HOLLAND BRUCE ROGERS
Szalupa ratunkowa na płonącym morzu
(Lifeboat on a Burning Sea)
Z "NF" 1
Dezerterzy.
Kiedy nie mogę dostrzec kolejnego etapu, kiedy nie mogę jasno myśleć o zmianach sprzętowych, jakie należy wprowadzić do DS, aby stał się powiernikiem, arką, zbawieniem mojej duszy, wtedy myślę o dezerterach.
Myślę o mężczyznach uczepionych nadburcia tonącego tankowca. W promieniu wielu mil nie ma żadnych świateł, tylko czarna lodowata woda. Statek tkwi pośrodku jeziora płomieni. Mężczyzna siedzący w szalupie ratunkowej, poza krawędzią płonącej plamy oleju, spogląda na swoich towarzyszy. Pokład pochyla się coraz bardziej. Mężczyźni u nadburcia machają rękoma, ale człowiek w łodzi nie odpowiada. Zamiast tego pochyla się nad wiosłami i zaczyna oddalać się od statku. Mężczyznom, którzy wciąż machają, wciąż mają nadzieję, wydaje się, że płomienie sięgają coraz wyżej, ale w rzeczywistości to statek obniża się na spotkanie płonącego morza.
Albo taki obrazek:
Badacz arktyczny budzi się ze snów o lodzie i wietrze w świecie lodu i wiatru. Po nocy spędzonej w śpiworze jego odmrożenia odtajały i jego dłonie i stopy zdają się płonąć. To niemalże więcej, niż może znieść, ale mówi sobie, że będzie żyć. Będzie żyć, dopóki jego towarzysz jest na tyle silny, aby kierować saniami. Badacz wychodzi z namiotu, utykając i mruży oczy przed słońcem. Kiedy odkrywa, że psy i sanie zniknęły, długo wpatruje się w ślady rozwiewane przez wiatr.
W tych moich fantazjach świadkiem jest martwy niedźwiedź.
Z dna morza martwi marynarze machają rękoma.
Zamarznięty w bryłkę lodu palec wznosi się oskarżycielsko.
Z pewnością nie zawsze byłem świadom nieubłaganego tykania towarzyszącego każdemu uderzeniu serca, ale nie pamiętam tego. W moich najwcześniejszych wspomnieniach leżę rozbudzony w moim łóżku, z otwartymi oczami wpatrzonymi w czerń, wyobrażając sobie, jak to jest być martwym.
Zapytałem o to mojego ojca. Był praktycznym człowiekiem.
- To jest tak - powiedział. Pokazał mi zegarek, który należał do mojego dziadka - antyk, napędzany spiralną sprężyną zamiast baterii. Nakręcił go. - Słuchaj - polecił.
- Tik, tik, tik - usłyszałem.
- Takie są nasze serca - wyjaśnił, wręczając mi zegarek. - W końcu się zatrzymują. To właśnie jest śmierć.
- A co potem?
- Nic. Potem jesteśmy martwi. Po prostu już nas nie ma - żadnych myśli, żadnych uczuć. Śmierć. Nicość.
Pozwolił mi nosić zegarek przez jeden dzień. Następnego ranka sprężyna się rozkręciła. Przyłożyłem zegarek do ucha i usłyszałem ciszę, usłyszałem nicość.
Już wtedy, leżąc rozbudzony w ciemności i myśląc o pustce, planowałem ucieczkę.
- Tik, tik, tik - biło moje serce, odliczając do zera.
Nie byłem sam. Po uzyskaniu dyplomu z neuroniki znalazłem pracę na uniwersytecie i wiele projektów, nad którymi mogłem pracować. Ale praca badawcza to powolne zajęcie.
- Tik, tik, tik.
Brałem udział w wyścigu i zanim skończyłem pięćdziesiąt sześć lat, wiedziałem, że zostaję z tyłu. Prawdę powiedziawszy, miałem szczęście, że dotarłem tak daleko. Żyliśmy w szczytowym okresie mody na terroryzm. Podziemie Agrariuszy i Monetaryści byli u schyłku swej świetności, ale następujące po nich pokolenie zamachowców było dziesięciokrotnie aktywniejsze, a dobór ich celów - stokroć bardziej przypadkowy. Plastik, Podpalenie, Implozja... Przybierali nazwy grup rockowych. Byli jeszcze zwyczajni uliczni przestępcy, mierzący do ciebie ze swoich rozpryskowych spluw w nadziei, że wyrwany ci spod skóry chip dostarczy im kredytów na kupno działki tej właśnie trucizny, której tak pragnęli.
Rzecz jasna, ze statystycznego punktu widzenia nie było zaskakujące, że wciąż jeszcze żyję. Ale ilekroć przełączałem na "Rytm ulicy" na CNN Four, bombardowany świeżymi nagraniami z rzezi, zastanawiałem się, jak to możliwe, że ktokolwiek jeszcze żyje.
Pięćdziesiąt sześć lat. Wtedy skontaktowali się ze mną ludzie Bierleya. I po tym, jak poznałem Bierleya, po tym jak zacząłem pracować z Richardsonem, zacząłem wierzyć, że zdążę dopiąć swego, że być może Śmierć jest nieco przereklamowana jako długodystansowiec.
Rzecz jasna, wiedziałem wcześniej, kim jest Bierley. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby kupić sobie popularność. Słyszałem też o Richardsonie. Był znakomitością w dziedzinie informacji analogowej.
Bierley i Richardson byli moją nadzieją. Bierley i Richardson byli magikami w swoich specjalnościach. Ale Bierley i Richardson - wiedziałem o tym od samego początku - nie byli godni zaufania.
Bierley, ze swoimi pieniędzmi i politycznym wdziękiem, angażował się w projekty tylko, dopóki go nie znudziły. Natomiast Richardson miał własne plany. Nawet kiedy dobrze nam się układała współpraca, kiedy czyniliśmy postępy, Richardson nigdy naprawdę nie wierzył.
Siedzieliśmy z Richardsonem w jego biurze i oglądaliśmy nagranie z konferencji prasowej Bierleya. Była to także nasza konferencja prasowa, ale nie było nam dane odpowiedzieć na zbyt wiele pytań. Nawet Richardson rozumiał, że należy to pozostawić Bierleyowi.
- Wielokomorowy wielofazowy procesor informacji analogowej - raz jeszcze powiedział Bierley na ekranie - ale wolimy nazywać go DS. - Uśmiechnął się ciepło. - Druga Strona.
- Boże. Sprawia, że to co zrobiliśmy wygląda na seans spirytystyczny - zamruczał z dezaprobatą siedzący za biurkiem Richardson.
- Daj spokój - zaoponowałem. - O to właśnie chodzi.
- Naprawdę tak się napalasz na wieczne życie w postaci sztucznej świadomości, gdyby - co mało prawdopodobne - okazało się to możliwe?
- Tak.
- Twoim problemem - zawyrokował, wskazując na mnie palcem - jest to, że za bardzo boisz się śmierci, żeby być jej ciekaw. To niezbyt naukowe podejście.
Miałem mu odpowiedzieć, że poczuje się inaczej za kolejne dwadzieścia lat, ale się powstrzymałem. Może to nie była prawda. Skoro ja zawsze traktowałem śmierć jako wroga, było możliwe, że ktoś taki, jak Richardson nigdy nie nabierze tego rodzaju podejścia.
- Tymczasem - ciągnął Richardson - dokonaliśmy znaczącego kroku naprzód w dziedzinie sztucznej inteligencji. Czy nie warto oddać temu sprawiedliwość bez udawania, że jest to tylko krok w stronę zsyntetyzowanego życia po życiu?
Na ekranie Bierley mówił właśnie:
- Z wszystkich granic, do których dotarł rodzaj ludzki, śmierć była tą, którą najmniej spodziewaliśmy się przekroczyć.
- Chryste, tak jakbyśmy już tego dokonali!
Bierley popatrzył na nas z ekranu. Nie zezwolił na filmowanie konferencji więcej niż jedną kamerą wideo, tak, żeby wiedział, kiedy patrzy widzom prosto w oczy.
- Niektórzy z was, którzy słuchacie tych słów, nigdy nie umrą. Taką obietnicę niosą ze sobą te badania. Pionierzy nieskończoności! Któż nie chciałby oglądać przemarszu kolejnych pokoleń? Jakie będą wnuki moich wnuków? Co nas czeka za sto lat? Za tysiąc? Za milion? - Zrobił pauzę i znów uśmiechnął się po ojcowsku, po czym wyszeptał: - Niektórzy pożyją na tyle długo, aby się tego dowiedzieć.
Richardson rzucił maliną w ekran.
- No dobrze - przyznałem - dzieli skórę na niedźwiedziu. Ale to cały Bierley. Wszystko co mówi, służy osiągnięciu właściwego efektu, a efekt oznacza fundusze.
Na ekranie srebrnowłosy Bierley parafrazował pytania w sobie tylko właściwy sposób, obracając co bardziej agresywne przeciw pytającym. Czy nie jest to przedwczesne ogłoszenie "przełomu, przynoszącego nadzieję milionom?". Czy sam Bierley zamierza ciągnąć zyski z "pokonania najstarszego i najokrutniejszego spośród wrogów ludzkości?". Czy on sam znajdzie się pośród pierwszych osób, które "wejdą na niezbadane terytorium wieczności, aby upewnić się, że nie stanowi ono zagrożenia dla innych"?.
