Mijał dzień za dniem, przynosząc nowe fakty i fakciki, które nijak nie chciały ułożyć się w sensowny, jednoznaczny kształt. Nie potrafiliśmy wyeliminować ni jednej osoby z piątki podejrzanych. Jedyną konkretną zdobyczą była obandażowana głowa tego poczciwca.
Miałem więc dowód, że to nie Kowalik był mordercą.
Żałosny dowód. Nie ma co mówić - trzeba po prostu powiesić na gwoździu tę amatorską donkiszoterię, albo... pozostawało tylko jedno: chwycić byka za rogi. To była ostatnia szansa.
Postanowiłem porozmawiać z Ryssym.
Rewanżem służę jutro
Chyba tylko Ola domyślała się czegoś: odprowadziła nas pełnym namysłu spojrzeniem, a kiedy na zakręcie obejrzałem się, tkwiła w tym samym miejscu, jakby zastanawiając się, czy nie przyłączyć się do nas. Ryssy chiał wysłać depeszę, nabazgrawszy w pośpiechu jakiś adres na pustej kopercie i opatrzywszy ją wielkim napisem „express - polecony”. Wyraziłem chęć towarzyszenia mu na pocztę.
Rozmawialiśmy na obojętne tematy, jak dwoje znudzonych wczasowiczów, którzy wybrali się na mały spacer, by łyknąć przed snem nieco świeżego powietrza, choć napięcie, wyczuwalne od samego początku, wzrastało niemal z każdym krokiem.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, od czego zacząć i postanowiłem czekać. Ale Ryssy miał silne nerwy: byliśmy już niedaleko stacji i ani słowem nie napomknąłem o niczym, co pozwoliłoby skierować rozmowę na interesujące tory. Zrozumiałem, że nie ma sensu czekać dłużej i zdecydowałem się zaatakować.
- Jak dawno znał pan Szypulskiego? - spytałem.
Ryssy nie odpowiedział od razu.
- Do tej pory sądziłem - odezwał się wreszcie - że ten fakt nie będzie miał znaczenia. Ale widzę, iż czas zmienić zdanie i zaspokoić wyczerpująco, choć nieoficjalnie, pana ciekawość.
Odniosłem nieodparte wrażenie, że przy ostatnich słowach uśmiechnął się pobłażliwie.
- Oczywiście - dodałem ostrożnie - nie mam żadnych podstaw dla wtrącania nosa w nie swoje sprawy i nie chciałbym nadużywać pańskiej dobrej woli.
Zatrzymaliśmy się przy przejeździe. Za szlabanem huczały wagony pośpiesznego pociągu. Ostatni stukał nierówno, z wysiłkiem jak człowiek biegnący o kuli.
Ryssy odprowadził go wzrokiem.
- Nie mam powodu, by cokolwiek ukrywać - powiedział. - Jeżeli powoduje panem chęć oczyszczenia z zarzutów narzeczonego panny Basi, a nie zwykła dziennikarska ciekawość - proszę, niech pan posłucha.
Słuchałem go uważnie. To, co mówił, pokrywało się mniej więcej ze słowami Oli.
Najwidoczniej usiłował zaskoczyć mnie bronią najbardziej nieoczekiwaną: szczerością. Jako wytrawny gracz zdawał sobie sprawę, że niedocenianie przeciwnika jest najgorszym błędem, jaki można popełnić. No - pomyślałem - zobaczymy, na jak długo mu jej wystarczy.
Czy panu wiadomo, że Szypulski próbował szantażować pana żonę?
Nie zmieszał się ani na sekundę.
Odpowiedział tym samym tonem, uprzejmym i bezosobowym, jakbyśmy rozmawiali o podanych na kolację pierożkach.
- Oczywiście! Należymy do małżeństw nie mających przed sobą tajemnic. Już pierwszego dnia ten człowiek usiłował wykorzystać pewne fakty, znane mu z tamtych lat. Mianowicie...
Ryssy zawahał się na ułamek sekundy.
- Zostanie to między nami, prawda? Bardzo pana przepraszam, ale dziennikarze na ogół nie grzeszą dyskrecją... Widzi pan, ja bardzo kocham swoją żonę. Myślę, że w świetle tego zrozumie pan lepiej wiele spraw - mówił miękkim, nieco smutnym głosem. - Wiedziałem doskonale, co było powodem szantażu. Wiedziałem o tej sprawie już dawno, prawdopodobnie w tym samym czasie co
Szypulski. Nigdy nie poruszaliśmy tego tematu. Ola była pewna, że nie wiem o niczym, ja zaś nie widziałem potrzeby wyprowadzania jej z błędu. Mam już pięćdziesiąt kilka lat i przykładam większą wagę do tego co jest, niż do spraw, które były, minęły i w gruncie rzeczy przestały się liczyć. Ona była wówczas bardzo młoda, młoda i niedoświadczona. Jak większość dziewcząt w jej wieku, marzyła o karierze aktorskiej. Ojciec, człowiek zupełnie oderwany od życia, nie zdając sobie w pełni sprawy z rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć w tamtych czasach, nie mógł pokierować nią odpowiednio. Szypulski miał na nią znaczny wpływ. Potrafił zaimponować jej, bo ja wiem czym nie tylko chyba pieniędzmi, na pewno nie, ale pewnością siebie, rozlicznymi znajomościami, słowem - pozorami człowieka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwej. Roztaczał przed nią miraże zawrotnej kariery aktorskiej, mówił że wyjedzie za granicę... Skończyło się na tym, na czym się miało rozpocząć, a co miało być nieodzownym warunkiem uzyskania zezwolenia na wyjazd, mianowicie na występach tanecznych w lokalu dla niemieckich oficerów. Kiedy Ola powtórzyła mi rozmowę, jaką miała z Szypulskim tu, w „Telimenie”, domyśliłem się od razu powodów szantażu. Teraz pan już rozumie, dlaczego ów brudny pomysł spalił na panewce: ja po prostu o wszystkim widziałem. Postanowiłem powiedzieć mu o tym zaraz następnego dnia.
