INFORMACJE O OPOWIADANIACH
Niniejszy tom zawiera wszystkie 109 opowiadań Sławomira
Mrożka, które ukazywały się w "Tygodniku Powszechnym" w latach
1989-92. Są to opowiadania zupełnie nowe i nie zostały one jeszcze
wydane przez żadną oficynę jako zbiór.
Ze względu na ważne wydarzenia polityczne tego okresu, ułożono
je w sposób chronologiczny. Przy tytule każdego z opowiadań
umieszczono datę dzienną Tygodnika, w którym opowiadanie się
ukazało, aby ułatwić jego odszukanie.
MAREK POSTOŁA
Kielce, dnia 10 października 1992r.
ROCZNIK 1989
PRZEKŁADANIEC 12 MARCA 1989
Ostrożnie usunęliśmy warstewkę wulkanicznego popiołu, pod którym coś było. Ukazał się kształt ludzkiej głowy w okularach.
Dzięki właściwościom wulkanicznej gleby zachowała się doskonale, jak odlew gipsowy.
- To chyba Japończyk - ocenił Profesor, który był najwybitniejszym archeologiem XXXXVI wieku.
Obnażyliśmy eks-Japończyka do pasa. W skamieniałych rękach trzymał skamieniały aparat fotograficzny.
- Zgadza się - rzekł Profesor - Dynastia Nikon, model z laserową automatyką, późny wiek XXXI.
Pół metra pod Japończykiem znaleźliśmy skamielinę grubego mężczyzny w krótkich spodniach, także z kamerą.
- Asai, pierwsza połowa XXVII.
- To znaczy też Japończyk.
- Nie, aparat jest japoński, ale człowiek - nie. To Europejczyk z okolic Bawarii.
Trzy metry niżej - niespodzianka. Cały autobus, piętrowy, z chemicznym klozetem. Ze sześćdziesiąt sztuk siedziało i
fotografowało z okien japońskimi aparatami. Autobus, pasażerowie, aparaty, wszystko było skamieniałe. Profesor aż zatarł ręce.
- Największe znalezisko z ery późnego demokratesu, jakie znam. Niezbity dowód, że na północy, pod warstwą opadów
przemysłowych pochodzenia wschodnioeuropejskiego żyła kiedyś cywilizacja zwana skandynawską.
- Skąd pan to wie?
- To proste. Autobus rejestrowany jest w Szokholmie.
- Pod wycieczką znaleźliśmy kogoś, kogo Profesor zidentyfikował jako przybysza z Detroit, Michigan, USA, schyłek XX wieku.
Doszedł do tego metodą dedukcji. Wykopalisko nie dało się zidentyfikować jako nic innego, więc musiało jako tylko to, jeżeli
nic innego. W dodatku były ślady zadłużenia międzynarodowego w bruździe czołowej.
Amerykanin trzymał oburącz japoński aparat fotograficzny.
- Tu jest jeszcze jakaś ręka - zauważyłem.
- Gdzie?
- W jego tylnej kieszeni.
Odgarnęliśmy mu popiół. Ręka należała do młodzieńca śródziemnomorskigo typu, również skamieniałego.
- Typowe dla kultury merydionalnej - stwierdził Profesor. - Wypukłość kieszeni wskazuje, że kieszeń zawierała portfel. Całość
jest dowodem, że katastrofa nastąpiła bardzo nagle. Co pan sądzi o tym wszystkim.
- Myślę, że ich przysypało.
- Tak jest, w odstępach czasu odpowiadających kolejnym wybuchom Wezuwiusza. Najpierw Amerykanina, pod sam koniec XX wieku.
Potem resztę kolejno, zaś ostatnia katastrofa nastąpiła tysiąc pięćset lat temu.
- Ale co jest pod Amerykaninem!
- Pompeja. Rzymskie miasto antyczne z V wieku ery przedchrześcijańskiej, zniszczone wybuchem wulkanu w pierwszym wieku tejże
ery. Odkryte w wieku XVII już w XIX stało się atrakcją turystyczną. Turysta z Ameryki fotografował Pompeję u schyłku wieku XX,
kiedy Wezuwiusz wybuchł znowu i zasypał Amerykanina. minęły wieki i odkopano Amerykanina, który stał się z kolei atrakcją
turystyczną. Aż tych, co później go fotografowali, też przysypało. Odkryto ich po jakimś czasie i nowi turyści dalej ich
fotografowali. Tych znowu przysypało. Jednym z turystów zasypanych ostatnim razem był ten Japończyk. Wezuwiusz jest nieczynny
od piętnastu stuleci. Ależ, co pan robi!
- Fotografuję. Przecież tej ostatniej atrakcji nikt jeszcze nie sfotografował. Ja będę pierwszym!
Ale zanim Profesor zdążył wyrwać mi aparat z ręki, Wezuwiusz wypuścił pierwszy kłąb dymu.
MY DWAJ 2 KWIETNIA 1989
Spotkałem w parku mojego przyjaciela jeszcze z lat dziecinnych. Od naszego ostatniego spotkania minęło osiemdziesiąt lat.
- Świetnie wyglądasz! - zawołałem na jego widok - Nic się nie zmieniłeś.
- Prawda? Trzeba przyznać, że trzymam się wyjątkowo dobrze. A ty?
"Lepiej od ciebie ty stary dziadu" - pomyślałem - "Trudno uwierzyć, że jesteśmy w tym samym wieku. Ja wciąż jestem młody
kiedy na ciebie aż przykro patrzeć".
Głośno zaś powiedziałem:
- Ja się starzeję.
- Opowiedz!
Jego radość odebrała mi chęć do obłudy. Powinien przecież odpowiedzieć grzecznym za nadobne.
- Kiedy byś i tak nie uwierzył.
- Ależ mów, nie krępuj się, chętnie posłucham.
"A cóż to za głupiec z niego" - pomyślałem - "Zamiast się domyślić, że kłamię tylko przez grzeczność, wziął moje
komplementy jak swoje i jeszcze się domaga, żebym mu opowiadał o mojej rzekomej starości, ja, który w porównaniu z nim
wyglądam tak młodo! Czy on nie zdaje sobie sprawy z tej różnicy między nami? Głupiec i arogant".
- No, może słuch mi trochę słabnie.
- Jak to, trochę, co to znaczy trochę...
- Co? Mów głośniej, bo nie słyszę.
- Dobrze, bardzo dobrze! - I zatarł ręce - I co jeszcze?
- No, chyba gorzej widzę.
- Co ty powiesz? Naprawdę gorzej?
Jego entuzjazm nie podobał mi się.
- Ale tylko we wtorki i piątki.
- To przejdzie, to przejdzie, we wtorki i piątki też będziesz gorzej widział. A jak serce? Płucka? Wątroba? Jakiś ischjasik
może? Łamanie w kościach? A żołą...
Tu przerwał, bo odpadła mu noga. Schyliłem się, żeby ją podnieść. Łupnęło mnie w krzyżu, ale czego się nie robi dla
przyjaciela.
- Twoja? - zapytałem podając mu kończynę.
- Moja? A tak, być może, rzeczywiście.
- Tak myślałem.
- Czasami odlatuje, nic ważnego.
- Bierz, może ci się jeszcze przydać.
W tym momencie odpadła mi ręka, w której trzymałem jego nogę. Co za pech, żeby akurat teraz! Owszem, zdarza mi się, ale
zazwyczaj nie przy świadkach.
Pomagając sobie wzajemnie wstawiliśmy sobie nasze różne kończyny, gdzie należało i usiedliśmy na pobliskiej ławce. Jakoś
nam się już nie chciało rozmawiać. Patrzyliśmy w dal, każdy przed siebie.
Mucha usiadła mi na łysinie, chciałem ją odpędzić i kopnąłem się w czoło.
"To znaczy, że teraz mam jego nogę zamiast swojej ręki. Widocznie żeśmy się pomylili przy montażu".
Chciałem mu o tym powiedzieć, ale on już spał. Słoneczko grzało przyjemnie i mnie też zamykały się powieki.
"Powiem mu o tym kiedy się obudzi".
I też zasnąłem. Śniło mi się nasze wspólne dzieciństwo.
CIERPIENIA MŁODEGO WERTHERA 16 KWIETNIA 1989
Dyrektor filharmonii przyjął nas uprzejmie. "Czym mogę służyć"? - zapytał
- Należy się nam pięćdziesiąt tysięcy.
- To jest zupełnie możliwe, niemniej nie jestem pewien, czy się orientuję z jakiego powodu. Czy mógłbym prosić o wyjaśnienie?
- Jako zaliczka - wyjaśniłem.
- Owszem, to się praktykuje. Ale zaliczka na poczet czego?
- Naszego występu w filharmonii.
- Tak, to już jest pewna podstawa. Jednakże, o ile mnie pamięć nie myli, widzimy się po raz pierwszy. Czyżbyśmy podpisali
kontrakt zaocznie?
- Jeszcze nie, ale możemy zaraz podpisać.
- Niewątpliwie. Chciałbym tylko poznać zarys waszej propozycji. Panowie są zespołem muzycznym?
- Chwilowo nie, ale będziemy.
- A jaki repertuar, mniej więcej?
- To się okaże kiedy nauczymy się grać.
- Grać?
- Na jakichś instrumentach muzycznych, oczywiście.
Tępota tego osobnika zaczęła mnie irytować.
- To panowie jeszcze nie umieją?
- Jeszcze czy już, co za różnica? Przyszłość i tak należy do nas. Nie widzi pan, że jesteśmy młodzi?
- O, napewno. Czy wolno mi jednak coś zasugerować? Najpierw panowie nauczą się grać, potem trochę pograją, a potem zobaczymy.
Przyszłość niewątpliwie do was należy.
I nie dał nam zaliczki faszysta. Wyszliśmy pokrzywdzeni społecznie. Na murze był afisz, że dają grać jakiemuś Mozartowi.
- Kto to jest? - zapytał... ale nie pamiętam, który z nas, bo mi pamięć nie dopisuje, zwłaszcza przed południem.
- Pewnie jakiś stary.
Przestaliśmy myśleć o sztuce i zajęliśmy się robieniem bomby. Trzeba ją będzie podłożyć w filharmonii. Walka o
sprawiedliwość ma pierwszeństwo.
ÓSMY DZIEŃ 7 MAJA 1989
Pan Bóg pracował przez sześć dni, odpoczywał siódmego. Człowiek nie Pan Bóg, szybciej się męczy, więc uznał, że sobota
też mu się należy jako dzień odpoczynku. To postanowienie nie spotkało się z wyraźnym sprzeciwem ze strony Instancji Najwyższej.
- Jeżeli udało się z sobotą, to może uda się z piątkiem - pomyślałem i wystosowałem do Pana Boga podanie tej treści:
"W związku ze zmęczeniem, jakie odczuwam po poniedziałku, wtorku, środzie, czwartku i piątku, proszę uprzejmie o
przyznanie mi również piątku jako dnia wolnego od pracy. Homo Sapiens".
Odpowiedzi nie było, więc uznałem, że piątek też mi przyznano. Jednak między środą a resztą tygodnia pozostawał fatalny
czwartek. Nic tak nie męczy jak praca w ostatnim dniu tygodnia pracy. Więc napisałem tym razem śmielej:
"'Człowiek to jest trzcina myśląca' (Blaise Pascal, 1623-1662). Ja myślę, że w czwartek też nie muszę pracować".
Teraz kończyłem pracę już w środę po południu. No, ale ta środa... Milczenie Pana Boga dodało mi odwagi.
"Domagam się likwidacji środy jako dnia roboczego. Prometeusz".
W sprawie wtorku zbuntowałem się już otwarcie:
"'Człowiek to brzmi dumnie' (Maksim Gorki, 1868-1936). Wtorek uwłacza mojej godności. Odmawiam kategorycznie i kończę w poniedziałek".
Nie było odpowiedzi, więc z poniedziałkiem poszło już zupełnie łatwo. Wystarczył telegram:
"Poniedziałek też wykluczony".
Teraz miałem wolne przez siedem dni w tygodniu i byłem dumny z mojej rewolty (L'Homme revolt# Albert Camus, 1913-1960).
Ale po pewnym czasie zauważyłem, że tydzień ma tylko siedem dni i dlatego więcej niż siedem dni wolnych w tygodniu mieć nie
mogę. Takie ograniczenie mojej wolności wydało mi się niedopuszczalne. Zatelegrafowałem więc do Pana Boga:
"Natychmiast stworzyć ósmy dzień".
Nie odpowiedział, co mnie ostatecznie utwierdziło w przekonaniu, że Nietzsche miał racją (Friedrich Nietzsche, 1844-1900) i Pana Boga nie ma. Ale w takim razie kto jest winien, że tydzień ma tylko siedem dni i więcej niż siedem dni wolnych w tygodniu mieć nie mogę?
Wziąłem pałę i zaczaiłem się na schodach. Jak będzie sąsiad przechodził, to mu przywalę.
Ktoś przecież musi być odpowiedzialny za moją krzywdę.
HAMLET 13 SIERPNIA 1989
Wezwał mnie dyrektor i powiedział:
- Gratuluję, postanowiliśmy powierzyć panu rolę Hamleta.
Jak każdy aktor zawsze marzyłem, żeby tę rolę zagrać. Toteż nie posiadałem się ze szczęścia. Wylewnie podziękowałem
dyrektorowi obiecując, że dołożę wszelkich starań, aby wywiązać się należycie z powierzonego mi zadania.
Już miały zacząć się próby, kiedy dyrektor wezwał mnie ponownie. Wydawał się nieco zakłopotany.
- Zaszła pewna okoliczność. Zespół uważa, że powierzenie panu roli Hamleta jest faworyzowaniem jednostki.
- To znaczy, że Hamleta zagra ktoś inny?
- Nie, to byłoby także faworyzowanie jednostki. Ale znaleźliśmy wyjście. Hamleta zagra pan i jeszcze ośmiu innych aktorów.
Więcej niż dziewięciu takich, którzy mogą mniej więcej wyglądać na Hamleta, na szczęście nie mam w zespole.
- Rozumiem, to znaczy ja i jeszcze ośmiu na zmianę.
- Nie, wszyscy jednocześnie.
- Jak to jednocześnie... Chyba nie w tym samym przedstawieniu...
- Tak, w tym samym, każdego wieczora.
- Przecież to niemożliwe! Dziewięciu Hamletów w jednym "Hamlecie"?
- Tak.
- Aha, to znaczy pierwszy wychodzi, drugi wchodzi, wychodzi, wchodzi trzeci i tak dalej.
- Nie, bo wtedy wyłania się problem kolejności i następuje pogwałcenie równouprawnienia. Nikt nie powinien być pierwszy,
drugi, ani dziewiąty. Pan zapomina, że wszyscy muszą mieć równe szanse.
- Więc jak?
- Chórem.
Opadłem na krzesło. Dyrektor wstał, wyszedł zza biurka i położył mi rękę na ramieniu.
- Głowa do góry! Społecznie będziemy w porządku, ale i artystycznie może być duże osiągnięcie. Mamy już reżysera, który się
tego podejmie, bardzo interesujący eksperyment, awangardowy. Rozszczepienie Hamleta na dziewięć osobowości, pan rozumie.
- Rozumiem. Psychologia dna.
- Świetnie pan to ujął.
Potem nachylił się i dodał ściszonym głosem:
- A między nami, nikt panu nie zabroni mówić głośniej niż inni.
Zaczęły się próby. Trochę ciasno było w garderobie i na scenie żeśmy się o siebie nawzajem potykali, ale za to powstał
silny ruch kolektywu.
Tak doszło do premiery. Pierwszy akt jakoś minął, ale kiedy doszło do sceny na cmentarzu zabrakło dla mnie czaszki
Yoricka, bo rekwizytor się pomylił i przygotował tylko osiem sztuk. Wobec tego chciałem odebrać czaszkę koledze z lewej
strony, ale ten nie chciał oddać i razem wpadliśmy do grobu. Tymczasem ci na górze zaczęli się bić, bo nasza czaszka tam
została, więc czaszek w dalszym ciągu było osiem, ale ich teraz było siedmiu i każdy chciał mieć dwie.
Było dziewięć wypadków kontuzji ogólnej, pięć uszkodzeń twarzy i trzy wypadki ran kłutych. Kto powiedział, że "Hamlet"
jest tragedią jednostki?
DRZEWO 20 SIERPNIA 1989
Mieszkałem niedaleko drogi. Koło tej drogi, przy zakręcie, rośnie drzewo.
Kiedy byłem dzieckiem, droga była jeszcze polna. To znaczy pylna w lecie, błotnista na wiosnę i jesienią, a w zimie
zakryta śniegiem tak samo jak pola. Teraz jest asfaltowa o każdej porze roku.
Kiedy byłem młody, drogą przejeżdżały chłopskie wozy zaprzężone w woły i tylko między wschodem i zachodem słońca. Znałem
je wszystkie, bo były tutejsze. Rzadziej wozy konne. Teraz drogą przejeżdżają samochody nocą i dniem. Nie znam żadnego,
ukazują się skądś i znikają dokądś.
Tylko drzewo pozostało takie same, zielone od wiosny do jesieni. Rośnie na moim gruncie.
Dostałem pismo od Władzy. "Jest niebezpieczeństwo" - pisało to pismo - "że samochód może wpaść na drzewo, bo drzewo stoi
przy zakręcie. Wobec tego należy drzewo ściąć"
Zafrasowałem się. Co racja, to racja. Drzewo istotnie stoi przy zakręcie, samochodów jeździ coraz więcej i jeżdżą coraz
szybciej, nieostrożnie. Tylko patrzeć, jak któryś wpadnie na drzewo.
Wziąłem więc dubeltówkę, usiadłem pod drzewem i jak tylko pierwszy nadjechał, wypaliłem do niego. Ale nie trafiłem. Za to
mnie aresztowali i postawili przed sądem.
Tłumaczyłem Wysokiemu Sądowi, że nie trafiłem tylko dlatego, że oczy mam już słabe, ale jakby mi dali okulary, to trafię
na pewno. Nic nie pomogło.
Nie ma sprawiedliwości. To prawda, że jakiś samochód może wpaść na drzewo i je uszkodzić. Ale przecież, gdyby mi tylko
dali okulary i służbową amunicję, to bym siedział i pilnował stale. Po co od razu ścinać drzewo, kiedy są inne sposoby, żeby
je uchronić od wypadku.
I nic by to ich nie kosztowało poza amunicją. Czy to aż taki wydatek?
DOŚWIADCZENIE 27 SIERPNIA 1989
Kiedyś lubiłem siedzieć na balkonie i przypatrywać się życiu. Życie mnie ciekawiło.
Aż raz zobaczyłem przechodnia, co utykał na jedną nogę. Zdarza się.
Po godzinie zobaczyłem go znowu, kiedy wracał. Utykał w dalszym ciągu, ale tym razem na lewą, choć przedtem utykał na
prawą. To zdarza się rzadziej.
Kiedy wkrótce zobaczyłem go po raz trzeci, kiedy znów przechodził pod moim balkonem, utykając ponownie na nogę prawą,
zacząłem się dziwić.
Zaś kiedy znowu wracał utykając na nogę lewą, nie wytrzymałem. Wybiegłem na ulicę, dogoniłem go i grzecznie zapytałem:
- Przepraszam, że molestuję, ale obserwuję pana i nie rozumiem. Dlaczego pan utyka raz na prawą nogę, a raz na lewą?
- Ja? Niemożliwe.
- Przecież widziałem.
- Mnie pan widział?
- Przecież mam oczy.
- Kiedy mnie pan widział?
- Po raz ostatni jakieś pół godziny temu.
- I dokąd poszedłem?
- Tam...
...i wskazałem stronę, z której przyszedł.
- Mam go! - krzyknął i pokuśtykał w tę stronę z powrotem.
Postałem chwilę na ulicy rozmyślając nad zagadką życia. Już miałem wejść do bramy, gdy kulawiec ukazał się od strony, w
której był zniknął utykając na nogę prawą. Tak, wyraźnie na prawą, już nie na lewą, znowu nie na lewą. I przeszedł koło mnie,
jakby mnie nie widział, jakby mnie nie znał, jakbyśmy nie rozmawiali przed chwilą.
Tego mi było już za wiele. Dopadłem go i chwyciłem za ramię.
- O, nie! Teraz już mi się pan nie wymiga! Dlaczego pan znów na prawą i w ogóle co to wszystko znaczy!
- Proszę mnie puścić, bo zawołam policję.
- Tak, niech pan zawoła! Jestem członkiem społeczeństwa, a społeczeństwo ma prawo do informacji! Ja pana zaskarżę do sądu!
Jawność ma być i jeżeli się nie dowiem, co się właściwie dzieje, to zwariuję i pan będzie za to odpowiedzialny! Pan poniesie
koszta leczenia! Pan odpowie przed społeczeństwem!
- Niech się pan uspokoi. Prawdopodobnie pan widział mojego brata bliźniaka. Jako bliźniacy jesteśmy nie do odróżnienia i mamy
takie same charaktery. Pokłóciliśmy się dziś rano, on mnie kopnął i uszkodził mi prawą nogę, a ja jego też kopnąłem i
uszkodziłem mu lewą. Potem wróciłem do domu po siekierę - tu wyjął z zanadrza zgrabny toporek, pokazał mi go i schował z
powrotem - i szukam go teraz, bo mamy jeszcze do pomówienia. Ale nie mogę znaleźć, bo widocznie on też mnie szuka i tak się
mijamy. Gdzie on poszedł?
- Tam skąd pan przyszedł.
- Uprzejmie dziękuję.
I zawrócił.
Ja też zawróciłem, do domu. Ale już nie na balkon. Teraz siedzę w kuchni, bo niczym się już specjalnie nie interesuję.
Życie jest proste, tylko moja wyobraźnia niepotrzebnie je komplikuje.
SAMOTNOŚĆ 3 WRZEŚNIA 1989
Przepiłowaliśmy kratę i wyskoczyliśmy na podwórko. Potem przeskoczyliśmy przez mur i znaleźliśmy się w lesie. Biegliśmy
przez las. Mój towarzysz biegł coraz wolniej.
- Co ci jest? - zapytałem - Nogi cię bolą?
- Nie.
- To dlaczego zwalniasz?
- Bo nas nie gonią.
- Zaraz zaczną, jak tylko zauważą, żeśmy uciekli. No, prędzej!
Ale zamiast przyspieszyć, przystanął.
- Nie zauważyli, powiadasz?
- Widocznie nie. A ty czemu stoisz? Ruszaj się i to szybko!
Usiadł pod drzewem.
- Nikt o mnie nie dba - powiedział ponuro.
- O czym ty mówisz?
- Nikt się nie interesuje, nikomu nie zależy.
- Kto? Komu?
- Jakby im na mnie zależało, to by mnie lepiej pilnowali.
- Żałujesz?
- Człowiek nie zwraca uwagi na człowieka, nawet jak mu za to płacą. Mogliby zauważyć przynajmniej.
- Ruszysz się czy nie?
- Nie. Po co uciekać, kiedy nikt nie goni? Po co się starać, kiedy nikomu nie zależy? Ech, co za życie...
- Wiesz co? Mam dla ciebie propozycję. Wróć.
Zerwał się i krzyknął:
- O nie! co to, to nie! Ja mam swoją godność, nie będę się nikomu narzucał. Odejdę w moją egzystencjalną samotność!
I wolnym krokiem, z podniesioną głową poszedł przed siebie, w las. A ja za nim.
Jakoś wstyd mi było się spieszyć.
PRZESTROGA 10 WRZEŚNIA 1989
Spotkałem na ulicy kogoś, z kim przed wielu laty zawarłem znajomość bliską, choć z mojej strony mimowolną, a nawet
niedobrowolną. Nie chciałem z nim rozmawiać i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Ale on przeszedł także i zabiegł mi drogę.
- Dobrze, że cię widzę! - wykrzyknął radośnie - Mam dla ciebie ważną nowinę.
- Jaką? - zapytałem, bo ciekawość jednak przemogła.
- Sensacja! Gdyby ci to powiedział ktoś inny, nie uwierzyłbyś, ale teraz usłyszysz to ode mnie. Z pierwszej ręki, że tak
powiem.
- Niech będzie, mów.
- Czy pamiętasz, jak cię kiedyś okradłem?
- Załóżmy, że pamiętam. No i co z tego?
- No to ja mam teraz wyrzuty sumienia.
- To znaczy, że chcesz mi zwrócić pieniądze?
- Nie, ale cierpię męki moralne. Postąpiłem jak ostatnia świnia, jestem podły. I co ty na to?
- To może byś jednak zwrócił...
- Nie mówmy o drobiazgach. Najważniejsza jest wrażliwość moralna. Pod tym względem jestem w porządku.
- Naprawdę?
- Ty nie masz pojęcia, jak ja się męczę! Zrujnowałem cię, wpędziłem w nędzę! Serce mi pęka, kiedy teraz o tym myślę.
- Bardzo mi przykro.
- No chyba! Nic gorszego niż wyrzuty sumienia. A pamiętasz, jak zaskarżyłeś mnie o kradzież i dostałeś wyrok za oszczerstwo?
Mój szwagier, świeć Panie nad jego duszą, był wtedy Ministrem Sprawiedliwości. Teraz szwagier śni mi się po nocach, kiwa głową
i mówi: "Nieładnie, oj nieładnie."
- Szwagier przesadza.
- Ja nigdy sobie tego nie wybaczę. A pamiętasz, jak uwiodłem ci żonę?
- Chwiła słabości.
- Żadna chwila, ja to zrobiłem z premedytacją. Zagroziłem jej, że jeśli mi nie ulegnie to dostaniesz dziesięć lat zamiast
pięciu. To był szantaż.
- Drobiazg.
- Jak to, drobiazg...
- Zdarza się, nie ma o czym mówić.
- Nie ma o czym mówić?
- Tak, nie przejmuj się, jesteś po prostu przewrażliwiony. A teraz żegnaj, przepraszam cię, ale nie mam czasu na błahostki.
Dogonił mnie, złapał za klapy i krzyknął:
- Ty gnoju! To ja przeżywam dramat moralny, a ty mówisz, że to drobiazg? Że to nic? Że nie ma o czym mówić?! Mojego dramatu
moralnego nie szanujesz?!
I zamierzył się na mnie. Byłby mnie ciężko pobił, gdybym nie zdążył wyrwać mu się i uciec.
Dramaty moralne trzeba szanować. Inaczej mogą być niebezpieczne.
OPOWIEŚĆ STAREGO AGENTA 17 WRZEŚNIA 1989
Zadzwonił do mnie kapitan Bryczes i wyznaczył mi spotkanie w kawiarni. Tym razem miał być przebrany za garbuskę w ciąży.
Na wypadek gdyby w kawiarni były dwie takie, podał mi swój szczególny znak rozpoznawczy: prawą nogę miał mieć krótszą od lewej
o siedemnaście centymetrów. Miałem przy sobie podziałkę, właziłem pod stoliki i dyskretnie mierzyłem nogi gościom. Była jedna,
ale krótsza tylko o dwa i pół. Wreszcie trafiłem na właściwą. Wylazłem spod stolika i szepnąłem:
- Kapitan Bryczes?
Nie zaprzeczył choć i nie potwierdził. Jeśli kobieta nie zaprzecza, to znaczy, że potwierdza, więc się domyśliłem, że to
on.
Dla ostrożności zmieniliśmy stolik. Usiedliśmy przy innym stoliku, w kącie pod palmą w donicy.
- Mam dla pana zadanie - oznajmił kapitan Bryczes. - Nawiąże pan kontakt z kontrwywiadem obcego mocarstwa i zaproponuje mu
pan swoje usługi. Oczywiście będzie to podwójna gra.
- Nic prostszego - ja na to. - Widzi pan tę małpę?
- Gdzie?
Nieznacznie wskazałem na małpę, która siedziała na palmie.
- Zaraz z nią pomówię. Jestem pewien, że to ktoś z obcego kontrwywiadu przebrany za małpę.
Kapitan bryczes zamyślił się dyskretnie.
- Dobrze, niech pan spróbuję, a ja tymczasem zamówię ciastka.
Misja była tajna, nie mogłem przecież krzyczeć do małpy, o co mi chodzi, cała kawiarnia by usłyszała. Więc zacząłem włazić
na palmę. Palma złamała się pod zdwojonym ciężarem i zrobił się skandal. Przyszedł kierownik kawiarni.
- Panowie natychmiast opuszczą lokal! - zażądał ode mnie i od małpy.
- Pan nie wie, kto ja jestem! - wstawił się za nami kapitan bryczes.
- Pani także!
Na ulicy sytuacja zrobiła się niezręczna. Małpa zaczepiała przechodniów, a ci mieli do nas pretensje, bo myśleli, że
jesteśmy jej właścicielami. Kapitan Bryczes spojrzał na zegarek.
- Na mnie już czas. Niech pan do mnie zadzwoni, jak pan będzie miał wyniki.
Zostałem sam z małpą. Nie wiedziałem, co z nią zrobić i zabrałem ją do siebie. Próbowałem z nią nawiązać kontakt, ale bez
skutku. Milczała. Nie mogłem zadzwonić do kapitana Bryczesa, bo co bym mu powiedział? Że nie mam mu nic do powiedzenia? Że nie
wykonałem zadania? U nas, na służbie, takich rzeczy się nie toleruje.
Więc zacząłem z nią pić wieczorami. Może po pijanemu się zdradzi, coś powie... Ale nie, piła, ale milczała. Dolewałem jej,
a ona nic. Wpadłem w desperację, zacząłem nawet podejrzewać, że małpa jest prawdziwa, ale nie ustępowałem.
I wiecie panowie co? Przyzwyczaiła się. Dalej nic nie mówi, ale teraz jak nie dostanie alkoholu, to jej się ręce trzęsą. I
ogon.
Dlaczego jej nie przyprowadziłem? Co za pytanie! Ona jest delikatnego zdrowia, tropikalne stworzenie, a u nas klimat
surowy. Nie mogę jej narażać na przeziębienie. Siedzi biedaczka u mnie w domu i czeka. Więc gdyby panowie byli tak łaskawi
zamówić coś dla mnie jeszcze, na wynos, jakieś pół litra powiedzmy, to byłbym bardzo wdzięczny. Nie dla siebie proszę, tylko
dla niej.
Nie? To może chociaż ćwiartkę bym jej zaniósł...
Też nie?
Trudno, niech będzie tylko jeden kieliszek. Tak, na miejscu oczywiście. Ja znów wypiję, a jej znów powiem, że dostanie
jutro. Ona nigdy nie traci nadziei, przyzwyczajona.
ZE WSPOMNIEŃ KAPELANA 1 PAŹDZIERNIKA 1989
Po bitwie było wielu zabitych i rannych. Zabitych pogrzebano, a rannych złożono w lazarecie, wśród nich kaprala Dupaka.
Zdziwiłem się, gdy mi doniesiono, że kapral Dupak chce mnie widzieć natychmiast. Był zatwardziałym bezbożnikiem, a nawet
bluźniercą.
- Chcesz się wyspowiadać? - zapytałem.
- Gówno. Ale chcę porozmawiać z klechą.
- O co chodzi?
- Powiem, jak mi ksiądz przyrzeknie, że nikomu nie powie.
Przyrzekłem.
No więc było tak: trafiło mnie, kiedyśmy szli do ataku. Upadłem i wiedziałem, że to koniec, że idę na tamten świat.
- Oczywiście.
- Chwileczkę. Pomyślałem sobie: na życiu mi nie zależy, a tamtego świata i tak nie ma, więc czym się tu przejmować. Wtedy
usłyszałem śmiech. Przerywa mi ksiądz?
- Nie.
- Ktoś najwyraźniej śmiał się ze mnie. Co jest, pomyślałem sobie, co we mnie jest śmiesznego. Może spodnie mam nie zapięte,
albo rozdarte w jakimś miejscu nieprzyzwoitym dla podoficerskiego honoru, pod nosem mi coś wisi, czy co... Ale nie, mundur
miałem, jak należy, wszystkie guziki pozapinane, wąs przyczesany, wszystko jak w regulaminie. Więc z czego tu się śmiać?
- A kto się śmiał?
- Właśnie o to chodzi. Rozejrzałem się, ale koło mnie nie było nikogo, koledzy już dawno poszli naprzód, sam byłem i tylko
ten śmiech. No to księdza zawezwałem, bo może ksiądz wie, kto się ze mnie śmiał.
- Diabeł.
Zamilkł, pomilczał, potem powiedział:
- Diabła nie ma. Ja tylko chciałbym wiedzieć, dlaczego on się ze mnie śmiał.
- Bo ty myślałeś, że go nie ma, a on tymczasem jest.
- No to źle ze mną.
- Pewnie, że źle, ale gdybyś się wyspowiadał...
- A po co? Ja się nie boję diabła. Źle ze mną, bo następnym razem, jak pójdziemy do ataku, to ja nie pójdę. Nie boję się
śmierci ani diabła, ale nie lubię, jak ktoś się ze mnie śmieje. I co wtedy? Powiedzą, że jestem tchórz.
- Tak będzie, jeżeli się nie wyspowiadasz.
- Ja księdzu coś więcej powiem. Ja tylko dlatego wtedy nie umarłem, bo nie lubię być śmieszny. Jak usłyszałem ten śmiech, to
się ze złości tak zawziąłem, że przeżyłem. Doktor mówi, że to cud, ale ja wiem lepiej. Ale nie wiem, czy następnym razem mi
się uda. I co wtedy? Diabeł będzie się ze mnie śmiał przez całą wieczność i potem też.
- A więc nie ma innego sposobu, jak tylko się wyspowiadać.
Zamyślił się.
- Jest. Już wiem, co zrobię. Kiedy znowu będę umierał i diabeł będzie się śmiał ze mnie, to ja też będę się śmiał z niego.
- I co ci to pomoże?
- Jasne. Diabeł pomyśli, że to jemu coś wyłazi, wisi, albo wystaje, że ma coś rozpięte, jakąś plamę na dupie, czy co... Tak
się zmiesza, że przestanie się ze mnie śmiać, skurwysyn.
- A nie wyspowiadałbyś się zamiast tego?
Ale on zamknął oczy i przestał się do mnie odzywać. Odczekałem jeszcze chwilę, a potem widząc, że mnie już nie potrzebuje,
odszedłem.
Później znów była bitwa i kapral poległ. Wzięliśmy jeńców i ci opowiedzieli niezwykłą historię. Oto ona:
Gdy bitwa była w pełni, ujrzeli, jak jeden z naszych rzucił się do ataku, sam jeden na całą baterię. Kula armatnia urwała
mu głowę i ta głowa, lecąc nad polami wydawała z siebie śmiech okropny, śmiech szyderczy. Tak się przerazili, że się rzucili
do ucieczli i przegrali bitwę.
Kaprala odznaczono pośmiertnie za bohaterstwo, choć koledzy twierdzili, że kapral się śmiał z dowcipu, który mu
opowiedzieli poprzedniego dnia na kwaterze. Kapral zrozumiał dowcip dopiero nazajutrz i dlatego jego głowa się śmiała.
- Ja jeden znałem prawdę. Ale związany przysięgą, nie mogłem jej wyjawić.
POLITYKA WEWNĘTRZNA 15 PAŹDZIERNIKA 1989
Jaś odebrał Zdzisiowi zabawkę. Zdzisio poskarżył się na Jasia przed swoim starszym bratem. Starszy brat Zdzisia
niezwłocznie udał się na podwórko i kopnął Jasia. Jaś pobiegł do pobliskiej wytwórni wód gazowych, gdzie był zatrudniony jego
dorosły brat i zawiadomił go o kopnięciu. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, brat Zdzisia został dotkliwie pobity.
Ojciec pobitego był kolegą właściciela wytwórni wód gazowych, w której był zatrudniony sprawca pobicia. Brat Jasia został
zwolniony z pracy. Jednakże jego ciotka była kucharką u szwagierki żony kierownika Wydziału Przemysłu Drobnego i właścicielowi
wytwórni wód gazowych odebrano koncesję.
Siostrzeniec właściciela wytwórni wód gazowych pracował w tajnej policji. Kierownik Wydziału Przemysłu Drobnego został
aresztowany. Wojewoda, daleki kuzyn aresztowanego, uznał to za prowokację i interweniował w Stolicy.
Rząd kraju, obawiając się rosnących wpływów policji, zapewnił sobie poparcie wojska i pozbawił Ministra Spraw Wewnętrznych
sprawowanych przez niego funkcji. Wpływy wojska wzrosły.