Następnie przedstawił nas, opowiadając reporterom o moim geniuszu w dziedzinie sprzętu i geniuszu Richardsona w dziedzinie teorii informacji analogowej. Pracowało z nami sześćdziesięciu techników i asystentów naukowych, ale według słów Bierleya było to dwuosobowe widowisko. W pewnym sensie była to prawda. Żadnego z nas nie można było zastąpić, zachowując tę samą synergię.
- Dwa wielkie umysły w wyścigu do nieśmiertelności - rzekł Bierley. Następnie przedstawił im własną wersję tego, co sam mu powiedziałem: Richardson był zawsze o dwa kroki do przodu w stosunku do moich projektów, dostrzegając programy, które wyprzedzały moje intencje, zmuszając mnie, abym biegł w celu dotrzymania mu kroku i planował nowe struktury, które popychały go o kolejne dwa kroki przede mnie. Nigdy przedtem nie pracowałem z kimś, kto stymulowałby mnie w taki sposób, zmuszając do ciągłego wysiłku i posuwania się skokami do przodu. Czułem się, jakbym latał.
Bierley nie nadmienił jednak, że często przemykaliśmy od jednego konceptu do drugiego, aby w końcu spojrzeć w dół i ujrzeć pod sobą pustkę. Zazwyczaj odkrywaliśmy przeszkody natury praktycznej w najśmielszych wyśnionych wspólnie projektach. Tylko w wyjątkowych sytuacjach odkrywaliśmy, że stoimy pozbawieni tchu na twardym gruncie, spoglądając wstecz na pozbawiony najmniejszej skazy most, który właśnie zbudowaliśmy. Rzecz jasna, kiedy już się to zdarzało, było to coś absolutnie wspaniałego.
Napawało mnie to także strachem. Martwiłem się, że Richardson był niezastąpiony, że po tym, jak dokonywałem z nim tych konceptualnych przeskoków, nigdy nie będę już mógł powrócić do samotnej harówki lub do pracy z umysłami mniej elektryzującymi niż jego. Wszystkie umysły były mniej elektryzujące niż jego, przynajmniej wtedy, gdy był w szczytowej formie. Jedyna trudność polegała na powstrzymywaniu go od robienia dygresji na temat Najważniejszych Pytań.
Kamera odjechała do tyłu, ukazując Richardsona i mnie - na wymiętych prostaczków obok wytwornego Bierleya. Na ekranie zająknąłem się i poprawiłem okulary, odpowiadając na pytanie.
Richardson nie patrzył już na wideo z konferencji prasowej. Zamiast tego przeniósł spojrzenie na ekran na ścianie biura. Ukazywał on satelitę meteorologicznego nad zachodnią półkulą. Upływ czasu został przyspieszony, tak że ostatnie 72 godziny przemknęły w ciągu trzech minut. Ekran niezmiennie ukazywał ten sam obraz i był jedyną dekoracją w biurze Richardsona, jeżeli nie liczyć tej małej statuetki - pamiątki z Indii - którą trzymał na swoim biurku.
Na taśmie z konferencją prasową Richardson odpowiadał właśnie na pytanie.
- Nie mamy pojęcia, jak zdołamy umieścić świadomość danej osoby w maszynie - przyznał. - Nie dokończyliśmy jeszcze nawet budowy sztucznego umysłu. Istnieje jeden poważny feler, który każdorazowo powoduje wielogodzinne przerwy w pracy.
W tym momencie uśmiech Bierleya wyglądał na wymuszony, ale trwało to tylko przez chwilę.
- Najkrócej to ujmując - kontynuował zarejestrowany na wideo Richardson - myśli poruszają się wewnątrz naszego sprzętu po trajektoriach analogicznych do pogody. Czasami struktura informacji narasta na podobieństwo tropikalnego niżu. Przy sprzyjających warunkach przekształca się on w huragan. Procesor nadal pracuje, ale jego wydajność jest znacznie obniżona, aż do przejścia burzy. Tak więc czasami jesteśmy odcięci. Nie możemy wtedy rozmawiać z... - przerwał i popatrzył na Bierleya, krzywiąc się z niechęcią - ...z DS, do czasu, aż huragan wyczerpie całą swoją energię.
- Nie podoba ci się ta nazwa - powiedziałem do Richardsona w biurze.
- Druga Strona - parsknął, odchylając się do tyłu. - Ale masz rację co do tych pieniędzy. Wyciąga niezłą kasę od tych z kongresu, a to nie takie proste w dzisiejszych czasach.
Na taśmie opowiadałem reporterom o lampkach ostrzegawczych, które zamontowałem w pokoju WE/WY: były ułożone na skali od sygnałów ostrzegawczych dla małych samolotów, przez ostrzegające o burzy, aż po huraganowe - odpowiadały im wymalowane na wyświetlaczu stosowne flagi nawigacyjne. Miałem nadzieję wywołać większy śmiech.
- Czy możemy porozmawiać z komputerem? - zapytał reporter.
Zacząłem wyjaśniać, jak to urządzenia WE/WY nie są jeszcze do tego przygotowane, ale sam DS pomaga w projektowaniu odpowiedniego interfejsu, aby można było z nim rozmawiać tak łatwo, jak z istotą ludzką.
Bierley wyszedł o krok przede mnie.
- DS nie jest komputerem - sprostował. - Wyjaśnijmy to sobie. DS jest strukturą informacyjną mechanicznej inteligencji. DS posługuje się interfejsami komputerów, może uzyskiwać dostęp do danych cyfrowych i operować nimi, ale jest on maszyną analogową. Docelowo stanie się powiernikiem ludzkiej świadomości. Jeżeli chcecie nadać mu inną nazwę, możecie nazywać go Bankiem Umysłu.
- Nikt tego nie chwyta - stwierdził Richardson - a ta konferencja prasowa wcale w tym nie pomoże - popatrzył na mnie. - Nawet ty tego nie łapiesz, prawda, Maas?
- Nie wiem nawet, o co ci chodzi.
- Próba zsyntetyzowania samoświadomości to interesujący projekt. A włożenie ludzkiej świadomości do pudełka byłoby niezłą sztuczką, niezwykle pouczającą. Chodzi mi o to, że jestem całym sercem za podjęciem próby, nawet jeżeli mielibyśmy ponieść porażkę. Spodziewam się, że ją poniesiemy. Jednak nawet jeżeli nam się powiedzie, nawet jeżeli znajdziemy odpowiedź w kwestii technicznej, to i tak unikniemy ważniejszego pytania.
- Które brzmi...?
- Co to znaczy żyć? Co to znaczy umrzeć? Póki nie zdobędziesz zadowalających odpowiedzi na to pytanie, jaki jest sens próbować żyć wiecznie?
- A taki, że ja nie chcę umierać! - wybuchnąłem. - A ty? - spytałem ciszej.
Richardson nie patrzył na mnie. Podniósł ze swego biurka indyjską statuetkę i odchylił się w fotelu, aby na nią spojrzeć. Kiedy położył ją z powrotem na miejsce, wciąż jeszcze mi nie odpowiedział.
Statuetka wyobrażała mężczyznę tańczącego pod łukiem z płomieni.
Następnego tygodnia Bierley zdezerterował.
- Tętniak mózgu, we śnie - powiedział mi jeden z prawników starego przez łącze wideo.
W testamencie Bierleya nie było zapisu stanowiącego o utrzymaniu napływu pieniędzy na rozruch. On odszedł pierwszy, my zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Prawnik przesłał mi kopię testamentu, żebym mógł się o tym przekonać na własne oczy.
- Skłania do zastanowienia - zagadnął prawnik - prawda? Miał na myśli tę nagłą śmierć. Rzecz jasna myślałem o tym. Jak zawsze czułem w gardle mój puls. Tik, tik, tik. Ale myślałem też o czymś innym:
Łajdak. Dezerter.
Zostawił mnie, abym umarł.
W kilka tygodni później zagadnąłem Richardsona w pokoju WE/WY:
- Mamy kłopoty.
Richardson wraz z technikiem dostrajali głos DS.
- DS, co o tym myślisz? - spytał Richardson.
- Nie wiem, co o tym myśleć - odpowiedział głos maszyny. Modulacja tonu była równie bogata znaczeniowo, jak w przypadku każdego ludzkiego głosu, ale w dźwięku było coś sztucznego, zbyt sztucznego, aby mogli go wysłuchać dziennikarze. - Nie wiem, co dokładnie doktor Maas rozumie pod pojęciem "kłopotów". Nie jestem pewien, kogo ma obejmować domyślny podmiot "my".
- Idę o zakład, że zamierza powiedzieć, że z powodu cięć budżetowych przyszłość naszego projektu jest do bani.
- Do bani? - zapytał DS.
- Do dupy - wyjaśnił Richardson.
- Ach! - wykrzyknął DS. - Rozumiem - dodał po chwili.
Richardson wyszczerzył się do mnie.
- Ot i angielski, którym mówimy - podsumował.
Machnąłem ręką na jego dowcip.
- Mówi się o obcięciu naszych funduszy przez kongres. Dzwoniłem do kongresmenów, którzy siedzieli u Bierleya w kieszeni, ale ja nie potrafię rozmawiać z tymi ludźmi. Nie tak, jak on. I z całą pewnością nie potrafię zdobyć poparcia mas.
- A co z tą lobbystką, którą wynajęliśmy?
