne perkotanie łodzi. Jakiś rybak wybierał się na połów. A tuż obok, w sąsiednim pokoju, Jimmy eksperymentował z nowymi dźwiękami.
- Moja kolej - szepnął Harrison. - Przewinę go i przyniosę tutaj. Niech zje śniadanie w łóżku. - A więc tak wygląda życie na wolnych obrotach, pomyślał. Całe szczęście, że w porę oprzytomniał. A gdyby kiedykolwiek znów zaczął forsować silnik, myląc ilość z jakością, wystarczy jeden z tych seksownych uśmiechów Cleo, aby wszystko wróciło do normy.
- Psujesz mnie - szepnęła.
- Skutecznie?
- Hmm... Myślę, że czas pokaże.
Popatrzył na nią jak kot na kanarka i uśmiechnął się.
- Właśnie na to liczę, najdroższa.