- I umówił się pan z Szypulskim wieczorem w świetlicy.
- Tak. Powiedziałem mu, że zejdę na dół o pół do dziesiątej. O tej porze mogliśmy porozmawiać bez świadków. Ola wybierała się do kina, to było bardzo na rękę. Zaraz po jej wyjściu zabrałem się do sporządzenia ważnego sprawozdania, które musiałem zawieźć osobiście do ministerstwa. Wstawałem od stołu, by zejść na dół, kiedy rozległ się krzyk. Szypulski już nie żył.
Dwóch mężczyzn w gumowych butach minęło nas na rowerach. Bambusowe wędziska przymocowane do ram obijały się o błotniki.
- A przedtem nie opuszczał pan swojego pokoju?
- Poszedłem po „Giewonty”. Pan dobrze wie, palacz nie potrafi pracować bez papierosa.
- Czy idąc w stronę dworca, nie zauważył pan nikogo po drodze?
- Nie. Ścieżka była pusta. Zresztą nie rozglądałem się. Akurat zaczęło padać, gdy byłem w połowie drogi. Chciałem jak najszybciej znaleźć się z powrotem w domu. To wszystko jest niezrozumiałe. Co może łączyć morderstwo Szypulskiego z wypadkiem Kowalika? Nie mogę znaleźć odpowiedzi. A co pan sądzi o tym?
Rozmowa zbaczała w niewygodnym kierunku... Ryssy najwidoczniej usiłował zepchnąć mnie do defensywy i wysondować rozmiary niebezpieczeństwa.
Byliśmy w tej chwili sami na drodze, która w tym miejscu tworzyła naturalny jar, zarośnięty głogiem i tarniną. Jeżeli chciałem go sprowokować, nadeszła odpowiednia chwila. Nieznacznie przysunąłem się do niego, zupełnie blisko.
Ryssy szedł niedbałym krokiem, z rękami w kieszeniach spodni. Gdyby teraz wyjął rewolwer, miałem szansę obezwładnienia go, zanim zdołałby mnie zaskoczyć. Prawdopodobnie byłem silniejszy od niego.
- Kowalik wiedział za wiele - rzekłem, śledząc każdy ruch przeciwnika i dlatego był dla kogoś niewygodny. Jestem pewny, że jeszcze przed wyjazdem dowiemy się kto zamordował Szypulskiego i usiłował zmusić do milczenia Kowalika.
Ryssy raptem przystanął i rozejrzał się, wszystkie mięśnie miałem gotowe do skoku.
- Czy nie pomyliliśmy drogi - spytał. - Pospieszmy się bo gotowi zamknąć nam okienko przed nosem...
Przyjrzałem mu się dokładnie, gdy nadawał depeszę.
Był w swetrze, a więc jeżeli posiadał broń, to jedynie w kieszeni spodni. Nagle zesztywniałem. Błyskawicznie sięgnąłem do portfelu po strzępy materiału, które znalazłem rano w lesie przy Kowaliku. Nie ulegało wątpliwości, kolor się zgadzał!... Ryssy, pochylony nad okienkiem, tłumaczył coś urzędniczce.
Trąciłem go w ramię.
- Zdaje się, że rozerwał pan spodnie...
Obejrzał się zdumiony.
- Co takiego? Ach, rzeczywiście, dziękuję panu! To nic groźnego, zaceruje się. Przy jakiej okazji to się stało? - Uśmiechnąłem się z wyszukaną uprzejmością.
- Pewnie na kortach... Dał mi pan dobrą szkołę!
- Już dawno nie miałem rakiety w ręku. Człowiek ciągle siedzi przy biurku, jedynie na wczasach ma okazję wyhasać się do syta. Służę panu rewanżem jutro, oczywiście, jeżeli nie zajdzie coś nieprzewidzianego - uśmiechnął się złośliwie.
Nadałem swoją kopertę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Kiedy mijaliśmy stację, było już niemal zupełnie ciemno.
Las powitał nas groźną, nieruchomą ciszą. Granatowe chmury nadciągnęły od jeziora.
Zagłębiliśmy się między drzewa.
Ryssy szedł szybkim, zdecydowanym krokiem.
