Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion









DIXIE BROWNING



Ten wspaniały Skorpion


PROLOG


Tak widocznie musiało się stać. Do tego, czego chciał los, dołożyło się ileś tam wypitych drinków i ten stary, przywołujący wspomnienia kawałek z grającej szafy. Kliniczny obraz stanu ostrej nostalgii...

Kane przesunął się do końca szerokiej lady baru; na ścianie obok wisiał automat telefoniczny. Wykręcił nu­mer informacji. Już jedenaście lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz widział Charliego. Dobry, stary kumpel Charlie... Stał wtedy przed wejściem do kościoła, trzy­mając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia.

Kane nie został na weselu. Przez kilka następnych lat posyłał szczęśliwym małżonkom gwiazdkowe ży­czenia, bez podawania adresu nadawcy. Znając Char­liego był pewny, że mieszka cały czas w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy ludzie jak Charles Edward William Banks III - czy może William Edward - zawsze mieszkają w solidnych domach, które zbudowali ich nie mniej solidni przodkowie. Tacy ludzie jak Charlie żenią się zawsze z najpiękniej­szą dziewczyną w mieście, oczywiście z dobrej rodziny, a potem żyją długo i szczęśliwie... Natomiast tacy faceci jak Kane Smith żyją na wysokich obrotach, mając pod ręką parę chętnych rudowłosych ślicznotek z różowymi policzkami, karminowymi ustami i jasno-różowymi sutkami.

Dwie z nich mają już pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za to do swego dorobku z minionych lat mógł wpisać uszkodzenie kręgosłupa w Zatoce Perskiej jako pamiątkę ewakuacji, postępującą zaćmę od wielolet­niego wpatrywania się w słońce i, od bardzo niedawna, parę książek na liście bestsellerów „New York Timesa". Czy to jest w porządku?

Nie, do diabła, to nie jest w porządku!

- Tak - mówił do telefonisty w centrali - Tobaccoville. To gdzieś w pobliżu King... i chyba Rural Hall?

W końcu uzyskał połączenie. Wyprostował się na stołku, mrugając oczami, bo widział już wszystko jak przez mgłę.

- Charlie? To naprawdę ty, mój stary? Czy przypo­minasz sobie, jak pojechaliśmy kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej knajpy na zachód od Chapel Hill i straciliśmy na grającą szafę jedenaście dolców, słu­chając w kółko tego kawałka o latających ludożer­cach?

- Przepraszam bardzo... kto mówi?

- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że jesteś par­szywym sukinsynem, bo mi ją zabrałeś?

- Kane? Czy to ty?

- Tak, to ja... przynajmniej w tych miejscach, które jeszcze czuję. Chyba nie mam już nóg. Charlie, czy mógłbyś tu przyjechać i zawieźć mnie do domu? Najeźdźcy z obcej planety zabrali mi moje ciało...

- Kane, gdzie ty w ogóle jesteś?

- Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś?

- Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nie­odpowiedzialny, niezrównoważony, jak dziecko...

- Jakie dziecko? Nie mam żadnych dzieci, Charlie - próbował oprzytomnieć Kane. - A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną piersią? To mogły być moje dzieci, Charlie. Ona powinna wyjść za mnie, a nie za ciebie. Ja ją naprawdę kochałem, a ona złamała mi serce... Nigdy nie spojrzałem na żadną inną kobietę, przysięgam ci, nigdy...

- Jesteś pijany.

- Pewnie, że jestem pijany - powiedział Kane urażonym tonem. - Myślisz, że gadałbym w ogóle z takim draniem, który ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany?

Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki.

- Tak, tak, Charlie, szczęściarz z ciebie. Jesteś cholernie nudnym facetem, ale przynajmniej masz kobietę, która może ogrzać ci ptaszka... hmm, chcia­łem powiedzieć, twoje łoże... która strzepuje okruszki domowego ciasta z twoich eleganckich garniturów i troszczy się o gromadkę dziatek.

- Kane, Suzanne od...

- A ja nie mam nic. Nic, rozumiesz? I nie mogę już nawet latać... Nie mam skrzydeł. Skończyły się trium­falne powroty bohatera. Ale wiesz, Charlie, co mnie najbardziej przeraża?... Nie mogę już nawet wy...

- Posłuchaj, Kane, nie zamierzam dłużej wysłuchi­wać twojego pijackiego bełkotu. Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się. Jutro, jeśli będziesz trzeźwy, porozmawiamy jak cywilizowani ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny...

- Chciałem ci powiedzieć, co mnie najbardziej prze­raża, mój... najlepszy przyjacielu z lat dziecięcych, mój stary kumplu... Jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny, że chce mi się wyć. Przyszedłem tutaj z prześliczną, rudowłosą kobitką i nic z tego nie wyszło, Nie brała mnie. Wiesz, dlaczego? Bo jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem, była...

- Kane, przecież to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne u....

- Poślubiła mojego najlepszego przyjaciela, a ja siedzę teraz w barze na Key West sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem?

- Gdzie ty teraz mieszkasz, Kane? Nie, nie chcę, żebyś mi teraz puszczał „Latających ludożerców" z grającej szafy. Powiedz mi, gdzie mieszkasz. Za­dzwonię do ciebie jutro rano.


Rory wydęła usta przed lustrem i końcem małego palca nałożyła na nie nieco koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego makijażu. Dziś wieczór mieli jednak pójść do nowej restauracji zamiast do tego okropnego klubu i Rory zamierzała dobrze się bawić.

Restauracja była przepełniona. Zanim pokazano im zamówiony stolik, Charlie już się zachmurzył.

- Pewnie miałeś ciężki dzień - powiedziała cicho.

- Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz sobie sprawę, że nie mogę w jednej chwili oderwać myśli od tych ważnych spraw, którymi za­jmuję się w biurze.

- Oczywiście, że nie możesz, kochanie. - Roz­praszanie złych nastrojów Charliego należało do jej obowiązków, ale Rory mimo wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, że dzisiejszy wieczór spędzą w spo­sób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini.

Charlie uniósł wysoko swe jasne brwi. Zamówił pieczoną pierś kurczaka.

- To jest zawsze bezpieczne danie - zauważył. Zaciskając mocno dłonie po stołem, Rory zmieniła zamówienie. Oczywiście, Charles miał rację. Lepiej nie stwarzać sobie problemów, kiedy się ma nerwicę żołądka.

O dziewiątej trzydzieści siedem Charles zaparkował samochód na swoim podjeździe i odprowadził Rory do ganku jej domku, który stał tuż obok. Złożył na ustach krótki pocałunek. Lubiła jego pocałunki, miłe, bez cienia natarczywości. Jedną z rzeczy, która podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to, że Charles Banks nie był w stosunku do niej natarczywy, mimo że kiedyś był już żonaty. Żonaci mężczyźni zwykli uwa­żać seks za coś oczywistego.

Kiedy się poznali, Charles powiedział jej, że Suzanne była miłością jego życia. Suzanne umarła i Charles zamierzał oprzeć swoje drugie małżeństwo na wspól­nych zainteresowaniach, wzajemnym szacunku i po­czuciu odpowiedzialności. To Rory w zupełności od­powiadało. Nie należała do kobiet, które koniecznie chciały przeżywać burzliwe, szalone romanse ze wszys­tkimi związanymi z tym problemami.

Była zadowolona, że znalazła kogoś takiego jak Charles. Być może był czasami trochę nudny, czasami zachowywał się jak antyfeminista, ale był przystojny, dobrze wychowany i doskonale ustawiony w życiu.

Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór.

W sobotę wieczorem poszli znów na kolację do klubu. Całe popołudnie Charles grał w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała grać w golfa, ale to nie miało znaczenia. Charles powiedział, że nawet nie próbował­by wymagać od nauczycielki ze szkoły podstawowej, żeby zabawiała jego klientów.

Rozmawiali o lokalnych wyborach, o ogrodzie wokół domu Charlesa i o jego dentyście, który ma nadzieję uratować mu trzonowy ząb w górnej szczęce. Tego wieczoru przed drzwiami znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale Charles miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty.

- Już niedługo, kochanie - mówił cichym, łagod­nym głosem. - Już niedługo nie będziemy się tak rozstawali. - Pocałował diament zaręczynowego pierś­cionka na jej dłoni. Dał go Rory trzy tygodnie temu. Czekał, aż minie okrągły rok od śmierci Suzanne, żeby się jej oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory lubiła przestrzeń. Miała różne własne plany.

- Muszę już iść, kochanie - mówił Charles. - Obie­całem zadzwonić do mego dawnego przyjaciela. Taki życiowy rozbitek... Trochę zwariowany, ale w gruncie rzeczy porządny facet. Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, żeby był drużbą na naszym weselu. Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli bliskimi przyjaciółmi, byli nawet... Ale to nieistot­ne. Idź już spać, kochanie. Wyglądasz na zmęczoną.

Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły ucisk w żołądku. Po wejściu do domu natychmiast skierowała się do kuchni i zażyła trochę sody.

W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym głosem o pomoc.


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Pięć dni później Aurora Hubbard szorowała pod­łogę swego frontowego ganku. Fakt ten sam w sobie nie był niczym szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej tę cechę jeszcze w dziecińst­wie.

Poza tym wszystko wskazywało na to, że w nie­długim czasie będzie miała gości...

Kane Smith wyszedł na papierosa, sam na sam z kłębiącymi się myślami o przeszłości, które odpychał od siebie przez tyle lat. Nie był pewien, czy powrót do tego miasta i zgoda na zostanie drużbą Charliego były dobrym pomysłem. Wieść o śmierci Suzanne stanowiła dla niego prawdziwy szok.

Suzanne była częścią tego, co uważał za lata swej niewinnej młodości, zanim przeszedł przez piekło wojny. Wyszedł z niego jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo, czy mądrzejszy.

Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gos­podarz uznał, że pora już pójść spać. Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w stanie zasnąć. Pogodził się już z myślą, że Suzanne nie żyje. Pogodził się też z tym, że jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych czasów, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Suzanne była słodką, głupiutką i samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę, że gdyby się pobrali, ich związek dość szybko przestałby być idyllą.

Na szczęście była na tyle przewidująca, żeby zostać żoną Charliego. Oni naprawdę do siebie pasowali. Z tego, co dziś opowiadał Charlie, można było wnosić, że nowa żona będzie pasowała do niego jeszcze lepiej. Pracowała jako nauczycielka w najmłodszych klasach szkoły podstawowej i miała dobrą opinię w sąsiedzt­wie. Spokojna, rozsądna i schludna, daleka od marzeń o mężczyźnie, który miałby się zachowywać jak boha­ter romansu.

Spokojna, rozsądna i schludna. Lustrzane odbicie Charliego. Może tylko z jednym wyjątkiem... Charles był najprzystojniejszym chłopcem w klasie matu­ralnej. Niewiele się zmienił. Parę centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna.

Jakby usprawiedliwiając się, Charlie mówił, że jego narzeczona nie jest szczególnie ładna. Wyblakła blon­dynka, powiedział. Jej karnacji też nie sposób porów­nać z cerą Suzanne, chociaż przyznał, że ma całkiem miły uśmiech i ludzie raczej ją lubią.

Kane życzył im szczęścia. Pewnie zanudzą się ze sobą na śmierć w ciągu miesiąca, ale to już nie jego zmartwienie.

Z pewnym zaciekawieniem skierował się w stronę domku, który kiedyś wynajmowała od Banksów jego matka, a w którym mieszkała teraz nie najmłodsza już panna nauczycielka, czyli narzeczona Charliego.

Podszedł bliżej. Ten sam stary żywopłot... W tym samym miejscu co dawniej. Była w nim dziura, więc przecisnął się na drugą stronę, po czym stanął jak wryty, mrużąc oczy przed blaskiem nieosłoniętej, żółtej żarówki.

Czyżby to miała być ta rozsądna istota, o której mówił Charlie?

Kane z niedowierzaniem podciągnął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia dwie minuty po północy. Dokładnie. Tymczasem kobieta na ganku szorowała na czworakach podłogę. Albo on ma przy­widzenia, albo coś jej się, delikatnie mówiąc, poprze-stawiało w głowie.

Oczywiście, istniała trzecia możliwość. To Charliemu się coś poprzestawiało.

Nie, to niemożliwe. Przyrodzony porządek pięciu klepek Charliego nie mógł być zakłócony z powodu jakiejś kobiety. Mógłby może niezupełnie poprawnie wypełnić formularz, mógłby może nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która szoruje ganek o północy? Co na to jego mamusia, która zawsze obracała się wśród osób z najwyższych sfer? Kane pamiętał ją aż nadto dobrze z czasów dzieciństwa. Dystyngowana dama decydowała o tym, co wypada, a co nie w prowincjonalnym życiu mias­teczka Tobaccoville. Madeline Banks próbowała uchronić swego syna od kontaktów z małym, rozhasanym Kane'em z najbliższego sąsiedztwa, ale im bardziej mnożyła zakazy, tym uparciej chłopcy trzymali się razem. Kane przewodził i on przeważnie zbierał cięgi za wspaniałe szaleństwa cielęcych lat, a potem wczesnej młodości. Szybkie samochody, szybkie motorówki, łatwe dziewczyny i tanie wino.

W pewnym momencie ich drogi się rozeszły. To było do przewidzenia. Charles poszedł w ślady ojca i zaczął pracę w agencji ubezpieczeniowej, a Kane wybrał swoją własną drogę. To już jedenaście lat, rozmyślał Kane. Jak wiele może się zdarzyć przez jedenaście lat.

Patrzył na tę kobietę. Jej zgrabny tyłeczek poruszał się jakby niezależnie od ruchów ramion, które z pasją tarły pomalowaną na szaro drewnianą podłogę. Aku­rat zauważyła chyba plamę brudu, bo westchnęła, zatrzymała się na chwilę i oparła czoło na skrzyżowanych nadgarstkach.

Charlie mówił, że jego narzeczona wynajęła ten dom, gdy sprowadziła się do Tobaccoville, i że mieszka w nim sama.

Kane bardzo cicho podszedł bliżej. Kobieta znowu westchnęła i podjęła swą niewdzięczną pracę. Miała na sobie piżamę jakby specjalnie stworzoną do wywoływa­nia lubieżnych skojarzeń. Żółta, ostra żarówka mogła nie oddawać jej prawdziwego koloru, ale mniejsza z tym. Z każdą minutą Kane upewniał się coraz bardziej, że jakikolwiek związek między tą istotą a Charlesem Williamem Edwardem Banksem III będzie katastrofą.

Podszedł jeszcze bliżej. Dzieliły ich teraz najwyżej dwa metry. Co, u diabła, mógłby nieznajomy mężczyz­na powiedzieć teraz kobiecie, gdyby się odwróciła?

Jak ona miała na imię? Charlie je przecież wymienił. Zaczynało się chyba na R... a kończyło na A. Ramona? Victoria? Uśmiechnął się do tej myśli. Jeśli ta dama miała w sobie coś wiktoriańskiego, to na pewno nie od tej strony, od której ją teraz oglądał.

Sytuacja zaczynała go bawić. Obiekt jego obserwacji posuwał się rączym sposobem coraz bardziej do tyłu. Kane przyglądał się jej włosom. Wyblakła blondynka? Nawet w mylącym świetle żółtej żarówki tak by jej nie określił. Twarz pozostawała zagadką, ale Kane uwiel­biał zagadki.

Kane Smith, eks-lotnik, eks-bohater, eks-mąż, jeśli liczyć sześć nieszczęsnych miesięcy małżeńskiego piekła z rudowłosą prawniczką, właśnie opublikował swoją trzecią powieść sensacyjną. Jego pierwsza książka całkiem niespodziewanie doczekała się trzech wydań i była już w połowie listy bestsellerów, druga dosięgła szczytu listy i znajdowała się tam przez całe pięć tygodni. Kane miał podstawy przypuszczać, że i trzecia pójdzie tym śladem.

Od czasów swej lotniczej służby Kane unikał rodzin­nego stanu, właściwie nie wiadomo dlaczego. Kiedy po wojnie w Zatoce odszedł z wojska, mieszkał w Cape May, choć czasem nosiło go tu i ówdzie. Czasami był sam, czasami nie. Ostatnio związał się z rudowłosą tancerką z Vegas, ale to była pomyłka od samego początku. Kupił jej wysadzany diamentami zegarek i wysłał z powrotem do Newady.

Kiedy topił potem swój parszywy nastrój w kolej­nym drinku, usłyszał tę starą piosenkę i zadzwonił do Charliego. W ten sposób jest teraz tutaj, gapiąc się w środku nocy na pośladki nieznajomej istoty płci żeńskiej z mieszanymi uczuciami zdziwienia, ciekawo­ści i niespodziewanego, żeby nie powiedzieć niestosow­nego, podniecenia.

Po co ona zawiązała sobie wokół kostki kawałek sznurka?

Nieświadoma obecności obcego mężczyzny, Rory dalej szorowała szczotką podłogę. Jeszcze trzynaście dni wolności, myślała. Znowu westchnęła i oparła głowę na złożonych dłoniach. Za cztery tygodnie zacznie się rok szkolny i będzie musiała powiedzieć gromadzie dzieci w swojej klasie, dla której dotąd była panną Hubbard, że teraz mają do niej mówić „pani Banks". Nagle to zadanie wydało się przerastać jej siły.

Właściwie wszystkie, nawet błahe decyzje, od czasu kiedy zgodziła się wyjść za Charlesa, wydawały się przerastać jej siły. Każdy pagóreczek wyrastał przed nią do rozmiarów Mount Everestu. Paznokcie obgryzła już prawie do łokci, jej umysł pełen był myśli kłębiących się jak wodospad albo wyłączał się zupełnie. A przecież zawsze była taka zrównoważona i rozsądna...

Jakiś czas temu leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć i zastanawiając się, czy zapłacić Charlesowi czynsz za następny miesiąc, choć przecież będzie tu jeszcze mieszkać tylko przez dwa tygodnie, i co będzie, jak zwali się tutaj cała jej rodzina, i czy przyzwyczai się do nowego nazwiska, aż wreszcie przestała się łudzić, że zaśnie, myśląc o tym wszystkim, i poszła szorować ganek. To przynajmniej była jakaś decyzja. I jakieś zajęcie.

Mniej więcej w połowie roboty poczuła się zmęczona. Bolały ją kolana. Nie czuła już rąk. Boże, co by to było, gdyby Charles dowiedział się, co ona robi po nocy?

Chyba jednak powinna skończyć to, co zaczęła. Nigdy nie odkładaj niczego do jutra... i tak dalej, i tak dalej. Słyszała to tysiące razy, od czasu kiedy w wieku jedenastu lat zamieszkała u swojej babki.

- A co by było, gdybym odłożyła ten ślub, z powodu którego jestem ostatnio taka roztrzęsiona? - zapytała samą siebie.

Posuwając się tyłem, zbliżała się do krawędzi ganku.

- A niech to! - fuknęła ze złością, zdając sobie sprawę, że szorowała ganek od drzwi wejściowych do schodów, zamiast na odwrót. Niczego ostatnio nie jest w stanie zrobić porządnie! Wylała z wiadra na ostatnie deski trochę wody z płynem do mycia podłóg i złapała za szczotkę. Milion razy wolałaby teraz znaleźć się na statku płynącym do Chin albo w pociągu pędzącym w kierunku Himalajów.

Jak byłoby cudnie wynieść się stąd na drugi koniec świata, gdzie nikt nie słyszał ani o niej, ani o Charlesie, ani o całej rodzinie Hubbardów!

Wyczuła kolanem skraj werandy, po czym jej prawa stopa trafiła na coś ciepłego, zaokrąglonego i twar­dego, w miejscu gdzie nic takiego nie miało prawa się znajdować.

Cofnęła nogę, po czym ostrożnie wyciągnęła ją znowu. To samo.

Kane, nieco skołowany tymi napadami czyścicielskiej furii, pomrukami i westchnieniami w czasie nag­łych przestojów, patrzył cały czas na to, co wydawało mu się najsłodszą dla oka parą okrągłości. Piżama dziewczyny była na siedzeniu nieco wytarta; pewnie miała zwyczaj jadać w niej śniadanie, zanim ubierała się przed wyjściem. Wyobraził ją sobie, ciało bez twarzy, miękką i ciepłą po gorącym prysznicu, pach­nącą jak... sosna. Nie, nie jak sosna. Może jak bez.

Rzecz była warta zbadania.

Rory poruszyła palcami stopy, bojąc się spojrzeć w tył. Jeśli to Charles, ich narzeczeństwo jest skoń­czone. Finito. Koniec. Bez dyskusji.

Może gdyby wróciła na czworakach do domu bez oglądania się za siebie, mogliby udawać, że nic się w ogóle zdarzyło. Może nawet kiedyś śmieliby się z tego oboje.

Ostrożnie posunęła się w kierunku drzwi. Nie, nic z tego, pomyślała. Charles nigdy w życiu nie będzie się z tego śmiał. Jeśli to jest Charles, będzie musiała wdać się w jakieś okropnie kłopotliwe wyjaśnienia.

A jeśli to jest ktoś inny...

O, Boże. Myśl teraz, Crystal Auroro Hubbard, myśl!

Zacząć wołać o pomoc i zbudzić Charlesa, który przybiegnie na ratunek, czy rzucić się do drzwi, zatrzasnąć je za sobą i dzwonić na policję?

Zanim cokolwiek postanowiła, jej dłonie pośliznęły się na mokrej podłodze. Rzuciła się w kierunku drzwi, ale łapiąc ręką za ich brzeg zdała sobie sprawę, że jest już za blisko i blokuje je własnym ciałem. Cofnęła się gwałtownie, uderzając lewą stopą w plastikowy kubeł z wodą. Usłyszała stłumiony łoskot, gwałtowne stu­knięcie, plusk i czyjś okrzyk.

- Do diabła, niech no szanowna pani zobaczy, jak mnie urządziła! Wziąłem ze sobą tylko dwie pary dżinsów!

Jednocześnie przerażona i zaciekawiona, odważyła się spojrzeć za siebie. To nie był Charles. Nie była jeszcze zhańbiona na wieki.

To był ktoś obcy. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie, powinna zacząć krzyczeć ze strachu, ale ten człowiek, ociekający teraz brudną wodą, jakoś nie wydał jej się groźny.

- Muszę to z siebie zdjąć, zanim przekroczę próg, bo inaczej ten pterodaktyl z sąsiedniego domu zabije mnie za skalanie swych sterylnych podłóg.

- Charles? - Rory ledwie wydobyła to słowo ze ściśniętego jeszcze gardła.

- Nie, gospodyni. Pani Jakaśtam.

- Pani Mountjoy. Zna pan więc Charlesa? - Nie wiedziała, czy w tej sytuacji to lepiej, czy gorzej.

- Tak, znam Charlesa - mruknął mężczyzna z głę­bokim niesmakiem. Rozpiął mokrą koszulę i próbował odlepić ją od ciała. Rory zauważyła, że nie nosi podkoszulka. Kiedyś zwróciła uwagę, że Charles nosi podkoszulek nawet w najcieplejsze dni w roku. Oczywiście, nie widziała tego na własne oczy. Podkoszulek prześwitywał jednak zawsze przez jego białe, wykrochmalone koszule, które nosił do popielatych garnitu­rów. Odwróciła się szybko.

- Hm... nie przypominam sobie, żeby Charles kie­dykolwiek wspominał pana nazwisko. - Ty barania głowo, dodała w myśli pod własnym adresem, przecież nawet nie znasz jego nazwiska!

- Nie? W gruncie rzeczy to mnie nawet nie dziwi.

- A kim pan jest? Przecież nawet nie mogę być pewna, czy pan naprawdę zna Charlesa?

- Nazywam się Smith. Oczywiście nie może pani być pewna, czy znam Banksa. Ale jeśli ma to jakieś znaczenie, to Charlie dzięki mnie miał po raz pierw­szy podbite oko, a ja dzięki niemu. W tej samej bójce. Byłem też drużbą na jego weselu po tym, jak ukradł mi dziewczynę, a teraz będę nim znowu. To może dać pani pewne pojęcie, jaki ze mnie wspaniały facet.

- Nikt, kto naprawdę zna Charlesa, nie nazywa go Charlie - stwierdziła. Prawdę mówiąc, nie był to żaden argument.

Klęcząc dalej na czworakach, spoglądała przez ramię na człowieka stojącego w mroku. A więc to był przyjaciel Charlesa z dawnych czasów, który będzie drużbą na ich weselu? Ten ciemnowłosy, niebezpiecz­nie wyglądający mężczyzna z krzywym nosem, wy­krzywionymi ustami i złośliwym spojrzeniem? Ten niecny typ, skradający się po nocy w mokrych dżinsach i koszuli khaki, która była własnością jej Charlesa?

Jeżeli w ogóle jakoś go sobie wyobrażała, to powi­nien być kimś takim jak Charles. Krótko ostrzyżony typ właściciela poważnej firmy w marynarce z watowa­nymi ramionami.

Wprawdzie włosy nieznajomego nie były tak dłu­gie, żeby sprawiały wrażenie zaniedbanych, natomiast szerokie ramiona, które rysowały się pod mokrą koszulą, świadczyły o sile fizycznej tego mężczyzny.

Rory próbowała rozpaczliwie zignorować fakt, że wszystkie jej skryte, uparcie negowane ze świadomości pragnienia nagle odżyły.

- A więc to pan mieszkał kiedyś w moim domu? - powiedziała z wymuszonym uśmiechem.

Kane skinął głową. Nie mógł nie zauważyć, jak jej oczy nerwowo błądziły po jego ciele. Czyżby celowo zachowywała się tak prowokująco? Czy zdaje sobie sprawę, jak podniecający jest dla mężczyzny fakt, że kobieta patrzy w ten sposób na jego ciało?

Cicho tam, mój mały, dodał w myślach sam do siebie, myśląc o pewnej części swego ciała. Też sobie znalazłeś okazję!

- Czy trzeci stopień w schodach na strych dalej tak skrzypi? - zapytał, starając się nie myśleć o niemiłym dotyku mokrego ubrania. -Kiedyś sypiałem na górze. Latem było tam gorąco jak w piekle, w zimie lodowato jak w eskimoskiej psiarni. Wiosną i jesienią dało się wytrzymać.

Czekając na odpowiedź, przyglądał się tej rzekomo nieciekawej nauczycielce, starej pannie pozbawionej urody, i doszedł do dwóch zasadniczych wniosków. Po pierwsze: Charles był idiotą. Po drugie: żaden facet nie zasługuje na względy kobiety, która mu się nie podoba.

Charles miał oczywiście rację: pod względem urody daleko jej było do Suzanne, ale przecież miała w sobie coś szczególnego.

Była, jakby to określić... Marszcząc brwi, Kane robił w myślach podsumowanie tego, co widział.

Była pociągająca... do diabła, jeszcze jak. Piękna? No, co to, to nie. Cóż więc w niej było takiego, co sprawiało, że on... Oczy? To prawda, były naprawdę ładne, choć w żółtym świetle żarówki nie był nawet pewien ich koloru. Włosy miała złotobrązowe - nie rude wprawdzie, ale też wcale nie wyblakłe. W tej chwili przypominały ptasie gniazdo.

A co do cery... Nagle zdał sobie sprawę, że to, co widział na jej żywej, drobnej twarzy, to nie plamy. To były piegi! Pokrywały każdą widoczną część jej ciała.

Zaczął się zastanawiać, jak to wygląda w innych miejscach, po czym szybko odsunął od siebie te myśli. Znowu mógłby mieć kłopot.

Ale usta ma ładne, myślał. Duża i pełna, ruchliwa dolna warga. Czy Charles miał okazję w pełni to docenić, czy dalej był takim cholernym purytaninem jak zawsze?

- Ten stopień dalej skrzypi - powiedziała, wyrywając go z zamyślenia. - Rzadko korzystam ze strychu. - Całkiem niespodziewanie wyciągnęła do niego rękę, potem cofnęła ją, wytarła o bluzę od piżamy i podała jeszcze raz. - Jestem Aurora Hubbard, narzeczona Charlesa. Miło mi pana poznać...

Jej gest był tak ujmująco bezsensowny. Kane uśmie­chnął się i ujął jej małą, wilgotną dłoń. Do diabła, co Charles będzie robił z taką kobietą? Po miesiącu zacznie chyba chodzić po ścianach albo będzie musiał cały czas z nią walczyć i tłamsić jej prawdziwą osobo­wość. To nie ma sensu. Są jak ogień i woda. Z drugiej strony, szkoda też Charlesa. Przecież to całkiem przyzwoity facet i ma prawo do odrobiny normalnego, spokojnego życia. Przez pierwsze dwadzieścia trzy lata na tym świecie siedział pod pantoflem swej despotycz­nej mamuśki, a potem ożenił się z Suzanne i stracił ją, gdy zachorowała na wirusowe zapalenie płuc...

- Charles wspominał, że jest pan pisarzem, panie Smith. Co pan pisze? - zapytała Rory. Babcia w swym wychowawczym zapale wpoiła jej również uprzejmość i dobre maniery, choć chyba nie tak wyobrażała sobie ich zastosowanie.

Kane uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czy ta dziew­czyna zachowuje się naturalnie i spontanicznie? Jeśli tak, to jest wspaniałą istotą. Która kobieta byłaby w stanie, siedząc w mokrej piżamie i wyglądając jak ostatnie nieszczęście, prowadzić taką konwersację...

- Hm... przeważnie powieści - odparł.

- Na pewno Charles będzie szczęśliwy, goszcząc pana tutaj, panie Smith. Ostatnio tak dużo pracował.

- Proszę mówić do mnie: Kane. Sądzę, że w ciągu najbliższych dwu tygodni będziemy się często widy­wali - dodał. Czyżby dawała mu przed chwilą do zrozumienia, że nie jest w stanie odciągnąć Charlesa od biurka? Ona, ta zabawna, pełna seksu, wytrącają­ca człowieka z równowagi istota, która potrafi szoro­wać o północy podłogę i uprzejmie podawać rękę facetowi, na którego dopiero co wylała wiadro brud­nej wody?

Może zresztą ten zimny prysznic był wybawieniem. Chyba już za bardzo zaczynał mu się podobać jej kołyszący się wdzięcznie tyłeczek.

- Pan pewnie myśli, że ja całkiem zwariowałam, myjąc podłogę w środku nocy?

- Skąd, nawet mi to nie przyszło do głowy. Najlep­sze rzeczy udają mi się właśnie o tej porze.

- Och - powiedziała Rory i nagle zamilkła. Siedzia­ła dalej na podłodze, patrząc na powoli wysychającą kałużę przy brzegu werandy.

Żadne z nich się nie odzywało. Rory westchnęła. Kane zastanawiał się, czemu, u diabła, nie zabiera się stąd i nie idzie z powrotem do domu Charlesa.

Z górnej kieszonki piżamy dziewczyny wystawała pomięta chusteczka. Widok tego niewielkiego wy­brzuszenia nad prawą piersią wydał mu się nagle czymś dziwnie wzruszającym. Stojąc w cieniu zwisających pędów wistarii i patrząc na nią, stwierdził, że jej włosy są jednak bardziej blond niż brązowe. Szkoda, że nie były rude.

Po chwili uznał, że to jednak lepiej, że tak nie jest. Zawsze miał słabość do rudowłosych dziewcząt. Ta kobieta i tak niebezpiecznie na niego działała. Jeszcze by tego brakowało, żeby była ruda!

Postanowił pożegnać się i odejść, i wszedł po stopniach na ganek. Po chwili jednak podszedł do ogrodowej huśtawki i usiadł na niej.

- Może zostanę tu na chwilę. Musi mi wyschnąć ubranie, bo ta baba-smok od Charlesa gotowa zionąć na mnie ogniem. Czy ona nienawidzi mężczyzn w ogó­le, czy tylko mnie tak uprzejmie traktuje?

- Pani Mountjoy nie jest taka straszna. Teraz ma tylko za dużo pracy w związku z weselem. Matka Charlesa ma przyjechać, żeby jej pomóc.

Kane skinął głową. Delikatnie zakołysał huśtawką. Odgłosy letniej nocy, świeży zapach ziemi i ściętej trawy, skrzypienie zardzewiałego łańcucha przywołały kolejną falę wspomnień.

- Wiesz, kiedy byłem jeszcze w szkole, miałem psa, sukę. Wyciągnąłem ją ze schroniska dla bez­domnych zwierząt. Nazwałem ją Ginger.

Rory skinęła tylko głową, bo wydawało się, że Kane już nawet nie zauważa jej obecności.

- Pamiętam, jak przemyciłem ją do siebie na górę w nocy, kiedy mama poszła już spać. Kiedy Ginger chciała wyjść na dwór, wypuszczałem ją przez okno na dach ganku. Potem sama schodziła w dół po bocznej kracie. Taka była z niej spryciara.

- Co się z nią stało?

- Wpadła pod ciężarówkę.

I on wtedy płakał. Nagle Rory zdała sobie sprawę, że widzi wszystko tak wyraźnie, jakby sama to prze­żywała. Pewnie był już tak wysoki jak teraz, jego twarz miała już te same nieregularne, męskie rysy, może tylko trochę mniej wyraziste, i płakał z całej duszy nad suczką o imieniu Ginger, którą kiedyś uratował.

- Teraz tej kraty już prawie nie widać. Pokryły ją zupełnie pędy wistarii - powiedziała Rory. - Charles chce, żebym wycięła tę panoszącą się roślinę. Może to jutro zrobię. - Oparła się o ścianę, objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i patrzyła na gęste pędy. - Zamierzał wynająć człowieka, który usunąłby ją z korzeniami, zanim jeszcze zakwitła.