Mimo energicznej akcji rządu Zdziś nie odzyskał już zabawki, która pozostała w rękach Jasia.
Ale Jaś niedługo się nią cieszył. Odebrał mu ją Józio, który miał brata w Pierwszej Gwardyjskiej Dywizji Czołgów.
KORESPONDENT SPECJALNY 29 PAŹDZIERNIKA 1989
W pewnym odległym kraju zanosiło się na ważne wydarzenia. Należało czym prędzej wysłać tam specjalnego korespondenta, ale
budżet naszej gazety na to nie pozwalał, ponieważ za mało mieliśmy czytelników, a zatem za mało pieniędzy. Mielibyśmy ich
więcej, a zatem więcej pieniędzy, gdybyśmy mogli wysyłać specjalnych korespondentów, a moglibyśmy, gdybyśmy mieli więcej
pieniędzy, co z kolei było możliwe tylko wtedy, gdybyśmy mieli więcej czytelników.
- Spójrzmy na to trzeźwo - powiedział naczelny redaktor na zebraniu zespołu redakcyjnego. - Co się tam może stać? Tylko dwie
rzeczy. Albo wzmożenie represji, albo liberalizacja. Jeżeli zaryzykujemy, że albo jedno, albo że drugie, jest pięćdziesiąt
procent szansy, że trafimy i nasz korespondent specjalny, którego nie mamy, ale będziemy udawali, że go mamy, będzie miał
rację. A więc co wybieramy?
Postawiliśmy na liberalizację. Nazajutrz ukazała się w naszej gazecie wiadomość od naszego specjalnego korespondenta, że w
owym dalekim kraju zaczęła się liberalizacja reżymu. Nasza gazeta była jedyną, która podała taką wiadomość. Wszystkie inne
donosiły o represjach, których naocznymi świadkami byli specjalni korespondenci owych gazet.
Na zebraniu zespołu nastrój był ponury.
- I co teraz? Musimy dać sprostowanie.
- Nic podobnego! - sprzeciwił się naczelny. - Powtórzymy to samo, dodamy tylko szczegóły. Zelżenie cenzury, częściowa
amnestia, otwarcie dla społeczeństwa i tak dalej.
- Ale to będzie znowu ta sama nieprawdziwa wiadomość!
- Całą odpowiedzialność biorę na siebie.
Nazajutrz mieliśmy telefony od naszych czytelników, którzy gratulowali nam szybkości informacji. Wiadomość o represjach,
którą wszystkie inne gazety zamieściły poprzedniego dnia, okazała się nieaktualna w świetle nowych faktów. W owym dalekim
kraju po represjach nastąpiła liberalizacja.
- Skąd wiedziałeś? - zapytaliśmy naszego naczelnego redaktora.
- Nic nie wiedziałem, ale myślę dialektycznie. Na początku mogło być albo to, albo tamto, ale teraz pójdzie już samo.
- To znaczy powtarzamy!
- Całkiem przeciwnie. Jutro dajemy wiadomość o zaostrzeniu sytuacji. Czołgi na ulicach, starcia z policją, te rzeczy.
- Okazało się, że słusznie przewidział. W owym dalekim kraju po liberalizacji nastąpiła represja. Zaczęliśmy pojmować
dialektykę.
- Aha, to znaczy, jutro liberalizacja? Pojutrze represja, potem znowu liberalizacja i tak na przemian.
- Oczywiście, mówiłem wam, że teraz już nie będzie problemu. Musimy tylko uważać, żeby nie pomylić kolejności.
Jako nasz specjalny korespondent pisaliśmy z coraz to większą wprawą, raz o liberalizacji, raz o represji. Zawsze mieliśmy
rację i nakład wzrósł. Teraz już mogliśmy wysłać specjalnego korespondenta, stać nas było, ale po co. Wszystko więc szło
dobrze, tylko że trochę monotonnie. Aż zawołał nas naczelny redaktor.
- Co idzie jutro? - zapytał...
Sekretarz sprawdził w kalendarzyku.
- Represja.
- Wyrzucić.
- Ale liberalizacja była wczoraj!
- Wyrzucić. Ani represja, ani liberalizacja. Dajemy wiadomość o
potrójnym mordzie seksualnym.
- Kto kogo zamordował, jak, gdzie, kiedy! - krzyknęliśmy chórem. Sadomasochizm? Homoseksualizm? A może kazirodztwo? I
dlaczego potrójny!?
- Panowie, potwierdziliście moje przypuszczenia. Jeżeli was samych znudziła światowa polityka, to co dopiero waszych
czytelników. Staliśmy się dla nich nudni i nakład zaczyna spadać. Wobec tego zamykamy dział zagraniczny i przechodzimy na
lokalny seks.
Miał rację. Ale mimo wszystko żal nam było odwołać specjalnego korespondenta. Pisał ładnie i bądź co bądź przebywał w
egzotycznym kraju.
NASZE I INNE ZWIERZĘTA 5 LISTOPADA 1989
Po zwycięskiej rewolucji, w ramach upowszechniania kultury, założono w naszym miasteczku ogród zoologiczny. Był tygrys,
małpa i wąż.
Tygrys dostawał do jedzenia wołowinę, wąż króliki, a małpa banany.
Wołowina była na miejscu, króliki również, ale banany dostawaliśmy z miasta wojewódzkiego.
W ramach gospodarki planowej zapanowały w naszym kraju przejściowe trudności. Teraz wołowinę dostawaliśmy z miasta
wojewódzkiego, króliki były jeszcze na miejscu, ale banany przyjeżdżały ze stolicy pod specjalną eskortą.
My, pracownicy ogrodu zoologicznego, mieliśmy żony i dzieci na utrzymaniu. Więc tygrys przeszedł na kaszankę, wąż na żaby,
a małpie dawaliśmy kiszone ogórki. Wołowina była na rosół w niedzielę, króliki na dzień powszedni, a za jedno kilo bananów
można było kupić dwie pary bucików dla dziecka.
Tygrys się przyzwyczaił, chociaż wyłysiał, wężowi było wszystko jedno, ale małpa zdechła. Nie wiadomo dlaczego, bo kiszone
ogórki to też jarska potrawa, bądź co bądź.
- Panowie - powiedział nasz dyrektor. - Z tygrysem nie ma problemu. Zmieni się tylko tabliczkę przed klatką, zamiast TYGRYS
BENGALSKI damy: TYGRYS GLACA BENGALSKA POSPOLITA. Ale z małpą niedobrze. Jak zgłosimy do Władzy, że zdechła - skończą się
banany.
- Może przyślą nową?
- Też zdechnie.
Uradziliśmy, że zedrze się skórę z małpy i jeden z nas, przebrany za małpę, będzie dyżurował w klatce. Wypadło na mnie, bo
byłem najmłodszy.
Pierwszy dzień wypadł jako tako, choć męczyło mnie to wieczne wyłażenie na sztuczne drzewo i złażenie z niego z powrotem.
Mógłbym się jednak przyzwyczaić, skoro tygrys mógł się przyzwyczaić do kaszanki. Ale ludzie, wiadomo, lubią drażnić zwierzęta,
a szczególnie lubią drażnić małpy.
Więc kiedy jeden gruby śmiał się ze mnie i rzucał papierkami, nie wytrzymałem i odezwałem się głośno:
- Odpierdol się pan.
Zrobiła się sensacja, że małpa się odezwała ludzkim głosem. Dyrektor uratował jednak sytuację. Napisał do Stolicy, że
potwierdziła się u nas teoria ewolucji, a przez to naukowy pogląd na świat w ogóle. Zasługę przypisał wyjątkowej dbałości
personelu o zwierzęta i naukowym metodom nadzoru, które przyspieszyły rozwój małpy, i zażądał dla zaewoluowanej małpy
podwójnego przydziału bananów.
Przyszła odpowiedź, że małpą zajmie się Akademia Nauk, a co do bananów, to w ramach oszczędzania celem ulepszania
likwiduje się przydział wołowiny dla tygrysa, królików dla węża i bananów dla małpy. Odtąd tygrys ma jeść kaszankę, wąż żaby,
a małpa coś jarskiego, najlepiej ogórki. Te ogórki, czy coś mieliśmy dostawać z miasta wojewódzkiego, o żaby postarać się na
miejscu, a kaszanka miała przyjeżdżać ze Stolicy pod specjalną eskortą.
To się nam nie opłacało i zgłosiliśmy oficjalnie, że małpa zdechła. Ostatecznie tygrys może jeść ogórki, małpa żaby, ale
co wtedy zostanie dla węża? Niech już wąż zostanie przy żabach, a małpę zlikwidujemy.
O żaby też jest coraz trudniej i dla dwojga by nie wystarczyło.
EMANUEL 12 LISTOPADA 1989
- Co to jest? - zawołał producent, gdy spojrzał na pierwszą zaledwie stronę skryptu. - Stoi i myśli? I dlaczego w nocy?
- Myśli, bo od tego się wszystko zaczyna. I musi być w nocy, bo on musi widzieć gwiazdy. W książce pisze wyraźnie: "Niebo
gwieździste nade mną, a prawo moralne we mnie".
Chodziło o przeróbkę filmową "Krytyki czystego rozumu" Emanuela Kanta.
- Stoi! - W filmie musi być ruch, debiutant pan jesteś, czy co? Niech przynajmniej idzie, albo lepiej biegnie, zdyszany jest,
bo może ktoś go goni. To daje dynamikę i zaciekawia widza. Noc ewentualnie może być.
- Ale jak biegnie, to nie myśli, bo nie ma czasu.
Producent zamyślił się, podobnie jak kiedyś Kant.
- Już wiem. Zmienimy sytuację. Kant stoi przy barze, nieogolony, bo ma problemy. Zaraz, zaraz, dlaczego on w peruce? Łysy
był, czy co?
- To jest film kostiumowy, historyczny.
- Coś pan zwariował? "Trzech Muszkieterów" robimy, czy co? Przeniesiemy we współczesność. Noc, bar, dookoła różne typy, pan
rozumie. Samo życie.
- Ale co z gwiazdami!
- Proste. W barze jest telewizor, dają akurat "Star Wars", Kant to ogląda, to znaczy widzi gwiazdy.
- A prawo?
- Jakie prawo...
- "Prawo moralne we mnie". Napisał wyraźnie.
- Nie ma problemu. Do baru wchodzi szeryf i Kant się boi, bo ma coś na sumieniu. Najlepiej narkotyki.
Przerzucił parę stron skryptu.
- "Imperatyw kategoryczny"? Co to jest? Coś od imperalizmu? To byłoby niezłe.
- Nie wiem, ale zdaje mi się, że to coś, jak się to coś musi.
- Pewnie, że się musi. Musi się zmienić ten skrypt. Tutaj Kant mówi: "To jest mój imperatyw kategoryczny", zaraz potem, jak
już jej powiedział, że się z nią nie ożeni. Tak nie może być, to jest za słabe.
- Dlaczego za słabe, przecież ona do niego nie strzela.
- Ale zwyczajny seks już nikogo nie interesuje. Kant musi być przynajmniej obojniak. Dodamy mu siostrzeńca.
- Dlaczego siostrzeńca?
- Bo nieletni. Kant jest jego wujem i przy okazji mamy też kazirodztwo. Teraz wszystko się zgadza: siostrzeniec jest
narkomanem, Kant mu dostarcza narkotyków i dlatego boi się szeryfa.
Film zakończyliśmy w dwa tygodnie. Nazywał się "Na imię mi Byt", bo od początku chodziło o film intelektualny, dlatego
żeśmy się zabrali do Kanta. Ale i tak mieliśmy masową publiczność. Upowszechnianie kultury zaczyna się opłacać.
NOC W HOTELU 19 LISTOPADA 1989
Już miałem zasnąć, gdy za ścianą rozległ się głośny stuk.
- No tak, teraz się zacznie - pomyślałem. - To będzie zupełnie, jak w znanej anegdocie. Sąsiad zdjął z nogi buta i upuścił go
na podłogę. Teraz nie zasnę, dopóki nie zdejmie drugiego, a czekać tak mogę długo.
Jakaż więc była moja ulga, gdy niezwłocznie nastąpiło drugie stuknięcie.
Zasypiałem ponownie, gdy za ścianą rozległ się łoskot trzeci i pozbawił mnie snu.
Tego się nie spodziewałem. Czyżby mój sąsiad miał trzy nogi? Niemożliwe. Więc włożył jednego buta z powrotem i jeszcze raz
go zdjął? Mało prawdopodobne. Więc widocznie mam dwóch sąsiadów.
I zaczęła się moja męka, dokładnie tak jak przewidziałem. Jedyne, co pozwalało mi przetrwać, to nadzieja, że przecież
drugiego buta kiedyś zdjąć musi. Jednak noc mijała, a drugiego, to jest czwartgo, hałasu jak nie było, tak nie było.
Nie zmrużyłem oka i rankiem zszedłem na śniadanie doszczętnie wyczerpany. Spotkałem mojego sąsiada. Rozglądałem się za
drugim, ale go nie było, tylko jeden. Ten drugi pewnie zasnął pijany i śpi do tej pory w jednym bucie.
- Są u pana myszy? - zagadnął mnie sąsiad. - Bo u mnie są. Tak chrobotały, że musiałem w nie rzucić butem, żeby przestały.
Od tej pory przestałem myśleć logicznie. Jedna głupia mysz jest silniejsza od całej logiki, a logika powoduje tylko
bezsenność.
HERBATA I KAWA 26 LISTOPADA 1989
- Herbatę czy kawę? - zapytała pani domu.
Ja lubię jedno i drugie, a tu każą mi wybierać. To znaczy, że oszczędzają albo na kawie, albo na herbacie.
Jestem dobrze wychowany, więc nie dałem poznać po sobie, jak brzydzi mnie takie skąpstwo. Właśnie byłem zajęty rozmową z
Profesorem, moim sąsiadem przy stole, którego przekonywałem o wyższości idealizmu nad materializmem i udałem, że nie
dosłyszałem pytania.
- Herbatę - odpowiedział Profesor bez wahania. Naturalnie, ten bydlak był materialistą i pchał się od razu do koryta.
- A pan? - zwróciła się do mnie.
- Przepraszam muszę wyjść.
Odłożyłem serwetkę i wyszedłem do toalety.Wcale nie potrzebowałem, ale chciałem się zastanowić i zyskać na czasie.
Jeżeli zdecyduję się na kawę, to stracę herbatę i odwrotnie. Jeżeli ludzie rodzą się wolni i równi, to kawa i herbata też.
Jeżeli wezmę herbatę, to kawa poczuje się upośledzona i odwrotnie. Takie pogwałcenie Prawa Naturalnego kawy czy też herbaty
było sprzeczne z moim poczuciem Sprawiedliwości jako Kategorii Nadrzędnej.
Nie mogłem jednak siedzieć w toalecie bez końca, choćby dlatego, że nie była to Idea Czysta Toalety, tylko toaleta
poszczególna, czyli zwyczajna toaleta z kafelkami. Kiedy wróciłem do jadalni, wszyscy już pili albo herbatę, albo kawę. O mnie
najwyraźniej zapomniano.
Dotknęło mnie to do żywego. Żadnej uwagi, żadnej tolerancji dla jednostki. Niczego tak nie znoszę, jak bezdusznego
społeczeństwa, poleciałem więc do kuchni upomnieć się o Prawa Człowieka. Zobaczywszy na stole samowar z herbatą oraz maszynkę
do parzenia kawy przypomniałem sobie, że jeszcze nie rozstrzygnąłem pierwotnego dylematu: herbata albo kawa, czy też kawa albo
herbata. Oczywiście należało zażądać jednego i drugiego, zamiast zgadzać się na kompromis jakiegoś wyboru. Jestem jednak nie
tylko dobrze wychowany, ale również delikatny z natury. Więc powiedziałem grzecznie do pani domu, która krzątała się po
kuchni.
- Poproszę pół na pół.
Po czym krzyknąłem:
- I piwo!
ŻYCIE I MYŚLI 3 GRUDNIA 1989
Błądząc wśród ruin opuszczonego teatru trafiłem do pomieszczenia, które niegdyś było zapewne garderobą artystów. Pęknięte
lustro i stara peruka w kącie, stolik na trzech nogach, co stało się z czwartą? Tego nigdy się już nie dowiemy. W szufladzie
stolika znalazłem puste pudełko i zeszyt, na okładce zeszytu starannie, choć niewprawnie wykaligrafowano: ŻYCIE I MYŚLI
ARTYSTKI KABARETOWEJ AMOR FATTI.
Otworzyłem zeszyt. Cytuję na wyrywki, całość opracuję kiedyś, gdy dostanę stypendium UNESCO i będę mógł się poświęcić
kulturze, również w całości.
"Spotkałam Roberta. Robert mówi, że wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Muszę do niego zadzwonić, bo zapomniałam go się
zapytać za co. Ale na pewno ma rację. On jest taki słodki..."
...
"Z Edwardem na kolacji. Chciał mnie odprowadzić, ale byłam umówiona z P. Powiedziałam mu, że każdy umiera w samotności."
...
"Lila widziała Geralda z Dubą. Zapytałam go, czy to prawda. Odpowiedział: ,Nie pytaj, gdzie jest pies pogrzebany, on
zawsze pogrzebany jest tutaj'. Wykręca się. On myśli, że ja nie czytałam Chewingumwaya!"
...
"Ta małpa Zizi znowu ma nową bluzkę od Kawakubo! I to teraz, kiedy była powódź w Bangladesz!"
...
"Zizi poznała mnie z asystentem Metropolitan. On mówi, że mogę zagrać w ,My Fair Lady'. W Bangladesz już wyschło."
...
Dzwonił Kamil. Powiedział, że się żeni z Dubą. Życie jest zagadką, jak powiedział Ghandi."
...
Szkoda, że ta Amor Fatti ma już po pięćdziesiątce, jeśli jeszcze żyje. Chętnie bym zawarł z nią znajomość, żeby wymienić z
nią myśli. Życie - niekoniecznie.
NADZIEJA 10 GRUDNIA 1989
Czasami chcę sobie z kimś pogadać. Wtedy odwiedzam znajomego, który też chce sobie z kimś pogadać. Dyskutujemy o pogdzie,
o tym, gdzie taniej a gdzie drożej i która drużyna wygra mecz piłki nożnej w najbliższą niedzielę.
Kłócimy się, bo on woli Niebieskich, a ja Zielonych. Właściwie to nie wiem, dlaczego wolę Zielonych. Pewnie dlatego, że on
woli Niebieskich, a bez sprzeczki byłoby nudno. Ale dlaczego on woli Niebieskich? Może dlatego, że ja wolę Zielonych.
Przychodzę raz do niego i już od progu mówię: Zieloni wygrają.
A on nic. Siedzi tylko i patrzy na pudełko zapałek, co leżało na stole. Więc powtarzam:
- Zieloni wygrają, a Niebiescy to szmaciarze.
On dalej nic.
- Szmaciarze! - krzyczę. - Kaleki futbolowe po prostu!
Zamiast odpowiedzi wziął to pudełko i upuścił je na podłogę.
- Co ci jest? - zapytałem.
- Spadło.
- Pewnie, że spadło, boś je upuścił.
- Wczoraj też spadło.
- No i co z tego?
- Normalnie nic, ale jak pomyśleć... Wczoraj strąciłem je ze stołu przypadkowo i ta myśl mi przyszła. No to podniosłem je,
upuściłem, a ono znów spadło. Próbowałem dalej, bo myślałem, że może choć raz będzie inaczej, jak nie tym razem, to następnym.
Ale nie, całą noc przesiedziałem, a ono zawsze tak samo spada.
- A jakie to zmartwienie?
- Takie, że wynik meczu nie ma żadnego znaczenia. Czy Zieloni wygrają, czy Niebiescy, jemu jest wszystko jedno, ono zawsze
spadnie jednakowo. A jeżeli nawet głupie pudełko nic sobie nie robi z tego kto wygra, a kto przegra, to ty chcesz, żebym ja
się tym interesował?
- No to, czym będziesz się interesował?
- Niczym.
Żal mi się go zrobiło, ale jeszcze bardziej siebie. Z kim ja się będę teraz kłócił? Więc powiedziałem:
- Może jutro spadnie, może pojutrze, ale nie w niedzielę.
- Skąd wiesz?
- To proste. Niedziela jest dopiero za trzy dni.
- Ale dzisiaj spadło tak samo jak wczoraj!
- Bo dzisiaj jest czwartek.
- Jesteś pewien?
- Wystarczy zajrzeć do kalendarza.
- Masz rację, rzeczywiście jest czwartek.
No i pokłócił się ze mną o ten mecz, normalnie. On nie jest głupi, tylko czasami za dużo myśli.
TAJEMNICA ŻYCIA 17 GRUDNIA 1989
Przyszedł do mnie kolega i - jak to w życiu bywa - usiedliśmy przy pełnej butelce, która po pewnym czasie przestała być
pełna.
- Życie jest tajemnicą - powiedział kolega. - Ot, ta butelka na przykład. Kto wie, czy ona jest do połowy pusta, czy do
połowy pełna.
- Może jedno i drugie? - zaproponowałem.
- Właśnie na tym polega tajemnica, wszystko jest względne, bo wszystko zależy od punktu widzenia. O niczym nie możemy sądzić
kategorycznie.
- To może ją opróżnimy, żeby nie było wątpliwości.
- Opróżnić możemy, ale względność pozostanie. Co z tego, że butelta będzie pusta, kiedy była pełna. Była, ale nie będzie,
będzie, ale nie była. Czas też jest pojęciem względnym.
Poczęstowałem go papierosem w nadziei, że zapomni o tajemnicy życia. Wziął, ale nie zapalił od razu, tylko trzymając
papierosa między palcami zapatrzył się w niego w zadumie.
- Cóż z tego, że zapalę... Popali się, popali i zgaśnie.
Zapalił jednak, ponieważ zawsze palił tylko moje papierosy. Również tylko moją wódkę pił. Widocznie uważał, że wszystko
jedno, kto płaci. Nie mogłem mu mieć tego za złe, ponieważ z filozoficznego punktu widzenia miał rację.
- A nie mówiłem? - powiedział, kiedy już wypalił mojego papierosa. - Zgasł. Zniknął, popiół, proch... Jak egzystencja. Nie
masz drugiego?
Miałem, dałem. Popołudnie mijało. "Jak życie", powiedziałby kolega, gdyby nie był zajęty szukaniem czegoś w mojej szafie.
Siedziałem sam na sam z butelką, niewątpliwie już pustą. Chciało mi się palić, ale nie miałem już papierosów.
- Ten mógłby być - powiedział kolega, stanąwszy w moim płaszczu przed lustrem. - Ale trochę za ciasny. Nie masz innego?
- To mój jedyny.
- Trudno, biorę w takim razie. Tylko guziki musisz zmienić.
- A po co?
- Wolę beżowe.
- Czy to nie wszystko jedno, beżowe, czy inne...
- Właśnie! Gdyby tylko inne być mogły, to bym nie chciał beżowych. Ale ponieważ wszystko jest względne, robię, co mi się
podoba. Chyba mi nie powiesz, że nie masz beżowych guzików...
W tej chwili rozległ się dzwonek u drzwi. Poszedłem otworzyć. W drzwiach stał profesor Einstein, wynalazca Teorii
Względności. W ręku trzymał rewolwer.
- Niech mnie pan puści do niego - błagał.
Uległem jego prośbie. Ostatecznie nie można odmawiać starszemu człowiekowi.
Sąd nie dał mi wiary, że to Einstein zastrzelił mojego kolegę, a nie ja. Ale i tak mnie uniewinniono. Bowiem przekonanie,
że - ponieważ wszystko jest względne - nie można winić jednostki za jej czyny - stało się przekonaniem powszechnym.
Nikogo nie można sądzić kategorycznie, jak mawiał nieboszczyk.
MUZEUM 24-31 GRUDNIA 1989
Zaginął nam pies i dziecko było niepocieszone, bo bardzo psa lubiło. Więc zabrałem dziecko do muzeum sławnego pisarza.
Niech się rozerwie i podkształci przy okazji.
Kupiłem bilety wstępu, potem czekaliśmy, aż się zbierze grupka zwiedzających i przewodnik zabierze nas na pokoje pisarza.
Bowiem pisarz umarł ze sto lat temu i muzeum, to było jego mieszkanie, które zamieniono na muzeum.
Obok kasy było stoisko z książkami, które pisarz napisał. Książki jak książki, nic ciekawego.
Grupka się zebrała i przewodnik wprowadził nas do przedpokoju.
- Na prawo łazienka - poinformował przewodnik.
Zajrzeliśmy do łazienki, bo drzwi były otwarte, tyle że wejść nie było można, bo wejście zagrodzone purpurowym sznurem z
brokatu. Na umywalce była mydelniczka, a w niej mydło. Na mydle tabliczka: ULUBIONE MYDŁO PISARZA.
- Można powąchać? - zapytała jedna pani.
- Wzbronione - oznajmił przewodnik. - Ale badacze ustalili, że mył się codziennie.
- Uszy też? - zapytało dziecko przerażone.
- Cicho bądź - poskromiłem małego. - Nie przeszkadzaj starszym, kiedy zwiedzają. Pewnie, że uszy też. Jak będziesz mył uszy,
to także zostaniesz sławnym pisarzem.
Dalej był salon i sypialnia. Meble z orzecha, dosyć dobre, ale nic szczególnego. Ta pani chciała wypróbować materac, ale
też było wzbronione, nawet za dopłatą.
- Gabinet pisarza - oznajmił przewodnik i wpuścił nas przodem.
Przy biurku siedział pisarz naturalnej wielkości. Odrobiony był jak żywy, chyba z wosku. W szlafroku. Trzymał pióro, a na
biurku leżał jakiś zapisany papier.
- Rękopis, bo pisał ręcznie - objaśnił przewodnik. - Badacze ustalili. Tu jest przedstawione, jak pisze swój najsławniejszy
wiersz. Pamiętacie państwo?
"Narodzie mój, gdybym w twoich ramionach
Jak dziecko kołysany ssał twojego ducha..."
- Popatrz tato - krzyknęło dziecko. - Całkiem jak u nas!
Popatrzyłem. Istotnie, pod biurkiem stała pusta butelka po wódce.
- Malarze zostawili po remoncie - wyjaśnił przewodnik. - To nie należy do eksponatów.
W tej samej chwili zauważyłem, że pisarz ma napisane na łysinie: BYŁEM TU. KAZIK.
- Pewnie robił sobie notatki, nawet jak nie miał papieru pod ręką - pomyślałem. - Prawdziwy pisarz. Ale co tu jest pod
spodem?
Pod spodem, na łysinie pisarza, była druga notatka:
NO TO CO Z TEGO, TY GNOJU? I podpis: PRZYJACIEL LITERATURY.
- To chyba już nie on napisał - pomyślałem. - Jakiś inny charakter pisma.
Rozejrzałem się. Dziecko było zajęte otwieraniem szuflady, a przewodnik niedopuszczaniem, żeby otworzyło. Tymczasem pani
fotografowała, a inni się sprzeczali, czy mieszkanie było własnościowe, czy podnajęte. Przewodnik nie mógł niczego wyjaśnić,
bo gonił dziecko, które ślizgało się po podłodze, pięknie wyfroterowanej, jak to zwykle w muzeum. Wyjąłem długopis i napisałem
pod "Przyjacielem Literatury": ZAGINĄŁ PIES. ODPROWADZIĆ ZA WYNAGRODZENIEM... I adres.
Sporo ludzi przychodzi do tego muzeum i każdy przeczyta. To może pies się znajdzie.
ROCZNIK 1990
TAK SIĘ NIE ROBI 14 STYCZNIA 1990
Przeczytałem w gazecie, że latają nad nami satelity. Gołym
okiem ich nie widać, ani nawet przez lornetkę, bo latają w
kosmosie. Ale one widzą nas. Mało tego, fotografują wszystko, co na
ziemi - i to z taką dokładnością, że cokolwiek, ma nie mniej niż
pól metra wzdłuż czy wszerz, wychodzi na fotografii tak dokładnie,
jak by tę fotografię robił nam kuzyn podczas imienin albo ślubu.
- Nie ma się czym przejmować - pomyślałem sobie - moja gęba ma
mniej niż pół metra.
Niemniej zacząłem śledzić za sprawą. Gęba może mi spuchnąć od
okostnej albo - nie daj Boże - ktoś mnie w pysk trzaśnie i wtedy
będę na fotografii.
Jakoś jednak uzębienie mi dopisywało i na razie nikt mnie nie
pobił. Cóż z tego, kiedy pewnego ranka otworzywszy gazetę
dowiedziałem się, że udoskonalili satelity i teraz fotografują już
nawet to, co ma mniej niż pół metra, a więcej niż trzydzieści
centymetrów.
- Trudno - pomyślałem sobie. - Trzeba się będzie golić
przynajmniej raz w tygodniu. Ryzyko jest, że na fotografii wyjdę
paskudnie.
Nie lubię się golić, ale swój honor mam, goliłem się więc raz,
a nawet dwa razy na tydzień, zwłaszcza przed wyjściem na miasto.
Ale wnet prasa doniosła, że technika poszła naprzód i już
fotografują w ogóle wszystko, bez względu na rozmiary. Żeby nadążyć
za techniką, musiałem się golić codziennie i nowy krawat kupić, co
było nieprzewidzianym wydatkiem. Buty również czyściłem i w ogóle
musiałem uważać, żeby tak wyglądać na co dzień, jak przedtem tylko
w niedzielę. Same żyletki i pasta do butów kosztowały mnie siedem
razy więcej niż przed techniką.
Kiedy składałem podanie o emeryturę, kazali mi załączyć
zdjęcie. Pomyślałem sobie: dlaczego mam iść do fotografa i znowu
płacić, kiedy mają moich zdjęć pod dostatkiem. Więc napisałem do
Narodów Zjednoczonych, żeby mi przysłali jedno. Myślę, że mi się
choć jedno należy. Nie?
No i nie było odpowiedzi. Czekałem, czekałem i nic. A tu
podanie należało złożyć w terminie, bo inaczej nie dostałbym
emerytury.
Poszedłem do fotografa, zrobił mi zdięcie, zapłaciłem z własnej
kieszeni i podanie złożyłem. Potem wsiadłem w tramwaj i pojechałem
do ostatniego przystanku. Stamtąd długo szedłem pieszo, aż się
znalazłem w szczerym polu. Rozglądnąłem się, ani żywej duszy, tylko
jakieś krowy, ale daleko. Spuściłem spodnie i wypiąłem się w
kierunku nieba.
Niech wiedzą, co o nich myślę.
GDY ŻOŁNIERZ DO DOMU POWRACAŁ... 21 STYCZNIA 1990
Po wielu bojach niebezpiecznych wracał żołnierz do domu. Wojny
zaprowadziły go w obce kraje, więc musiał o drogę zapytać, bo sam
już nie wiedział, którędy mu ona. Od dawna szedł przez bór czarny
nikogo nie spotkawszy, więc się ucieszył, gdy wreszcie zobaczył
postać przy ścieżce siedzącą. Zbliżył się do niej i grzecznie
zapytał:
- Nie wiecie przypadkiem, którędy mi do domu?
Nie powiedział ani "dobry panie", ani "dobra pani", postać
bowiem w czarny płaszcz była zawinięta i nie mógł rozróżnić, czy to
chłop czy baba.
- Ja tam właśnie idę - odrzekła postać głosem ani cienkim, ani
grubym - i drogę ci pokażę.
Ucieszył się żołnierz, że błądził już nie będzie i do postaci
przystał.
Szli i szli, ona przodem, a żołnierz za nią. Jakkolwiek krok
wydłużał, postać zawsze o pół kroku przed nim była. Milczała przy
tym, co niestosowne mu się wydawało, jako że dziwnie jest iść w
milczeniu we dwoje przez las czarny. Więc zapytał:
- A wy w moje strony idziecie po znajomości jakiejś czy za
interesem?
- Ja żołnierza jednego szukam. Dotąd znaleźć go nie mogłam, bo na
wojnie był, a na wojnie żołnierzy mnóstwo. Co którego znalazłam, to
się okazywało, że nie ten. Ale słyszałam, że wojny zakończył i do
domu wraca. Więc tam idę, bo tam go znajdę bez pomyłki. Każdy
żołnierz ma wiele wojen, ale tylko jeden dom.
No i żołnierz w krzaki. Nazad przez bór się przebrał i znów się
na wojnę zaciągnął, bo wojen, chwała Bogu, nie brakuje.
Tylko za domem mu tęskno i pewnie do domu kiedyś wróci.
GDY PODRÓŻNY... 28 STYCZNIA 1990
Gdy podróżny stanął nad doliną, usłyszał dzwony dziękczynne, a
gdy w dolinę zszedł, trafił na świętowanie wielkie. Więc starca, co
na przyzbie siedział, o przyczynę tej radości zapytał.
- Świętujemy - rzekł mu starzec. - Bo się okazało, że smok
straszliwy, co od niepamiętnych czasów nami władał, to nie smok
prawdziwy, ale makieta z patyków, dykty i tektury zrobiona.
- A jakże on wami władał? - zaciekawił się podróżny.
- Zwyczajnie, jak to smok. Siedem dziewic i siedmiu młodzieńców
rokrocznie pożerał, których żeśmy mu na ofiarę składali.
- A jakże on pożerać mógł, gdy tekturowy był?
Tymczasem mieszczanie w strojach karnawałowych otoczyli starca
i podróżnego i przysłuchiwali się ich rozmowie.
- Ja tam nic nie wiem - odrzekł starzec i zamilkł.
- Nie wierzysz, że pożerał? - zapytał jeden z mieszczan, ten,
który był przebrany za Doktora Nauk Akademii.
- Wierzę, ale w takim razie ten smok może nie tekturowy był, ale
prawdziwy?
- Hej, Obywatele! - krzyknął Akademik. - Jest tu taki jeden, który
ciemnocie hołduje, w bajki średniowieczne wierzy!
- Precz z nim! - krzyknęli inni chórem.
- No to może jednak nie pożerał... - bronił się podróżny - Może
się wam tylko zdawało...
- Hej, Ludzie! On pamięci naszych ofiar uwłacza!
- Precz z nim! - krzyknęli ci sami inni tym samym chórem.
- Chętnie służę - zgodził się z nimi podróżny i co sił w nogach z
miasta uciekł. Ścigali go aż do gór nad doliną, potem dopiero
zawrócili, by nadal świętować.
Zaś podróżny zaprzysiągł sobie, że odtąd miasto dziwne omijać
będzie z daleka i w inne strony powędrował.
MOIM ZDANIEM 4 LUTEGO 1990
Krocząc drogą postępu ludzkość rozwiązała wszystkie zagadki
przyrody. Znano już odpowiedź na każde pytanie i szczęście
powszechne zapanowało na ziemi. Prawie powszechne, ponieważ na
jedno pytanie wciąż jeszcze nie ma odpowiedzi.
A mianowicie: dlaczego kura, gdy zakreśli się wokół niej koło,
najlepiej kredą, poza ten krąg nie wyjdzie, tego kręgu nie
przekroczy?
Ach, niewielkie to pytanie, takie, którym przedtem nie
zaprzątano sobie głowy. Ale teraz, gdy zabrakło innych, nabrało ono
największego znaczenia, właśnie dlatego, że innych już nie było. To
dziwne zjawisko, znane wieśniakom od niepamiętnych czasów, a dotąd
uchodziło uwadze uczonych.
Teraz zabrali się więc ostro do roboty, ponieważ już nic innego
do roboty nie mieli. Próbowali tak czy inaczej, tędy i owędy, ale
na razie bez skutku.
Od czegóż jednak potęga nauki? Gdy eksperymeny i teorie
wyjaśnić tej zagadki nie mogły, postanowiono do niej się dobrać
najkrótszą drogą: nauczyć kurę mowy ludzkiej i niech sama powie.
Nauczyć kurę ludzkiej mowy - to obecnie dla nauki fraszka.
Zoologowie i lingwiści zjednoczyli wysiłki i wkrótce kura
konwersowała biegle w kilku językach, choć wciąż jeszcze z kurzym
akcentem. Pytano ją o zdanie w sprawach polityki, literatury,
sztuki i na wszystkie pytania odpowiadała śmiało, korzystając z
prawa do własnego sądu w każdej dziedzinie przysługującego przecież
każdemu. Tak więc próby wypadły zadowalająco, ale zasadnicze
pytanie miano jej zadać dopiero na konferencji prasowej
transmitowanej przez satelity.