DWUNASTY DZIEŃ. Minęła niespokojna noc. Zrywałem się kilkakrotnie zlany zimnym potem, przekonany, że ktoś wszedł do pokoju; ale to tylko Kowalik rzucał się na łóżku, mamrocząc przez sen. Nie tylko on przeżywał wszystko po raz wtóry: zaledwie udało mi się zasnąć, natrętna wyobraźnia znów podsuwała postrzępiony obraz wczorajszych wydarzeń, wyolbrzymiony do przerażającej groteski.
Zbudziło mnie delikatne stukanie do drzwi. Spóźniony, zjadłem samotnie śniadanie, podczas gdy Basia pozostała przy Kowaliku. Wracając na górę natknąłem się na Szuplicką.
- Mógłby pan ciszej zamykać drzwi! - burknęła takim tonem, że zatrzymałem się zdumiony.
- Może na dodatek pogniewa się pan na mnie, co?
Szuplicka stała z ręką na poręczy i spoglądała na mnie z niesmakiem.
- Niech pan się złości, ile wlezie, pogodzimy się później, bo teraz głowa mi pęka i sama jestem wściekła jak wszyscy diabli. Uprzedzam, że jeśli z kolei pana znajdziemy dziś w krzakach z guzem na potylicy, sprawię panu osobiście takie lanie, że nawet rodzona ciocia nie potrafi pana zidentyfikować!
Naprawdę trudno było gniewać się na tę kobietę.
- Co porabia wścibski współlokator?
- Śpi.
- Co takiego? - zawołała oburzona. - Patrzcie państwo, śpi! A kto złapie tego krwiożerczego faceta, pan? Chyba już wiecie, kto to jest?
- Prawie - odparłem. - Brak nam tylko kilku szczegółów.
Krtań Szuplickiej zabulgotała kpiąco.
- To się wyjaśni jeszcze dziś - dodałem.
- Naprawdę?
Ruszyła schodami w górę pełna przejęcia. Złość minęła jej jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Niechże pan nie będzie taki tajemniczy - rzekła przymilnie. - No mój złoty, to nieładnie!...
- Tss! - położyłem palec na ustach. - Zdradzę pani, że już wiemy kto zamordował Szypulskiego i napadł na Kowalika. Tylko, na litość, niech pani o tym nikomu nie mówi! Dziś wieczorem - pochyliłem się konfidencjonalnie - wszystko się wyjaśni.
- Pędzę! - krzyknęła. - Pędzę natychmiast!
- Dokąd to?
- Zażyć potrójną porcję antinewralginy, przecież wieczorem muszę być w formie. Taka rzecz!... Ach, ten przeklęty tenis! Nie dość, że mam bormaszynkę w mózgu, to na dodatek czuję każdą kostkę z osobna... Ohyda!
- Ale nikomu ani mru-mru! - powtórzyłem, chcąc mieć pewność, że wszyscy się o tym dowiedzą.
- Kamień, woda, mogiła! - wyrecytowała. - A potem dacie go w moje rączki - wyciągnęła swe olbrzymie pięści. - Już ja go oporządzę.
Faktycznie taka perspektywa mogła przerazić najbardziej odważnego.
A swoją drogą - skąd bandaż na jej dłoni? Hm, najwidoczniej skaleczyła się.
Nie trudno skaleczyć się, wymierzając komuś silny cios.
Rozmowa z duchem
Skręciłem w korytarz i zapukałem do drzwi. Nieśmiertelna melodia Skowronka urwała się i po chwili śpiewak szerokim gestem zaprosił mnie do środka.
Rozejrzałem się. Stos bielizny na łóżku, para butów na stole, obok walizka z otwartą paszczą. Najbardziej zdumiała mnie wiązanka róż ukryta wstydliwie na oknie.
- Wyjeżdża pan już dziś?
Skowronek zdjął buty ze stołu i schował je dyskretnie za siebie. Oczy miał podkrążone i niewyspane.
- A tak. Czwarta dwadzieścia, arrivederci „Telimeno”! Wieczorem będę u mamy.
Usiadłem na wolnym krześle. Skowronek przypatrywał się podejrzliwie.
- Rozumie pan - zacząłem, odczekawszy chwilę - że jako współlokator pana Kowalika jestem bardziej niż inni zainteresowany jego wypadkiem. A ponieważ łączy się on prawdopodobnie z poprzednim morderstwem, chciałem porozmawiać z panem.
- Dlaczego właśnie ze mną? - nastroszył się.
- Widzi pan - ciągnąłem ostrożnie - pewnie niejasności, jakby tu powiedzieć, dają mi wiele do myślenia. Nie będę owijał sprawy w bawełnę - uprzedziłem jego protest. - Tak się złożyło, że coś niecoś o panu słyszałem. Pan służył w marynarce?
Skowronek skinął głową.
- Umie pan pływać, prawda?
- Mowa!
- A jednak nie próbował pan ratować Szypulskiego, kiedy wydarzył się ten wypadek z kajakiem. Niech pan nie protestuje, z tą marynarką to bujda. Siedział pan po prostu w więzieniu.