- Jest świetna w prowadzeniu rozmów wideofonicznych, w których entuzjastycznie informuje mnie, w jak bardzo kiepskim położeniu się znajdujemy. Mówi, że daje z siebie wszystko. - Opadłem na krzesło. - Że też cholerny Bierley musiał teraz umrzeć! - I zabrać nas ze sobą, dodałem w myślach. Czy ci dranie w Waszyngtonie nie rozumieli, o jaką stawkę szła tu gra? To nie były drugorzędne badania naukowe, które można było wyrzucić do kosza w przypadku napiętego budżetu. To była kwestia życia i śmierci!
Tik, tik, tik.
Mojego życia. Mojej śmierci!
- Jak bardzo jesteśmy zdesperowani? - spytał Richardson.
- Bardzo.
- To dobrze. - Uśmiechnął się. - Mam desperacki plan.
Stąpaliśmy po kruchym lodzie. Fundusze na naszą działalność zostały obcięte podczas głosowania w Kongresie, uratowane przez Senat, lecz ostatecznie przepadły podczas zebrania komitetu. W dwa tygodnie później przepadł też księgowy, który stwierdził, że nie pójdzie za nas siedzieć. Jednak wkrótce potem odkryliśmy, że najlepszym sposobem na obracanie cyfrowymi formularzami zamówień i otrzymywanie transferów funduszy elektronicznych na weksle grzecznościowe było wykorzystanie do tego DS. Nie mogliśmy ciągle wyprzedzać cyfr, ale DS, wyposażony w niemal ludzką przebiegłość i cyfrową prędkość, kupił nam jeszcze tydzień lub dwa, podczas których ekipa z Hollywood zainstalowała nowy sprzęt do tworzenia obrazów.
Technicy i asystenci naukowi dostarczali DS zajęcia w postaci nowych danych do przyswojenia - do przemyślenia - podczas gdy ja pracowałem nad dodawaniem nowych "pokojów" do wielokomorowej pamięci, usiłując wyposażyć DS w umiejętność tłumienia huraganów informacyjnych, które ciągle uniemożliwiały nam pracę w nieprzewidzianych momentach. Każdy z pierwszych pokojów miał specyficzne przeznaczenie - przetwarzanie sensoryczne, rozpoznawanie trajektorii, porządkowanie pamięci - ale te nowe właściwie były po prostu modułami pamięci. Jednocześnie Richardson sprowadzał ludzi, którzy znali Bierleya, do pokoju WE/WY, tak aby DS mógł przeprowadzić z nimi wywiady.
W dniu konferencji prasowej uniknąłem pół tuzina wideofonów z Rządowego Biura Księgowości. Nawet kiedy pierwsi reporterzy zaczęli już napływać do naszej sali konferencyjnej, nadal spodziewałem się ujrzeć facetów w garniturach, z włosami na jeża i wyciągniętymi odznakami, którzy wpadają do pomieszczenia ze słowami "FBI" na ustach.
Martwiłem się też huraganami, ale burzowe lampki ostrzegawcze DS nie zapaliły się przez cały ranek, a jedyną niespodzianką na konferencji prasowej była ta, którą zaplanowaliśmy wspólnie z Richardsonem. Kiedy maruderzy wciąż jeszcze napływali do pokoju (przepuszczenie tylu ludzi przez system zabezpieczeń i przeszukanie ich na obecność bomb zabrało trochę czasu), włączył się ekran wideo za podium.
- Bierley, przykro mi to stwierdzić, jest martwy - powiedział wizerunek Bierleya. Odpowiadał na pierwsze pytanie, które nastąpiło po wygłoszeniu przez niego wcześniej przygotowanego oświadczenia. - Nie można sprowadzić go z powrotem i szczerze tego żałuję. - Uśmiechnął się ciepło.
Przedstawiciele prasy roześmiali się niepewnie.
- Ale pan jest jego wspomnieniami? - zapytała jedna z reporterek.
- Nie w takim sensie, jaki pani ma na myśli - odparł Bierley. - Nikt nie wrzucił umysłu Bierleya do maszyny. Nie potrafimy tego... - tu zrobił dramatyczną pauzę - jednakże... - uśmiechnął się - to, czym jestem, to konstrukt osobowościowy, stworzony ze wspomnień innych ludzi. Ponad stu najbliższych współpracowników Bierleya zostało przepytanych przez DS. Ich wspomnienia o Bierleyu, specyficzne przykłady jego wypowiedzi i postępowania oraz cyfrowe nagrania przedstawiające jego sposób zachowania zostały przetworzone, w wyniku czego powstałem ja. Może nie jestem takim Jacksonem Bierleyem, jakim on sam siebie widział, ale jestem takim Jacksonem Bierleyem, jakim postrzegali go inni.
Bierley wywołał kolejną reporterkę po imieniu.
Reporterka rozejrzała się wokół siebie, po czym przeniosła wzrok na ekran.
- Czy pan mnie widzi? - zapytała. - Czy widzi pan ten pokój?
- U góry i na środku tego wyświetlacza zamontowano mikrokamery - odpowiedział obraz. - Ale przecież - dodał z ojcowskim uśmiechem Bierley - zmarnowała pani pytanie. Z pewnością myślała pani o jakimś bardziej skomplikowanym.
- Tylko o jednym. Czy jest pan świadom własnego istnienia?
- Tak to z pewnością wygląda, czyż nie? - odparł obraz. - Pewnie nawet rozgorzeje na ten temat debata. Nie jestem żadnym ekspertem, więc pozostawię ostatnie słowo doktorom Maasowi i Richardsonowi. Ale w moim przekonaniu nie, nie jestem świadom swego istnienia.
Kaskada śmiechu reporterów, którzy docenili paradoksalność tego stwierdzenia
- Skąd możemy wiedzieć - zagadnął mężczyzna, który nie przyłączył się do wybuchu wesołości - że to nie jest jakieś oszustwo?
- Skąd możecie wiedzieć, że nie jestem "jakimś niesamowicie utalentowanym aktorem, którego ucharakteryzowano w sposób niemożliwy do wykrycia i który przez lata studiował każdy ruch Jacksona Bierleya, aby stać się tak przekonującym"? - W sposób, którego nie można byłoby zauważyć, chyba że wiadomo byłoby, na co zwrócić uwagę, źrenice Bierleya rozszerzyły się nieco, promieniując ciepłem i otwartością. Na nagraniach z jego przemówień widzieliśmy, jak prawdziwy Bierley robił dokładnie to samo. - Myślę, że sami musicie o tym zadecydować.
Potem zamrugał. Uśmiechnął się. Jackson Bierley nie robił z nikogo głupca, nawet z chamskiego reportera.
- Co o tym wszystkim sądzi rodzina Bierleya? - spytał ktoś inny.
- Możecie ich o to zapytać. Mogę wam powiedzieć tylko tyle, że współpracowali z nami - znajdowali się pośród osób przepytywanych przez DS. Do pewnego stopnia znów jestem z nimi. Pozostanę tu, aby pewnego dnia spotkać te praprawnuki, które tak bardzo pragnąłem powitać. Niestety... - Nagle posmutniał. - Niestety, te dzieciaki poznają Bierleya, ale Bierley nie będzie mógł poznać ich. Tylko dalsze badania mogą przynieść ze sobą obietnicę, że pewnego dnia konstrukt taki, jak ja będzie naprawdę świadom własnego istnienia, będzie pamiętał, że naprawdę będzie tym mężczyzną bądź tą kobietą, którego lub której życie przedłuży do nieskończoności.
Nie wspomniał o opłacie licencyjnej, którą obciążyła nas jego rodzina za wyłączność na używanie jego wizerunku. Sam Bierley też by tego nie zrobił.
- Czy Bierleyowie finansują ten projekt?
- Wiem, że miliard to pozornie mnóstwo pieniędzy, ale kiedy rozdzielić to pomiędzy wszystkich moich spadkobierców... - urwał, czekając, aż śmiech umilknie. - Nie. Nie robią tego. Ten projekt jest bardziej kosztowny, niż możecie to sobie wyobrazić. Na dłuższą metę wprawienie wieczności w ruch będzie kosztowało nie mniej pieniędzy niż lot na Księżyc.
- Skąd więc będą pochodzić te pieniądze, skoro odcięto wam fundusze federalne?
- Cóż, nie mogę wiele na ten temat powiedzieć. Ale powiem wam jedno: mnie, jako konstruktowi, o wiele łatwiej przyjdzie nauczyć się japońskiego lub malajskiego, niż przyszłoby prawdziwemu Jacksonowi Bierleyowi.
Uśmiechnął się, ale równocześnie wstrząsnął nim dreszcz. Nie trzeba było geniusza, żeby zauważyć, że Jackson Bierley, niezależnie od tego, że był jedynie konstruktem osobowościowym, był Amerykaninem, który nie chciał przekazać kolejnego osiągnięcia technologicznego na drugą stronę Pacyfiku.
- W dzisiejszych czasach nie dziwi fakt, że amerykański podatnik chce, żeby jego pieniądze wydawano na opłacenie sił policyjnych - ciągnął Bierley. - Po co myśleć o życiu wiecznym, skoro martwimy się, jak cało dotrzeć z pracy do domu. Fatalnie, że oba te problemy nie mogą być priorytetowe. Oczywiście maszyna taka jak DS, po podłączeniu do niej odpowiedniego sprzętu, może stać się cholernie dobrym systemem bezpieczeństwa: bardzo sprytnym stróżem, który nigdy nie sypia.