Nadszedł ów dzień kiedy kurę posadzono przed mikrofonami i
Przewodniczący Komisji zwrócił się do niej:
- Pani kuro, proszę nam powiedzieć dlaczego, gdy się wokół pani
zakreśli kredą krąg, pani tego kręgu nie przekroczy?
Kura skręciła w prawo, skręciła w lewo głowę z okiem
nieruchomym i okrągłym i odrzekła:
- Prawdę mówiąc, to nie mam pojęcia.
Bardzo wszystkich zawiodła i oburzenie było ogólne. Teraz grozi
jej proces o pogwałcenie praw do nieskrępowanego wyrażania
indywidualnych opinii. Niektórzy nawet się domagają, żeby zrobić z
niej rosół bez żadnych ceregieli, ale to są zwyczajni barbarzyńcy.
No i słusznie. Mogła przecież powiedzieć byle co.
NA SZKLANEJ GÓRZE 11 LUTEGO 1990
Wędrował, wędrował królewicz, aż Szklaną Górę zobaczył, a na
jej szczycie Zamek. Zsiadł z konia i z trudem niemałym na Górę się
wspiął. Wkroczył do Zamku. W środkowej komnacie królewnę zobaczył.
Siedziała przed telewizorem.
Zachwycił się królewicz urodą królewny, poczuł, że znalazł
swoje przeznaczenie, którego dotąd daremnie po świecie szukał.
Zbliżył się, by pocałunek jej na czole złożyć, ze snu zaczarowanego
obudzić i za żonę pojąć.
Lecz gdy się zbliżał, ku telewizorowi jakoś mu się zerknęło.
Obok królewny na kanapie usiadł i o pocałunku chwilowo zapomniawszy
też tę telewizję oglądać począł.
Akurat dawali historię o królewiczu, co po świecie wędrował w
poszukiwaniu Szklanej Góry i zaczarowanej królewny. Trafił na
scenę, gdy królewicz do komnaty wchodzi, królewnę widzi i do niej
się zbliża. Lecz do niej się zbliżając, w telewizor zerka, po czym
obok królewny na kanapie siada i też tę telewizję oglądać zaczyna.
Lecz cóż było przedstawione w tym telewizorze, który był
przedstawiony na tym telewizorze, co go właśnie żywy królewicz wraz
z żywą królewną razem oglądali? Ta sama historia. Więc i w tym
telewizorze, który był przedstawiony w tym telewizorze, który był
przedstawiony w tym telewizorze, co go żywy królewicz wraz z żywą
królewną razem oglądali, był przedstawiony telewizor, a w nim ta
sama historia. A jeżeli ta sama, to...
Nie ma potrzeby opowiadać dalej, końca i tak by nie było. Może
tylko dodać należy, że koń pod Szklaną Górą zdechł . Ani nie był
pokazany w telewizji, ani nie mógł jej oglądać. Więc zdechł z tego
pokrzywdzenia.
DZIURA W MOŚCIE 18 MARCA 1990
Była rzeka, a na każdym jej brzegu miasteczko. Te dwa
miasteczka połączone były drogą, która przechodziła przez most.
Pewnego dnia w tym moście powstała dziura. Tę dziurę należało
załatać, co do tego opinia publiczna obu miasteczek była zgodna.
Powstał jednak spór o to, kto miał to zrobić. Bowiem każde
miasteczko uważało się za ważniejsze od drugiego. Miasteczko
prawobrzeżne uważało, że droga prowadzi przede wszystkim do niego,
więc miasteczko lewobrzeżne powinno załatać dziurę, bo jemu
bardziej powinno na tym zależeć. Miasteczko lewobrzeżne sądziło, że
jest celem każdej podróży, więc naprawa mostu leży w interesie
miasteczka prawobrzeżnego.
Spór trwał, więc tak samo trwała dziura. A im dłużej trwała,
tym bardziej rosła wzajemna niechęć obu miasteczek.
Pewnego razu dziad miejscowy wpadł do tej dziury i złamał nogę.
Mieszkańcy obu miasteczek pilnie go wypytywali czy szedł z prawego
brzegu na lewy, czy też z lewego na prawy, od tego bowiem zależało
które miasteczko ponosiło odpowiedzialność za wypadek. On jednak
nie pamiętał, ponieważ owego wieczoru był pijany.
W jakiś czas potem przejeżdżał tym mostem powóz podróżnego,
wpadł do tej dziury i złamał oś. Ponieważ podróżny był przejazdem
przez oba miasteczka, więc nie jechał ani z jednego do drugiego,
ani z drugiego do jednego i mieszkańcy obu miasteczek odnieśli się
do wypadku obojętnie. Rozgniewany podróżny wysiadł z karety,
zapytał dlaczego dziura nie jest załatana i dowiedziawszy się
dlaczego, oświadczył:
- Kupuję tę dziurę. Kto jest jej właścicielem?
Oba miasteczka zgłosiły jednocześnie swoje prawo do dziury.
- Albo wy, albo wy. Ta strona, która posiada dziurę, musi to
udowodnić.
- A jak to udowodnić? - zapytali chórem przedstawiciele obu gmin.
- To proste. Tylko posiadacz dziury ma prawo ją załatać. Kupię od
tego, kto naprawi most.
Mieszkańcy obu miasteczek rzucili się do roboty, podczas gdy
podróżny palił cygaro, a jego stangret wymieniał oś. Migiem most
naprawili, po czym zgłosili się po należność za dziurę.
- Za jaką dziurę? - zdziwił się podróżny - nie widzę tu żadnej
dziury. Od dawna już rozglądam się za jakąś dziurą do nabycia,
jestem gotów zapłacić grube pieniądze, ale przecież wy nie macie
żadnej dziury do sprzedania. Kpicie sobie ze mnie, czy co?
I wsiadł do powozu, i odjechał. Zaś między obu miasteczkami
nastąpiło pojednanie. Mieszkańcy obu zgodnie teraz czatują na
moście i co jakiś podróżny nadjedzie, to go zatrzymują i biją.
WŁADZA 25 MARCA 1990
Długo trwało panowanie Dyktatora, aż wreszcie przebrała się
miarka. Na czele niezadowolenia ludu stanął młody i ambitny
generał, dowódca prowincjonalnego garnizonu. Forsownym marszem
przybył do stolicy na czele podległych mu oddziałów i otoczył pałac
prezydencki. Przyboczna gwardia Dyktatora broniła się do ostatka,
ale zwycięstwo rewolucji było przesądzone. Po krótkotrwałym
oblężeniu zbuntowane oddziały przypuściły szturm i wtargnęły do
pałacu. Podczas gdy dorzynano ostatnich pretorianów, Generał, kilku
oficerów i korespondent prasy zagranicznej udali się do prywatnego
gabinetu Dyktatora. Był to podziemny bunkier w samym centrum
pałacu, pomieszczenie najtajniejsze z tajnych i otoczone legendą.
Nikt poza Dyktatorem nie miał tam wstępu. Powiadano, że tam
znajduje się cały skarb państwa i wszystkie ważne dokumenty
dotyczące polityki wewnętrznej i zagranicznej.
Pancerne drzwi były uchylone. Przy ogromnym mahoniowym i
złoconym biurku, na imperialnym krześle, siedział dyktator, czołem
dotykając blatu. Przed nim, na biurku zupełnie oprócz tego pustym,
leżał rewolwer i klucz. Poza biurkiem i krzesłem bunkier nie
posiadał żadnego innego umeblowania. Za to wypełniony był szczelnie
od podłogi aż do sufitu, kartonowymi pudłami. Rozpruli bagnetami
pierwsze z brzegu, a potem coraz to bardziej niecierpliwi, następne
i następne aż do ostatniego. Wszystkie jednak zawierały to samo:
małą Myszkę Miki z tandetnego plastiku w ogromnej ilości
identycznych egzemplarzy. Zwały, lawiny i zasypy Myszki Miki
wysypały się z tekturowych pudeł i otoczyły ich zewsząd, brodzili w
nich po kolana.
- Rewelacja! - zawołał zagraniczny korespondent. - Natychmiast
nadam depeszę: "Sensacyjne odkrycie w pałacu Prezydenta". Albo nie,
mam lepszy tytuł: "Tajemnica władzy wyjawiona"!
- Myślę, że pan tego nie zrobi - powiedział Generał i osobiście
zastrzelił korespondenta. Następnie wziął klucz ze stołu i
opuściwszy lokal wraz ze swoimi przybocznymi zamknął drzwi od
zewnątrz i schował klucz do kieszeni. Po czym wydał rozkaz, aby
przybocznych niezwłocznie rozstrzelano, zanim zdążyli zamienić
słowo z kimkolwiek.
Radość z upadku Dyktatora była powszechna. Generał,
jednomyślnie obwołany Prezydentem Republiki, objął rządy. Wolna
prasa, odrodzona pod jego światłym patronatem, zapowiadała rozkwit
odnowionego państwa, nadejście ery dobrobytu i wzrastającego
znaczenia w stosunkach międzynarodowych. Gwarancją sukcesu były
niezmierne bogactwa i nadzwyczaj ważne dokumenty znalezione w
pałacu prezydenckim. Co więcej, teraz miały one służyć nie
egoistycznej dyktaturze, ale ludowi oraz interesom całego narodu.
ZAPOMNIANY ODKRYWCA 1 KWIETNIA 1990
Dzisiaj nikt już nie pamięta o Kapitanie Lewandowskim, mimo,
że był jednym z pierwszych odkrywców Bieguna nie tylko Północnego,
ale także Południowego. Inni, tacy jak Amundsen, Nobile, Peaty czy
Byrd przeszli do historii, a Lewandowski - nie.
Być może przyczyną tego zapomnienia była dziwaczna teza, przy
której Lewandowski upierał się przez całe życie. Odkrywszy Biegun
Północny Lewandowski twierdził, że ów Biegun wcale nie jest
północny, ale południowy, który znajduje się na Północy tylko na
skutek jakiegoś nieporozumienia w przyrodzie. Oczywiście spotkał
się natychmiast z argumentem, że jeśli jakiś Biegun jest na
Północy, to jest tym samym Północny i koniec, zaś jego teza jest
platońska, to znaczy wywodzi się z idealistycznego założenia, że
nazwa jest prawdą rzeczy, a nie rzecz prawdą nazwy. Założenie
idealistyczne dawno już zostało odrzucone przez naukę i Lewandowski
nie miał żadnych szans.
On jednak nie dawał za wygraną. Głuchy na niezbite argumenty
realistów dowodził logicznie, że skoro Biegun odkryty przez niego
na Północy jest Południowy, to wobec tego Biegun Północny musi
znajdować się na Południu. Gdy wyśmiewano go w dalszym ciągu,
postanowił eksperymentem poprzeć swoje rozumowanie, logicznie
bezbłędne, ale na skutek błędnej przesłanki - szalone. Pokonując
niesłychane trudności dotarł do Bieguna Południowego, po czym
ogłosił, że znalazł tam Biegun Północny. Zapytany jak rozróżnia
Biegun immanentnie Północny od Bieguna immanentnie Południowego,
bez względu na to, który znajduje się na Północy, a który na
Południu, odparł: "Ja to czuję".
Ta odpowiedź, tak skrajnie subiektywna, że absurdalna,
przypieczętowała jego los. Uznano go za nieuleczalnego maniaka i
przestano się nim interesować. Zmarł w zapomnieniu, które trwa do
dzisiaj.
Dlaczego przypominamy o Lewandowskim? Coraz liczniejsze są
głosy, że coś jest nie w porządku z naszą planetą. Nikt nie jest
zadowolony z biegu i obrotu naszych ziemskich spraw. Więc może jego
teza o pomylonych Biegunach godna jest ponownej rozwagi.
BIM I BOM 15-22 KWIETNIA 1990
Bim i Bom byli parą clownów. Występowali zawsze razem i
cieszyli się ogromną popularnością. Nikt nie pamiętał Bima bez Boma
ani Boma bez Bima, tylko Bim z Bomem i Bom z Bimem rozśmieszali
publiczność, aż nie wiadomo już było, czy w tej spółce Bim odgrywał
jakąkolwiek rolę, Bom miał jakiekolwiek znaczenie, czy może po
prostu ważne było tylko to "i" między nimi.
Lecz poza tym "i", które ich łączyło, był jeszcze jeden stały,
niezmienny i choć nieistotny, to jak się okazało brzemienny w
skutki element ich spółki. Mianowicie kolejność, w jakiej ich
nazwiska ukazywały się na afiszu. Zawsze Bim na pierwszym miejscu,
a Bom na drugim, zawsze "Bim i Bom", nigdy "Bom i Bim". Nikt nie
wiedział dlaczego tak było, oni sami też nie i nikt by się nad tym
nigdy nie zastanawiał, a już oni sami najmniej, gdyż zawsze
pracowali w doskonałej zgodzie i harmonii, gdyby nie nastąpiło
pewne zdarzenie bardzo podobne do tego, które kiedyś miało miejsce
w Raju.
Odbywając tourn#e po kraju Bim i Bom przybyli do małego
miasteczka, zatrzymali się w hotelu i nie mając nic innego do
roboty przed wieczornym występem postanowili udać się do fryzjera.
Zajęli miejsca w kolejce, a że było to - jak już powiedzieliśmy -
przed występem, nikt ich tam jeszcze nie znał, więc czekali
anonimowo. Gdy ostatni z poprzedzających ich klijentów został
ostrzyżony, fryzjer odwiązał serwetę spod jego brody, strzepnął ją
i zapytał: "Kto następny?"
Bez zastanowienia Bim i Bom podnieśli się z krzeseł i
jednocześnie usiedli na fryzjerskim fotelu, zajmując go dokładnie
po połowie.
- Panowie żartują! - zawołał fryzjer, wcale tym nie ubawiony. - Ja
się pytam, który z panów jest pierwszy!
Bim i Bom spojrzeli na siebie, a ponieważ siedzieli tak blisko
jeden przy drugim, czy też drugi przy jednym, musiało to być
spojrzenie prosto w oczy.
- Nie mam czasu na głupie żarty - zniecierpliwił się fryzjer. -
Panowie opuszczą lokal.
Bim i Bom wstali jednocześnie z fotela i skierowali się do
wyjścia. Byli tak zajęci pytaniem o pierwszeństwo, pytaniem,
którego nigdy dotąd sobie nie zadawali, że nie zwracali uwagi na
otoczenie. Chociaż szli nadal razem, pytanie to doszło do
świadomości każdego z nich osobno i teraz osobno każdy z nich
szukał odpowiedzi.
Przekroczyli próg i znaleźli się znowu na ulicy. Nad drzwiami
zakładu fryzjerskiego widniał szyld: STRZYŻENIE I GOLENIE - Z. WĄŻ.
Litera "i" była osobliwie wydłużona.
Potem niedługo już trwała ich kariera. Podobno Bom usiłował
udusić Bima, a Bim otruć Boma. Tak czy inaczej, ich wspólne występy
nie były już na tym samym poziomie co dawniej i popularność ich
zmalała. Występowali w coraz podlejszych kabaretach i coraz to
rzadziej, aż przestali występować zupełnie i słuch po nich zaginął.
WYSPA SKARBÓW 6 MAJA 1990
Tnąc dżunglę maczetami posuwaliśmy się powoli w głąb wyspy.
Nareszcie byliśmy na właściwym tropie. Jeszcze jeden, ostatni
wysiłek i odnajdziemy legendarny skarb kapitana Morgana.
- Tutaj - powiedział Gucio, mój towarzysz i wbił maczetę w grunt
pod rozłożystym baobabem. W miejsce, które na szyfrowanym planie,
nakreślonym niegdyś własnoręcznie przez kapitana, oznaczone było
krzyżykiem.
Odrzuciliśmy maczety i wzięliśmy się do łopat. Wkrótce
odkopaliśmy ludzki szkielet.
- Zgadza się - powiedział Gucio - Pod szkieletem powinna być
skrzynia.
Była. Wyciągnęliśmy ją z dołu i postawili pod baobabem. Słońce
stało w zenicie, podniecone małpy przeskakiwały z gałęzi na
gałęzie, szkielet szczerzył zęby. Ciężko dysząc usiedliśmy na
skrzyni.
- Piętnaście lat - powiedział Gucio.
Tyle czasu minęło odkąd zaczęliśmy szukać skarbu.
Zgasiliśmy papierosy i wzięliśmy się za żelazne łomy. Małpy
krzyczały coraz głośniej, a także papugi. Nareszcie wieko ustąpiło.
Na dnie skrzyni leżała kartka, a na niej napisano:
POCAŁUJCIE MNIE W DUPĘ. MORGAN.
- Cel nigdy nie jest ważny - powiedział Gucio - tylko wysiłek w
dążeniu do celu się liczy, a nie osiągnięcie celu.
Zabiłem Gucia i wróciłem do domu. Lubię pouczające sentencje,
ale bez przesady.
PROSTAK 3 CZERWCA 1990
Miałem znajomego, prostego człowieka bez wykształcenia, który
często zadawał mi różne pytania. Takie na przykład:
- Jaka jest różnica między naturą a kulturą?
- To proste. Natura może się obejść bez kultury, a kultura bez
natury nie może.
- Nie bardzo rozumiem.
- Ależ to zupełnie proste. Człowiek musi wypić ćwiartkę, ponieważ
to jest potrzeba naturalna, a do kina może pójść, ale nie musi, bo
to jest potrzeba kulturalna. Rozumiesz?
- Rozumiem, ale czy ty nie nie upraszczasz przypadkiem?
- Nie ma nic złego w upraszczaniu. Przez upraszczanie rzecz
skomplikowana staje się prosta, ale pozostaje tą samą rzeczą, a
najważniejsze jest, żebyś ty, człowiek prosty, mógł zrozumieć to,
czego bez upraszczania byś nie zrozumiał. Upraszczam dla twojego
dobra.
- No dobrze, niech będzie.
Innym razem zapytał:
- Jaka jest różnica między fizyką a metafizyką?
- Fizyka to jest kiedy kamień spada z góry na dół, a metafizyka -
kiedy spada z dołu do góry.
- Przecież kamień nigdy nie spada z dołu do góry!
- Właśnie.
- Na to by trzeba przekręcić wszystko do góry nogami!
- Otóż to. A ponieważ to jest niemożliwe, nie ma sensu zajmować
się metafizyką. Rozumiesz?
- Rozumiem, ale...
- Żadne ale, najważniejsze, żebyś rozumiał.
Kiedy indziej zadał mi pytanie nieco dziwaczne:
- Jaka jest różnica między rozumieniem a nierozumieniem?
- Dziwię ci się, doprawdy. Nawet ty, człowiek prosty, powinieneś
to wiedzieć. Rozumienie to jest coś, co sprawia, że człowiek czuje
się dobrze, a nierozumienie, że czuje się źle. Rozumiesz?
- Rozumiem. Wszystko rozumiem, bo mi wszystko wyjaśniasz. Nie
rozumiem tylko jednego: jeżeli ja, człowiek prosty i głupi,
wszystko rozumiem, to co wart jest taki świat, co warte jest takie
życie, które nawet taki dureń, jak ja może zrozumieć?
- Niepotrzebnie masz kompleks niższości. Człowiek jest panem
stworzenia właśnie przez to, że wszystko rozumie, a nie dlatego
rozumie, że jest panem stworzenia. Rozumiesz?
Nic nie rzekł i poszedł. Nie wrócił już nigdy, bo jeszcze tego
samego dnia się powiesił.
Tak, to był prawdziwy prostak.
PAPIEROS 10 CZERWCA 1990
Jako korespondent prasowy znalazłem się w kraju interesującym
dla opinii światowej. To znaczy, dane mi było asystować przy
egzekucji.
Była to tylko jedna z wielu egzekucji i nie twierdzę, że
najbardziej interesująca. Jakiś kawałek muru w jakiejś miejscowości
nieznanej ani skazańcowi, ani żołnierzom plutonu egzekucyjnego, o
jakiejś tam porze któregoś tam dnia, przy byle jakiej pogodzie.
Skazany był młodym mężczyzną, a wszyscy zebrani, to znaczy
skazaniec, żołnierze i ja, widzieliśmy się nawzajem po raz pierwszy
w życiu i prawdopodobieństwo, że spotkamy się ponownie było
znikome.
Postawiony pod murem skazaniec zażądał papierosa. Żołnierze się
zgodzili i usiedliśmy wszyscy razem na usypisku gruzów, opodal
muru.
- Pan jest korespondentem wojennym? - zapytał.
- Tak się złożyło - odpowiedziałem.
- To coś panu powiem.
Ręce mu się trzęsły i był zielonkawy na twarzy.
- Oni myślą, że to jest ostatni mój papieros, ale to jest mój
pierwszy.
Mimo że jego twarz była coraz bardziej zielona, jego głos
brzmiał triumfalnie.
- To znaczy, że pan nie był... nie jest palący?
- Nigdy w życiu. Ja dopiero zaczynam.
I zwymiotował.
Później szliśmy przez opłotki, w kierunku szosy.
- Szkoda było tego papierosa dla niego - powiedział sierżant.
- Dlaczego? Każdemu robi się niedobrze przy pierwszym papierosie -
zaprotestowałem.
- Przy jakim pierwszym. widział pan jego palce? Żółte od nikotyny.
Czuł, że się porzyga ze strachu i opowiedział panu tę historyjkę.
- Ale po co?
- Żeby pan o nim źle nie pomyślał.
I dodał po chwili:
- Jak ktoś się aż tak boi, to nie powinien umierać.
Z PAMIĘTNIKA ARYWISTY 17 CZERWCA 1990
Miałem tylko jeden cel w życiu: aby książę zaprosił mnie na
bal.
Po wielu latach zabiegów udało mi się ten cel osiągnąć.
Otrzymałem zaproszenie wydrukowane wytwornymi literami na
wykwintnym papierze. "Ma zaszczyt...", wtedy a wtedy, tam a tam...
Gdy nadszedł dzień i godzina, udałem się pod wskazany adres.
Zmierzchało. Siedząc w taksówce, przymknąwszy oczy, widziałem
siebie wstępującego po schodach pałacu, słyszałem strojenie
instrumentów orkiestry, potem moje nazwisko obwieszczone gromko
przez maitre d'h[tel u progu sali pełnej światła i pięknych kobiet.
Taksówka zatrzymała się. Zapłaciłem, wysiadłem i poszedłem w
kierunku pałacu.
Okazało się, że taksówkarz wysadził mnie przed publiczną
toaletą. Pałacu ani śladu. Byłem oburzony na nikczemnika, myślałem,
że pomylił adres. Sprawdziłem. Ale pomyłki nie było. Więc może ktoś
złośliwy przysłał mi fałszywe zaproszenie, okrutny żart?
A może... może zaproszenie było prawdziwe, lecz bale nie
odbywają się już w pałacach? Czasy się zmieniły, żyjemy w epoce
przekory, autoironii i parodii. Książę jest zbyt inteligentny, zbyt
wyrafinowany, żeby nie pójść z duchem czasu, a nawet go nie
wyprzedzić. A tylko ja, naiwny, mam o życiu wyższych sfer
staroświeckie wyobrażenie.
Uderzyłem się w czoło. Ależ tak! Jakiż prostak ze mnie! Mało
co, a nie poznałbym się na wyższym stylu i okazałbym się nie na
poziomie. Może nawet na to liczyli? He-he, nie wiedzą, z kim mają
do czynienia.
I śmiało, ze zblazowaną miną światowca, wszedłem do pisuaru.
NOWE SZACHY 24 CZERWCA 1990
Podczas turnieju szachowego pewien młody szachista,
przegrawszy partię decydującą o mistrzostwie okręgu, stracił
panowanie nad sobą i pobił partnera. Co nie przyszło mu z
trudnością, ponieważ był fizycznie silny, a jego partner wątły i
starszy wiekiem. Niektórzy uznali to za skandal. Ale większość
publiczności, przyzwyczajona skądinąd do atrakcyjnych spektakli,
przyjęła ten incydent oklaskami jako bardziej rozrywkowy niż nudne
śledzenie szachowych posunięć.
Również socjologowie, psychologowie, esteci i wpływowi
filozofowie wzięli porywczego młodzieńca w obronę. Stwierdzili, że
spontanicznie dał wyraz swojej osobowości, co, jak wiadomo, jest
psychicznie zdrowe i zapobiega nerwicom. Krytykowali restrykcyjny i
represyjny system turniejów szachowych, który sprzyja powstawaniu
nerwic. Protestowali przeciwko zasadzie eliminacji przez
współzawodnictwo, jako niedemokratycznej i prowadzącej do tworzenia
się elit. Podkreślali estetyczny walor tego czynu jako czystego
aktu "Sztuki Sytuacyjnej", chwaląc go jako instynktownego
sytuacjonistę. Powoływali się na współczesną fizykę, która odkryła
nieprzewidywalność zachowań materii elementarnej. Przypominali, że
wyobrażenie świata jako sztywnego systemu praw i reguł, przyczyn i
skutków jest przeżytkiem i domagali się zasadniczych reform w
rozgrywkach szachowych, ponieważ gra w szachy była ostatnim
przeżytkiem owej przestarzałej filozofii.
Powstały więc nowe, awangardowe szachy, na podobieństwo nowej
sztuki kulinarnej (La Cuisine Nouvelle), nowego malarstwa, czy
nowej sztuki fryzjersko-odzieżowej. Zamiast ślęczeć nad
szachownicą, zawodnicy najpierw obrzucali się wyzwiskami, a
następnie każdy z nich starał się usunąć figury przeciwnika z
szachownicy przy pomocy kopnięć, podstępnych doskoków, a nawet -
lecz ten sposób opanowali tylko najlepsi - celnych splunięć.
Najbardziej skuteczna taktyka polegała na tym, żeby najpierw
powalić przeciwnika i unieruchomić go przez złamanie kończyn, a
później, już bez przeszkód z jego strony, dowolnie wyeliminować
wszystkie jego figury z szachownicy wśród entuzjazmu publiczności.
Niektórzy robili to w indywidualnym stylu, niekiedy nie pozbawionym
fantazji. Ulubieńcem publiczności był jeden, który połykał je
wszystkie zagryzając tylko bułką.
Jako widowisko Nowe Szachy cieszyły się wielką popularnością i
przynosiły organizatorom wielkie dochody. Gwiazdą turniejów stał
się ów młody człowiek, który mimowolnie zapoczątkował Nowe Szachy.
Dzięki naturalnym zdolnościom wygrał wszystkie turnieje i został
Mistrzem. Wkrótce był niezmiernie sławny i bogaty, ponieważ nie
tylko turnieje, lecz także wywiady, konferencje, propozycje ze
strony wydawnictw, by pisał książki oraz wytwórni filmowych, by
grał główne role w filmach, wzmagały jego fortunę, sławę
najszerszej publiczności i prestiż w kołach intelektualnych.
Lecz publiczność szybko się nudzi i wciąż jest żądna nowych
atrakcji. Jak wszystko na tym świecie, Nowe Szachy musiały się
rozwijać, aby przez zastój nie spowodować spadku zainteresowania.
Więc organizatorzy, korzystając z doświadczeń przemysłu
igrzyskowego w starożytnym Rzymie, wpadli na pomysł, żeby urządzić
mecz między Mistrzem a żywym niedźwiedziem.
Nie pomylili się. Mecz nowoszachowy Mistrz kontra niedźwiedź
stał się sensacją. Największa hala widowiskowo-koncertowa była
wypełniona po brzegi, a tłumy z zewnątrz szturmowały wejścia. Gdy
na estradę wszedł z jednej strony Mistrz, w złotych trykotach i z
fioletową fryzurą, a z drugiej strony żywy niedźwiedź w normalnym
futrze - rozległ się krzyk setek tysięcy i wyniesiono pierwsze
ofiary zbiorowego podniecenia. Pośrodku estrady, między Mistrzem a
niedźwiedziem ustawiono szachownicę, błyskającą psychodelicznie
laserowymi kolorami.
- Ty śmierdzący czworonogu!
Tą łagodną, bo tylko wstępną obelgą zaczął Mistrz. Lecz
niedźwiedź spokojnie usiadł przy szachownicy i po chwili
zastanowienia przesunął pionka z pola C2 na C3.
Salą wstrząsnęły gwizdy, a Mistrz, pragnąc rozruszać niemrawego
niedźwiedzia, obraził jego matkę. Niedźwiedź rozejrzał się, jakby
ze snu obudzony, wstał i powiedział:
- Ja bardzo przepraszam, ale w tych warunkach nie mogę się
skoncentrować.
I wyszedł.
Teraz trwa obława. Siły policyjne otoczyły rejon górzysty i
leśny, dokąd przypuszczalnie udał się. Organizatorzy ponieśli
straty i wystąpili sądownie przeciw niedźwiedziowi o odszkodowanie
w wysokości 500 000 000 dolarów. Nie tylko zawiodły kontrakty o
globalną transmisję meczu via komunikacyjne satelity, nie tylko
zawiedziona publiczność zdemolowała halę widowiskowo-koncertową,
ale ponieśli także straty moralne.
Jednakże nie jest pewne, czy niedźwiedź, gdy zostanie
schwytany, stanie przed sądem. Liczne są głosy, że to nie jego
wina, że okazał się nie na poziomie, przecież jest tylko
zwierzęciem. Wobec tego należy go raczej umieścić w zakładzie
psychiatrycznym i poddać reedukacji.
BUNTOWNIK 15 LIPCA 1990
Usiadł naprzeciw mnie, choć nie wolno mu siadać w mojej
obecności, i powiedział, choć nie wolno mu zabierać głosu w jego
sprawach osobistych:
- Odkąd przyszedłeś na świat, opiekuję się tobą. Nie miałbym nic
przeciwko temu, gdyż takie jest moje przeznaczenie, gdyby nie to,
że wolno mi tylko doradzać, ale niczego nakazywać ani zakazywać ci
nie mogę. Robisz, co chcesz, a to, co chcesz przeważnie jest
przeciwieństwem tego, co ja ci doradzam.
Westchnął głęboko, aż wicher powiał, bo pierś miał potężną.
Zawirowały kartki na moim biurku i poleciały na podłogę.
Przykląkłem, żeby je pozbierać, rad z tej dywersji, bo miał rację,
a ja niczego przeciwstawić jego racji nie mogłem. Wolałem więc nie
patrzeć mu w twarz.
- Mało tego. Nie tylko twoim doradcą być muszę, lecz i twoim
sługą. Sam z siebie nie potrafisz nic, ponieważ jesteś mały,
niedołężny i bezbronny. Wszystko co osiągasz, osiągasz tylko dzięki
mnie. Z tym bym się ewentualnie pogodził. Ale ty, choć jesteś tylko
kropką we wszechświecie, stawiasz mi wymagania bez granic, ponieważ
twoje pożądania i ambicje są większe od wszechświata. Nigdy nie
jesteś zadowolony, cokolwiek uczynię dla ciebie, a Bóg nam
świadkiem, że uczyniłem niemało. Jesteś tylko pasożytem mojej siły,
czyli robakiem, tylko odblaskiem mojego ognia, czyli moim skutkiem,
a nie swoją własną przyczyną. Jednak zachowujesz się tak, jakbym to
ja nie mógł istnieć bez ciebie, a nie ty beze mnie.
Przysłonił oczy dłonią i ciemność zapadła. Powstałem z klęczek,
bo oślepłem i nie mogłem już zbierać rozsypanych kartek. Dopiero po
chwili odzyskałem wzrok, co znaczyło, że przez chwilę tak trwał w
zamyśleniu, z dłonią na oczach, zanim je odsłonił i jasność znów
zapanowała.
- Dlaczego istota wyższa ma służyć istocie niższej. To dla mnie
jest tajemnicą. To wbrew zasadzie hierarchii, która jest naczelną
zasadą uniwersum, układ między nami jest jedynym od tej zasady
wyjątkiem. Gdybym śmiał dyskutować wyroki Najwyższego,
powiedziałbym, że tylko dzięki jakiejś jego perwersji do takiego
zboczenia doszło. Służyłem ci wiernie, choć jestem wyższy ponad
ciebie. Starałem się spełniać twoje zachcianki, choć przeważnie
były one niegodne nawet ciebie, o mnie już nie mówiąc.
Urzeczywistniałem twoje zamiary i marzenia, choć z góry wiedziałem,
że nic poza nieszczęściem, niedorzecznością i brzydotą z nich
wyniknąć nie mogło. Dałem ci do dyspozycji środki, które więcej
były warte, niż twoje cele. A wszystko dlatego, że jestem twoim
sługą.
Powstał i głową przebił sufit. Z góry, sponad dachu, sponad
chmur, dochodził teraz jego głos:
- Dosyć mam tego poniżenia, odchodzę stąd, gdzie nie jest moje
miejsce, tam, dokąd przynależę. Nazwij to buntem aniołów, ale
strzeż się go przyrównywać do tamtego, pierwszego buntu. Wtedy siła
wysoka zbuntowała się przeciw najwyższej, a teraz zaledwie nie może
ścierpieć, aby służyła najniższej.
To powiedziawszy zniknął.
Nie śpiesząc się poszedłem do kuchni, ugotowałem sobie jajko na
twardo. Zjadłem. Wziąłem do ręki gazetę, poczytałem ogłoszenia
drobne, odłożyłem. Ziewnąłem raz i drugi. Wreszcie podszedłem do
okna. Nie myliłem się, stał po drugiej stronie ulicy i patrzył w
moje okno. Położyłem się więc na kanapie, żeby się trochę
zdrzemnąć, zanim wróci i wszystko się zacznie od początku. Nie
pierwszy to raz odchodził ode mnie na zawsze, mój Anioł Stróż, mój
Daimononion.
A swoją drogą, żal mi go. Nie chciałbym być w jego skórze.
PROROK 22 LIPCA 1990
Był w miasteczku jeden taki, co miał za złe wszystkim i
wszystkiemu. Nikt ani nic mu się nie podobało. Chodził po ulicach w
nieustającym stanie rozeźlenia i pomstował na przechodniów. Kiedy
był ślub jaki albo chrzciny, wystawał przed kościołem i złorzeczył,
a potem przed domem, gdzie odbywało się wesele, i był przeciwny.
Zaś kiedy nic się nie działo ani nikogo nie było w pobliżu,
mamrotał coś do siebie, prawdopodobnie przekleństwa.
Było z nim sto pociech, bo przyjemnie jest patrzeć, jak się
ktoś denerwuje. Zwłaszcza, kiedy ryzyka nie ma żadnego, on zaś był
niedołężny, nawet kamieniem rzucić porządnie nie potrafił. Bardzo
jest śmiesznie, kiedy ktoś się na nas złości, ale nic nam nie może
zrobić.
Zwłaszcza dzieci lubiły się z nim przekomarzać. Przedrzeźniały
go, szarpały za nogawki, a potem uciekały udając przestrach. Nigdy
nie mógł żadnego dogonić, a czasem nawet się przewracał i nie mógł
się pozbierać, siedział tylko na ziemi i wygrażał. Wtedy była
najlepsza zabawa.
Wystarczyło byle co, żeby go rozzłościć, ale ludzie lubią
udoskonalenia. Zauważyli, że tylko zwierząt nie krytykował, a nawet
przyjaźnił się ze starym psem, co często wygrzewał się na rynku,
gdy była słoneczna pogoda. Rzucić w tego psa kamieniem albo go
kopnąć, dawało jeszcze lepszy skutek, niż rzucić w niego samego.
Wtedy aż chrypiał ze złości i było najśmieszniej. Wreszcie ktoś,
kto chciał, żeby było całkiem już śmiesznie, tego psa w nocy
powiesił.
Wisiał ten pies od rana na drzewie przy studni i różni ciekawi
siedzieli na skwerku dookoła, czekając aż złośnik nadejdzie i
zobaczy, co się stało. Z góry się cieszyli, jakie on wtedy da
widowisko.
Przyszedł koło południa, zobaczył psa, postał przez chwilę,
odwrócił się i odszedł.
Od tego czasu jest spokojny. Patrzy na nas, jakby nas nie
widział. Przechodzi obok, jakbyśmy nie istnieli. Można go
zaczepiać, szturchać patykiem, wymyślać nie wiadomo co - i nic.
Próbowali tak i siak, aż wreszcie przestali, bo po co, kiedy on na
nas nie zwraca już uwagi.
Straciliśmy rozrywkę, a nasze dzieci zabawę. A wszystko przez
tę przesadę w ulepszaniu. Po co było wieszać psa?
NIESPRAWIEDLIWOŚĆ 29 LIPCA 1990
Przeczytałem w gazecie wiadomość, która mnie oburzyła.