Skowronek z pasją zatrzasnął wieko walizki.
- No widzi pan, lepiej już w przyszłości wybrać sobie inną specjalność, na przykład broń pancerną. Ale nie o to chodzi. Chciałbym usłyszeć odpowiedź na inne pytania. Czy można?
- Cudny gość z pana - odburknął - niech mnie piwo ruszy! Zażył mnie pan z lewej mańki. No, walaj pan, skoro tak.
- A więc o jaką to robotę chodziło w tym liście, który pan otrzymał tydzień temu? Na czym to można było tak ładnie zarobić? Tylko bez czarów!
- Ciągnie się to za mną, jak... - tu użył niezbyt literackiej przenośni. - Czego ci ludzie chcą? Był wyrok, odsiedziałem, no i cześć. Nie - w pracy patrzą na mnie, jak bym był bratem Paramonowa. A czy ja jestem pani Pompadour i napieram się do klasztoru? Nie jestem i nie napieram się. Kiedyś pomacałem faceta nożykiem pod żebro. Miałem wiele czasu do rozmyślania. Kiedy człowiek dobrze wdepnął, to potem unika samego zapachu, czy nie tak?
To ostatnie zdanie znów musiałem poddać małemu retuszowi.
-Wracajmy jednak do sprawy.
Skowronek potarł kciukiem swój długi nos.
- Cudów nie ma. Kiedy chłopaki dowiedzieli się, że łykam świeże powietrze, zaproponowali mały skok. Ale głupich zabrakło nie dla mnie już ten interes. W jakim celu? Pracuję, zarabiam jestem legalny obywatel i regularny członek związków zawodowych, na wczasy jeżdżę. Tego grubasa Szypulskiego, czort go pogrzebaczem trącał, nie miałem przyjemności znać i nie ja go załatwiłem.
- Przecież nikt pana nie podejrzewa! - zaprotestowałem.
Rzucił mi spojrzenie pełne politowania.
- Z warszawskiego chłopaka chcesz pan balona zrobić? Ten pana sąsiad... nie trzeba długo ruszać głową. Ma mnie na oku. Zaraz po tym morderstwie chciał mnie zalać. Mnie! Po co? Mowa! A ten numer z papierośnicą, czysta hazena! „Czy pan przypadkiem nie widział tego przedmiotu?” - wyskandował, naśladując wcale udatnie głos Kowalika. - Niechże pan przestanie mrugać oczami, bo mnie łaskotki oblatują!
Istotnie - ta myśl uderzyła jak błyskawica. Monogram RS! Z trudem opanowałem podniecenie i zmusiłem się , by mówić spokojnie. Jak Szypulskiemu było na imię? Roman, oczywiście Roman!
- O to właśnie chodzi - chrząknąłem - sam pan poruszył ten temat. Bo to przecież pan, nikt inny, ukradł papierośnicę i schował ją pod szafę na drugim piętrze! Ukradł pan ją Szypulskiemu, wtedy kiedy już nie żył!
- Kurza rozterka! - jęknął. - Jakim sposobem pan to wypatrzył?
- To moja sprawa - uśmiechnął się. - No, kawę na ławę, tylko bez bajek!
- Dobra.
Skowronek zapalił „Giewonta” i puścił potężny kłąb dymu.
- Niech będzie. Ale nie wkopie pan mnie? Faktycznie, to ja świsnąłem tę papierośnicę. Świsnąłem i koniec - powtórzył z determinacją. - Leżała pod fotelem. W pokoju nie był akurat nikogo prócz tego kandydata na Bródno. Jemu już niepotrzebna, innym dymkiem go Lucyfer poczęstuje, a niebo tylko dla niepalących, jak mówił organista od Kapucynów. Tak sobie głupio pomyślałem i anim się obejrzał, srebro było w kieszeni. Dopiero potem... Ostatecznie zakatrupiony gość faktycznie istnieje i może być polka z glinami. No to wlazłem na drugie piętro i schowałem ten finkiel pod szafę, bo wyrzucić, sam pan przyznasz, szkoda. Jak pragnę szczęścia, nie miałem nic ani z Szypulskim, ani z tym pana łapaczem!
- Wierzę panu. Ale jeszcze jedno: o co pokłócił się pan z Szypulskim po południu tego samego dnia?
Pytanie zaskoczyło go.
Czyżby rzeczywiście nie miał pojęcia o co chodzi? Pomogłem mu, przytaczając fragment rozmowy powtórzonej przez Szuplicką.
Wyglądało na to, że Skowronek odpowiedział szczerze i że, naprawdę było to jedynie nieporozumienie, hm, towarzyskie między mieszkańcami wspólnego pokoju.
- Powiedziałem wszystko jak na świętej spowiedzi - zakończył, zgniatając niedopałek papierosa. - Chyba nie podłoży mi pan świni, co?
- Pod jednym warunkiem. Zostanie pan tu do końca wczasów.
- Mówi się trudno, kocha się dalej...
- A propos „kocha”: te kwiaty na oknie, to dla narzeczonej?
Skowronek przestąpił z nogi na nogę.