Tak jakby DS mógł kiedyś trafić pod strzechy.
Potem na podium wszedł Richardson wraz ze mną. Po raz pierwszy w życiu cieszyłem się, że nie posiadam daru przemawiania. Konstrukt Bierleya ratował sytuację, ilekroć miałem zamiar palnąć coś niewłaściwego. Żartował sobie, kiedy Richardson oschle przyznał, że szczerze mówiąc konstrukt bardziej przypominał obraz olejny, będący rezultatem pracy zbiorowej wielu malarzy niż prawdziwego Jacksona Bierleya. Z nas trzech, którzy byliśmy obecni na podium, najbardziej serdeczny, najzabawniejszy, najbardziej ludzki zdawał się być ten z ekranu wideo.
Po konferencji zadzwonili do nas: minister handlu, przewodniczący Izby Reprezentantów oraz przewodniczący obu klubów senackich: większości i mniejszości. Mimo że prześcigali się w oferowaniu nam pomocy finansowej, wiedzieliśmy, że wciąż możemy to schrzanić. Dlatego woleliśmy się przysłuchiwać, jak konstrukt Bierleya odpowiada na wideofony.
To Richardson uratował nasze tyłki, ale nawet ja dałem się zwieść iluzji. Byłem wdzięczny Bierleyowi.
Spodziewałem się, że po odzyskaniu funduszy sprawy wrócą do normy. Spodziewałem się, że Richardson nie będzie się mógł doczekać powrotu do pracy, ale nie ustalił żadnych terminów spotkań ze mną. Całymi dniami ukrywał się w swoim biurze, aby, jak mówił, dopracować szczegóły.
Próbowałem uzbroić się w cierpliwość, ale w końcu miałem dość.
- Czas, żebyś ze mną porozmawiał - stwierdziłem, otwierając na oścież drzwi biura i dopadając jego biurka. - Od dwóch tygodni wstrzymujesz moją pracę. Ten projekt miał się opierać na współpracy.
- Wejdź, proszę - rzucił Richardson, nie odrywając wzroku od ekranu wideofonu. Najwyraźniej próbował być zabawny.
- Richardson - zacząłem, nie przejmując się jego rozmówcą, kimkolwiek był - byłeś znakomity. Odsunąłeś od nas zagrożenie. Świetnie! A teraz zabierzmy się z powrotem do pracy. Mogę całymi dniami siedzieć w moim biurze i wyobrażać sobie rozbudowę DS, ale bez twojego opiniowania nic to nie znaczy.
- Usiądź sobie.
- Postoję, do cholery! Mamy fundusze. Możemy ruszać. Zróbmy coś!
W końcu spojrzał na mnie.
- Nie jestem karierowiczem, Maas - zaoponował. - Nie motywuje mnie robienie na innych wrażenia.
- A niby ja jestem? - Usiadłem, próbując spojrzeć mu w oczy. - Mam własne powody, żeby zabrać się do pracy, pasuje? Konstrukt Bierleya jest niesamowity. Czym zajmiemy się teraz?
- No właśnie, czym?
- W rzeczy samej - powiedział głos Jacksona Bierleya - ciężko będzie mnie przebić, szczególnie kiedy będziecie mnie mieli w wersji trójwymiarowej.
Trudno było dostrzec ekran wideofonu pod tym kątem, ale teraz dostrzegłem srebrzyste włosy.
- I o to właśnie chodzi? - spytałem. - Marnujesz całe dni, wisząc na wideofonie i gadając z konstruktem?
- Na razie, Jackson - rzucił Richardson, rozłączając się. - Konstrukt jest interesujący. To wymyślone przez nas użyteczne narzędzie.
- Istotnie - zgodziłem się. - Możemy się na nim oprzeć.
- Wielu ludzi może się na nim oprzeć. - Złożył ekran wideofonu. - Tydzień temu dzwonił do mnie agent z Hollywood. Chciał omówić ze mną kilka pomysłów. Konstrukty zmarłych piosenkarzy: mogłyby nie tylko nagrywać nowe kawałki, ale i udzielać wywiadów. Konstrukty zmarłych aktorów. Generowane przez DS filmy, do których scenariusze pisaliby zmarli scenarzyści, reżyserowane przez Hitchcocka, Houstona, Spielberga lub dowolnego innego zmarłego reżysera. DS staje się tak dobry w tworzeniu obrazów, że nie musiałbyś budować dekoracji czy zatrudniać ekipy.
- Czy na to właśnie trwoniłeś cały ten czas?
- Oczywiście, że nie. To dobry pomysł z punktu widzenia agenta: stałby się przedstawicielem wszystkich wirtualnych talentów i praktycznie właścicielem Hollywood. Ale jak dla mnie to marnowanie środków.
- To dobrze.
- Chcę tylko pokazać, że każdy, kto usłyszy o możliwościach DS, będzie postrzegał je w kategoriach własnych potrzeb. Agent widzi zmarłe gwiazdy. Ty - kamień milowy na drodze do nieśmiertelności. Ja - narzędzie do przeprowadzenia własnych badań.
- Jakich badań?
- Dyskutowaliśmy o tym. - Wskazał na ścianę. - Oni zawsze orientowali się w tym lepiej niż my.
Spojrzałem na miejsce, które wskazywał, ale ujrzałem tylko ten sam, co zwykle, przyspieszony obraz z satelity, przedstawiający fronty atmosferyczne przesuwające się nad kulą ziemską. Naraz zdałem sobie sprawę, że coś się zmieniło. Obraz nie przedstawiał zachodniej hemisfery, tylko wschodnią.
Richardson podniósł statuetkę, stojącą na biurku.
- Sziwa - rzekł. - Otaczający go łuk płomieni to życie i śmierć. Płomienie to życie. Odstępy między nimi to śmierć. Jedynka i zero. Reinkarnacja.
Choć raz ja mogłem zachować sceptycyzm.
- I ty uważasz to za pocieszające? Mrzonkę życia po życiu? To przesąd, Richardson.
- To religia, a ja nie bardziej niż ty wierzę w możliwość odrodzenia się po śmierci. Może nie zaprzeczam temu tak usilnie jak ty. Jako że nie można udowodnić nieprawdziwości tego wierzenia, nie może ono zostać poddane badaniom naukowym. Ale uważam, że jest fascynujące jako metafora.
- O czym ty w ogóle mówisz?
- Maas, co by się stało, gdybyś naprawdę poznał śmierć? Gdybyś się zaprzyjaźnił ze śmiercią?
- Wciąż za tobą nie nadążam.
- Tak bardzo interesujesz się syntetyczną świadomością. A co byś powiedział na zsyntetyzowaną śmierć? Gdybyś wiedział więcej o śmierci, Maas, czy w dalszym ciągu czułbyś ten bezrozumny strach przed nią?
- Co masz na myśli, mówiąc "bezrozumny"? - warknąłem.
- Zapomnij o tym. To chyba nie twoja działka. Zamiast tego, może zastanowisz się nad czymś takim: Czy konstrukt DS mógłby cię zastąpić?
- Zastąpić mnie?
- W taki sam sposób, w jaki zastąpiliśmy Bierleya. Konstrukt Bierleya wypełnia dla nas swoje zadania równie dobrze jak oryginał. A jak byłoby z tobą? Gdybym stworzył konstrukt Maasa, czy mógłby on pracować nad rozbudową DS tak efektywnie jak ty? Mógłby mówić jak ty; mógłby przekonująco oddziaływać na innych ludzi - ale czy mógłby myśleć jak ty; projektować jak ty?
- Nie wiem. Wątpię. Konstrukt naśladuje zachowania społeczne. Wzorzec myślenia, który odpowiada za jego zachowanie, nie jest zorganizowany tak, jak myśli w naszych głowach. Ale przecież ty to wiesz. Do diabła, czego ty ode mnie chcesz. To ty jesteś ekspertem od informacji.
- Cóż, skoro zachowanie jest takie samo i jeżeli zachowanie jest produktem dobrych pomysłów, więc może musimy tylko nauczyć maszynę naśladować gesty, które składają się na to zachowanie. Sprawimy, że konstrukt będzie odgrywał to, cokolwiek to jest, co robisz, kiedy wpadasz na dobry pomysł. Może wyrzuci z siebie wysokiej jakości wyniki jako swego rodzaju produkt uboczny.
Przygryzłem wargę.
- Nie sądzę.
- Sprawdza się w przypadku Bierleya.
- Umiejętność komunikacji społecznej. To nie to samo.
- Wątpisz w to, że mechaniczna inteligencja jest wystarczająco zaawansowana, prawda? Pokładasz całą nadzieję w DS jako powierniku świadomości, ale nie jesteś pewien, czy potrafimy chociażby rozpocząć syntetyzowanie kreatywnego myślenia. Przypadek Bierleya skłania do interesujących spekulacji, nie sądzisz? Oryginał nie żyje. W tym sensie Jackson Bierley jest ukończony. To, co nam zostało, to nasze wspomnienia o nim. To właśnie je poddajemy rewizji. I czyż nie są one zawsze prawdą?
- Mój ojciec zmarł piętnaście lat temu - podjąłem - a ciągle czuję się tak, jakby mój związek z nim zmieniał się z roku na rok. Życie jest jak powieść, która płonie, gdy ją czytasz. Przeczytasz ostatnią stronę i jest ukończona. Potem rozmyślasz o niej, powracając myślami do fragmentów, które cię zaintrygowały. I odczuwasz pewną stratę, ponieważ nie ma już żadnych stron, które można by odwrócić. Możesz przywołać w pamięci tylko tyle stron. Oto do czego dobry jest konstrukt - do zapamiętywania stron.
Richardson uśmiechnął się.
- I tu właśnie jest miejsce na metafizykę. Być może w czasie, gdy ty starasz się zapamiętać spaloną książkę, autor pisze już nową.
Odłożył statuetkę Sziwy na biurko.
- Daj mi trochę więcej czasu, Maas. Nie siedzę z założonymi rękoma, zapewniam cię. Pracuję nad swoją perspektywą.
- Twoją perspektywą.
- To właśnie powiedziałem.
Gwałtownie wypuściłem powietrze z płuc.
- Rozmyślałem nad twoją sugestią dotyczącą wbudowania zabezpieczeń w DS. Mógłbym to zrobić. Myślę, że mógłbym też popracować nad pozbyciem się raz na zawsze tych huraganów. Ale to nie jest tylko problem sprzętowy.
- Dobra. Poświęcę temu godzinę dziennie. W porządku?
Nie powiedziałem mu tego, co naprawdę myślałem. Gdybym całkiem go wkurzył, kto wie, kiedy znowu zabralibyśmy się na poważnie do pracy? Powiedziałem więc tylko:
- Daję ci tydzień na wypracowanie twojej perspektywy.
Po tygodniu Richardson odszedł.
Jedna z asystentek naukowych nieco nieśmiało przekazała mi tę wieść. Oglądając CNN Four, natknęła się na wiadomość o podłożeniu bomby w innej części miasta i była pewna, że pomiędzy zabitymi ujrzała Philipa Richardsona.
Poszła za mną do mojego biura, gdzie włączyłem telewizor. CNN przetwarza swoje krwawe wiadomości co dwadzieścia minut, więc nie musieliśmy długo czekać.
Bomba wybuchła na stacji metra. Czy Richardson jeździł metrem? Zdałem sobie sprawę z tego, że nie wiedziałem, gdzie mieszkał ten facet ani jak dojeżdżał do pracy i jak z niej wracał.
Energia wybuchu znalazła ujście kanałami wylotowymi stacji - w dzisiejszych czasach wszystkie budynki w mieście zostały zbudowane lub przebudowane z myślą o bombach. Ale mogło to uratować jedynie budowlę, a nie ludzi. Obrazy z peronu pokazywały kłębowisko poskręcanych ciał. Kolor, tak jak w przypadku wszystkich relacji z miejsc wybuchu bomb, wydawał się być źle dobrany - fala uderzeniowa sprawia, że skóra ofiar przybiera lekko niebieskawy odcień.
Kamera przesunęła się wzdłuż ramion i nóg, ukazując twarze ludzi zwrócone w jej kierunku lub odwrócone od niej.
- Trzy grupy terrorystyczne: Dekonstrukcja, Wstrząs Następczy i Ostatnia Fala przyznały się do podłożenia bomby - powiedział spiker.
W końcu kamera pokazała Philipa Richardsona, odbarwionego jak reszta ludzi. Kiedy skończono nadawanie relacji, odtworzyłem obrazy z pamięci podręcznej telewizora. Zatrzymałem na tym, który ukazywał Richardsona.
- Wyjdź - rzuciłem do asystentki. - Proszę.
Zadzwoniłem na policję.
- Czy jest pan członkiem rodziny? - zapytała sierżant dyżurna, kiedy wyjaśniłem jej, czego chcę. - Nie możemy przeprowadzić takiej weryfikacji, dopóki nie zostanie powiadomiona najbliższa rodzina.
- Jego cholerną twarz właśnie pokazali w cholernej telewizji!
- Przepisy są przepisami. Chwileczkę... - Jej spojrzenie przeniosło się z wideofonu na inny monitor, kiedy wpisywała zapytanie za pomocą klawiatury. - Tak czy inaczej, nie ma problemu. Zezwolono na ujawnienie tej informacji. I... No cóż, przykro mi. Na liście ofiar znajduje się pański przyjaciel.
Przerwałem połączenie.
- On nie był moim przyjacielem.
Dezerter.
Z początku odrzuciłem myśl o stworzeniu konstruktu osobowościowego Richardsona. Nie potrzebowałem jego osobowości, ale umysłu. Kwintesencji, a nie powierzchowności.
Ale czym tak naprawdę one się różniły?
"Może - jak powiedział Richardson - musimy tylko nauczyć maszynę naśladować gesty. Może wyrzuci z siebie wyniki jako produkt uboczny".
Poszedłem do pokoju WE/WY, gdzie zainstalowano będący pomysłem Richardsona generator hologramów. Wezwałem Bierleya.
- Witaj, Maas - rzucił.
- Cześć, Jackson.
- Imiona? - Bierley uniósł brew. - To u ciebie coś nowego.
Z wyjątkiem plamek zniekształceń, unoszących się wokół niego na kształt drobinek kurzu, Bierley w przekonujący sposób wydawał się być obecny w pokoju.
- Wiesz co - zagadnąłem - zostańmy kumplami.
Jego śmiech był zarazem ironiczny i serdeczny.
- W porządku. Zostańmy nimi.
- Jackson, co jest wynikiem mnożenia 52689 przez 31476?
- Moja wartość netto?
- Nie. Nie kpij sobie. Jaki jest wynik?
- Jeszcze raz: jakie to były liczby?
- Nabierasz mnie, Jackson. Nie mogłeś zapomnieć.
Mniej więcej w tym samym momencie zapaliła się lampka sygnału ostrzegawczego dla małych samolotów, ale zignorowałem ją. Chaotyczne zakłócenia teraz już rzadko kiedy osiągały siłę huraganu. Tak jak się spodziewałem, lampka zgasła wkrótce po tym, jak się zapaliła.
- O co w tym wszystkim chodzi? - spytał Bierley.
- Czy obliczyłeś wynik, kiedy zastanawiałeś się, jak odpowiedzieć na to pytanie? Czy też przeszedłeś od razu do analizowania tego, co powiedziałby Bierley?
- Ja nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy - odparł Bierley.
Było to prawdą. Nie było żadnego "ja", poza konwencją gramatyczną.
- Nie myl mnie ze swoją maszyną, doktorze Maas. Jesteś naukowcem. Wiesz, o czym mówię. - Bierley strzepnął niewidoczny pyłek z klapy marynarki. - Jestem wytworną iluzją.
- Czy udzieliłbyś mi rady dotyczącej inwestowania, Jackson?
Hologram uśmiechnął się.
- Moją mocną stroną było zawsze budowanie firm - stwierdził - a nie handlowanie akcjami. Najlepszą radą, dotyczącą akcji, jakiej mogę ci udzielić, jest ta, którą otrzymałem, siedząc na kolanach u mojego taty. Powiedział wtedy, że nie powinno się żenić z jakąś dziewczyną tylko dlatego, że inny głupiec ją kocha.
Uśmiechnąłem się, a potem zastanowiłem, czy ojciec Bierleya naprawdę to powiedział. Jeżeli brzmiało to dobrze, tylko to liczyło się dla konstruktu. Ale to właśnie liczyłoby się także dla prawdziwego Bierleya.
Chodziło o to, że tym, co liczyło się dla prawdziwego Bierleya i co liczyło się teraz dla konstruktu, było to, że historyjka odniosła swój skutek. Sprawiła, że się uśmiechnąłem, że pomyślałem, że ten bilioner Bierley był po prostu równym gościem.
A co, jeżeli konstrukt Richardsona mógł działać w ten sam sposób? Efekt, jaki wywoływał Richardson, ten który chciałem powielić, był efektem wywieranym na mnie. Chciałem zmusić się do myślenia. A co, jeśli zależało to bardziej od stanu emocjonalnego, jaki Richardson generował we mnie, niż od samych jego pomysłów?
Nie, pomyślałem. To było śmieszne.
Tym, co skłoniło mnie do podjęcia decyzji, był ten wideofon.
- Czy to pan jest Maas? - spytała kobieta.
Miała długie czarne włosy, teraz znajdujące się w nieładzie. Jej oczy były zaczerwienione. Jej twarz wyrażała pustkę, następującą po zbyt wielu dniach gniewu lub smutku, lub zmartwienia, kiedy mięśnie nie są już w stanie wyrażać uczucia, ale uczucie pozostaje.
- Jestem Philipa... - powiedziała cicho. Sądziłem, że chodzi jej o to, że nazywa się Philipa. Ale ona tylko urwała, próbując znaleźć następne słowo. - Jestem wdową po Philipie - wykrztusiła w końcu.
Nie wiedziałem, że Richardson był żonaty. Nie byłem jedynym, którego opuścił.
- Tak. - Skinąłem głową, a potem powtórzyłem jeszcze raz, łagodniej: - Tak, pani Richardson. Jestem doktor Maas. - Gdzieś w tle dało się słyszeć zawodzenie dziecka, jednak pani Richardson jakby tego nie zauważyła. - Jestem Elliot Maas.
- Czy wie pan, gdzie on jest? - spytała.