- Za późno - odparł Kane. - Te korzenie sięgają już pewnie do granic miasta.

Rory skinęła głową. Po chwili powiedziała:

- Chciałam, żeby to był sędzia pokoju. Tak byłoby o wiele prościej.

- Chciałaś, żeby sędzia pokoju wycinał ci tę wistarię? - zapytał.

Spojrzała na niego zaskoczona; zauważył, że jej oczy są jasnobrązowe.

- Och, nie. Miałam na myśli udzielanie nam ślubu - odparła. - Charles chce, żeby to było w kościele. Mówi, że mam do tego prawo, bo to mój pierwszy ślub, ale mnie aż tak na tym nie zależy.

- Na ślubie? - Kane podniósł swe bardzo ciemne, proste brwi. Jego oczy były ciemnobrązowe jak kawa bez śmietanki.

- Na ślubie w kościele. Z tym tłumem ludzi. Z mę­czącymi próbami przedtem i wielkim przyjęciem po­tem. On chce zaprosić na wesele wszystkich swoich współpracowników i klientów.

Kane wzruszył ramionami. Ściągnął koszulę i roz­wiesił ją na oparciu huśtawki. Rory starała się na niego nie patrzeć. Nagość, nawet choćby tylko taka, zawsze wprawiała ją w zakłopotanie.

- Nie lubisz przyjęć? - zapytał.

Westchnęła i zaczęła nawijać sobie na palec kosmyk włosów.

- To nawet nie o to chodzi. Tu chodzi o... o wszyst­ko! - Wyciągnęła ręce bezradnym gestem i znowu westchnęła. - Przepraszam, pewnie nie masz ochoty tego słuchać.

- Skądże, nie mam nic przeciwko temu. Czasami nawet trzeba wygadać się przed nieznajomym,. Poza tym opowiedzenie komuś o swoich problemach po­zwala jakoś je uporządkować.

- Ja nie mam żadnych problemów. W każdym razie nie są one... naprawdę ważne. - Znowu zaczęła maltretować swoje włosy, szarpiąc nieszczęsny kos­myk i wykręcając go na wszystkie strony.

Oczywiście, że nie masz problemów, moja kochana, myślał Kane. Dlatego właśnie szorowałaś z taką zaciekłością tę werandę w środku nocy na dwa tygodnie przed ślubem.

Nie zdając sobie sprawy, po co to robi, zaczął zadawać jej niewinne, umiejętnie dobrane pytania. Udzielał przecież wielu wywiadów, zarówno jako pisarz, jak i bohaterski pilot. Wiedział zatem dobrze, jak i o co pytać.

Z Rory starał się być delikatny. W krótkim w czasie wydobył z niej to wszystko, co nie pozwalało jej zasnąć dzisiejszej nocy.

- Bo widzisz, problem w tym - mówiła - że ja zawsze byłam taka rozsądna i zrównoważona; każdy to przyznawał. A teraz nie wiem, co się ze mną stało. Nie mogę podjąć żadnej decyzji, nie wpadając przy tym w panikę. W zeszłym tygodniu Charles poprosił mnie, żebym postanowiła coś, jeśli chodzi o kwiaty, a ja to ciągle odkładam. I jeszcze ta muzyka. Nie mogę się zdecydować, czy wybrać jazz tradycyjny, czy też nagrania z płyty Janis Joplin, którą ma mój ojciec.

Kane aż zagwizdał cicho pod nosem.

- Lubisz ten rodzaj muzyki?

- Ja się w ogóle nie znam na muzyce. To była sugestia Sunny. Ona i Bili bardzo lubili Janis Joplin.

- Sunny?

- Moja matka. Jej prawdziwe imię brzmiało Margaret, ale zmieniła je sobie na Suriya. To znaczy: Słońce. Tak mi się wydaje. W każdym razie każdy nazywał ją Sunny*.


(przyp. Sunny znaczy po angielsku „słoneczna, promienna" tłum.).


Aurora, córka Słońca. Jak może mieć na imię ojciec? Może Zeus? Powoli wszystko zaczynało mu się ukła­dać w logiczną całość. Hippisowski syndrom lat sześć­dziesiątych.

- W porządku, jeśli sama nie możesz się zdecydo­wać, może organista coś by ci doradził?

- No... może rzeczywiście. Myślę, że z nim poroz­mawiam. - Zaczęła tak zawzięcie gryźć dolną wargę, że Kane miał ochotę jakoś temu zapobiec. - Ale jeszcze jest problem rachunku. Nie wiem, kto go powinien zapłacić, i czy oni go przyślą, czy raczej trzeba im coś dać w kopercie? I w ogóle nie bardzo mam ochotę na ten ślub w kościele.

- To może na kościelnym dziedzińcu? Albo w ogro­dzie na tyłach domu Banksów? To urocze miejsce. Wprawdzie przyjechałem tu już po zmroku i nie wiem, jak teraz wygląda...

- Och, niech już będzie gdziekolwiek - westchnę­ła. - Tak czy owak, Charles kazał mi o tym wszyst­kim zdecydować jak najszybciej, a za miesiąc za­czyna się rok szkolny... i jeszcze muszę wybrać sobie suknię.

- No tak. Suknia to poważna sprawa - powiedział Kane.

- Nie robiłabym z tego takiego problemu, bo to w końcu tylko strój na tę jedyną okazję, ale... - znowu uniosła ramiona w geście rozpaczy. - Ja już naprawdę nic nie wiem! W ogóle nie mogę uporządkować myśli! Rano nalewam sobie zupę mleczną na talerz i patrzę na nią tępo przez pół godziny, jakbym się zastanawiała, co mam z nią dalej robić. Sporządzam sobie różne notatki, które w ogóle nie mają sensu, kiedy je potem czytam, i wypisuję całe listy spraw do załatwienia, a potem nie pamiętam, gdzie je położyłam!

Oczy Kane'a powędrowały do jej kostki u nogi, która wyglądała jak wyrzeźbiona przez prawdziwego artystę.

- I zawiązujesz sznurki wokół... hm, palca, a potem zapominasz, o czym powinnaś pamiętać?

Zakłopotana, z wdziękiem poruszyła stopą i do­tknęła palcem brudnego kawałka sznurka, zawiązane­go tuż nad kostką.

- Och, pewnie masz na myśli to... To miało ozna­czać buty.

- Dobry pomysł - stwierdził Kane.

- Nie jestem pewna, czy Charles uznałby to za dobry pomysł - odparła przygnębionym głosem. - Dla niego to byłby idiotyzm. Czy kiedyś próbowałeś zawiązać sobie sznurek wokół palca? Tego się prawie nie da zrobić. Poza tym cały czas przeszkadza. A to - dotknęła ręką kostki - miało mi przypominać, żebym w końcu postanowiła, czy mam sobie kupić do ślubu nowe buty, bo jeśli tak, to muszę w nich najpierw trochę pochodzić. Inaczej mogę się dorobić bąbla na pięcie i kuleć w drodze do ołtarza.

- I co, czy metoda sznurka okazała się skuteczna?

- Powiedzmy. Przynajmniej pamiętam, po co go tu zawiązałam - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. Jej uśmiech wydał się Kane'owi tak uroczy, że było to co najmniej niebezpieczne.

Patrzył na nią uważnie, dopóki ostatni ślad uśmie­chu nie zniknął z jej twarzy. Pragnął w tej chwili, żeby nie uśmiechała się do niego w ten sposób. A niech to! Taki jeden pełen smutku uśmiech, te rozczochrane włosy, mokra, pomięta piżama - wszystko razem otaczało ją aurą jakiejś bezradności. Nigdy nie potrafił się temu oprzeć.

O Jezu! Ta kobieta i Charles W.E.Banks III? Przecież ona go żywcem podpali! Nawet w przedszkolu Charlie był już sztywniakiem. Nieskończoną ilość razy Kane wypijał piwo, którego tamten nawarzył. Charlie wychodził z tych bójek bez najmniejszego szwanku, za to Kane, mniejszy i nie tak dobrze zbudowany, nieodmiennie kończył je potłuczony, ociekający krwią, z ubraniem w strzępach.

A potem jeszcze musiał pokazać się w tym stanie swojej matce. Czasami wolałby już wziąć drugi raz cięgi od kolegów, niż znosić ostry jak brzytwa język Sally Smith, niech Bóg zbawi jej poczciwą duszę.

- Charles z pewnością cieszy się, że pan tu jest. Może tak, pomyślał Kane, ale... może też zdarzyć

się, że w końcu będzie tego żałował.

- Wiesz, lepiej pozwolę ci już wrócić do domu i przespać się trochę. Nie wiem, jakie Charlie ma plany na jutro, ale...

- Będzie pracował. Charles zajmuje się teraz jakąś ważną umową. Mówił, że musi załatwić wszystkie sprawy, zanim pojedziemy w naszą p-p-podróż po­ślubną...

P-p-podróż poślubna? Człowiek, który przeciskał się przez porządnie przystrzyżony żywopłot około pierwszej po północy, był bardzo zamyślony. Napraw­dę bardzo zamyślony.


ROZDZIAŁ DRUGI


- Co mamy w planie na dziś? - spytał Kane, uśmiechając się do wysokiego, jasnowłosego męż­czyzny w popielatym garniturze. Nawet w najgoręt­szy dzień roku Charles w ogóle się nie pocił; z niewiadomych przyczyn wytrącało to Kane'a z równo­wagi.

- Chciałbym, żebyś poznał Aurorę - odparł Char­les, popijając kawę i podnosząc wzrok znad pierwszej strony gazety. - Potem, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mógłbyś jej pomóc w tym, co jest jeszcze do załatwienia. Normalnie dawała sobie świetnie radę, ale ostatnio jest dziwnie rozkojarzona.

Kane zmarszczył brwi. Co teraz robić? Przyznać się, że już ją poznał, czy nic nie mówić i czekać, aż Charles ją mu przedstawi?

- Jestem na wasze usługi, ale spróbuj wyjść dzisiaj wcześniej z pracy. Chyba powinieneś poświęcić swojej damie nieco więcej czasu. Dołączę do was w stosownej chwili i sam się przedstawię.

- Dobrze - zgodził się Charles - i dziękuję za dobre chęci. Trzeba dziewczynę po prostu trochę zmobilizo­wać. Zostało do załatwienia jeszcze parę spraw. Będę ci bardzo wdzięczny za pomoc.

- Spokojna głowa - odparł Kane. - Wszystko będzie załatwione. Gdybyśmy mieli problemy z tematem do rozmowy, opowiem jej o twojej zaszarganej od dawna reputacji.

- Jakiej zaszarganej reputacji?! -wykrzyknął z obu­rzeniem Charles.

- Przecież żartowałem - uspokoił go Kane. Zapo­mniał już, że jego przyjaciel cierpi na wrodzony brak poczucia humoru.

- Aha... No, dobrze. Ale pamiętaj, żebyś zachowy­wał się przyzwoicie. Aurora naprawdę nie jest podob­na do kobiet, w których gustujesz.

- Ty wiesz najlepiej, w jakich kobietach gustowa­łem, Charlie - powiedział cicho Kane, po czym natychmiast tego pożałował. To przecież już prze­brzmiała historia. Było, minęło. Spotykał się z Suzanne Goforth, zanim Charles w ogóle ją poznał. Potem, przez jakiś czas, bywali wszędzie we trójkę. W końcu Suzanne wybrała tego, który skończył odpowiednie studia i miał zacząć pracę w renomowanej firmie swego ojca, zamiast Kane'a, niebieskiego ptaka, który mógł jej zaoferować tylko swoje nazwisko.

Za niecałe dwa tygodnie przeprowadzi się do domu obok, myślała. Będzie dzieliła łoże z Charlesem, będzie co dzień siedziała naprzeciw niego przy stole. Czy naprawdę kochała go na tyle, żeby to znieść?

Czy ona w ogóle wiedziała, co to jest miłość? Gdy była dzieckiem, uczono ją, że należy kochać wszystkie boskie stworzenia - zwierzęta, rośliny, skały. Zawsze miała z tym problemy, szczególnie kiedy podrosła i zaczęła dostrzegać niektóre boskie stworzenia jakby bardziej wyraźnie. Niektóre z tych stworzeń również ją dostrzegały jakby bardziej wyraźnie i podobało im się to, co widzą.

Potem, u babci, wszystko stało się prostsze. Nie było żadnego gadania o miłości. W życiu należało prze­strzegać pewnych zasad i człowiek był bezpieczny.

Kiedy weszła w samodzielne życie, była zbyt zajęta, żeby zastanawiać się nad istotą miłości.

Oczywiście, kochała swoją rodzinę. Tego była zupełnie pewna. Nigdy jednak, nawet sama przed sobą, nie przyznawała się, że interesuje ją inny aspekt tego uczucia. Owszem, zdarzały jej się skrzętnie ukrywane chwile słabości, ale zawsze potem wracała na bezpieczną drogę, jasno wytyczoną przez babkę. Tu świat miał swoje wyraźne granice i drogowskazy. Porządna kobieta powinna cały czas robić coś pożytecznego. Rory chodziła regularnie do kościoła, brała udział w kwestowaniu na różne zbożne cele, wolny czas wypełniała pracą.

Nigdy nie miała karty kredytowej; według babci ten diabelski wynalazek służył tylko do wodzenia ludzi na pokuszenie. Nigdy nie nosiła wyzywających sukienek z dekoltem do pasa ani spódnic kończących się na tej części ciała, której nazwy przyzwoita kobieta nawet nie wymawia.

Ponadto wiedziała, że jest naprawdę dobrą nau­czycielką. No, może od pewnego czasu była nieco roztrzęsiona, ale za to wyszorowała wreszcie podłogę ganku. I pozbyła się wyrzutów sumienia. Dziś jeszcze rozprawi się z tą wistarią... Jeśli znajdzie sekator. Ostatnio chyba przycinała nim gałęzie, żeby nie właziły na sznur do bielizny, a potem położyła go...

Parę minut później, wychodząc przez tylne drzwi na podwórze, mruczała:

- Zaraz, zaraz, gdybym była sekatorem, to mog­łabym teraz być...

- W Motelu Spełnionych Marzeń z Chrupiącym

- Kurczakiem - podpowiedział jej Kane, przytrzymując uchylone drzwi.

Po chwili zaskoczenia Rory wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak, że łzy zmoczyły jej rzęsy i spływały po policzkach.

- To bardziej interesujące miejsce niż półka w gara­żu - powiedziała. - Czy taki motel w ogóle istnieje?

- Chyba nie.

- Szkoda - odparła z uśmiechem.

- A gdyby istniał, czy spotkałabyś się tam ze mną na potajemne...

- Spełnianie marzeń? Chrupiący kurczak? W każ­dej chwili! - Rory była zaskoczona, że pod wpływem jakiegoś impulsu odpowiedziała mu w ten sposób. Przecież to w ogóle nie było do niej podobne.

- Przyszedłem zaoferować ci moją pomoc na pro­śbę Charliego. Jest jeszcze zajęty w biurze, ale po południu może będzie miał trochę czasu.

- Powiedziałeś mu o naszym wczorajszym spo­tkaniu?

- Nie. Czy powinienem?

- Chyba nie... Być może źle by to zrozumiał - przy­znała Rory.

- Więc co teraz? - zapytał Kane. - Ćwiczymy weselne marsze? Szukamy w sklepach jedwabnych białych pantofli? A może robimy śliczne małe paczu­szki z ryżu i płatków róż?

Rory zrobiła przerażoną minę.

- Czy jest to konieczne? Przecież w ten sposób można zanieczyścić środowisko!

- Tym się nie przejmuj. Ryż zjedzą ptaki, a reszta ulegnie biodegradacji. Może najwyżej Charles ukarze cię grzywną za zaśmiecanie miejsc publicznych.

- Czy zawsze jesteś taki okropny?

- Nie zawsze. Tylko wtedy, gdy mam do czynienia z tak bezwzględnie porządną osobą. - Uśmiechnął się i jego nierówno wygięte usta zrobiły się jeszcze bardziej niesymetryczne. Dla Rory miało to jakiś niezwykły urok.

- To mi wcale tak dobrze nie wychodzi. Bycie porządną, oczywiście. No... udawanie, że jestem taka porządna.

Tym razem Kane roześmiał się głośno i Rory nie mogła się temu oprzeć. Po chwili śmiała się razem z nim, czując, że jest lekka jak piórko.

- Dzisiaj - zaczęła, kiedy udało jej się trochę nad sobą zapanować - musimy rozprawić się z tą wistarią przy ganku i znaleźć kogoś, kto zechciałby wziąć moje rośliny w doniczkach. Charles chyba za nimi nie przepada.

Kane popatrzył ponad jej ramieniem na parapet kuchennego okna, gdzie stały jakieś mizerne warzywa, wyrastające na długich łodygach ze słoików po dżemie.

- W porządku - stwierdził. - Najpierw wistarią... choć muszę przyznać, że kiedyś bardzo lubiłem te rozwichrzone zarośla. Świetna zasłona dla wszelkiej niepoczciwej działalności.

- Charles mówi, że przyciąga termity.

- Charles jest filistrem.

- Och, nie. On jest prezbiterianinem. Przedtem był baptystą, ale się przechrzcił - powiedziała Rory z po­ważnym wyrazem twarzy, ale po chwili nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Boże, już chyba od dwudzies­tu lat zapomniała, jak się to robi.

Kane znalazł sekator, wiszący między pękami sta­rych, zakurzonych ziół.

Zanim nadeszło południe, z pnących zarośli przy ganku niewiele już zostało. Usta Rory wyginały się boleśnie przy każdym cięciu sekatora. Pod koniec była już bliska łez.

Kane patrzył z zachwytem i rozczuleniem na jej piegowatą twarz, podrapane ręce, włosy w strąkach i zasmuconą minę. Może Charlesowi to by się mniej podobało, ale Charles jest ignorantem. Kane kiedyś nauczył się cenić to, co kobieta ma w głowie, prawie tak samo jak to, co ma gdzie indziej. I nie pamiętał, żeby którakolwiek z kobiet podobała mu się bardziej niż Rory.

- W jaki sposób się poznaliście? - zapytał, wlewając do szklanek płyn, który wyglądał jak różowa lemonia­da, może tylko niezupełnie świeża.

- To przez ten dom. Wynajęłam go za pośrednict­wem agencji. Charles przyszedł tu pierwszego dnia, kiedy się wprowadziłam, przedstawił się i wręczył mi cały zestaw instrukcji na temat segregowania śmieci, korzystania z wszelkich urządzeń i tak dalej,

- No tak, Charlie jest do tego zdolny - przyznał Kane, sącząc dziwnie smakujący napój.

- Tak, on jest bardzo... skrupulatny - powiedziała Rory, jakby próbując bronić narzeczonego.

- Jestem dokładnie tego samego zdania - oznajmił Kane. - Co to jest? - zapytał odstawiając pustą szklankę.

- Ziołowa herbata. Mój ojciec to robi. Kane zostawił to bez komentarza.

- Czym powinnaś się teraz zająć? - zapytał.

Rory spojrzała na zegarek. Była dwunasta trzydzie­ści siedem. Mniej więcej dwanaście godzin temu po raz pierwszy ujrzała Kane'a Smitha. Wydawało jej się, że zna go od dwunastu lat. Albo że przeżyła z nim już więcej niż jedno życie.

- Myślę, że kąpielą - odparła.

Kane gwałtownie uniósł brwi. Rory uśmiechnęła się i machnęła ręką.

- W tym już nie potrzebuję twojej pomocy. Charles może przyjść na lunch, powinnam się umyć i przebrać w coś stosownego. - Mógłbyś zostać... - dodała z na­dzieją.

- Dziękuję, ale chyba pojeżdżę trochę po okolicy i odwiedzę niektóre miejsca. Pewnie też pojadę do Winston i rozejrzę się za prezentem ślubnym.

- Przecież nie musisz... to znaczy, nie oczekujemy od ciebie... Och, przepraszam, rób jak uważasz, Kane. Charles mówił, że mamy dość porcelany i mnóstwo rodzinnych sreber Banksów. Całe tony. Nie mam pojęcia, czego moglibyśmy potrzebować, naprawdę.

Kane obserwował, jak zagryzła dolną wargę. Sporo osób na tym świecie oddałoby wiele za takie zęby.

Pół godziny później jechał autostradą na południe, myśląc o statuetce paryskiej Wenus z lampą w dłoni i zegarem w brzuchu. Miał przeczucie, że Rory przyjęłaby taki prezent z radością, ale Charles... Charles byłby zakłopotany i zły, i pewnie czułby się w obowiązku przeprosić pannę młodą za fatalny gust swego przyjaciela.

Nie, nie warto ryzykować... Może więc bielizna pościelowa? Coś niesłychanie wytwornego, z mono­gramami. Białe na białym.

Aż zaklął pod nosem, wyobraziwszy sobie na takim prześcieradle nagie, pokryte piegami ciało Rory, tuż obok Charlesa w zapiętej pod samą szyję wykrochmalonej piżamie.

Celowo starał się o tym nie myśleć. Następna książka była już zaczęta. Zrobił już wstępny szkic fabuły, po czym wyjechał do Key West. Rozwinięcie nie bardzo mu wychodziło i miał nadzieję, że zmiana otoczenia wpłynie na jego inwencję.

Trzy dni pławienia się w słońcu i morskim powie­trzu, efektowny podbój rudej ślicznotki i picie na umór po tym, jak kupił jej bilet na samolot i prezent na pożegnanie.

Robił to już tyle razy. Rozglądał się za atrakcyjną, rudowłosą dziewczyną, uwodził ją, zdobywał i miał nadzieję żyć z nią długo i szczęśliwie, bez budzenia się w pustym łóżku, bez patrzenia w sufit z niemym pytaniem, czemu jego ukoronowane sukcesami życie jest takie puste.

Czuł, że robi się już za stary na powtarzanie tego w nieskończoność. Zresztą i tak czuł się zawiedziony. Żadna z tych kobiet, tak nieraz atrakcyjnych i in­teligentnych, nie dawała mu tego, czego szukał. Inny system wartości, inne cele w życiu powodowały, że nie mógł z nimi nawet zwyczajnie rozmawiać. Śmiały się w niewłaściwych momentach, z niewłaściwych rzeczy albo, co było jeszcze gorsze, nie śmiały się wcale. Marudziły, kiedy chciał mieć trochę spokoju, chciały iść na tańce, kiedy on był akurat w nastroju do rozmowy, a kiedy wreszcie miały ochotę rozmawiać, to wyłącznie na swój temat.

Nic dziwnego, że nie mógł pracować nad książką. Przede wszystkim nie mógł uporać się ze swoim życiem. Na dodatek nie miał pojęcia, dlaczego wciąż popełniał błędy. Szukał rozwiązania na ślepo i jego przyjazd tutaj był pewnie jedną z takich prób.

Zacisnął aż do bólu dłonie na kierownicy i zmrużył oczy, oślepione blaskiem słońca. Ach, Charlie, pomyś­lał, ty parszywy szczęściarzu, nawet nie wiesz, jaki wygrałeś los na loterii!

Rory była dziś wieczór zaproszona na kolację z Charlesem i Kane'em, do dużego domu. Wkładając przed lustrem małe perłowe klipsy, uświadomiła sobie, że powinna przestać nazywać posiadłość Charlesa dużym domem. Ta nazwa kojarzyła jej się z więzieniem.

Dom rzeczywiście był duży i kwadratowy. Przypo­minał jej w jakiś mało przyjemny sposób matkę Charlesa. Spotkała Madeline Banks tego roku, kiedy się tu wprowadziła. Widziały się tylko przelotnie. Żyła wówczas jeszcze Suzanne, której Rory nigdy naprawdę nie znała. Pierwsza żona Charlesa nie wchodziła w bliższe stosunki z sąsiadami. Przesypiała większą część przedpołudnia, a po południu wychodziła. Cza­sami, gdy okna były otwarte, Rory z zakłopotaniem słuchała, jak pani Banks z kimś się kłóciła - z Char­lesem albo z panią Mountjoy. Suzanne miała bardzo donośny głos. Ktoś mało życzliwy mógłby go nawet nazwać piskliwym.

Rory raczej nie tęskniła do ponownego spotkania z Madeline Banks. Jeszcze mniej podobała jej się perspektywa spotkania obu rodzin - Banksów i Hub-bardów.

Istniał wprawdzie cień szansy, że jej rodzina nie przyjedzie albo że pani Banks będzie zajęta sprawami swej córki, aktualnie rozwodzącej się po raz drugi.

Rory westchnęła i przygładziła włosy. Uczesała się tak, jak lubił Charles, w gładko zwinięty wałek nad karkiem. Przypudrowała lekko twarz, jeśli to w ogóle mogło ukryć piegi, i końcem małego palca nałożyła na wargi odrobinę koralowej szminki. Potem jeszcze poprawiła koronkowy kołnierzyk białej bluzki i włoży­ła żakiet od kostiumu - jej kostiumu na specjalne okazje, uszytego z szarego lnu.

Dania przygotowane przez panią Mountjoy były na typowym dla niej poziomie. Charles widocznie już się do nich przyzwyczaił. Zupa krem o smaku rozgotowa­nego papieru, przypalone kurczę, rozmamłane szpara­gi i wodnisty sos jabłkowy.

Charles siedział na jednym końcu masywnego owal­nego stołu, naprzeciw Rory. Kane miał miejsce z boku, pomiędzy nimi. Rory wzięła sobie bułkę i podsunęła koszyk najpierw Kane'owi, a potem Charlesowi, który właśnie opowiadał ze szczegółami o swym ostatnim kontrakcie. Stłumiła ziewnięcie. Spojrzała na Kane'a i zobaczyła w jego oczach - co? Współczucie?

Wyprostowała się i uśmiechnęła z wysiłkiem. Char­les gadał i gadał.

- Maryland - powiedział nagle Kane, wyłapując jedno słowo z tego monologu. - Hej, pamiętasz tamten weekend na Wschodnim Wybrzeżu, z tymi dwiema dziewczynami...

- Hm, tak... myślę, że Aurora nie ma ochoty słuchać o naszych młodzieńczych szaleństwach. Jak więc mówiłem, w stanie Maryland można uzyskać...

Aurora natomiast była innego zdania. Bardzo chcia­łaby usłyszeć o tych młodzieńczych szaleństwach. Jakoś wydawało się jej to zupełnie niepodobne do Charlesa.

- Czy jeśli człowiek popełnia jakieś szaleństwo, to robi to spontanicznie, czy z powodu jakichś szczegól­nych okoliczności? Wtedy chyba można by uznać, że jest w to wciągany? - zastanawiała się. Nagle zdała sobie sprawę, że mówi to na głos i że obaj mężczyźni patrzą na nią zaskoczeni.

- Och, przepraszam - zarumieniła się. - Proszę cię, Charles, mów dalej. To takie interesujące.

Charles oczywiście podjął temat i gadał dalej. Bez końca. Kane ukrywał za serwetką drgające ze śmiechu usta.

O, Boże, przecież ja tego nie wytrzymam, myślała Rory. Przez całe życie darzyła przedstawicieli klasy średniej ogromnym szacunkiem. Wszystko, o czym marzyła w życiu, to poślubić ubranego w garnitur biznesmena ze skórzaną teczką w ręku i mieć z nim kilkoro dzieci, urodzonych w przyzwoitym szpitalu.

Jej trzy młodsze siostry, Glorious Peace, Fauna Love i Misty Mora*, robiły wrażenie, jakby wcale im nie przeszkadzało życie w gromadzie trzydziestu sied­miu osób, oddychanie powietrzem aż gęstym od dymu - z ogniska czy z czego innego, tam, gdzie nie było żadnej dyscypliny, żadnych reguł i żadnego życia prywatnego.


* Glorious Peace znaczy po angielsku „Chwalebny Pokój", Fauna Love - „Miłość Fauny", Misty Moming - „Mglisty Pora­nek"

Rodzina oznaczała tam całą grupę, a nie mężczyznę, kobietę i ich dzieci. Nikt nie chodził do kościoła, za to dorośli mężczyźni spędzali całe godziny ubrani w pieluszki, siedząc ze skrzyżowanymi nogami i spoglądając w niebo. Kobiety śpiewały i tańczyły wokół drzew, trzymając się za ręce.

Chwasty służyły do jedzenia, palenia i oddawania im boskiej czci. Dzieciom dawano do zabawy szmatki i paciorki zamiast lalek i blaszanych pistoletów, żeby nie skazić ich wrażliwych młodych umysłów ideą wojny czy fałszywymi obrazami ludzkiej istoty.

Rory kochała swoich rodziców, choć czasami miała ich dość. Kochała swoje siostry; widziała na własne oczy, jak przychodziły na świat. Dla niej poród był naprawdę okropnym widowiskiem. Oglądała go po raz pierwszy jako trzyletnie dziecko i była śmiertelnie przerażona tym, co widziała i słyszała, mimo że inni członkowie komuny grali i śpiewali, a jej matka, pomiędzy sapaniem, chrząkaniem i jęczeniem, recyto­wała strofy napisane specjalnie dla jej dziecka.

Rory wolałaby oglądać filmy rysunkowe, choć każdy z członków grupy prędzej by się zabił, niż kupił sobie telewizor. Wolałaby chodzić do zwyczajnej szko­ły i do szkółki niedzielnej, i na parady z okazji Święta Niepodległości, ubrana w zwyczajne sukienki albo dżinsy, zamiast uczestniczyć w zbiorowych medytac­jach albo marszach protestacyjnych w ufarbowanych w „sznurkowe" wzorki podkoszulkach ojca.

Miała jedenaście lat, kiedy Hubbardowie opuścili komunę, która i tak wtedy skurczyła się już do dwudziestu paru osób. Młodsze dzieci zostały z nimi, a Rory, zapisana wreszcie do prawdziwej szkoły, zamieszkała u babci w Kentucky. Po jakimś czasie Hubbardowie osiedlili się w Wirginii; uprawa ziół, którymi od dawna interesował się Bili, zaczęła niespo­dziewanie przynosić zyski. Przy całym swoim ezotery­cznym idealizmie zostali, co tu kryć, kapitalistami.

- Może jeszcze trochę kawy, Auroro? - usłyszała tuż obok siebie. Zamrugała powiekami, jakby budząc się ze snu, i dotknęła widelcem kawałka wyschniętego ciasta, który podała jej gospodyni.

- Poproszę - odpowiedziała.

Po chwili Kane zaczął wypytywać Charlesa o jego rodzinę i Rory znów pogrążyła się w rozmyślaniach. Czy to jej wina, że ostatnio wciąż myśli o tym obcym mężczyźnie? Zresztą nie to niepokoiło ją najbardziej. Ostatniej nocy śniło jej się coś, o czym nawet dotąd nie umiała śnić! Obudziła się spocona, drżąca na całym ciele ze wstydu, z sercem tłukącym się w piersi jak szalone. Spojrzała teraz z ukosa na narzeczonego, jakby chciała zrzucić na niego winę. Zakochane kobie­ty mają prawo marzyć i śnić. Charles był wystarczająco przystojny, żeby sprowokować takie sny.

Mężczyzną z jej snu nie był jednak Charles.

Pan domu wstał i zaprosił swych gości do salonu. Pani Mountjoy zaczęła sprzątać ze stołu.

- Za pięć minut zaczyna się „Tydzień na Wall Street" - zakomunikował. Rory próbowała ukryć rozczarowanie. Miała nadzieję, że posiedzą sobie we dwoje, może nawet trochę się poprzytulają. Przecież jakoś powinien przygotować ją do tego, co... co stanie się już niedługo.

- Myślę, że raczej wyjdę na werandę i posiedzę tam przez jakiś czas - powiedział Kane.

Rory z żalem odprowadziła go wzrokiem. Lubiła sposób, w jaki się poruszał - jak pełna wewnętrznej mocy, dobrze skonstruowana maszyna. Popatrzyła jeszcze na zamykające się za nim drzwi i z rezygnacją zajęła miejsce obok Charlesa na krytej adamaszkiem kanapie.

Punktualnie o dziewiątej Charles wyłączył telewizor i odwrócił się do niej. Rory westchnęła głęboko i spojrzała na jego usta. To były naprawdę ładne usta.

- Czy już ci mówiłem, że w przyszłym tygodniu przyjeżdża moja matka? Przywiezie pewnie ze sobą moją siostrę. Nie znasz jeszcze Ewy, ale myślę, że przypadniecie sobie do gustu. Siostra może ci pomóc w ostatnich zakupach.

- To wspaniale - odparła czując, jak zimny pot pokrywa jej czoło.

- Obawiam się, kochanie, że będę zajęty bardziej niż zwykle aż do ostatniego dnia przed ślubem - uśmiech­nął się, kładąc rękę na jej dłoni. Mobilizując całą swą odwagę, odwzajemniła ten uśmiech.

- Za to - kontynuował Charles - będę mógł wyje­chać potem na parę dni. Zarezerwowałem już hotel w Cincinnati. Będziemy mieli cały apartament tylko dla siebie. - Uśmiechał się dalej promiennie, a Rory starała się wyglądać na zachwyconą. Cincinnati nie jest może najbardziej wymarzonym miejscem na podróż poślubną, ale miało się tam odbywać spotkanie agen­tów ubezpieczeniowych tej samej specjalności i Cha­rles uznał, że byłoby pożytecznie wziąć w nim udział.