- Niekoniecznie. Dla jednej babki z „Telimeny”, która ma małe urbi-et-orbi względem duchów. Trzeba się, uważasz pan jakoś zrehabilitować za to prześcieradło...
- Słusznie. Nic tak nie potrafi udobruchać kobiety, jak wiązanka kwiatów...
- To byłby klawy urlop, co? - wyszczerzył zęby.
- Byłby, gdyby na duchach się skończyło - westchnąłem. - A więc umowa stoi, zostanie pan do jutra, prawda?
Mała, zielona plamka
Kiedy otworzyłem drzwi mojej siódemki, uderzył mnie nieoczekiwany widok: Kowalik wcinał żwawo bułkę z szynką.
- Jak pańska głowa, panie Ewaryście? Orkiestra zwinęła swoje instrumenty?
Kowalik przeżuł starannie ostatni kęs, strzepnął uważnie okruszyny z kołdry, wytarł usta serwetką i odetchnął głęboko.
- Śniadanko było wyś - mie-ni-te, orkiestra wy-pro-wa-dzi-ła się, i w ogóle życie należy do rozkosznych zjawisk, co zdążył już zauważyć Epikur i mnóstwo innych światłych i niefrasobliwych mężów. Całuję rączki pannie Basieńce za czułą opiekę, bierzmy się teraz do roboty. Dość leniuchowania.
Basia pozbierała naczynia. Przy drzwiach zatrzymała się.
- Czy mogę się na coś przydać?
- Niech pani jak najwięcej czasu spędza wśród wczasowiczów. Gdyby zdarzyło się coś podejrzanego, proszę nas natychmiast powiadomić - powiedziałem.
- Lekarz zapowiedział swoją wizytę.
- Co takiego? A, trudno! - Kowalik rozłożył ręce. - Jestem do dyspozycji, choć nie odczuwam potrzeby jego towarzystwa. No, a teraz słucham: co pan zdziałał.
Opowiedziałem mu o wszystkim. Kowalik kiwał głową zadowolony.
A teraz muszę wyjaśnić pewną sprawę - uzupełniłem - sprawę bardzo śmieszną. To prawda, że miałem gorączkę tamtej nocy, kiedy pan się mną tak czule opiekował i nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego co czynię. Niezależnie jednak od tego muszę ze wstydem przyznać, że w końcu zacząłem szukać mordercy Szypulskiego w ... panu. To wszystko wina tej plotkary Szuplickiej! - zawołałem ze złością. - Jej nieokiełznany jęzor wywiódł mnie w pole jak dziecko! Powinienem wcześniej domyślić się, dlaczego pan tak długo nie wraca z miasteczka. Grałem sobie spokojnie w tenisa, podczas gdy pan... brr!, na samą myśl robi mi się niedobrze!
Kowalik sprawiał wrażenie człowieka, który usłyszał znakomity dowcip.
- Przypomina mi to komedię, którą niedawno oglądałem w Warszawie. Rzecz była równie za-baw-na, choć chodziło o coś innego, mianowicie o powikłania wewnątrz małżeńskiego trójkąta. W trzecim akcie dopiero wyjaśniło się, że trójkąta w ogóle nie było. Zabawna historia. Dajmy temu pokój. Teraz kiedy już wiemy, że z całą pewnością żaden z nas nie popełnił przestępstwa, grono podejrzanych zawęziło się do pięciu osób. Przyznaję, że ten fakt sprawił mi dużą satysfakcję.
- Na litość boską - zawołałem. - To przecież niesamowite! Czyżby pan... czy to możliwe, że podejrzewaliśmy się wzajemnie?
Kowalik zachichotał.
- Zabawne, co? Niech pan posłucha. Otóż, panie Jurku... zresztą, najlepiej sięgnijmy do moich notatek. Wie pan, ten zeszyt w walizce. O tak, dziękuję panu.
Poprawił poduszkę, a potem okulary.
- Tutaj - odnalazł kartkę, której odszyfrowanie sprawiło mi tyle kłopotu - są notatki dotyczące pana. Bo właśnie pan był kandydatem numer jeden na zabójcę Szypulskiego.
- Jak pan do tego doszedł? - zdumiałem się - Domyśliłem się, że zanotował pan datę mego przyjazdu. Ale co oznacza skrót „ZG”?
- Ależ to proste! Zielone „Giewonty”.
- Zielone „Giewonty”?
Kowalik odłożył zeszyt.
- Mógłbym pana prosić o uchylenie okna? Taki piękny dzień... Dziękuję panu. A teraz nich pan słucha uważnie: TO NIEPRAWDA, ŻE NA MIEJSCU ZBRODNI NIE ZNALAZŁEM ŻADNEGO ŚLADU! Podobnie jak pan byłem zdania, iż strzał został oddany przez okno. Morderca musiał czekać na dogodny moment, dopóki Basia nie skończy rozmawiać ze swym narzeczonym. Gdzie czekał? Oczywiście - w tym miejscu, z którego mógł najlepiej obserwować Szypulskiego i cały dom. Jeżeli przeprowadzi pan prostą linię przez okno i połączy ją z fotelem, na którym siedział Szypulski, natrafi pan na grupę świerków, jakieś piętnaście metrów przed domem. Idealny punkt. Ale nie zapominajmy, że człowiek, który czeka, denerwuje się, szczególnie w takim wypadku. Co robią na ogół ludzie zdenerwowani?
- Zapalają papierosa!
- Właśnie! To samo uczynił morderca. Narażał się wprawdzie, że zostanie odkryty, ale nie tak znów trudno zapalić papierosa pod płaszczem i palić go wojennym systemem, ukrytego w dłoni. Oh, zapalić zapałkę podczas deszczu potrafi każdy harcerz! W tych świerkach znalazłem niedopałek „Giewonta”, z plamką.
Poczułem wielką ochotę na całego „Giewonta”, z plamką lub bez.
- Długo nie mogłem odgadnąć, skąd się na nim wzięła, Dopiero piątego dnia, 18 czerwca, kiedy zauważyłem u pana opakowanie poplamione na zielono, rozjaśniło mi się w głowie. Jednocześnie ogarnął mnie smutek. Trudno, musiałem postawić panu kreskę!... Spytałem, ile pan dziennie pali i wywnioskowałem, że miał pan tę paczkę w dniu morderstwa. W dodatku pańska początkowa niechęć do zainteresowania się tą sprawą, ba! - wyraźne ostrzeżenie, żebym nie pchał palca między drzwi, to wszystko dało mi wiele wys-tar-cza-ją-co wiele do myślenia.
- Ależ to zwykły zbieg okoliczności!
- Zapewne, drogi przyjacielu. Nigdy jednak z góry nie wiadomo, kiedy mamy do czynienia ze zwykłym, a kiedy z niezwykłym zbiegiem okoliczności. Każda rzecz ma więcej niż jedną powierzchnię i wiele świateł i cieni, jak uczył znakomity autor „Prób”. Idźmy jednak dalej. Co dzieje się następnego dnia? Postanawiam przejrzeć kosze na śmieci, które sprzątaczka wynosi z poszczególnych pokoi. Ta zacna niewiasta postępuje z podziwu godnym roztargnieniem: najpierw wystawia kosze na korytarz, a potem wraca na parter po kubeł i miotłę.
Błyskawiczna rewizja kosza z pokoju państwa Ryssych dała zaskakujący wynik: opakowanie papierosów „Giewont”, poplamione tym samym zielonym atramentem! Stanąłem w obliczu zagadki, albo pani Ola lub jej mąż mieli tę paczkę, albo pozostawił ją w pokoju, hm, ktoś inny...
Kowalik opuścił oczy wstydliwie.
- Pan, panie Jurku, rozpieczętowuje papierosy w sposób dość oryginalny...
- Tak, ta druga ewentualność jest prawdopodobniejsza - przyznałem. - Ma pan rację, to było opakowanie moich papierosów. Skąd jednak niedopałek z tej paczki znalazł się w miejscu, z którego zbrodniarz obserwował przez okno Szypulskiego?
Twarz Kowalika pokryła się tysiącem zmarszczek.
- Cóż - powiedział po namyśle - dopóki mniemałem, że pan jest mordercą, problem nie istniał. Teraz musimy go rozwikłać. „Giewonty” jak na złość to bardzo popularny gatunek. Pali je również pani Szuplicka, pan Skowronek, pan Ryssy...
...a nawet Sztrum, kiedy się zdenerwuje, co mu się zresztą rzadko zdarza.
- Sam pan widzi, ile kłopotów nastręcza to odkrycie. Można by wprawdzie zidentyfikować odciski palców. W tym celu zgromadziłem szklanki z wszystkich pokojów. Ten niedopałek przeleżał się na deszczu, to prawda, ale współczesna daktyloskopia dysponuje wspaniałą techniką, pozwalającą ustalić linie papilarne odciśnięte na papierze, który moknął przez dłuższy czas. Niestety, - ta możliwość odpada. Trzeba było spróbować z innej beczki.
Kowalik przerwał na chwilę.
Zadałem sobie pytanie, gdzie wczasowicze zaopatrują się w papierosy. Oczywiście - w kiosku przy dworcu, bo najbliżej. Odwiedziłem ów kiosk, zakupiłem kilka mydełek, dwa lusterka z Lollobrygidą i nieco tak zwanych niechodliwych czasopism oraz pogawędziłem z kioskarką o pogodzie, reumatyzmie i współczesnej młodzieży. Po kilkunastu minutach wiedziałem, skąd wzięły się zielone plamy na opakowaniu papierosów. Tego wieczoru, gdy znaleźliśmy Szypulskiego martwego, kioskarkę zastępował jej dziesięcioletni syn. Chłopiec bardzo się bał nadchodzącej burzy i zaaferowany rozlał buteleczkę atramentu, którym poplamił kilka paczek „Giewontów”.
-Rzeczywiście - wtrąciłem - teraz przypominam sobie. Kupowałem w tym kiosku papierosy, lało wtedy w najlepsze.