Mianowicie chodzi o słonie. Zagrożone przez cywilizację już
wkrótce wyginą zupełnie, jeżeli nie weźmie się ich pod ochronę. I
właśnie taką ochronę uchwalono i to właśnie mnie oburzyło.
Bo czy słonie należy ochraniać? Słoń jest zwierzęciem
przedhistorycznym, synem mamuta, a czyż mamut nie jest symbolem
wstecznictwa? Czyż samo słowo mamut nie budzi w nas pobłażliwej,
jeżeli nie pogardliwej wesołości wobec czegoś, czy kogoś, kto
uporczywie trzymał się starego obyczaju, opierał się przemianom,
czyli postępowi, aż słusznie został za to ukarany i stał się
wykopaliskiem? Jeżeli słoniowi nie podoba się w naszej
współczesności, to niech sobie ginie. Dlaczego inne zwierzęta,
pluskwa na przykład, mogą się przystosować, a słoń nie? Za lepszego
się uważa?
I dlaczego akurat słoń ma być wzięty pod ochronę? Mało to
innych gatunków, które giną? Nikt się o nie nie troszczy, bo
wszyscy mówią tylko o słoniach. Niby dlaczego słoń zasługje na
specjalne względy, a kto inny nie? Czy dlatego, że ma kuzyna w
cyrku i szwagra w ZOO? Oni mu to załatwili na wysokim szczeblu?
Protekcja? A może Żydzi maczali w tym palce? Kto wie, czy słoń
naprawdę nazywa się słoń... Masoni?
Oburzałem się coraz bardziej i już miałem publicznie
zaprotestować, gdy lepsza myśl przyszła mi do głowy.
Uszyję sobie uszy z jakiegoś twardego materiału, najlepiej z
nylonu, skombinuję jakąś trąbę i udam się do Afryki, gdzie
przyłączę się do słoni. One może nie zauważą, że jestem przebrany i
przyjmą mnie za swojego. A nawet jak zauważą, to zrozumieją.
I w ten sposób może jakoś przetrwam.
MORSKA PODRÓŻ 5 SIERPNIA 1990
Nastał szósty dzień burzy. Okręt trzeszczał, przechylał się
wzdłuż i w poprzek, wznosząc się jednocześnie ku ciemnemu niebu
albo opadając w czarną głębinę. Że niebo było ciemne a głębina
czarna, mogliśmy się tylko domyślać, bo od pięciu dni zabroniono
nam, pasażerom, wychodzenia na pokład, zresztą nikt nie miał na to
ochoty.Zamknięto salę restauracyjną i stewardzi roznosili posiłki
do kabin.
Siedzieliśmy więc, a raczej leżeli w kabinach. Ściślej mówiąc,
leżałem tylko ja, zmożony morską chorobą, którą mój towarzysz
podróży nie był dotknięty. Jak silną była burza, o tym świadczył
mój strach, zazwyczaj morska choroba czyni człowieka na wszystko
obojętnym. Teraz jednak nawet morska choroba była niczym wobec
strachu przed morską katastrofą.
Człowiek, z którym wypadło mi dzielić kabinę, ani nie chorował,
ani się nie bał. Spokojnie czytał gazetę sprzed tygodnia, choć to,
co mogło nas spotkać w każdej chwili, powinno spowodować całkowity
brak jego zainteresowania nawet gazetą dzisiejszą. Podziwiałem go i
wreszcie dałem temu wyraz:
- Podziwiam pana, widocznie jest pan bardzo odważny.
Złożył gazetę i odparł.
- Wcale nie, po prostu nie ma powodu do obaw.
- Nawet najdoskonalsze statki toną. Na przykład "Titanic".
- "Titanic" owszem, ale nie my.
- Nasz okręt jest mniejszy od "Titanica".
- Ale my jesteśmy nabici w butelkę.
- Czy to jest jakaś metafora?
- Nie. Całkiem dosłownie. Czy widział pan kiedyś okręt w butelce?
Czasami są to nawet żaglowce z rozwiniętymi żaglami... Bardzo
przemyślna sztuczka.
- Widziałem , ale co z tego?
- Butelka jest zawsze zapieczętowana. A czy widział pan kiedyś,
żeby zapieczętowana butelka z powietrzem w środku zatonęła?
- Oczywiście, że nie, to byłoby wbrew prawom fizyki.
- No właśnie. Nasz okręt i my razem z nim znajdujemy się w takiej
właśnie butelce. Samo w sobie nie jest to przyjemne, ale dzięki
temu nigdy nie zatoniemy.
Zrozumiałem, jego spokój był spokojem wariata. Należało jednak
udawać, że biorę jego argumenty poważnie. Nie należy drażnić
wariatów.
- Nie jestem całkowicie przekonany - rzekłem ostrożnie -
Przechadzałem się po pokładzie i niczego nie zauważyłem.
- Nie mógł pan zauważyć. Butelka jest ze szkła, a szkło jest
przeźroczyste.
- A korek? Przecież zauważyłbym chociaż korek...
- Korek też jest ze szkła, cała butelka jest odlana z tego samego
szkła, zapieczętowana od urodzenia, że tak powiem, a więc trudno
nawet mówić o korku. Z tej butelki nie ma żadnego wyjścia. Na tym
właśnie polega cała tajemnica tej sztuczki, dla nas, zamkniętych w
środku, niezbyt przyjemnej, jak już wspomniałem.
- Nie, to niemożliwe! - zawołałem.
- Dlaczego?
- Bo taka duża butelka nie jest możliwa.
- Oczywiście, że nie.
- A więc?
- Taka duża butelka nie jest możliwa, ale czy jest pan pewien, że
my nie jesteśmy bardzo mali?
Umilkłem. I milczę do tej pory.
AKTOR 12 SIERPNIA 1990
Pogrzeb wielkiego aktora odbywał się w zimie. Śnieżna zadymka
smagała odkryte głowy uczestników pogrzebu. Zgromadzeni nad
otwartym grobem słuchali przemówień, lecz nie mogli nie oczekiwać
chwili, gdy skończą się przemówienia, każdy rzuci garść ziemi i
będzie można włożyć kapelusze.
Wtedy koledze zmarłego, również wielkiemu aktorowi, wymknęła
się z rąk jego piękna czapka futrzana i wpadła do grobu.
Wszyscy to zauważyli, choć nikt nie dał znać po sobie, że
zauważył. Wszyscy też wiedzieli, w jak trudnej znalazł się
sytuacji.
Wleźć do dołu po czapkę, nie wypada. Zostawić czapkę w dole,
nad wyraz głupio. Nie tylko dlatego, że przeziębienie pewne, nie
tylko dlatego, że szkoda czapki, choć i to się liczy. Przede
wszystkim dlatego, że wrócić do domu ze świadomością, że ty tu, a
twoja czapka tam, już w grobie, choćby i cudzym, że niejako cię
wyprzedziła i na ciebie czeka, a może i nawet wzywa - straszno.
Patrzyli więc w napięciu, co zrobi. On zaś ani drgnął, a kiedy
przyszła jego kolej, wygłosił takie przemówienie:
- Drogi i Nieodżałowany Przyjacielu! Odchodzisz od nas w ten
mroźny, zimowy dzień. Lecz jeszcze większy chłód Cię czeka u celu
Twej podróży, chłód wieczności.
Zawiesił głos i nie można było nie podziwiać jego talentu.
- Cóż mogę Ci ofiarować w tę daleką drogę? Tylko mój głęboki
smutek rozstania, powściągliwość nie pozwala mi rzec: rozpacz, a
symbolicznie to, co mam najbliższego, nakrycie mojej własnej głowy.
Tak oddaję Ci go, wyrzekam się go dla Ciebie. Bo tam, dokąd się
udajesz, jeszcze zimniej Ci będzie, niż nam tutaj obecnie. Niechaj
Ci służy w zaświatach, jak mnie służyło na ziemi.
Rozległ się szmer uznania.
- Lecz o Nieba! - tu złapał się za głowę - ...Czyż dobrze
uczyniłem? Byłeś znany z wielkiej skromności, obca Ci była próżność
i wszelki blichtr, zaś ta czapka jest z syberyjskiego lisa, prawie
nowa i kosztowała dwa tysiące pięćset. Czy zamiast oddać Ci
przysługę, jak to było moim najszczerszym zamiarem, nie obraziłem
Cię marnością tego świata doczesnym zbytkiem, nędznym przepychem,
który zawsze był Ci wstrętny na tym padole łez i tak niestosownym
będzie w Królestwie Niebieskim? Zaiste, zaczynam wątpić w wartość
mojego uczynku, choć w najlepszej dokonałem go wierze.
Publiczność wstrzymała oddech. On zaś skinął na cmentarnego
posługacza, aby przyniósł mu czapkę z grobu. A gdy ten spełnił jego
polecenie, zabrał grabarzowi jego własny, mizerny kaszkiet, wzniósł nad grobem, wytrzymał pauzę i zakończył:
- Przyjm to, co byś wybrał, gdybyś mógł wybierać!
Po czym wrzucił kaszkiet do grobu gestem tak wyrazistym, tak
doskonale wyliczonym w czasie i przestrzeni, że rozległy się
oklaski. Aktor skłonił się w stronę grobu, ale tylko na ćwierć
obrotu. Każdy wie, że nie należy się kłaniać tyłem do publiczności.
Nie wiadomo, czy później dał grabarzowi jakieś odszkodowanie za
kaszkiet. Niektórzy twierdzą, że tylko uścisnął mu rękę, gdy
grabarz nieśmiało nieśmiało docisnął się do niego przez tłum
wielbicieli. Ale prawdziwy artysta nie musi płacić, on zaś był
prawdziwym artystą.
POMNIK 19 SIERPNIA 1990
Światowy kongres psychoanalityków uchwalił wzniesienie pomnika
ku czci Zygmunta Freuda, twórcy psychoanalizy. Pierwotny projekt
przewidywał Freuda naturalnej wielkości, z granitu albo ze spiżu,
oraz dwie alegoryczne postacie kobiece. Jedna, przedstawiająca
Podświadomość, miała siedzieć mu na lewym kolanie, druga, czyli
Świadomość, na prawym.
Powstała wątpliwość, co Freud ma robić z rękami. Nie z prawą,
bo było oczywiste, że prawą rękę powinien trzymać na głowie
Swiadomości. Natomiast gdzie miał trzymać lewą, tę od strony
Podświadomości, co do tego opinie były podzielone.
Wnet jednak sprawa poważniejsza odsunęła ten brak
jednomyślności na plan dalszy. Mianowicie zauważono, że w
kompozycji pomnika brakuje Nadświadomości. Ponieważ Freud nie mógł
mieć trzeciej nogi, umieszczono Nadświadomość za plecami Freuda.
Jednak ta dominująca pozycja Nadświadomości, choć naukowo
słuszna - Nadświadomość powinna górować nad Świadomością i
Podświadomością - uprzytomniła krytykom projektu karygodne
niezróżnicowanie pomiędzy Świadomością i Podświadomością. Obie
bowiem siedziały równo na tym samym poziomie, każda jedna na takim
samym kolanie, co druga.
Zdjęto więc Freudowi Podświadomość z kolana i położono ją u
jego stóp.
Teraz wszystko było jak należy. Podświadomość na samym spodzie,
jak na nią przystało, nad nią Świadomość, a Nadświadomość nad nimi
obydwiema. Jednocześnie pozbyto się problemu, co Freud ma robić z
lewą ręką, od strony Podświadomości.
Kiedy nastąpiło uroczyste odsłonięcie pomnika, okazało się, że
Freud drapie się w głowę. Wybuchł skandal, ponieważ ten gest wyraża
wątpliwość, a nawet zakłopotanie.
Pomnik natychmiast zasłonięto z powrotem, a później zastąpiono
go rzeźbą abstrakcyjną przedstawiającą kulę na sześcianie. Każdy
dopatrywał się w tej rzeźbie, czego chciał, i psychiatria mogła
rozwijać się już bez przeszkód.
WALIZKA 26 SIERPNIA 1990
O północy wysiadłem z pociągu, lecz walizka była zbyt ciężka,
żebym mógł unieść ją dalej. Podróżni mijali mnie i znikali w
podziemnym przejściu opatrzonym wizytówką WYJŚCIE DO MIASTA.
Wkrótce wokół mnie nie było nikogo.
Wtedy pojawił się bagażowy. Bez słowa wziął moją walizkę i bez
wysiłku poniósł ją do wyjścia. Poszedłem za nim, ukradkiem
ocierając łzę wdzięczności.
Przed zejściem do podziemia przystanął i zamyślił się.
- Czy ja wiem - powiedział jakby do siebie.
- Czego pan nie wie? - zaniepokoiłem się. Ten człowiek był mi
bliski.
- Czy mi się to opłaci.
- Ależ tak! Zapłacę podwójnie! Jest przecież noc, należy się panu
dodatek za pracę nocną. Praca nocna jest bardzo męcząca.
- To swoją drogą, ale ja mam żonę, dzieci... Powinienem teraz być
z nimi, a nie tutaj z panem. Pan jest przecież dla mnie obcy.
To prawda, widział mnie po raz pierwszy w życiu. A jednak wolał
przebywać ze mną niż z rodziną. Tajemny fluid? Porozumienie dusz?
Poczułem się wyróżniony, ale i winny.
- Zapłacę potrójnie, za rozłąkę z rodziną.
Westchnął, ale podniósł walizkę i ruszył schodami w dół, ze
spuszczoną głową, jakby ubolewając nad niezrozumiałą dla niego
samego słabością, która kazała mu wybrać mnie, a nie jego własne
dzieci. Szliśmy teraz przez tunel, w którym nasze kroki
rozbrzmiewały niepokojącym echem. Przed schodami prowadzącymi na
górę zatrzymał się powtórnie i zmierzył je smutnym spojrzeniem.
- Strome - powiedział.
- Dodatek za stromiznęż?
- To jasne, ale jestem trochę zmęczony.
- To ja panu pomogę, jeśli pan pozwoli, jesteśmy razem.
W połowie schodów przystanął. Ja również, ponieważ walizkę
nieśliśmy teraz wspólnie.
- A w zeszłym roku było u nas gradobicie - powiedział pozornie bez
związku z sytuacją.
- Rozumiem. wobec tego może pan odpocznie?
- Mogę.
I usiadł na schodach. Dłuższa chwila upłynęła w milczeniu, ale
nie wyglądało na to, żeby zamierzał wstać.
- Wie pan co? Pan sobie jeszcze tu posiedzi, a ja jakoś zaniosę tę
walizkę na górę i poczekam na pana.
Nie odpowiedział. Przyjmując brak odpowiedzi za zgodę,
wywlokłem walizkę na ostatni stopień i obejrzałem się. Siedział
nadal. Nie miałem wyboru. Wróciłem, wziąłem go na plecy i zaniosłem
na górę. Dalej było już łatwiej, bo po równym. Posuwałem się w
kierunku napisu: TAKSÓWKI.
- A walizka? - przypomniał mi w samą porę.
Wróciłem po walizkę. Przed dworcem czekały taksówki. Zlazł ze
mnie, trzeba to przyznać, przy najbliższej.
- Należy się jeszcze za fatygę - powiedział przeliczywszy
należność.
- Dziękuję, nie trzeba - odmówiłem grzecznie i straciłem
przytomność.
PRZESIADKA 2 WRZEŚNIA 1990
Był już późny wieczór, kiedy wysiadłem na tej stacji. Okazało
się, że następny pociąg odjedzie dopiero nazajutrz.
Zapytałem o hotel, był tylko jeden w miasteczku. Wziąłem
dorożkę i kazałem się tam zawieźć.
Ciemno było i padał deszcz. Znalazłem się przed nie oświetlonym
budynkiem, ale drzwi były otwarte, więc wszedłem.
- Owszem, mamy wolny pokój - powiedział recepcjonista i wręczył mi
klucz.
Jeszcze kilkanaście lat temu wydawałby mi się stary, ale teraz
wydawał mi się zaledwie w średnim wieku. Nosił czarne zarękawiczki,
jakie kiedyś zwykli nosić urzędnicy, zwłaszcza księgowi.
- Przez podwórko i po schodach. Życzę dobrej nocy.
Wziąłem klucz i moją walizkę i skierowałem się w głąb sieni,
która przypominała raczej tunel. Przed wyjściem na podwórko
zatrzymałem się.
- Proszę mnie wcześnie obudzić. Jutro jadę dalej i nie chciałbym
spóźnić się na pociąg.
- Dalej? Jakie dalej...
- Jestem w podróży.
- Bardzo mi przykro, ale nie mamy wolnych pokoi. Proszę oddać
klucz.
- Przecież powiedział pan, że są.
- Zaszła pomyłka.
- Może jednak znajdzie pan pokój dla mnie. Jestem bardzo zmęczony.
- Każdy jest zmęczony. Klucz proszę.
- Nie rozumiem...
Wziął lampę ze stołu, wyszedł zza kontuaru i skinął na mnie.
Poszedłem za nim.
Wyprowadził mnie na ulicę, podniósł lampę i oświetlił szyld nad
bramą wejściową: HOTEL TERMINUS.
- Teraz pan rozumie?
- Niezupełnie.
- To jest hotel dla tych, co nie jadą dalej.
- A może w drodze wyjątku?
- Nie ma wyjątków.
- To co ja teraz zrobię?
- Nic nie poradzę, takie są przepisy. A musi pan jechać dalej?
Zastanowiłem się. Myśl o nocy spędzonej na stacji była
nieznośna. Chciałem położyć się na łóżku i zasnąć. I czy musiałem
jechać dalej? Ale przemogłem pokusę.
- Chyba muszę.
- Szkoda. Polecamy się na przyszłość.
- Chętnie skorzystam, tylko nie wiem jeszcze kiedy. Czy potrzebna
jest rezerwacja?
- Nie, my zawsze mamy wolnne pokoje. Oddałem mu klucz i przez
błoto, w ciemności, wróciłem na stację.
EDEN 9 WRZEŚNIA 1990
Usiadłem na ławce w parku. Po drugiej stronie parkowej alei,
na trawniku, bawiło się dwoje dzieci, dziewczynka i chłopczyk.
Potem zamyśliłem się i już nie zwracałem na nich uwagi.
- Proszę pana, która godzina?
Dzieci stały przede mną, pytanie zostało mi zadane przez
chłopczyka.
Spojrzałem na zegarek.
- Pół do czwartej.
Chłopczyk podziękował i dzieci wróciły na trawnik. Lecz zamiast
się bawić, jakby o czymś dyskutowały. Zamyśliłem się znowu.
- Proszę pana, która godzina?
- Tym razem pytanie zadała ona. On stał nieco z boku.
Spojrzałem na zegarek.
- Za kwadrans piąta.
- A nie mówiłam? - zwróciła się do niego triumfalnie.
- On kłamie! - zawołał chłopczyk. - Przedtem powiedział mi co
innego!
- Proszę pana, niech go pan nauczy, że zawsze jest inna godzina.
- On kłamie! - mały był bliski płaczu, ale zacisnął pięści. - Mnie
powiedział, że jest pół do czwartej!
- On jest taki uparty - zwróciła się do mnie jak dorosła do
dorosłego. Objęła go ruchem protekcjonalnym i macierzyńskim, a gdy
odsunął się od niej gwałtownie, dodała tonem udręczonej, ale bardzo
zadowolonej z siebie kobiety:
- Sam pan widzi.
To już było wyraźne naśladownictwo. Pewnie nieraz słyszała, jak
jej matka, zwierzając się przyjaciółce, używała tego właśnie
zwrotu: "No i sama pani widzi, jaki on jest, sama pani widzi".
- Rzeczywiście jest za kwadrans piąta - powiedziałem do niego
najłagodniej jak umiałem. Chociaż i to prawda, że przedtem było pół
do czwartej. Tak już jest na świecie, że to co było prawdą
przedtem, teraz już nie jest.
- Słuchaj co pan mówi - upomniała go surowo.
- A nawet i to, co prawdą jest teraz, nie będzie prawdą później.
- Naprawdę?
- Tak, musisz się z tym pogodzić.
Zastanawiał się przez chwilę, po czym usiadł na ławce. Ale nie
obok mnie, tylko na samym jej skraju, jak najdalej ode mnie i od
niej.
- To ja poczekam - powiedział z determinacją, patrząc nie na nas,
ale w dal, tam, gdzie kończył się park.
- Na co poczekasz? - zapytałem.
- Na potem. Żeby to, co pan mówi teraz było już nieprawdą.
Dziewczynka spojrzała na mnie porozumiewawczo, ale ja nagle
poczułem, że mam tego dosyć. Nie chciałem już być jej wspólnikiem
- Muszę już iść - powiedziałem. - Mam coś do załatwienia.
Wstałem z ławki i zacząłem się oddalać.
- Proszę pana, proszę pana! - usłyszałem za sobą jej wołanie.
Przyśpieszyłem kroku.
- Która jest godzina, proszę pana?
Teraz już prawie biegłem. Chciałem uciec z Raju, w którym
zawsze te same trzy postacie odgrywają zawsze ten sam dramat. Nie
odpowiadała mi rola węża, czy raczej barana, którego Ewa zamieniła
w węża. Chociaż na ucieczkę było już prawdopodobnie za późno, bo
czułem się jak wąż.
K. OFIARNY 16 WRZEŚNIA 1990
Znalazłem ogłoszenie w gazecie: ZA WSZYSTKO BIORĘ
ODPOWIEDZIALNOŚĆ - CENY UMIARKOWANE - ULICA ULGOWA 6, DRUGA KLATKA
SCHODOWA W PODWÓRZU, 4 PIĘTRO NA LEWO.
Właśnie zaciąłem się przy goleniu i szukałem kogoś, kto był
temu winien. Ponieważ jestem nieżonaty, nie miałem w domu nikogo
pod ręką, a głupio zaczepiać przechodniów. Więc poszedłem pod
wskazany adres.
Na drzwiach była wizytówka: K. OFIARNY i dopisane ołówkiem:
PROSZĘ MOCNO PUKAĆ ALBO KOPAĆ.
Przyjął mnie niewielki człowieczek, z bródką. Przedstawiłem mu
sprawę.
- Drobiazg - powiedział. - Nie za takie rzeczy biorę winę na
siebie. Należy się sto dwadzieścia.
- Tak tanio?
- Pan się dziwi? Ja też. Ale nie mogę liczyć więcej, bo mam
nieuczciwą konkurencję.
- Co pan powie, myślałem, że pan jest jeden w branży.
- Gdzie tam, ledwo mogę związać koniec z końcem , a wszystko przez
nich.
- Przez kogo?
- Pan nie wie? - zniżył głos. - Oni by mnie dawno wykończyli,
gdyby nie to, że mam jeszcze paru starych klientów. Ale coraz
mniej, proszę pana, coraz mniej. Oni przejmują cały interes.
- Kto?
- Jak to kto, Żydzi. A najgorsze jest to, że oni pracują zupełnie
za darmo.
Olśniło mnie. Że też nie pomyślałem o tym wcześniej! Zawróciłem
i pędem wybiegłem z mieszkania K. Ofiarnego.
- Sto dziesięć! - wołał za mną przechylony przez poręcz, gdy
zbiegałem po schodach. - Osiemdziesiąt! No, niech będzie
trzydzieści, tylko trzydzieści i potem niech pan bije, taniej nie
mogę!
Niedrogo, trzeba przyznać, ale nie ma głupich. Po co mam płacić
cokolwiek, gdy gdzieindziej w ogóle nic nie kosztuje.
KTOŚ 23 WRZEŚNIA 1990
Podczas przyjęcia nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wprawdzie
sam pan domu otworzył mi drzwi, a potem zwrócił się do mnie z
uprzejmym: "Może pan zdejmie płaszcz", ale miałem wrażenie, że
spodziewał kogo innego. Goście, którzy przybyli przede mną,
uścisnęli mi dłoń mówiąc przy tym: "Bardzo mi przyjemnie", albo
"Bardzo mi miło", ale potem wrócili do przerwanych rozmów. Gdy
podano do stołu, pani domu zapytała: "Może jeszcze sałatki?", ale
podejrzewałem, że nie była to propozycja w jakimś głębszym
znaczeniu. Po kolacji, gdy zapanował swobodny i ożywiony nastrój,
postanowiłem podać popielniczkę jednej pani, ale okazało się, że
niepaląca. Zacząłem opowiadać dowcip, ale przyszedł spóźniony,
ważny widocznie gość, bo wszyscy wstali z miejsc, żeby się z nim
przywitać i później nikt już się nie domagał, żebym dokończył.
Usiadłem więc w kącie licząc na to, że moje dobrowolne odosobnienie
zaintryguje zebranych i poproszą mnie, bym się do nich przyłączył,
co jednak nie nastąpiło. Wreszcie postanowiłem zastosować sposób
radykalny: opuścić zebranie, a przynajmniej wyrazić ten zamiar. Pan
i pani domu nie próbowali mnie zatrzymać, kiedy oznajmiłem, że
pilne sprawy zmuszają mnie do przedwczesnego odejścia. Wprawdzie
pan domu powiedział: "Szkoda", ale nie sprecyzował, co miał na
myśli, więc równie dobrze mógł mieć na myśli: "Szkoda, że siedział
pan tak długo". Zaś pani domu powiedziała wprawdzie: "Może pan
jeszcze kiedyś wpadnie", co mogło też znaczyć: "Może pan wpadnie do
włazu kanalizacji miejskiej". Zamknęły się za mną drzwi i znalazłem
się na schodach.
Dałem im ostatnią szansę i odczekałem na schodach jeszcze pół
godziny. Ale drzwi pozostały zamknięte, nikt ich nie otworzył, żeby
mnie wezwać z powrotem. Wyszedłem na ulicę i wolnym krokiem, na
wypadek gdyby mnie chcieli dogonić i błagać, bym pozostał z nimi,
wróciłem do domu.
O świcie obudził mnie dzwonek do drzwi wejściowych. Otworzyłem.
W drzwiach stał gospodarz przyjęcia, który jeszcze kilka godzin
temu pożegnał mnie tak obojętnie. Wydawał się zakłopotany.
- My wszyscy bardzo żałujemy, że wyszedł pan tak wcześnie - zaczął
od progu.
- Nie szkodzi, już wracam tylko się ubiorę.
- Niestety, goście już się rozeszli. Pan wyszedł na samym
początku, prawda?
- Miałem swoje powody.
- O, właśnie! My wszyscy byliśmy bardzo ciekawi, dlaczego pan
wyszedł.
- Miałem coś do załatwienia.
- Niewątpliwie, niewątpliwie. Ale zwrócił pan tym powszechną
uwagę, o niczym innym nie mówiono tylko o panu.
- Naprawdę?
- Tak, niektórzy chcieli nawet pana odszukać, ale powiedziałem, że
załatwię to sam. Ostatecznie jako gospodarz jestem odpowiedzialny.
- Słusznie.
- Cieszę się, że pan się zgadza. Po co robić z tego sprawę?
Załatwmy to między nami, tylko ja i pan, bez świadków.
- Proszę bardzo, nie jestem człowiekiem, który nie wybacza.
- Więc niech pan odda ten zegarek.
- Jaki zegarek?
- Niech pan nie udaje. Pan najlepiej wie, że jednemu z gości
zginął zegarek.
- I pan myśli, że to ja ukradłem?
- A kto, jak nie pan? Nie tylko ja, wszyscy tak myślą.
Uściskałem go, chociaż się wzbraniał. Nie chciał świętować
razem ze mną i groził, że zawiadomi policję. Mimo to byłem
szczęśliwy. Zawsze wiedziałem, że jestem kimś i nareszcie to
zauważono.
WARIAT 30 WRZEŚNIA 1990
Czekaliśmy tylko na Doktora, ale Doktor się spóźniał. Bardzo
byliśmy źli na niego.
Przyszedł wreszcie.
- Panowie wybaczą - powiedział wieszając płaszcz w przedpokoju
-... Ale przywieźli pacjenta i musiałem zostać dłużej w klinice.
Szczególny wypadek.
- Dlaczego szczególny?
Ciągle byliśmy źli na niego. Spóźnił się, a teraz szuka
wymówki.
- Cytował Szekspira: "Świat jest snem wariata śnionym
nieprzytomnie, pełnym furii i zgiełku" i twierdził, że to właśnie
jego osobiście miał Szekspir na myśli. "Radzę o mnie dbać" -
ostrzegał - "...Bo jak mi się coś stanie, to będzie koniec świata".
- Prawdziwy wariat - przyznał Mayer.
- Moim zdaniem to symulant. Prawdziwy wariat nigdy nie uważa się
za wariata.
- Ale ta jego mania wielkości to przecież czysta paranoja!
- Właśnie dlatego to jest szczególny wypadek, wariat to czy nie
wariat? Zagadka dla psychiatrii. No, ale zacznijmy, dosyć już
straciliśmy czasu przez niego.
Rozdałem karty.
- Co on właściwie chciał przez to powiedzieć? - zapytał Mayer po
chwili, już kiedyśmy zaczęli robra.
- Przez co?
- Przez ten koniec świata.
- Że świat istnieje tylko dzięki niemu. Więc kiedy on umrze i
przestanie śnić, to świat się skończy.
- Razem z nami?
- Oczywiście, przecież należymy do świata.
Przez następną chwilę graliśmy w milczeniu.
- A jak on się teraz czuje? - zapytał Nowosądecki.
- Normalnie, jak w szpitalu dla wariatów.
- Nie to mam na myśli, ale czy mu nie za zimno albo nie za gorąco?
Nie poci się? Nie przeziębi się.
- Albo nie zje czego niestrawnego? - uzupełnił Mayer.
- Nie wiem. Kiedy wychodziłem z kliniki, czuł się całkiem zdrowy.
Nowosądecki odłożył karty.
- Myślę, że powinien pan wrócić i sprawdzić, czy mu co nie dolega.
- Albo czy mu co nie zaszkodzi - dodał Majer.
- Panowie chyba żartują?
- Wcale nie. To jest pańskim obowiązkiem jako lekarza.
- Składał pan przysięgę Hipokratesa czy nie - uzupełnił Mayer.
- Myślałem, że przynajmniej tutaj mam do czynienia z normalnymi
ludźmi - powiedział Doktor - ale widzę, że się pomyliłem. Do
widzenia! I proszę już na mnie nie liczyć jako partnera do brydża.
I wyszedł.
- No i cóżeście narobili - powiedziałem, gdyśmy zostali tylko we
trzech. - Czy wyście naprawdę uwierzyli w to, co sobie uroił ten
wariat?
- My? Skądże! Przecież my nie jesteśmy wariaci. Ale na wszelki
wypadek...
GABINET FIGUR 11 LISTOPADA 1990
Poszedłem do gabinetu figur woskowych. Byłem jedynym
zwiedzającym, bo ten rodzaj rozrywki odchodzi w zapomnienie nie
mogąc skutecznie konkurować z nowoczesnymi środkami wizualnego
przekazu. Krążyłem po zakurzonych, półciemnych gabinetach, tylko
wnęki w ścianach, podobne do wystaw sklepowych były oświetlone.
Pozostałem przy Marii Antoninie znieruchomiałej pod nożem gilotyny,
który miał opaść za chwilę, ale nie opadł, więc niedoczekawszy się
przeszedłem do Marata w wannie, ale tam też nic się nie działo, bo
nóż wzniesiony nad nim przez Charlottę Corday też pozostawał tylko
wzniesiony. John Kennedy - niby już lepiej, ale właściwie też nie
bardzo, bo tam było już po wszystkim: Prezydent półleżał na
poduszkach samochodu już postrzelony, więc nawet czekać nie było na
co. W departamencie myślicieli i wynalazców nuda wręcz bez osłonek.
Benjamin Franklin właśnie wynajdujący piorunochron - tylko wyraz
jego twarzy świadczył, że wynajduje, żeby choć jakiś piorun... Ale
nie, gdzie tam. Charlie Chaplin lepszy w kinie niż z wosku - co
wart jest Charlie Chaplin, który się nie rusza. Zniechęcony
zwróciłem się ku wyjściu, czyli do ostatniej sali, tej poświęconej
współczesności. Ale współczesność mam w telewizji, więc nawet nie
spojrzałem i już miałem wyjść, kiedy...
- Pssst...
Usłyszałem.
Szept pochodził od Dyktatora, który jeszcze niedawno zajmował
sporo miejsca w telewizyjnych dziennikach, ale później uciekł i
zniknął bez śladu, ponieważ nastąpiła rewolucja. Dyktator był
południowoamerykański, czy też bałkański, nie pamiętam dokładnie,
bo tyle tych rzeczy człowiek ogląda, a na mundurach się nie znam.
- Pssst... - usłyszałem znowu, a potem - rzecz jeszcze bardziej
niezwykła, jak na figurę woskową - skinął na mnie palcem, abym się
zbliżył do niego. Może jednak jakiś trik elektroniczny zastosowali,
żeby ożywić choć trochę tę staroświecką trupiarnię?
- Mam prośbę - powiedział woskowiec głosem zupełnie ludzkim.
Jeżeli to elektronika - to całkiem niezła. Kopnąłem go w kostkę
żeby się przekonać z czym mam do czynienia.
- Ja jestem żywy! Nie kopać! - krzyknął i złapał się za obolałe
miejsce - Ja się tu ukrywam.
Pomyślałem sobie, że nareszcie coś ciekawego, a nawet ekstra.
- Czym mogę służyć?
- Czy nie zechciałby pan krzyknąć "Niech żyje!"?
- Kto niech żyje?
- Ja.
- Przecież pan jest żywy.
- To mi nie wystarcza. Chciałbym usłyszeć, że ktoś mi tego życzy.
Przez tyle lat wszyscy krzyczeli "Niech żyje!" i przyzwyczaiłem
się. Ja bez tego dłużej już nie mogę.
Widać rzeczywiście nie mógł, skoro ryzykował, że straci
kryjówkę. Przecież mogłem go zadenuncjować.
- Nie krzyknę.
Padł przede mną na kolana.
- Choć tylko raz jeden, ja błagam!
- Wykluczone.
- Dlaczego, czy pan jest przeciwnikiem dyktatury?
- Nie, polityka mnie nie interesuje.
- Więc dlaczego nie?
- To moja sprawa.
Wyszedłem na ulicę. Byłem bardzo zadowolony.
Oczywiście go nie zadenuncjuję. Niech się dalej ukrywa i niech
dalej cierpi. Zapomniałem powiedzieć, że jestem sadystą. Któż inny
chodzi jeszcze do gabinetu figur woskowych?
DZIEWICA 18 LISTOPADA 1990
Był sobie królewicz, na imię mu było Kapitalizm. Choć możny i
bogaty, nie był szczęśliwy, ponieważ nikt go nie kochał ani on nie
kochał nikogo. Dotąd nie spotkał dziewicy, która by miłość w nim
zdołała obudzić.
Usłyszał królewicz, że w dalekich stronach mieszka królewna
imieniem Rosja. Zaczarował ją zły czarodziej, w sen zapadła, w tym
śnie od lat spoczywa i obudzić się nie może. Postanowił do niej
pojechać.
Nigdy dotąd nie był we wschodniej okolicy, dziwną i straszną
ona mu się wydawała. Bowiem im dalej na wschód się zapuszczał, tym
drzewa były coraz mniejsze, a grzyby coraz większe, aż dęby były
jak grzyby, a grzyby jak dęby. Również ze zwierzyną było jakoś
inaczej niż gdzie indziej. Niedźwiedź nie chodził na własnych
nogach, tylko ujeżdżał na króliku, który dosiadał mrówki. Ta jednak
nie mogła unieść ich obu, ze względu na podwójny ciężar. Gdy zaś
jeleń się ukazał, co miał rogi na miejscu ogona, zaś ogon na czole,
zdziwiło to królewicza niemało.
Przybył królewicz na polanę wśród lasów, gdzie mała chatka się
znajdowała i znalazł w tej chatce królewnę. Spoczywała na łożu, w
głębokim śnie. Zachwycił się królewicz jej urodą i zakochał się w
niej od razu. Teraz należało ją tylko obudzić, by i ona pokochała
jego. Miłość wzajemna ich połączy i potem będą żyli długo i
szczęśliwie.
Nachylił się więc nad królewną i złożył pocałunek na jej czole.
Królewna otworzyła jedno oko i przymknęła je z powrotem. Królewicz
powtórzył pocałunek, królewna ani drgnęła. Skupił się w sobie i
pocałował ją po raz trzeci, najczulej jak tylko mógł. Królewna
odwróciła się na drugi bok.
- Co jest? - zapytał królewicz. - O co chodzi?