- Rozumiem, Charles. Ja przecież również jestem zajęta. Przygotowuję się do przeprowadzki i muszę też pomyśleć o nowym roku szkolnym. Dziś wieczór powinnam ufarbować wosk dla dzieci. Zostawiłam go na kuchence...

- Zostawiłaś coś na kuchence? - Charles zmarszczył brwi.

- Na bardzo małym ogniu. W wielkim garnku. Nie ma żadnego zagrożenia...

- Zagrożenie jest zawsze, Auroro - odparł Charles niecierpliwie.

- Co wam grozi? - zapytał Kane, śmiesznie roz­ciągając sylaby. Od kilku minut był już w pokoju.

- Zaraz wracam, Kane. Aurora zostawiła włączoną kuchenkę. - Złapał ją za rękę i niemal wywlókł z pokoju. Rory rzuciła Kane'owi przez ramię za­kłopotane i pełne rozpaczy spojrzenie.

Niech to wszyscy diabli, pomyślał Kane. Dlaczego to tak wygląda? Charlie traktuje ją jak biurowy mebel poza tymi momentami, kiedy dla odmiany karci ją jak niegrzeczne dziecko.

A co ona w nim widzi, do jasnej...? Czyżby aż tak pociągało ją jego konto w banku? Trzeba by uświado­mić biedaczkę, że wszystkie pieniądze Charlesa umie­szczone są w gwarantowanych, długoterminowych lokatach i obligacjach, i tyle będzie miała z nich pożytku, ile wody z wyschniętej studni.

Ale przecież jej nie chodziło o pieniądze! To Kane czuł i wiedział, choć dotąd nie było o tym mowy. Wiedział również, że Charlie zniszczy w Aurorze Hubbard wszystko to, co było w niej delikatne, czułe, ciepłe i spontaniczne.

Bóg jeden wie, co z kolei ona zrobi z biednym Charlesem. Wyciśnie go w łóżku jak cytrynę? Pod tym jej szczególnym poczuciem humoru, pod tym prze­jmowaniem się całym światem kryła się zmysłowość, która tylko czekała na pierwszą iskrę. Czy Charlie potrafi ją rozniecić? Kane coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że to się jeszcze nie stało, i myśl o tym sprawiała mu jakąś niezmierną ulgę.

- Niech mnie piekło pochłonie - mruknął do siebie z niesmakiem. - Jeśli tak dalej będzie, zacznę pewnie pisać romanse.


ROZDZIAŁ TRZECI


Charles próbował poradzić sobie z jakimś nieufnym inspektorem, który dziesięć razy oglądał ten sam dom. W tym czasie Kane robił, co mógł, by choć trochę pomóc jego przyszłej małżonce.

- Wiesz, najpierw znajdźmy te twoje listy i załatw­my to, co już zaczęłaś. Do godziny zero mamy jeszcze jedenaście dni.

Rory osunęła się na kuchenne krzesło i przygładziła włosy ubrudzonymi zieloną farbą palcami.

- Nawet mi o tym nie mów - jęknęła. Kane uznał to za co najmniej dziwną reakcję u kobiety, która ma wyjść za mąż za wybranego przez siebie mężczyznę. - Zgubiłam gdzieś te moje notatki. Normalnie nigdy niczego nie gubię...

- Nie martw się, masz do pomocy prawdziwego fachowca od odnajdywania zagubionych notatek. Moje książki pisałem nieraz częściowo na papierowych serwetkach i starych kopertach. Jakoś dały się po­składać.

Rory uśmiechnęła się słabo. Miała za sobą kolejną nie przespaną noc.

- Rzeczywiście, przecież ty jesteś pisarzem, prawda? Charles mówił, że nawet ci coś wydali.

Słowa te, świadczące o tym, jak bardzo Rory ceni go jako pisarza, Kane przyjął bez słowa skargi.

- Dziękuję za uznanie - odparł. - Jeśli powiesz mi, gdzie powinienem szukać, przyniosę ci w zębach te twoje notatki.

Rory zamknęła oczy w skupieniu. Po chwili zaczęła:

- Spróbuj pod katalogami na dolnej półce. Jeśli nie, to może pod telefonem... O, mógłbyś też zobaczyć, czy nie ma ich na podnóżku w łazience.

- Zgadza się. Sam też bym tam szukał. Słuchaj, może ci pomóc wyczyścić to, co masz na rękach? Co to w ogóle jest?

- Wosk. Do modelowania. Moje dzieci...

- Rozumiem - stwierdził poważnym tonem. - Wy­myśliliście z Charlesem nową metodę prokreacji?

- To dla moich dzieci w szkole! Dla moich uczniów! Będziemy go używać na lekcjach biologii.

- Aaa... ptaszki i pszczółki?

Rory rzuciła mu miażdżące spojrzenie, ale w, końcu uśmiechnęła się.

- Nie, pszczółki i kwiatki. Ptaszkami zajmujemy się dopiero w trzeciej klasie.

Kane ruszył na poszukiwanie zaginionych notatek, a Rory próbowała usunąć plamy wosku ze stalowego rondla. Potem popatrzyła na swoje zielone paznokcie. Mycie wcale im nie pomogło. Charles ma zawsze takie nieskazitelnie czyste i porządnie utrzymane paznokcie, pomyślała z poczuciem winy.

- A pies to drapał! - mruknęła pod nosem. - Char­les ze swoimi wymanikiurowanymi paznokciami i wszystkim innym jest tak podniecający jak kaszka na mleku.

- Co mówiłaś? - zawołał Kane z drugiego pokoju.

- Nic! - odkrzyknęła, przerażona tym, że myśli tak coraz częściej.

- Kilka kartek już znalazłem - obwieścił Kane - ale obawiam się, że to nie wszystko. - Miał w ręku jakieś kawałki papieru, taśmy rachunków ze sklepu i stare koperty.

- Przyjrzyjmy się temu - zaproponował i z pode­jrzanie poważną miną przeczytał: - Mrówki i pomyje ze zlewu.

- Och - zaczęła Rory. Jej babcia mówiła kiedyś, że pomyje są bardzo dobre na mrówki. Owszem, spróbo­wała, ale widocznie to musiałyby być babcine pomyje z szarym mydłem. Jak na razie, mrówki wręcz przepa­dały za jej płynem do mycia naczyń. - Zostaw to - powiedziała. - Albo pozwól, że sama przeczytam.

Przebiegła wzrokiem kilka kartek z wierzchu, mru­cząc:

- To zrobione... to też... A niech to, już za późno. A to... być może - skomentowała kolejną notatkę. Wzięła następną, po czym szybko zmięła ją i wrzuciła do kosza. Kane oddałby wszystko, żeby wiedzieć, co na niej zapisała. Twarz Rory płonęła rumieńcem. To mogło być to, co sam przypadkiem przeczytał: „Za­dzwonić do ginekologa. Termin".

Jakieś problemy z antykoncepcją, zastanawiał się. Pewnie już o tym rozmawiali zawczasu. Chyba że...

- Kochanie, chyba nie jesteś w ciąży? Może dlatego jesteś taka przygnębiona?

Jej twarz nagle zbladła, piegi ukazały się jeszcze wyraźniej. Oczy miała rozszerzone, wyglądała na śmiertelnie przerażoną.

- Rory? Co się stało, moja malutka? Przecież mo­żesz mi powiedzieć. Po to tu jestem. Przyszły drużba powinien poradzić sobie ze wszystkim.

To był ten jedyny problem, którego nie potrafiłby rozwiązać, ale przecież nie mogła mu tego powiedzieć. Istniała tylko jedna metoda, ale ona za długo zwlekała z jej zastosowaniem. Mniej więcej o dziesięć lat za długo.

- Wiesz - powiedziała słabym głosem - spróbuję wyszorować ręce, a potem zaparzę herbatę i wypijemy ją na werandzie.

Kane patrzył na jej bladą twarz, przymglone bur­sztynowe oczy i wygięte w podkówkę usta. Ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła, że spodziewa się dziecka. Nic. Nawet nie zareagowała, mówiąc choćby: „Jak śmiesz!"

Miał ochotę wziąć ją w ramiona i trzymać w obję­ciach, dopóki uśmiech nie rozjaśniłby jej zamglonych oczu i dopóki nie obudziłby w nich błysku namiętności.

- Daj mi te notatki - powiedział wreszcie szorstko.

- Spojrzał na pierwszą z brzegu i zmarszczył brwi.

- Suknia ślubna? Naprawdę jeszcze o niej nie pomyś­lałaś?

- To nie o to chodzi. Problem polega na tym, że dopóki nie wiemy, gdzie będziemy brali ślub, nie mogę zdecydować, jaka ma być ta suknia. Charles mówi, że jego matka wybierze miejsce najbardziej stosowne.

Oczywiście, pomyślał Kane. Dobrze znał Madeline Banks. Był jednak zdania, że zwlekanie z taką decyzją do ostatniej chwili mogłoby nadwerężyć nawet nerwy kaskadera.

- No dobrze, a jaki jest pogląd panny Aurory? Jeśli mogłaby wybierać, to co by wybrała?

- Wiesz, Kane, mam nieraz takie dni, że nie wiem, co mam robić ze szczoteczką do zębów, a co dopiero decydować, gdzie mam brać ślub. Ubiegłego wieczoru skończył mi się jagodowy syrop i płakałam z tego powodu przez dwadzieścia minut. Przecież ja nawet nie lubię jagodowego syropu! To w ogóle nie jestem ja! - Westchnęła. - Dlaczego Charles nie umówi się gdzieś z księdzem i nie powie mi po prostu, kiedy i dokąd mam pójść? Czy to aż taki problem?

- Posłuchaj, kochanie. To zazwyczaj jest bardzo ważna chwila w życiu kobiety. Przecież wychodzisz za mąż po raz pierwszy.

Rory skinęła posępnie głową. Głośno przełknęła resztkę ziołowej herbaty i poruszyła bujaną kanapą, na której siedzieli. Przez jakiś czas kołysali się w milczeniu.

Kane odwrócił się w jej stronę i czekał, rejestrując wzrokiem zarys jej podbródka i wojowniczy błysk w dużych, ocienionych długimi rzęsami oczach. Widać było, że podjęła jakąś decyzję.

- W porządku! Dzisiaj kupię tę parszywą suknię!

- I bardzo dobrze! - zawołał Kane. - Trzeba wreszcie rzucić losowi rękawicę w twarz. Załatwisz to sama czy potrzebujesz moralnego wsparcia?

Popatrzyła na niego. Kane poczuł w tej chwili, że jest aż nadto świadomy jedwabistej gładkości jej skóry. Twarz Rory wyglądała jak malarskie studium różnych odcieni tego samego koloru: oczy jak topazy, bur­sztynowe piegi i włosy we wszystkich barwach złota i jasnego brązu. Pachniała tak cudownie i zmysłowo, że gdyby miał teraz choć trochę zdrowego rozsądku, uciekłby z tego miasta, zanim stanie się coś, czego będzie żałował. Charlie nie był już dla niego bliskim człowiekiem, zabrał mu Suzanne, ale to niczego nie usprawiedliwiało. Po prostu są rzeczy, których się nie robi, jeśli człowiek chce potem, patrząc w lustro, móc spojrzeć w oczy samemu sobie.

Rory westchnęła.

- Powinnam zrobić to sama, ale prawdopodobnie poszłabym do kina zamiast do sklepu. Potem pewnie zjadłabym pół kilo słodyczy, żeby odreagować po­czucie winy. Nie wiem, co się ze mną dzieje ostatnio, ale taka jestem... Nie jestem sobą!

- Czy to miało znaczyć, że mam ci towarzyszyć, czy nie?

Rory przylgnęła do jego ramienia.

- Tak! Proszę cię, chodź ze mną... chociaż pewnie jesteś dziś zajęty.

Zakupy z Kane'em były czymś jedynym w swoim rodzaju. Ten człowiek miał swoje sposoby. Najpierw jakoś nakłonił ją, żeby wybrała rodzaj sukni. Jaką byś chciała, pytał, białą, jedwabną z długim trenem? A może długą, różową, z koronkowymi falbankami? Albo tę krótką, z czerwonego aksamitu?

- Aksamitną, w środku lata? - skrzywiła się. - Zre­sztą nie mogę nosić takich krótkich sukienek, mam wystające kolana.

- Próbuję tylko uściślić zakres poszukiwań - od­parł. - Więc może coś normalnej długości, w tonacji miodu?

- Masz na myśli brązową?

- Czy ja powiedziałem: brązową?

- No, miodowobrązową.

- To miał być miód akacjowy, a nie gryczany - wyjaśnił i Rory zaczęła się śmiać.

Och, naprawdę, pomyślała, zakupy mogą być cał­kiem dobrą zabawą, jeśli się je robi we właściwym towarzystwie. Dlaczego nie wiedziała o tym wcześniej? Ba! Po prostu nie znała nikogo, kto byłby taki jak Kane. Po chwili jakby zawstydziła się tej myśli.

Ostatecznie zdecydowali się na elegancki kostium z surowego jedwabiu w kolorze jasnej herbaty. Rory nawet nie mrugnęła okiem, widząc metkę z ceną. W końcu nie co dzień kobieta wychodzi za mąż. Raz w życiu mogła pozwolić sobie na szaleństwo.

Zostały jeszcze buty. Kane sam usiadł naprzeciw stołka do przymierzania obuwia i nakładał na jej prawą stopę jeden but po drugim. Sprzedawca uwijał się wśród półek. Kane nalegał, żeby kupiła pantofelki obszyte cekinami i koronką, lecz Rory stwierdziła, że są zupełnie niepraktyczne, a ona nigdy w życiu nie nabyła niczego niepraktycznego. W końcu wybrali jedwabne czółenka w kolorze kawy z mlekiem, świet­nie pasujące do kostiumu. Rory była ledwie żywa ze śmiechu. Gdy Kane dotykał jej stóp, dziwne łaskotanie w podeszwach przenikało ją coraz wyżej i wyżej.

- Powinnam chyba zadzwonić do Charlesa - powie­działa jednym tchem, gdy mijali rząd automatów telefonicznych. Kane udawał, że ugina się pod cięża­rem paczki z kostiumem, dwóch pudeł z butami oraz pudła na kapelusze, w którym znajdował się ozdobio­ny woalką stroik z pereł i beżowych, aksamitnych liści. Uparł się, że kupi go jej w prezencie.

Rory wykręciła numer.

- Agencja Banksa, słucham - usłyszała w słuchawce głos sekretarki.

- Przepraszam, pani Spainhour, czy Charles jest nadal zajęty? Mówi Aurora Hubbard... Narzeczona Charlesa. - Na miłość boską, jeśli jego sekretarka dotąd nie wie, kim jest Aurora Hubbard, to już chyba nigdy nie będzie tego wiedziała. Zresztą, co za różnica? I tak niedługo będzie Aurora Banks.

- Pan Banks zostawił dla pani wiadomość, panno Hubbard. Przyjechała jego matka i musiał pojechać do domu. Pani i pan Smith jesteście zaproszeni do nich na lunch.

Rory wolno odwiesiła słuchawkę. Cała radość dzi­siejszego poranka szybko z niej wyparowała. Czuła, jakby ktoś nałożył jej na szyję ciężkie chomąto.

- Musimy wracać do domu na lunch z Charlesem i jego matką.

- Och - westchnął Kane.

Och, właśnie, myślała Rory dwadzieścia minut później, kiedy pędzili na północ autostradą numer 52. Chciała poprosić Kane'a, żeby jechał okrężną drogą, ale bała się, że mógłby ją źle zrozumieć i pomyśleć, że wcale jej się nie spieszy na spotkanie z przyszłą teściową.

I chyba miałby rację.

- Dokąd się wybieracie? - zapytał, z przyjemnością prowadząc samochód po dobrej, równej autostradzie. Lubił szybką jazdę.

- O co ci chodzi? - nie mogła zrozumieć Rory.

- Pytam o miodowy miesiąc.

- Miodowy miesiąc... Masz na myśli podróż po­ślubną?

Kane przyjrzał się jej uważnie.

- To przecież część całej imprezy. Ślub. Wesele. Potem podróż poślubna. A więc pojedziecie nad wodospad Niagara? Chyba Charles nie zostawił ci jeszcze tego na głowie?

- Och, nie. Bo, widzisz, w Cincinnati jest zjazd agentów ubezpieczeniowych i Charles uważał... Zare­zerwował dla nas apartament na czterodniowy pobyt, z weekendem.

Charlie, ty durny bawole, jak mogłeś tak postąpić, pomyślał Kane.

- Czy doprawdy nie ma ciekawszych miejsc? - zapy­tał. - Hawaje, Karaiby, Alaska, Dolina Śmierci...

Na ustach Rory pojawił się słaby uśmiech; na tak krótko, że Kane ledwie go zauważył. Coś tu jest nie w porządku, pomyślał. Całkiem nie w porządku. Czemu ona poddaje się temu wszystkiemu jak bezwol­na owca? I czy on naprawdę musi w to ingerować, próbując naprawić coś, co nie powinno go obchodzić?

Wyprzedzając jadącą przed nimi półciężarówkę, zapytał:

- Co nam jeszcze zostało? Czy wiesz już, ile będziesz miała druhen i w co będą ubrane?

Rory jęknęła i otarła chusteczką mokre czoło.

- Charles ma siostrę - powiedział Kane, spo­glądając na nią z obawą. - Ewa była kiedyś całkiem znośnym stworzeniem, choć niezbyt dobrzeją znałem. Dzieciak Smithów z sąsiedztwa nie był dla niej od­powiednim towarzystwem.

Odchrząknął, spojrzał przed siebie i zjechał na pobocze. Próbował delikatnie rozgiąć lodowate palce Rory i ogrzać je swoimi dłońmi.

- Kochanie, popatrz na mnie. Oddychaj, na miłość boską, oddychaj. Nie tak, proszę cię, głębiej. Co się stało, myszko, przecież nie masz powodu, żeby aż tak... - Wziął ją w ramiona i delikatnie zaczął masować napięte mięśnie jej karku. - Czy ja coś głupiego powiedziałem? Jeśli tak, to zapomnij o tym. Jeśli obawiasz się, że Ewa zjawi się w ostatnim momencie i zacznie się panoszyć, to olej to. To twój ślub i będzie tak, jak ty będziesz chciała. Naprawdę.

- Ale i tak nic z tego nie wyjdzie, prawda? - zapylała cichym, smutnym głosem.

Kane wsunął dłonie pod jej włosy i masował teraz tył głowy. Cóż mógł jej na to odpowiedzieć? Miała przecież rację. Udany związek tych dwojga był równie mało prawdopodobny jak lodowiec na Saharze.

- Czy chcesz, żebym porozmawiał o tym z Charlesem? Oparła się na jego ramionach. Kane z ulgą stwier­dził, że jej twarz powoli odzyskuje normalny kolor.

- Charles nie może o tym decydować. On ich nawet nie zna - wzdrygnęła się. Kane przestał już cokolwiek rozumieć.

- Kogo, Rory? Kogo Charles nie zna?

- Moich sióstr - wyszeptała. - Mojej rodziny. Kane, on ich znienawidzi, a oni będą się z niego śmiali. Ja tego nie wytrzymam!

Kane poczuł się dziwnie rozczarowany.

- Domyślam się, że masz kilka sióstr, prawda? I nie jesteś pewna, czy znajdą z Charlesem... hm, wspólny język, czy tak?

Skinęła głową bez słowa. Już miała to przed oczami.

Przyjadą tym swoim straszliwym mikrobusem, z wymalowaną tęczą i olbrzymim, trawiastozielonym napi­sem: „Boskie Zioła Hubbardów". Sunny będzie ubra­na w jedną ze swoich unikalnych kreacji, a Bili - Bóg jeden wie, na jakim etapie w dziedzinie ubioru jest teraz Bili. Kiedy była ostatnio w domu, jego ukochanym strojem „człowieka interesu" była brązowa, dwurzę­dowa marynarka z dzwoniastymi spodniami w musz­tardowe paski, zakupiona na pchlim targu. Całkiem możliwe, że tym razem pojawi się we fraku i białej muszce. Albo w todze i cylindrze. Po Billu można było spodziewać się wszystkiego.

- Czy twoje siostry będą na ślubie? Ile ich masz, jeśli można wiedzieć?

- Trzy - odpowiedziała Rory głosem pełnym rezygnacji. - Fauna, Misty i Peace. Peace jest z nich najstarsza, nieco tylko młodsza ode mnie. Misty to jeszcze smarkula.

- Może być dziewczynką do sypania kwiatków - podpowiedział Kane. Ku jego zaskoczeniu Rory zaczęła się śmiać.

- Och, one wszystkie najlepiej by się nadawały na dziewczynki do sypania kwiatków. Szczególnie Sunny.

- Twoja matka? Skinęła głową.

- Powinnam była cię uprzedzić, że pochodzę z ro­dziny dzieci-kwiatów, która żyje jakby w innej rzeczy­wistości. No, może Peace stanowi wyjątek. Akurat rozwodzi się po raz drugi. Natomiast, jeśli mam być szczera, wcale nie jestem pewna, czy Bili i Sunny są w ogóle legalnym małżeństwem. Nigdy nie miałam odwagi ich zapytać, a babcia mówiła...

To wszystko Kane mógł sobie doskonale wyobrazić. Uciekinierzy ze złotego wieku idealizmu, głoszący całemu światu pokój, harmonię i miłość.

- Kochanie, jeśli to jest całe twoje zmartwienie, przestań o tym myśleć. Ja i Charles też przeżyliśmy tamte lata i jeszcze je pamiętamy. Poradzimy sobie, obiecuję ci.

I wtedy, całkiem świadomy tego, że robi być może największy błąd w swoim życiu, Kane posunął się jeszcze o krok. Pocałował ją. To miał być delikatny pocałunek, ot tak, żeby ją pocieszyć, mówił sobie, wiedząc dokładnie, że okłamuje sam siebie.

Nie o pocieszanie tu chodziło. To, czego chciał naprawdę, to uwolnić ją od Charlesa, mieć tylko dla siebie, i jeśli ktoś ma takie życzenie, może go nazwać skończonym draniem. Proszę bardzo. I niech to wszys­tko diabli porwą.

Odrywając usta od jej drżących miękkich warg, próbował oddychać spokojnie. Patrzył na Rory przez krótką, oszałamiającą chwilę, po czym potrząsnął głową, jakby wracając do rzeczywistości.

- Pamiętaj, że nie powinnaś się tym przejmować. Poradzimy sobie - powiedział schrypniętym głosem.

Pewnie, że tak, myślał. Służył już w wojsku na trzech kontynentach, brał udział w jednej wojnie i w jednej inwazji. Wykaraskał się z poważnej katastrofy, wyno­sząc z tego tylko uszkodzony kręgosłup. Rozwiązał też jakoś problem swego małżeństwa, które zaczęło się rozpadać, zanim wysechł atrament na akcie ślubu.

Jechał teraz na lunch z Maddie Banks i jej ukocha­nym synalkiem, i zastanawiał się, jak przeżyje to, że Charles zdobędzie Rory dla siebie.

Jedyna rzecz, której teraz pragnął, to znaleźć się z nią w tym małym, zaniedbanym domku, położyć ją na najbliższym łóżku i zobaczyć na własne oczy, czy ma piegi na całym ciele.

A jeśli rzeczywiście tak było, chciał poczuć każdy z nich pod wargami, a potem powtórzyć cały ten rytuał jeszcze raz. I jeśli za to zostanie zamieniony w żabę, niech tak będzie. Mój Boże, kochanie się z nią na pewno byłoby tego warte.

Nie było tak źle, jak Rory sobie wyobrażała. Było jeszcze gorzej. Spoglądała na Kane'a, jakby szukała u niego ratunku. Madeline Banks starała się, jak mogła, żeby być czarującą, a Kane wiedział z długolet­niego doświadczenia, że wystarczy tylko trochę po­czekać, aż zaczną padać pierwsze ofiary.

I rzeczywiście.

- Och, Kane, jak to miło widzieć cię tu znowu - zaczęła. - Mam nadzieję, że twoja matka czuje się dobrze?

Rory spojrzała na Kane'a z paniką w oczach. Wiedziała, że jego matka umarła całkiem niedawno po długiej i ciężkiej chorobie. Tej pierwszej nocy, kiedy szorowała werandę, rozmawiali ze sobą z niezwykłą otwartością.

Niepotrzebnie się obawiała. Pani Banks nie czekała na odpowiedź.

- Charles, ten dom należało odmalować zeszłego roku. Ile razy mam ci przypominać? Miałeś to robić dokładnie co sześć lat. Twój ojciec i ja mieliśmy taką zasadę, i nigdy tego nie żałowaliśmy.

- Ależ mamo, ja...

- Czy przeglądałeś instalację elektryczną? We frontowym salonie zauważyłam przedłużacz. Twój ojciec nigdy nie pozwoliłby na coś takiego w domu, i...

- Ależ, mamo...

- W tych sprawach nie można pozwalać sobie na zaniedbania. Naszym zadaniem jest dawać właściwy przykład. Twój ojciec zawsze mówił...

- Ależ mamo, instalacja elektryczna w tym domu została założona, kiedy jeszcze nikomu nawet się nie śniło o telewizorach. Problem nie leży w tym jednym przedłuża...

- Panno Hubbard, chyba jeszcze nie miałam przyje­mności pani poznać. - Przechyliła głowę na bok, żeby jej się dokładniej przyjrzeć. Rory pomyślała, że ta kobieta z przyjemnością obejrzałaby ją pod mikro­skopem.

- Zostałam pani przedstawiona niedługo po tym, kiedy...

- Z jakiej rodziny pani pochodzi? Nie wydaje mi się, abym znała jakichś Hubbardów.

Widząc nieszczęśliwą minę Rory, Kane poczuł nara­stającą wściekłość. Do diabła, Charlie nie potrafi nawet stanąć w obronie kobiety, która ma być jego żoną, a przecież Madeline potrafiłaby wystraszyć samego Drakulę.

- Rodzina panny Hubbard zamierza przyjechać tutaj na kilka dni przed ślubem - powiedział widząc, że nikt inny nie kwapi się z odpowiedzią.

- Hmm... tak. Zatem można przypuszczać, że to już niedługo - stwierdziła pani Banks. - Gdzie proponu­jesz ich umieścić, moja droga? - Zanim Rory zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, ciągnęła dalej: - Wiem, że nie masz dość miejsca w tym ciasnym, małym domku. Błagałam kiedyś Eltona, żeby go zburzył i powiększył trawnik, ale on uważał, że mogłabym go kiedyś potrzebować, rozumiesz, żeby mieszkać obok Charlesa. Nie wiem, jak on sobie to wyobrażał. Nie byłabym w stanie żyć w takiej ciasnocie...

- Mamo, mówiłem Aurorze, że jej rodzina mogła­by...

- Cóż, najbliższy przyzwoity hotel jest dopiero w Winston. To nie jest, oczywiście, najlepsze roz­wiązanie, ale przypuszczam, że krewni pani będą tu tylko przez jeden czy dwa dni... Ile osób liczy pani rodzina? - zapytała, po czym nie omieszkała dodać: - Mam nadzieję, że nie jest liczna. To byłoby straszne, gdyby ucierpiał na tym mój trawnik. Jest i tak w okropnym stanie. No, trudno, musimy się z tym pogodzić. Róże też nie wyglądają najlepiej w tym roku.

- Charles, lilii pewnie nie rozsadzałeś od lat. Tyle razy mi obiecywałeś...

Kane patrzył uporczywie w jakiś punkt na ścianie. Rory też. Czuła, że pewnie przez parę najbliższych dni będzie jej dzwonić w uszach.

Jeszcze jedenaście dni, mówiła sobie. Jedenaście dni i ten koszmar się skończy. Przy odrobinie szczęścia następna taka wizyta może ją czekać dopiero za rok.

- Może śmietanki, Auroro - zaproponowała Madeline.

- Och... tak, poproszę! - Rory, nagle wyrwana z zamyślenia, potrąciła filiżankę i wylała kawę na wytworny, śnieżnobiały obrus. Zamknęła oczy i modliła się w duchu o to, żeby jakimś czarodziejskim sposobem zniknąć z tego miejsca albo stracić przytomność i przetrwać w tym stanie przez najbliższe dwa tygodnie.

Jeszcze lepiej przez trzy tygodnie, myślała. Albo nawet trzy lata!

- Charles - powiedziała cicho, wstając z miejsca - czy nie miałbyś nic przeciwko temu, gdybym...

- Zdecydowaliśmy, że przyjęcie odbędzie się w klu­bie - ciągnęła niezmordowanie pani Banks. - Ewa przyjedzie już jutro, więc będzie mogła to zorganizo­wać, aczkolwiek muszę powiedzieć, Auroro, że nie załatwiłaś tej sprawy w odpowiednim terminie. Będą musieli się postarać jakoś i nas pomieścić. W końcu nazwisko Banksów coś znaczy dla tutejszej społeczno­ści. Charles, czy Modene nadal gra na organach w kościele? Chciałabym, żeby zagrała w czasie waszego ślubu...

Rory mówiła sobie w duchu, że wreszcie ma, czego chciała. Nie musi już o niczym decydować, ktoś robi to za nią. Tylko czemu sprawia jej to taką przykrość?

Gdy Madeline Banks przerwała wreszcie na chwilę swój monolog, Rory wstała od stołu.

- Przepraszam, ale muszę już iść - odezwała się przytłumionym głosem, patrząc wyczekująco na na­rzeczonego.

- Charles - powiedziała jego matka - chyba pisałam ci, że termin wynajmu mojego mieszkania upływa we wrześniu? Mam poważne wątpliwości, czy odnowię umowę. Poważnie zastanawiam się nad... - urwała i spojrzała na Kane'a.

- Mój drogi, czy zechciałbyś odprowadzić pannę... Hubbard do domu. Było mi tak miło, Auroro. Jestem pewna, że będziemy się teraz często widywały. Wy­glądasz na zmęczoną. Charles na pewno nie ma nic przeciwko temu, żebyś poszła odpocząć. Nie miałam czasu z nim porozmawiać, a on musi niedługo jechać do biura.

- Nie trzeba mnie odprowadzać, mieszkam przecież tak blisko - powiedziała cicho Rory.

Kane, ściskając jej łokieć aż do bólu, wyprowadził ją przez frontowe drzwi. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki nie znaleźli się pod olbrzymim dębem koło jej domu.

- Rory, tak mi przykro, że...

- Kane, ramię mnie boli.

Jego uścisk zelżał, ale jej nie puścił. Obok z łoskotem przejechała ciężarówka. Potem przemknęło na rowe­rach dwoje dzieci, pokrzykując coś do siebie. Rory czuła, że zaraz wybuchnie płaczem i że nie potrafi temu zaradzić. Kane czuł to również.

Bardzo delikatnie przesunął palcem wzdłuż delikat­nego owalu jej policzka.

- Tak mi przykro - powiedział cicho. - Z bardzo wielu powodów. Teraz dopiero zaczynam sobie uświa­damiać, jak wielu.

Delikatne dotknięcie jego palca paliło jej policzek; nie była w stanie wydobyć z siebie ani jednego rozsądnego słowa. Siłą powstrzymywała się, aby nie rzucić się w te przyjazne ramiona i pozostać w nich do końca życia.

- To przecież nie twoja wina - powiedziała, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli. Wiedziała tylko, że jest nieszczęśliwa i że powodem tego nie jest Kane.

Pocałował ją. Znowu, jak wtedy, wszystko zawiro­wało jej przed oczami. Jego szerokie, nierówno wygięte usta dotknęły jej warg. Czuła ich smak, czuła jego ciało tuż przy swoim, ciepłe, twarde i tak głęboko poruszają­ce jej zmysły.

Pomyślała, że gdyby Charles mógł to teraz widzieć, na pewno posądziłby ją o... te wszystkie godne potępie­nia, niecne, cudowne rzeczy!

Odwróciła oczy, zakłopotana własnymi myślami, mając nadzieję, że Kane zapomni o tym, co uczynił przed chwilą... Albo że nie zapomni. I że kiedyś zrobi to znowu.

Miała ochotę płakać, kiedy ujął ją pod brodę i patrzył głęboko w oczy, jakby odczytując w nich jej wszystkie wstydliwe sekrety, czyniąc ją aż do bólu świadomą wszystkich swoich wad. Otwarła już usta, żeby zaprotestować, ale niewypowiedziane jeszcze słowa stłumił następny pocałunek.


ROZDZIAŁ CZWARTY


Tak jak poprzednio, ten pocałunek był najpierw lekki i delikatny. Ot, taki sobie przelotny, słodki pocałunek w letnie popołudnie, na pocieszenie, na ukojenie smutków. Po chwili jednak Kane jęknął cicho i jego ramiona opasały Rory z całej siły, a usta przywarły mocno do jej warg, zanim zdołała się zorientować, co się z nią dzieje.

Już nie czuła zakłopotania ani gniewu, i nie bała się niczego. Czuła tylko, jak jego język wtargnął do jej ust. Poczuła smak kawy i czegoś nierozpoznawalnego, ale dziwnie oszałamiającego. Kolana ugięły się pod nią i chyba nie ustałaby teraz o własnych siłach. A przecież całowała się już nieraz, z kilkoma róż­nymi mężczyznami. Żaden z nich nie działał na nią w ten sposób.