Zafundowałem chłopu czekoladę z orzechami. Czekoladę zjadł, ale nie powiedział nic konkretnego. Trudno od dziesięcioletniego smyka wymagać, by pamiętał , komu sprzedawał papierosy. Dowiedziałem się tylko tyle, że jedynie trzy paczki zostały poplamione i że wszystkie - co bardzo ważne! - chłopiec sprzedał jeszcze tego samego wieczoru. Nic dziwnego, bał się, żeby matka nie dowiedziała się o tym.
Mgła zaczynała rozwiewać się, to, co do niedawna było jedynie możliwością, jednym z wariantów - nabrało wyrazistości. W tej chwili mogłem już myśleć o mordercy bez strachu. Nawet czułem coś w rodzaju podziwu: nie poddawał się, nie próbował ucieczki, liczył na siebie do ostatniego dnia. Co dzieje się z nim teraz, kiedy jego nowa zbrodnia spaliła na panewce?
Jakie obmyśla posunięcie? Co czuje? Niepewność? Strach? Wściekłość? Gdyby można zdjąć dach i spojrzeć z góry na dom, jak ów diabeł w powieści Lesage'a...
- Myślę - rzekł Kowalik, przymykając oczy z wyrazem znużenia - że pan rozumie, dlaczego mówię o tym wszystkim dopiero dziś. Nie mogłem przecież odkrywać kart przed podejrzanym. Teraz musimy przemyśleć całą sprawę od nowa. Niewiele mamy czasu, jutro rozjedziemy się. Niech pan wypisze na kartce pięć nazwisk.
- Pięć? Dlaczego pięć? Przecież jasne, że w grę może wchodzić wyłącznie...
Urwałem, gdyż w tej chwili do pokoju weszła Basia, a za nią lekarz z miasteczka. Grubasek długo cmokał nad Kowalikiem. Z niepokojem czekaliśmy na wynik.
- Zadziwiające! - parsknął. - Po raz pierwszy spotykam w mej karierze tak twardą głowę. Kamień nie głowa! Ma pan szczęście, bo już chciałem transportować pana do szpitala.
- Dziękuję za komplement - rzekł Kowalik. - Kiedy wolno mi opuścić łoże boleści?
Grubasek wydął usta.
- Jutro, pojutrze. Tylko niech pan nie próbuje stukać się po głowie!
Czego pan szuka więcej?
- O ile znam ten typ eskulapa, za pół godziny powinienem wstać z łóżka - stwierdził Kowalik po jego wyjściu. - Panno Basiu, niech pani zapowie na dziś wieczorek pożegnalny, coś takiego organizuje się zwykle na zakończenie wczasów.
- Dziś pozostanie pan w łóżku - oświadczyła Basia tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Co pan znowu kombinuje?
- Mam ochotę wypić kieliszek dobrego wina - uśmiechnął się Kowalik. - Wypić kieliszek dobrego wina. Sama się pani przekona, że zasłużyliśmy na to.
- A więc panowie wiecie już, kto zamordował Szypulskiego? - spytała podniecona.
- Już? - twarz Kowalika zafalowała. - Ładne mi już. Dopiero, proszę szanownej pani. Ledwie zdążyliśmy na ostatni dzwonek.
- Domyślam się - szepnęła dziewczyna - że dziś, na tym wieczorku... Czy nie trzeba by zaalarmować milicji? Przecież o n ma broń!
- Aha, zaprosimy pluton milicjantów w pełnym uzbrojeniu. Albo oddział pancerny wojska z działkiem szybkostrzelnym - zachichotał.
- Pan żartuje - skonfundowała się. - Nie tak myślałam. Można by...
Kowalik nie dał jej dojść do głosu.
- Co, ukryć ich w pianinie i w szafie z książkami? Nie, Basieńko, musimy - choć lekarz zabronił - postukać się po głowie i wymyślić co innego. Musimy - powtórzył jakby ze smutkiem. - Mam inny pomysł. W pewniej chwili - słucha pani! - otóż w pewniej chwili, kiedy będę już wiedział na pewno, poproszę panią o szklankę herbaty, a wtedy pani pójdzie do biura i zatelefonuje po milicję. Niech pani pamięta: szklan-ka her-ba-ty! Nie wolno nawet mrugnąć okiem, trzeba przynieść pięknie tę herbatę i czekać, bawiąc gości niewymuszoną rozmową. Potrafi pani?
Dziewczyna westchnęła.
- Postaram się. Na pewno. Wie pan dobrze, jak bardzo mi zależy na tym, by Zbyszek został oczyszczony z podejrzeń. Ach! - wróciła od drzwi - zapomniałam, przyszedł list do pana.
Spojrzałem na kopertę - od „Kryminała”. Była w nim tylko jedna wiadomość: „Kryminał” donosił, że ustalono, iż kula, od której zginął Szypulski, pochodziła z tej samej broni, jaką został zamordowany strażnik magazynów celnych w Warszawie.
Ma pan inną koncepcję?
- Ciekawe - mruknął Kowalik. - Bardzo cie-ka-we!
Wzruszyłem ramionami?
- Nie widzę żadnego związku między tymi dwiema sprawami. I w ogóle, w jakim celu mamy ustalać na nowo listę podejrzanych?