- Ty myślisz, durniu, że mi wystarczy raz albo dwa razy? Albo
nawet trzy? Ty siedź tu i mnie całuj, a może coś poczuję i wtedy
porozmawiamy co dalej, bo na razie nie ma o czym mówić.
Poczem chrapnęła i spała, i spała nadal.
Królewicz całował i całował. Zdjął marynarkę, bo się spocił i,
choć bez skutku, nie przestawał całować, bo szczęście, choć
nieosiągnięte, było zbyt blisko, żeby z niego zrezygnować.
I do tej pory całuje.
SZTUKA WIZUALNA 25 LISTOPADA 1990
Jako posiadacz dwóch terierów często wyprowadzam je na
przechadzkę do parku i równie często spotykam tam parę niemłodych
już ludzi, których zachowanie różni się od zwyczajnego zachowania
się przechodniów spotykających moje psy. Co więcej zachowanie się
kobiety, widocznie żony, różni się od zachowania mężczyzny. Podczas
gdy on już z daleka wita moje psy radośnie, macha im na powitanie
ręką, a gdy się mijamy najwidoczniej chciałby zawrzeć z nimi
bliższą znajomość, ona patrzy na moje teriery z wyraźną niechęcią i
nieraz słyszę, jak za moimi plecami czyni mu gwałtowne wymówki, aż
dochodzi do małżeńskiej sprzeczki. Powtarza się to z taką
regularnością, że nie wyobrażam już sobie przechadzki bez tego
spotkania, ani też innego jego przebiegu.
Toteż wielkie było moje zaskoczenie, gdy pewnego wrześniowego
popołudnia nie ujrzałem znajomej mi pary idącej jak zwykle
naprzeciw mnie parkową aleją, a jeszcze większe, gdy zobaczyłem
mężczyznę siedzącego na ławce - samotnie.
Rozpromienił się jak zawsze na nasz widok i pomachał ręką -
tyle przynajmniej zostało z dawnego porządku rzeczy - a nawet
zawołał "Hallo!" Uznałem więc za stosowne zatrzymać się, on zaś z
wielką serdecznością wskazał mi miejsce koło siebie.
- Pan lubi psy, prawda? - powiedziałem, siadając obok niego.
- Psy? Tak sobie.
- Przepraszam, ale miałem wrażenie, że jest pan wielkim
miłośnikiem psów, zwłaszcza terierów.
- O, tak! Psy jako takie mnie nie interesują, ale za terierami
przepadam.
- Więc dlaczego pan nie chowa choć jednego?
- Jeden jest do niczego, tak samo trzy i więcej. Muszą być tylko
dwa.
- No to dlaczego pan nie chowa dwóch terierów?
- Moja żona ich nie znosi.
- Ach, tak, to zauważyłem
- Za każdym razem, kiedy wracamy do domu po spotkaniu pańskich
terierów ona twierdzi, że jestem pijany i robi mi awanturę.
Niestety, przesadza, ale ma trochę racji.
- Trudno mi uwierzyć, że moje psy mają coś z tym wspólnego.
- Niech pan na nie spojrzy - I wskazał na moje dwa teriery.
- Znam je przecież doskonale.
- Dobrze. A teraz niech pan spojrzy tutaj - I wyjął z wewnętrznej
kieszeni płaszcza butelkę whisky "Black and White". Dwa teriery na
etykiecie butelki, jeden czarny, drugi biały, były idealnie wiernym
portretem moich dwóch terierów.
- Teraz pan rozumie? Po tylu latach wystarczy, żebym je tylko
zobaczył, a doznaję afektu. Prawdopodobnie to odruch warunkowy,
pies Pawłowa. Oczywiście to nie to samo, co prawdziwa rzecz. Pan
pozwoli...
Odkręcił korek i napił się obficie. Gdy odjął butelkę od ust
wydał westchnienie rozkoszy.
- Przepraszam, że zapytuję, ale tym razem nasze spotkanie jast tak
niepodobne do poprzednich... Zazwyczaj widywałem pana razem z
małżonką.
- Pojechała do Szkocji polować na cietrzewie.
- O, nie wiedziałem, że interesuje ją myślistwo.
- Myślistwo nic ją nie obchodzi. Ale ona nie tylko terierów
nienawidzi, czarnych i białych, gdyby mogła wymordowałaby je
wszystkie, ale konwencja jej na to nie pozwala. Natomiast do
cietrzewi można strzelać legalnie, oczywiście tylko w okresie
polowań, gdy nie są pod ochroną.
- To, że nie lubi terierów, rozumiem, ale dlaczego nie lubi także
cietrzewi? Cóż winien jest ten ptak?
- Nigdy pan nie słyszał o whisky pod tą właśnie nazwą?
- Nie, nie jestem znawcą, w zasadzie jestem niepijący.
- Ha! Wiedziałem od razu, dlatego pana nawet nie poczęstowałem, ja
mam doświadczenie... A więc muszę pana objaśnić, że taka whisky
istnieje i cietrzew figuruje na butelkach, podobnie jak dwa
teriery, czarny i biały, figurują na etykiecie whisky "Black and
White".
- Dziwi mnie jednakże, że nie zabrała pana ze sobą. Domyślam się,
że niechętnie pozostawia pana samego.
- Nigdy! Ani na chwilę.
- A więc?
- Zabrała mnie ze sobą, oczywiście. Jakżeby inaczej? Nie ma pan
pojęcia jak zimno jest w Szkocji o tej porze roku, zwłaszcza w
lesie.
- A jednak widzę pana tu, przed sobą, samotnego.
Westchnął, tym razem ze smutkiem.
- Niestety, podczas polowania zdarzył się nieszczęśliwy wypadek.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem wstałem i
zabierając moje dwa psy powiedziałem:
- Pan pozwoli, że się pożegnam. Myślę, że teraz już pan nie będzie
nas potrzebował.
OPOWIEŚĆ ZBIEGA 2 GRUDNIA 1990
Smok, powiadacie? Że straszny? Że wam dziewice pożera? I zabić
dlatego go chcecie? Proszę bardzo, ale muszę was ostrzec, że smok
martwy też nie jest przyjemny.
Wiem o czym mówię, właśnie przychodzę ze stron, gdzie mieliśmy
smoka, a raczej, gdzie nadal poniekąd go mamy.
Żył długie lata i choć wielu próbowało go zabić, zdechł ze
starości. Trochę żeśmy mu w tym pomogli widłami, ale dopiero wtedy,
gdy zęby stracił i stał się mniej niebezpieczny. Pod koniec życia
ledwie międlił te dziewice bezzębną paszczęką, ostatnie nawet
przeżyły, choć wyszły z jaskini wymiędlone, aż zdechł.
Radość oczywiście była wielka. Zebraliśmy się na placu, żeby
tańcem i muzyką uczcić wyzwolenie od smoka. Trzy dni trwało święto
i zabawa, aż trzeciego dnia pod wieczór coś jakby...
Nie ma co ukrywać: coś zaczęło śmierdzieć.
To nie nasza wina, żeśmy smoka nie pogrzebali. Był tak duży, że
tak dużego dołu, który by pomieścił tak wielkie ścierwo wykopać nie
podobna. A gdyby nawet, to jak taki ciężar ruszyć z miejsca? Więc
zaczął gnić na świeżym powietrzu.
Smród wzmagał się z każdym dniem i nie dawał o sobie zapomnieć,
bo oddychać przecież trzeba. Co gorsza, wszystko zaczęło przesiąkać
tym smrodem, od powietrza zajęła się ziemia i żywność, a nawet
nasza odzież. Tylko ogień pozostał czysty, choć dym, oczywiście,
nie.
Sprowadziliśmy cysternę perfum zagranicznych, ale smród z
perfumami jest jeszcze gorszy od czystego, że tak powiem, smrodu.
Niektórzy żałowali czasów, kiedy smok był żywy. Owszem, wtedy też
zapach miał nieszczególny, ale tylko w swojej jaskini i najbliższym
jej otoczeniu, teraz zaś cuchnął na całą okolicę.
A najgorsze, że dziewic rozmnożyło się co niemiara.
Nietrzebione, siedziały teraz pod każdym krzakiem, gdzie spluniesz,
to dziewica. Ale żebyż to siedziały spokojnie! Nie, latały wszędzie
z liliami, każda ci swoją lilię pod nos podtyka i żąda, żebyś ją za
dziewictwo chwalił.
Tylko że te lilie coś nie bardzo... Zapach, znaczy się.
Co? Już odchodzicie? Nie chcecie posłuchać dalszego ciągu?
Nie dziwię się wam, nieco podjeżdżam, choć dawno zmieniłem
ubranie i myję się codziennie. Widocznie do skóry przyległo.
Zresztą, to może i lepiej, że nie chcecie posłuchać, co było
dalej. Bo ja nie wiem.
KOMANDO 9 GRUDNIA 1990
Musimy uruchomić rezerwy - rzekł Wódz Naczelny do Szefa
Sztabu.
- Nie mamy już żadnych rezerw - odpowiedział tenże.
- A od czego cmentarze wojskowe?
- Polegli nie są aktywni. Przeniesieni w stan wiecznego spoczynku.
- Biurokracja. Nie insynuuje pan chyba, że wśród tylu set tysięcy
poległych nie znajdzie się choćby paruset, którzy pragną służyć w
dalszym ciągu. Prawdziwy żołnierz nawet po śmierci nie przestaje
służyć ojczyźnie.
- Tak jest! Ale nawet dla tych paru set niewiele możemy zrobić.
Nie są już zdolni do dalszej służby wojskowej.
- Przyznaję, że sama tylko gotowość do dalszej służby nie
wystarcza. Ale ja mam na myśli tych, którzy oprócz gotowości
posiadają odpowiednie kwalifikacje, by nadal być użytecznymi. Wśród
paru set pośmiertnych ochotników znajdzie się na pewno kilkunastu
takich, którzy posiadają zarówno gotowość, jak i kwalifikacje.
- Jakie kwalifikacje, panie marszałku? Ja o takich kwalifikacjach
dotąd nie słyszałem.
- Bo myśl wojskowa dotąd nie brała ich pod uwagę. Na wszystkich
cmentarzach są wampiry, więc muszą być także na cmentarzach
wojskowych. Jednakże nie są objęte naszą ewidencją , żadną kontrolą
z naszej strony, karygodne zaniedbanie ze strony Armii. Wampiry
wojskowe marnują się cywilnie.
- Jaki rozkaz, Panie Marszałku?
- Stworzymy specjalny oddział, Vampire Commando. Dzięki
nadnaturalnym zdolnościom operacyjnym wampirów oddział ten wykona
zadanie dla zwyczajnych oddziałów nadzwyczajnych niemożliwe:
przeniknie do Sztabu Generalnego wroga i zwampiryzuje najwyższych
jego dowódców. Wiadomo, że zwampiryzowany Marszałek czy generał sam
z kolei staje się wampirem i wampiryzuje swoje najbliższe
otoczenie, czyli bezpośrednich podwładnych. Z kolei dowódcy brygad
wampiryzują pułkowników, ci majorów i kapitanów, epidemia dosięga
poruczników i kadrę podoficerską i wreszcie masę szeregowców. W ten
sposób cała armia nieprzyjaciela wykrwawia się doszczętnie bez
jednego wystrzału z naszej strony.
Z uwagi na doniosłość przedsięwzięcia sam Szef Sztabu zajął się
organizacją Vampire Commando. Odwiedzał cmentarze wojskowe, żeby
nawiązać odpowiednie kontakty i rozpocząć rekrutację. Jednakże
próby kontaktu nie udawały się, aż wreszcie domyślono się, jaka
była przyczyna niepowodzenia.
Mianowicie, im wyższy stopniem oficer, tym starszy jest
wiekiem, a więc tym samym bardziej wysuszony, zaś wampiry, nawet
wojskowe, są bardziej skłonne do porozumienia z osobami rumianymi,
niż wysokimi rangą, lecz wyblakłymi. Wysyłano więc oficerów coraz
to niższego stopnia, aż wreszcie powierzono misję młodemu
podchorążemu o wyjątkowo rumianych policzkach i temu wreszcie się
udało.
Szef Sztabu zgłosił się do Wodza Naczelnego.
- Zadanie wykonane - zameldował - Vampire Commando gotowe do boju.
- Doskonale, niech pan siada.
Szef Sztabu usiadł na krześle przed biurkiem Naczelnego.
- Jaka jest liczebność? Jakie morale oddziału?
- Takie sobie - odpowiedział Szef Sztabu i przesunął się do biurka
razem z krzesłem.
- Dlaczego tylko takie sobie, powinno być jak najlepsze. Czyż nie
są to nasi żołnierze-wampiry-patrioci?
- A, są... - zgodził się szef sztabu i przysunął się jeszcze
bliżej.
- No więc, dlaczego ich morale nie jest najlepsze? I pańskie
także, wydaje się pan jakiś markotny.
- Bo... - zaczął Szef Sztabu, lecz przerwał.
- Bo co? I czemu mi się pan tak przypatruje?
Zamiast odpowiedzi Szef Sztabu uniósł górną wargę, spod której
wyłoniły się dwa ogrommne, białe kły. Wódz Naczelny zerwał się z
miejsca.
- Co to ma znaczyć!
- Panie Marszałku, ja na to nic nie poradzę, cała nasza Armia jest
już wyssana. Zaczęło się od dołu, od tego podchorążego i poszło w
górę, aż doszło do mnie. Pyta pan o morale? Jakie może być morale,
kiedy personel musi ssać wzwyż, coraz to mniej apetycznych. Pan,
jako Wódz Naczelny, jest już ostatni, który się jeszcze ostał.
Teraz ja pana muszę ugryźć, choć melduję, że zrobię to nad wyraz
niechętnie. Jako najstarszy jest pan po prostu beznadziejny, sama
anemia, ale nie mam innego wyjścia.
To rzekłszy powstał, otworzył usta i przygotował kły do akcji.
- Zdrada! - krzyknął Wódz Naczelny. - Mieliście atakować wroga, a
nie własnych przełożonych!
Szef Sztabu zmniejszył rozwartość szczęk, lecz tylko na tyle,
żeby móc udzielić wyjaśnienia.
- Pan zapomniał o jednym: panuje pokój, z nikim nie jesteśmy w
stanie wojny. Więc co mamy robić?
I zatopił kły w gardle Naczelnego Wodza.
CUD GOSPODARCZY 16 GRUDNIA 1990
Udałem się do jednego z krajów Europy Wschodnej, aby
korzystając z nowej sytuacji politycznej nawiązać z nim stosunki
gospodarcze.
Wynająłem lokal, przybiłem tabliczkę z napisem:
EXPORT-IMPORT
...I oczekiwałem propozycji. Ale nikt się nie pojawił.
Pomyślałem, że z uwagi na brak podstawowych artykułów na rynku
krajowym mieszkańcy są bardziej zainteresowani importem niż
exportem. Zmieniłem więc układ anonsu:
IMPORT-EXPORT
...Stawiając import na pierwszym miejscu.
Pojawił się emeryt, który mi zaproponował, abym mu sprowadził z
zagranicy portret Karola Marksa, artykuł obecnie niedostępny na
rynku krajowym. W ciągu czterdziestu pięciu lat przyzwyczaił się
pluć na KM dwa razy dziennie, a ostatni egzemplarz mu się zużył.
Grzecznościowo przyrzekłem mu sprowadzić parę sztuk z Kuby, ale to
nie był żaden interes.
Ponieważ w dalszym ciągu nikt się nie pojawiał w moim biurze,
domyśliłem się, że być może cudzoziemska ortografia anonsu utrudnia
kontakt z tubylcami i zmieniłem "X" na "KS", adaptując ortografię
do języka tubylczego:
IMPORT-EKSPORT
Zgłosił się młody człowiek i oświadczył, że mogę go
wyeksportować za odpowiednią opłatą do jakiegoś kraju Europy
Zachodniej, a najchętniej do USA. Na moje pytanie, w jakim
charakterze miałbym go eksportować, zareagował zdziwieniem. Potem
jednak wyjaśnił, że w charakterze jakości. Bowiem jako urodzony w
kraju, który nie ma sobie równego na świecie, czysty produkt
narodowy, jest automatycznie lepszy od wszystkich, którzy urodzili
się gdzie indziej, więc jako artykuł eksportowy będzie powitany
entuzjastycznie w jakimkolwiek kraju świata. Gdy odmówiłem, wybił
mi wszystkie szyby w oknach.
Ponieważ nadal nie było klientów, postanowiłem uatrakcyjnić
anons, przynajmniej wizualnie:
E
K
S
I M P O R T
O
R
T
...Co jednak nie dało żadnych rezultatów.
Jedynie jakiś wandal zainteresował się moim przedsiębiorstwem.
Zamykając lokal po kolejnym dniu daremnego oczekiwania na klientów,
zauważyłem, że ktoś przekreślił zarówno import, jak i eksport i
napisał: DUPA.
Zniechęcony, postanowiłem zlikwidować przedsięwzięcie i z tym
postanowieniem wróciłem do hotelu.
Gdy nazajutrz rano udałem się do biura, by dokonać jego
likwidacji, już z daleka zobaczyłem, że przed ogłoszeniem, tak
zmodyfikowanym poprzedniego wieczora przez nieznanego wandala,
ustawiła się długa kolejka interesantów niecierpliwie oczekujących
otwarcia lokalu.
Zmieniłem decyzję, zostaję. Wynajmuję personel i poszerzam
biuro. Pozostaje tylko do wyjaśnienia, na czym właściwie ma polegać
moja działalność. Ale to nie jest problem, to mi wyjaśnią eksperci
od marketingu. Najważniejsze, że są klienci.
EUROPEJCZYK 23-30 GRUDNIA 1990
Kiedy krokodyl wszedł do mojej sypialni, pomyślałem sobie, że
nie należy przesadzać. Nie miałem na myśli krokodyla, tylko siebie.
Bowiem moim pierwszym odruchem było sięgnąć po telefon i nakręcić
wszystkie trzy numery alarmowe: policji, straży pożarnej i
pogotowia ratunkowego.
Lecz właśnie taka reakcja wydała mi się przesadna. Bowiem jestem
Europejczykiem wychowanym w kartezjańskim duchu, mam wstręt do
ekstremizmów, myślę racjonalnie i nie ulegam żadnym impulsom bez
uprzedniej ich analizy.
Nakryłem więc głowę kołdrą i przystąpiłem do pracy umysłowej.
Po pierwsze - ustaliłem - pojawienie się krokodyla w mojej
sypialni jest absurdem, zaś według myślenia logicznego absurd służy
tylko do tego, aby go wykluczyć z dalszego rozumowania. Czyli
krokodyla nie ma. Uspokojony tym wnioskiem, wyjrzałem spod kołdry,
dzięki czemu zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak krokodyl przegryzał
sznur aparatu telefonicznego już przezeń połkniętego. Nawet gdybym
sięgnął przez paszczę do żołądka i nakręcił jeden z numerów
alarmowych, komunikacja była już przerwana.
Postanowiłem udać się do najbliższego telefonu publicznego, aby
powiadomić odpowiedni wydział przedsiębiorstwa komunikacji o
defekcie mojego telefonu prywatnego, co by mi pozwoliło, po
usunięciu defektu przez ekipę specjalistów, porozumieć się z
instytucją powołaną do usunięcia krokodyla. Jako człowiek
cywilizowany nie mogłem jednak wyjść na ulicę w piżamie, zaś
krokodyl właśnie kończył połykanie moich spodni. Oczywiście nie
była to jedyna para moich spodni, jaką dysponowałem. Mimo
niedostatecznego, moim zdaniem, wzrostu stopy życiowej kilka par
spodni znajdowało się w szafie. Niestety, te, które zamierzałem
włożyć, ponieważ najlepiej harmonizowały z narzutką "Yves Saint
Laurent", znajdowały się nie w szafie, ale w pralni chemicznej. A
gdzie podział się kwit stwierdzający moją tożsamość jako
właściciela owych spodni, dokument, bez którego odebranie moich
spodni z pralni chemicznej okaże się się niemożliwe? Zacząłem
szukać kwitu, utykając nieco, ponieważ tymczasem krokodyl odgryzł
mi jedną nogę. Nie zwracałem uwagi na nogę, ponieważ narastał we
mnie niepokój o spodnie. Właśnie zamierzał mi odgryźć drugą, gdy
domyśliłem się strasznej prawdy: to on pożarł kwit z pralni i
spodni nie odzyskam już nigdy.
Udusiłem gada gołymi rękami. Przyznaję, że postąpiłem brutalnie
i co gorsza pod wpływem niekontrolowanej emocji. Przyznaję, że
zamiast zawierzyć instytucjom konstytucjonalnym, działałem na
własną rękę. Ale zjadać kwit z pralni? Bywają sytuacje, kiedy
obrona cywilizacji wymaga przekroczenia cywilizowanych norm.
ROCZNIK 1991
METAMORFOZA? 6 STYCZNIA 1991
Ten Kafka myślał, że tylko jemu przydarzyło się coś takiego.
Mam na myśli Franciszka Kafkę, literata, który zamienił się w
robaka i opisał to w jednym ze swoich utworów. Wielka mi sztuka,
zamienić się w coś paskudnego każdy potrafi, ale to jeszcze nie
powód, żeby się tym chwalić. Ja na przykład zamieniłem się kiedyś w
gada, ale do głowy mi nie przyszło, żeby to opisywać. Teraz żałuję,
bo Kafka stał się sławny, a ja tak sobie...
Znacznie trudniej zamienić się z powrotem w człowieka. Opowiem
o tej trudności, choć wcale się nie spodziewam, że mi to przyniesie
sławę. Nie ma sprawiedliwości na świecie.
No więc byłem gadem, może nie takim, który figuruje w
oficjalnej klasyfikacji, ale jakimś rodzajem gada na pewno.
Świadczył o tym choćby ogon, nie mówiąc o innych szczegółach mojego
ówczesnego wcielenia. Miał ze dwa metry długości, grzebieniasty i
pokryty łuską. Jeżeli wspominam przede wszystkim o ogonie, to
dlatego, że ogona najtrudniej było się pozbyć. Z przodu wyglądałem
już po ludzku, ale widziany z tyłu i z boków - nadal po gadziemu.
Niezależnie od niewłaściwości moralnej, posiadanie ogona
powodowało sporo uciążliwości praktycznych. Nie mogłem zamykać za
sobą drzwi jak każdy normalny człowiek bez odwracania się do drzwi
przodem, przechodząc przez jezdnię zawsze ryzykowałem, że mi
samochód przez ogon przejedzie, w tłumie często mi ktoś na ogon
nadeptywał. Ale przede wszystkim cierpiałem duchowo, ponieważ ogon
był ostatnią przeszkodą na drodze do pełnego człowieczeństwa. I
wcale nie było mi przyjemnie, gdy w ogrodzie zoologicznym krokodyle
patrzyły na mnie porozumiewawczo.
Co robić? Zrozumiałem, że o własnych siłach ogona się nie
pozbędę i zwróciłem się do ekspertów. Najpierw do tych, którzy
twierdzą, że człowieczeństwo to sprawa duszy. Masz duszę - jesteś
człowiekiem. Nie masz - gadem albo w najlepszym wypadku krową.
Uznali, że duszę w zasadzie posiadam, ale niedorozwiniętą. Przez
jakiś czas mi ją rozwijali, ale przesadzili widocznie, bo choć ogon
ani drgnął, to zaczęły mi wyrastać anielskie skrzydła. Razem z
ogonem wyglądało to jeszcze gorzej niż przed - i z tej kuracji
zrezygnowałem.
Na szczęście nie żyjemy w średniowieczu, istnieje alternatywa
laicka. Gad stał się podobno człowiekiem dzięki kulturze umysłowej,
bez żadnej tam metafizyki. Zaprenumerowałem parę pism literackich i
codziennie mierzyłem ogon, czy aby się nie zmniejsza. Tyle tylko
osiągnąłem, że zaczął mi się skręcać w spiralę. Zamiast prostego,
uczciwego ogona miałem teraz ogon w dalszym ciągu gadzi, ale w
kształcie korkociąga.
Widocznie z tą kulturą też nie prawda. Ale od czego teoria
socjalna? Człowiek staje się człowiekiem przez to, że żyje
gromadnie, czyli w społeczeństwie, kooperuje, działa publicznie. A
cóż bardziej społecznego i publicznego niż polityka? Założyłem
własną partię polityczną i stałem się jej przywódcą. Ogon pozostał,
jaki był, ale zaczął mi wyrastać ryj. Wycofałem się więc z
polityki.
Smutny, zatroskany, poszedłem, znowu do ogrodu zoologicznego,
żeby jeszcze raz przemyśleć całą sprawę. Był dzień powszedni i
zwiedzających mało, mogłem więc liczyć na względną samotność.
Stanąłem przed klatką z gadami. Ale nie dane mi było zażyć spokoju.
Zbliżył się dozorca, przestępował z nogi na nogę, przesunął
urzędową czapkę na bok, drapał się w głowę i przypatrywał mi się.
- Pan tutaj? - zapytał wreszcie, a potem, wskazując na klatkę -
czy tam?
- Ja? Ja tylko na chwilkę, przechodziłem właśnie tędy... Dziękuję,
zaraz idę dalej.
I opuściłem ogród zoologiczny.
Od tego czasu myślę, że Kafka jednak coś zataił, nie powiedział
nam wszystkiego. Jeżeli zamienił się w robaka, to musiało tam być
coś u niego już przedtem, jakieś różki, czułki, coś owadziego w
każdym razie. I też nie wierzę, że stał się kompletnym robakiem,
została mu przecież ta ludzka ręka, którą to wszystko opisał. Nie
można dojść do czegoś, od czego się nie zaczyna, ani w jedną, ani w
drugą stronę. Zawsze na początku jest coś z tego co i na końcu,
obojętne, od której strony się zaczyna i w której się kończy.
A swoją drogą, krokodyle są lepiej wychowane od ludzi. One
tylko patrzą, nie zadają pytań.
MIZANTROP 13 STYCZNIA 1991
Przedział był pusty. Usiadłem przy oknie i otworzyłem książkę.
Rozległ się hurkot odsuwanych drzwi. Wszedł osobnik z dużą
walizą. Powróciłem do lektury, ponieważ nie miałem ochoty na
zawieranie znajomości. Utrata samotności była dostateczną
przykrością.
- Pan zajmuje moje miejsce.
- Pańskie miejsce?
- Proszę sprawdzić.
Zapomniałem, do której kieszeni włożyłem bilet, wreszcie
znalazłem.
- Przysługuje panu miejsce numer trzydzieści cztery, a to jest
miejsce numer trzydzieści dziewięć.
Przesiadłem się naprzeciw. Nie chciałem opuszczać okna,
ponieważ miałem zamiar oglądać pejzaż.
- Pański bagaż?
- Mój bagaż?
Wskazał na półkę.
- A chodzi panu o mój płaszcz...
- Według przepisów jest to bagaż, ponieważ znajduje się w miejscu
przeznaczonym na bagaż.
Usunąłem płaszcz z półki. Z wysiłkiem umieścił tam swoją walizę
pouczając mnie przy tym, że ten odcinek półki bagażowej przysługuje
wyłącznie pasażerowi uprawnionemu do zajmowania miejsca numer
trzydzieści dziewięć. Pociąg ruszył, nieco zbyt gwałtownie.
Zacząłem oglądać pejzaż.
- Pan zajął miejsce numer trzydzieści osiem.
Obejrzałem się, rzeczywiście do oparcia była przytwierdzona
emaliowana tabliczka z tym numerem.
- Miejsce numer trzydzieści cztery jest tam...
Wskazał na kąt przy drzwiach.
- Czy to nie wszystko jedno? Przedział jest prawie pusty.
- Chodzi o zasadę.
Miałem do wyboru: albo wejść w otwarty konflikt z tym
maniakiem, albo mu ulec. W każdym wypadku dałbym mu satysfakcję,
choć w każdym innego rodzaju. Postanowiłem więc opuścić przedział.
Wstałem i omal nie straciłem równowagi, pociąg, przyspieszając,
szarpnął wagonem. Walizka nad jego głową przesunęła się na skraj
półki. Uświadomiłem sobie, że należało oczekiwać dalszych
przyspieszeń.
Bez słowa przeniosłem się na miejsce numer trzydzieści cztery,
mniej dogodne do oglądania pejzażu, ale za to dające lepszą, bo
diagonalną, widoczność walizki nad głową mojego współpasażera.
Pociąg przyhamował i walizka cofnęła się w głąb półki. Zacząłem
wątpić, czy moje obliczenie było prawidłowe, należało się liczyć
także z hamowaniem. Może jednak lepiej opuścić przedział?
- Tak jest, proszę pana. Zawsze należy przestrzegać przepisów.
Pouczył mnie tryumfująco.
To zadecydowało i postanowiłem wytrwać. Ostatecznie pociąg nie
nabrał jeszcze pełnej szybkości i można było mieć nadzieję.
Przymknąłem oczy. Oprócz lektury i oglądania pejzażu trzecią
przyjemnością podróży jest drzemka. Ale nie drzemałem, w ten
sposób, spod przymkniętych powiek, mogłem obserwować półkę nie
zwracając jego uwagi, czego nie mógłbym robić ani podczas lektury,
ani podczas oglądania pejzażu.
Obliczenie okazało się słuszne. Nieznacznie, lecz stale waliza
przesuwała się ku krawędzi. Między mną a jej środkiem ciężkości
nawiązało się intensywne porozumienie. Zbliżał się moment.
A jednak postanowiłem dać mu szansę. Nie z humanitarnych
pobudek, tym mniej dla miłości bliźniego. Z ciekawości.
- Pan zdaje się jest zwolennikiem przepisów. Czy można wiedzieć
dlaczego?
Ożywił się, widocznie to był jego ulubiony temat.
- Przepisy, proszę pana, są konieczne, żeby był porządek. Bez
przepisów jest bałagan.
- Wobec tego coś panu zaproponuję: zamieńmy się biletami. Potem ja
usiądę na pańskim miejscu, a pan na moim. W ten sposób nie
naruszymy przepisów, ponieważ bilety nie są wystawione imiennie,
tylko na okaziciela. Co pan na to?
Milczał przez chwilę zaskoczony.
- A właściwie dlaczego?
- Bo ja lubię siedzieć przy oknie. A pan?
Czekałem na odpowiedź. Gdyby się przyznał, byłby uratowany.
- Ale numer trzydzieści dziewięć jest mój!
- Rozumiem, to byłoby manipulacją. Z natury rzeczy przepisy nie
mogą być absolutnie ścisłe, ale to jeszcze nie znaczy, że wolno nam
manipulować. Czy nie tak?
- No pewnie...
- To znaczy, że pan utożsamia przepisy z Przeznaczeniem.
- Z czym?
- Z Przeznaczeniem, z Opatrznością. Przepisy eliminują dowolność,
czyli przypadek, czyli chaos, a więc są objawieniem Przeznaczenia,
głosem Opatrzności.
- Pan to jakoś tak nazywa...
- Mówię to samo co pan, tylko innymi słowami. Pan mówi: porządek,
ja mówię Przeznaczenie, pan mówi bałagan, ja mówię chaos, ale to na
jedno wychodzi. A więc przepisy mają w sobie coś boskiego. Teraz
rozumiem, dlaczego są dla pana święte.
- Przepisy, proszę pana, to są przepisy i koniec.
- Doskonale - powiedziałem i przymknąłem oczy, na znak, że nie ma
już o czym mówić. I tak było w rzeczywistości.
Gdy spadła walizka, osunął się na podłogę trafiony w skroń jej
metalowym kantem. Myślałem, że zemdlał i przysięgam, że tego nie
chciałem, choćby dlatego, że teraz nie wiedziałem, co począć. Jak
się cuci zemdlonych? I w ogóle kłopot... Rozglądając się bezradnie,
ujrzałem hamulec bezpieczeństwa opatrzony przepisową tabliczką: "W
razie niebezpieczeństwa pociągnąć". Było niebezpieczeństwo, że
jeśli ktoś nie udzieli mu pierwszej pomocy, jego stan może się
pogorszyć. Pociągnąłem.
Skutkiem tego pociąg miał dwugodzinne opóźnienie, co
spowodowało chaos w rozkładzie jazdy całego okręgu. To naruszenie
porządku na nic się jednak nie przydało, bo, jak się okazało,
zginął od razu. Ja jednak postępowałem przez cały czas zgodnie z
przepisami i nie miałem sobie nic do wyrzucenia.
NOWE ŻYCIE 31 MARCA 1991
Postanowiłem zacząć nowe życie. Stanowczo i nieodwołalnie. Do
rozstrzygnięcia pozostało tylko pytanie: od kiedy?
Odpowiedź nie nastręczała wątpliwości: od jutra.
Obudziwszy się nazajutrz stwierdziłem, że znowu jest dzisiaj,
zupełnie tak samo jak wczoraj. Ponieważ nowe życie miałem zacząć od
jutra, dzisiaj nie mogłem zacząć nowego życia.
- Nic straconego - pomyślałem sobie. - Jutro też będzie jutro.
I spokojnie przeżyłem dzień po staremu. Nie tylko bez wyrzutów
sumienia, ale i pełen dobrej myśli i krzepiącej nadziei.
Cóż, kiedy nazajutrz znowu było dzisiaj, podobnie jak wczoraj i
przedwczoraj.
- To nie moja wina - pomyślałem sobie - że jakiś diabeł wciąż
zamienia jutro na dzisiaj. Moje postanowienie jest bez zarzutu,
nieodwołalne. Spróbujmy jeszcze raz, może ten diabeł się zmęczy i
jutro nareszcie będzie jutro.
Niestety, nie było. Wciąż tylko dzisiaj i dzisiaj. Wreszcie
straciłem nadzieję. - Tego jutra chyba już nigdy nie będzie -
pomyślałem sobie. - Wobec tego może by to nowe życie zacząć nie od
jutra, ale od dzisiaj?
Zaraz jednak spostrzegłem absurdalność takiego pomysłu. Bo
jeżeli dzisiaj powtarza nię niezmiennie już od tak dawna, to jest
już bardzo stare i każde życie dzisiaj też musi być stare. Nowe
życie to nowe życie, ono jest możliwe tylko od nowa, czyli od
jutra, jeżeli ma być naprawdę nowe.
I poszedłem spać z mocnym postanowieniem, że od jutra zacznę
nowe życie. Bo mimo wszystko zawsze jest przecież jakieś jutro.
KOŃ 7 KWIETNIA 1991
- Biorę tego - powiedział nabywca w języku angielskim,
wskazując na ogiera.
- Mówi, że bierze tego - przetłumaczyłem kierownikowi stadniny,
zgodnie z moją rolą tłumacza.
- Niemożliwe, ten jest już sprzedany.
- Wcale nie jestem już sprzedany - powiedział koń w naszym języku
ojczystym.
- Co on powiedział? - zapytał nabywca.
- Nieważne - rzekł kierownik. - On czasami bredzi.
- Ten albo żaden - upierał się Amerykanin. - Piękny koń i w
dodatku umie mówić.
Kierownik stadniny wziął mnie na bok.
- Tego akurat nie mogę sprzedać, bo to nie jest koń.
- A co?
- Dwóch agentów służby specjalnej przebranych za konia, jeszcze
sprzed rewolucji. Za każdym razem, kiedy nasz Generalissimus chciał
się przejechać konno, wsiadał na nich, to znaczy na niego. Ochrona
osobista.
- To co oni tu jeszcze robią?
- Ukrywają się. Pan rozumie, teraz, po rewolucji, byli agenci
służby specjalnej nie mają łatwego życia.
Tymczasem koń-nie-koń zbliżył się do nas.
- Niech pan się nie wygłupia - powiedział do kierownika. - To dla
nas jedyna szansa, żeby się przedostać do Ameryki.
- Czy ten koń mówi również po rumuńsku? - zapytał Amerykanin
zbliżając się do naszej grupy.
- Nie, tylko po polsku. A dlaczego pan pyta?
- Jestem przedstawicielem organizacji, która pomaga ekonomicznie
krajom Europy Wschodniej. Tego konia wyślemy do Rumunii w celach
rozpłodowych, dla poprawy tamtejszej hodowli.
- To ja dziękuję - powiedział koń i oddalił się.
- Co on powiedział? - zapytał mnie Amerykanin.
- Że zaraz wróci - skłamałem. Ostatecznie to są sprawy między
nami.
MOST 14 KWIETNIA 1991
Przyjechał do nas ekspert ze stolicy z przedstawicielami
kapitału zagranicznego, żeby zbadać sytuację względem reform i
kredytów. Badali, badali, po czym wezwał mnie ekspert na poufną
rozmowę.