Ręce Kane'a gładziły jej plecy. Przyciskał ją mocno do piersi, do swego płaskiego brzucha. Wokół pano­wał letni upał, leniwie brzęczały pszczoły i słodko pachniały petunie. Te wszystkie wrażenia Rory od­bierała z szczególną ostrością; jej zmysły nagle ożyły się i stały się ogromnie wrażliwe. Czuła się tak, jakby przez całe trzydzieści lat swego życia trwała w uśpieniu i teraz została obudzona gwałtownym uderzeniem gromu. Wplotła palce w ciepłą gęstwinę włosów Ka­ne’a. Zdała sobie sprawę, że już nie tylko poddaje się temu, co on robi, ale z gorliwością bierze w tym czynny udział.

Gdy oderwał wreszcie usta od jej warg, oddychał z trudem, a jego twarz miała dziwny wyraz. Rory spoglądała w oszołomieniu w jego ciepłe, bardzo ciemne oczy. Potem jej wzrok osunął się na jego usta; zobaczyła, że Kane nie krzywi warg, jak zwykł to zawsze robić.

- Kane, ja... - zaczęła, czując, że musi przerwać panującą ciszę.

- Tak, wiem. Ja też. - Cofnął się i w milczeniu przecisnął się przez żywopłot.

Rory patrzyła za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu, po czym jak lunatyczka odwróciła się w kierunku domu i weszła do środka. Nie zwracając uwagi na stertę pudeł, rzuconych w pośpiechu na kanapę jeszcze przed lun­chem, zdjęła buty i skierowała się do sypialni. Było bardzo duszno, ale nawet nie przyszło jej do głowy, żeby włączyć wentylator. Bezwiednie osunęła się na bujany fotel, który przywiozła ze sobą z Kentucky. Jakaś pszczoła brzęczała, latając wokół krzewów pod oknem. Rory patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.

Czyżby całkiem postradała zmysły?

Kane ją pocałował. Dwa razy. Nie tylko pozwoliła mu na to. Oddała mu ten pocałunek. Próbowała skierować myśli na jakiekolwiek bezpieczniejsze tory, ale wciąż wracały uparcie... do tego pocałunku.

Dlaczego pocałunki Charlesa nie robiły na niej takiego wrażenia? Może dlatego, że Charles nigdy nie całował jej tak jak Kane.

Zaczęła lekko kołysać się w fotelu, nieświadoma swego przyspieszonego oddechu. Czy pocałunek Ka­ne’a był tym, co się nazywa „pocałunkiem zmysłowym”? Czytała o tym w pewnym artykule o dziewi­cach. Jak twierdził autor, dziewic jest znacznie więcej, niż się powszechnie uważa.

Był tam również cytat z Owidiusza: „Dziewiczą pozostaje ta, której czci nikt nie pożądał".

- Całkiem zwariowałam - szepnęła cicho. Podraż­niony nadkwasotą żołądek i wybujała wyobraźnia mogą ją narazić na Bóg wie jakie kłopoty. Kane na pewno wcale się tym nie przejął, pomyślała. Odwrócił się i odszedł, jakby nic się nie stało.

Charles miał spotkanie w miejscowym klubie rotariańskim i Aurora miała znowu wolne popołudnie. Spotkania, które można by nazwać narzeczeńskimi randkami, były w gruncie rzeczy rzadsze, niż gdyby, mieszkając daleko od siebie, musieli umawiać się specjalnie. Widywali się na krótko przynajmniej raz w ciągu dnia. Charles był ostatnio niezwykle zajęty, a Rory zaangażowała się w kilka spraw oprócz przygo­towań do nowego roku szkolnego i do wesela.

Zebrała już prawie dwanaście toreb ubrań dla przytułku dla bezdomnych kobiet. Osobiście je uprała i przygotowała do oddania. Przejrzała jeszcze różne przybory toaletowe, które zamierzała ofiarować dla schroniska, dodała z własnej szafy parę niezbędnych rzeczy i zapisała na kartce, czego jeszcze brakuje. Potem wzięła prysznic i położyła się do łóżka. Było jeszcze dość wcześnie, ale miała nadzieję, że jeśli światła będą zgaszone, Charles już do niej nie zajrzy.

Potem, jakby odmawiając obowiązkową modlitwę, wyliczyła w myślach wszystkie cenne i solidne przymioty Charlesa jako przyszłego małżonka oraz wszel­kie błogosławieństwa losu, których miała niewątpliwe szczęście doświadczyć. Po chwili zapadła w sen, pro­sząc Boga, żeby Kane tym razem się jej nie przyśnił.

Pojawił się, oczywiście, na samym początku snu, ale zaraz potem zniknął i wtedy strzępy pewnego przy­krego wspomnienia zaczęły łączyć się w coraz wyraźniejszy kształt. Czuła znowu zapamiętany z dziecińst­wa zapach palonych roślin, słyszała drażniące ucho dźwięki muzyki i czyjś śmiech. Słyszała niewyraźny męski głos, szepczący jej coś do ucha i czuła ostrożne dotknięcie dłoni na swoim udzie...

Obróciła się gwałtownie na brzuch i z całej siły naciągnęła sobie na głowę koc, choć na zewnątrz panował upał lipcowej nocy. Przecież to się nigdy tak naprawdę nie stało, tłumaczyła sobie. To był tylko okropny sen. Ciągle powracający sen, który zaczął nawiedzać ją niedługo przed tym, kiedy rodzice zawie­źli ją do babci.

To było tak dawno temu... Najpierw było jej bardzo źle z dala od rodziców, z tą zrzędliwą, starą kobietą i z jej surowymi zasadami, według których wychowy­wała wnuczkę. Potem, gdy zadomowiła się w schlud­nym, białym domku przy Main Street, sen przestał ją nachodzić. W końcu prawie o nim zapomniała.

Dziękuj Bogu za wszystkie dobrodziejstwa", zwy­kła mówić babka każdego wieczoru, gdy Rory klęczała przy żelaznym, pomalowanym na biało łóżku w poko­ju na poddaszu. Posłusznie dziękowała więc Bogu za pieczonego kurczaka i kokosowe ciasto, za nowe sukienki, za białe skarpetki i ładne buciki, i za pobliską bibliotekę, do której mogła chodzić, kiedy tylko chciała. Próbowała czuć się szczęśliwa dlatego, że mieszka teraz w prawdziwym domu, a nie w starej, pełnej przeciągów stodole, z kilkunastoma różnymi ludźmi, którzy pojawiali się tam i znikali. Naprawdę jednak tęskniła czasem za tym dziwnym życiem, kiedy była dzieckiem wszystkich i niczyim. To mimo wszel­kich niedogodności można było nazwać wolnością.

Gdy rano Charles zastukał w siatkę, zamykającą wejście od frontu domu, Rory była jeszcze w piżamie.

- Wejdź, proszę! - zawołała. - Jest otwarte.

- Nie powinnaś zostawiać otwartych drzwi, Auroro.

- Chyba zapomniałam zamknąć je na haczyk, kiedy wyszłam na próg po gazetę.

Pocałował ją w czoło, wygładził starannie kalendarz wiszący na drzwiach spiżarni i powiedział:

- Przepraszam, kochanie, że niepokoję cię tak wcze­śnie, ale chciałem porozmawiać z tobą przed wyjściem do biura.

Rory próbowała nie porównywać tego obojętnego cmoknięcia, którym obdarzył ją przed chwilą narze­czony, z pocałunkiem Kane'a. Przez chwilę miała ochotę rzucić się Charlesowi w ramiona i zacząć go całować „zmysłowo".

Zamiast tego zaproponowała mu kawę i poszła coś na siebie narzucić. Jej piżama była wprawdzie bardzo przyzwoita i okrywała wszystko, co należy, ale przy ubranym w nieskazitelny garnitur i krawat Charlesie czuła się jakaś zmięta i nieświeża. To na pewno nie był strój do zmysłowych pocałunków.

Charles też chyba nie miałby ochoty teraz jej całować. Gdy wróciła, narzuciwszy na siebie wełnianą podomkę, zaraz przystąpił do rzeczy.

- Auroro, moja matka zdecydowała sprowadzić się tutaj z powrotem.

Żołądek Rory skurczył się konwulsyjnie, wywraca­jąc do góry nogami całe zjedzone przed chwilą śniada­nie.

- Bardzo mi... miło to słyszeć - wyszeptała. Charles zaczął chodzić wokół jej zagraconej kuchni.

- No cóż... przypuszczam, że to całkiem naturalne, iż mama troszczy się o dom. Jest zapisany na jej nazwisko.

- Ja nie...

- To oczywiście nie oznacza jej braku zaufania do ciebie jako przyszłej gospodyni - dodał szybko. - Po prostu mama robi się coraz starsza. To zrozumiałe, że chciałaby mieć w pobliżu kogoś bliskiego. Ewa jest teraz w separacji i wraca na Zachodnie Wybrzeże.

Ewa. Siostra Charlesa. Ma przyjechać już dzisiaj, myślała Rory. Niech to wszyscy diabli!

- Pewnie twoja matka chciałaby odnowić ten dom i urządzić go po swojemu. Muszę się zabrać do pakowania.

- Moja droga Auroro, nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała. Nie chodzi o ten, w którym teraz miesz­kasz. Mój dom nie jest aż taki ciasny. Został zbudowa­ny z myślą o dużej rodzinie, ale kiedy umarł mój ojciec... Mieliśmy nadzieję, Suzanne i ja... - Słaby rumieniec zabarwił jego jasną cerę. Nerwowo poprawił krawat. - Zresztą to teraz nieważne. Chciałem tylko powiedzieć, że... moja matka chce zamieszkać z nami.

W tym momencie żołądek Rory zbuntował się ostatecznie.

- Przep... raszam cię, Charles! - krzyknęła i rzuciła się w kierunku łazienki.

Pięć minut potem wróciła, blada i wyczerpana. Charles nalał sobie kawy i przeglądał notowania giełdowe w gazecie. Na jej widok zerwał się i pomógł usiąść na krześle, jakby miała co najmniej złamaną nogę, a nie problemy z żołądkiem.

- Czy rozmawiałaś o tym z lekarzem? - zapytał.

- W zeszłym tygodniu - odparła. - Ale to nic poważnego. Nie mam wrzodów żołądka.

Na razie, dodała w myśli. Chciała opowiedzieć Charlesowi, że doktor zapytał ją najpierw, czy nie jest w ciąży, ale chyba poczułby się bardzo zakłopotany. Ona też. Dotąd nawet nie rozmawiali o takich rze­czach, a co dopiero...

- No cóż... robi się późno, ale uważałem, że powin­naś wiedzieć o tym już teraz. Pewnie zobaczysz się z moją matką jeszcze dzisiejszego dnia i będziecie mogły porozmawiać o szczegółach. Matka powinna zajmować frontowy pokój i łazienkę. Tak było, zanim ożeniłem się z Suzanne. To całkiem oczywiste, że chce spędzić tutaj ostatnie lata swego życia.

Całkiem oczywiste? Nic z tego, pomyślała, ledwie panując nad sobą. Po moim i paru innych trupach! Dlaczego to, co mówił Charles, było zawsze „całkiem oczywiste", a jeśli ona się z tym nie zgadzała, on uważał, że kaprysi jak dziecko?

- Pomówimy o tym później - odpowiedziała wymi­jająco. Znowu czuła mdłości. Zmusiła się jednak do uśmiechu; była chyba lepszą aktorką, niż mogła przy­puszczać, bo Charles odetchnął z ulgą i cmoknąwszy ją w policzek, wyszedł z domu.

- Niech to wszyscy diabli! Niech to jasny szlag trafi! - mruczała pod nosem, zamykając za nim drzwi na haczyk, po czym specjalnie otwierając je znowu. - Nie zgadzam się! Jak on, do cholery, może sobie wyob­rażać, że ja...

Nagle padła bez sił na krzesło w kuchni i zapatrzyła się ponuro we własną bosą stopę. Dwadzieścia minut później siedziała dokładnie w tej samej pozycji, gdy Kane zastukał do drzwi, po czym popchnął je i wszedł do środka. Być może powinna czuć się zakłopotana po tym, co stało się w czasie ich ostatniego spotkania, ale była zbyt przygnębiona, żeby o tym pomyśleć.

- Wygląda na to, że ci już powiedział, prawda?

- Kane pociągnął nosem i czując zapach kawy, usiadł i nalał sobie aromatycznego płynu do filiżanki.

- Dolać ci? - zaproponował.

- Nie wydaje mi się, żebym w ogóle mogła to wypić - odparła drętwo.

- Pijesz kawę tylko z narzeczonym?

- Nie, tylko robi mi się wrzód na żołądku. Kane przyglądał się bez słowa bałaganowi na stole.

Leżały na nim stare słowniki i encyklopedie, które porządna z natury Rory usiłowała czas jakiś temu posegregować i niektóre wyrzucić.

- Wrzód? Dawno się to zaczęło?

Wzruszyła ramionami.

- Nie wiem... Kilka tygodni temu. Może miesiąc. Pewnie tego dotyczyła ta notatka o lekarzu. Ale... zaraz. Po co tu ginekolog? Od tego jest raczej internista.

- Stosujesz specjalną dietę? Bierzesz lekarstwa?

- Nie, nic nie biorę. Ostatnio specjaliści twierdzą, że dieta nie pomaga.

- No cóż, jedyna rzecz, którą można na pewno powiedzieć o ostatnich opiniach specjalistów, to, że prędzej czy później zostaną one zmienione po ogłosze­niu wyników kolejnego programu badawczego.

Rzuciła mu wrogie spojrzenie; Kane podniósł rękę w obronnym geście.

- No dobrze już, dobrze. Żadnych pigułek, żadnej diety. Ale jak zamierzasz to wyleczyć? Prowadząc regularny tryb życia?

Potrząsnęła buntowniczo głową.

- Moje życie jest uregulowane. Dziękuję ci za troskliwość. Czy chciałeś czegoś ode mnie?

Kane przyznał w duchu, że najbardziej ze wszystkie­go na świecie chciałby rozjaśnić ten mrok w jej oczach i usłyszeć znowu jej śmiech. Wtedy mógłby odejść.

- Chciałem wiedzieć, co dziś zamierzasz robić. Spakować te książki? Wybrać nagrania na wesele? Wysłać ostatnie zaproszenia? Odkurzyć świąteczne girlandy z lampkami?

Jego słowa wywołały cień uśmiechu na twarzy Rory.

- No, wreszcie - powiedział. - Teraz możesz zająć się swoją toaletą, a ja tu trochę posprzątam. - Sięgnął po miskę z resztkami mlecznej zupy i coś, co przypomi­nało orzeszki ziemne, zatopione w dziwnej, purpuro­wej, przejrzystej cieczy. Uniósł brwi.

- Co to jest? Czyżby specjalny, gwarantowany, ziołowy środek Hubbardów przeciw wrzodom żołąd­ka?

- Odczep się. Nie twój interes - fuknęła Rory. - Kane, ja mam dziś milion rzeczy do załatwienia. Dlaczego nie pójdziesz sobie ze swoimi dobrymi radami gdzie indziej? Może pani Banks wzięłaby cię do pomocy? Teraz pewnie planuje w szczegółach to, co ja mam jeszcze do zrobienia, zanim opuszczę ten padół.

- Myślę, że plany są już gotowe - powiedział łagodnie. - Powinnaś się ubrać w ten beżowy kostium, ustawić kilkadziesiąt napisów „Nie deptać trawnika" przed imprezą u Banksów, potem Modene zagra wam na organach i będziecie żyli długo i szczęśliwie we troje...

- Wspaniale! To upiecz mi tort weselny. Albo zagraj z panią Banks w bierki i daj mi wreszcie święty spokój. Na miłość boską - mówiła żałośnie - dlaczego ja i Charles nie możemy zwyczajnie pójść do sędziego pokoju, sami, i mieć to wszystko z głowy!

Kane oparł się o lodówkę i wpatrywał się w nią, jakby nigdy w życiu nie widział bosonogiej kobiety w wymiętej, różowej piżamie, w narzuconej na ramio­na podomce w żółtą kratkę, z rozczochranymi włosami o wszystkich odcieniach miodu i twarzy nakrapianej najpiękniejszymi w świecie piegami.

Rory zauważyła to spojrzenie, ale zinterpretowała je po swojemu. Tacy mężczyźni jak Kane Smith zwykli widzieć kobiety w jedwabiach i koronkach, z fryzurą rozczochraną tak przemyślnie, że nad efektem musiały pracować pewnie ze trzy godziny! Tacy mężczyźni jak Kane Smith...

- Przepraszam - westchnęła. - Wcale nie zamierza­łam cię przed chwilą pobić i rozerwać na kawałki. To tylko... to dlatego, że...

- Że nie możesz spać w nocy i żołądek daje ci w kość, i że czujesz się zakłopotana, bo cię pocałowa­łem, a ty się nie broniłaś, wprost przeciwnie... i że za bardzo się to nam podobało. Ja też się tak czuję. I też niewiele spałem ubiegłej nocy.

Zanim spróbowała cokolwiek powiedzieć, ciągnął dalej:

- Charles pewnie przed chwilą powiedział ci, że, twoja teściowa będzie mieszkała z wami. Jeśli w ten sposób zaczął się dzień...

Rory skuliła się, słysząc te słowa.

- Nie chce mi się wierzyć, że ona naprawdę chce z nami mieszkać. Ma przecież około sześćdziesięciu lat!

Jest zdrowa, zaradna, energiczna. Przecież ma jakichś przyjaciół... córkę! Dlaczego musi z nami zamieszkać?

- Uniosła ręce w geście rozpaczy. - To okropne, Kane. To się naprawdę źle skończy. Tylko co ja mogę na to poradzić, nie raniąc uczuć jej i Charlesa?

Kane uniósł jeden kącik ust w tym znajomym uśmiechu, od którego serce Rory zaczynało tłuc się w piersi jak wyrzucona na piasek ryba.

- Posłuchaj, kotku, przez najbliższe pół godziny na pewno nic na to nie poradzimy. Idź się umyć i ubrać, a ja pozmywam naczynia. Potem się zastanowimy, co musimy jeszcze załatwić.

- Nie musisz zmywać moich naczyń, Kane. W ogóle nic nie musisz tu robić - powiedziała.

- Szanowna pani pozwoli, że będę innego zdania.

- Kane objął ją mocno za ramiona i poprowadził w stronę łazienki. -Jeśli nie zajmę się jakąś robotą, to mogą być kłopoty.

- Możesz zająć się panią Banks - powtórzyła swoją propozycję Rory.

- Szczerze mówiąc, wolałbym jeść robaki - od­powiedział. Spojrzeli na siebie i oboje wybuchnęli śmiechem.

Pół godziny później Rory wróciła do kuchni, tym razem pięknie wysprzątanej. Książki leżały poukłada­ne według roku wydania.

- Rzeczywiście przydałby ci się nowy słownik, ale encyklopedii nie wyrzucaj. Nigdy nie wiadomo, co pominęli w nowym wydaniu - poradził Kane. Po­stanowił nie dyskutować z Rory o zawartości lodówki i spiżarni. Nic dziwnego, że biedaczka ma kłopoty z żołądkiem! - Co zrobimy z twoimi roślinami? - spytał.

Rory czuła się nieporównanie lepiej w jasnobłękitnej sukience z piki i włosami upiętymi w koronę wokół głowy.

- One tak naprawdę nie są moje. Dzieci w klasie zaczęły je hodować tej wiosny, a ja... jakoś nie mogłam pozwolić im umrzeć.

Otóż to, pomyślał Kane. Pięciometrowy pęd ziem­niaczany, całkiem bez liści, przywiędła miotła marchwianej naci, wybujały pęd z pojedynczym liściem na czubku oraz jakiś nie zidentyfikowany badyl, który wyglądał, jakby za chwilę miał ruszyć o własnych siłach na przeszukanie pobliskiej spiżarni. Rory była niesa­mowita. Tylko dlaczego, do pioruna, nie mógł myśleć teraz o niczym innym poza pójściem z nią do łóżka?

To było co najmniej niepokojące.

- Kane? - zaczęła z wahaniem.

- Słonko moje, co ty, u diabła, widzisz w tym Charlesie Banksie?

Zaskoczona Rory spojrzała na niego badawczo.

- Podobno jesteś jego przyjacielem!

- A czy powiedział ci, że Suzanne była moją dziew­czyną, zanim ją poznał? Czy mówił ci, że nie widzieliś­my się od czasu, kiedy byłem drużbą na ich weselu jedenaście lat temu?

- Nie, ale...

- Właśnie. Nie przypominaj więc mi o tym, że Charlie jest moim przyjacielem, bo to akurat nie ma żadnego znaczenia.

- Więc dlaczego...

- Dlaczego jestem tutaj? Dlaczego będę drużbą tego nieszczęśnika na kolejnym weselu?

- On nie jest żadnym nieszczęśnikiem. To... to... bardzo miły człowiek!

- Oczywiście. I wcale nie powiedziałem, że nie jestem jego przyjacielem. Jestem jednak również two­im przyjacielem, Rory. Przynajmniej chciałbym nim być. Jeśli potrzebna ci moja pomoc, powinniśmy teraz usiąść i opracować podstawowe zasady twojego poży­cia z Charlesem. Potem przekażesz to mamie Banks i natychmiast wyjedziesz gdziekolwiek, zanim ona eksploduje. Kiedy najgorsze minie, wrócisz i stawisz jej czoło. Jeżeli będziesz chciała żyć pod jednym dachem z Charlesem i z nią, musisz to zrobić. W przeciwnym razie oboje będą cię traktować jak wycieraczkę.

Rory wsunęła palce pod upięty pracowicie warkocz i podrapała się w głowę.

- A gdybym tak poszła teraz spać i obudziła się za godzinę... Może okazałoby się, że tej rozmowy z Char­lesem wcale nie było?

- Tchórz - stwierdził łagodnie.

- Wypchaj się.

- No dobrze, skoro nie zamierzasz walczyć z Maddie Banks, to jak sobie z nią poradzisz?

- Nie męcz mnie! - Czuła, że na sam dźwięk jego głosu dostaje gęsiej skórki. Dlaczego, gdy był blisko, miała jakieś szczególne poczucie zagrożenia? Podświa­domie zdawała sobie sprawę, że całe jej życie zmieniło się od chwili, gdy Kane Smith przeszedł przez żywopłot, kiedy dotknęła go swą bosą stopą i oblała brudną wodą.

Przed dwunastą w południe zdecydowała się na tradycyjny marsz weselny w czasie ślubu i na melodie Cole'a Portera jako tło weselnego przyjęcia. O pozo­stałych sprawach zadecyduje już pani Banks i jej córka.

Postanowili też, że będzie jej towarzyszyła tylko jedna druhna i że poprosi o to swoją najmłodszą siostrę, Misty.

Trzy to byłoby za dużo jak na tę raczej skromną ceremonię, poza tym Fauna...

Nigdy nie dało się przewidzieć, co może wymyślić Fauna.

- Gdyby Misty nie chciała albo gdyby jej nie było, poproszę siostrę Charlesa. Jaka ona jest? - Rory zrzuciła sandały i położyła bose stopy na stołku kuchennym. Gryzła z zapałem ołówek, podczas gdy Kane nalał dwie szklanki kolejnego wytworu „boskich Hubbardów".

- Ewa? Bystra... atrakcyjna... ambitna.

Rory poczuła ukłucie niczym nieumotywowanej zazdrości.

- Wygląda na to, że znasz ją całkiem nieźle?

Kane uśmiechnął się.

- Nie wydaje mi się, żeby mnie w ogóle pamiętała.

- Aha. No, dobrze. Mam nadzieję, że mi nie odmówi, jeśli moja rodzina nie przyjedzie. Oni są do tego zdolni... Wiesz, z nimi naprawdę... nigdy nic nie wiadomo.

- Ewa nie odmówi. To całkiem przyzwoita dziew­czyna.

- To mamy jeszcze jedną sprawę z głowy - pod­sumowała Rory. - Zresztą to wiele hałasu o nic. Chciałam powiedzieć, że... ślub potrwa w końcu tylko parę minut i będzie po wszystkim.

Kane popatrzył na nią z dziwnym uśmiechem.

- No, niezupełnie. Rory uniosła brwi.

- Ach, pewnie masz na myśli przyjęcie. W porząd­ku, będziemy pili szampana, wzniesiemy parę toastów i wtedy naprawdę będzie po wszystkim.

- Rory - Kane usiadł na krześle po przeciwnej stronie i oparł się łokciami o przykryty obrusem stół - kilka słów, kilka toastów, i to będzie dopiero początek. Początek twojego życia z Charlesem. Rory westchnęła.

- Wiem o tym - powiedziała cicho, skręcając w pal­cach nitkę z obszytego frędzlą obrusa.

- Wcale nie jestem tego pewien. Posłuchaj mnie, kochanie. Jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, teraz jest jeszcze czas, żebyś zrezygnowała z tego małżeńst­wa.

- Jakież ja mogę mieć wątpliwości? Charles jest wspaniały. Jest mężczyzną, jakiego chciałaby poślubić każda kobieta. Jest... taki solidny, odpowiedzialny... uprzejmy i nie... natarczywy...

- Nie natarczywy. Co za interesująca zaleta u pana młodego. Czyżbyś miała na myśli, że nie będzie nalegał, żebyś rzuciła tę pracę w szkole, czy raczej, że nie będzie nalegał, abyś dwa razy dziennie rzucała w diabły wszystko i w jakimś ustronnym kątku syciła wraz z nim wasze wspólne żądze?

Rory poczuła, jak gorący rumieniec oblewają aż po czubek głowy.

- Jak śmiesz! - wyszeptała.

Kane roześmiał się. Po chwili zamilkł, zdając sobie sprawę, że ona wcale nie żartowała.

- Jak śmiem? - zapytał. - Rory, kobiety nie używaj ą tego wyrażenia od co najmniej pięćdziesięciu lat. W czasach, w których teraz żyjemy, mężczyźni po­zwalają sobie prawie na wszystko. Kobiety nawet na więcej. Nie ma tabu, żadnych ograniczeń. Czyżbyś tego nie zauważyła?

- Przepraszam cię - powiedziała cicho, odsuwając krzesło. Wyszła szybko z pokoju. Kane spoglądał w ślad za nią. Słysząc gwałtowne trzaśniecie drzwi od łazienki wstał, nie mogąc się zdecydować, czy pójść za nią, czy wynieść się stąd w diabły.

Kiedy jednak usłyszał, że Rory wymiotuje, przestał się wahać.

- Kochanie... Pozwól, że ci pomogę. Jesteś chora. Klęczała na podłodze, rozdygotana i bardzo blada.

Na jej twarzy lśniły krople potu i Kane czuł, jak jego serce wyrywa się do niej, cokolwiek by teraz myślał. Podniósł ją z podłogi. Była tak słaba, że nawet nie protestowała.

- Już dobrze, kotku... Teraz musisz się położyć i spróbować zasnąć.

- Nienawidzę tego - wyszeptała Rory przygnębio­nym głosem. - Nie mogę znieść, że widzisz mnie w tym stanie, nienawidzę mego żołądka, nienawidzę tego lata i, najbardziej ze wszystkiego, nienawidzę ślubów.

- Tak, kochanie, rozumiem cię. W takiej chwili jak ta kobieta najbardziej potrzebowałaby matki. Ponie­waż jej tu nie ma, muszę ją zastąpić.

Rory była już bez butów, które zostały przy kuchen­nym stole. Kane położył ją na łóżku, zdjął z ręki zegarek, powyjmował spinki z warkocza i rozpiął sukienkę. Delikatnie zdjął ją Rory przez głowę i ułożył na starym bujanym fotelu.

Miała na sobie białą bawełnianą halkę. Kane nawet nie zdawał sobie sprawy, że w tym stuleciu jeszcze coś takiego produkują. Drżała na całym ciele i Kane walczył z przemożną chęcią, żeby położyć się obok niej w łóżku i ogrzać ciepłem swojego ciała. Istniały jednak, jak mawiają lekarze, istotne przeciwwskazania.

- Może zdejmę ci jeszcze tę halkę i dobrze cię okryję?

Oczy Rory rozszerzyły się ze strachu.

- Zostaw mnie w spokoju! Nie próbuj nawet...

- Zaraz, zaraz, ja ci tylko proponowałem pomoc. - Kane podniósł obie ręce w obronnym geście.

- Przepraszam cię, źle się czuję.

Wyglądała okropnie. Jednocześnie jednak była taka bezbronna, nieszczęśliwa, cudowna; Kane czuł, że całkiem traci głowę.

- Kto jest twoim lekarzem?

- Nie potrzebuję żadnego lekarza. Chcę wreszcie zostać sama.

Zmoczył w wodzie czystą ścierkę i wytarł jej twarz, szyję i ręce. Odgarnął z czoła potargane włosy, starając się nie myśleć o ich jedwabistej delikatności, nie widzieć jej przejrzystej, gładkiej skóry. Miała zamknię­te oczy, ale wiedział, że nie śpi.

Kobieto, kobieto, coś ty ze mną zrobiła, pomyślał. Stał nad nią jeszcze i obserwował przez długą chwilę. Jej oddech uspokoił się. Na chwilę otwarła oczy i wtedy wydało mu się, że zobaczył w nich przestrach. Potem jednak uśmiechnęła się i usnęła.

ROZDZIAŁ PIĄTY


Kane siedział nadal w fotelu, gdy usłyszał przez siatkowe drzwi głos Madeline Banks:

- Panno Hubbard? Auroro?

- Ona się położyła, pani Banks - powiedział Kane. Z ociąganiem wstał z fotela i podszedł do drzwi.

Mina pani Banks wskazywała, że jego obecność tutaj jest źle widziana. Powinien był dawno stąd wyjść, przede wszystkim ze względu na Rory. To ona będzie musiała teraz unieść ciężar podejrzeń, wyzierających z oczu tej kobiety. Znał Maddie Banks i wiedział, że to nie będzie łatwe.

- Aurora źle się poczuła. Nie chciałem zostawiać jej samej.

- Hmm... rozumiem.

Madeline Harrison Banks była wysoką kobietą. Ktoś życzliwy mógłby powiedzieć, że jest przystojna. W każdym razie na pewno zwracała uwagę. Przez tyle lat mieszkania w najbliższym sąsiedztwie Kane nigdy nie widział jej źle lub niestarannie ubranej. Jasne włosy były zawsze pięknie uczesane, a składająca się głównie z pereł biżuteria była zawsze w najlepszym guście. W zimie nosiła kostiumy i kaszmirowe swetry, w lecie pastelowe suknie, czasami z idealnie dopasowanym bawełnianym kardiganem. Nigdy się nie pociła. Jej ubranie nigdy się nie mięło. Nawet najbardziej podejrzliwy sprzedawca zaakceptowałby bez wahania jej czek. W tej chwili Kane miał ochotę posłać ją do diabła.

- Czy panna... czy Aur ora widziała się ze swym lekarzem?

- Podobno tak.

- I jakie jest jego zdanie?

- Nieżyt żołądka.

W głębi domu Rory leżała z zamkniętymi oczami, słysząc szmer głosów, zbyt wyczerpana, żeby się zasta­nawiać, kto ją odwiedził. To nie był Charles. Rozpo­znałaby jego głos. Poza tym Charles był zajęty. Nieste­ty, był bardzo zajęty od chwili, kiedy poprosił ją o rękę.

Przedtem tak nie było. Nie uwodził jej wprawdzie w jakiś niezwykle romantyczny sposób, ale starał się zdobyć jej względy. Tak, na pewno kiedyś się starał. Nawet przy swoim braku doświadczenia Rory wie­działa, że nie jest obojętna temu mężczyźnie, i po raz pierwszy w życiu przyjmowała to spokojnie i z przyje­mnością. Charles był porządnym człowiekiem. Nie budził obaw, mogła mu zaufać.

Kiedy jednak zgodziła się zostać jego żoną, starania Charlesa się skończyły. Była tym zdziwiona i trochę urażona, ale powiedział jej, że mają przecież przed sobą podróż poślubną. Wtedy Rory przekona się, że będą ze sobą szczęśliwi.

Tylko jak można mieć pewność, że do siebie pasują, jeśli Charles będzie wciąż tak powściągliwy? Więk­szość par nie czeka teraz nawet na zaręczyny, żeby pójść do łóżka. Rory nawet się do tego przygotowywa­ła, tylko że Charles w ogóle nie próbował...

A teraz, im dłużej czekała, tym bardziej wydawało jej się to niemożliwe.

Coś tam, oczywiście, o życiu wiedziała. W szkole średniej chodziła czasami na randki. Zwykle były to spotkania w większym gronie. Chodzenie do kina, prywatki. Potem cała grupa zwykle dzieliła się na pojedyncze pary i każda para, która nie sypiała ze sobą, była jakby „nie w kursie". Rory prawie wcale nie piła, nie szła do łóżka z kim popadło, nie tykała „trawki" i w ten sposób większość chłopców trak­towała ją na prywatkach lekceważąco.

Lubiła chodzić do kina, ale w najbardziej łzawym melodramacie widziała zawsze coś zabawnego i śmiała się w najmniej odpowiednich momentach. Nigdy nie mogła się zorientować, czego oczekują od niej chłopcy, i sama nie wiedziała, czego ona oczekuje od nich.

Już prawie nie wierzyła, że kiedykolwiek przeżyje jakiś romans. Było to wtedy, kiedy przeprowadziła się do Północnej Karoliny i zaczęła uczyć w szkole, w której posadę załatwiła jej dawna przyjaciółka z college'u. Pierwszą osobą, którą tu poznała, był Charles Banks.

Oczywiście był wtedy jeszcze żonaty. Nigdy nie myślała o nim inaczej jak o sąsiedzie i kimś, od kogo wynajmuje dom. Suzanne wpadała czasami na poga­wędkę, ale poza tym Rory praktycznie nie miała kontaktu z młodymi Banksami.

I nagle Suzanne umarła. Całe miasto nie mogło ochłonąć z zaskoczenia. Tydzień wcześniej cieszyła się najlepszym zdrowiem.

W sześć miesięcy później Charles zapytał ją, czy nie mogłaby pójść z nim na bankiet, i Rory przyjęła to zaproszenie. Potem spotykali się od czasu do czasu, idąc do kina, a potem na kolację albo na comiesięczny obiad z tańcami w klubie Charlesa. Mówił, że czuje się bardzo samotny. Rory też była samotna.

W pewien piątek, w kwietniu ubiegłej wiosny, po przyjęciu, które Rory wydała dla swoich drugoklasistów, Charles poprosił ją o rękę. Zabrała z przyjęcia niezjedzone kanapki i mrożone waniliowe wafelki. Siedzieli z Charlesem na werandzie, kołysząc się na huśtawce i pojadając to i owo, rozmawiając o jakichś nieistotnych drobiazgach, gdy nagle on odwrócił się, spojrzał na nią i poprosił, żeby wyszła za niego za mąż.

Rory zakrztusiła się swoim wafelkiem. Charles musiał ją klepać po plecach i pożyczyć swojej chuste­czki do wytarcia załzawionych oczu. W ten sposób ta niezwykła chwila straciła wszelki nastrój romantyzmu.

- No dobrze - powiedział, kiedy wreszcie była w stanie mówić. - Czy zgadzasz się?

- Charles, czy jesteś pewny, że naprawdę tego chcesz?

- Moja droga, uważam, że świetnie do siebie pasu­jemy. Oczywiście, jeśli marzysz o przystojnym uwodzi­cielu z romantycznej powieści, to, niestety, ja nim nie jestem. - Spojrzał na nią z uśmiechem pełnym dez­aprobaty dla samego siebie, który Rory uznała za rozbrajający. - Ale jeśli chciałabyś dzielić życie z mężczyzną, który ma dla ciebie wiele uznania i szacunku, i który może zapewnić ci godziwe warunki, i otoczy cię opieką, nie musisz szukać daleko. Pomyśl nad tym, dobrze?

Wtedy pocałował ją i Rory była pewna, że poczuje przyspieszone bicie serca i zawrót głowy. Nic takiego nie nastąpiło. Uśmiechnęła się, ukrywając rozczarowa­nie i tłumacząc sobie, że takie rzeczy będą się zdarzać, kiedy przyzwyczai się do myśli, że jest zakochana.

Później jednak nic takiego nigdy nie nastąpiło. Widocznie Charles nie był człowiekiem zdolnym do namiętnego okazywania uczuć, choć widziała go nie­raz w stanie znacznego podniecenia, kiedy oglądał tabele stawek ubezpieczeniowych. Kiedyś z prawdziwą namiętnością opowiadał o pożarze, wywołanym dla uzyskania odszkodowania. Może jego uczucia do niej będą gorętsze, gdy już się pobiorą?

A może nie? Może po prostu była dla niego nie dość atrakcyjna albo żadne z nich nie miało zmysłowej natury...

Ostrożnie spuściła nogi na szydełkowy chodniczek leżący koło łóżka. Boże, ileż ona ma jeszcze do zrobienia. Nie ma czasu na takie rozważania. Trzeba odwieźć rzeczy do przytułku, posegregować książki. Poza tym dziś jest ostatnia sobota miesiąca. Tańce w klubie. Zawsze na nie chodzili, bo Charles spotykał tam wielu swoich klientów i innych ludzi związanych z firmą. Opłata za członkostwo w klubie była odliczana od podatku. Kiedy się o tym dowiedziała, ich wypady do klubu wydały jej się jakoś mniej romantyczne.

- A pies to gryzł - mruknęła, upinając niezbyt starannie spleciony warkocz na czubku głowy i wsa­dzając weń tuzin spinek.

Pięć minut później weszła do saloniku. Madeline Banks siedziała na dębowym krześle z wyrazem sztucz­nego ożywienia na twarzy. Spojrzała na Rory tak, jakby zobaczyła zjawę z zaświatów.

Kane wychylił się z fotela w jej stronę, patrząc na Rory ciepłym i krzepiącym spojrzeniem.

- Czy na pewno czułaś się na siłach, żeby wstać? Rory czuła nieprzepartą chęć, żeby rzucić mu się w ramiona. Patrzył na nią z troską, czekając na odpowiedź. To jego spojrzenie sprawiło, że Rory miała ochotę rozpłakać się z wdzięczności.

- Panno Hubbard - zaczęła Madeline Banks - mój lekarz nadal tu mieszka. Gdybym do niego zadzwoniła, jestem pewna, że byłby w stanie pani pomóc.

- Dziękuję bardzo, pani Banks, już czuję się całkiem dobrze. To tylko nerwica żołądka. Nie powinnam była pić kawy...

- Charles prosił mnie, żebym omówiła z panią parę spraw tego przedpołudnia, ale mam wrażenie, że musimy to odłożyć.

Najlepiej byłoby to odłożyć do dnia lądowania Marsjan, pomyślała Rory. Odwlekanie tej rozmowy niczego jednak tu nie rozwiąże.

- Możemy to zrobić teraz, pani Banks - oznajmiła.

- Później możemy być zbyt zajęte.

Kane odprowadził obie panie do dużego domu, pożegnał się z matką Charlesa, mrugnął porozumiewa­wczo do Rory i zniknął.

Rory czuła się jak pasażer „Titanica", któremu odpływa sprzed nosa ostatnia łódź ratunkowa. Z dete­rminacją zwróciła się do starszej pani:

- Pani Banks, Charles powiedział mi, że zamierza pani wrócić do Tobaccoville...

Trzy godziny później, gdy pani Banks z łatwością przeforsowała swoje stanowisko mimo nieśmiałych protestów Rory, do frontowego salonu weszła Ewa. W tym momencie przez głowę Rory przemknęła myśl, że byłoby cudownie zaręczyć się z sierotą bez żadnej bliskiej rodziny.

Matka Charlesa przypominała walec drogowy. Co­kolwiek Rory powiedziała, ona dalej mówiła swoje, jakby druga strona w ogóle nie otwierała ust. A to, uświadomiła sobie Rory, był dopiero początek ich wzajemnych kontaktów.

Evelyn Banks Patelli Sanders była wysoką, długo­nogą damską wersją swego brata. Rory zamierzała traktować ją jak najlepiej, choćby ze względu na Charlesa. Może ona będzie w stanie przemówić do rozumu swej matce, bo Rory, jak dotąd, nie potrafiła w żaden sposób tego dokonać.

- Ach, więc to ty jesteś tą milutką nauczycielką, narzeczoną Charlesa?

Rory poczuła się nieco urażona lekceważącym to­nem Ewy, ale nie dała tego po sobie poznać.

- Z niecierpliwością czekałam, żeby panią poznać, pani Sanders - odparła. Było to oczywiście kłamst­wo. Rodzina Charlesa wcale jej się nie podobała. Ba!... Ale Charles nie miał jeszcze okazji poznać jej rodziny.

Ewa roześmiała się.

- Jesteś ładniejsza, niż można było wnioskować z opisu mamy. O Boże, jaka jestem zmęczona! Potrzeb­ny mi dobry drink, a potem długa, chłodna kąpiel. Mamo, chodź ze mną, chcę się rozpakować. Muszę ci opowiedzieć, z czym znowu wyskoczył Tom na temat podziału majątku i alimentów!

- Panno Hubbard, z pewnością wybaczy nam pani, ale... - powiedziała pani Banks. - Carrie zaniesie twoje rzeczy na górę, kochanie. Zamieszkasz w tym wschod­nim pokoju, prawda? Zawsze lubiłaś wcześnie wsta­wać.

Rory wróciła do domu i zajęła się swoimi sprawami. Obawiała się kłopotów z żołądkiem. O pół do piątej wpadł do niej Charles.

- Mama mówiła, że nie czułaś się dobrze dziś rano.

- Rozbolał mnie żołądek. Ale jeszcze się całkiem nie rozłożyłam.

- Mój Boże, Auroro, czyżby aż tak...

- Och, nie, Charles. Nie aż tak. Po prostu żartowałam.

- Na pewno? Kane i Ewa mogą dziś pójść na tańce sami. Ja mogę zostać i posiedzieć przy tobie, jeśli tego chcesz. Albo może moja matka...

- Nie, nie, wszystko w porządku, Charles. Czuję się całkiem dobrze. Właśnie segregowałam rzeczy przed przeprowadzką.

- Więc spotkamy się o pół do ósmej? - zapytał.

- Tak, oczywiście - odparła z nagłym uczuciem zmęczenia.- Będę gotowa.

Dwadzieścia pięć minut po siódmej Rory czekała ubrana w zapinaną pod szyję, luźną batystową sukien­kę w różowo-biały wzorek. Włosy upięła w węzeł z tyłu głowy. Nałożyła też kolczyki z granatów, które kiedyś dostała od babci, i skromny pierścionek z brylantem od Tiffany'ego - zaręczynowy prezent Charlesa.

Myślała teraz o wizycie u ginekologa, którą plano­wała załatwić jeszcze w tym tygodniu. Brakowało jej odwagi. Gdyby mogła pomówić o tym z Charlesem i poprosić go o radę...

Charles, kochanie", mogłaby zacząć, „tak się złożyło, że jestem jeszcze dziewicą. I, rozumiesz, im jestem starsza, tym bardziej boję się... wiesz, czego. Myślę, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli pójdę do doktora Malleta na mały zabieg. Po co mi ten ból... krew... i w ogóle".

Obracając nerwowo pierścionek na palcu, zastana­wiała się po raz setny, dlaczego, u diabła, nie zrobiła tego już dawno. Większość kobiet tak robi... Zwykle znacznie wcześniej niż w wieku trzydziestu lat.

Miała przecież niejedną okazję. Na przykład ten futbolista, z którym spotykała się przed przyjazdem tutaj. Przeraził ją wprawdzie śmiertelnie, ale teraz myślała, że lepiej byłoby ulec jego natarczywym atakom. Nie miałaby w tej chwili takich głupich problemów.

Gdy obie pary przybyły do klubu, wieczorek tanecz­ny już trwał. Z baru dobiegał hałas, świadczący o tym, że goście dobrze się tu bawią.

Ewa i Rory zostawiły panów w holu i udały się do pokoju obok toalety dla pań. Ewa poprawiła swój nienaganny makijaż i podała Rory puderniczkę.

- Przypudruj sobie nos. Może nie będzie widać tych twoich piegów.

- Dziękuję, ale przestałam już z nimi walczyć. Ich oczy spotkały się w lustrze i Rory odgadła treść pytań, które za chwilę usłyszy.

- Jak długo znacie się z Charlesem?

- O, już parę lat. Spotkaliśmy się zaraz po mojej przeprowadzce z Lexington. To jest miejscowość w Kentucky. Przyjechałam tutaj, żeby uczyć w szkole.

- A co z Kane'em?

- Nie rozumiem?

- Wygląda na to, że dobrze się znacie.

- Och, nie... Poznaliśmy się dopiero parę dni temu. On wydaje się... całkiem miły.

Ewa skropiła się perfumami i wrzuciła mały flako­nik „Poison" z powrotem do torebki.

- Miły, powiadasz? - powtórzyła. - Moja droga, małe kotki mogą być miłe, kwiatki mogą być miłe. Kane Smith jest fascynujący! Nie mogę sobie wyob­razić, jak mogłam o nim zapomnieć przez te lata, ale muszę przyznać, że w czasach kiedy mieszkałam tutaj, byłam straszną snobką. Raczej nie zauważałam tych Smithów z sąsiedztwa. - Ewa uśmiechnęła się i Rory uznała, że zaczyna ją lubić, choć jeszcze nie wie, dlaczego.

Zjedli kolację. Kelner uprzątnął stół i podał następ­ną butelkę wina. W oddali dał się słyszeć pomruk burzy. Rory wzdrygnęła się.

- Czy dobrze się czujesz, kochanie? -zapytał Charles.

- Wspaniale. - Uśmiechnęła się do niego, starając się nie widzieć Ewy, pochylającej się w kierunku Kane'a, z dłonią na rękawie jego beżowej lnianej marynarki.

- Coś podobnego! - wykrzyknęła Ewa. - Kane, to przecież musisz być ty, prawda? Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?

Chares odwrócił się ku niej z westchnieniem.

- Kim musi być Kane? Kto ci czego nie powiedział?

- Mój drogi bracie, czy ty wiesz, że nasz Kane to jest ten Kane Smith?!

Spojrzenie Rory powędrowało od Ewy do Charlesa, a potem znów do Kane'a. Ten wyglądał na niezadowo­lonego.

- Ewo, jeśli nie jesteś zmęczona, to możemy zatań­czyć - mruknął pod nosem.

Rory obserwowała, jak przeciskali się między stoła­mi w kierunku parkietu.

- Czy ja czegoś nie zrozumiałam?

- To nic ważnego, kochanie. Czy czujesz się na siłach, żeby zatańczyć?

Rory poczuła irytację.

- Mówiłam ci już, Charles, że czuję się świetnie. Po dwóch tańcach zmienili partnerów. Nie zwróciła uwagi, kto zainicjował tę zamianę, ale z pewnością nie była to Ewa.

Kane poprowadził ją przez parkiet, obejmując lekko w pasie. Żadne z nich nie powiedziało słowa. Rory bez wysiłku dostosowała się do jego kroków. Po chwili lekki ucisk jego dłoni na jej plecach zaczął ją niemal parzyć. Z tego powodu zbliżyła się do niego bezwied­nie.

- Chyba będzie padać, prawda? - zapytała z nutą rozpaczy w głosie.

- Możliwe.

Ktoś zderzył się z nią, popychając ją prosto na Kane'a. Cofnęła się jak oparzona. Usta Kane'a wygię­ły się w znajomym, ironicznym uśmiechu i twarz Rory zapłonęła rumieńcem.

- Ta orkiestra jest do niczego - mruknęła.

- Masz dość?

- Jeżeli ty nie chcesz już tańczyć...

- Nie chcę... - odburknął - z tobą już nie chcę. Rory nie była przygotowana na takie stwierdzenie.

Dopiero po chwili odzyskała głos.

- No cóż, przynajmniej jesteś szczery. Przystanęli koło dużego, weneckiego okna. Kane nadal obejmował ją w pasie, jej ręka nadal spoczywała na jego ramieniu. Zamiast jednak się cofnąć, Kane przysunął się do Rory akurat w tym momencie, gdy oślepiająca błyskawica oświetliła drzewa za oknem upiornym, fosforyzującym blaskiem.

Za chwilę dał się słyszeć grzmot i Rory spojrzała na Kane'a wzrokiem pełnym przerażenia.

- Kane, ja...

- Nie mów tego.

- Czego mam nie mówić? - szepnęła, czując zamęt w głowie.

- Cokolwiek chciałabyś powiedzieć, lepiej tego nie mów. Moja droga, zdajesz sobie chyba sprawę, że staram się zachowywać przyzwoicie, ale jeśli się poru­szysz... jeśli cokolwiek powiesz... nie wiem, co mogę zrobić...

Zamknęła oczy. Przestała prawie oddychać. Każ­dym centymetrem swego ciała chłonęła obecność tego mężczyzny, który teraz obejmował ją jedną ręką, a drugą miażdżył jej palce.

On mnie teraz pocałuje, myślała. Przy wszystkich. Cały świat powoli rozpłynął się wokół niej, gdy powoli pochyliła się w jego stronę.

Nagle zachrypiały wzmacniacze i szef orkiestry zapowiedział:

- Drodzy państwo, chciałbym ogłosić, że jeśli ktoś z was zostawił otwarty dach w samochodzie, to powinien wiedzieć, że w całym okręgu Stokes leje teraz jak z cebra. Ulewa już się tu zbliża. Szczęśliwcy, których to nie dotyczy, mogą teraz posłuchać starej polki. Postaramy się nią zagłuszyć te grzmoty. A więc raz... i dwa...

Rory otwarła oczy. Ręka Kane'a opadła. Rory odwróciła się i wróciła do stolika. Charles wstał, gdy zamierzała usiąść.

- Robi się późno - powiedział. - Wolałbym nie wracać do domu w czasie burzy.

- Wracajmy zatem - odparła. Podniosła z krzesła torebkę, starając się nie widzieć człowieka, który przecisnął się tuż koło niej. Ponieważ Charles wszyst­kich tu przywiózł, Kane i Ewa nie mieli wyboru i również zaczęli zbierać się do wyjścia.

Ewa oczywiście nie powstrzymała się od komentarzy.

- Na miłość boską, braciszku, nie zmieniłeś się ani na jotę. Parę kropel deszczu to już dla ciebie kataklizm.

- Aurora nie czuje się najlepiej - odpowiedział Charles. Rory rzeczywiście poczuła się okropnie.

Reszta drogi upłynęła w milczeniu. Gdzieś w poło­wie trasy złapała ich ulewa, więc i tak nie mogliby się słyszeć w ogłuszającym hałasie deszczu bębniącego o dach. W wyizolowanym jakby od zewnętrznego świata wnętrzu limuzyny Rory czuła otaczające ich napięcie. Wszelkie emocjonalne konflikty bardzo źle na nią działały. Byłaby w stanie zrobić prawie wszyst­ko, żeby ich uniknąć.

Najgorsze jednak miała dopiero przed sobą.

Gdy skręcili w stronę domu, zauważyła znajomy kształt furgonetki, błyszczącej w strugach deszczu.

- Och, nie - jęknęła cicho.

Zjawili się tu za wcześnie. Do wesela pozostało jeszcze więcej niż tydzień. Powinni chociaż zadzwonić. Może to jest jakiś inny, podobny samochód, należący do kogoś, kto chce przeczekać burzę...

Mimo zacierających wszystko strug deszczu widać było jednak kolorową tęczę, ozdabiającą bok wielkiej, żółtej furgonetki zaparkowanej pod domem Charlesa.

Jej rodzina przyjechała. Teraz, kiedy poważnie zaczynała zastanawiać się nad sensem tego wszyst­kiego, rodzina Hubbardów przybyła na wesele!


ROZDZIAŁ SZÓSTY


W godzinę później Rory prowadziła rodziców w kie­runku swego domu. Przyjechali tu, kierując się jej skrupulatnie narysowaną mapą, zaraz potem, kiedy Rory i reszta towarzystwa udali się do klubu. Bili przez jakiś czas łomotał do drzwi, ale kiedy nikt nie otwierał, Peace spokojnie pomaszerowała do sąsiedniej posesji, żeby zasięgnąć języka.

Resztę można było sobie świetnie wyobrazić, myś­lała Rory, tłumiąc cisnący się na usta histeryczny chichot. Madeline Banks znalazłaby pewnie prędzej wspólne tematy z sierżantem policji niż z jej rodziną.

Wprawdzie Bili i Sunny Hubbard zerwali defini­tywnie z hippisowską przeszłością, ale od Madeline Banks dzielił ich nadal zupełnie kosmiczny dystans. Chodziło o inne spojrzenie na świat. Dla Sunny, przysięgłej wyznawczyni prawa karmy, każde stwo­rzenie na tym padole, od królowej Anglii do najmizerniejszego robaczka, miało swoją dokładnie wy­znaczoną płaszczyznę egzystencji. Życie każdego człowieka zależy od tego, jaki był w poprzednim wcieleniu. Taki pogląd wydawał się Rory fascynują­cy!

Ezoteryczne przekonania Billa były ostatnimi czasy może mniej wyraziście eksponowane. Chyba nigdy nie zapomniał, że tylko ciężko zapracowane pieniądze jego rodziców pozwoliły mu znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Ubierał się wtedy w kupione na wyprzedaży szmaty, ale miał najnowszy, importowany samochód, a jego gitara kosztowała sześćset dolarów. Rory zawsze podejrzewała, że pod powłoką wyznawcy hippisowskiej ideologii kiełkowała w nim od dawna dusza kapitalisty. Tak łatwo stał się biznesmenem, a jego kochająca swobodę natura wcale na tym nie ucierpiała... Mimo przerzedzonych już i siwiejących włosów Bili wyglądał całkiem atrakcyjnie w białych drelichowych spodniach i kolorowym podko­szulku, ze sznurkiem afrykańskich paciorków wokół szyi.

Sunny prawie się nie zmieniła od czasu, odkąd ją widziała po raz ostatni. Rory nigdy nie potrafiła wyobrazić sobie swojej matki mieszkającej jako dziec­ko w tym schludnym domu przy Main Street, ubranej w wykrochmalone sukienki, skórzane półbuciki i wy­winięte, białe skarpetki. Sunny miała przecież swój unikalny styl. Sama projektowała i szyła sobie suknie, gotowała niezwykłe potrawy i kochała muzykę ponad życie. Czasami Rory czuła, jakby to ona była matką, a Sunny - stwarzającym problemy dzieckiem.

Hubbardowie wnieśli swoje bagaże do gościnnego pokoju.

Rory zaciągnęła zasłony i przygotowała posłania.

- Czy ty naprawdę jesteś pewna tego, co zamierzasz zrobić? - zaczęła matka. - Widziałaś, moje złotko, jaką on ma aurę? Przecież...

- Bili, może napijesz się herbaty, zanim zajmiesz się samochodem? - powiedziała Rory, udając, że nie słyszy tych ostrzeżeń. - Nazywa się „Kraj Nirwany", sam mi ją przysłałeś. Dobrze ci zrobi przed spaniem w obcym łóżku.

- Ona jest taka szarawa - mówiła dalej Sunny. – Nie twierdzę, że może być niezdrowa, ale jest taka... cienka, można powiedzieć...

- Herbata? - zapytali jednogłośnie Rory i Bili. Sunny zamrugała swoimi gęstymi, jasnymi rzęsami.

Miała czterdzieści osiem lat, ale z podobną do córki, piegowatą cerą i miodowymi, rozjaśnionymi tu i ów­dzie włosami, mogłaby z powodzeniem uchodzić za trzydziestolatkę.

- Jaka herbata? Mówię o aurze Charlesa. Kwiatu­szku, czy ty wiesz, że on zupełnie do ciebie nie pasuje? Jaka jest jego data urodzenia? Zaraz mu zrobię horoskop. Czy ja ostatnio liczyłam twoje progresje, Rory? To też muszę zrobić... Chociaż teraz już widzę, w czym problem. On ma na pewno dużo planet w Koziorożcu... Oczywiście Koziorożce też potrafią być urocze. Gdyby miał ascendent w znaku rządzonym przez Wenus... Ale nie ma, kochanie. Nie będziesz z nim szczęśliwa. Nawet gdyby miał Księżyc w Raku... Nie, to niemożliwe, tacy ludzie mają inną twarz. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że jego Saturn znajduje się dokładnie na jednym ramieniu twojego kardynalnego krzyża! Byłoby znakomicie, gdybyś po­ślubiła raczej jakiegoś wspaniałego Skorpiona...

- Mamo! – wykrzyknęła Rory. – Charles i ja świetnie do siebie pasujemy. On ma wszystkie zalety, jakie powinien mieć mój przyszły mąż, i jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie, że on mnie w ogóle zechciał!

Ruchliwa twarz Sunny jakby się skurczyła. Wyciąg­nęła rękę w kierunku córki.

- Kochanie, przecież ty nie kochasz Charlesa, pra­wda? Nie wiesz, co masz zrobić, i potrzebujesz pomo­cy. Ale nie martw się, Sunny już tu jest i na pewno jej ci udzieli. Powinniśmy kierować się własnym instynktem; wtedy wszystko ułoży się znakomicie. Uwierz mi, złotko - przecież w tych sprawach nigdy się nie myliłam, prawda, Bili?

Rory poddała się. Kiedy Sunny wcielała się w rolę osoby wtajemniczonej, wszelkie dyskusje nie miały sensu.

W końcu wszyscy zostali rozlokowani i Rory udała się do własnego łóżka, gdzie z kubkiem „Kraju Nirwany" w ręku mogła się wreszcie zastanowić nad wydarzeniami dzisiejszego dnia. To nie była taka totalna katastrofa. Jeszcze nie, w każdym razie. Fauna była tylko trochę zbyt prowokująca, uwodząc jednocześnie Charlesa i Kane'a, ale to był jej normalny sposób bycia. Leniwa z natury, zawsze trochę rozmamłana, przymilała się i flirtowała z każdym, kto się tylko nawinął... Była jednak przy tym taka ładna i nieszkodliwa, że w końcu wybaczano jej nawet to, że w swoim szokującym zachowaniu posuwała się odrobinę za daleko.

Oczywiście, panią Banks raził jej sposób bycia, choć była zbyt dobrze wychowana, żeby pozwolić sobie na jakiekolwiek komentarze. Sunny i Bili niczego, jak zwykle, nie zauważyli, a Misty przygotowywała się do wygłoszenia wykładu na temat szkodliwości spożywa­nia czerwonego mięsa.

Jutro, rzecz jasna, wszyscy usłyszą o szkodliwości spożywania białego mięsa, a potem mięsa w ogóle. W niedalekiej przyszłości należy się spodziewać całej reszty - dyskusji na temat dziury ozonowej, noszenia naturalnych futer i doświadczeń ze zwierzętami. Misty miała na tym punkcie prawdziwego fioła. Ponieważ był lipiec i panowały upały, być może wykład o futrach zostanie im oszczędzony.

Dobrze, że Ewa i Peace miały wspólne zainteresowania. Słyszała, jak omawiały zawzięcie swoje problemy rozwodowe i posunięcia adwokatów. Bóg jeden wie, co się teraz dzieje w sąsiednim domu, kiedy ona i rodzice stamtąd wyszli. Być może okaże się jutro, że nie jest już zaręczona. Być może, odsądzona od czci i wiary, zostanie wepchnięta do tęczowej furgonetki razem ze swoją rodzinką i wyekspediowana pod eskortą policji poza granice miasta.

Zanim jednak, zmęczona i zrozpaczona, pogrążyła się we śnie, przez myśl przemknęło jej pytanie:

Kim jest ten wspaniały Skorpion?

Gdy obudziła się następnego ranka i zeszła do kuchni, znalazła ją przewróconą do góry nogami. Rodzice gdzieś zniknęli. Próbowała doprowadzić tę ruinę do jakiegoś przyzwoitego stanu, kiedy pojawiła się Misty.

- Więc tak wygląda twoje gniazdko? Całkiem milu­tkie. Gdybym ja tu mieszkała, zburzyłabym tę ścianę, żeby zrobić wielkie, wykuszowe okno, a wszystkie meble i ściany pomalowałabym na biało. Co o tym sądzisz?

- Sądzę, że Sunny i Bili zdetonowali tutaj bombę i zwiali do miasta.

- Och, Bili ma teraz jakieś niezwykłe pomysły. Uważa, że śniadanie powinno się składać z grubych płatków owsianych z kiełkami pszenicy, rodzynkami i ziarnami słonecznika.

Zamierzali odwiedzić jakiś pobliski młyn i zobaczyć, co tu mielą. Ewa i Peace pojechały na zakupy, a Fauna wylegiwała się w łóżku.

- Czy pani Banks... mówiła coś, kiedy wyszliśmy?

- O czym?

- No... wiesz. O nas. O mnie. O naszej rodzinie!

Misty wzruszyła ramionami. Była nieduża, o wło­sach jaśniejszych niż Rory, miała duże, błękitne oczy i dołek w brodzie. Jedną z największych trosk w jej życiu było to, że nikt nie traktował jej poważnie, a miała przecież już dwadzieścia dwa lata!

- Przecież nie powiedziałaby tego mnie, prawda? Zresztą, cóż takiego miałaby powiedzieć? Jesteśmy przyzwoitymi ludźmi, uczciwie zarabiającymi na ży­cie. - Misty prowadziła ostatnio rachunki „Boskich Hubbardów". - Co by jej się mogło nie podobać?

- Nic, oczywiście, że nic - powiedziała Rory zmę­czonym głosem. - Być może przeoczyłaś ten drobny fakt, że nasi rodzice robili skręty z każdej rośliny, która wpadła im w ręce, składali cześć drzewom i zrobili z rodzenia dzieci widowisko...

- Oni pod drzewami składali cześć Bogu, a nie drzewom. A jeśli chodzi o porody, to mnóstwo ludzi tak robi. To się nazywa stwarzaniem więzi.

- Ale ja miałam tylko trzy lata, kiedy urodziła się Peace, i wcale nie chciałam, żeby mnie przywiązywano na siłę do mokrego, czerwonego, wrzeszczącego pro­siaka!

- Moja droga - powiedziała Misty - widzę, że babcia nieźle cię przekabaciła. Zawsze uważałam, że jesteś trochę dziwna, ale to pewnie wynik wychowywa­nia się u kobiety, która przez całe życie chodziła w gorsecie. A może zachowujesz się tak, ponieważ masz już tyle lat? Albo może za bardzo się starasz, żeby zostać żoną tego Charlesa?

- W tej chwili nie mam ochoty z tobą o czymkol­wiek dyskutować! - odcięła się Rory ze złością. - Prze­praszam cię, Misty - dodała po chwili. - To tylko... Wiesz, ja ostatnio...

- W porządku - odparła Misty. - Ja cię rozumiem. Wychodzisz za mąż za maminsynka, a do tego jego mamuśka zamierza mieszkać z wami i wleźć ci na głowę. Wiesz, na pewno poradziłabyś sobie lepiej z tym wszystkim, gdybyś od lat nie zatruwała sobie organiz­mu mięsem biednych, mordowanych zwierząt.

- Nie denerwuj mnie. Misty Morning Hubbard, proszę cię, nie denerwuj mnie, bo przysięgam ci, że... że...

- Zostawisz mnie za karę po lekcjach? Każesz mi umyć tablicę? Przepraszam cię, kochana, ale powiedzia­łam dokładnie to, co zamierzałam powiedzieć. Przecież jesteś taka zestresowana, jakbyś się czegoś okropnie bała.

- Uprzejmie ci dziękuję.

- Drobiazg. Jak na taką pełną uprzedzeń, zacofaną, trzydziestojednoletnią...

- Niniejszym zawiadamiam cię, że skończyłam trzy­dzieści lat niecały miesiąc temu!

- ...no to trzydziestoletnią zjadaczkę zwierzęcych trupów, wyglądasz jeszcze nie najgorzej, ale musisz mieć zupełnego fioła uważając, że coś ci wyjdzie z tym Charlesem. To chodzące liczydło jest drugą najgorszą rzeczą, która ci się przytrafiła w życiu.

- Co ty powiesz? A co uważasz za pierwszą? - zapytała Rory lodowatym tonem.

- Babcię Truesdale. Ona nigdy naprawdę nie wyba­czyła Sunny, że uciekła z domu, i odegrała się na tobie. Chociaż być może to jednak był ten głupek, który próbował cię zgwałcić, kiedy byłaś...

- Misty!

- Wiesz dobrze, że nie kłamię. Wszyscy udają, że wysłali cię do Kentucky, żeby babcia nie była sama, ale Peace przy tym była i miała już dość rozumu, żeby zrozumieć, co się święci. Dobrze też, że miała dość pary w płucach, bo inaczej byłabyś teraz jeszcze bardziej zdziwaczała. Zawołała wtedy Billa i niedługo potem ty byłaś w drodze do babci, a tego przygłupa wykopali w ekspresowym tempie z komuny.

- Nic z tego nie pamiętam - odparła Rory pozbawio­nym wyrazu głosem. - Czy jadłaś już śniadanie?

- Chciałam ci tylko powiedzieć, Rory, żebyś nie robiła głupstwa i nie wychodziła za mąż za tę bez­płciową kukłę tylko dlatego, że masz taki uraz z tam­tych czasów. To się zdarza, chyba nawet częściej, niż myślisz. Nie pozwól, żeby ci to zrujnowało życie.

- Skończyłaś?

Misty westchnęła i sięgnęła po garść orzeszków.

- Chciałam tylko, żebyś była szczęśliwa, i naprawdę nie jestem pewna, czy Charles jest...

- Charles jest bardzo dobrym człowiekiem. I zamie­rzam być z nim szczęśliwa.

- Wiem, że zamierzasz. Przecież widzę, jak usilnie starasz się sobie to wmówić. Rory, Charles jest nudny. Wiem, że jest przystojny; tylko co z tego? Ma mental­ność starego księgowego.

- A może ja lubię takich ludzi? Z natury lubię porządek.

- Przestań! Jestem wegetarianką i lubię gotowaną rzepę, ale gdybym miała żywić się wyłącznie nią do końca żyda!... Popatrz na jego przyjaciela, tego pisa­rza. Na twoim miejscu zabrałabym się za niego. Nawet nie będąc na twoim miejscu, też bym to zrobiła.

Rory nie chciała rozmawiać o tym człowieku. Nie miała również ochoty rozmawiać dalej o Charlesie, ale czuła się w obowiązku go bronić.

- Tylko dlatego, że ktoś nie ma zwyczaju siedzieć na podłodze i grać na fujarce, albo nie uznaje różnych trawkowych odlotów z przyjaciółmi, ty uważasz, że jest nudny!

- Bili i Sunny też już tego nie robią. Sunny nabawiła się jakiejś alergii, a Bili stara się być w porządku wobec tych facetów, którzy dopuszczają na rynek jego specy­fiki.

- Dzięki Bogu - powiedziała Rory z ulgą. - Gdyby pani Banks wiedziała... A o czym rozmawialiście, zanim wróciłam?

- O tobie. I o nas. O babciach, dziadkach, i na co kto był chory. Przecież wiesz. Takie zwykłe towarzys­kie gadki. A potem ta kucharka, pani Behappy, czy jak jej tam...

- Mountjoy. Carrie Mountjoy.

- Pani Mountjoy zrobiła nam świetną zapiekankę, ryż z piklami i kapustą, nie pamiętam dokładnie. A jeszcze potem poszliśmy do ogrodu, żeby zobaczyć, gdzie będzie to twoje wesele. Powiedziałam jej, żeby podłożyła swoim różom trochę kompostu, a ona mi powiedziała, że te róże są obgryzione przez ślimaki. Wtedy mama jej poradziła, żeby ustawiła w pobliżu krzewów płaski rondel z piwem, i żeby nie wyrywała wszystkich chwastów wokół kwiatów. Wówczas bied­ne stworzonka będą miały co jeść. I w ogóle było tak przyjemne jak w szkółce niedzielnej.

- I mam ci uwierzyć, że Fauna nie oferowała się z tanecznym występem na weselu w stroju Ewy?

- Fauna była zmęczona. Zgarnęliśmy ją prosto z jakiegoś prywatnego przyjęcia. Na szczęście zdążyła się przebrać.

Rory westchnęła z ulgą i zajęła się porządkowaniem kuchni. Jej siostra znalazła jakiś fartuch i zabrała się do pomocy.

- Bili szukał tutaj czegoś, co nie byłoby unurzane w cukrze albo nadziane konserwantami - wyjaśniła.

- To niech sobie poszuka innego miejsca do stoło­wania się - ucięła Rory.

Wyrzuciły właśnie ostatni pusty kanister po Hubarddowych miksturach, gdy w drzwiach pojawiła się Fauna. Ziewnęła szeroko i uśmiechnęła się do nich promiennie.

- Dobrze, że tu przyjechaliśmy. Podoba mi się to miejsce. Myślałam, że będzie śmiertelnie nudno, ale Sunny mówiła, że musimy być trochę wcześniej i jakoś cię wesprzeć moralnie.

Rory spojrzała na najpiękniejszą z sióstr Hubbard, która akurat ziewnęła znowu i podrapała się po brzuchu. Sięgnęła po czystą filiżankę.

- Co tu serwują? - zamruczała zmysłowo Fauna.

- Jeżeli chciałabyś mi zaproponować choć mały kawa­łek tego twojego wspaniałego chłopa, to nie odmówię.

- Masz na myśli Kane'a? - spytała Rory, szeroko otwierając oczy.

Fauna roześmiała się. Po krótkiej chwili milczenia, Misty zawtórowała jej głośno. Rory patrzyła to na jedną, to na drugą, aż w końcu oparła ręce na biodrach i zaczęła tupać lewą nogą w podłogę. Siostry nazywały to „tańcem grzechotnika". W wykonaniu Rory, oczywiście.

- Zamknijcie się natychmiast, obydwie!

- Och, Rory, przepraszam, ale to był taki... - za­częła Misty.

- Psychologicznie perfekcyjny przykład - dokoń­czyła Fauna. - Dziadzio Freud się kłania!

- Chcesz się założyć, że Sunny już o tym wie? - zapytała Misty.

- Kane jest tym Skorpionem, tak myślisz?

- Oczywiście. To facet z temperamentem!

- Czy wy macie dobrze w głowie? - wtrąciła się Rory.

- Ach, byłabym zapomniała - powiedziała Misty. - Charlie mówił, że przyjdzie dziś do ciebie po południu, a potem mamy iść wszyscy na obiad do jakiegoś klubu.

- I ten twój przystojny Kane też - droczyła się jeszcze Fauna. Nalała sobie kawy z dzbanka stojącego na kuchence i szła z powrotem w stronę stołu, kołysząc zalotnie biodrami. Nie uroniła ani kropli.

- Czy ty musisz chodzić w ten sposób? - spytała Rory z westchnieniem. Jakoś często ostatnio wzdycha­ła.

- W jaki sposób?

- Jak prostytutka...

Fauna wydęła swe sztucznie powiększone silikonem usta.

- To się czasem przydaje. Mogę cię nauczyć, jak mogłabyś zmiękczyć tego chłoptasia, Charliego. Albo może utwardzić?

Posłała siostrze przewrotnie niewinny uśmiech. Mis­ty zachichotała. Rory zgrzytnęła zębami. Na tę właśnie scenę trafił Kane, wchodząc do kuchni w rozpiętej, białej koszuli i z wilgotnymi jeszcze po kąpieli włosami.

- Dzień dobry, moje miłe damy. Czy nie prze­szkadzam?

- Na pewno nie - odpowiedziała Rory z płonącą rumieńcem twarzą. - Jeżeli chcesz mi pomóc, zabierz te dwie smarkule na huśtawkę. Muszę wreszcie zjeść śniadanie i zrobić to, co zaplanowałam.

Nagle poczuła się o milion lat starsza od swoich dwu sióstr, które miały dwadzieścia dwa i dwadzieścia pięć lat. Poczuła się stara, zmęczona, samotna i...

Przerażona.

Kane posłusznie wyprowadził obie dziewczyny na zewnątrz, gdzie panował obezwładniający upał póź­nego przedpołudnia. Rory nienawidziła teraz samej siebie za to, że jest wściekła, bo on jest teraz z nimi, a nie z nią.

Ubierała się starannie na swoje wyjście z Charlesem. Włożyła ulubioną, jasnoniebieską sukienkę z białym, muślinowym kołnierzykiem i mankietami. Skropiła się wodą kolońską i przypudrowała twarz, wiedząc, że za parę minut puder i tak się rozpuści, ukazując z po­wrotem te nieszczęsne piegi.

- To dziwne, że moje siostry nie wpakowały się na tylne siedzenie i nie uparły się, żeby nam towarzyszyć - powiedziała Rory, siedząc z Charlesem w klimatyzo­wanym samochodzie.

- One całkiem dobrze się bawią w towarzystwie Kane'a. Kane i Fauna chyba mają się ku sobie. Powinnaś porozmawiać ze swoją siostrą, Auroro. Bo, widzisz, Kane... jest całkiem przyzwoitym facetem, ale jeśli chodzi o kobiety... Mam na myśli to, że twoja siostra jest jeszcze bardzo młoda. Nie chciałbym, żeby miała potem jakieś problemy.

- Fauna?

- Czy ona naprawdę ma tak na imię?

- Naprawdę. Charles, czy twoja... to znaczy, czy ty... No, chciałam powiedzieć, że nie jestem pewna, czy twoja matka naprawdę będzie się z nami dobrze czuła.

- To był jej dom, zanim pobraliśmy się z Suzanne - odparł. - Nie mogę jej powiedzieć, że nie będzie tu mile widziana. Ona tego nie zrozumie... i będzie jej przykro.

Rory spuściła głowę. Próbowała sobie wytłumaczyć, że Charles jest człowiekiem, który szanuje uczucia swoich bliskich. Jeśli jest tak delikatny wobec swojej matki, to będzie taki również w stosunku do żony.

- Chyba masz rację - powiedziała.

- Zobaczysz, jak będziesz sobie ceniła jej pomoc, kiedy zacznie się rok szkolny.

Właśnie. Charles pewnie po prostu już o tym pomyślał. Nigdy przecież nie oponował przeciw temu, żeby kontynuowała swoją pracę.

Patrzyła na jego nieskazitelny profil. Charles był naprawdę bardzo przystojnym mężczyzną. Jego rysy były tak regularne, o wiele piękniejsze niż...

- Charles, czy ty mnie kochasz? - zapytała. Spojrzał na nią tak, jakby uderzyła go zdechłą rybą.

- Auroro, to doprawdy idiotyczne pytanie. Czy prosiłbym cię o rękę, gdyby mi na tobie nie zależało?

- Nie pytałam, czy ci na mnie zależy, tylko czy mnie kochasz, bo jeśli tak, to okazujesz to w dziwny sposób.

- Auroro, jesteś przemęczona. Dlatego właśnie po­prosiłem moją mamę i Ewę, żeby pomogły ci w zor­ganizowaniu wesela.

Rory już chciała zaprotestować, ale Charles uniósł w górę rękę.

- Auroro - powiedział łagodnym tonem - przecież nie jesteśmy parą egzaltowanych nastolatków. Zdaję sobie sprawę, że wychodzisz za mąż po raz pierwszy ale, moja droga, masz już przecież trzydzieści lat. Jesteś poza tym rozsądną i wykształconą kobietą. Sądzę, że miałaś dość czasu, żeby się przekonać, że wyznania miłości są nieraz przesadnie nadużywane. Wzajemny szacunek, troska o drugiego człowieka to są naprawdę istotne podstawy udanego związku. Pochodzenie z tej samej warstwy społecznej... - Tu zmarszczył lekko brwi, ale Rory, z oczami zamglonymi od łez, nawet tego nie zauważyła.

- No, to też się jakoś ułoży - mruknął. - Ach, właśnie, rozmawialiśmy wczoraj z twoim ojcem o poli­sie ubezpieczeniowej. Dziwię się, że on jeszcze tego nie załatwił. Jak się prowadzi taki interes, to trzeba być naprawdę dobrze ubezpieczonym.

- Chciałabym pójść do domu, jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedziała Rory bardzo cichym głosem.

- Ależ oczywiście, kochanie. Chyba głowa cię boli, prawda? Ostatnio często masz takie problemy.

Ostatnio miała często problemy z żołądkiem. Nigdy nie bolała ją głowa. Nie miała jednak najmniejszej ochoty, żeby mu cokolwiek wyjaśniać.


ROZDZIAŁ SIÓDMY


Przestarzałe i mało sprawne urządzenia do ogrzewa­nia wody w domu Banksów zbuntowały się w końcu wobec wymagań takiej liczby gości płci pięknej. Kane był ostatni w kolejce, kiedy próbował w łazience na piętrze wziąć prysznic i ogolić się. Ze stoickim spokojem wykąpał się w zimnej wodzie i zaczął wycierać się sztywnym, wykrochmalonym i uprasowanym ręcz­nikiem. Cóż za pomysł, myślał, żeby krochmalić i prasować wszystko, aż do najmniejszej ściereczki.

Rory i Maddie Banks mieszkające w jednym domu? Nigdy w życiu.

Rory i Charles we wspólnym łożu? Po moim trupie!

- Kane, czy masz już coś na sobie? - zapytał uprzejmie Charles przez drzwi sypialni.

- Tak, za minutę będę gotowy.

Charles otworzył drzwi i wszedł do środka. Miał na sobie popielaty garnitur, który wyglądał dokładnie tak samo, jak wszystkie garnitury, które nosił o tej porze roku przez ostatnie dwanaście lat, być może z drob­nymi różnicami w wykroju klap i rodzaju guzików.

Kane spojrzał na niego uważnie i skrzywił się.

- Charles, nie rób tego - powiedział.

- Czego mam nie robić? Kane, jesteśmy spóźnieni. Czy nie mógłbyś się pospieszyć?

Kane zaklął pod nosem. To nie była odpowiednia pora na wkładanie kija w mrowisko. Nie wiedział nawet, od czego zacząć.

Nie rozumiał nawet do końca, do czego zmierzał. Znał Rory krócej niż tydzień. Swoją byłą żonę znał prawie trzy lata, zanim się z nią ożenił, a przecież tamten związek nie przetrwał miodowego miesiąca.

Poza tym to Charles chciał się żenić. Kane przestał już myśleć o małżeństwie. Miał własny styl życia. Miał swój mały dom tuż za granicami dobrej, starej dziel­nicy, tak blisko wody, że mógł w każdej chwili pójść na brzeg i pogrążyć się w rozmyślaniach, jeśli miał na to ochotę. Potem mógł wstać, wsiąść do samochodu i jechać, dokąd go oczy poniosą. Po co mu do tego żona? Jakaś kobieta, to co innego. Przecież był, do cholery, mężczyzną...

Ale kiedy w grę wchodziła Aurora Hubbard, niezwy­kła istota szorująca o północy werandę, farbująca na zielono wosk dla swoich dzieci, nieśmiała i zbuntowana Rory - nie mógł tak po prostu wziąć jej do łóżka, a potem podziękować uprzejmie za mile spędzony czas i odjechać w siną dal.

- Kane, naprawdę dziękuję ci za odstąpienie swoje­go pokoju - głos Charlesa sprowadził go z obłoków na ziemię. - Nie spodziewałem się, że cała rodzina Aurory przyjedzie tutaj, i na dodatek tak wcześnie. Plano­waliśmy z matką zarezerwować im coś odpowiedniego w mieście.

- To interesujący ludzie - odpowiedział Kane z roztargnieniem.

- To miło, że tak uważasz. Jej matka jest co najmniej dziwna, a ojciec... człowieku, ten facet nosi korale! A co myślisz o siostrach?

- Ładne dziewczyny. Interesujące. I oryginalne.

- Podobno ta z brązowymi włosami jest tancerką. Smarkula uwodzi wszystkich mężczyzn. I nie zdziwił­bym się, gdyby, rozumiesz...

- Przypominała tancerkę, która występowała w King Fair, kiedy byliśmy jeszcze dzieciakami, pa­miętasz?

- Właśnie. Wyobrażasz sobie? Siostra Aurory ma taki zawód i otwarcie się do tego przyznaje!

Kane próbował zachować powagę.

- Charles, spójrz na to z innej perspektywy. Takie wygibasy i pokazywanie nagiego ciała było zakazane, kiedy byliśmy w podstawówce. Czasy się zmieniły. Tancerka to zawód jak każdy inny. Trochę seksu w tańcu popłaca, a pieniądze zawsze się liczą.

- Ja chciałem powiedzieć, że ci ludzie są całkiem innego pokroju. Aurora wcale nie wygląda na to, żeby miała z nimi coś wspólnego. Ona jest...

- No, jaka ona jest, Charlie? Czy jesteś pewien, że ją dobrze znasz? - Głos Kane'a brzmiał obojętnie, ale spojrzenie, którym obrzucił Charlesa, świadczyło o tłumionej irytacji.

- Co to w ogóle za pytanie? Kane, chyba nie zamierzasz iść do klubu w tym krawacie?

Kane dotknął swego tęczowego krawata z wymalo­wanymi na nim palmami.

- Niezły, prawda? Zawsze miałem słabość do ta­kich. Może kupię ci podobny jako prezent ślubny.

Charles otworzył usta, zamknął je, po czym pokiwał tylko głową. W końcu wzruszył ramionami i zerknął na zegarek.

- Żarty żartami, Kane, ale może włożyłbyś maryna­rkę. Mamy rezerwację na siódmą.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, Charlie, że Rory nie powinna być twoją żoną? - Kane potrząsnął głową.

- Nie rób tego, człowieku. Nie doprowadzaj do ruiny przyszłości dwojga ludzi.

Lub może trojga, dodał w myśli.

- No cóż - powiedział Charles, idąc za nim po schodach na piętro - przyznaję, że jej rodzina nie jest taka, jaka powinna być, ale Aurora została wychowa­na przez swoją babkę, według zupełnie innych zasad. Być może wyszła z dość szczególnego środowiska, ale potem stała się przyzwoitą, właściwie zachowującą się kobietą. Jest taka spokojna i schludna, potrafi być oszczędna...

Kane przystanął, patrząc na Charlesa płonącymi oczami.

- Niech cię szlag trafi, człowieku, przecież ty nie wynajmujesz sobie gospodyni! Mówimy o kobiecie, która ma być twoją żoną! O kobiecie, która znajdzie się w twoim łóżku, z którą będziesz miał dzieci! - urwał, po czym mruknął pod nosem jakieś przekleństwo.

- Do diabła, Charles, zostaw ją w spokoju, zanim będzie za późno.

Charles, stojący o trzy stopnie niżej, popatrzył na niego uważnie.

- Ty chyba piłeś, Kane. Przepraszam cię, ale jeśli masz z tym problem, to może powinieneś poradzić się...

- Tak - odpowiedział Kane -mam problem, ale to nie jest picie. Czy zdajesz sobie sprawę, że zrobicie sobie z życia prawdziwe piekło? Rory nie jest wcale tą kobietą, za którą ją uważasz. Z tobą będzie jak motyl w słoiku, tłukący skrzydłami o szkło. Po jakimś czasie przestanie to robić, przestanie fruwać, ale to nie będzie oznaczało, że jest martwa.

Charles popatrzył znowu na zegarek i zmarszczył brwi.

- To bzdury. Zawsze miałeś wybujałą wyobraź­nię.

- Owszem. A ty nie masz jej wcale. Rory próbuje zapomnieć o czymś, co zdarzyło jej się w dzieciństwie. Fauna opowiadała mi o tym, i to wiele wyjaśnia. To, że została nauczycielką, i to, że wydaje się być kim innym, niż jest naprawdę, bo próbuje być kim innym za wszelką cenę.

- To absurd. Może jednak włożyłbyś którąś z mo­ich muszek?

- Do jasnej cholery, to żaden absurd i, niech to diabli porwą, nie mam ochoty wkładać żadnej muszki! Rory myśli, że żyjąc według zasad swojej babci jest bezpieczna, ale to ją przeraża. A ty zamierzasz z niej zrobić następną Maddie Banks!

Tym razem twarz Charlesa niebezpiecznie poczer­wieniała.

- Cicho bądź! Nie pozwolę ci obrażać mojej matki. A ta młoda osoba, z którą rozmawiałeś, jest zwyczajnie zazdrosna. Jest zazdrosna o to, że Aurora stała się przyzwoitą, wartościową kobietą...

- Mój Boże, ty dalej nic nie rozumiesz, prawda? Mówię ci, odwołaj ślub. Dopóki nie jest za późno. Pomyśl o niej i o sobie, i zostaw tę biedaczkę w spoko­ju. - Wściekły na samego siebie o to, że stracił panowanie, Kane odwrócił się i patrzy! na stojak do parasoli.

Charles w milczeniu zaczął schodzić na dół. Rory czekała koło swego domu razem z siostrami. Narze­czony uśmiechnął się z aprobatą na widok jej sukni i podprowadził wszystkie damy do dużego samochodu mamy Banks, którym miała jechać większość towarzy­stwa. Ewę miał zabrać Kane.

Rory spoglądała za odjeżdżającą parą. Sunny obser­wowała ją z uśmiechem. Szturchnęła Billa w bok. Na tylnym siedzeniu Fauna uśmiechnęła się do Misty.

Rory mówiła sobie, że to nie może być zazdrość, choć może tak to wygląda. Ewa była uderzająco piękna. Miała wspaniałą cerę i roztaczała wokół siebie aurę kobiecości. Poza tym robiła wrażenie, jakby zamierzała uwieść Kane'a.

Fauna zachowywała się okropnie. Bezczelnie podry­wała Charlesa, którego uszy robiły się coraz bardziej czerwone. Rory miała w głowie taki mętlik, że ledwie była w stanie odpowiadać jakimiś monosylabami matce, która mówiła o snach, aurach i pięknej, ręcznie malowanej jedwabnej sukni, którą przywiozła na ślub Rory.

Przerażona słowami matki, Rory wreszcie oprzyto­mniała:

- Ależ, Sunny, ja już mam suknię.

- Ale ta jest specjalna. Sama ją projektowałam i skończyłam szyć dziś po południu. To szata z jedwab­nego muślinu, malowanego ręcznie w motyle, drzewa i kwiaty, w najsubtelniejszych kolorach, jakie możesz sobie wyobrazić...

- Ale, Sunny... - Rory przypomniała sobie, jak kupowała z Kane'em swój jedwabny, miodowozłoty kostium. Jak on na nią spojrzał, kiedy wyszła z przymierzalni, żeby mu się pokazać. I jak się dobrze bawili, kiedy przedtem mierzyła inne kreacje i kiedy nazwał to coś z różowych, jedwabnych falbanek ubrankiem zakłopotanego flaminga. Nie śmiała się tak już od lat.

Ale Sunny uszyła jej ślubną suknię. Sunny ją kocha­ła i zrobiła to specjalnie dla niej. Rory westchnęła.

- Przymierzę ją, kiedy wrócimy. Obracając na palcu pierścionek, zastanawiała się, co powie Charles, gdy jego narzeczona ubierze się w tę powiewną, ręcznie malowaną kreację? Kane by to zrozumiał, ale Charles?

Gdy przyjechali na miejsce, Ewa i Kane już tam byli. Ewa wczepiła się w jego ramię jak kleszcz. Atakowany obiekt wydawał się nie mieć nic przeciwko temu. Rory z wymuszonym uśmiechem odwróciła się do Charlesa, który akurat ze zmarszczonymi brwiami przypatrywał się wymyślnej sukni Sunny. No cóż, pomyślała, on jeszcze niejedno zobaczy. Domowe kreacje mamy były o wiele ciekawsze, nie mówiąc już o pierścionkach na palcach u stóp i kolczyku w nosie.

Zanim usiedli przy stoliku, Rory odciągnęła Misty na bok i zagroziła jej klątwą najgorszego rodzaju, jeśli piśnie choć słówko podczas wybierania dań.

- W porządku, kochana - odparła Misty. - Jedz sobie swoje zwierzęce zwłoki, guzik mnie to obcho­dzi. I tak wszyscy wiemy, że masz te worki pod oczami i chory żołądek, bo nie możesz spokojnie spać.

Po jakimś czasie, kiedy zamówienia zostały złożone bez żadnych kłopotów, Kane zapytał:

- Charles, czy pozwolisz, że wezmę twoją damę w objęcia?

Gdy Charles otworzył usta, próbując znaleźć jakąś odpowiedź, Kane poprowadził Rory na parkiet.

- Wyglądasz na okropnie znękaną - powiedział, obejmując ją ramionami i przytulając mocno do siebie.

- Misty też tak mówiła. - Czuła na policzku jego gorący oddech, który przyprawiał ją o dreszcz. Na chwilę oparła czoło na jego ramieniu.

- Jestem zmęczona. Aż boję się myśleć, że już niedługo zaczyna się rok szkolny.

- Niedługo zacznie się coś ważniejszego.

- Mówisz o moim małżeństwie?

Kane myślał już o czymś innym. Czy Rory zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się między nimi? To nie mogło być przecież jednostronne uczucie. Było ono zbyt silne, żeby mogło pochodzić tylko z jednego źródła.

Objął ją jeszcze mocniej. Jej głowa spoczywała na jego ramieniu. Co mu przyjdzie z powtarzania sobie, że przyzwoity facet nie zabiera dziewczyny swemu przyjacie­lowi, kiedy ciężar jej ciała w jego ramionach, jej upajający zapach powodują, że człowiek zapomina o wszelkich zasadach, których kiedyś zamierzał nie naruszać?

Kiedy milczenie stało się nie do zniesienia, Kane stwierdził:

- Wiesz, podoba mi się twoja rodzina.

- Naprawdę?

Kane roześmiał się, i Rory poczuła, że jego śmiech przenika każdą cząstkę jej ciała.

- Sunny przywiozła mi sukienkę i chce, żebym ją włożyła na ślub.

- Ona jest niższa od ciebie.

- Nie jej sukienkę. Jedną z zaprojektowanych przez nią kreacji. W Richmond jest taki sklep, a w Outer Banks drugi, gdzie sprzedają wszystko, co uszyje.

- Zdolna kobieta.

- Mhmm... - W objęciach Kane'a, z ręką w jego ciepłej, wielkiej dłoni, z głową na jego ramieniu, wolała nie myśleć już o żadnych problemach.

- I co, zamierzasz ją włożyć?

- Nie wiem. Nie chcę zranić jej uczuć, ale wiem, że Charles byłby wściekły.

- A co chciałaby zrobić Rory? - Dotknął poli­czkiem jej włosów.

- Nie wiem - odparła bezradnie, po czym znowu znalazła się myślami gdzie indziej. Znajdując się w ra­mionach Kane'a, nie uważała żadnego problemu za naprawdę istotny.

Problemy? Jakie problemy? Już niedługo wyjdzie za Charlesa, jej siostry przyrzekły zachowywać się przy­zwoicie, potem Kane wyjedzie i...

Kane wyjedzie.

Poczuła gdzieś wewnątrz ból, który na pewno nie da się niczym uleczyć.

- Może wrócimy do stolika?

- Poczekaj, przecież jeszcze grają, a ty się cała trzęsiesz. Zimno ci?

- Kane, proszę cię - powiedziała błagalnym tonem. Spojrzała nad ramieniem Kane'a, prawie oczekując, że zaraz podejdzie tu Charles i oskarży ją o...

O coś niewłaściwego. O towarzyski skandal. O coś tak nieprzyzwoitego jak to, że teraz każdą cząstką swego ciała pragnęła, żeby Kane ją pocałował.

Charles w ogóle na nią nie patrzył. Tańczył z Fauną w drugim końcu sali, i nawet z tej odległości widać było, że Fauna bezczelnie go uwodzi.

Muzyka umilkła, ale Kane nie puścił Rory. Objął ją jeszcze mocniej i powiedział ochrypłym szeptem:

- Czy wiesz, jak bardzo chciałbym cię pocałować, teraz, tutaj?

Rory jęknęła, zamykając oczy. Poczuła, jak jej uporządkowany świat rozpada się na drobne kawa­łki.

- Nie rób tego, Kane.

- A gdybym to zrobił... wiesz, co by się stało?

Czuła, jak ciepło, emanujące z jego ciała, ogrzewają i sprawia, że rodzą się w niej dziwne pragnienia.

- Kane, nie mów tak do mnie.

- Powiem ci, co by się stało, moja droga - odparł, ignorując jej prośby. - Byłby ogień i dym. Jakby błyskawica uderzyła w drzewo, jakby krzemień ude­rzył o stal...

- Przestań! - Wyrwała się z jego objęć i spojrzała mu w oczy. Kane patrzył na nią. Świadomi wielu skierowanych na nich spojrzeń, stali tak twarzą w twarz, oboje bladzi, oddychając z trudem.

Rory przywołała na pomoc całą samodyscyplinę, którą ćwiczyła od nazbyt wielu lat, i odsunęła się od Kane'a.

- Nie wiem, co chcesz teraz zrobić, ale nie wolno ci... To nieuczciwe, w stosunku do Charlesa i do mnie.

Ramiona Kane'a opadły. Wyglądał teraz na czło­wieka starszego niż był w rzeczywistości.

- A co będzie ze mną, Rory?

- Jak to, co będzie z tobą?

- Próbuję uratować cię od największej pomyłki, jaką zamierzasz popełnić w życiu.

- Wcale nie. Zamierzasz tylko wytrącić mnie z rów­nowagi. Prowadzisz ze mną jakąś... grę, tylko dla własnej rozrywki, i już mi tak zawróciłeś w głowie, że nie mogę sobie z tym poradzić, ale musisz dać temu spokój. Kane, zostaw mnie w spokoju!

Wmawiała sobie, że ból, który pojawił się w jego oczach, był tylko złudzeniem. Tacy mężczyźni jak Kane nie mogą przejmować się kobietą, którą znają zaledwie od paru dni.

- Pewnie martwisz się o Charlesa? - spytała, już łagodniejszym tonem. Tak, pomyślała, to na pewno było to. Po prostu Kane obawiał się, że ona nie pasuje do Charlesa.

- Będę dla niego dobrą żoną, obiecuję ci. To może nie będzie romans z bajki, ale przecież oboje jesteśmy na tyle dorośli, żeby wiedzieć, czego chcemy, i...

- A czego ty chcesz, Rory? - zapytał, patrząc w jej oczy z napięciem.

- Och, ja chciałabym... to znaczy Charles i ja chcemy... No, oboje nie jesteśmy już tacy młodzi, a Charles mówi, że żonaci mężczyźni żyją dłużej. Statystyki dowodzą, że...

Kane zaklął, głośno i siarczyście.

- Jeżeli tego tylko pragniesz, to szykuj się na swój pogrzeb; jeśli chcesz, możesz nazywać go ślubem - zakończył z gorzkim uśmiechem. Potem odwrócił się i odszedł, a Rory, z płonącą twarzą, pobiegła do damskiej toalety. Zażyła dwie tabletki przeciwbólowe, obmyła twarz zimną wodą i pociągnęła usta grubą warstwą koralowej szminki.

Przeżyła jakoś resztę tego wieczoru. Misty nie zorganizowała, na szczęście, protestacyjnego marszu przeciwko mordercom krów, Fauna nie tańczyła na stole, chociaż dwa razy przemocą zawlokła Charlesa na parkiet, gdzie w czasie tańca obejmowała go rękami w pasie i wsuwała je pod jego marynarkę. Rory miała ochotę dać jej w tyłek, bo wiedziała, że Charles nienawidził takich demonstracji.

Czego ty chcesz, Rory?", brzmiało jej jeszcze w uszach.

Ciebie, Kane, odpowiadało jej serce. Od dawna pragnę jedynie, abym mogła leżeć nago w twoich ramionach i czuć twoje ciało każdą częścią mojego ciała, i poznać wreszcie to, czego doświadczają inni, kiedy mówią o namiętności i rozkoszy, i o miłości, która jest jak wiecznie gorejący płomień.

Gdy wracali z klubu, Kane pożyczył Charlesowi swój samochód. Sam zabrał resztę towarzystwa. Je­chali więc z Rory tylko we dwoje. W połowie drogi dziewczyna poprosiła Charlesa, żeby zatrzymali się na pustym parkingu.

- Nie spędziliśmy naprawdę we dwoje ani minuty od ostatnich paru tygodni - powiedziała.

- Na miłość boską, Auroro - odparł Charles, włączając radio, żeby posłuchać wiadomości. - Spędzi­łem z tobą całe popołudnie. Nie wiem, o co ci chodzi.

Rory też nie wiedziała. Miała tylko wewnętrzne przekonanie, że coś jest nie w porządku.

- To się nie liczy. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy i nawet mnie nie pocałowałeś. - Sięgnęła ręką i wyłą­czyła radio. - Charles, co byś powiedział, gdybym cię poprosiła, żebyś się ze mną kochał? Teraz. To znaczy tej nocy. Możemy gdzieś pojechać... na przykład do hotelu.

- Na Boga, Auroro, co ty wygadujesz?

- To nie jest żadna odpowiedź! - wykrzyknęła z rozpaczą.

To jednak była odpowiedź. Tego się właściwie spodziewała. Zniechęcona, spróbowała jednak inaczej:

- Czy my nie możemy nawet o tym porozmawiać? Charles, czy ty jesteś impotentem?

- Auroro, nie zamierzam słuchać, jak mnie obrażasz!

- Bo jeśli jesteś, to w porządku. Seks w końcu nie jest najważniejszą rzeczą w małżeństwie...

- Auroro, myślę, że napięcie ostatnich dni...

- Ale większość małżeństw współżyje ze sobą. Jeśli między nami do tego nie dojdzie, to po co zawracać sobie głowę ślubem? Jeśli nie będzie dzieci... Przecież możemy zostać po prostu przyjaciółmi.

Charles głośno westchnął. Niezwykłym dla siebie gestem sięgnął gwałtownie do kołnierzyka i rozluźnił krawat.

- Może to cię zdziwi, moja droga, ale jestem równie normalny, jak każdy inny mężczyzna. Mam takie same potrzeby i, jak sądzę, takie same możliwości. To, że nie byłem w stosunku do ciebie, hm... natarczywy, wyni­kało tylko z szacunku, a nie z jakiejś fizycznej niemoż­ności. Zapewniam cię, że kiedy będziemy po ślubie...

- Ale dlaczego musimy czekać? Większość ludzi w dzisiejszych czasach nie czeka nawet do zaręczyn.

- Chcesz zatem, żebym w jakimś hotelu udowodnił ci, że jestem zdolny do wypełniania małżeńskich obowiązków?

- Nie to miałam na myśli! - krzyknęła Rory, nie wiedząc, jak ma mu wyjaśnić swoje obawy, swoje wątpliwości; jak ma opowiedzieć o tym wszystkim mężczyźnie, który nie potrafi jej zrozumieć.

Charles patrzył na nią ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.

- Moja droga, tak zwana rewolucja seksualna już się skończyła. Okazała się zupełnym niewypałem. Osobiście zawsze wierzyłem w prawdziwe wartości rodzinnego życia i miałem wrażenie, że i ty w nie wierzysz. To była jedna z rzeczy, która mnie w tobie pociągała. W moim wieku, i w obecnych czasach, mężczyzna naprawdę musi uważać.

- Ach, rozumiem. Mężczyzna ma prawo mieć różne doświadczenia, ale za żonę bierze sobie dziewicę, czy tak?

Charles westchnął.

- No, niezupełnie o to chodzi, ale... Auroro, jak wyobrażasz sobie jutro twoje spotkanie z rodziną, gdybyśmy spędzili tę noc w hotelu?

- Z moją rodziną? Chyba żartujesz! - Pamiętając to wszystko, co widziała i słyszała jako dziecko, nie mogła powstrzymać się od myśli, że z Charlesem jednak jest coś nie w porządku.

Swoim starannie modulowanym głosem ciągnął dalej:

- Jak spojrzałabyś w oczy mojej matce po czymś, co można byłoby porównać do zachowania nieodpowie­dzialnych nastolatków, którzy wymykają się gdzieś po to, żeby się ze sobą przespać?

Myśl o spojrzeniu w oczy Madeline Banks w ogóle, niekoniecznie po namiętnej nocy, budziła w niej lęk. Jak będzie mogła żyć pod jednym dachem z tą kobietą? Nagle zrozumiała, że tego nie zniesie. To było niemożliwe.

- Nie rozmawiajmy już o tym - powiedziała zmę­czonym głosem.- Jedźmy do domu. Przepraszam, że poruszyłam ten temat. Ja tylko chciałam...

- Nie musisz się usprawiedliwiać, moja droga. Wszyscy czujemy jakieś napięcie, nawet Kane. To pewnie z powodu tego nagłego przyjazdu twojej rodziny.

Charles, oczywiście, nie wspomniał o pojawieniu się jego matki i siostry. Jego rodzina to co innego, myślała Rory. Czuł się z nią związany. Na zawsze. A ona będzie musiała to zaakceptować.

O Boże, co ja zrobiłam? - narastał w niej wewnętrz­ny krzyk rozpaczy. Proszę cię, uwolnij mnie od tego wszystkiego, zanim będzie za późno!


ROZDZIAŁ ÓSMY


Wszyscy mówili coś jednocześnie. Rory stała w drzwiach kuchni i zastanawiała się, co zrobić w tej sytuacji.

Bolała ją głowa. Nigdy dotąd nie miewała bólów głowy...

- Bili, jeśli chcesz, żebym ci uprała szorty, to wrzuć je do kosza na brudną bieliznę - komenderowała Sunny. Bili posłusznie ściągnął pomięte, obcięte nad kolanami spodnie, pozostając w ufarbowanych na wszystkie kolory tęczy, śmiesznie skrojonych gatkach.

Rory z uczuciem ssania w żołądku zaczęła prze­szukiwać półki, stwierdzając, że ktoś wypił resztę czekoladowego mleka, a w puszce z orzeszkami zostały tylko tłuste ślady soli.

Sunny podsunęła jej coś pod nos.

- Co ty trzymasz w tej puszce na mąkę?

- To wosk dla moich...

- Na Boga, Rory, ty chyba tego nie jadasz? - Misty wyciągnęła paczkę błyskawicznej kaszki i zaczęła odczytywać skład. - To są same puste kalorie!

Fauna odstawiła kosz z bielizną do prania i wyrwała paczkę siostrze z ręki.

- Słuchaj, to cudowne żarcie! Czy to znaczy, że możesz jeść taką kaszkę pięć razy dziennie i nie utyć?

- Co wy tu wszyscy robicie? - zapytała Rory. Nikt oczywiście jej nie usłyszał, więc zapytała głoś­niej:

- Pytałam, co, do cholery, wyprawiacie w moim domu!

Zapadła martwa cisza. Wszystkie twarze obróciły się w jej kierunku. Sunny zamrugała swoimi bezbarw­nymi rzęsami i powiedziała:

- Myszko moja, czy ty się dobrze czujesz?

- Charles zaproponował nam, żebyśmy przyszli do niego na śniadanie, ale ta ich gospodyni nie zjawia się przed dziesiątą - wyjaśnił Bili.

- I Madeline też jest zajęta - dodała Sunny. - Przed waszym ślubem musi wywrócić do góry nogami wszys­tkie szafy z bielizną. Ona jest Panną. Słońce, Księżyc, Mars i Merkury w Pannie. Biedna kobieta.

Misty, z przewrotnym błyskiem w swych niewin­nych, błękitnych oczach, zwróciła się do Fauny:

- Co ty robiłaś dziś rano w pokoju Charlesa? Założę się, że Rory też chciałaby to wiedzieć, prawda, siost­rzyczko?

Rory już nie słuchała. Bardzo powoli odwróciła się i poszła do swojej sypialni. Trzy kwadranse później wyłoniła się stamtąd znowu, ubrana w swój ślubny, żakardowy kostium i nowe pantofle. W rękach niosła walizkę, pudło na kapelusze i dużą torebkę.

Z całym spokojem stawiła czoło całej lawinie pytań. Kiedy wreszcie ucichły, powiedziała:

- W puszce z napisem „mąka" są jeszcze skórki od szynki, a w zamrażalniku parę batoników. Na lewej górnej półce. Smacznego. Jadę do miasta spotkać się z Charlesem. Mam do niego sprawę. Być może jutro wrócę, ale nie wiem, o której.

Bili zmarszczył brwi. Misty wyglądała na zaskoczo­ną. Fauna zaczęła protestować, ale po chwili umilkła. Surmy natomiast posłała jej swój oszałamiający uśmiech osoby, która i tak zna wyroki losu.

Kane wracał z daleka. Prowadził samochód od wielu godzin. Samotne obcowanie ze sprawną maszy­ną często pomagało mu odzyskać jasność umysłu.

Ubiegłej nocy, omijając całą kolejkę pań próbują­cych dostać się do łazienki, zaprosił Charlesa na pięciominutowe sam na sam. Moment wybrany był dość beznadziejnie, ale w wyścigu z czasem Kane i tak zaczynał tracić wszelkie szansę. Był późny wieczór. Hubbardowie trochę za bardzo szaleli w tutejszym Sauvignon Blanc. Charlie był rozdrażniony jak osa.

Być może miał już dość tej miniaturowej Wenus, która wciąż szeptała mu coś do ucha. Drugie ucho okupował tata Hubbard, rozprawiając o prowizjach i stawkach ubezpieczeniowych.

Być może biedny Charlie marzył akurat o udaniu się do kibelka.

Tak czy owak, Kane zabrał go z korytarza i za­prowadził do sypialni, gdzie stanowczo i otwarcie kazał mu wybić sobie z głowy ślub z Rory.

- Przepraszam cię... - wymamrotał Charles.

- Charlie, posłuchaj mnie. Ona wcale nie chce wychodzić za ciebie za mąż. Czy ty nie widzisz...

- Na razie widzę tylko, że nie zmieniłeś się ani na jotę. Nadal nic cię nie obchodzi czyjeś prawo własno­ści. Nadal...

Tego już było za wiele.

- Do jasnej cholery, człowieku, ona jest żywą kobietą! To nie jest mebel, który akurat pasuje do dywanu w saloniku twojej matki! Ona jest żywa, prawdziwa i cudowna, a ty ją dławisz! Ona boi się nawet normalnie oddychać w twojej obecności, bo może ci się nie spodobać sposób, w jaki nabiera powietrza!

- Czy to Fauna tak cię ustawiła?

To była ostatnia sugestia, jakiej Kane mógł się spodziewać. Zaczął kląć, ale zanim zdołał przekonać sam siebie, że może wleje nieco oleju do głowy tej kukły, gdy się obaj trochę prześpią, Charles wyszedł, trzaskając drzwiami.

Kiedy Kane zaparkował samochód przed domem Banksów, smugi pomarańczowego świtu kładły się na gałęziach drzew. Jeździł przez całą noc. Znalazł klucz tam, gdzie chowano go zawsze od co najmniej dwu­dziestu lat. Wszedł do środka, potem cicho przemknął się po schodach na górę i zapadł w twardy sen na następne sześć godzin.

Rory nigdy w życiu nie nocowała w hotelu, gdzie pokój kosztował więcej niż trzydzieści sześć dolarów za dobę. Właściwie nigdy dotąd nie nocowała w hotelu. Utrzymując się z nauczycielskiej pensji, mogła po­zwolić sobie tylko na motel. Kiedy jednak wyprowadzi się stąd jutro i zapłaci rachunek resztą swoich oszczędności, nie będzie żałowała ani jednego pensa.

To będzie jej miodowy miesiąc. Samotny miodowy miesiąc. Bez parszywej konferencji agentów ubez­pieczeniowych, z olbrzymim łożem tylko dla siebie, z okrągłą wanną wielką jak jezioro Norman. Będzie się w niej moczyła, ile dusza zapragnie, a potem zamówi sobie do pokoju następną pizzę, colę i lody, i jeśli tylko rozwiąże problem, jak posługiwać się pilotem, obejrzy w telewizji jakiś pornograficzny film albo możliwie najgłupszy serial. Rano wróci spokojnie do domu i obwieści wszystkim, że wesele jest odwołane i że mogą się wynosić do wszystkich diabłów.

Pociągając nosem, nałożyła sobie na talerz potężny kawał pizzy.

Była już prawie czwarta po południu, kiedy Kane wreszcie ją zlokalizował. Odnalezienie Rory wcale nie było proste, nawet przy pomocy całego klanu Hubbardów i sekretarki Charlesa.

- Przepraszam, panie Smith, ale ona nie powiedzia­ła, dokąd się udaje. Zostawiła tylko wiadomość dla pana Banksa i to wszystko.

- Wiadomość?

- To raczej paczka, powiedziałabym.

- Paczka?

- Wygląda na pudełko od jubilera. W dużej koper­cie z wyściółką, ale można wyczuć, co jest wewnątrz. Pan Banks miał wtedy ważne spotkanie...

- Która to była godzina? - wypytywał Kane.

- Jedenasta siedemnaście - odparła dobrze wy­szkolona pani Spainhour.

Kane zaklął siarczyście. Ślepa uliczka. Żadnego punktu zaczepienia! Dopadł już przedtem Charlesa, który tylko wyjaśnił, że Rory zwróciła mu pierścionek i oświadczyła, że opuszcza domek, co jest w zasadzie bez znaczenia, bo następny lokator podpisał już umowę i ma się wprowadzić pierwszego sierpnia.

I co teraz? Zadzwonić na policję?

- Była bardzo elegancko ubrana, kiedy wychodziła - mówił Bili, gdy Kane rozmawiał z Hubbardami.

- I miała ze sobą walizkę - dodała Sunny.

- I powiedziała, że wróci dopiero jutro - wtrąciła Fauna. Na policzkach miała rozmazane smugi tuszu. Pewnie płakała.

Miała prawo płakać, pomyślał Kane. Ślepy by zauważył, jak bezczelnie podrywała Charlesa. Nic dziwnego, że Rory miała tego dosyć.

Stracił sporo czasu przy telefonie, zanim trafił na jej ślad w najlepszym hotelu w mieście. Tu znowu uderzył głową w mur. Recepcjonista zgadzał się po­łączyć go z jej pokojem, ale nie chciał podać nume­ru. Co z tego, że ją usłyszy, jeśli ona potem znowu gdzieś ucieknie.

Zadzwonił więc do swojego agenta, zamierzając wciągnąć go od razu do akcji.

- Ross, tu Kane Smith. Słuchaj, potrzebuję natych­miast...

- Kane, gdzie ty się, u diabła, podziewasz? Dzwonię do twojego hotelu co pięć minut od przedwczoraj. Powiedzieli mi, że wyjechałeś...

- Jestem w Północnej Karolinie, w miejscowości o nazwie Tobaccoville i muszę mieć zaraz...

- O, chole... Posłuchaj, człowieku, ile czasu zabie­rze ci powrót do Nowego Jorku? Costner jest tobą zainteresowany, ale jeśli nie podpiszemy umowy do...

- Ross, czy możesz zamknąć się na chwilę i po­słuchać? Musisz załatwić dla mnie jeden telefon. Podaję ci numer i słuchaj, co powinieneś zrobić...

- To cię będzie sporo kosztowało. Powinieneś na­tychmiast dosiąść swego muła i dostać się tam, gdzie słyszeli o takim wynalazku jak samolot.

- Bardzo śmieszne. Posłuchaj, obiecuję ci, że będę w Nowym Jorku najdalej za trzy dni, ale ty przestań zrzędzić i zadzwoń tam. To sprawa życia i śmierci - dodał Kane, żeby osiągnąć pożądany efekt.

- Kotku złoty, musisz być tutaj jutro, najpóźniej, i nic mnie więcej nie obchodzi, nawet jeśliby twoja babcia powiła trojaczki. Nie masz wyboru.

Nie miał.

W godzinę później Kane zjawił się w hotelu, wy­glądając dokładnie tak, jak sobie ciocia Klocia wyob­raża osobę podróżującą incognito. Nie sposób było go nie zauważyć.

Powołując się na telefon swojego agenta, zwrócił się do recepcjonisty tonem nieznoszącym sprzeciwu:

- Moja... sekretarka, panna Hubbard, miała zjawić się tutaj dwa dni temu. Na którym piętrze nas pan ulokował? Nigdy nie mieszkam wyżej niż na piątym.

- Panna Hubbard? Nie rozumiem... No cóż, mamy tu niejaką pannę CA. Hubbard, ale ona zameldowała się u nas dopiero dzisiaj.

Kane przesunął dłonią po włosach gestem, od którego nawet odpornym kobietom uginały się kolana.

- Szlag by to trafił - powiedział przyciszonym głosem. - Pewnie nie złapała samolotu do Heathrow. I jak my teraz zdążymy... - Po chwili, jakby godząc się z przeciwnościami losu, dodał: -Trudno, stało się. To w końcu nie pana wina. Proszę kazać zanieść na górę bagaże, podać dzbanek kawy i dzisiejszego „Timesa", wydanie londyńskie i nowojorskie... Aha, i gdyby dziennikarze o mnie pytali, nigdy pan o mnie nie słyszał, zrozumiano?

- Dobrze, proszę pana - zabrzmiała niepewna odpowiedź. - Mamy jednak tylko „Journal" i „News and Observer". Nie dostajemy londyńskich gazet, a „New York Timesa" tylko dla stałych klientów.

Kane popatrzył na recepcjonistę znad okularów w taki sposób, że biedak aż zbladł.

- Tak jest, panie Smith, kawa, „Times" i żadnych reporterów... i... panie Smith, czy mogę dostać pański autograf? To dla mojej mamy. - Recepcjonista nie miał pojęcia, kim jest ten facet, ale nie należało tracić żadnej szansy.

Kane ukrył błysk rozbawienia za ciemnymi okulara­mi, nabazgrał nieczytelnie swoje nazwisko na kawałku papieru z hotelowym nagłówkiem, skinął na bagażo­wego i pomaszerował przez hol.

Odprawiwszy go ze stosownym napiwkiem, otwo­rzył drzwi do pokoju Rory. Z okularami w jednej ręce i lotniczą walizką w drugiej, patrzył na ubrane w po­miętą piżamę stworzenie, siedzące pośrodku ogrom­nego łoża, pokrytego pikowaną narzutą. Obok leżało pudło z napoczętą pizzą.

Dzięki klimatyzacji w pokoju panował chłód.

Płakała. Mokre ślady łez znaczyły jej piegowate policzki. Miała na sobie tę samą piżamę, w której Kane zobaczył ją po raz pierwszy. Przestała wreszcie patrzeć w telewizor i obróciła na niego zaczerwienione burszty­nowe oczy. Kane czuł, że teraz i on mógłby się rozpłakać.

- Rory? - wykrztusił schrypniętym głosem. - Ko­chanie...

- To nie jest uczciwa gra - powiedziała, wyciągając pomiętą, jednorazową chusteczkę z kieszeni. - Jak mnie tu znalazłeś? Proszę cię, wyjdź stąd.

Kane postawił walizkę na podłodze, rzucił okulary na najbliższy stolik i ruszył w kierunku łoża. Rory zaczęła patrzeć na ekran telewizora. Czubek jej małe­go, zgrabnego noska był czerwony. Miała blade usta, ślad pomidorowego sosu na brodzie i trzęsła się z zimna. Kane podkręcił termostat i znowu na nią spojrzał. Znalazł ją. I co dalej?

Do diabła, chłopie, powtarzał sobie, próbując się opamiętać. Przecież ona wygląda jak półtora nie­szczęścia! Znał setki dziewcząt o całe niebo piękniej­szych od Aurory Hubbard. Z jedną się nawet kiedyś ożenił. Znał wiele kobiet bardziej inteligentnych, choć to zależy, co się przez to rozumie.

Potrząsając głową, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł czerwony ślad na jej brodzie.

- I co ja mam z tobą zrobić? - zapytał mrukliwie. Rory westchnęła głęboko i próbowała odzyskać

resztki godności.

- Idź sobie. Nie chcę, żebyś tu był.

- Kłamiesz.

- Czyżbyś w ten sposób pocieszał sam siebie?

- Kochanie, co się stało? Chciałbym ci pomóc.

- Nie wiem, dlaczego wyobrażasz sobie, że po­trzebuję pomocy. Czuję się znakomicie.

- Właśnie widzę - odpowiedział. Stał dalej nad nią, jak wygłodzony drapieżnik, próbując jeszcze nad sobą panować.

- W porządku, narobiłam bigosu. Widocznie nic nie umiem i do niczego się nie nadaję, ale teraz już jest po wszystkim!

Kane wcale tak nie uważał. Postąpiła słusznie. Pokazała figę Charliemu, zostawiła w diabły swoją rodzinkę, udowodniła wszystkim, że ma własne zda­nie. Był z niej dumny.

- A czegóż ty nie umiesz? - zapytał przekornym tonem.

- Wszystkiego. To znaczy niczego! Próbowałam użyć tych wszystkich wynalazków w łazience, ale niektórych urządzeń nawet nigdy w życiu nie widzia­łam i bałam się, że mnie prąd kopnie... I nie mam pojęcia, co robić z tym przeklętym telewizorem, i nie­nawidzę cyfrowych zegarów, i w ogóle...

Rozglądała się dookoła, usiłując nie patrzeć na tego mężczyznę z krzywym uśmiechem na ustach i rozwich­rzonymi ciemnymi włosami, ubranego w prowokująco obcisłe czarne dżinsy.

- Zaraz nauczę cię, jak posługiwać się pilotem... i potrafię obsłużyć te cuda przy wannie.

- Wypchaj się - odparła ponuro. - Nie zapraszałam cię. To mój miodowy miesiąc. W ogóle nie potrzebuję niczyjego towarzystwa. Jak chcesz, możesz sobie iść. Nawet zaraz.

- Miodowy miesiąc? - Kane przysiadł w nogach łoża. Dla Rory było to o wiele za blisko, dla niego o kilometr za daleko. Gdy chowała chusteczkę do kieszonki w piżamie, zauważył, że nie ma nic pod spodem. Z wysiłkiem odwrócił wzrok, przyglądając się wzorom pikowanej narzuty.

- To był całkiem dobry pomysł. Jeśli nie pojadę z Charlesem do Cincinnati, to należą mi się jakieś wakacje przed rozpoczęciem roku.

- Rozumiem. - Wziął ją za rękę i zobaczył czerwony ślad otarcia na serdecznym palcu lewej ręki. - Od dawna wiedziałem, co cię gryzie, Rory. Obawiałem się tylko, że popełnisz największy w życiu błąd.

Westchnęła. Skinęła głową, przyznając, że wie, o co Kane'owi chodzi.

- Ja też się tego bałam.

- Chcesz o tym porozmawiać?

- Chyba już nie ma o czym.

- Zdałaś sobie sprawę, że... - zaczął Kane.

- Zdałam sobie sprawę, że nie kocham Charlesa i że to nie będzie uczciwe, jeśli wyjdę za niego za mąż. Nigdy nie byłabym taką żoną, na jaką on zasługuje.

- Nie - powiedział Kane w zamyśleniu. - Na pewno byś nie była.

Spojrzała ukradkiem na jego opaloną, niesymet­ryczną twarz. Ten krzywy nos, krzywe usta, te cudow­ne oczy, które umiały patrzeć tak, że czuła ciepło i chłód jednocześnie.

- Kane, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, gdzie jest twoje miejsce w życiu?

- Nie wiem, czy tak naprawdę się nad tym za­stanawiałem - odparł.

- Ja myślałam o tym bardzo dużo - powiedziała cicho. Pokój już się ogrzewał, ale Rory robiła wrażenie, jakby nadal było jej zimno. Skulona na środku olb­rzymiego łoża, wyglądała jak nieszczęśliwe dziecko i jak godna pożądania kobieta, a wszystko to w jed­nym, rozkosznym, choć może nieco nieporządnym opakowaniu.

Kane postanowił najpierw poradzić sobie z dziec­kiem, zanim weźmie się za kobietę. Wstał i skierował się do łazienki. Rory usłyszała szum wody. Po dłuższej chwili Kane stanął w drzwiach.

- Szanowna pani, kąpiel gotowa. Temperatura jest w sam raz i obiecuję, że nie będzie żadnych elektro­wstrząsów.

Siedząc w pokoju obok, nasłuchiwał odgłosów z łazienki. Wyobrażał sobie, jak Rory zrzuca piżamę na podłogę i wkłada jedną nogę do wanny. Wyobraził sobie, jak dotyka swoim rozkosznym tyłeczkiem po­wierzchni falującej wody, jak potem zamyka oczy i osuwa się na dno wanny, aż woda dosięga i łaskocze różowe koniuszki jej piersi. Wyobrażał sobie...

- Wszyscy święci, ratujcie mnie - mruknął pod nosem. Wstał i podszedł do okna. Obserwował szarą gołębicę na dachu sąsiedniego budynku, aż do chwili gdy zjawił się pan gołąb... Zaklął, wsadził ręce do kieszeni i zaczął szybkim krokiem chodzić po pokoju.

Kwadrans później nie wytrzymał i zastukał do drzwi.

- Hej, Rory, żyjesz jeszcze? Mam tu dzbanek gorą­cej kawy dla mnie, gorącą czekoladę dla ciebie i butelkę wina, jeśli potrzebujesz czegoś dla kurażu. Na klamce łazienki wisi gruby, puszysty szlafrok.

- Ale nie mogę wyjść! Jak się wyłącza te bąbelki?

- Czy naprawdę chcesz, żebym tam wszedł i pomógł ci? - Jedno słowo zachęty, myślał, i...

Nie było odpowiedzi.

- Po prostu wyjdź z wanny, włóż szlafrok i przyjdź tutaj. Ja już załatwię resztę. - Powinni mnie za to kanonizować, pomyślał.

Dwadzieścia minut później Rory leżała oparta o ste­rtę poduszek, z kieliszkiem wina w ręku. Na stoliku obok stała filiżanka ze stygnącą czekoladą. Było jej ciepło, czuła się spokojnie i bezpiecznie.

Kane w zamyśleniu obracał w palcach kieliszek. Postanowił postępować z największą delikatnością.

- Co, do diabła, kazało ci przypuszczać, że ty i Charles tak się cudownie zgadzacie? Przecież zagryź­libyście się w ciągu miesiąca!

No cóż, może nie najlepiej mu wyszło z tą delikat­nością. Cierpliwość nigdy nie była jego najmocniejszą stroną. Poza tym ten szlafrok go rozpraszał. Był o parę numerów za duży. Rozchylał się, ukazując zaokrąglenia piersi aż do miejsca, gdzie piegów już nie było. Rory pachniała mydłem i czymś dziwnie słodkim. Powoli zamknęła powieki. Patrząc na nią, Kane nie był w stanie nad sobą panować.

- Czemu się zgodziłaś poślubić tę kukłę?

- Chyba z powodu mojej babci. Ona była... ona miała bardzo wysokie wymagania. Na pewno zaapro­bowałaby Charlesa.

- Dla ciebie? - żachnął się Kane. - Na pewno nie, gdyby cię choć trochę znała. Nigdy w życiu.

Napełnił znowu kieliszki i Rory tak jakoś, sama z siebie, zaczęła mu opowiadać o swoim dzieciństwie... Jak rosła najpierw dziko i swobodnie jak polny kwiat, i jak przerażająca może być potem wolność dla kogoś, kto poczuł raz nieznane niebezpieczeństwo i wiedział, że wokół czają się jeszcze inne zagrożenia. Wtedy pozostaje tylko nadzieja, że za barierami zasad i ogra­niczeń można się przed nimi ukryć.

Zmarszczyła brwi, a Kane stwierdził z rosnącą obawą, że nawet zmarszczki na jej piegowatym czole potrafią wzbudzić jego pożądanie. Zmienił pozycję, żeby to było choć mniej widoczne, i próbował skiero­wać myśli na inne, bardziej bezpieczne tory.

Rory wypiła jeszcze jeden kieliszek wina i oblizała usta. Kane aż zamknął oczy. W końcu z westchnieniem poddał się, zdjął buty i położył obok niej. Oparł się o poduszki podkładając ręce pod głowę i starał się zachowywać jak dżentelmen. Próbował wytłumaczyć sobie, że obok leży kobieta, którą spotkał tylko przypadkiem i teraz rozmawiają sobie ot tak, po przyjacielsku... Próbował wytłumaczyć sobie, że nie jest w niej tak wariacko zakochany, że potrafi przecież normalnie oddychać.

Rozmawiali o jej podróży do Kentucky, do babci, która nigdy naprawdę nie wybaczyła swojej córce, że uciekła z domu, gdy miała szesnaście lat.

- Wiesz, wcale nie jestem pewna, czy moi rodzice formalnie są małżeństwem.

- Wątpię, czy to interesuje kogokolwiek poza urzę­dem podatkowym.

- I panią Banks - uśmiechnęła się Rory, po czym roześmiała się na głos. - Myślę, że wreszcie jest zadowolona. Ma mnie z głowy, nie będę kompromitować jej ukochanego Charlesa. W ogóle za mną nie przepadała.

- Możemy sobie podać ręce - odpowiedział z uśmiechem Kane. - Rory, dlaczego zostałaś nau­czycielką?

- Babcia też była nauczycielką. Poszła na emeryturę niedługo po tym, jak z nią zamieszkałam. Poza tym nauczyciel to ktoś, kto uczy młodych ludzi pewnej dyscypliny. To daje poczucie bezpieczeństwa. I jakieś miejsce w społeczeństwie.

- Czy udało ci się tego dokonać?

Rory wypiła kolejny łyk wina i pochyliła głowę w zamyśleniu.

- W pewnym sensie - odparła.

Chyba w rzeczywistości sami wybieramy kogoś, do kogo chcemy należeć, pomyślał. Przynależność jest stanem umysłu czy może potrzebą duszy. Nie za­stanawiał się nad tym dotychczas. Dopiero teraz zaczął o tym myśleć.

- Mój ojciec był lotnikiem - powiedział po chwili. - Nigdy go nie znałem. Zginął jako oblatywacz. Mama akurat dostała stypendium na Uniwersytecie Duke'a. Planowali pobrać się w czasie jego następnego urlopu. Kiedy zginął, mama była w piątym miesiącu

ciąży. Musiała zrezygnować z nauki i podjąć pracę jako laborantka. Niewiele jej płacili.

Rory bezwiednie wsunęła rękę w dłoń Kane'a. Uścisnęła ją lekko.

- Współczuję ci - westchnęła.

Wzruszył ramionami. Tyle już lat nie wracał myś­lami do tego wszystkiego ani o tym nie mówił. Była żona nigdy nie pytała o jego dzieciństwo.

- Brat mamy pomagał jej trochę, kiedy zbliżył się czas rozwiązania i musiała przestać pracować. Miesz­kała u niego po moim urodzeniu, ale jego żonie nie bardzo się to chyba podobało, bo kiedy tylko była w stanie radzić sobie o własnych siłach, przeprowadziła się do King i zaczęła pracować w biurze. Kiedy miałem pięć lat, przyjęła posadę kelnerki. Płacili jej dużo więcej i mogła być w ciągu dnia w domu. Przenieśliśmy się wtedy do domku Maddie Banks. Mieszkałem tam do czasu, kiedy Charlie i ja wyjechaliśmy z miasta, żeby się dalej uczyć. I tyle. Koniec historii.

- Mówiłeś mi, że twoja matka...

- Tak, zmarła parę lat temu. Miała raka piersi i za późno zdecydowała się na operację. - Powiedział to całkiem spokojnie, jakby wypłakał już wszystkie łzy w czasie jej choroby i potem.

- Nie masz żadnej innej rodziny?

- Żadnej. - Do tej pory nie poświęcał temu prob­lemowi większej uwagi. Każdy przecież czasami czuje się samotny. To jednak, co wkradało się do jego serca od pewnego czasu, było czymś więcej niż tylko samo­tnością. Znikało dopiero wtedy, kiedy w pobliżu była Rory Hubbard. Była dla niego jak promień słońca, wnikający przez okno duszy do najdalszych zakamar­ków, ciemnych od tak dawna, że już do tego przywykł.

Rory sączyła wino małymi łykami. Przesunęła głowę o parę centymetrów, i podświadomym, naturalnym gestem oparła ją na ramieniu Kane'a. Nie mniej naturalnie jego ramię objęło jej ramiona. Przyciągnął ją bliżej ku sobie. Zgięte kolana Rory oparły się na jego udzie.

- Zwykle nie mówię tak dużo - powiedział, jakby się usprawiedliwiając.

- Ja też nie - wyznała. - W każdym razie nie o tak... osobistych sprawach.

- Na przykład o tym, czemu wysłano cię do babci? Milczała tak długo, że Kane przestał spodziewać się odpowiedzi. Coś jednak mówiło mu, że to jest ważne. Tu tkwił problem, który ukrywała przez tyle lat. Być może to właśnie omal nie doprowadziło jej do tego fatalnego małżeństwa.

- Nigdy dotąd o tym nie mówiłam. Nikomu - za­częła spokojnym, zdecydowanym głosem. - W komu­nie był pewien mężczyzna... Miałam wtedy jedenaście lat. Właśnie zaczęłam... no, wiesz... robić się inna.

Dłonie Kane'a zwinęły się w pięści. Głos zniżył się, brzmiał teraz jakoś chłodno i martwo.

- Zaczęły ci rosnąć piersi... chciałaś powiedzieć.

- To też - mruknęła. - Czułam się przy nim dziwnie skrępowana, chociaż właściwie nic specjalnego nie robił. Po prostu tak jakoś na mnie patrzył i... tak się często uśmiechał.

Kane zaklął cicho. Rory przykryła wolną ręką ich połączone dłonie i spojrzała mu w oczy.

- Kane, nic się naprawdę nie stało. Przysięgam ci. Przecież coś już o tym wiem. Tej nocy wszyscy dorośli byli na haju, Ian zdrzemnął się trochę, a my, dzieci, spałyśmy wszystkie w jednym pokoju. Zawsze tak było. Kiedy się obudziłam i poczułam jego rękę na... Zbudziłam Peace i ona zaczęła krzyczeć. Inne dzieci się też obudziły i Ian uciekł. Następnego dnia Bili i Sunny pojechali do miasta, żeby do kogoś zadzwonić, i nie­długo potem zabrali mnie do babci.

Kane trwał nadal w napięciu. Rory powiedziała z uśmiechem:

- Mówili o zmianie klimatu! Na początku nienawi­dziłam tego miejsca. Obrzydliwa kaszka każdego ranka. Musiałam zjadać wszystko do końca, bo inaczej trzeba było wysłuchiwać kazania o biednych, głodują­cych sierotkach.

- I jak się do tego przystosowałaś?

- Jak się przystosowałam? - powtórzyła, śmiejąc się gardłowym, pełnym zmysłowych tonów śmiechem. Czuł, jak serce łomocze mu w piersi i puszczają wszystkie tamy jego pożądania. - Teraz myślę, że wcale się nie przystosowałam. Chyba że uznasz trzydziestoletnią, trochę zwariowaną starą pannę za dob­rze przystosowaną do życia.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Zapadła pomiędzy nimi cisza, która trwała niemal w nieskończoność. Gorący rumieniec zaczął palić twarz Rory. Nerwowo skubała palcami połę szlafroka.

- Nikomu o tym nie mówiłaś? - zapytał Kane.

- Nie mogę uwierzyć, że w ogóle komukolwiek o tym powiedziałam - szepnęła, odsuwając się od niego. Kane przyciągnął ją z powrotem do siebie gestem niedopuszczającym sprzeciwu. Ukryła głowę w zagłębieniu jego ramienia; w ten sposób przynaj­mniej nie musiała patrzeć mu w oczy.

- Chyba napiję się kawy - mruknęła niewyraźnie i, wyzwalając się z jego objęć, wyciągnęła dłoń w kierunku stolika. Kane objął ją ramieniem i pociągnął z powro­tem w swoją stronę. Straciła równowagę, osuwając się na jego pierś, z twarzą tuż przy jego twarzy.

- Nie musisz pić żadnej kawy. Może nie wiem dokładnie, czego ci trzeba, ale, wierz mi, mam całkiem dobry pomysł. - Wiedział, że najbardziej potrzeba jej mężczyzny, który kochałby ją na tyle mocno, aby pozwolić jej stać się sobą, ale któremu jednocześnie byłaby na tyle potrzebna, aby czuć, że do kogoś należy. - Rory, kochanie, posłuchaj... - mruczał z wargami na jej włosach. Westchnęła głęboko i poprzez koszulę Kane czuł na swej piersi ciepło tego oddechu. Wołałby, żeby nie dzieliły ich już ubrania, ale nie miał pojęcia, jak mogliby się ich pozbyć bez robienia niepotrzeb­nego zamieszania.

- Ty drżysz - powiedziała Rory, odwracając się, żeby spojrzeć mu w twarz.

- Zauważyłaś to? - odparł nieswoim głosem.

- Zimno ci?

- Raczej nie. Nie wierć się tak, bo okręcisz sobie szlafrok wokół szyi. Chyba nie jest ci w nim wygodnie? - Jej poruszenia sprawiły, że gruby, sztywny materiał zsunął się z ramienia, ukazując pachę i jedną pierś. Kane patrzył na to bez tchu.

- Wiesz, tak naprawdę nie jestem dziwaczką. To po prostu...

Kane ułożył ją delikatnie na plecach i pochylił się nad nią. Kładąc palec na jej ustach, powiedział:

- Wiem. Nie jestem może wszechwiedzący, ale chyba rozumiem, na czym polega twój problem - Jego twarz była już bardzo blisko. - Chęć uszczęśliwienia wszystkich ludzi na świecie przeważnie nie wytrzymuje próby czasu. Nie jesteś dziwaczką, myszko, i możesz niedługo przestać być dziewicą, jeśli pozwolisz mi mieć w tej sprawie jakiś udział.

Poczuł, że serce uderza nierówno i szybko w jej drżącej piersi. Opierając się na łokciu, położył na niej rękę.

- Spokojnie, najdroższa. Nie posuniemy się dalej, niż będziesz chciała. Będę się starał najlepiej, jak umiem, żeby cię nie bolało.

Jej bursztynowe oczy zrobiły się ogromne. Gdy pochylał się coraz niżej do jej ust, piegi zatarły się przed nim w karmelową mgłę. Myśli kłębiły się jak szalone w głowie Rory. „Nie będzie cię bolało... najdroższa... kochanie..."

Pierwsze dotknięcie jego języka sprawiło, że pozbyła się jakichkolwiek oporów. Tak jakoś samo się stało, że pasek od szlafroka Rory sam się rozwiązał, a szerokie poły puszystego okrycia nagle się rozchyliły. Kane przycisnął ją mocno swym twardym i gorącym ciałem do chłodnego prześcieradła. Zmysły potwierdziły jej to, co przeczuwała od dawna - że najlżejsze dotknięcie jego palców przenika jej ciało na wskroś, rozpętując w nim najsłodsze szaleństwo. Sama myśl o tym, nie mówiąc już o patrzeniu na Kane'a, nie wspominając o dotykaniu go...

Jej drżące uda poruszały się niespokojnie, palce wbijały się w naprężone mięśnie pleców Kane'a, jakby chciały przyciągnąć go jeszcze bliżej. Poczuć go w so­bie, poczuć go jako część siebie, nierozdzielną, ale przecież tak cudownie, tak całkowicie inną.

Jego wargi zatopiły się w jej ustach, mocno, ale jednocześnie z niesłychaną delikatnością.

Poczuła rękę Kane'a na piersi, jego palce obe­jmujące jej twardniejące sutki. Krzyknęła cicho.

- Twoje ubranie... - wyszeptała po chwili, kiedy wargi Kane'a zsunęły się na jej szyję. Odchyliła do tyłu głowę, z rozkoszą poddając się pieszczocie jego ust wzdłuż wrażliwej linii od ucha aż do zagłębienia obojczyka.

- Jesteś pewna, że tego chcesz? - zapytał stłumio­nym głosem, szarpiąc niecierpliwie przód koszuli. Oderwane guziki potoczyły się na dywan. Rozpiął pasek i sięgnął do zapięcia spodni.

Pod spodem miał żółte slipki ozdobione wizerun­kiem tropikalnych ryb. Poczuł się z tego powodu nieco zakłopotany. Do zabaw w Key West były w sam raz, ale teraz wolałby mieć na sobie coś mniej ekstrawagan­ckiego. Rory mogłaby pomyśleć...

- One są śliczne - powiedziała. Kane zamknął oczy i roześmiał się cicho.

Za chwilę jednak te żarty przestały być ważne. Kane obrócił się na bok i Rory patrzyła teraz nie tylko na tropikalną rybę. Patrzyła na... niego. Kane przez ułamek sekundy zawahał się, czy nie przykryć się kocem, ale zaniechał tej myśli. To była próba. Rory powinna mu zaufać, oddać się mu bez strachu.

- Rory? - szepnął cicho. Z wysiłkiem odwróciła oczy i spojrzała mu w twarz. - Najdroższa, obiecuję ci, że nie zrobię nic, czego byś nie chciała, ale... jeśli uważasz, że powinienem stąd odejść, powiedz mi to teraz. Potem to może być niemożliwe.

Jej oczy rozszerzyły się. Widział w nich obawę i niepewność, ale było w nich również pragnienie. Pragnienie, do którego nie chciała się przyznać, przede wszystkim sama przed sobą.

- Posłuchaj, wiesz przecież, na czym to polega. Każdy, kto ma tyle lat co ty, a nawet o połowę mniej, wie, jak to się odbywa.

Skinęła głową, nie odrywając oczu od jego twarzy. Kane miał wrażenie, jakby bała się popatrzeć gdzie indziej, z obawy że nie potrafi oderwać wzroku od tego miejsca... Poczuł, jak ogarnia go niewypowiedziana czułość. Połączenie czułości z pożądaniem było dla niego zupełnie nowym doznaniem.

- Tak, wiem, jak to się robi, przynajmniej w tej zwyczajnej pozycji, i wiem, że to raczej boli za pierw­szym razem. Jeśli jednak prawie wszystkie kobiety dają sobie z tym radę, to pewnie nie jest to aż tak okropne.

Powiedziała to wszystko jednym tchem. Serce Ka­ne’a zdawało się wyrywać z piersi.

- Posłuchaj więc uważnie, moja malutka, ponieważ muszę uzupełnić twoją chyba dość wyrywkową wie­dzę. Ta, hm, tak zwana zwyczajna pozycja ma swoje zalety, ale na pierwszy raz... Są na ten temat dość różne teorie.

- A ty nie wiesz?

- No... nie wszystko. Nie będę udawał, że jestem święty, ale pierwszy raz jestem z kimś, na kim mi tak zależy, i dlatego jest... inaczej. Chciałbym, żeby ci było dobrze. Tak dobrze, żebyś poczuła, o co tu naprawdę chodzi. - Żebyś pragnęła mnie znowu i znowu, dodał w myśli, aż do czasu kiedy będziemy tak starzy, że nie pozostanie nam nic więcej, jak tulić się nawzajem w objęciach i wspominać rozkoszne, minione dni.

Teraz jednak nade wszystko pragnął kochać się z nią aż do chwili, kiedy nie będą mieli siły wstać z łóżka.

- To zaczyna się tutaj - powiedział, kładąc rękę na jej głowie. - A potem przechodzi tutaj. - Jego ręka przesunęła się w dół i dotknęła bladego, jedwabistego futerka pomiędzy jej udami. Rory krzyknęła cicho. Ścisnęła uda, uwięziwszy tę rękę. Kane wycofał się natychmiast.

- A potem - powiedział, gładząc jej płaski brzuch, przebiegając granicę żeber i sięgając wreszcie do lewej piersi -jeśli masz szczęście, to dociera aż tu. Do serca. Rozumiesz?

- Chyba tak.

Objął dłonią pierś i pochylił się. Jego otwarte usta zamknęły się na różowej, naprężonej sutce.

Poczuła, jakby błyskawica przebiegła przez całe jej ciało. Ścisnęła rękami jego głowę, wczepiając palce w ciepłą grzywę ciemnych włosów. Czuła pod palcami jego uszy; nie za duże, nie za małe, kochane i cudowne.

Takie jak on cały. Był tak wspaniały, że nie mogła uwierzyć swojemu szczęściu.

Jego wargi zsuwały się niżej i niżej, wzniecając pożar w jej ciele, wzbudzając szalone pragnienie czegoś, co dopiero zaczynała przeczuwać i rozumieć.

- Kane - krzyczała - co ty ze mną robisz?! Proszę cię, ja nie mogę tak dłużej! Coś się ze mną stało! Och...

Jęczała i wiła się z rozkoszy, gdy Kane, cierpliwie, umiejętnie i z największą czułością wzniecał w niej ten ogień i podsycał go coraz bardziej i bardziej. Jego własna cierpliwość wyczerpywała się jednak w niepo­kojącym tempie.

Żółte slipy znalazły się na podłodze. Rory była już zupełnie wyczerpana^ oczy miała przymknięte, usta rozchylone.

- Usiądź - polecił jej Kane.

- Nie mogę. Jestem taka słaba. Opadłam zupełnie z sił.

- To cudownie, kochana, ale kłopot w tym, że ja jeszcze nie osłabłem.

Uniósł ją powoli, aż oparła się piersią o jego ramiona. Poruszył nimi tak, aby Rory usiadła pomię­dzy jego udami. Jej ręce zwisały bezwładnie ponad jego barkami, głowa odchyliła się w tył jak korona cięż­kiego kwiatu na zbyt cienkiej łodydze. Uśmiechała się najpromienniejszym uśmiechem.

- To jestem ja, Rory. - Poprowadził jej rękę w dół i zacisnął zęby, gdy objęła go z wahaniem i delikatnym wnętrzem dłoni przesuwała badawczo w górę i w dół. Na stoliku leżała mała paczuszka w srebrnej folii. Powinien przecież nałożyć to wcześniej, zanim ona doprowadzi go do szaleństwa.

Przez ściśnięte zęby powiedział:

- Daj mi teraz minutę, kochanie moje, i potem przejdziemy do następnego etapu.

Skinęła głową i Kane miał wrażenie, że teraz zgodzi­łaby się na wszystko, bo dał jej tyle rozkoszy. Czuł się taki dumny.

- Teraz - powiedział po chwili. - Czeka nas ciężka przeprawa.

- Z tym? - Dotknęła go znowu.

Jego śmiech zabrzmiał jak spazmatyczne, głośne westchnienie.

- Tak, najdroższa, z tym. Ale teraz ty będziesz prowadzić lekcję. Wiesz znacznie więcej niż dzieci, które zaczynają się w to bawić. Wiesz, co cię czeka. I pamiętaj, jeśli w którymkolwiek momencie będziesz chciała się wycofać, zrób to. Przyrzekam ci, nie będę na ciebie zły, i uszanuję, że nie mogłaś przejść przez tę próbę za pierwszym razem.

Rory poczuła znowu to delikatne, promieniujące ciepło. Właściwie miała je w sobie cały czas. Opierając ręce na jego barkach, próbowała delikatnie opuścić się na to, co było tak sztywne i twarde, ale przecież stanowiło część jego ciała. Zmarszczyła brwi w skupie­niu. Kane czuł, jak oblewa go pot. Zaklął cicho i Rory zamarła na chwilę, jakby obawiając się, że zrobiła coś niewłaściwego.

Naprawdę praktyka była dużo trudniejsza od teorii.

Kane westchnął głęboko.

Rory zdawała sobie sprawę, że to będzie najtrudniej­sze. Kane też. Poruszyła lekko biodrami. Poczuła, jakby coś ją jednocześnie kłuło i pociągało w dół. Zamknęła oczy, przesunęła znów biodra, przymierzając się po raz ostatni i usiadła jednym zdecydowanym ruchem. Przy­gryzła wargi, tłumiąc okrzyk bólu. Kane jęknął głośno i przyciągnął ją do siebie tak mocno, że ledwie mogła oddychać.

- Och, moja słodka, słodka Rory. Teraz poczekaj. Nie ruszaj się. Myślę, że niedługo przestanie cię boleć.

Już przestało boleć. Czuła się taka pełna, ale nie było to tylko fizyczne odczucie. Czuła się pełna także w innym sensie. Powolnym ruchem Kane ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w oczy Rory z pełnym radości uśmiechem. Potem pocałował ją i trzymając mocno w ramionach obrócił tak, że leżała pod nim na plecach. Wtedy zaczął się poruszać; najpierw powoli, a potem coraz szybciej...

Znowu poczuła ten płomień, który spalał ją całą, i znowu odczuwała tę niewiarygodną rozkosz, tak samo cudowną jak wcześniej, tylko inną. Ta różnica była również cudowna. Dopiero kiedy ciało Kane'a wygięło się nagle w łuk i usłyszała jego gardłowy jęk, zdała sobie sprawę, że przez cały czas się uśmiecha. Kane powoli odwrócił się na bok. Wtuliła się w jego ramiona i natychmiast usnęła.

Kane budził się kilkakrotnie w ciągu nocy. Przy­glądał się jej w słabym świetle, sączącym się przez okna. Był kiedyś w szkole najlepszy z matematyki, bez problemów zdał egzamin maturalny i mógł wstąpić do służby wojskowej w lotnictwie, tak jak jego ojciec. Kiedy przestał latać, w jego życiu, podobnie jak w czasach służby w lotnictwie, okresy napięcia prze­platały się z chwilami znudzenia. Pisał swoje książki, wciąż niespokojny, wciąż szukający czegoś, czego nie umiał nawet nazwać.

Aż wreszcie znalazł. Dzięki Bogu, miał dość rozu­mu, żeby zrozumieć to w porę i zdobyć ukochaną, mimo tylu przeszkód.

Chciał ją zbudzić i kochać się z nią znowu, ale wiedział, że to zły pomysł. Może sprawić jej ból. Wstał cicho i sięgnął do swojej torby po notatnik. Potem wziął prysznic, ubrał się i zabrał się do pisania.

Rory spała dalej, uśmiechając się czasami we śnie. Nie były to smutne uśmiechy. Kane widział każdy z nich, co chwila popatrując na kobietę śpiącą obok od niego.

W końcu położył list na stoliku przy łóżku, stawiając na nim na wpół opróżnioną filiżankę czekolady. Gdy Rory się zbudzi, on będzie już w drodze, marząc o chwili, kiedy z powrotem znajdzie się w jej ramionach.

Wolałby rzucić w diabły te swoje obowiązki, ale dał Rossowi słowo.

Jeszcze raz popatrzył na Rory, pochylił się i pocało­wał ją, szepcząc:

- Moja kochana, nie wiem, jak to się stało, ale rzuciłaś na mnie jakiś urok.

Tak wiele przeżył już w życiu, w powietrzu i na ziemi, i wszystko to rozpłynęło się jak we mgle przy zwykłej nauczycielce z podstawówki, z piegami i wystającymi kolanami, która swoim uśmiechem mogła skruszyć skałę.

Za parę godzin Rory obudzi się, rozejrzy wokół i pewnie będzie niespokojna, nie widząc go przy sobie. Ale przecież potem przeczyta list i wszystko zrozumie. Kiedy znów do niej wróci, porozmawiają poważnie. O przyszłym wspólnym życiu, o tym, gdzie będą mieszkali. Razem. Na zawsze.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Rory obudziła się, słysząc jakieś brzęczenie.

- Dobrze już, dobrze - mruczała, wyciągając rękę w stronę, gdzie zwykle stał jej budzik. Brzęczenie trwało nadal; towarzyszył mu delikatny dźwięk tłukącej się porcelany. Otworzyła jedno oko. Blask słońca oświetlał pokój przez rozsunięte zasłony. To było oślepiające światło.

Była w obcym pokoju. Usiadła na łóżku, kątem oka zauważając przewróconą na stoliku obok filiżankę. Powoli zaczęła uświadamiać sobie wszystko. Roze­jrzała się, szukając telefonu.

W chwili kiedy naga i bosa dobiegła wreszcie do aparatu, dzwonek umilkł.

- Szlag by to trafił - wymruczała, ściągając z łóżka prześcieradło, aby się nim okryć. Opadła na pokryte różowym adamaszkiem krzesło i próbowała zebrać myśli.

Kane. Na miły Bóg, gdzie on się podział? Jeśli go tu naprawdę nie ma, to dlaczego zniknął? Przecież nie wyobraziła sobie tego wszystkiego, to niemożliwe.

Stojąc pod letnim prysznicem, powracała myślami do tego, co się zdarzyło. Przypomniała sobie, jak nagle zaczęła mieć dość Charlesa i jego mamusi, jak do­prowadziła ją do szału cała rodzinka Hubbardów i jak przestało ją bawić uszczęśliwianie całego świata.

Kto to kiedyś powiedział?

Kane. Kane mówił jej jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Normalny człowiek, myślała, mógłby przypuszczać, że jeśli kobieta i mężczyzna otwierają przed sobą wszystko, serce, duszę i ciało, to zwykła uprzejmość wymaga poczekania na chwilę, kiedy można powiedzieć sobie „dzień dobry" i „do widzenia". Co najmniej tyle.

Myślała również o tym, co zaszło między nimi ubiegłej nocy i co zmieniło ją całą na zawsze. Myślała o rzeczach, które Kane powiedział i których nie powiedział. Nie powiedział, na przykład, że kocha ją z całej duszy i że chce, żeby została jego żoną. Nie prosił, żeby była z nim przez całe życie. Takie rzeczy się wtedy mówi, podobno...

Czuła się obolała. Wszędzie. Na zewnątrz i w środku. Ale to była jej wina. Zakochała się w tym mężczyźnie od chwili, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Pewnie miała to wypisane na twarzy; nigdy nie umiała niczego ukrywać. Zobaczył to i wykorzystał, choć mogłaby przysiąc, że człowiek, w którym się zakochała, nie byłby nigdy zdolny odejść w ten sposób.

Ale Kane to zrobił.

Choć w gruncie rzeczy nie on był uwodzicielem. Ona go uwiodła. Kane nie mówił o miłości, nie używał takich słów. To ona w swej beznadziejnej głupocie wzięła to, co widziała w jego oczach, za miłość. To było tylko zwyczajne pożądanie. Takie, o jakim mówiła jej babcia. Takie, dla którego Sunny uciekła z domu w wieku lat szesnastu, żeby żyć z mężczyzną, który do tej pory nie został jej legalnym mężem.

Długo jeszcze siedziała przy stoliku, wbijając ponu­ro wzrok w niewielką rysę na gładkiej politurze. Potem popatrzyła na telefon, zastanawiając się, kto mógł do niej dzwonić. Nikt nie wiedział przecież, gdzie przeby­wa. Poza Kane'em, oczywiście. Tylko po co dzwonił, jeśli tak niedawno był z nią i mógł był powiedzieć to, co miał jej do powiedzenia, prosto w oczy?

Płakała potem przez jakiś czas. Jeśli kobieta zejdzie na złą drogę po raz pierwszy w życiu, przynajmniej to jej się należy. Potem, ponieważ mimo wszystko zostało jej trochę rozsądku, wstała, ubrała się w swój żakar­dowy ślubny kostium i upięła wciąż jeszcze wilgotne włosy w kok z tyłu głowy.

Posłała łóżko, uporządkowała łazienkę i aż skrzywi­ła się na widok tego, co działo się na stoliku obok łóżka. Dzięki Bogu, czekolada nie rozlała się na dywan. Hotelowe wieczne pióro i notatnik były cał­kiem zalane. Obok leżała jakaś zapisana kartka. Pewnie rachunek za to, co zamawiała do pokoju.

Trzymając kartkę za mokry koniec, wrzuciła ją do kosza. Dopłatę za pobyt w hotelu ureguluje potem przelewem.

Zaciskając drżące wargi, spojrzała jeszcze raz na ; telefon, jakby chciała go zmusić, żeby zadzwonił znowu. To pewnie była pomyłka... Ale jeśli to Kane... Jeśli to jednak był on?...

Telefon nie zadzwonił i Rory nie była już w stanie zostać dłużej w tym pokoju. Doba hotelowa kończyła się w południe i nie było ją stać na to, żeby przebywać tu dłużej. Stanowczym ruchem ujęła wali­zkę, zamknęła za sobą drzwi i skierowała się do windy.

Furgonetka nadal stała przed domem. Próżne na- I dzieje, że Hubbardowie wyjechali i że będą jej oszczędzone wykrętne tłumaczenia.

- Przyjechałam! - krzyknęła, stojąc na ganku przed drzwiami.

Sunny wyłoniła się z kuchni, ciągnąc za sobą ziemniaczany pęd. W jednej ręce miała słoik po dżemie, w drugiej duże nożyczki.

- Moje kochane maleństwo! - krzyknęła, rozpo­ścierając szeroko ramiona i oblewając wodą dywan w salonie. - Wiedziałam, że pójdziesz wreszcie po rozum do głowy. Jeśli twoja Wenus tranzytuje akurat twojego Urana, w trygonie do...

- Sunny, proszę cię... - Rory postawiła na podłodze swoje bagaże, uściskała matkę i cofnęła się. - Żadnych trygonów i tranzytów jeszcze przez chwilę, dobrze? Chciałabym napić się kawy, zdjąć z siebie te odświętne szaty i przebrać się w coś wygodniejszego. Gdzie jest reszta rodzinki?

- Ach, wiesz, tu niedaleko jest sklep ze zdrową żywnością, więc Ewa i Peace zabrały Billa na zakupy. Misty pokazuje Maddie, jak się robi kompost, a Fauna...

- Gdzie jest Fauna? - zapytała Rory, zdając sobie sprawę, że matka nagle zamilkła. - Chyba nie wróciła do Richmond? Chciałabym z nią pogadać.

Nie chciała rozmawiać z Peace, mimo że siostra była już dwa razy zamężna, ani z Misty, która mieszkała dotąd tylko z jednym chłopakiem, zanim ten zaciągnął się do Korpusu Pokoju. Fauna była najlepszym eks­pertem. Ona wiedziała wszystko o tych damsko-męskich historiach. Tylko Fauna jej powie, co naprawdę znaczyło to, co zdarzyło się jej ubiegłej nocy.

- No, cóż... przypuszczam, że wcześniej czy później o tym się dowiesz - odparła Sunny ze smutnym uśmiechem. - Co za przepiękny kostium, czy ci to już mówiłam? Może nie całkiem odpowiedni na ślub, ale na uroczyste okazje... znakomity. Jest w nim coś romantycznego.

- Mamo... powiedz mi wreszcie, co dzieje się z Fau­ną? Jeśli zrobiła coś okropnego, i tak się w końcu o tym dowiem.

- No... wiesz, to może nie jest takie okropne. To może być tylko... kłopotliwe, ale, kochanie, i tak wszyscy wiedzieliśmy, że to się musi stać. Widzisz, Fauna jest spod znaku Byka, mimo wszystko, a on jest Koziorożcem, i jej Księżyc jest prawie dokładnie na jego...

- Mamo!

- No dobrze, dobrze. O co mnie pytałaś?

- Pytałam cię, gdzie jest Fauna.

- Próbuję ci właśnie to wyjaśnić - odparła Sunny tonem, który dziwnie przypominał głos babci Truesdale. - Fauna jest w North Wilkesboro. Charles ma tam bardzo ważnego klienta i...

- Chcesz powiedzieć, że ona pojechała z Charlesem? - zapytała Rory, myśląc o tym, że Charles nigdy jej nie zabierał w swoje służbowe podróże.

- Tam jest podobno taka miła restauracja, gdzie podają...

- Fauna i Charles?

- Próbowałam ci to wytłumaczyć. Pewne astro­logiczne konfiguracje potrafią spowodować tak spon­taniczne wzajemne przyciąganie. Chociaż nie jestem pewna, czy to nie jest raczej karmiczne rozpoznanie...

Ale Rory już tego nie słuchała. Fauna i Charles. Jej mała, leniwa, żyjąca na totalnym luzie siostra, spec­jalistka od tańca brzucha, i ten sztywny, bezduszny manekin, Charles William Edward Banks III. Czy może Edward William?

W trzy dni później wzajemne układy zaczęły mieć pozory pewnej stabilizacji. Charles i Fauna wrócili nad ranem i ponieważ nikt nic nie mówił, Fauna wspo­mniała o szkole tańca w Winston Salem, którą miała zamiar odwiedzić. Charles tylko się uśmiechał.

Rory wprawdzie się nie uśmiechała, ale też nie płakała zbyt wiele, poza tymi chwilami, kiedy była sama. No i co z tego, że budziła się z bólem w sercu i w duszy? Przynajmniej żołądek przestał jej wreszcie dokuczać.

Była prawie gotowa do przeprowadzki. Jeszcze nie znalazła sobie nowego mieszkania. Trochę się niepo­koiła, bo powinna to załatwić, zanim zacznie się rok szkolny. Co za ironia losu; mogłaby przecież teraz tu zostać, ale Charles podpisał już umowę z następnym lokatorem.

Skończyła właśnie oglądać cykliczny program w te­lewizji, który dawniej uznałaby za mało przyzwoity. Teraz guzik ją wszystko obchodziło. Na podjeździe przed domem rozległ się zgrzyt kół samochodu. Zacie­kawiona podeszła do drzwi. O tej porze były już zamknięte na haczyk. Zapaliła światło na ganku.

Nagle serce poskoczyło jej do gardła.

- Nie bądź głupia - szepnęła do siebie. Kane wyjechał już tak dawno i ani razu nie dał znaku życia. Nawet już się tego nie spodziewała. Wiedział, że wesele zostało odwołane. Po co miałby wracać do Tobaccoville?

Przed domem stał ciemny, długi samochód. W jego wnętrzu zapaliło się światło, ale zanim zdążyła cokol­wiek zobaczyć, drzwiczki otwarły się i ukazała się w nich znajoma wysoka postać.

Rory ścisnęła futrynę drzwi aż do bólu.

- Kane? - wyszeptała.

- Rory? - Kiedyś może przypuszczałaby, że w jego głosie słychać było wahanie, ale teraz serce mówiło jej, że tak nie jest. W jego kołyszącym się, zmysłowym męskim kroku nie było żadnego wahania. Zresztą zanim zdążyłaby zadać mu jakiekolwiek pytanie, zrodzone w skołatanej głowie, była już w jego ramionach.

Te same niewiarygodnie słodkie usta, o których śniła każdej nocy, spoczęły na jej wargach. Te same silne ramiona przycisnęły ją do szczupłego, twardego ciała. Te same dwa serca biły teraz jednym rytmem, zamieniając chęć w rosnący głód, a głód w natychmias­tową potrzebę.

- O Boże, jak mi ciebie brakowało - wymruczał Kane, całując jej szyję. Porwał Rory na ręce i ot­wierając sobie drzwi ramieniem, wszedł do środka, zanim zdołała złapać oddech.

- Gdzie ty, u diabła, byłaś? Dzwoniłem setki razy, a jakiś idiota mówił mi, że twój telefon już jest wyłączony!

- Bo widzisz, ja się wyprowadziłam... to znaczy, powiedziałam im, że wyprowadzam się pierwszego i w związku z tym wyłączyli mój telefon.

- To już nieważne - powiedział. - Już tu jestem. - Postawił ją obok łóżka i pocałował. To trwało długo, bardzo długo, bo tyle mieli sobie do powiedzenia tego, co nie da się wypowiedzieć słowami. Najpierw gwałtow­nie, potem już delikatniej, usta Kane'a wpijały się w jej wargi. Bez słów opowiadał jej o swoim niepokoju, o swojej tęsknocie i samotności. O strachu, kiedy wyobrażał sobie ich spotkanie, i o jeszcze większym lęku, kiedy obawiał się, że jej nie zastanie.

- Chciałem już wynająć samolot, ledwie wysechł atrament na kontrakcie, ale mój agent załatwił mi bilet na samolot w ciągu godziny. Boże, potem jeszcze musiałem tu jechać z lotniska w Greensboro!

Rory wolała już o tym nie myśleć. Podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Nic już dla niej nie miało znaczenia. Ważne było tylko to, że Kane jest znowu przy niej, i czy to było rozsądne czy nie, kochała go takiego, jakim był i takiego, jakim kiedykolwiek będzie.

I on to wiedział, nie potrzebując jej zapewnień. Zaczął całować ją tak, jakby chciał wypić z jej warg całą słodycz. Całował ją czule i delikatnie, jakby chciał ukoić ten ból i wszystkie wątpliwości, z którymi została, kiedy odjechał tak nagle.

- Nie powiedziałem ci, dlaczego wyjechałem, ale przecież wiedziałaś, prawda? Ten mój list... obawiałem się, że list może nie przekazać ci wszystkiego...

Jego list? Jaki list? Zresztą co to za różnica, jeśli wrócił, jest tutaj, całuje ją tak, że Rory traci już wszystkie zmysły, rozpina jej bluzkę i zdejmuje ją z ramion, i...

- Kane, co robisz? - jęknęła, kiedy zsunął jedwabne ramiączka stanika i ściągnął biustonosz aż do pasa.

- Nie umiesz zgadnąć? Nie pamiętasz już moich lekcji? - Ujmując w dłonie jej piersi, pocałował ją znowu w rozpalone usta, a potem tylko patrzył tak, jakby nigdy w życiu nie widział kobiety.

- Jak ty to robisz, że czuję to, co czuję? - szepnęła.

- Nie wiem - odpowiedział po prostu. -1 nie wiem, jak ty to robisz, że ja czuję to samo, i że nie byłem w stanie przestać myśleć o tobie od chwili kiedy, wzdychając rozpaczliwie, szorowałaś ten ganek w środku nocy.

Przyciągnął ją do siebie ze wszystkich sił, przyciskając do swego ciała jej nagie piersi. Czuł teraz, że nie ma na całym świecie rzeczy, której pragnąłby mocniej, niż być tutaj z tą kobietą, robić dokładnie to, co teraz robił, czyli całować ją z tą całą miłością i tęsknotą, jakie drzemały w jego duszy przez trzydzieści siedem lat ciężkiego życia.

To jeszcze nie było wszystko. Oboje wiedzieli, że to nie wszystko. Ubranie Kane'a opadło na podłogę w ślad za ubraniem Rory, która znalazła się w jego ramionach na pachnącej lawendą białej pościeli swego panieńskiego łóżka.

To działo się naprawdę. Tym razem nie była to wywołana winem fantazja.

Nie było już tej niepewności i paraliżującego napię­cia. Otwarła dla niego ramiona i Kane znalazł się w nich tak, jak śniła tysiące razy. Tylko że to nie był sen.

Czekała na niego, spragniona i gotowa. Czekała na niego całe swoje życie - gotowa na jego przyjęcie, choć kiedyś pomyliła się, nie wiedząc, na kogo naprawdę czeka, i było już prawie za późno.

Czuła jego napierającą męskość tam, gdzie otwiera­ła się dla niego jako kobieta. Wyciągnęła rękę i do­tknęła go. On wiedział o niej o wiele więcej niż ona wiedziała o nim; zapragnęła nagle poznać go i poczuć, jaki jest.

Kane drgnął gwałtownie.

- Święci patroni, co ty chcesz ze mną zrobić?

- Jeśli ty możesz mnie dotykać, to ja też tego chcę. Jestem... ciekawa. Czy to źle?

- Najdroższa moja, jeśli będziesz sobie życzyła luster na suficie i ilustrowanego podręcznika, to je dostaniesz, ale czekałem na ciebie prawie tydzień, i nie wiem, czy wytrzymam dłużej.

Zamknął oczy i starał się zrobić wszystko, żeby przeczekać tę eksplorację, ale dotknięcie jej drobnej dłoni, obejmującej go tak mocno, wystawiało go na najtrudniejszą próbę. Po chwili, odpychając łokciem na bok jej ramię, osunął się na nią całym ciałem, aż jego pulsująca gwałtownie męskość została uwięziona mię­dzy dłonią Rory i delikatną powierzchnią jej brzucha. Modlił się tylko o to, aby nie wprawić jej w zakłopota­nie, zanim zaspokoi swoją ciekawość.

Desperackim ruchem przewrócił się na bok, trzyma­jąc ją nadal w ramionach. Sięgnął pomiędzy ich rozpalone ciała, znalazł właściwe miejsce i zaczął swoją własną eksplorację.

Rory głośno westchnęła. Jej ręka zamarła w bezru­chu i Kane wreszcie mógł działać swobodnie.

- Rory... kochanie...

Jego palce wolno poruszały się, dotykając jej delika­tnych, wilgotnych płatków. Wtem usłyszał drżący, urywany okrzyk, poczuł, jak jej ciałem wstrząsa spazm rozkoszy i ogarnęła go taka duma, jak jeszcze nigdy w życiu. To była jego kobieta. Umiał to dla niej zrobić. Ofiarować to, czego inny mężczyzna nie dał jej nigdy dotąd. Czy to był egoizm, czy nie, czuł wewnętrzne zadowolenie, że Rory należy do niego. Stworzona po to, żeby go kochać, stworzona po to, żeby być kochaną wyłącznie przez niego, dopóki śmierć ich nie rozłączy. A jeśli potem będzie coś jeszcze, to tym lepiej.

Oboje wznosili się teraz tam, gdzie wreszcie czekało na nich spełnienie. Potem opadli wolno z powrotem na ziemię, tak cudownie zmęczeni, tak bardzo szczęśliwi.

Gdy Rory obudziła się, ujrzała, jak Kane, oparty na łokciu, przygląda się jej z uśmiechem. Zamrugała powiekami i zapytała:

- Nie możesz spać?

- Zastanawiam się nad czymś.

- Aż boję się zapytać - powiedziała, ale tak napraw­dę już się nie bała. Sunny powiedziała jej, jeszcze przed ucieczką do hotelu, że wszystko ułoży się tak, jak powinno, a Sunny, cokolwiek by mówić ojej ezotery­cznej wiedzy, rzadko myliła się w takich sprawach.

- Co byś powiedziała na przeprowadzkę do New Jersey? Myślę, że podobałoby ci się w Cape May.

- Ja mam tutaj pracę.

- To żaden problem. Ja też mam pracę, ale mogę wykonywać ją wszędzie. Moglibyśmy znaleźć sobie coś w tej okolicy, powiedzmy na rok, a potem przenieść się gdzie indziej... Może zresztą będzie nam tu na tyle dobrze, że postanowimy osiedlić się tutaj na stałe?

- Czy ty zawsze jesteś taki ustępliwy?

- Tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę.

Rory uśmiechnęła się. Jeśli Skorpion zechce się zgadzać z Rakiem, to może i Rak nie będzie się upierał, żeby zawsze chodzić do tyłu. Do przodu też potrafi, za takim wspaniałym Skorpionem...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
Browning Dixie Ten wspanialy Skorpion
42 Wybrancy losu7 Browning Dixie Kobieca intuicja
Browning Dixie Wypatrywanie burzy
Browning Dixie Czerwcowe tornado
Browning Dixie Twardy jak kamień
0463 Browning Dixie Narzeczona mimo woli
Browning Dixie Kobieca intuicja 06
Browning Dixie Twardy jak kamień
Browning Dixie Czerwcowe tornado
2007 53 Na ślubnym kobiercu 2 Browning Dixie Ślub z milionerem
412 Browning Dixie Przeznaczenie
412 Browning Dixie Przeznaczenie
197 Browning Dixie Mężczyzna miesiąca Twardy jak kamień
Browning Dixie Wypatrywanie burzy

więcej podobnych podstron