Kowalik nie przestawał uśmiechać się.
- Ej, wydaje mi się, że znów zaczyna pana ponosić fantazja! - zdenerwowałem się. - Teraz, kiedy wszystko nareszcie się wyjaśnia, chce pan pogmatwać całą sprawę od początku. Wiemy, kto kupił te papierosy? Wiemy: Ryssy. Sam mi wczoraj o tym powiedział. Znalazł pan niedopałka z tej paczki na miejscu zbrodni? Znalazł pan. Zgadza się kolor i jakość materiału, którego strzępki odkryłem w miejscu drugiego przestępstwa? Zgadza się. Wiadomo, że jakieś niejasne sprawy łączyły go z Szypulskim podczas okupacji? Wiadomo. Czego pan więcej szuka? Jest motyw, są ślady, czego tu jeszcze brak?
- Niech pan nie krzyczy na ciężko rannego! Zapomniał pan o alibi?
- Jak to? Przecież Ryssy n i e m a alibi!
Kowalik zdjął okulary i zaczął chuchać na nie uważnie.
- Otóż to! Przebiegły morderca nie zapomni o alibi. Po wtóre w kiosku sprzedano trzy poplamione paczki „Giewontów”, t r z y, rozumie pan? Kto kupił trzecią? A poza tym muszę panu przypomnieć, że tego wieczoru, gdy znaleźliśmy Szypulskiego martwego, tutaj, w tym sympatycznym domu, wiatr wiał z północy. Jak na złość z północy...
- Już raz słyszałem o tym wietrze - wymamrotałem. - I w dalszym ciągu nijak nie mogę zrozumieć, jakie, u diabła, znaczenie może mieć kierunek wiatru? Bardzo pana proszę - dodałęm spokojniejszym tonem - żeby skończyć z tą ciuciubabką. Powiedziałem panu wszystko, co wiedziałem, a pan zazdrośnie strzeże jakiejś tajemnicy. Ma pan inną koncepcję?
- Niestety, nie.
Odetchnąłem głęboko.
- A więc proszę, niechże mi pan to wytłumaczy.
- Widzi pan - odparł - pewnie szczegóły nie chcą się zgodzić ze sobą. Nie pasują i koniec.
Postanowiłem wytrwać w cierpliwości.
- Jakie?
- Niech mnie pan nie męczy! - rzekł żałośnie. - Pan sądzi, że zgrywam się na tajemniczego Jamesa czy coś w tym stylu? Ani mi to w głowie. Powiem szczerze: nie chcę pana niczym sugerować. Niczym, rozumie pan? Mogę przecież się mylić, i co wtedy? Klapa. Będzie więc lepiej, jeżeli ten Rubikon przekroczymy osobno, nie podpierając się wzajemnie. Nie ukrywam, że liczę na szczęście, na to, że dziś wieczór on zdradzi się mimo woli. Moja koncepcja, jak pan to był łaskaw określić, jest nader uboga w fakty i nie ma sensu zawracać nią panu głowy. Musi pan mieć oczy otwarte na wszystko, co się będzie działo, na każde słówko. Błagam pana, niech pan się strzeże w dalszym ciągu dopasowywania faktów, które dziś obserwujemy, niech pan w dalszym ciągu wystrzega się wtłaczania ich na siłę w jakieś ramy. Wszystko wskazuje na to, że pan ma rację. Ale pozostawmy sobie mały luz dla ostrożności. Małą, maleńką klapę bezpieczeństwa. Rozum człowieka jest zwierciadłem, które przenosi swoje właściwości na odbijające się w nim przedmioty, przez co zniekształca je i zmienia. Zdaje się, że w tej formie wypowiedział tę wielką myśl Francis Bacon.
- Do diabła z tym Francisem i jego myślami! - odparłem w duchu. Jednak po zastanowieniu musiałem przyznać, że w wywodach Kowalika było sporo racji. Ale co ten stary piernik knuje? Czym chce się popisać? Bo i te względy na pewno wchodziły w rachubę, znałem go przecież.
Nie wdając się w dalszą dyskusję, przystąpiłem wspólnie z nim do sporządzenia listy.
Oto ona:
Ola Ryssy. Motyw przekonywujący - uwolnienie się od szantażu. Alibi, gdy chodzi o morderstwo Szypulskiego raczej pewne. Wyraźnie podejrzewa swego męża. „Giewontów” nie pali.
Stefan Ryssy. Niewykluczone, iż szantażowanie jego żony mogło odegrać tu doniosłą rolę. Znał Szypulskiego, możliwość jakiś porachunków osobistych z lat okupacji. Alibi brak. Pali „Giewonty”, kupował je tego wieczoru. Na miejscu drugiego przestępstwa ślady jego obecności. Uwaga: umówił się z Szypulskim w dniu morderstwa i kazał mu czekać w świetlicy.
Ryszard Sztrum. Znał numer telefonu Szypulskiego. Motyw nie znany. Uratował Szypulskiego podczas wypadku na jeziorze. Alibi - tylko w pierwszym wypadku, a i to niepewne. Nie pali. Uwaga: jest dobrym strzelcem.