Czy naprawdę spytała o to, o co myślałem, że spytała? Otworzyłem usta, by zaraz zamknąć je na powrót. Co mógłbym jej powiedzieć? "On jest martwy, pani Richardson. Śmierć nie jest miejscem. Gdzie on jest? Nigdzie. Pani Richardson, jego nie ma. Pani Richardson, pani mąż nie istnieje. Tam, gdzie zwykł być, nie ma już nic. Pani Richardson..."
- Przepraszam. Nie wyrażam się zbyt jasno. - Przyłożyła dłoń do czoła i zamknęła oczy. - Prochy, doktorze Maas. Czy dostarczono panu jego prochy?
Gapiłem się na ekran z głupią miną.
- W biurze koronera twierdzą, że prochy dostarczono do mnie, ale to nieprawda. Pomyślałam sobie, że może popełnili błąd i wysłali je na adres pracy Philipa. - Otworzyła oczy.- Czy dostarczono panu przesyłkę z biura koronera? - Płacz dziecka w tle stał się bardziej rozpaczliwy.
- Nie wiem - odpowiedziałem. - Myślę, że mógłbym to sprawdzić.
- Kiedyś pozwalali... - Jej usta zadrżały. Ściągnęła wargi. Łzy zaświeciły w jej oczach. - Kiedyś pozwalali samemu organizować pogrzeb - wydusiła z siebie. - Ale już tego nie robią, bo jest tyle bomb i tylu... Nigdy go już nie ujrzałam. Nigdy nie mogłam się pożegnać, a teraz nie mogą nawet odnaleźć jego prochów.
- Popytam o to.
- Jego matka była tutaj, próbowała pomóc, ale ona... - Żona Richardsona zamrugała, jakby budząc się ze snu. - O Boże. Dziecko. Bardzo przepraszam.
Jej twarz znikła z ekranu wideofonu, zastąpiona przez logo Ameritech i odezwał się monotonny sygnał wybierania.
Upewniłem się, że nie dostarczono nam prochów i zadzwoniłem do biura koronera, gdzie zapewniono mnie, że prochy zostały przetworzone i dostarczone na adres domowy Richardsona ładnych parę dni temu. Mieli rejestr komputerowy, który to potwierdzał.
Kiedy oddzwoniłem do pani Richardson, odpowiedziała inna pani Richardson - jego matka. Ona też wyglądała na wyczerpaną. Jeszcze jedna osoba, którą Richardson opuścił.
Ale ona jakoś sobie z tym poradzi, tak jak radziła sobie już z tym wcześniej. To ja byłem tym, którego zraniono najdotkliwiej. Ja byłem tym, który miał najwięcej do stracenia.
Kiedy żona Richardsona podeszła do wideofonu, powiedziałem jej, że nie udało mi się nic wskórać u koronera.
- Myślę jednak, że znam sposób, aby pani pomóc - zaznaczyłem.
Przyznałem nawet, że ja także mógłbym z niego wynieść korzyści.
Kto wie, czy konstrukt przyniósł Sharon Richardson jakiekolwiek ukojenie? Wpadała co jakiś czas, kiedy konstrukt ewoluował, zazwyczaj przynosząc ze sobą dziecko. Za pierwszym razem spowodowało to nawet problem: przeprowadziłem ją przez system rozpoznawania budynku, ale DS nie chciał wpuścić malutkiej córeczki Richardsona bez mojej autoryzacji, uznając ją za intruza. Drzwi nie otworzyły się. Kontrolowane przez DS zabezpieczenia wciąż jeszcze wymagały ulepszeń.
- Tęsknimy za tobą - oznajmiła konstruktowi Sharon Richardson w pokoju WE/WY.
- On cię kochał - zakomunikował jej konstrukt.
- Tęsknimy za tobą - powtórzyła.
- Nie jestem naprawdę nim.
- Wiem.
- Co chcesz, żebym powiedział?
- Nie wiem. Jest coś, co nigdy nie zostało powiedziane, ale nie wiem, co to takiego.
- Wszystko odchodzi. Nic nie trwa - rzekł konstrukt. - To przesłanie towarzyszyło mu w każdej chwili. Nic nie trwa i tego musimy się trzymać. To musimy zrozumieć, że przemijamy jak myśli. Motyle lub myśli. Kiedy to naprawdę zrozumiemy, wtedy stajemy się piękni.
Defetysta, pomyślałem. Dezerter.
- To nie to - odpowiedziała. - Słyszałam, jak tak mówił. Niejednokrotnie.
- Co chcesz, żebym powiedział? - powtórzył konstrukt.
Spojrzała na mnie z zażenowaniem, po czym odwróciła się.
- Był samolubny - stwierdziła, wpatrując się w podłogę. - Chcę usłyszeć, jak mówi... Chcę usłyszeć, jak mówisz, że ci przykro.
Konstrukt westchnął.
- Sądzisz, że umarł celowo?
- A tak było? Kochałam go!
- Nic nie trwa.
- Powiedz to!
Wizerunek Philipa Richardsona przymknął oczy, zwiesił głowę i rzekł:
- Nadchodzi śmierć. Wcześniej lub później, ale nadchodzi.
Kiedy Sharon Richardson opuszczała pokój, nie wyglądała na bardziej przygotowaną na to, by stawić czoło życiu bez Philipa niż wtedy, kiedy zadzwoniła do mnie po raz pierwszy, szukając jego prochów.
Nie byłem bardziej zadowolony niż ona. Fakt, że konstrukt nie był jeszcze skończony, był jedyną rzeczą, jaka dawała mi niewielką nadzieję.
Używając konstruktu Bierleya jako rozmówcy, DS przeprowadził rozmowy z Sharon, z matką Richardsona, z jego bratem i z jego dwiema siostrami. Rozmowy miały miejsce w pokoju WE/WY, gdzie obecność hologramu czyniła Bierleya bardziej przekonująco serdecznym, troskliwym i realnym. Wydobywał spostrzeżenia, anegdoty i szczere oceny od każdego technika, który współpracował z Richardsonem przy tworzeniu DS. Ściągnąłem kolegów Richardsona ze studiów podyplomowych i znajomych z czasów studiów na MIT i w Stanfordzie. Wszyscy oni rozmawiali z Bierleyem. W końcu Bierley przeprowadził także wywiad ze mną. Wyczerpująco, z całą szczerością, na jaką było mnie stać, przekazałem mu swój wizerunek Richardsona. Wszystko, co go dotyczyło, miało jakieś znaczenie - nawet to, co mnie w nim irytowało. Wszystko to było częścią wzorca, który czynił go Philipem Richardsonem. Po zakończeniu rozmów pozostawałem w pokoju WE/WY, rozmawiając z rozwijającym się konstruktem. Ciągnęło się to do późna w nocy.
Irytujący był fakt, że DS znów zaczęły nękać huragany. Te sztormy chaosu w przepływie informacji regularnie powodowały przerwy w działaniu konstruktu Richardsona około pierwszej nad ranem.
- Jest tak, jakbyś był zbyt sprzeczny, aby DS mógł sobie z tobą poradzić - powiedziałem konstruktowi pewnej nocy. - Naukowiec i mistyk.
- Żaden mistyk - odparował Richardson. - Jestem naukowcem w większym stopniu niż ty, Maas. Ty stajesz w zawody z wszechświatem. Chcesz go pobić. Gdyby ktoś dał ci fontannę młodości, gwarantującą ci wieczne życie, pod warunkiem, że nigdy nie zrozumiesz, na jakiej zasadzie ona działa, skorzystałbyś z tego skwapliwie. Nauka to dla ciebie środek. Ty chcesz rezultatów. Jesteś zaledwie technikiem.
- Mam przynajmniej jakiś cel. Ty nigdy nie mogłeś przestać zbaczać ze szlaku.
- Masz obsesję - zareplikował konstrukt. - Masz rację, że nigdy nie mogłem oprzeć się pokusie, jaką stanowią bardziej interesujące pytania. Ale to właśnie się dla mnie liczy. Cóż to wszystko... - Zatoczył szeroki łuk ręką, obejmując swoim gestem cały wszechświat, po czym złożył rękę na klatce piersiowej. - Cóż to wszystko znaczy? Oto moje pytanie, Maas. Nigdy nie przestaję go zadawać.
- Mówisz jak on. Czasami zapominam, czym jesteś.
- Jestem martwą zgubą, oto czym jestem - stwierdził konstrukt z uśmiechem. - Prawdopodobnie spieram się równie dobrze jak Richardson, ale kiedy przychodzi do konceptualizacji, jestem zaledwie DS. Nie, żeby ta maszyna była tylko kawałkiem mięcha, ale nie wskrzesiłeś też Philipa Richardsona.
Lampka sygnału ostrzegawczego dla małych samolotów paliła się od godziny, ale teraz zapaliła się następna w kolejności. Ostrzeżenie o burzy.
- Lepiej się streszczajmy - ponaglił Richardson. - Nie mam zbyt wiele czasu - znów się uśmiechnął. - Memento mori.
Nie odpowiedziałem nic, tylko wpatrywałem się w niego. Generator hologramów został niedawno ulepszony i kilka minut z rzędu nie mogłem dostrzec żadnych braków w wyglądzie Richardsona. Oko było tak łatwe do oszukania.
To była piąta noc z rzędu z huraganem. Zawsze nadchodziły po północy. Tik, tik, tik. Jak w zegarku.
Ale przecież huragany DS były przejawem chaosu. Dlaczego teraz zaczęły zachowywać się w tak przewidywalny sposób?
I wtedy znów o tym pomyślałem: "Oko jest tak łatwe do oszukania".
Prochy nigdy się nie znalazły.
- Sukinsyn! - powiedziałem na głos.
Wtedy właśnie zapaliła się lampka ostrzeżenia o huraganie i hologram Philipa Richardsona zgasł.
Przez pięć minut rozmyślałem, siedząc w pogrążonym w ciszy budynku, budynku, który pozostawał pod pieczą zaledwie dwóch nocnych strażników - minimalnej obsady - ponieważ DS nadzorował zabezpieczenia i kontrolował wszystkie zamki na zewnątrz i od środka. Duży, cichy budynek. Przez pięć minut rozważałem, co powinienem zrobić. Potem udałem się do tej części budynku, w której znajdowała się pamięć DS.
Wielokomorowa budowa DS sprawiała, że odizolowanie od siebie poszczególnych funkcji było stosunkowo proste. Mogłem odłączyć wszystkie pokoje zmysłów i dokonać w nich zmian, podczas gdy reszta DS nie zdawałaby sobie sprawy z tego, co robię. Byłoby to podobne do rozcięcia spoidła wielkiego w ludzkim mózgu - jedna półkula nie wiedziałaby, czym zajmuje się druga. Ale DS był strukturą samoprogramującą się, tak więc potrzebowałem instrukcji z lewej półkuli do przeprogramowania prawej. Dokonanie tego bez uruchamiania zabezpieczeń, jakie mógł zaprogramować Richardson, wiązało się z koniecznością odłączania po jednym pokoju naraz, zadawania mu funkcji, pobierania wyników działania funkcji i zapisywania ich w postaci rejestru cyfrowego, a następnie oczyszczania pokoju z jakichkolwiek śladów tego, co przed chwilą wykonał przed podłączeniem go na powrót do całości. Jeden pokój po drugim przechwyciłem instrukcje, które umożliwiały mi wygenerowanie fałszywych danych dla pokojów zmysłów.
Cały proces zająłby trzydzieści sekund, gdybym mógł po prostu powiedzieć DS, co chcę zrobić, ale w ten sposób nie mogłoby to zadziałać. Zrobienie tego wolniejszą metodę zabrało godzinę.
Powróciłem do pokoju WE/WY.
- Idę do domu - oznajmiłem. DS zaczął przetwarzać moje słowa i zdanie spowodowało pociągnięcie za zaprogramowane przeze mnie przed chwilą sznurki.
Reszta DS otrzymała wysłane z pokojów zmysłów dźwięki i obrazy mnie, wychodzącego z pokoju, zamykającego za sobą drzwi, idącego korytarzem, potem schodami w dół, wychodzącego z budynku i idącego przez parking. DS ujrzał, jak wsiadam do samochodu i odjeżdżam.
Nie tylko ujrzał. Także usłyszał i poczuł.
Jednocześnie pokoje zmysłów wytłumiły dane nadchodzące z pokoju WE/WY, dane, mówiące, że wciąż tam jestem, kryjąc się w ciemnościach za szafkami na akta w tylnej części pokoju. Poza tym wszystko przebiegało normalnie.
Oko było łatwe do oszukania. Tak jak ucho. Tak jak detektor ruchu. Tak jak próbnik powietrza.
Przyszedł około czwartej. Światła w korytarzu za jego plecami ukazywały jego postać, ubraną w coś workowatego.
- Światła - powiedział...
...I zapaliły się światła w pokoju. Był ubrany w dres. Szary dres.
- Jedynka i zero - dodał, co, jak przypuszczam, było jego kodem na "Przywrócenie działania systemu"...
...I zgasły kolejno lampki ostrzeżeń o huraganie, burzy i sygnału ostrzegawczego dla małych samolotów.
Wywołał konstrukt.
- Witaj, Richardson - odezwał się do niego bezbarwnym głosem.
- Witaj, Richardson - odpowiedział konstrukt, naśladując jego ton. Potrząsnął głową. - Twój głos brzmi głucho. - Uśmiechnął się. - Jedną nogą w grobie, co?
Człowiek w dresie usiadł tyłem do mnie i obserwował konstrukt, nie odpowiadając.
- Powiedz mi wreszcie, jak to jest - zagadnął konstrukt. - Teraz dla odmiany ty przekaż mi trochę informacji.
- To jest tak bardzo rzeczywiste, że aż nie do uwierzenia. On jest bardziej martwy, niż mógłbyś to sobie wyobrazić.
- Rzecz jasna. - Słowom tym towarzyszył szeroki uśmiech. - Ja tylko wydaję się sobie wyobrażać.
- Richardson jest bardziej martwy, niż nawet Richardson mógłby sobie wyobrazić.
- Czyż nie było to celem tego doświadczenia?
Człowiek w dresie nie odpowiedział.
- Nie rozumiem, czemu nie jesteś podekscytowany. To przełom!
- Pewnie tak. - Wziął głęboki oddech i rzucił: - Daj mi Bierleya.
- Rozchmurz się - upomniał go konstrukt. - To wielka przygoda. Odbędziesz tę podróż z nietkniętą pamięcią.
- Zamknij jadaczkę i daj mi Bierleya.
Konstrukt Richardsona wahał się jeszcze przez chwilę. Potem, bez żadnego przejścia, hologram stał się Bierleyem.
- Cześć - zagaił Bierley.
- Cześć, Jackson.
- Nie wyglądasz za dobrze.
- Tak też mi powiedziano.
- Chcesz zacząć od łatwych pytań? - spytał Bierley. - Jego ulubiony kolor i tym podobne?
- Skończyłem z konstruktem. Nie interesuje mnie już. - Podniósł się. - Wpadłem tylko, żeby ci powiedzieć, że nadszedł czas, bym udał się w drogę.
- Dosyć tego - wtrąciłem.
Podskoczył na dźwięk mojego głosu, ale nie odwrócił się.
- Richardson - stwierdziłem - jesteś sukinsyn.
- Richardson nie żyje.
- Tak mi mówiłeś - potwierdził Bierley.
- Rozmawiałem z Maasem - wyjaśnił tym samym bezbarwnym głosem.
- Maas poszedł do domu ponad godzinę temu - oznajmił konstrukt.
- Wyłącz konstrukt - zasugerowałem. - Wybudowałem barierę czuciową. DS nie wie, że jestem w budynku i nie dowie się, póki nie opuszczę tego pokoju.
- Sprytne.
- Co jest sprytne? - włączył się Bierley.
- Nie bardziej sprytne niż podłączenie swoich zdjęć do banku obrazów CNN Four - odparłem. - Nie bardziej sprytne niż włamanie się do rejestrów biura koronera i komendy policji.
- DS wykonał większość roboty.
- Większość jakiej roboty? - chciał wiedzieć konstrukt.
- Wyłącz go - powtórzyłem.
- Bierley - polecił - daj mi z powrotem Richardsona.
Hologram przełączył się momentalnie na obraz drugiego z mężczyzn.
- Chcesz Richardsona? Oto i on. To najlepsze, co ktokolwiek może dostać. Nie oryginał, rzecz jasna, ale on jest bardziej Richardsonem niż ja. - Wyłączył konstrukt. Potem raz jeszcze zaznaczył: - Richardson nie żyje.
- Wykorzystałeś mnie. Poddałeś mi pomysł. Wiedziałeś, że stworzę konstrukt.
- Ja nie jestem nim. Jestem tym, co jest pomiędzy. Jestem pustką.
Kiedy przemknął w kierunku drzwi, zbliżyłem się do niego na tyle, żeby ujrzeć jego profil. Wciąż nie odwrócił się, aby stanąć ze mną twarzą w twarz.
- Mam ochotę skopać twoją żywą, oddychającą dupę - warknąłem. - Straciliśmy na to mnóstwo czasu. - Wskazałem głową puste miejsce ponad projektorem hologramów. - A więc poznałeś go - stwierdziłem. - Miałeś okazję zobaczyć się takim, jakim widzieli cię inni. Czy to było tego warte?
Z początku nic nie odpowiedział.
- Ciekawe jest to - rzekł w końcu - że konstrukt nie był zaskoczony, widząc mnie.
- Ciebie nic zbytnio nie niepokoi, Richardson. Dlaczego twój konstrukt miałby być inny?
- Nie sądzę, żeby to o to chodziło - odparował. - Myślę, że chodzi o to, że inni wiedzieli, że Richardson zrobiłby wszystko, żeby się dowiedzieć...
- Co robisz w dzień? Obserwujesz budynek?
Milczał.
- Czy widziałeś, jak tu przychodziła twoja żona? Nie wygląda za dobrze, prawda? Nie sądzisz, że drogo zapłaciła za twój mały eksperyment? Jesteś na bieżąco?
- Każdego dnia - odpowiedział - jestem świadom obecności zera w miejscu Richardsona. Każdego dnia staję twarzą w twarz z jego nieobecnością.
Zacisnąłem pięści.
- Czy masz pojęcie, jak się czułem, gdy sądziłem, że odszedłeś?
- Wiem, że ona... - Przez moment wyglądał na zagubionego. - On bardzo ją kochał.
- A co ze mną? Nie mogę sam wyzwolić pełnego potencjału DS. Zostawiłeś mnie bez nadziei!
- To Richardson to zrobił - odrzekł. I dodał po raz kolejny bezbarwnym głosem: - Richardson nie żyje.
- Dlaczego musiałeś zrobić coś takiego? Mogliśmy ci stworzyć konstrukt! Czy sądzisz, że musisz być martwy, aby ludzie mówili to, co naprawdę o tobie myślą? - walnąłem pięścią w konsolę hologramu. - Niech to szlag, zrobiłbym cokolwiek byś zechciał. Czegokolwiek by to wymagało, czegokolwiek byś potrzebował. Ale to nie musiało być zrobione w taki sposób!
- Richardson chciał cię wziąć ze sobą - wyjaśnił. Zrobił kolejny krok, przesuwając się bokiem w kierunku drzwi. - Sądził, że pomogłoby ci popatrzenie z bliska na to, czego się boisz.
Usiadłem.
- Od tej pory, jeżeli będziesz czegokolwiek potrzebował - powiedziałem, starając się opanować gniew - niezależnie od tego, jak dziwaczne to będzie, po prostu o to poproś. Rozumiesz? Po tym, jak to wszystko wyjaśnimy, zakładając, że uda mi się uratować cię od więzienia, powiesz mi, jak chcesz wykorzystać DS i zrobimy to. Poświęć tylko trochę uwagi rzeczom, którymi ja się interesuję.
- Chyba mnie nie rozumiesz. Nie możesz go wskrzesić z martwych. Konstrukt miał znaczenie dla bardo.
- Dla czego?
- Dla czasu pomiędzy. Przed swoim kolejnym życiem dusza patrzy wstecz, aby zrozumieć. Patrzy wstecz, ale nie wraca. Jest tylko kolejne życie i zapomnienie.
Zwrócił ku mnie swoją twarz. Była bez wyrazu, tak bardzo bez wyrazu, że prawdę mówiąc, nie był do siebie podobny.
- Jestem duszą, która nie zapomina. Będę miał nowe życie, życie człowieka, który rozumie śmierć. Umarłem. Jestem martwy. I będę znów żyć - spojrzał na swoje dłonie. - Rzecz godna utęsknienia.
Miał rację. Nie zrozumiałem tego. Myślałem, że cała ta sprawa przypomina historię człowieka, który inscenizuje własny pogrzeb, aby móc wysłuchać tego, co żałobnicy będą mieli do powiedzenia na jego temat. Ale to było coś więcej.
- Nigdzie nie odchodzisz! - podniosłem głos.
Przysunął się bliżej drzwi.
- Będę miał nowe życie.
- Załatwiłeś sobie elektroniczny przelew za pomocą DS, prawda? Jesteś bogaczem?
- To nie tak. Odchodzę nagi. Niczego ze sobą nie zabieram.
- Rozumiem. Nie bierzesz żadnego bagażu prócz bezwartościowej skóry i nowo nabytej mądrości.
- Pamięć.
- A jak tam twoja żona? Czy ty i DS przygotowaliście dla niej jakiś uśmiech losu?
- Żona Richardsona! - wykrzyknął. - Ja nim nie jestem! Richardson nie żyje!
Potem rzucił się do ucieczki. Wyszedłem jego śladem z pokoju WE/WY, ale nie zadałem sobie tyle trudu, żeby biec.
Kiedy tylko znalazłem się na korytarzu, DS zrobił to, czego się po nim spodziewałem. Pojawiłem się znikąd, a DS mógł jedynie dojść do wniosku, rozpoznając mnie lub nie, że w jakiś sposób złamano zabezpieczenia.
Drzwi w całym budynku zostały zamknięte. Przy stanowiskach strażników zadźwięczał alarm. Przez szklaną ścianę, biegnącą wzdłuż korytarza, mogłem dostrzec jednego ze strażników w innym skrzydle, spoglądającego w górę, na światła, które zapaliły się na naszym piętrze.
Richardson spróbował uciec drzwiami na klatkę schodową, ale one ani drgnęły.
- Richardson - odezwałem się łagodnie, podchodząc do niego. - Philipie.
Pobiegł bocznym korytarzem, ale drogę zagrodziły mu drzwi przeciwpożarowe.
- To koniec - powiedziałem, wychodząc zza rogu. - Pogódź się z tym.
Obrócił się na pięcie w moim kierunku.
- Nie sprowadzę go z powrotem! - oznajmił. - Wieczność to twoja obsesja, nie moja! - Jego głos stał się proszący: - Nie mogę sprowadzić go z powrotem! Nie potrafię!
- Z pewnością zobaczyłeś już to, co chciałeś zobaczyć. Z pewnością zrozumiałeś już to, co chciałeś zrozumieć.
- Nie pomogę ci!
Chwyciłem go za bluzę od dresu.
- Kiedy cię aresztują, Philipie, kiedy prawda wyjdzie na jaw...
Zasłonił twarz trzęsącymi się dłońmi, oparł się o drzwi przeciwpożarowe i osunął się na podłogę.
- Kiedy prawda wyjdzie na jaw, mogę ci pomóc albo też cię skrzywdzić, Richardson.
- Nie żyje - wymamrotał, patrząc przez palce. - On nie żyje.
- Możesz dostać swoje życie z powrotem. Będzie trochę potrzaskane. Będzie trzeba trochę się namęczyć nad poskładaniem go do kupy.
Mocno przycisnął swe dłonie do twarzy.
Bierley ocalił jego tyłek.
Konstrukt zaczął wydzwaniać do naszych polityków, zanim policja zabrała Richardsona z budynku i jeszcze przed wschodem Słońca trzydziestu specjalistów od manipulowania opinią publiczną w różnych częściach kraju, na różne sposoby, próbowało przedstawić to, co zrobił Richardson, w możliwie najlepszym świetle.
Werdykt prasy brzmiał: geniusz, który sięgnął granicy swoich możliwości. Wziął na swoje barki zbyt wielki ciężar, wykonując zadanie, które miało żywotne znaczenia dla interesu narodowego. Sądy zaleciły odpoczynek, dużą liczbę testów psychologicznych i zwolniły go za kaucją. W końcu dostał wyrok w zawieszeniu za fałszowanie danych.
Zaś Sharon Richardson przyjęła go z powrotem. Ja nie zrobiłbym tego, gdyby można go było zastąpić. Trudno sobie wyobrazić większą, niż jego, nielojalność. Ja musiałem go na powrót zaakceptować. Ale ona zrobiła to z własnej woli.
Dezerterzy.
Kiedy praca jest ciężka, myślę o dezerterach. A praca często jest ciężka. Powróciliśmy do niej całe miesiące temu, ale Richardson i ja nie zarażamy się już entuzjazmem, jak niegdyś. Rozmawiamy o problemach technicznych z DS i przerzucamy się pomysłami, ale coś się skończyło.
Nie ma już konceptualnych przeskoków. Nie ma już latania od jednego przełomu do drugiego.
Myślę o mężczyznach uczepionych nadburcia tonącego tankowca. Myślę o badaczu arktycznym pozostawionym na lodzie.
Myślę o dezerterach. Czego się boją?
Może obawiają się nie tego, co trzeba.
Świadkiem jest martwy niedźwiedź.
Z dna morza martwi marynarze machają rękoma.
To nie tak, że Richardson zgnuśniał. Można nawet powiedzieć, że jego umysł jeszcze się wyostrzył. Ale kiedy podczas dyskusji nad jakimś zagadnieniem dotyczącym struktur pamięci pochwycę jego spojrzenie, widzę...
Kogoś innego, odpowiadającego mi spojrzeniem.
- Philip Richardson - lubi mi przypominać - nie żyje.
Byłbym przeklętym głupcem, gdybym mu uwierzył.
Na świecie jest wielu przeklętych głupców.
Ciągle słyszę tik, tik, tik mojego serca, jeden, jeden, jeden, odliczające do zera. Ciągle wierzę, że istnieje szansa, zaledwie szansa, że odnajdę drzwi do wieczności. Kiedy Richardson i ja byliśmy u szczytu naszych możliwości, zdarzały mi się dni, kiedy sądziłem, że dostrzegam te drzwi.
Ale nie pracuję już z tym samym skupieniem, co niegdyś. Cokolwiek robię, coś trzepocze na krawędzi mojej świadomości.
Kiedy w chwilach ciszy słyszę szum krwi w uszach, kiedy czuję uderzenia serca w mojej piersi, nie myślę tylko o odliczanych cyfrach. Myślę też o cyfrach, które już zostały odliczone. Bierley odszedł. Richardson... zmienił się.
Mam pięćdziesiąt dziewięć lat.
A jeśli mi się uda, co wtedy? Co, jeśli zamieszkam w DS, wieczny, odseparowany, obserwując, jak żyjący umierają i umierają, i umierają?
Myślę często o mężczyźnie w szalupie ratunkowej. Wiosłując, oddalił się w bezpieczne miejsce, poza płonącą ropę, poza zasięg płomieni. Przez dym i płomienie widzi, jak pozostali machają do niego, wyciągają ramiona. Czy sądzą, że przywiosłuje z powrotem przez ogień w drewnianej szalupie?
Stłoczeni przy nadburciu marynarze machają i toną. Każdy pójdzie na dno sam, ale toną razem.
Mówię sobie, że wspólny grób nie przynosi otuchy.
Ale w dniach, kiedy nie mogę jasno myśleć, siedzę i patrzę na swoje dłonie, dłonie człowieka, który wiosłuje, oddalając się w bezpieczne miejsce, i wiem, że morze wokół niego jest szerokie. I czarne. I zimne. I puste.
Przełożył Paweł Martin