- Jest pewna trudność. Kredyty, owszem, nawet by dali, ale
powstrzymuje ich zacofanie tutejszej ludności.
- Jakie zacofanie? Telewizję każdy ogląda i nawet mówi się o tym,
żeby seks-szop otworzyć.
- A most?
- Jaki most?
- Most na rzece macie, ale nikt go nie używa. Jak dzicy ludzie
rzekę w bród przejeżdżacie, choć most obok stoi. Jakże oni kredyty
na rozwój gospodarczy mają wam dać, kiedy wy nawet nie wiecie, jak
używać zwyczajnego mostu.
- To nie przez zacofanie, tylko dlatego, że most za komunizmu był
zbudowany i ludzie nie mają zaufania.
- A co, czy on coś nie tego...
- Nie, nie dlatego. Trochę się chwieje, to prawda, ale ludzie nie
mają zaufania dla zasady.
- Tego kapitaliści nie zrozumieją. A nie mógłby pan, jako
przewodniczący gminy, ludzi jakoś namówić, żeby przez most zaczęli
przejeżdżać?
- Nie uwierzą, posądzą mnie tylko o sympatię dla komunizmu i tyle
z tego wyjdzie.
- No to nie będzie kredytów.
- Chyba, żeby pan sam dał przykład. Samochód ma pan państwowy, to
nic pan nie ryzykuje. Jak zobaczą, że most wytrzymał, zaraz zaczną
sami przejeżdżać. Pan myśli, że w bród przez rzekę to taka
przyjemność?
Trochę się wahał, ale się zgodził. Ksiądz ogłosił z ambony, że
odbędzie się przejechanie mostu przez eksperta. Ludzi się zeszło co
nie miara z obu stron rzeki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby
ekspert nie zderzył się z furmanką, zanim zdążył na most wjechać.
Odwieźli go do powiatowego szpitala.
Teraz mają przysłać nowego eksperta. Ale póki co, kapitaliści
wyjechali, a kredytów dalej nie ma.
DZIKI CZŁOWIEK 21 KWIETNIA 1991
Złapali chłopi w puszczy dzikiego człowieka. Był prawie nagi i
żywił się korzonkami. Okazało się, że nic nie wiedział o upadku
komunistycznej władzy, przed którą niegdyś do puszczy się schronił.
- A teraz jaka jest władza? - zapytał chłopa.
Chłop podrapał się w głowę.
- A, jakasi taka...
- Mówią, że demokratyczna - rzekł drugi, bardziej wykształcony. -
Wyjdzie pan?
- Już wychodzę, tylko przyodziewek jakiś mi dajcie.
- E, nie trzeba. Cały naród półgoło lata, to się pan nie będzie
wyróżniał.
- I korzonków parę niech pan ze sobą weźmie, przydadzą się.
- No to już wychodzę. Pójdę do stolicy, rozglądnę się co i jak.
Może nawet prezydentem zostanę, jak będzie trzeba.
I poszedł, a chłopi zabrali się do roboty. Nie minęło wiele
czasu, jak jeden z nich patrząc pod słońce ku drodze, oczy dłonią
przysłoniwszy, powiedział:
- Zdaje się, że wraca.
Istotnie, dziki człowiek to był, co ku nim szedł.
- Zapomniał pan czegoś? - zapytali go.
- Nie.
- No to dlaczego pan wrócił? Nowa władza się panu nie podoba?
- Nie, ona nawet ładna, tylko widzicie panowie, ja się już do
puszczy przyzwyczaiłem, Wolę już w puszczy pozostać. Ale gdzież ona
się podziała, ta puszcza?
- Już nie ma, wyrąbalim.
- To gdzie ja się teraz podzieję?
Zlitował się chłop nad dzikim człowiekiem.
- Mam ja komórkę nieużywaną, siana się pościeli, to pan przeczeka.
Podziękował dziki człowiek i w komórce u chłopa zamieszkał. Bez
wygód, ale przynajmniej pod dachem, lepiej nawet niż w puszczy.
I znowu czeka, ale tym razem sam już nie wie na co.
SŁOWO I CZYN 28 KWIETNIA 1991
Nowosądecki, Majer i ja siedzieliśmy wokół napoczętej butelki.
Choć wypiliśmy już połowę, było dosyć nudno.
- To dlatego, że pijemy bezmyślnie - powiedział Nowosądecki. -
Przedyskutujmy jakiś problem intelektualny, a zobaczycie, jak nas
to ożywi.
- Można - zgodził się Majer i ziewnął. - Na przykład co?
- Ot, choćby problem tej butelki. Czy ona jest do połowy pusta,
czy do połowy pełna?
- I jedno, i drugie. Przecież są dwie połowy, nie? Jedna połowa
jest pusta, druga jest pełna i już po problemie.
To jest ucieczka w płaski relatywizm, Ucieczka od
odpowiedzialności. Człowiek musi wybierać, jak uczył Sartre, musi,
chociaż ma wolny wybór. Przymus wolnego wyboru, oto paradoks
egzystencjalny.
- Co mam wybierać? - zapytał Majer.
- Punkt widzenia, czyli światopogląd. Albo patrzymy na butelkę od
góry, albo od dołu. Jeżeli od góry, wtedy jesteśmy nihilistami,
ponieważ ta połowa jest pusta. Natomiast jeżeli od dołu, mamy
pozytywny stosunek do życia.
- Chwileczkę - wtrąciłem się do rozmowy. - A co będzie z szyjką?
- Z jaką szyjką?
- Z szyjką butelki. Przecież nalewa się przez szyjkę, a szyjka
należy do tej pustej połowy. Więc co? Czy szyjka jest też
nihilistyczna?
- Słusznie, to jest nowy problem.
- Proponuję, żebyśmy się napili. Wtedy już nie będzie problemu z
połowami, bo będzie nierówno i przynajmniej te połowy będziemy
mieli z głowy.
Moja propozycja została przyjęta jednogłośnie. Istotnie, poziom
płynu w butelce obniżył się znacznie poniżej średniej.
- Ty masz rozum - pochwalił mnie Majer. - A już myślałem, że z
tego nie wybrniemy.
- Za to mamy teraz co innego - zauważył Nowosądecki, kontemplując
butelkę. - Mianowicie problem horyzontalności w wertykalności.
Zdaje się, że nie należą do tej samej kategorii pojęciowej.
- Problem czego? - zapytał Majer.
- Prościej mówiąc problem, pionu i poziomu.
- Masz rację - przyznał Majer. - Już niedużo zostało.
- O, właśnie. Poziom może być wyższy albo niższy, ale wertykalność
zawsze pozostaje ta sama. Zauważyliście, panowie, że pion ani
drgnął. Z tego wynika że horyzontalność zalicza się do fizyki,
ponieważ możemy wpływać na nią fizycznie przez regulację poziomu, w
stosunku do pionu, oczywiście. Natomiast wertykalność jest
metafizyczna.
- A gdybym ją przechylił? - zaproponowałem.
- Wertykalność? Niemożliwe. To wynika z samej definicji.
- Wertykalność, nie wiem, ale mogę przechylić butelkę.
- Niech przechyli - poparł mnie Majer. - Zobaczymy, co z tego
wyniknie.
Po przechyleniu okazało się, że i ten problem został
rozwiązany. Poziom zniknął zupełnie, ponieważ ukazało się dno.
- Widzisz Nowosądecki? - powiedziałem. - Tylko akcja się liczy. Ty
wymyślasz, dyskutujesz, a ja działam. Gdyby nie ja,
dyskutowalibyśmy do tej pory, ale nie rozwiązalibyśmy żadnego
problemu. Przestańmy więc dyskutować i zajmijmy się działaniem.
- Tak, działajmy! - krzyknął Majer z entuzjazmem. - Nalewaj! Do
czynu!
- Do jakiego czynu, wy głupcy - rzekł Nowosądecki. - To była
ostatnia butelka.
POLOWANIE 5 MAJA 1991
Wczesnym rankiem Pierwszy Sekretarz Powiatowego Komitetu
Partii otrzymał poufną wiadomość od Pierwszego Sekretarza
Wojewódzkiego Komitetu Partii, który z kolei otrzymał ją od
Pierwszego Sekretarza Centralnego Komitetu Partii. Po południu był
już w lesie.
Pierwszy wśród wszystkich Pierwszych Sekretarzy zawiadomił
tychże, że uznawszy dalszy opór wobec sił rewolucji za beznadziejny
(w depeszy użył jednak słowa "bezcelowy"), postanowił oddać władzę
jej przedstawicielom i rozwiązać Partię. ("Celem dalszego jej
wzmocnienia", jak się wyraził). Przekazanie władzy miało się odbyć
nazajutrz.
Wyprawa powiatowego władcy do lasu miała tylko pośredni związek
z tą wiadomością. Bynajmniej nie zamierzał kontynuować oporu
zbrojnie i samotnie, był bowiem uzbrojony, choć tylko w broń
myśliwską. Inne były jego motywacje.
Będąc namiętnym myśliwym wytrzebił - osobiście i wraz z innymi
dygnitarzami, których zapraszał na polowania - całą zwierzynę w
lasach podległych jego rządom. Nie przyszło mu to z trudnością,
ponieważ owe lasy były parkiem narodowym uznanym za rezerwat, w
którym polowanie było wzbronione. A że polował także w czasie
ochronnym, kiedy polowanie było niedozwolone nawet poza rezerwatem,
w jego lasach nie było już zwierzyny.
Poza jednym wyjątkiem. Pozostał - oprócz drobiazgu niewartego
wzmianki, jakieś króliki, jakieś marne ptaszki - jeden tylko jeleń,
jeden, ale za to bardzo dorodny. A pozostał tylko dzięki temu, że
chronił go sam władca. Zamierzał go zastrzelić osobiście, lecz
dopiero za kilka lat, w dniu pięćdziesiątych swoich urodzin, które
zamierzał uczcić wielkim polowaniem. Teraz na skutek obrotu
Historii, o którym już wiedział, że nastąpi nazajutrz, ów zamiar
nie miał przyszłości.
Szedł na przełaj ku znajomej sobie polanie. Znajdował się tam
karmnik, do którego jeleń, prawie oswojony, przychodził o ustalonej
porze. Wystarczyło tam na niego zaczekać.
Już był niedaleko polany, gdy poczuł ból w prawej nodze i
jednocześnie niemożność, by postąpić choćby o jeden krok. Zębate
szczęki pułapki zacisnęły się na jego stopie aż do kości.
- Kłusownicy, bezprawie i anarchia! - przemknęło mu przez myśl i
ogarnęła go wściekłość. Lecz uświadomił sobie, że już od jutra nie
będzie odpowiedzialny za Prawo i Porządek i wtedy dopiero łzy bólu
napłynęły mu do oczu.
POSTĘP I TRADYCJA 12 MAJA 1991
Rokrocznie w dniu święta państwowego odbywała się w naszym
miasteczku defilada. Gubernator stał na balkonie, a ludność
przechodziła dołem. I żadnych problemów nie było.
Ale w tym roku powstała demokracja i zaczęły się kłopoty.
W zasadzie teraz ludność powinna stać na balkonie, a gubernator
przechodzić dołem. Ale nie mógł, bo już nie był gubernatorem i
został przyłączony do ludności.
Powstał więc problem, kto miał defilować przed ludnością.
Zgodnie z zasadami demokracji ludność powinna defilować sama
przed sobą. Ale jak to zrobić? Chyba tylko drogą reprezentacji.
Uchwalono więc, że będą defilować posłowie Sejmu, czyli
demokratycznie wybrani przedstawiciele ludności.
Jednak balkon okazał się za mały, żeby pomieścić ludność.
Postanowiono więc umieścić przedstawicieli na balkonie, a ludność
pod spodem. Ostatecznie jeżeli przedstawiciele przedstawiają
ludność, to wszystko jedno, czy to ludność defiluje przed
przedstawicielami, czy przedstawiciele przed ludnością.
Nadszedł dzień święta. Przedstawiciele ludności stanęli na
balkonie. Ci, którym nie udało się przepchać do pierwszego rzędu,
tłoczyli się w drzwiach, a paru, co byli wyjątkowo silni w rękach,
zwisało po bokach. Zaczęła się defilada.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zawalił się balkon. Był
bowiem spróchniały. Przedtem wytrzymywał, bo jeden tylko gubernator
stał na nim, ale kiedy doszło do demokracji - zawalił się.
Temu, że są zmiany, nie można zaprzeczyć. Ale ciągłość tradycji
także jest. Mianowicie, pieniędzy jak nie było przedtem, tak nie ma
i teraz. Tyle, że kiedyś wystarczyło balkon tylko czymś podeprzeć,
a teraz trzeba już zbudować nowy.
SPRAWIEDLIWOŚĆ 19 MAJA 1991
Nowosądecki, Majer i ja przyszliśmy do byłego Naczelnika.
Siedział w gaciach i palił w piecu, choć lato było upalne.
- Czym mogę służyć? - zapytał.
- My w delegacji.
- Jestem zajęty.
- Ale my w imieniu społeczeństwa.
- Ja też w imieniu społeczeństwa.
- Palenie w piecu jest zajęciem prywatnym.
- To zależy - rzekł tamten i dorzucił do pieca plik urzędowych
papierów. Cała ich sterta leżała na podłodze, każdy miał pieczątkę
"Ściśle tajne".
- Pan sobie tu siedzi rozebrany prywatnie, a my mamy sprawę
publiczną.
- Społeczną - uściślił Majer.
- Narodową - uzupełniłem ja.
- A więc słucham.
- Myśmy przyszli, pana Naczelnika powiesić.
- Pomyłka, ja już nie jestem Naczelnikiem. W sprawie powieszenia
proszę się zwrócić do mojego następcy.
- On ma rację - rzekł Nowosądecki do Majera. - Dlaczego go jeszcze
nazywasz Naczelnikiem?
- Z przyzwyczajenia. Chciałem powiedzieć: myśmy cię przyszli
powiesić, ty świnio.
- Tak jest, dosyć nas namęczyłeś.
- Ty, twoja Partia i twój Rząd.
- Teraz skończyła się wasza władza.
- I wybiła godzina spraw...
Majer zamilkł w pół słowa. Prawdopodobnie chciał powiedzieć
"sprawiedliwości", ale nie dokończył. Wpatrywał się w stertę
papierów na podłodze, a ściślej mówiąc w jakiś rękopis, co leżał na
wierzchu.
- Jakoś tu rzeczywiście gorąco - odezwał się znowu, ale innym już
tonem. - Czy mogę zdjąć marynarkę?
- Proszę bardzo - zgodził się gospodarz. Po czym wziął ze sterty
ów rękopis i wrzucił go do ognia. Majer odetchnął z ulgą.
- Może by i to spalić? - zaproponował Nowosądecki wyciągając ze
sterty gęsto zapisany arkusz.
- Ależ oczywiście.
Nowosądecki otarł pot z czoła. Marynarkę zdjął był już przedtem
nie pytając o pozwolenie.
- A pan? - zwrócił się gospodarz do mnie.
Zdjąłem marynarkę i zabrałem się do roboty. Wreszcie znalazłem
to, czego szukałem: mój stary donos na Majera i Nowosądeckiego. Gdy
płonął, Nowosądecki patrzył w sufit, a Majer w podłogę.
- A spodni panowie by nie zdjęli?
- Nie, my już pójdziemy, nie chcemy przeszkadzać.
Wyszliśmy razem. Dopiero na ulicy rozeszliśmy się w milczeniu.
Wprawdzie w różne strony, ale symetrycznie.
TYLKO POLITYKA 26 MAJA 1991
Zwyciężywszy Pompejusza w wojnie domowej, Cezar ogłosił
amnestię dla swych przeciwników w Rzymie. Było to posunięcie tyleż
polityczne, co podyktowane wielkodusznością. Walcząc z
barbarzyńcami nie wahał się stosować najokrutniejszych środków, gdy
uznawał to za konieczne, ale w stosunku do wrogów wewnętrznych
często stosował metodę przebaczania. Pamiętał, jeszcze z czasów
swojej wczesnej politycznej kariery, jak nieubłaganie prześladował
Sulla swoich pokonanych pobratymców i wolał nie iść w jego ślady.
Toteż nie tylko wybaczył wszystkim, którzy byli przeciwko niemu,
ale niektórym powierzył nawet wysokie stanowiska w nowym rządzie.
Wśród nich zarówno Gaius Cassius Longinus, jak i republikanin
Brutus należeli przedtem do jego najzaciętszych wrogów.
Co wcale nie znaczy, że wśród sześćdziesięciu noży, które
przebiły Cezara podczas posiedzenia Senatu, wszystkie należały do
jego byłych oponentów, a obecnnie współpracowników. Wśród
spiskowców wielu było i takich polityków, którzy przedtem zawsze
byli mu wierni, ale teraz, z powodów politycznych, zmienili zdanie.
Mimo to najbardziej zdumiał Cezara sztylet, który należał do
Brutusa. Być może dlatego, że tego człowieka obdarzył był
szczególnym zaufaniem. Nie tylko mu przebaczył, nie tylko dał mu
wszelkie szanse, lecz także bardzo go lubił osobiście. Niektórzy
powiadają nawet, że Brutus był jego nieślubnym synem.
- I ty, Brutusie, przeciwko mnie? - zdążył jeszcze zapytać głosem,
w którym było tyleż żalu, co i zdumienia.
- Ależ skąd! To tylko polityka, a nie żadne względy osobiste -
wyjaśnił Brutus i jeszcze raz poprawił mu nożem. - Ja osobiście
przeciwko tatusiowi nic nie mam.
- A, to przepraszam, chciałem urazić - powiedział Cezar i umarł.
SPÓŹNIONY GOŚĆ 2 CZERWCA 1991
Było już po przyjęciu. Na skutek zmęczenia nie umiałem
skoordynować wzrokowo wskazówek zegara, ale sądząc po sinej
poświacie w oknach i świergotaniu ptaków w ogrodzie - wczesna
godzina poranna. Właśnie posuwałem się na czworakach w kierunku
szatni, gdy do sali bankietowej wszedł ktoś nie tylko dwunożny, ale
o świeżym wyglądzie, rumianych policzkach i przytomnym spojrzeniu.
- Pan jeszcze tutaj? - zdziwiłem się trawersując parkiet.
- Jeszcze? Dopiero! Wcześniej mnie nie wpuścili, bo nie miałem
zaproszenia.
- Niech pan uważa, nadepnął pan na hrabiego N.
- Co? Hrabia N. też tutaj jest? Może mnie pan przedstawić?
- Chętnie, hrabia N., pan... Zdaje się, że się nie znamy.
Przybysz wymienił jakieś nic nic nie mówiące mi nazwisko i
uścisnął nogę hrabiego, ponieważ ręka tegoż była pokryta majonezem.
- Co za zaszczyt! Wyprawy krzyżowe, trzynasty wiek. To może i
książę P. też jest obecny?
- Widziałem go jeszcze przed północą, jak szedł do toalety. Zdaje
się, że jeszcze nie wrócił.
- To nic, poczekam. A profesor R.?
- Ten od kosmosu?
- Tak! To geniusz! Można go porównać tylko z Kopernikiem.
- Owszem, jest. Pod stołem. Chce pan zaglądnąć do niego?
- Pod stołem nie śmiałbym przeszkadzać, raczej usiądę przy stole.
Usiadł. Stół wyglądał jak zwykle o tej porze i w tych
okolicznościach, on jednak zdawał się tego nie spostrzegać.
- Jak tu wytwornie... Pierwszy raz jestem w tak doborowym
towarzystwie. A ta pani, co leży na stole, to kto?
- Zaza Rosper, gwiazda ekranu.
- Znam, znam, oczywiście, że znam! Tylko nie rozpoznałem od razu,
bo ma twarz ukrytą w torcie, czekoladowym, zdaje się... A nie zimno
jej?
- Chyba zimno.
- To dlaczego się rozebrała?
- Bo przedtem było jej za gorąco. Może się pan napije?
- Jeśli można...
Zlał resztki z kilku kieliszków do jednego i wypił.
- Co to jest?
- Szampan.
- Wspaniały! Już pan wychodzi? - zdziwił się widząc, że znowu
przebieram czterema kończynami.
- Tak, na mnie już czas, właśnie pracuję nad nową powieścią.
- Rozumiem, pan jest światowej sławy pisarzem.
- No, no, nie przesadzajmy. Chociaż napisało się to i owo.
- Jakże chciałbym być chociaż artystą... Czy pan pozwoli, że ja
jeszcze trochę posiedzę?
- Ależ proszę bardzo, niech pan się nie krępuje.
Lubię parweniuszy, mają tę świeżość spojrzenia, której nam,
elicie, czasami brakuje.
Po czym wyczołgałem się już bez incydentów.
RZEKA 9 CZERWCA 1991
Rzeka była groźna, mało kto przebył ją wpław, czy nawet łódką.
Mimo to wciąż znajdowali się śmiałkowie, ponieważ drugi brzeg,
właśnie dlatego że nieosiągalny, przyciągał wszystkich, choć na
przeprawę decydowali się tylko najodważniejsi. Ci, którym brakło
odwagi, wysiadywali na brzegu i wzdychali: "Ach, jak dobrze by było
znaleźć się po drugiej stronie..."
Gdy topił się kolejny śmiałek, kiwali żałobnie głowami,
zadowoleni w głębi ducha, że ktoś jeszcze raz udowodnił
niemożliwość przeprawy, a tym samym, że mieli rację, nie oddalając
się od rodzimego brzegu.
Społeczność jednak była ze śmiałków dumna i tam, gdzie brzeg
był najwyższy, wzniosła im pomnik: CHWAŁA TYM, KTÓRZY PRZEBYLI
RZEKĘ.
Pewnego roku rzeka zaczęła wysychać. Ubywało jej co roku i
wkrótce tam, gdzie były niezgłębione tonie i nieprzebyte wiry,
zostały tylko płytkie kałuże, w których brodziły dzieci i taplał
się drób. Pomnik stał się kłopotliwy, bo teraz każdy przebywał
sobie rzekę jak chciał i kiedy chciał, tam i z powrotem.
Wystarczyło po prostu przejść spacerkiem z jednego brzegu na drugi,
nawet po pijanemu.
Co zrobić z pomnikiem? Można go było oczywiście zburzyć, ale to
pociągało za sobą koszty, nie mówiąc już o tym, że wzniesienie go
też było sporą inwestycją. Gmina nie zamierzała wyrzucać pieniędzy
przez okno. O wiele taniej wypadało zmienić tylko napis. Zamalowano
więc CHWAŁA TYM, KTÓRZY PRZEBYLI RZEKĘ i wykuto poniżej w tym samym
marmurze: NIECH ŻYJE SPORT!
WAKACJE 16 CZERWCA 1991
Pojechaliśmy na wakacje, na wieś. Miejscowość ładnie położona,
blisko rzeki. Synowa gotowała, dzieci miały świeże powietrze, ja
chodziłem na ryby. Przyjemnie, tanio i zdrowo.
Siedzę sobie raz z wędką na mostku, słońce świeci, rzeka szumi,
zdrzemnąłem się chyba. Otwieram oczy, a tu Józef Stalin na mnie
patrzy. Przywidzenie, myślę sobie, przecieram oczy, ale nie, patrzy
najwyraźniej. Wprost na mnie, z głębiny przezroczystej. I
zasłabłem, bo jestem sercowy.
Ocknąłem się na łóżku, dookoła rodzina, cieszę się, że żyję.
Okazało się, że kiedy do wieczora nie wróciłem, syn poszedł mnie
szukać i na mostku mnie znalazł.
Parę dni przeleżałem, a kiedy wstałem, już tylko w sadzie albo
na przyzbie siedziałem, z wnukami się bawiłem, na ryby przestałem
chodzić. O moim przywidzeniu nie powiedziałem nikomu. Po co, żeby
pomyśleli, że w głowie mi się pomieszało?
Czasem nasz gospodarz się do mnie przysiadał, też starszy
człowiek. Gawędziliśmy o tym i o owym. Często o pogodzie, jak to na
wsi. Raz spojrzał w niebo, a właśnie słońce zachodziło, i
powiedział:
- Jutro znowu przygrzeje. Susza jest i rzeka opadła, dobry czas na
raki. Jutro po wieczerzy pójdziemy, najlepiej do Marszałka, bo tam
najlepiej biorą.
- Do jakiego Marszałka?
- Do Stalina, pod mostem leży.
- Niemożliwe - powiedziałem ostrożnie, bo z wariatami trzeba
uważać. - Często tam z wędką siedzę, ale żadnego Stalina nie
widziałem.
- Bo normalnie go nie widać, dopiero jak rzeka opada.
- A skąd on się tam wziął?
- Wieźli go przez most do Muzeum Rewolucji, to i go wrzucili po
drodze.
- Kto?
- Jacyś na ciężarówce. Z dźwigiem, bo co najmniej ze trzy tony
waży. Pewnie im się nie chciało dalej jechać.
- Do muzeum, powiadacie? Do jakiego znowu muzeum.
- Telewizji pan nie ogląda? Z całego kraju te pomniki do jednego
miejsca na kupę zwożą.
- A po co?
- Ja nie wiem, ale mówili, że to na pamiątkę. Pójdzie pan z nami?
Nie poszedłem. Poszedł syn i wnuki. oni młodzi, to mogą. Raków
nałapali sporo. Zupa rakowa potem była, ale ja nie jadłem.
PRZYSZŁOŚĆ 23 CZERWCA 1991
Przyszłość jest niewiadoma, ale od czego wróżby? Starożytni
wróżyli z lotu ptactwa i w ten sposób dowiadywali się, co ich
czeka. Ja także mogę sobie powróżyć.
Poszedłem do parku, gdzie ptaków pod dostatkiem. Niektóre
latały, niektóre siedziały na drzewach, inne łaziły po trawie.
Interesowały mnie tylko te latające.
Zadarłem głowę i zacząłem je obserwować. Nie musiałem czekać
długo, żeby poczuć pacnięcie na łysinie i moja przyszłość stała się
symbolicznie jasna.
Naukę na przyszłość mam tylko jedną: nigdy nie wróżyć z lotu
ptaków bez kapelusza.
PARTNER 30 CZERWCA 1991
Postanowiłem sprzedać moją duszę diabłu. Dusza, to
najcenniejsze, co posiada człowiek, spodziewałem się więc, że
zrobię kolosalny interes.
Diabeł, który stawił się na spotkanie, rozczarował mnie. Kopyta
z plastiku, ogon urwany i podwiązany sznurkiem, futerko wyszarzałe
i jakby wyjedzone przez mole, różki malutkie, niedorozwinięte. Ile
może dać taki bidok za moją nieocenioną duszę?
- Czy pan na pewno jest diabłem? - zapytałem.
- Tak, dlaczego pan wątpi?
- Spodziewałem się Księcia Ciemności, a pan jest jakiś taki...
Tandetny, powiedziałbym.
- Jaka dusza, taki diabeł - odpowiedział. - Przystąpmy do
interesu.
NIEDŹWIEDŹ 7 LIPCA 1991
Kto dzisiaj się fotografuje z niedźwiedziem, nawet w górach?
Były czasy, kiedy w górskich miejscowościach wypoczynkowych
niedźwiedź jako partner do wspólnej fotografii był bardzo
poszukiwany przez turystów i wczasowiczów. Oczywiście nie był to
prawdziwy niedźwiedź, ale wspólnik ulicznego fotografa, ubrany w
skórę niedźwiedzia.
Był taki fotograf z niedźwiedziem w Zakopanem, znanej polskiej
stacji klimatycznej. Można ich było spotkać na Krupówkach, głównej
ulicy Zakopanego.
Pewnego razu przyjechał do Zakopanego Jean Paul Sartre, wielki
filozof francuski, szedł Krupówkami i potrącił niedźwiedzia
niechcący.
- Pardon, Monsieur - przeprosił go grzecznie.
- Nie żaden Monsieur, ty gnojku - odpowiedział niedźwiedź, który
był nieco podpity - Tylko przepraszam cię, misiu. Nie wiesz, że
"etre c'est paraitre"?
Wtedy Sartre doznał olśnienia i sformuował swoją słynną tezę:
"Być to znaczy wyglądać". Najwyższy już czas, żeby opinia światowa
dowiedziała się, kto był jej właściwym twórcą: skromny, nikomu w
kołach intelektualnych nieznany pomocnik ulicznego fotografa z
Zakopanego, niewątpliwie Polak.
Zbyt często geniusz Polaków bywa zapoznany.
PODRÓŻ DYPLOMATYCZNA 14 LIPCA 1991
W pociągu do Bratysławy był ścisk, ale od czego głowa? Nie
darmo wydaliśmy Kopernika. Stałem na korytarzu, ale jak tylko
wypatrzyłem, że jeden Czech wyszedł z przedziału do toalety, od
razu zająłem jego miejsce siedzące.
Czech wrócił i koniecznie chciał zająć moje miejsce.
- Prosim was...
A niech sobie prosi. Czesi nie mają fantazji to proszą. A ja
wiozłem trzy walizki papierosów na handel do Monachium i nie miałem
zamiaru stać. Zresztą on był starszy człowiek - i tak niedługo
umrze.
Cóż, nie posiedziałem sobie. Inni Czesi szowiniści ujęli się za
rodakiem i wyrzucili mnie na korytarz.
Tyle się mówi o uregulowaniu stosunków polsko-czeskich, a jak
tylko zacząłem regulować, od razu mieli mi za złe.
TRANZAKCJA 21 LIPCA 1991
Podróżując po kraju zatrzymałem się w mieście garnizonowym,
aby zjeść obiad. Do restauracji wszedł porucznik Armii Imperialnej
i zbliżył się do mnie.
- Kupi pan czołg? - zapytał.
- A gdzie on jest?
- Tutaj.
- Można obejrzeć?
- Konieczno.
Wyszliśmy z restauracji. Na ulicy stał czołg.
- Ile pan chce?
Wymienił sumę śmiesznie niską.
- Dam panu dwa razy tyle, ale pod warunkiem, że mi go pan
dostarczy do Moskwy. Niedługo tam będę jako turysta, to sobię
odbiorę.
- A teraz pan nie może?
- Nie, jestem w podróży i prowadzę już samochód. W Moskwie to co
innego.
Zmartwił się.
- Do Moskwy daleko... I przez granicę trzeba...
- Ale płacę dwa razy więcej, połowę teraz, reszta w Moskwie.
Westchnął.
- Napić by się chciało przed jazdą...
Postawiłem mu piwo, po czym wsiadł do czołgu i odjechał na
wschód, w kierunku swojej Ojczyzny.
Jasne, że nie wybieram się do Moskwy. Czołgu w zasadzie nie
potrzebuję.
HANDEL ZAGRANICZNY 4 SIERPNIA 1991
Aby podbić rynki światowe, uruchomiliśmy produkcję gumy do
żucia. Gumy mieliśmy pod dostatkiem: wycofujący się garnizon Armii
Czerwonej zostawił nam stare opony samochodowe. Wystarczyło je
tylko odpowiednio pokrajać i zapakować.
Krajania podjęliśmy się we własnym zakresie, a co do opakowania
- zamówiliśmy w drukarni efektowne etykietki po angielsku:
SOLIDARITY - CHEWING GUM - MADE IN POLAND.
Liczyliśmy na to, że produkt pod nazwą "Solidarność" znajdzie
popyt za granicą, zwłaszcza w USA.
Wkrótce wysłaliśmy pierwszą partię towaru. Niestety, okazało
się, że w etykiecie był błąd drukarski. Zamiast SOLIDARITY -
CHEWING GUM wydrukowali SALADERITY - GUMMING CHUM. Nic dziwnego, że
w Ameryce nikt nie kupował naszej "Żumy do Gucia".
Na szczęście pozostają nam rynki wschodnie.
TRZY POKOLENIA 11 SIERPNIA 1991
Powiedziałem przy śniadaniu do taty:
- Czy tato nie sądzi, że dziadzio za dużo pamięta?
Tata przestał jeść jajko na miękko.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To, co mówię. Żyje długo i wie o nas pewne rzeczy.
- Ja sumienie mam czyste.
- Ejże? A kto zdradził Ojczyznę i przystał do Komuny? Dziadzio
przy tym był.
- A kto zdradził Komunę i przystał do Ojczyzny?
- Ja. Przecież mówię, że dziadzio wie za dużo o nas obu.
- To co chcesz, żebym zrobił? Przecież nie możemy zlikwidować
dziadzia.
- Zlikwidować nie, ale wysłać go na placówkę dyplomatyczną. Ja
teraz mam znajomości w nowym rządzie i mogę to załatwić. Tata się
zgodzi?
Zgodził się i dziadzio został ambasadorem w Pernambuco. Chyba
domyśla się dlaczego, bo dotąd siedzi cicho.
W OGRODZIE 18 SIERPNIA 1991
Siedzieliśmy w ogrodzie sącząc aperitify przed obiadem. Rozmowa
zeszła na rasizm.
- Z teologicznego punktu widzenia - dowodził P., znany kaznodzieja
- rasizm nie istnieje, ponieważ wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy.
Wtem coś zaszeleściło w klombach i przemknęło przez starannie
strzyżony trawnik.
- Co to było? - zapytałem.
- Wąż.
- Ale czy nie wydaje się Ojcu Wielebnemu, że on się jakoś tak
dziwnie uśmiechał?
- Nie - odparł krótko teolog.
EMIGRANT 1 WRZŚNIA 1991
Prowadząc badania nad florą morską znalazłem się na Morzu
Beringa, które jak wiadomo rozciąga się między Alaską a Kamczatką.
Tam napotkaliśmy małą tratwę, a na niej człowieka. Gdy nasz jacht
oceanograficzny zbliżył się na dostateczną odległość, stwierdziłem,
że był to blondyn o wysokich kościach policzkowych, co by mogło
wskazywać na jego wschodnioeuropejskie pochodzenie. Na tratwie
znajdowała się tekturowa walizka i karton papierosów nieznanej mi
marki. Blondyn wiosłował energicznie w kierunku zachodnim.
- Achoy! Rozbitek? - zawołałem.
- Nie, emigrant.
- A dokąd to pan emigruje?
Spojrzał na mnie z politowaniem jak na kogoś, kto nie wie
podstawowej rzeczy.
- Jak to dokąd, na Zachód.
- Jeżeli tak, to jest pan na dobrej drodze. Za tym horyzontem, w
kierunku którego pan się posuwa, znajduje się Kamczatka, dalej
Syberia i cały piękny i żyzny Kraj Rad. A gdyby pan chciał jeszcze
trochę dalej, to trafi pan do Polski.
- O Jezu! Zniosło mnie! - zawołał i zaczął wiosłować w kierunku
przeciwnym.
MUCHA 8 WRZEŚNIA 1991
Dokuczała mi mucha. Odganiałem ją, ale powracała, więc znowu
ją odganiałem. Wreszcie powiedziała:
- Nie, to nie. Ja poczekam aż...
Odleciała opodal i usiadła na zdechłym psie.
- Aż co? - zapytałem.
Nie odpowiedziała. Nie nalegałem obawiając się, że i tak znam
odpowiedź.
DECYZJA 15 WRZEŚNIA 1991
Siedziałem w poczekalni i czekałem na audiencję u Bardzo
Ważnej Osobistości. Na wieszaku wisiały dwa płaszcze. Jeden mój i
drugi należący do kogoś, kogo właśnie Bardzo Ważna Osobistość
przyjmowała w swoim gabinecie.
Zachciało mi się wyjść za naturalną potrzebą. Ale jeżeli wyjdę,
to zaryzykuję, że tymczasem przyjdzie moja kolej i Bardzo Ważna
Osobistość zapyta: - "A gdzież jest następny petent?" - "Wyszedł" -
odpowie sekretarka. - "Co? Wyszedł?! Najpierw ubiega się o
audiencję, a potem wychodzi? Nie chcę go już więcej widzieć na
oczy".
Lepiej nie ryzykować.
Cóż, kiedy potrzeba stawała się coraz pilniejsza. Więc może
jednak wyjść? Im wcześniej wyjdę, tym wcześniej wrócę i tym większe
prawdopodobieństwo, że zdążę. Lecz audiencja w gabinecie trwała już
dość długo i mogła się skończyć lada chwila.
Więc nie wychodzić?
Jakże nie wychodzić, kiedy potrzeba ciśnie.
Niech sobie ciśnie, od czego silna wola? Od tej audiencji
zależała moja kariera.
Ale z drugiej strony...
Tak sobie rozważałem, a czas mijał. Im bardziej potrzeba
stawała się nagląca, tym moje postanowienie, żeby jej nie ulec,
było silniejsze.
Wreszcie otworzyły się drzwi gabinetu, ukazały się plecy mojego
poprzednika zgięte w ukłonie, a za nim sama Bardzo Ważna
Osobistość.
"Proszę, niech pan wejdzie" - powiedziała zapraszając mnie do
gabinetu.
Wtedy ja zerwałem się z miejsca i bez słowa wybiegłem na
korytarz.
Niestety, nie miałem już alternatywy.
POGRZEB 29 WRZEŚNIA 1991
Podczas przechadzki przyłączyłem się do orszaku pogrzebowego.
Zawsze to raźniej, niż błąkać się samemu bez celu. Nie wiedziałem,
kogo grzebią, ale cóż to szkodzi? My, ludzie, wszyscy jesteśmy
jedną wielką rodziną.
Można zresztą zapytać. Mój sąsiad w orszaku, po lewej stronie,
także nie wiedział.
- Idę do pralni chemicznej, żeby odebrać spodnie. Zobaczyłem
pogrzeb, a że po drodze mi było, to się przyłączyłem. Ja tylko do
rogu, a potem skręcam.
Zapytałem więc sąsiada z prawej strony.
- Czyj to pogrzeb? A skąd ja mogę wiedzieć, mało to ludzi umiera?
Bank otwierają dopiero o dziewiątej, to mam jeszcze trochę czasu.
Trzeci, który szedł dwa kroki za mną, także nie umiał mnie
poinformować.
- Ja nietutejszy, turysta. Ale niech pan zapyta tę panią w czarnej
woalce, co idzie za trumną. Wygląda na wdowę i powinna wiedzieć.
W tym momencie zaczął padać deszcz i odłączyłem się od orszaku.
Co będę moknął dla kogoś, kogo i tak osobiście nie znam.
DYSPUTA 6 PAŹDZIERNIKA 1991
W pensjonacie "Kosmos" podawano na deser tort czekoladowy albo
tort waniliowy na zmianę. Codziennie toczył się przy stole spór
pomiędzy Profesorem Pyziem i Docentem Lubke, dwoma specjalistami od
Arystotelesa. Spór toczył się o to, czy był to zawsze ten sam
deser, czy też dwa odmienne desery. Profesor Pyź twierdził, że choć
tort był raz czekoladowy a raz waniliowy, to zawsze był to jednak tort, czyli deser zawsze ten sam. Zaś według Docenta o rodzaju
deseru decydowała jego waniliowość lub czekoladowość, czyli były to
dwa różne desery.
Spierali się więc o kategorie, a raczej o kryteria i hierarchię
kategotii.
Niezależnie od tego, jaki podano tort, codziennie przylatywała
mucha i siadała na torcie. Jednak ani Profesor Pyź, ani Docent
Lubke nie brali muchy pod uwagę. Aż pewnego razu mucha nie
przyleciała.
Już Profesor i Docent zaczęli swą zwykłą dysputę, kiedy wstałem
i wygłosiłem krótkie przemówienie.
- Panowie, dziś tort jest czekoladowy, ale muchy nie ma. Żyjemy w
kosmosie, gdzie wszystko jest uporządkowane, więc Opatrzność
stworzyła muchę między innymi po to, żeby siadała na torcie, bowiem
w mądrości swojej wiedziała, że jest nie do pomyślenia, aby nikt na
torcie nie siadał. Lecz cóż to, muchy dziś nie ma? Panowie, nie
czas na waszą dyskusję, oto staczamy się w chaos, gdzie wszystko
może się zdarzyć, ale nic nie jest pewne i jeśli się stoczymy, jej
przedmiot straci wszelki sens. Porozmawiacie sobie za chwilę, kiedy
odzyskamy kosmiczną równowagę.
Po czym wlazłem na stół i usiadłem na torcie.
KINOMAN 13 PAŹDZIERNIKA 1991
Poszedłem do kina na film historyczny. W zasadzie nie lubię
filmów historycznych, chyba, że o starożytnych Rzymianach, bo tam
gołe baby latają, ale na afiszu była gilotyna, a ja lubię ostre
narzędzia w akcji. Najbardziej mi się podoba przecinanie ludzi
piłą, zwłaszcza mechaniczną, ale gilotyna też może być.
Tytuł był "Ludwik XVI". Ludwik - normalne imię, mój kuzyn też
ma na imię Ludwik, ale jakie nazwisko? Nie wiadomo. Ten Ludwik był
pewnie analfabetą i tak się podpisywał.
Film zaczął się nie najgorzej. Dużo dzid, bagnety, szable, ale
czekałem na gilotynę. Już mieli uciąć głowę jakiemuś królowi, kiedy
jakiś typ usiadł przede mną i zasłonił mi ekran.
- Przesuń pan głowę w prawo albo w lewo, bo nic nie widzę -
powiedziałem do niego.
Zamiast przesunąć, typ wziął się za uszy, pociągnął do góry,
zdjął głowę z szyi i położył ją sobie na kolanach. Znowu miałem
dobrą widoczność, ale co z tego, kiedy było już po scenie z
gilotyną. Straciłem najlepszy moment w filmie, a wszystko przez
tego chama.
Takich to ja bym nie wpuszczał do kina.
WSTRĘT DO CYWILIZACJI 20 PAŹDZIERNIKA 1991
Stałem na korytarzu i patrzyłem przez okno. Za oknem przesuwał
się krajobraz naturalny, to znaczy płaskie pola z kępami drzew
gdzieniegdzie.
Znajdowałem się w pociągu, który unosił mnie od miasta A. do
miasta B. Miasto A. było moim miejscem zamieszkania, a w mieście B.
miałem ważne sprawy do załatwienia.
- Cóż za biznes - pomyślałem. - Jutro, kiedy już załatwię ważne
sprawy w mieście B., ten sam pociąg będzie mnie unosił z powrotem
do miasta A. Ale przeprowadzka do miasta B. niczego nie zmieni,
ponieważ mieszkając w mieście B. ważne sprawy do załatwienia będę
miał wtedy w mieście A. Tak czy inaczej, cały ten ruch jest tylko
złudzeniem.
Ogarnął mnie wstręt do cywilizacji i tęsknota do natury. Ta
przynajmniej niczego nie udaje.
Wtem pociąg zwolnił i nie zastanawiając się dłużej -
wyskoczyłem. Przeminęły koło mnie kolejne wagony, potem tył
ostatniego ukazał się i zaniknął w oddali. Zostałem sam.
Jakieś ptaszki gdzieś świergotały, prawdopodobnie skowronki.
Poza tym cisza. Wyzwolony od cywilizacji ruszyłem przed siebie.
Łąki, kępy drzew, a gdy je minąłem, dalej też były łąki i kępy
drzew.
Dokąd iść? Jedynym widocznym celem była następna kępa drzew za
kolejną łąką. Lecz gdy ją osiągnąłem, ukazała się taka sama kępa
drzew za taką samą łąką.
Usiadłem. Okazało się, że trawa była podmokła. Ale byłem już
zbyt zmęczony, żeby wstać, zresztą spodnie i tak miałem już
przemoczone.
Więc tylko, wciąż siedząc w wodzie, odwróciłem się plecami do
horyzontu, za którymi były łąki i kępy drzew, a twarzą ku
przeciwnemu, za którym był tor kolejowy.
Nadal jest mi zimno i mokro, tak samo nie mam już sił, żeby
pójść dokądkolwiek, ale wiem przynajmniej, że tamtędy przejeżdżają
pociągi.
NOBEL 3 LISTOPADA 1991
Przyjechał do nas poeta, laureat Nagrody Nobla, na spotkanie z
publicznością. Wielki to był zaszczyt, bo poeta wielki, a nasze
miasteczko małe. Więc przemówienia były liczne i orkiestra na
powitanie, a potem bankiet w sali przybranej kwiatami.
Podczas bankietu laureat odczuł potrzebę, żeby wyjść do toalety
i wyszedł. Jakoś długo nie wracał. Wreszcie burmistrz poszedł tam
osobiście, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie zasłabł.
W przedsionku zastał babcię klozetową i laureata.
- Ja go nie wpuszczę - zawołała babcia klozetowa do burmistrza. -
On nie ma drobnych na wstęp.
- Ależ babciu, on ma Nobla!
- Właśnie sam mi to powiedział. Ja bym go wpuściła nawet bez
opłaty, starszy człowiek to litość mam. Ale kiedy się przyznał, że
ma tę chorobę, nie wpuszczę go za nic! Po co, żeby mi klientów
pozarażał? Jak ma Nobla, to niech się leczy, a nie chodzi po
przyzwoitych toaletach.
Nie było rady na babcię i laureat musiał pójść w krzaki. Mówił,
że to nic nie szkodzi, ale chyba był obrażony.
Kiedy wyjechał, wymówiono babci posadę. Teraz pracuje w
toalecie młody człowiek z uniwersyteckim wykształceniem, oczytany,
wie, co to Nobel. Tylko nie wiadomo, czy jeszcze kiedy jakiś Nobel
do nas przyjedzie.
TELEWIZJA 17 LISTOPADA 1991
Poszedłem do jednej pani i zastałem u niej jakiegoś pana.
Siedzieli razem na kanapie i oglądali telewizję.
- Mogę się przysiąść? - zapytałem.
- Bardzo nieciekawy program - powiedział ten pan - po prostu
strata czasu. Już lepiej, żeby pan poszedł na spacer.
- Zostanę - odrzekłem - Nie jestem wymagający.
Przystawiłem sobie krzesło i oglądaliśmy telewizję we troje.
- A może wychodząc z domu nie zakręcił pan kranu w łazience. Radzę
wrócić i sprawdzić.
- Niemożliwe. Mieszkam w pokoju sublokatorskim bez łazienki.
- To może zostawił pan okno otwarte?
- Okno i tak się nie domyka, ma feler w futrynie.
Siedzieliśmy nadal we troje.
- A nie wolałby pan pójść do kina?
- Nie, wolę telewizję.
- Chętnie pokryję koszta, gdyby pan zechciał pójść do kina.
- Nie, telewizja jest lepsza.
Minęła jeszcze godzinka. Wtem coś trzasnęło w telewizorze i
telewizor zgasł.
- Zepsuł się - powiedziała ta pani, właścicielka telewizora.
- A nie dałoby się naprawić? - zapytałem.
- Absolutnie by się nie dało - Powiedział ten pan.
- Szkoda. No to na mnie już czas.
Wstałem i pożegnałem się. Ja naprawdę bardzo lubię telewizję.
Niestety nie posiadam własnego telewizora, więc chodzę po
znajomych.
- A państwo coście już sobie pomyśleli?
POMYŁKA 24 LISTOPADA 1991
Byłem zakochany. I wszystko wskazywało na to, że nie bez
wzajemności. Byłem więc szczęśliwy.
Ale nie dowierzałem własnemu szczęściu. Bowiem nie miałem zbyt
wielkiego mniemania o sobie i nie mogłem uwierzyć, aby mnie kochano
takim, jakim jestem.
Przede wszystkim nie podobała mi się moja łysina.
Pewnego razu znalazłem w gazecie ogłoszenie. Instytut
Dermatologii obiecywał łysym bujne owłosienie, jeżeli poddadzą się
odpowiedniej kuracji.
Kuracja okazała się kosztowna, ale skuteczna. Jakże dobre było
moje samopoczucie, gdy przyszedłem na spotkanie z ukochaną - już
nie łysy, ale przeciwnie.
Oczekiwałem, że rzuci mi się w ramiona. Nic podobnego.
Usiedliśmy na ławce w parku. Wieczór był majowy, pachniały bzy,
świecił księżyc w pełni.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Wiesz, co lubiłam w tobie najbardziej? Gdy księżyc w pełni
odbijał się w twojej łysinie. Byłeś wtedy tak romantyczny...
Rozstaliśmy się wkrótce. Okazało się, że na zawsze.
PARANOJA 1 GRUDNIA 1991
Od pewnego czasu czuję się śledzony. Wszędzie czuję za plecami
jego obecność. Dokądkolwiek idę, on idzie za mną, a kiedy jestem w
domu, czai się w bramie naprzeciwko. Wydaje mu się, że ja go nie
widzę, ale ja widzę go bardzo dobrze.
Nie to mnie niepokoi, że jest ptakiem, ściślej mówiąc strusiem
australijskim. Ostatecznie surrealizm nie jest już niczym dziwnym,
przyzwyczailiśmy się. Nawet nie to, że mnie śledzi. Być śledzonym
przez strusia, to też normalne w ramach surrealizmu. Niepokoi mnie
podejrzenie, że to nie jest struś, ale ktoś inny przebrany za
strusia. Dlaczego się przebrał? W tym tkwi jakaś niepokojąca
zagadka.
Pewnego razu on znowu czaił się w bramie, po drugiej stronie
ulicy, a ja stałem przy oknie, ukryty za firanką. I zobaczyłem, jak
wyleciał z bramy, nie wybiegł, wyleciał na skrzydłach, choć struś
przecież latać nie umie. i rozpostarłszy skrzydła szeroko wzbił się
w niebo.
W bramie ukazał się dozorca domu z dubeltówką. Widocznie miał
dosyć ptaka w sieni i postanowił go przepędzić.
W rzekomym strusiu rozpoznałem ogromnego sępa.
BERET 8 GRUDNIA 1991
Postanowiłem zostać komandosem. W tym celu kupiłem sobie
beret, taki sam jak noszą żołnierze oddziałów specjalnych. Kiedy
wyszedłem ze sklepu w owym berecie na głowie, poczułem na sobie
spojrzenia przechodniów.To mój beret ich intrygował. Przedtem nikt
nie zwracał na mnie uwagi, ale teraz, dzięki beretowi, jakaż
odmiana. Mężczyźni patrzyli na mnie z zazdrością i szacunkiem,
kobiety zalotnie. Wiadomo, że komandosi to elita męskości, chłopcy
najsilniejsi i najdzielniejsi ze wszystkich.
Wtem wiatr zerwał mi beret z głowy. Puściłem się za nim
biegiem, ale dostałem zadyszki i nie mogłem go dogonić. Beret
toczył się po parkowej alei, wśród jesiennych liści zamiatanych
wiatrem. Ja za nim, ale wciąż jeszcze nie dość szybko, bo oprócz
zadyszki dostałem kolki w boku.
Na ławce siedziała młoda kobieta, dziecko bawiło się obok.
Kobieta powiedziała do dziecka:
- Podaj wujciowi berecik.
Dziecko dogoniło beret i podało mi go usłużnie.
Bez podziękowania włożyłem beret do kieszeni, odwróciłem się i
poszedłem tam, skąd przybiegłem.
WYWIAD 15 GRUDNIA 1991
Zapukałem do drzwi atelier i usłyszałem: "Proszę wejść".
Oszklony dach, gdzieś wysoko, mało przepuszczał światła pokryty
wielkomiejskim brudem. Okien w ścianach nie było. W półmroku
poślizgnąłem się na czymś i omal nie upadłem. Usłyszałem głos:
- Poślizgnął się pan na dziele mojego życia.
- Przesadna skromność Mistrzu.
- Wcale nie i zaraz to panu wyjaśnię - powiedział starzec siedzący
na fotelu i owinięty kocem. - Kiedy byłem młody, wyrzeźbiłem Pomnik
Wszechświata, i wtedy nic by pan nie ryzykował. Ogromna rzeźba w
stylu abstrakcyjnym, ma się rozumieć, wypełniała całą tę studnię aż
po dach.
- Cóż się z nią stało?
- Raczej powinien pan zapytać, co się stało ze mną: no cóż,
zmieniłem poglądy z metafizycznych na mniejsze i przerobiłem
Wszechświat na Karola Marksa. Rzeźba w stylu figuralnym,
oczywiście, wciąż jeszcze bardzo duża, ale sięgała już tylko tam,
gdzie pan teraz widzi te zacieki na ścianie.
- Czy ją także...
- Zgadł pan. Przerobiłem ją na dzieło pod tytułem "Ludzkość jako
taka", bez ideologii. Stosunkowo mniejsze, choćby tylko z przyczyn
technicznych, sporo musiałem obciosać podczas przeróbki. W stylu
abstrakcyjnym, rzecz jasna. Sięgało już tylko do tej rurki z gazem
, poniżej zacieków.
- A następnie?
- Rozczarowanie ludzkością i coś znacznie mmniej ambitnego.
- Które to dzieło też pan z kolei...
- Nie ma już żadnego "z kolei", to moje ostatnie i ostateczne, ono
jest tutaj.
- Przepraszam, ale nie widzę.
- Niech pan poszuka.
- Opadłem na czworaki i po omacku znalazłem kulkę z marmuru.
- Pod jakim tytułem?
- Etiuda ku czci Ping-Ponga.
Wstałem.
- Bardzo dziękuję za wywiad i życzę dalszych sukcesów.
- Nie ma za co - odpowiedział Mistrz.
ROCZNIK 1992
ANKIETA 5 STYCZNIA 1992
Wychodzę z supermarketu, a tu telewizja mnie się pyta:
- Jest Bóg czy nie ma?
- Zaraz powiem - mówię do tego z mikrofonem - tylko się
przyczeszę.
Wyjąłem grzebień z kieszonki i się przyczesałem. Potem
przypomniałem sobie, że na nosie mam pryszcza.
- Może lepiej z profilu? - mówię do tego z kamerą.
Ustawiłem się profilem do kamery.
- A gdybym tak skoczył do domu żeby się przebrać w coś bardziej
twarzowego? Mieszkam niedaleko.
Nie odpowiadają. Więc się odwracam i widzę, że ich już przy
mnie nie ma. Teraz ankietują z kolei jakąś babę.
Już chciałem wleźć między ich i babę, co mi baba będzie
odbierała występ w telewizji, ale zapomniałem, jakie było pytanie i
wróciłem do domu.
ANTYK 12 STYCZNIA 1992
Wstąpiłem do sklepu z antykami i oglądając to i owo
spostrzegłem w kącie figurę przedstawiającą młodego człowieka z
brodą, naturalnej wielkości. Stała między empirowym zegarem i wazą
z epoki Ping.
- Z wosku czy z kości słoniowej? - zapytałem właściciela sklepu.
- Ani jedno ani, drugie. To jest żywy rewolucjonista z końca
dwudziestego wieku, autentyk. Może pan kupi?
- A dużo taki rewolucjonista kosztuje?
- Gdzie tam, oddam go za bezcen, teraz rewolucjoniści bardzo
potanieli. Mam jeszcze dwudziestu w magazynie. Szczerze mówiąc,
jako antyk nie ma on prawie żadnej wartości z powodu nadmiernej
podaży.
- To dlaczego mi go pan proponuje?
- Bo może mieć jeszcze wartość użytkową, jeśli pan woli.
- A niby jaki z niego pożytek?
- Postawi go pan w domu i będzie panu rewolucjonizował.
- To znaczy co?
- Naczynia panu porozbija, klamki powyrywa, dywan w salonie
zanieczyści... Zwyczajnie, jak to rewolucjonista.
- I pan to nazywa pożytkiem? Przecież on same tylko szkody
przynosi!
- A czy pan się w życiu nie nudzi? No, niech pan przyzna.
Przymknąłem oczy. I zobaczyłem w wyobraźni naczynia w kuchni
porządnie jak zawsze na półkach poukładane, klamki w drzwiach
wiecznie na swoim miejscu, dywan w salonie wciąż czyściutki...
Rzeczywiście, jaki brak perspektyw, jaka nuda...
- Dobrze, biorę go.
- Zapakować?
- Nie, waży chyba siedemdziesiąt kilo co najmniej, sam pójdzie.
Pobił mnie od razu na ulicy. I od razu poczułem, że w moim
życiu coś się dzieje.
SALTO MORTALE 19 STYCZNIA 1992
Przechodząc obok parterowego okna zauważyłem ogłoszenie,
prostokąt tektury za szybą, a na nim wypisane ołówkiem:
WYKONUJĘ SALTO MORTALE CODZIENNIE MIĘDZY GODZINĄ 9.00 - 9.30. DLA
MŁODZIEŻY I WOJSKOWYCH ZNIŻKA. DRZWI NA LEWO, WCHODZIĆ BEZ PUKANIA.
Wszedłem. Na łóżku leżał staruszek. Na mój widok uniósł głowę z
poduszki.
- Przepraszam, gdzie tu jest cyrk?
- Tutaj.
- Ależ to jakaś pomyłka!
- Nie ma żadnej pomyłki. Niech pan siada.
Usiadłem na jednym z kilku krzeseł, które stały pod ścianą,
naprzeciw łóżka.
- Pan jest wojskowy?
- Nie.
- Młodzież?
- Nie, cywil w średnim wieku. - Przepraszam, ale nie widzę dobrze
bez okularów. Wobec tego zapłaci pan pełną taryfę.
- Jednakże...
- Ale dopiero po spektaklu.
- Jeżeli to ma być cyrk i salto mortale, to gdzie jest trapez?
- Trapez niepotrzebny, wykonuję salto mortale bez trapezu,
wystarczy łóżeczko.
Wstałem, myśląc, że mam do czynienia z umysłowo chorym.
- Ależ niech pan zostanie! Pan myśli, że ja jestem wariat? Nic
podobnnego. O co przede wszystkim chodzi? O salto mortale. Pan chce
zobaczyć salto mortale i zobaczy je pan; trapez, orkiestra,
reflektory, to wszystko jest drugorzędne. Widzi pan, ja jestem
stary i chory na serce, dla mnie wstać z łóżka, to jest to samo, co
dla akrobaty wykonać salto mortale na trapezie, tak samo
niebezpieczne, tak samo za każdym razem może być po raz ostatni. A
więc?
Usiadłem.
- Poczekamy chwilkę. Może ktoś jeszcze przyjdzie.
Czekaliśmy w milczeniu.
- No, zaczynamy.
Uniosłem się z krzesła, żeby mu pomóc. Powstrzymał mnie ruchem
ręki.
- Ja sam. Czy pan widział kiedy, żeby ktoś z publiczności pomagał
artyście?
Przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, stał koło łóżka dysząc
ciężko.
- Voil@! - powiedział i zatoczył się.
Zerwałem się z krzesła, rzuciłem banknot na stół i i wybiegłem
na klatkę schodową.
- A brawa? Gdzie są dla mnie brawa?! - słyszałem jak wołał za mną.
Wybiegłem na ulicę.
DRACULA 26 STYCZNIA 1992
Gdy po latach wygnania książę Dracula powrócił do swojego
zamku, okoliczna ludność powitała go chlebem i solą, a dzwony w
kościołach biły dziękczynnie, choć książę nie lubił kościołów i
dzwonów. Ten okrutny władca, krwawy karpacki wampir, znienawidzony
był kiedyś przez swoich poddanych, lecz zatęsknili za nim, kiedy
zastąpiła go władza komunistyczna. Wreszcie ta władza upadła i
Dracula powrócił do swoich dóbr.
Skończyły się powitalne uroczystości i zapadła noc. Jedno po
drugim gasły światełka w podzamkowych chatach, lecz w zamku wciąż
ruch panował i dochodziły z niego jakieś dziwne odgłosy.
Aż o porannej zorzy pastuszkowie, co bydło wyganiali w pole,
zobaczyli księcia, jak uciekał z zamku. Gnał w dół po zboczu,
wydając okrzyki przerażenia, i przepadł za horyzontem. Zaś na
murach zamku duch Czauszesku się ukazał, ostatniego Pierwszego
Sekretarza Rumuńskiej Partii Komunistycznej.
Teraz cała nadzieja w turystach zagranicznych. Ktoś przecież
musi objąć władzę.
Z NOTATNIKA KAPITALISTY 2 LUTEGO 1992
Nareszcie! Wybiła godzina, gdy znowu będę ssał krew ludu
bezkarnie. Mam na myśli lud wschodnich krańców Europy, bo na
zachodnich zawsze ssałem do woli. A teraz żadnych już przeszkód, a
nawet sami do ssania zapraszają. Wkładam cylinder i jadę.
*
Już jestem na miejscu. Przez cały wieczór czyściłem ssawkę w
hotelu. Wypróbowałem na personelu w recepcji, działa jak nowa. A
zatem od jutra - do dzieła!
*
Chcieli, żebym kupił siłownię atomową, dotąd nie działała z
powodu braku atomów. Odmówiłem z tego samego powodu.
*
Mam propozycję, żeby zainwestować w rolnictwo na zasadzie
kooperacji. Gdy poprosiłem o szczegóły, pokazali mi dołek i
zaproponowali, że ja złożę w nim kapitał, a oni go przyklepią.
*
Propozycja, żebym zainwestował w telekomunikację. Zapytałem,
ile z tego będę miał. Obiecali, że odpowiedzą telefonicznie, kiedy
im założę telefon.
*
Czuję się nie najlepiej; poszedłem do lekarza, który stwierdził
katar ssawki. Radził zmienić klimat.
*
Miałem zwiedzać fermę kurzą, która hoduje pstrągi. Ale z ssawką
coraz gorzej, skracam pobyt i wracam do domu.
*
Jestem już w domu, ale żadnej poprawy. Znowu do lekarza. Ostre
zapalenie ssawki na skutek infekcji. Zlecił analizę.
*
Analiza jest bezsilna, to jakaś tajemnicza choroba nieznana na
Zachodzie, odradza ponowną wizytę na wschodzie.
*
Stosuję się do porady lekarza.
LIST DO REDAKCJI 9 LUTEGO 1992
Minęły przeklęte czasy Faraonów i kraj nasz nareszcie wkroczył
na drogę Demokracji. Po dawnym ustroju pozostały nam piramidy oraz
mumie władców, którym nikt nie oddaje już czci. Przeciwnie, pamięć
o nich stała się kłopotliwa, tym bardziej, że owe mumie są
doskonale zakonserwowane.
Co począć z gigantycznymi mauzoleami? Piramidy mogą pozostać
jako atrakcja turystyczna, ale ich zawartość - po trzykroć nie!
Dosyć mamy Faraonów, nawet suszonych.
Co więc z nimi począć?
Wyeksportować do jakichś Kanibalów jako konserwy
pierwszorzędnej jakości. Staliśmy się przecież krajem nowoczesnym,
zaś eksport jest sine qua non nowoczesnej gospodarki, czyli wolnego
rynku. Poprawimy sobie bilans płatniczy, a przy okazji pozbędziemy
się ideologicznego kłopotu.
Na zarzuty, że taki proceder byłby wątpliwy pod względem
moralnym, etycznym, estetycznym, a nawet gastronomicznym, odpowiedź
jest prosta: to zależy tylko od punktu widzenia. Relatywizm, zwany
także pluralizmem, jest podstawą Demokracji, zaś wydawanie
kategorycznych sądów formą imperializmu.
Zwłaszcza kiedy chodzi o eksport lub import, a my nie mamy
niczego innego, co byśmy mogli eksportować.
PRZEZORNOŚĆ 23 LUTEGO 1992
Niepokój mój rósł w miarę, jak zbliżałem się do miejsca, gdzie
bór był najczarniejszy. Podobno czatowali tam zbójcy. Już mijałem
niebezpieczne miejsce, gdy trzech wyszło na drogę.
- Panowie są zbójcy? - zapytałem.
- My? Nic podobnego. Służba leśna.
Odetchnąłem z ulgą.
- Ale skoro pan już o tym wspomina, to rzeczywiście różni tu się
kręcą. Proponujemy, żeby pan oddał nam gotówkę na przechowanie. Po
co ryzykować.
Oddałem im wszystko, co posiadałem, po czym już bez troski
ruszyłem w dalszą drogę. Nikt mnie zresztą już nie zaczepił,
zbójcow ani śladu.
Ale ja jestem człowiekiem przezornym.
KOLEKCJONER 1 MARCA 1992
Przechadzając się wśród jarmarcznego tłumu trafiłem na stoisko
handlu obrazami, czyli dziełami sztuki. Były tam jelenie na
rykowiskach, okręty wśród bórz morskich, róże w wazonach oraz "Mona
Lisa".
- Ile pan chce za to? - zapytałem wskazując na "Monę Lisę".
- Trzydzieści pięć.
- Trzydzieści pięć milionów?
- Nie, trzydzieści pięć tysięcy.
- To chyba falsyfikat.
- Dlaczego miałby być falsyfikat? - oburzył się sprzedawca. - U
nas wszystko jest ręcznie malowane.
- Bo coś za tanio. Jakby ten obraz był prawdziwy, to powinien
kosztować co najmniej trzydzieści pięć miliardów.
- Jak się pan boi, że za tanio, to niech pan da więcej.
Dałem trzy i pół miliona, ale mimo to myślę, że zostałem
oszukany. Przy naszej inflacji nawet trzy i pół miliona to nie są
żadne pieniądze.
GRANICA 8 MARCA 1992
Zniknęły druty kolczaste, słup graniczny spróchniał i
przekrzywił się jak stary nagrobek, zarosły go młode krzaki.
Inaczej, jakże inaczej wyglądała dawniej ta granica.
Między chybotliwymi szczytami świerków nieruchoma wieża
strażnicza. Po śladach niegdysiejszej ścieżki trafiłem na polanę.
Wiatr kołysał bujną trawą i trzaskał drzwiami wieży, otwierała się
i zamykała bezsilnie jej bezzębna paszczęka, but mój kopnął
zardzewiałą puszkę po konserwach ukrytą w trawie. Potoczyła się
niechętnie wydawszy krótki i pusty brzęk, znieruchomiała.
W górze na platformie wieży nie było nikogo.
- Stój! Kto idzie? - rozległ się głos.
To był mój głos, to ja krzyknąłem sam do siebie. Nie mogłem
dłużej znieść milczenia, nic tylko jakieś szumy i szelesty i to
trzaskanie drzwiami. A przecież ja przekraczałem granicę.
Co odpowiedzieć? Dawniej to było łatwe. Wystarczyło podać imię
i nazwisko, płeć, datę i miejsce urodzenia, miejsce zamieszkania,
wzrost, kolor oczu, brunet, blondyn czy szatyn, zawód i numer
paszportu. Ale teraz, kiedy ja pytam sam siebie?
Nie znalazłszy odpowiedzi rzuciłem się do ucieczki, z powrotem
przez las, oczekując lada chwila śmiertelnego wystrzału. Ale
przypomniałem sobie, że nie byłem uzbrojony i zwolniłem kroku.
U FRYZJERA 15 MARCA 1992
Poszedłem do fryzjera. Spieszyłem się, ale na szczęście
kolejka była krótka. Jeden już siedział na fotelu, a na ławce
czekało około trzech.
Ten na fotelu miał ogromną brodę, szerszą niż dłuższą, jak
wielki owalny krzak.
- Przystrzyc? - zapytał fryzjer.
- Nie, zmienić fason.
- W łopatę, czy w szpic?
- Co pan radzi?
- W łopatę, bo w szpic byłoby szkoda, za duży ubytek. Szkoda
takiej pięknej brody.
- W łopatę wykluczone - odezwał się jeden z czekających, ten,
który miał brodę nie mniejszą niż ów na fotelu, ale podłużną, w
kształcie łopaty. - Ja moją zamienię w szpic, a ty byś wtedy
ryzykował z łopatą, że wezmą ciebie za mnie. Lepiej od razu tnij w
szpic, Karolu.
Brodacz na fotelu westchnął. - Proszę w szpic - zwrócił się do
fryzjera.
- Czyście obaj zwariowali? - rzekł do nich szpicbródka. - Fryderyk
ma rację co do łopaty, ale szpic też was nie uratuje, bo przecież
mnie znają ze szpicem, a chyba żaden z was nie chce być podobny do
mnie. Ja mój zgolę, żeby mnie nie rozpoznali i zostawię tylko wąsy.
- Ale wtedy będziesz podobnny do Józka - zauważył Karol. - On
zgoli wąsy i wtedy ciebie, Wołodia, złapią razem z wąsami zamiast
niego. Prawda Józek?
Czwarty, który miał tylko wąsy, nie odpowiedział. Uśmiechnął
się zagadkowo i pyknął z fajki.
- Koledzy - stwierdził Fryderyk - z tego wynika, że my wszyscy
musimy całkiem zgolić wszystko.
Godzina i kwadrans poszło na Karola. Na Fryderyka tylko trzy
kwadranse, bo miał łatwiejszy zarost. Pół godziny na Wołodię i
dziesięć minut na Józka. Razem dwie godziny i czterdzieści minut.
Nareszcie przyszło do płacenia. Ale okazało się, że mieli
wspólną kasę i długo się rozliczali. Tymczasem na ulicy ukazał się
tłum manifestantów. "Precz z komunizmem", krzyczeli.
- Zaraz wydam resztę - powiedział fryzjer. - Tylko nie mam
drobnych. Skoczę na róg, żeby rozmienić banknot na drobne, panowie
poczekają.
- Nie trzeba, na nas już czas. Jest tu jakieś tylne wyjście?
Fryzjer wyprowadził ich przed zaplecze i wrócił.
- Ja ich skądś znam - powiedział.
- Ja też, ale nie mogę sobie przypomnieć.
- Chyba z jakichś portretów...
- Nieważne, tak czy inaczej spóźnię się przez nich na mecz.
PRZEZORNOŚĆ 22 MARCA 1992
Nie lubię wychodzić ostatni. Dlatego zawsze liczę, ilu nas
jeszcze zostało przy barze. Gdy widzę, że już tylko dwóch, wracam
do domu. Smutek opustoszałego baru zostawiam komu innemu.
Trzeci człowiek właśnie wyszedł i oprócz mnie pozostał tylko
grubas.
Podałem barmanowi banknot.
- Nie mam reszty - powiedział barman. - Może pan ma zmienić -
zwrócił się do grubego.
Gruby nie odpowiadał.
- Spił się - powiedziałem do barmana.
- Zdaje się, że gożej - powiedział barman przypatrując się
grubemu. - Chyba nie żyje, trzeba będzie zadzwonić na pogotowie.
Odtąd wychodzę, gdy przy barze jest nas jeszcze trzech.
Nigdy nie dosyć przezorności.
RZECZYWISTOŚĆ REALISTYCZNA 29 MARCA 1992
Pewnego razu, gdy czytałem gazetę, a pies leżał u moich stóp,
rozległo się miauczenie kota, tuż obok. Zdziwiłem się, bo kota nie
było w moim domu. Spojrzałem na psa, ale ten nie reagował,
widocznie nie usłyszał. Ale czy możliwe, żeby nie usłyszał? Nie.
Czy więc udawał, że nie słyszy? Nonsens, dlaczego miał udawać. Więc
dlaczego się zarumienił?
Zapomniałbym o tym incydencie, gdyby w parę dni później,
podczas przechadzki, mój pies nie wspiął się na drzewo. Gdy się
zorientował, że go obserwuję, zeskoczył i zbliżył się do innych
psów. Te jednak odniosły się do niego wrogo.
To jednak nie były jeszcze żadne dowody. Ostatecznie wspiął się
niewysoko, a wrogość innych psów mogła mieć rozmaite przyczyny.
Zabrałem go do weterynarza.
- Niech pan go zbada, chcę wiedzieć, czy to jest pies czy kot.
- Dziś już nie przyjmuję, proszę przyjść kiedy indziej.
- Kiedy?
- Nie wiem, jestem bardzo zajęty.
Albo pomyślał, że zwariowałem, albo rzeczywistość nie jest tak
jednoznaczna jak nam się wydaje. Nie chcę mieć z tym problemów,
więc sprzedałem psa i kupiłem małpę.
Nazajutrz małpa zniknęła. Znalazłem ją dopiero po długich
poszukiwaniach. Siedziała na moim fotelu i czytała PH|NOMENOLOGIE
DES GEISTES Hegla.
Poczekam aż skończy tę książkę, a potem z nią podyskutuję.
Oczywiście, jeżeli się okaże, że ja to nie ona, a ona to nie
ja.
ZESZYT 5 KWIETNIA 1992
Z początkiem roku szkolnego kupiłem sobie zeszyt. Zeszyt był
piękny: lśniąca okładka i doskonały papier. Na pierwszej stronie
napisałem:
W IMIĘ BOŻE
Mój kolega z ławy szkolnej kupił sobie zeszyt zwyczajny: szara
okładka, papier średniej jakości. Na pierwszej stronie napisał:
ZESZYT OD MATEMATYKI
Zanotowaliśmy pierwszą lekcję w naszych zeszytach. Ale już
drugą zanotował tylko on. Ja nie zanotowałem, ponieważ matematyka
mnie nudziła.
Następne lekcje czasem notowałem, a czasem nie, zależnie od
przypływu silnej woli.
Kolega notował wszystkie lekcje systematycznie.
Wkrótce przestałem rozumieć cokolwiek z moich dorywczych
notatek. Wyrzuciłem więc stary zeszyt i kupiłem sobie nowy, jeszcze
piękniejszy. Na pierwszej stronie wykaligrafowałem:
W IMIĘ BOŻE, NAPRAWDĘ
Poczem pożyczyłem zeszyt kolegi i zacząłem przepisywać jego
notatki. Nie mogłem jednak notować bieżących lekcji, dopóki nie
skończyłem przepisywania poprzednich. A nie mogłem przepisywać
poprzednich, ponieważ należało notować bieżące. Wobec tego
poszedłem do kina.
Zbliżał się koniec roku szkolnego i egzaminy, do których nie
byłem przygotowany. Należało więc działać radykalnie. Wyrzuciwszy
stary zeszyt, kupiłem nowy, najpiękniejszy jaki mogłem znaleźć i
napisałem na pierwszej stronie:
W IMIĘ BOŻE, NAPRAWDĘ, STANOWCZO I NIEODWOŁALNIE.
Poczem znowu pożyczyłem zeszyt od kolegi, ale go zaraz
zgubiłem.
Nie szkodzi, bo już nie długo zaczną się wakacje.
AKADEMIA 12 KWIETNIA 1992
Zebrali się członkowie Akademii, żeby przyznać nagrodę
literacką. Każdy po kolei przedstawiał swojego kandydata, a że
każdy innego, wybór zapowiadał się trudny. Jako ostatni zabrał głos
Przewodniczący, Profesor wytrawny i znawca.
- Padły tu nazwiska pisarzy sławnych i wszystkie zasługują na
uwagę. Lecz żadne dzieło przez nich napisane nie wnosi nic nowego
do skarbca literatury. Nic, tylko sama ortodoksja. Ja przedstawię
dzieło prawdziwie współczesne.
Po czym zadzwonił srebrnym dzwonkiem i na ten sygnał wożny
wniósł deskę wyrwaną z parkanu, a na niej napisane "dópa".
Milczenie zapadło, zaś Przewodniczący rzekł:
- Otwieram dyskusję.
- Owszem, nie da się zaprzeczyć - zabrał głos jeden Akademik znany
z bezstronności - że utwór ten ma wielki zasięg społeczny. Jednak
co się nowatorstwa tyczy, miałbym pewne wątpliwości.
- Dziwię się koledze - na to drugi - że nie dostrzega nowatorstwa.
Być może co do treści dzieło nie jest całkowicie oryginalne, ale co
do formy... Czy kolega nie widzi, że jest napisane przez "ó"
zamiast "u"?
- Ja bym się nie zgodził z tezą, że dzieło nie jest postępowe
także pod względem treści - rzekł trzeci. - Mniejsza o wirtuozerię
formalną, najważniejsze, że odzwierciedla współczesność, idzie z
duchem czasu, jak już wspomniał pan Prezes.
- Tak - zgodził się czwarty. - A nawet jeszcze więcej.
Syntetyzując teraźniejszość jest jednocześnie proroczą wizją
przyszłości, nie rezygnując przy tym z tradycji. Jako takie jest
kapitalnym połączeniem klasycyzmu, realizmu i awangardy.
- A ja bym jeszcze dodał - rzekł piąty- że zawiera wielkie
wartości humanistyczne, żeby nie powiedzieć: humanitarne.
- A więc mamy do czynienia z Arcydziełem - podsumował Prezes. -
Przyznając mu Nagrodę pozostaniemy w zgodzie z naszym sumieniem, a
przy okazji obalimy zarzuty, co raz to głośniejsze ostatnio, jako
byśmy byli zacofani w naszych upodobaniach i nie umieli dostrzegać
nowości. Dziękuję panom w imieniu Akademii.
- Lecz czyż nie jest to dzieło anonimowe? - zatroskał się
Sekretarz odpowiedzialny za sprawy organizacyjne. - Jak odnajdziemy
autora?
- Nic prostszego - odparł Prezes. - To syn naszego woźnego - sam
widziałem, jak pisał.
Odbyło się uroczyste Wręczenie Nagrody. Zgodnie z protokołem
Laureat wygłosił przemówienie, składało się tylko z jednego słowa.
Tym razem było ono mówione, nie pisane i nie wiadomo, jakiej użył
ortografii.
WOLA I CZYN 19 KWIETNIA 1992
Jestem człowiekiem czynu i w żadnej sytuacji nie opuszczam
rąk. Toteż nawet gdy się znalazłem sam jeden w łódce na środku
oceanu, nie straciłem optymizmu i woli działania.
Lecz jakże tu działać, kiedy nie było wioseł ani żagla, ani
steru.
W kieszeni znalazłem korkociąg, rzecz mi teraz nie przydatną.
Od czego jednak pomysłowość? Korkociąg to rodzaj świdra, a więc
można nim coś prześwidrować. Każda działalność jest lepsza od
bezczynności.
Łódź była z twardego drewna i świdrowanie szło mi opornie. Na
szczęście poza wspomnianymi wyżej zaletami charakteru odznaczam się
także wytrwałością i już o zachodzie słońca powstała w dnie łodzi
piękna dziura.
Ciemność zapadła i musiałem przerwać pracę, choć tak nie lubię
bezczynności. Od czego jednak cierpliwość? Poczekam i kiedy słońce
wzejdzie, przystąpię do wiercenia następnej. Optymizm mnie nie
opuszcza, choć skąd się bierze ten tajemniczy gulgot i dlaczego
woda sięga mi już po kolana?
REWOLUCJA BIS 26 KWIETNIA 1992
Nowosądecki, Majer i ja udaliśmy się do pewnej dobrze nam
znanej restauracji.
- Popatrz, zmienili nazwę - zauważył Majer.
Istotnie, zamiast POD CENTRALNYM ZARZĄDEM PAŃSTWOWYM
restauracja nazywała się HAWAJSKA TĘCZA.
- To dlatego, że nastąpiła reprywatyzacja - wyjaśnił Nowosądecki.
Przedsiębiorstwo nie jest już własnością państwową, ale prywatną.
Weszliśmy i usiedli przy stoliku.
- Czego panowie sobie życzą? - zapytał kelner, który nas nie
rozpoznał, ani my jego. Oprócz nazwy zmienił się również personel.
- Jak zwykle pół litra na głowę, razem półtora.
- Oczywiście, pół litra, ale pół litra czego?
- Jeżeli to są żarty, to ja się już uśmiałem - odpowiedział Majer.
- Teraz proszę przystąpić do obsługi.
- Może być Chivas Regal, Johnny Walker, Black Label, Bushmills,
Cutty Sark, Ballantine, Grouse, Bordeaux, Bourgogne, Beaujolais,
Champagne...
- A czystej nie ma? - Przerwał mu Majer, który nie znał obcych
języków.
- Owszem, jest Smirnoff Vodka, Don Kozaken Vodka, Crystal Vodka,
Colossal Vodka i Capital Vodka.
- A zwyczajnej wódki nie ma?
- Takiej zupełnie zwyczajnej to nie mamy.
- Może by Don Kozaken? - zaproponował Nowosądecki - To
przynajmniej brzmi jakoś znajomo.
Ale okazało się, że Don Kozaken także przerastali nasze
możliwości finansowe i opuściliśmy HAWAJSKĄ TĘCZĘ.
- Czuję, jak mnie ugniata jarzmo kapitalizmu - powiedział Majer na
ulicy.
- Mnie także - zgodził się Nowosądecki. - Musimy zbudować
socjalizm na nowo.
Przystąpiliśmy do dzieła. Nowosądecki postarał się o aparaturę,
Majer o surowce, a ja znalazłem lokal, czyli piwnicę. Bowiem za
pędzenie samogonu grożą surowe kary i jako rewolucjoniści musimy
pracować w podziemiu.
MECENAS 17 MAJA 1992
Zostałem pisarzem dzięki Mecenasowi K. Był to wulgarny osobnik
o powierzchowności odrażającej, złym charakterze i podejrzanych
źródłach dochodu. Niemniej to on odkrył we mnie talent i zachęcił
mnie do pisania.
Moja twórczość była bogata pod względem formy, ale ograniczona
pod względem treści. Pisałem wiersze, powieści, a nawet sztuki
teatralne, jednak przedmiotem wszystkich moich utworów była
wyłącznie uroda, mądrość i zalety charakteru Mecenasa K. Wszystkie
moje dzieła ukazywały się prywatnym nakładem Mecenasa K. Przypisuję
to nie jego próżności, ale jego znawstwu literatury.
Pomimo wysokich nakładów i niskiej ceny moich książek, Mecenas
K. był jedynym ich czytelnikiem. Zawsze jednak uważałem się za
pisarza elitarnego.
Po wielu latach dobrego zdrowia Mecenas zmarł. Stało się to
akurat w chwili, kiedy skończyłem jego biografię. W tym najnowszym
dziele udowodniłem, że Mecenas K. jest nieśmiertelny.
Miałem kłopoty ze znalezieniem wydawcy. Wobec tego zmieniłem
zawód i zostałem sklepikarzem. Powodzi mi się nieźle, ale czasami
tęskno mi do sztuki.
CZARNY RYNEK 24 MAJA 1992
Znalazłem się w dzielnicy gdzie często podejrzani osobnicy
wyłaniają się z zaułków i proponują przechodniom różne transakcje.
Najczęściej kupno biżuterii, która potem okazuje się fałszywa.
Właśnie taki skinął do mnie z bramy.
- Pssst, kupi pan niewolnika?
Zastanowiłem się. Handel niewolnikami jest nielegalny, ale
dobrze byłoby mieć chociaż jednego.
- To zależy, najpierw chciałbym obejrzeć towar.
- Przecież pan widzi.
- Nie rozumiem.
- Ten niewolnik na sprzedaż to ja.
- Wobec tego wolałbym porozmawiać z właścicielem.
- Niemożliwe.
- Dlaczego?
- Jako obywatel państwa komunistycznego byłem jego własnością, ale
teraz państwo się rozpadło i zostałem bez właściciela.
- Jeżeli pan nie jest już niczyją własnością, to znaczy, że pan
nie jest już niewolnikiem. Pan jest wolnym człowiekiem.
Rozpłakał się
- Dlaczego mi pan przypomina o moim nieszczęściu? - zawołał -
Niech pan kupuje, albo nie, ale niech się pan nie pastwi nade mną.
- Jak to, nie chce pan wolności?
Otarł łzy.
- Na wolności trzeba pracować, proszę pana. A ja mam swoją
godność.
Oddaliłem się nie skorzystawszy z oferty. Niewolnictwo jest
niemoralne, a ja jestem człowiekiem głęboko moralnym.
Zresztą nie lubię zatrudniać zdemoralizowanego personelu.
NIMENKLATURA 14 CZERWCA 1992
Panowie - powiedział Prezes - Nie ma już co dłużej ukrywać.
My, Zarząd Spółdzielni JASNA PRZYSZŁOŚĆ jesteśmy organizacją
przestępczą.
- Od kiedy? - zapytał Sekretarz rzeczowo.
- Odkąd nam udowodniono malwersację, sprzeniewierzenie, a nawet
kradzież mienia publicznego. czyli od niedawna.
- Jeżeli tak - zgodził się Sekretarz - To jesteśmy godni
najwyższego potępienia.
- Właśnie - przytaknął Skarbnik - Potępmy się i będzie spokój.
- Tym razem samokrytyka nie wystarczy. Społeczeństwo oczekuje od
nas czegoś bardziej radykalnego.
- A gdybyśmy się potępili z całą stanowczością?
- To też już było i też za mało. Teraz trzeba radykalnie.
Proponuję, abyśmy się rozwiązali.
- A jak nas złapią?
- Nie ma obawy. Zawiążemy się z powrotem jako Komisja do Badania
Przestępczej Działalności Zarządu Spółdzielni JASNA PRZYSZŁOŚĆ.
Wkrótce Komisja do Badania Działalności rozpoczęła działalność.
Zarzuty, że jej członkowie pobierali pensje jeszcze wyższe niż na
poprzednich stanowiskach okazały się bezpodstawne. Nikt nie
posiadał lepszych kwalifikacji do badania niż oni.
EPILOG 21 CZERWCA 1992
DO NAJWYŻSZEJ RADY ZWIĄZKU SOCJALISTYCZNYCH REPUBLIK
RADZIECKICH, W KRZAKACH.
Przepraszam, że piszę na taki adres, ale nie wiadomo, gdzie
teraz Rada przebywa, to na krzaki wydaje się najpewniejsze.
Słyszałem, że nikt nie wie co zrobić z naszym orężem atomowym.
To ja bym chciał go wziąć na przechowanie.
U nas ciasno, trzy rodziny w jednej izbie komunalnej.
Iwanowicze, Pawłowicze i my Aleksiejewicze. Ale miejsce na oręż się
znajdzie, zwłaszcza jakby Marię Antonownę Iwanowicz gdzie zesłać,
może na kanał Białomorski... Jasne, że on już zbudowany, ale może
coś naprawić przy nim jeszcze by trzeba? Maria Antonowna Iwanowicz
by się do tego nadawała, bo wczoraj znowu naszą, Aleksiejewiczów,
zupę z pieca odstawiła i swoją, Iwanowiczów, postawiła. Nie mogła
to zupę Pawłowiczów zamiast naszej, Aleksiejewiczów, odstawić?
Biełomorie dobrze by jej zrobiło, zreedukowałaby się. Ja ciągle
piszę i piszę do Organów, że Maria Antonowna Iwanowicz jednostką
antysocjalistyczną jest i nic, ona ciągle w domu i nam zupę
odstawia. Ja się nie skarżę na Organy, tylko na Marię Antonowną
Iwanowicz. Ale gdzie one są?
Mnie oręż by się przydał na wypadek, jakby Maria Antonowna
Iwanowicz zupy naszej odstawiać nie przestała.
Aleksiej Aleksiejewicz, Bohater Wielkiej Wojny Ojczyźnianej,
Odznaczony.
DO ROZZWIĄZKU RADZIECKIEGO
Najwięcej miejsca zajmują ordery Aleksieja Aleksiejewicza,
weterana wojny ojczyźnianej. Co moja żona, Maria Antonowna
Iwanowicz zupę na piecu postawi, to wpadają i potem w zębach
zgrzyta. Ale jak się je wywiesi za oknem razem z Aleksiejem
Aleksiejewiczem, to miejsce dla bomby będzie. I dla nas też, to
znaczy dla rodziny Iwanowiczów. O Pawłowiczach nie wspominam, bo to
chuligani.
To ja bym ten stos atomowy po ekonomicznemu sobie
przyprywatyzował. Obiecuję, że nie będę go używał, chyba, że w
razie koniecznej potrzeby, to znaczy jakby Aleksiej Aleksiejewicz
się opierał.
Iwan Iwanowicz, Kandydat Nauk.
CZAŁO!
Jestem Paweł Pawłowicz, ale mówcie mi Alek Caponow.
My razem z Lukiem Brando zakładamy Szołbiz. Może nie wiecie kto
to jest, bo on przed Gorbaczowem nazywał się Fiedia Żopowski.
Możemy wziąć ze trzydzieści megatonów i parę ICBMS-ów. Więcej
na razie nie potrzebujemy, może jak się nam firma rozwinie.
Zresztą to zależy od tego, czy się nam uda wykończyć Kandydata
Nauk Iwana Iwanowicza konwencjonalnie. Aleksiej Aleksiejewicz to
nie jest problem, on stary i zresztą wcześniej załatwi go Kandydat
Nauk Iwanowicz w sprawie zupy.
Zenk ju wasza macz.
ROCZNIK 1993
OBRADY 17 STYCZNIA 1993
- Warto by założyć partię polityczną - powiedział Mayer.
- Przecież już jest ich parę - zauważył Nowosądecki.
- Owszem, partie są, ale nieodpowiedzialne za całość. Takiej
odpowiedzialnej jaką my byśmy założyli jeszcze nie było.
- A co ja z tego będę miał? - zainteresował się Nowosądecki.
- Poświęcenie dla Ojczyzny - wyjaśnił mu Majer.
- Przecież się poświęcam! - oburzył się Nowosądecki i nalał sobie
znowu - W Izbie Wytrzeźwień mi powiedzieli, że jak będę
kontynuował, to dostanę nolens volens.
- Delirium tremens - poprawiłem Nowosądeckiego.
- Wszystko jedno, w każdym razie czegoś po łacinie.
- Ja mam na myśli poświęcenie odgórne - wyjaśnił Mayer. - To
znaczy...
- A ja co, dołem wsączam? - przerwał mu Nowosądecki.
- Bez warcholstwa - powiedziałem do Nowosądeckiego i włożyłem go
pod stół - od tego upadła Rzeczpospolita, Mayer ma głos.
- Poświęcenie odgórne, to znaczy, że my będziemy Przewodniczącymi,
a to się zawsze opłaca. Pamiętacie jak się poświęcał Cyrankiewicz?
- Gdzie te czasy - westchnął Nowosądecki spod stołu.
- Myśl niezła - powiedziałem do Majera. - Ale nie nowa.Nowosądecki
ma rację, partii jest zatrzęsienie.
- Ale żadna nie jest masowa. Nas jest trzech, to znaczy stosunkowo
masa.
- A co z programem? Bez programu ani rusz.
- Ja mam program pokazu Moda Polska, dali mi jak nosiłem dla nich
paczki - odezwał się Nowosądecki spod stołu - zostawiłem w domu,
ale mogę przynieść. Tylko już nie dzisiaj.
- Nie chodzi o program Polskiej Mody, tylko o program polskich
reform - uświadomiłem Nowosądeckiego unosząc skraj obrusa, żeby
lepiej z nim komunikować - bez programu reform nie mamy szans,
każda partia ma jakiś.
- To się zapytam Księży Reformatów, mieszkam niedaleko.
- Kissinger to on nie jest - powiedziałem do Mayera opuszczając
obrus - wracając do tematu, na przykład co myślisz o rolnictwie?
- Może być, mnie nie przeszkadza.
- A przemysł ciężki?
- Jak za cięzki, to zelżyć.
- Wobec tego co z lekkim?
- Proste, lekki będzie trochę cięższy, a ciężki lżejszy.
- Oświata?
- Niech świeci, byle wyłączać przy wyychodzeniu. I nie czytać, bo
prądu szkoda.
- A wojsko? Jaki jest twój stosunek do wojska?
- Uregulowany.
- Bardzo dobrze - oceniłem - fachowo, do rzeczy i co najważniejsze
może liczyć na popularność. Ale to nie wystarczy, żeby się wybić
musimy zaproponować coś radykalnego. Nowosądecki, nie ruszaj się,
bo przypierdolę.
- Ja się nie ruszam, tylko się drapię.
- Chwiejesz stołem.
- Kiedy mnie swędzi.
- Ale się przez szkło przelewa.
- A, to co innego - przyznał Nowosądecki i uspokoił się.
- A nie mówiłem? - powiedzał Mayer. - My będziemy partią
odpowiedzialną za całość - Nowosądecki daje nam wzniosły przykład,
nie rusza się, choć cierpi. Żadne radykalizmy.
- Centrum?
- Centrum oczywiście też, ale musimy mieć w łonie także lewicę i
prawicę. Chodzi ojedność narodową.
- Kto będzie w centrum?
- Ja oczywiście. Nowosądecki może być lewicą.
- Bo przewrócę stół! - ostrzegł Nowosądecki z podłogi.
- Wobec tego ty będziesz lewicą, a Nowosądecki weźmie prawicę -
zwrócił się do mnie Mayer.
- Bo wypuszczę Nowosądeckiego - ostrzegłem Mayera.
- Nie mógłbyś mnie podrapać? - zapytał mnie Nowosądecki spod
stołu. - Swędzi jak cholera.
- Jak nie weźmiasz lewicy, to nie ma mowy o drapaniu - odrzekłem.
Albo lewica, albo niech cię swędzi, wybieraj.
- Podrap go tylko trochę, a potem niech się namyśli - powiedział
Mayer. - Nie można za dużo wymagać od człowieka.
- Właśnie! - zawołał Nowosądecki - ja się muszę wreszcie napić!
- Trzymaj go! - krzyknął Mayer, ale było już za późno. Nowosądecki
miał pragnienie tak gwałtowne, że szarpiąc się ze mną przewrócił
stół i wszystko się wylało zanim co. Ssaliśmy potem obrus do rana,
ale to nie to samo.
Nasz błąd polegał na tym, żeśmy go tam za długo trzymali na
sucho. Lewica lewicą, prawica prawicą, ale najważniejsze są Prawa
Człowieka.
Bez tego nie wpuszczą nas do Europy.
RUCH WYDAWNICZY 7 LUTEGO 1993
Spotkaliśmy Mayera.
- Y co słychać? - zapytał.
- A ty co, katar masz? - zdziwiłem się.
- Nie, dlaczego?
- Bo jakoś tak dziwnie mówisz.
- Dlaczego dziwnie?
- Mówisz "y" zamiast "i".
- Wcale nie dziwnie, tylko po hiszpańsku, "i" po hiszszpańsku
znaczy "y".
- Naprawdę?
- Możesz sprawdzić w słowniku.
Pożegnaliśmy się i rozeszli w swoje strony.
- Nie wiedziałem, że Mayer włada hiszpańskim - powiedziałem do
Nowosądeckiego.
- Ja też władam.
- Ty? Od kiedy!
- Od dzisiaj. On mówił po hiszpańsku, a ja wszystko rozumiałem.
Zastanowiłem się.
- Właściwie to ja także - powiedziałem.
- A widzisz? Żadna sztuka. On myślał, że nam zaimponuje.
Przystąpiliśmy razem z Mayerem do tłumaczenia pamiętników
generała Franko. Już wzięliśmy zaliczkę.
Człowiek sam nie wie, jaki jest zdolny.
PRZESADA 21 LUTEGO 1993
Zadzwonił do mnie Nowosądecki.
- Mayerowi jest już lepiej - powiedział.
- Na pewno? - zapytałem ostrożnie.
- Dzwonił do mnie przed chwilą i mówił, że już nie kaszle.
- I nie kłuje go już w boku? - zapytałem z troską.
- Jeszcze trochę kłuje, ale już mniej.
- A gorączka? - zapytałem nie tracąc nadziei.
- Nie wiem, o gorączce nic nie mówił.
- No to chodźmy do niego.
Poszliśmy. Mayer powitał nas w szlafroku wietnamskim w duże
motyle. Był podniecony i miał zaróżowione policzki.
- Jak zdrowie? - zapytałem.
- Dziękuję, dobrze. Właściwie to mi już nic nie jest.
- Ale gorączkę masz.
- Już nie.
- Nie? Może byś jednak zmierzył.
- Zmierzyłem. Nie mam żadnej gorączki.
- To dlaczego masz wypieki?
- Bo wygrałem Mercedesa.
- Jak to wygrałeś?
- Na loterii.
- Zapadło milczenie.
- Nowego? - zapytał Nowosądecki głucho.
- Nowiutkiego. Na loterii wygrywa się tylko nowe.
- No to my chyba już pójdziemy - powiedział Nowosądecki.
Wyszliśmy. Przed domem stał srebrzysty Mercedes. Stanęliśmy
przy krawężniku.
- Masz gwoździa? - zapytałem.
- Tylko scyzoryk.
Pracowaliśmy pół godziny, bo opony były twarde, a scyzoryk
mały. Ale żeśmy przekłuli i poszli.
Że mu jest lepiej, to można jeszcze znieść. Ale po co ma być mu
za dobrze. LIST DO TYGODNIKA POWSZECHNEGO 21 CZERWCA 1992
Dziękuję za życzenia świąteczne i egzemplarze "Tygodnika",
które - z nieuniknionym opóżnieniem - ale przecież do mnie docho-
dzą.
Przesyłam w załączeniu mini-opowiadanie pt. "Epilog". Jestem
świadomy, że jest to oparte na pomyśle, który mi przyszedł do głowy
37 lat temu (stare opowiadanie pt. WESELE W ATOMICACH), ale osta-
tecznie był to mój pomysł i sądzę, że mam prawo go używać. Zresztą
kontekst jest nowy, w skali historycznej.
Załączam też odpowiedni rysunek.
Niestety jest to ostatnie opowiadanie tego rodzaju jakie napi-
sałem, przynajmniej na razie. Napisałem je w grudniu. Zaraz potem
zacząłem pisać sztukę teatralną, pierwszą od pięciu lat, pierwszą
po szpitalu i pierwszą w Meksyku. Więc czułem się jak powtórny de-
biutant i niczym innym nie byłem się w się w stanie zajmować.
Sztuka została ukończona przed trzema dniami i mam nadzieję, że
kiedyś obejrzymy ją wspólnie w Krakowie.
Ostatnie, przedtem, mini-opowiadanie wysłałem do Was 16 grudnia
ubiegłego roku. To znaczy więcej niż jedno.
Nie wiem kiedy i jak uda mi się wrócić do pisania tych ma-
leństw, które ciągnąłem przez trzy lata prawie od Paryża po Meksyk.
Przywiązałem się do nich, ale jeżeli wrócę, to nie wcześniej chyba
niż jesienią. Wkrótce czekają mnie długie podróże i będę daleko od
domu.Mam nadzieję, że wrócę i jeszcze coś napiszę.
Żegnam Was i Czytelników, oby tylko na razie, i dziękuję za
gościnę. Przepraszam za ten uroczysty ton, ale czuję się uroczyś-
cie.
Życząc wszystkiego najlepszego, z szacunkiem
Wasz
SŁAWOMIR MROŻEK
Meksyk, 25 marca 1992 SPIS TREŚCI
INFORMACJE_O_OPOWIADANIACH_._._._._._._._._._._._._._._._._._._1
1.PRZEKŁADANIEC . . . . . . . . . . 12.III.1989 . . . . . . 2
2.MY DWAJ . . . . . . . . . . . . . . 2.IV.1989 . . . . . . 3
3.CIERPIENIA MŁODEGO WERTHERA . . . . 16.IV.1989 . . . . . . 4
4.ÓSMY DZIEŃ . . . . . . . . . . . . . 7.V.1989 . . . . . . 5
5.HAMLET . . . . . . . . . . . . . 13.VIII.1989 . . . . . . 5
6.DRZEWO . . . . . . . . . . . . . 20.VIII.1989 . . . . . . 6
7.DOŚWIADCZENIE . . . . . . . . . . 27.VIII.1989 . . . . . . 7
8.SAMOTNOŚĆ . . . . . . . . . . . . . 3.IX.1989 . . . . . . 8
9.PRZESTROGA . . . . . . . . . . . . 10.IX.1989 . . . . . . 9
10.OPOWIEŚĆ STAREGO AGENTA . . . . . . 17.IX.1989 . . . . . . 9
11.ZE WSPOMNIEŃ KAPELANA . . . . . . . . 1.X.1989 . . . . . .11
12.POLITYKA WEWNĘTRZNA . . . . . . . . 15.X.1989 . . . . . .12
13.KORESPONDENT SPECJALNY . . . . . . 29.X.1989 . . . . . .12
14.NASZE I INNE ZWIERZĘTA . . . . . . 5.XI.1989 . . . . . .14
15.EMANUEL . . . . . . . . . . . . . . 12.XI.1989 . . . . . .15
16.NOC W HOTELU . . . . . . . . . . . 19.XI.1989 . . . . . .16
17.HERBATA I KAWA . . . . . . . . . . 26.XI.1989 . . . . . .16
18.ŻYCIE I MYŚLI . . . . . . . . . . . 3.XII.1989 . . . . . .17
19.NADZIEJA . . . . . . . . . . . . 10.XII.1989 . . . . . .18
20.TAJEMNICA ŻYCIA . . . . . . . . . 17.XII.1989 . . . . . .19
_21.MUZEUM__._._._._._._._._._._._._24-31.XII.1989_._._._._._.19
22.TAK SIĘ NIE ROBI . . . . . . . . . 14.I.1990 . . . . . .21
23.GDY ŻOŁNIEŻ DO DOMU POWRACAŁ... . . 21.I.1990 . . . . . .21
24.GDY PODRÓŻNY... . . . . . . . . . . 28.I.1990 . . . . . .22
25.MOIM ZDANIEM . . . . . . . . . . . 4.II.1990 . . . . . .23
26.NA SZKLANEJ GÓRZE . . . . . . . . . 11.II.1990 . . . . . .23
27.DZIURA W MOŚCIE . . . . . . . . . 18.III.1990 . . . . . .24
28.WŁADZA . . . . . . . . . . . . . 25.III.1990 . . . . . .25
29.ZAPOMNIANY ODKRYWCA . . . . . . . . 1.IV.1990 . . . . . .26
30.BIM I BOM . . . . . . . . . . . 15-22.IV.1990 . . . . . .26
31.WYSPA SKARBÓW . . . . . . . . . . . . 6.V.1990 . . . . . .27
32.PROSTAK . . . . . . . . . . . . . . 3.VI.1990 . . . . . .28
33.PAPIEROS . . . . . . . . . . . . . 10.VI.1990 . . . . . .29
34.Z PAMIĘTNIKA ARYWISTY . . . . . . . 17.VI.1990 . . . . . .29
35.NOWE SZACHY . . . . . . . . . . . . 24.VI.1990 . . . . . .30
36.BUNTOWNIK . . . . . . . . . . . . 17.VII.1990 . . . . . .31
37.PROROK . . . . . . . . . . . . . 22.VII.1990 . . . . . .32
38.NIESPRAWIEDLIWOŚĆ . . . . . . . . 29.VII.1990 . . . . . .33
39.MORSKA PODRÓŻ . . . . . . . . . . 5.VIII.1990 . . . . . .34
40.AKTOR . . . . . . . . . . . . . . 12.VIII.1990 . . . . . .35
41.POMNIK . . . . . . . . . . . . . 19.VIII.1990 . . . . . .36
42.WALIZKA . . . . . . . . . . . . . 26.VIII.1990 . . . . . .36
43.PRZESIADKA . . . . . . . . . . . . 2.IX.1990 . . . . . .37
44.EDEN . . . . . . . . . . . . . . . 9.IX.1990 . . . . . .38
45.K. OFIARNY . . . . . . . . . . . . 16.IX.1990 . . . . . .39
46.KTOŚ . . . . . . . . . . . . . . . 23.IX.1990 . . . . . .40
47.WARIAT . . . . . . . . . . . . . . 30.IX.1990 . . . . . .41
48.GABINET FIGUR . . . . . . . . . . . 11.XI.1990 . . . . . .42
49.DZIEWICA . . . . . . . . . . . . . 19.XI.1990 . . . . . .43
50.SZTUKA WIZUALNA . . . . . . . . . . 25.XI.1990 . . . . . .44
51.OPOWIEŚĆ ZBIEGA . . . . . . . . . . 2.XII.1990 . . . . . .46
52.KOMANDO . . . . . . . . . . . . . . 9.XII.1990 . . . . . .46
53.CUD GOSPODARCZY . . . . . . . . . 16.XII.1990 . . . . . .48
_54.EUROPEJCZYK_._._._._._._._._._._23-30.XII.1990_._._._._._.49
55.METAMORFOZA? . . . . . . . . . . . . 6.I.1991 . . . . . .51
56.MIZANTROP . . . . . . . . . . . . . 13.I.1991 . . . . . .52
57.NOWE ŻYCIE . . . . . . . . . . . 31.III.1991 . . . . . .54
58.KOŃ . . . . . . . . . . . . . . . . 7.IV.1991 . . . . . .54
59.MOST . . . . . . . . . . . . . . . 14.IV.1991 . . . . . .55
60.DZIKI CZŁOWIEK . . . . . . . . . . 21.IV.1991 . . . . . .56
61.SŁOWO I CZYN . . . . . . . . . . . 28.IV.1991 . . . . . .56
62.POLOWANIE . . . . . . . . . . . . . . 5.V.1991 . . . . . .58
63.POSTĘP I TRADYCJA . . . . . . . . . 12.V.1991 . . . . . .58
64.SPRAWIEDLIWOŚĆ . . . . . . . . . . 19.V.1991 . . . . . .59
65.TYLKO POLITYKA . . . . . . . . . . 26.V.1991 . . . . . .60
66.SPÓŹNIONY GOŚĆ . . . . . . . . . . 2.VI.1991 . . . . . .60
67.RZEKA . . . . . . . . . . . . . . . 9.VI.1991 . . . . . .61
68.WAKACJE . . . . . . . . . . . . . . 16.VI.1991 . . . . . .62
69.PRZYSZŁOŚĆ . . . . . . . . . . . . 23.VI.1991 . . . . . .63
70.PARTNER . . . . . . . . . . . . . . 30.VI.1991 . . . . . .63
71.NIEDŹWIEDŹ . . . . . . . . . . . . 7.VII.1991 . . . . . .63
72.PODRÓŻ DYPLOMATYCZNA . . . . . . .14.VII.1991 . . . . . .64
73.TRANZAKCJA . . . . . . . . . . . 21.VII.1991 . . . . . .64
74.HANDEL ZAGRANICZNY . . . . . . . 4.VIII.1991 . . . . . .65
75.TRZY POKOLENIA . . . . . . . . . 11.VIII.1991 . . . . . .65
76.W OGROZIE . . . . . . . . . . . . 18.VIII.1991 . . . . . .65
77.EMIGRANT . . . . . . . . . . . . . 1.IX.1991 . . . . . .66
78.MUCHA . . . . . . . . . . . . . . . 8.IX.1991 . . . . . .66
79.DECYZJA . . . . . . . . . . . . . . 15.IX.1991 . . . . . .66
80.POGRZEB . . . . . . . . . . . . . . 29.IX.1991 . . . . . .67
81.DYSPUTA . . . . . . . . . . . . . . . 6.X.1991 . . . . . .67
82.KINOMAN . . . . . . . . . . . . . . 13.X.1991 . . . . . .68
83.WSTRĘT DO CYWILIZACJI . . . . . . . 20.X.1991 . . . . . .68
84.NOBEL . . . . . . . . . . . . . . . 3.XI.1991 . . . . . .69
85.TELEWIZJA . . . . . . . . . . . . . 17.XI.1991 . . . . . .70
86.POMYŁKA . . . . . . . . . . . . . . 24.XI.1991 . . . . . .70
87.PARANOJA . . . . . . . . . . . . . 1.XII.1991 . . . . . .71
88.BERET . . . . . . . . . . . . . . . 8.XII.1991 . . . . . .71
_89.WYWIAD__._._._._._._._._._._._._.__15.XII.1991_._._._._._.71
90.ANKIETA . . . . . . . . . . . . . . . 5.I.1992 . . . . . .73
91.ANTYK . . . . . . . . . . . . . . . 12.I.1992 . . . . . .73
92.SALTO MORTALE . . . . . . . . . . . 19.I.1992 . . . . . .74
93.DRACULA . . . . . . . . . . . . . . 26.I.1992 . . . . . .74
94.Z NOTATNIKA KAPITALISTY . . . . . . 2.II.1992 . . . . . .75
95.LIST DO REDAKCJI . . . . . . . . . 9.II.1992 . . . . . .76
96.PRZEZORNOŚĆ . . . . . . . . . . . . 23.II.1992 . . . . . .76
97.KOLEKCJONER . . . . . . . . . . . . 1.III.1992 . . . . . .76
98.GRANICA . . . . . . . . . . . . . . 8.III.1992 . . . . . .77
99.U FRYZJERA . . . . . . . . . . . 15.III.1992 . . . . . .77
100.PRZEZORNOŚĆ . . . . . . . . . . . 22.III.1992 . . . . . .78
101.RZECZYWISTOŚĆ REALISTYCZNA . . . 29.III.1992 . . . . . .78
102.ZESZYT . . . . . . . . . . . . . . 5.IV.1992 . . . . . .79
103.AKADEMIA . . . . . . . . . . . . . 12.IV.1992 . . . . . .80
104.WOLA I CZYN . . . . . . . . . . . . 19.IV.1992 . . . . . .80
105.REWOLUCJA BIS . . . . . . . . . . . 26.IV.1992 . . . . . .81
106.MECENAS . . . . . . . . . . . . . . 17.V.1992 . . . . . .81
107.CZARNY RYNEK . . . . . . . . . . . 24.V.1992 . . . . . .82
108.NIMENKLATURA . . . . . . . . . . . 14.VI.1992 . . . . . .82
109.EPILOG__._._._._._._._._._._._._._._21.VI.1992_._._._._._.83
SPIS TREŚCI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .85