Mrozek Opowiadania


INFORMACJE O OPOWIADANIACH

Niniejszy tom zawiera wszystkie 109 opowiadań Sławomira

Mrożka, które ukazywały się w "Tygodniku Powszechnym" w latach

1989-92. Są to opowiadania zupełnie nowe i nie zostały one jeszcze

wydane przez żadną oficynę jako zbiór.

Ze względu na ważne wydarzenia polityczne tego okresu, ułożono

je w sposób chronologiczny. Przy tytule każdego z opowiadań

umieszczono datę dzienną Tygodnika, w którym opowiadanie się

ukazało, aby ułatwić jego odszukanie.

MAREK POSTOŁA

Kielce, dnia 10 października 1992r.

ROCZNIK 1989

PRZEKŁADANIEC 12 MARCA 1989

Ostrożnie usunęliśmy warstewkę wulkanicznego popiołu, pod którym coś było. Ukazał się kształt ludzkiej głowy w okularach.

Dzięki właściwościom wulkanicznej gleby zachowała się doskonale, jak odlew gipsowy.

- To chyba Japończyk - ocenił Profesor, który był najwybitniejszym archeologiem XXXXVI wieku.

Obnażyliśmy eks-Japończyka do pasa. W skamieniałych rękach trzymał skamieniały aparat fotograficzny.

- Zgadza się - rzekł Profesor - Dynastia Nikon, model z laserową automatyką, późny wiek XXXI.

Pół metra pod Japończykiem znaleźliśmy skamielinę grubego mężczyzny w krótkich spodniach, także z kamerą.

- Asai, pierwsza połowa XXVII.

- To znaczy też Japończyk.

- Nie, aparat jest japoński, ale człowiek - nie. To Europejczyk z okolic Bawarii.

Trzy metry niżej - niespodzianka. Cały autobus, piętrowy, z chemicznym klozetem. Ze sześćdziesiąt sztuk siedziało i

fotografowało z okien japońskimi aparatami. Autobus, pasażerowie, aparaty, wszystko było skamieniałe. Profesor aż zatarł ręce.

- Największe znalezisko z ery późnego demokratesu, jakie znam. Niezbity dowód, że na północy, pod warstwą opadów

przemysłowych pochodzenia wschodnioeuropejskiego żyła kiedyś cywilizacja zwana skandynawską.

- Skąd pan to wie?

- To proste. Autobus rejestrowany jest w Szokholmie.

- Pod wycieczką znaleźliśmy kogoś, kogo Profesor zidentyfikował jako przybysza z Detroit, Michigan, USA, schyłek XX wieku.

Doszedł do tego metodą dedukcji. Wykopalisko nie dało się zidentyfikować jako nic innego, więc musiało jako tylko to, jeżeli

nic innego. W dodatku były ślady zadłużenia międzynarodowego w bruździe czołowej.

Amerykanin trzymał oburącz japoński aparat fotograficzny.

- Tu jest jeszcze jakaś ręka - zauważyłem.

- Gdzie?

- W jego tylnej kieszeni.

Odgarnęliśmy mu popiół. Ręka należała do młodzieńca śródziemnomorskigo typu, również skamieniałego.

- Typowe dla kultury merydionalnej - stwierdził Profesor. - Wypukłość kieszeni wskazuje, że kieszeń zawierała portfel. Całość

jest dowodem, że katastrofa nastąpiła bardzo nagle. Co pan sądzi o tym wszystkim.

- Myślę, że ich przysypało.

- Tak jest, w odstępach czasu odpowiadających kolejnym wybuchom Wezuwiusza. Najpierw Amerykanina, pod sam koniec XX wieku.

Potem resztę kolejno, zaś ostatnia katastrofa nastąpiła tysiąc pięćset lat temu.

- Ale co jest pod Amerykaninem!

- Pompeja. Rzymskie miasto antyczne z V wieku ery przedchrześcijańskiej, zniszczone wybuchem wulkanu w pierwszym wieku tejże

ery. Odkryte w wieku XVII już w XIX stało się atrakcją turystyczną. Turysta z Ameryki fotografował Pompeję u schyłku wieku XX,

kiedy Wezuwiusz wybuchł znowu i zasypał Amerykanina. minęły wieki i odkopano Amerykanina, który stał się z kolei atrakcją

turystyczną. Aż tych, co później go fotografowali, też przysypało. Odkryto ich po jakimś czasie i nowi turyści dalej ich

fotografowali. Tych znowu przysypało. Jednym z turystów zasypanych ostatnim razem był ten Japończyk. Wezuwiusz jest nieczynny

od piętnastu stuleci. Ależ, co pan robi!

- Fotografuję. Przecież tej ostatniej atrakcji nikt jeszcze nie sfotografował. Ja będę pierwszym!

Ale zanim Profesor zdążył wyrwać mi aparat z ręki, Wezuwiusz wypuścił pierwszy kłąb dymu.

MY DWAJ 2 KWIETNIA 1989

Spotkałem w parku mojego przyjaciela jeszcze z lat dziecinnych. Od naszego ostatniego spotkania minęło osiemdziesiąt lat.

- Świetnie wyglądasz! - zawołałem na jego widok - Nic się nie zmieniłeś.

- Prawda? Trzeba przyznać, że trzymam się wyjątkowo dobrze. A ty?

"Lepiej od ciebie ty stary dziadu" - pomyślałem - "Trudno uwierzyć, że jesteśmy w tym samym wieku. Ja wciąż jestem młody

kiedy na ciebie aż przykro patrzeć".

Głośno zaś powiedziałem:

- Ja się starzeję.

- Opowiedz!

Jego radość odebrała mi chęć do obłudy. Powinien przecież odpowiedzieć grzecznym za nadobne.

- Kiedy byś i tak nie uwierzył.

- Ależ mów, nie krępuj się, chętnie posłucham.

"A cóż to za głupiec z niego" - pomyślałem - "Zamiast się domyślić, że kłamię tylko przez grzeczność, wziął moje

komplementy jak swoje i jeszcze się domaga, żebym mu opowiadał o mojej rzekomej starości, ja, który w porównaniu z nim

wyglądam tak młodo! Czy on nie zdaje sobie sprawy z tej różnicy między nami? Głupiec i arogant".

- No, może słuch mi trochę słabnie.

- Jak to, trochę, co to znaczy trochę...

- Co? Mów głośniej, bo nie słyszę.

- Dobrze, bardzo dobrze! - I zatarł ręce - I co jeszcze?

- No, chyba gorzej widzę.

- Co ty powiesz? Naprawdę gorzej?

Jego entuzjazm nie podobał mi się.

- Ale tylko we wtorki i piątki.

- To przejdzie, to przejdzie, we wtorki i piątki też będziesz gorzej widział. A jak serce? Płucka? Wątroba? Jakiś ischjasik

może? Łamanie w kościach? A żołą...

Tu przerwał, bo odpadła mu noga. Schyliłem się, żeby ją podnieść. Łupnęło mnie w krzyżu, ale czego się nie robi dla

przyjaciela.

- Twoja? - zapytałem podając mu kończynę.

- Moja? A tak, być może, rzeczywiście.

- Tak myślałem.

- Czasami odlatuje, nic ważnego.

- Bierz, może ci się jeszcze przydać.

W tym momencie odpadła mi ręka, w której trzymałem jego nogę. Co za pech, żeby akurat teraz! Owszem, zdarza mi się, ale

zazwyczaj nie przy świadkach.

Pomagając sobie wzajemnie wstawiliśmy sobie nasze różne kończyny, gdzie należało i usiedliśmy na pobliskiej ławce. Jakoś

nam się już nie chciało rozmawiać. Patrzyliśmy w dal, każdy przed siebie.

Mucha usiadła mi na łysinie, chciałem ją odpędzić i kopnąłem się w czoło.

"To znaczy, że teraz mam jego nogę zamiast swojej ręki. Widocznie żeśmy się pomylili przy montażu".

Chciałem mu o tym powiedzieć, ale on już spał. Słoneczko grzało przyjemnie i mnie też zamykały się powieki.

"Powiem mu o tym kiedy się obudzi".

I też zasnąłem. Śniło mi się nasze wspólne dzieciństwo.

CIERPIENIA MŁODEGO WERTHERA 16 KWIETNIA 1989

Dyrektor filharmonii przyjął nas uprzejmie. "Czym mogę służyć"? - zapytał

- Należy się nam pięćdziesiąt tysięcy.

- To jest zupełnie możliwe, niemniej nie jestem pewien, czy się orientuję z jakiego powodu. Czy mógłbym prosić o wyjaśnienie?

- Jako zaliczka - wyjaśniłem.

- Owszem, to się praktykuje. Ale zaliczka na poczet czego?

- Naszego występu w filharmonii.

- Tak, to już jest pewna podstawa. Jednakże, o ile mnie pamięć nie myli, widzimy się po raz pierwszy. Czyżbyśmy podpisali

kontrakt zaocznie?

- Jeszcze nie, ale możemy zaraz podpisać.

- Niewątpliwie. Chciałbym tylko poznać zarys waszej propozycji. Panowie są zespołem muzycznym?

- Chwilowo nie, ale będziemy.

- A jaki repertuar, mniej więcej?

- To się okaże kiedy nauczymy się grać.

- Grać?

- Na jakichś instrumentach muzycznych, oczywiście.

Tępota tego osobnika zaczęła mnie irytować.

- To panowie jeszcze nie umieją?

- Jeszcze czy już, co za różnica? Przyszłość i tak należy do nas. Nie widzi pan, że jesteśmy młodzi?

- O, napewno. Czy wolno mi jednak coś zasugerować? Najpierw panowie nauczą się grać, potem trochę pograją, a potem zobaczymy.

Przyszłość niewątpliwie do was należy.

I nie dał nam zaliczki faszysta. Wyszliśmy pokrzywdzeni społecznie. Na murze był afisz, że dają grać jakiemuś Mozartowi.

- Kto to jest? - zapytał... ale nie pamiętam, który z nas, bo mi pamięć nie dopisuje, zwłaszcza przed południem.

- Pewnie jakiś stary.

Przestaliśmy myśleć o sztuce i zajęliśmy się robieniem bomby. Trzeba ją będzie podłożyć w filharmonii. Walka o

sprawiedliwość ma pierwszeństwo.

ÓSMY DZIEŃ 7 MAJA 1989

Pan Bóg pracował przez sześć dni, odpoczywał siódmego. Człowiek nie Pan Bóg, szybciej się męczy, więc uznał, że sobota

też mu się należy jako dzień odpoczynku. To postanowienie nie spotkało się z wyraźnym sprzeciwem ze strony Instancji Najwyższej.

- Jeżeli udało się z sobotą, to może uda się z piątkiem - pomyślałem i wystosowałem do Pana Boga podanie tej treści:

"W związku ze zmęczeniem, jakie odczuwam po poniedziałku, wtorku, środzie, czwartku i piątku, proszę uprzejmie o

przyznanie mi również piątku jako dnia wolnego od pracy. Homo Sapiens".

Odpowiedzi nie było, więc uznałem, że piątek też mi przyznano. Jednak między środą a resztą tygodnia pozostawał fatalny

czwartek. Nic tak nie męczy jak praca w ostatnim dniu tygodnia pracy. Więc napisałem tym razem śmielej:

"'Człowiek to jest trzcina myśląca' (Blaise Pascal, 1623-1662). Ja myślę, że w czwartek też nie muszę pracować".

Teraz kończyłem pracę już w środę po południu. No, ale ta środa... Milczenie Pana Boga dodało mi odwagi.

"Domagam się likwidacji środy jako dnia roboczego. Prometeusz".

W sprawie wtorku zbuntowałem się już otwarcie:

"'Człowiek to brzmi dumnie' (Maksim Gorki, 1868-1936). Wtorek uwłacza mojej godności. Odmawiam kategorycznie i kończę w poniedziałek".

Nie było odpowiedzi, więc z poniedziałkiem poszło już zupełnie łatwo. Wystarczył telegram:

"Poniedziałek też wykluczony".

Teraz miałem wolne przez siedem dni w tygodniu i byłem dumny z mojej rewolty (L'Homme revolt# Albert Camus, 1913-1960).

Ale po pewnym czasie zauważyłem, że tydzień ma tylko siedem dni i dlatego więcej niż siedem dni wolnych w tygodniu mieć nie

mogę. Takie ograniczenie mojej wolności wydało mi się niedopuszczalne. Zatelegrafowałem więc do Pana Boga:

"Natychmiast stworzyć ósmy dzień".

Nie odpowiedział, co mnie ostatecznie utwierdziło w przekonaniu, że Nietzsche miał racją (Friedrich Nietzsche, 1844-1900) i Pana Boga nie ma. Ale w takim razie kto jest winien, że tydzień ma tylko siedem dni i więcej niż siedem dni wolnych w tygodniu mieć nie mogę?

Wziąłem pałę i zaczaiłem się na schodach. Jak będzie sąsiad przechodził, to mu przywalę.

Ktoś przecież musi być odpowiedzialny za moją krzywdę.

HAMLET 13 SIERPNIA 1989

Wezwał mnie dyrektor i powiedział:

- Gratuluję, postanowiliśmy powierzyć panu rolę Hamleta.

Jak każdy aktor zawsze marzyłem, żeby tę rolę zagrać. Toteż nie posiadałem się ze szczęścia. Wylewnie podziękowałem

dyrektorowi obiecując, że dołożę wszelkich starań, aby wywiązać się należycie z powierzonego mi zadania.

Już miały zacząć się próby, kiedy dyrektor wezwał mnie ponownie. Wydawał się nieco zakłopotany.

- Zaszła pewna okoliczność. Zespół uważa, że powierzenie panu roli Hamleta jest faworyzowaniem jednostki.

- To znaczy, że Hamleta zagra ktoś inny?

- Nie, to byłoby także faworyzowanie jednostki. Ale znaleźliśmy wyjście. Hamleta zagra pan i jeszcze ośmiu innych aktorów.

Więcej niż dziewięciu takich, którzy mogą mniej więcej wyglądać na Hamleta, na szczęście nie mam w zespole.

- Rozumiem, to znaczy ja i jeszcze ośmiu na zmianę.

- Nie, wszyscy jednocześnie.

- Jak to jednocześnie... Chyba nie w tym samym przedstawieniu...

- Tak, w tym samym, każdego wieczora.

- Przecież to niemożliwe! Dziewięciu Hamletów w jednym "Hamlecie"?

- Tak.

- Aha, to znaczy pierwszy wychodzi, drugi wchodzi, wychodzi, wchodzi trzeci i tak dalej.

- Nie, bo wtedy wyłania się problem kolejności i następuje pogwałcenie równouprawnienia. Nikt nie powinien być pierwszy,

drugi, ani dziewiąty. Pan zapomina, że wszyscy muszą mieć równe szanse.

- Więc jak?

- Chórem.

Opadłem na krzesło. Dyrektor wstał, wyszedł zza biurka i położył mi rękę na ramieniu.

- Głowa do góry! Społecznie będziemy w porządku, ale i artystycznie może być duże osiągnięcie. Mamy już reżysera, który się

tego podejmie, bardzo interesujący eksperyment, awangardowy. Rozszczepienie Hamleta na dziewięć osobowości, pan rozumie.

- Rozumiem. Psychologia dna.

- Świetnie pan to ujął.

Potem nachylił się i dodał ściszonym głosem:

- A między nami, nikt panu nie zabroni mówić głośniej niż inni.

Zaczęły się próby. Trochę ciasno było w garderobie i na scenie żeśmy się o siebie nawzajem potykali, ale za to powstał

silny ruch kolektywu.

Tak doszło do premiery. Pierwszy akt jakoś minął, ale kiedy doszło do sceny na cmentarzu zabrakło dla mnie czaszki

Yoricka, bo rekwizytor się pomylił i przygotował tylko osiem sztuk. Wobec tego chciałem odebrać czaszkę koledze z lewej

strony, ale ten nie chciał oddać i razem wpadliśmy do grobu. Tymczasem ci na górze zaczęli się bić, bo nasza czaszka tam

została, więc czaszek w dalszym ciągu było osiem, ale ich teraz było siedmiu i każdy chciał mieć dwie.

Było dziewięć wypadków kontuzji ogólnej, pięć uszkodzeń twarzy i trzy wypadki ran kłutych. Kto powiedział, że "Hamlet"

jest tragedią jednostki?

DRZEWO 20 SIERPNIA 1989

Mieszkałem niedaleko drogi. Koło tej drogi, przy zakręcie, rośnie drzewo.

Kiedy byłem dzieckiem, droga była jeszcze polna. To znaczy pylna w lecie, błotnista na wiosnę i jesienią, a w zimie

zakryta śniegiem tak samo jak pola. Teraz jest asfaltowa o każdej porze roku.

Kiedy byłem młody, drogą przejeżdżały chłopskie wozy zaprzężone w woły i tylko między wschodem i zachodem słońca. Znałem

je wszystkie, bo były tutejsze. Rzadziej wozy konne. Teraz drogą przejeżdżają samochody nocą i dniem. Nie znam żadnego,

ukazują się skądś i znikają dokądś.

Tylko drzewo pozostało takie same, zielone od wiosny do jesieni. Rośnie na moim gruncie.

Dostałem pismo od Władzy. "Jest niebezpieczeństwo" - pisało to pismo - "że samochód może wpaść na drzewo, bo drzewo stoi

przy zakręcie. Wobec tego należy drzewo ściąć"

Zafrasowałem się. Co racja, to racja. Drzewo istotnie stoi przy zakręcie, samochodów jeździ coraz więcej i jeżdżą coraz

szybciej, nieostrożnie. Tylko patrzeć, jak któryś wpadnie na drzewo.

Wziąłem więc dubeltówkę, usiadłem pod drzewem i jak tylko pierwszy nadjechał, wypaliłem do niego. Ale nie trafiłem. Za to

mnie aresztowali i postawili przed sądem.

Tłumaczyłem Wysokiemu Sądowi, że nie trafiłem tylko dlatego, że oczy mam już słabe, ale jakby mi dali okulary, to trafię

na pewno. Nic nie pomogło.

Nie ma sprawiedliwości. To prawda, że jakiś samochód może wpaść na drzewo i je uszkodzić. Ale przecież, gdyby mi tylko

dali okulary i służbową amunicję, to bym siedział i pilnował stale. Po co od razu ścinać drzewo, kiedy są inne sposoby, żeby

je uchronić od wypadku.

I nic by to ich nie kosztowało poza amunicją. Czy to aż taki wydatek?

DOŚWIADCZENIE 27 SIERPNIA 1989

Kiedyś lubiłem siedzieć na balkonie i przypatrywać się życiu. Życie mnie ciekawiło.

Aż raz zobaczyłem przechodnia, co utykał na jedną nogę. Zdarza się.

Po godzinie zobaczyłem go znowu, kiedy wracał. Utykał w dalszym ciągu, ale tym razem na lewą, choć przedtem utykał na

prawą. To zdarza się rzadziej.

Kiedy wkrótce zobaczyłem go po raz trzeci, kiedy znów przechodził pod moim balkonem, utykając ponownie na nogę prawą,

zacząłem się dziwić.

Zaś kiedy znowu wracał utykając na nogę lewą, nie wytrzymałem. Wybiegłem na ulicę, dogoniłem go i grzecznie zapytałem:

- Przepraszam, że molestuję, ale obserwuję pana i nie rozumiem. Dlaczego pan utyka raz na prawą nogę, a raz na lewą?

- Ja? Niemożliwe.

- Przecież widziałem.

- Mnie pan widział?

- Przecież mam oczy.

- Kiedy mnie pan widział?

- Po raz ostatni jakieś pół godziny temu.

- I dokąd poszedłem?

- Tam...

...i wskazałem stronę, z której przyszedł.

- Mam go! - krzyknął i pokuśtykał w tę stronę z powrotem.

Postałem chwilę na ulicy rozmyślając nad zagadką życia. Już miałem wejść do bramy, gdy kulawiec ukazał się od strony, w

której był zniknął utykając na nogę prawą. Tak, wyraźnie na prawą, już nie na lewą, znowu nie na lewą. I przeszedł koło mnie,

jakby mnie nie widział, jakby mnie nie znał, jakbyśmy nie rozmawiali przed chwilą.

Tego mi było już za wiele. Dopadłem go i chwyciłem za ramię.

- O, nie! Teraz już mi się pan nie wymiga! Dlaczego pan znów na prawą i w ogóle co to wszystko znaczy!

- Proszę mnie puścić, bo zawołam policję.

- Tak, niech pan zawoła! Jestem członkiem społeczeństwa, a społeczeństwo ma prawo do informacji! Ja pana zaskarżę do sądu!

Jawność ma być i jeżeli się nie dowiem, co się właściwie dzieje, to zwariuję i pan będzie za to odpowiedzialny! Pan poniesie

koszta leczenia! Pan odpowie przed społeczeństwem!

- Niech się pan uspokoi. Prawdopodobnie pan widział mojego brata bliźniaka. Jako bliźniacy jesteśmy nie do odróżnienia i mamy

takie same charaktery. Pokłóciliśmy się dziś rano, on mnie kopnął i uszkodził mi prawą nogę, a ja jego też kopnąłem i

uszkodziłem mu lewą. Potem wróciłem do domu po siekierę - tu wyjął z zanadrza zgrabny toporek, pokazał mi go i schował z

powrotem - i szukam go teraz, bo mamy jeszcze do pomówienia. Ale nie mogę znaleźć, bo widocznie on też mnie szuka i tak się

mijamy. Gdzie on poszedł?

- Tam skąd pan przyszedł.

- Uprzejmie dziękuję.

I zawrócił.

Ja też zawróciłem, do domu. Ale już nie na balkon. Teraz siedzę w kuchni, bo niczym się już specjalnie nie interesuję.

Życie jest proste, tylko moja wyobraźnia niepotrzebnie je komplikuje.

SAMOTNOŚĆ 3 WRZEŚNIA 1989

Przepiłowaliśmy kratę i wyskoczyliśmy na podwórko. Potem przeskoczyliśmy przez mur i znaleźliśmy się w lesie. Biegliśmy

przez las. Mój towarzysz biegł coraz wolniej.

- Co ci jest? - zapytałem - Nogi cię bolą?

- Nie.

- To dlaczego zwalniasz?

- Bo nas nie gonią.

- Zaraz zaczną, jak tylko zauważą, żeśmy uciekli. No, prędzej!

Ale zamiast przyspieszyć, przystanął.

- Nie zauważyli, powiadasz?

- Widocznie nie. A ty czemu stoisz? Ruszaj się i to szybko!

Usiadł pod drzewem.

- Nikt o mnie nie dba - powiedział ponuro.

- O czym ty mówisz?

- Nikt się nie interesuje, nikomu nie zależy.

- Kto? Komu?

- Jakby im na mnie zależało, to by mnie lepiej pilnowali.

- Żałujesz?

- Człowiek nie zwraca uwagi na człowieka, nawet jak mu za to płacą. Mogliby zauważyć przynajmniej.

- Ruszysz się czy nie?

- Nie. Po co uciekać, kiedy nikt nie goni? Po co się starać, kiedy nikomu nie zależy? Ech, co za życie...

- Wiesz co? Mam dla ciebie propozycję. Wróć.

Zerwał się i krzyknął:

- O nie! co to, to nie! Ja mam swoją godność, nie będę się nikomu narzucał. Odejdę w moją egzystencjalną samotność!

I wolnym krokiem, z podniesioną głową poszedł przed siebie, w las. A ja za nim.

Jakoś wstyd mi było się spieszyć.

PRZESTROGA 10 WRZEŚNIA 1989

Spotkałem na ulicy kogoś, z kim przed wielu laty zawarłem znajomość bliską, choć z mojej strony mimowolną, a nawet

niedobrowolną. Nie chciałem z nim rozmawiać i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Ale on przeszedł także i zabiegł mi drogę.

- Dobrze, że cię widzę! - wykrzyknął radośnie - Mam dla ciebie ważną nowinę.

- Jaką? - zapytałem, bo ciekawość jednak przemogła.

- Sensacja! Gdyby ci to powiedział ktoś inny, nie uwierzyłbyś, ale teraz usłyszysz to ode mnie. Z pierwszej ręki, że tak

powiem.

- Niech będzie, mów.

- Czy pamiętasz, jak cię kiedyś okradłem?

- Załóżmy, że pamiętam. No i co z tego?

- No to ja mam teraz wyrzuty sumienia.

- To znaczy, że chcesz mi zwrócić pieniądze?

- Nie, ale cierpię męki moralne. Postąpiłem jak ostatnia świnia, jestem podły. I co ty na to?

- To może byś jednak zwrócił...

- Nie mówmy o drobiazgach. Najważniejsza jest wrażliwość moralna. Pod tym względem jestem w porządku.

- Naprawdę?

- Ty nie masz pojęcia, jak ja się męczę! Zrujnowałem cię, wpędziłem w nędzę! Serce mi pęka, kiedy teraz o tym myślę.

- Bardzo mi przykro.

- No chyba! Nic gorszego niż wyrzuty sumienia. A pamiętasz, jak zaskarżyłeś mnie o kradzież i dostałeś wyrok za oszczerstwo?

Mój szwagier, świeć Panie nad jego duszą, był wtedy Ministrem Sprawiedliwości. Teraz szwagier śni mi się po nocach, kiwa głową

i mówi: "Nieładnie, oj nieładnie."

- Szwagier przesadza.

- Ja nigdy sobie tego nie wybaczę. A pamiętasz, jak uwiodłem ci żonę?

- Chwiła słabości.

- Żadna chwila, ja to zrobiłem z premedytacją. Zagroziłem jej, że jeśli mi nie ulegnie to dostaniesz dziesięć lat zamiast

pięciu. To był szantaż.

- Drobiazg.

- Jak to, drobiazg...

- Zdarza się, nie ma o czym mówić.

- Nie ma o czym mówić?

- Tak, nie przejmuj się, jesteś po prostu przewrażliwiony. A teraz żegnaj, przepraszam cię, ale nie mam czasu na błahostki.

Dogonił mnie, złapał za klapy i krzyknął:

- Ty gnoju! To ja przeżywam dramat moralny, a ty mówisz, że to drobiazg? Że to nic? Że nie ma o czym mówić?! Mojego dramatu

moralnego nie szanujesz?!

I zamierzył się na mnie. Byłby mnie ciężko pobił, gdybym nie zdążył wyrwać mu się i uciec.

Dramaty moralne trzeba szanować. Inaczej mogą być niebezpieczne.

OPOWIEŚĆ STAREGO AGENTA 17 WRZEŚNIA 1989

Zadzwonił do mnie kapitan Bryczes i wyznaczył mi spotkanie w kawiarni. Tym razem miał być przebrany za garbuskę w ciąży.

Na wypadek gdyby w kawiarni były dwie takie, podał mi swój szczególny znak rozpoznawczy: prawą nogę miał mieć krótszą od lewej

o siedemnaście centymetrów. Miałem przy sobie podziałkę, właziłem pod stoliki i dyskretnie mierzyłem nogi gościom. Była jedna,

ale krótsza tylko o dwa i pół. Wreszcie trafiłem na właściwą. Wylazłem spod stolika i szepnąłem:

- Kapitan Bryczes?

Nie zaprzeczył choć i nie potwierdził. Jeśli kobieta nie zaprzecza, to znaczy, że potwierdza, więc się domyśliłem, że to

on.

Dla ostrożności zmieniliśmy stolik. Usiedliśmy przy innym stoliku, w kącie pod palmą w donicy.

- Mam dla pana zadanie - oznajmił kapitan Bryczes. - Nawiąże pan kontakt z kontrwywiadem obcego mocarstwa i zaproponuje mu

pan swoje usługi. Oczywiście będzie to podwójna gra.

- Nic prostszego - ja na to. - Widzi pan tę małpę?

- Gdzie?

Nieznacznie wskazałem na małpę, która siedziała na palmie.

- Zaraz z nią pomówię. Jestem pewien, że to ktoś z obcego kontrwywiadu przebrany za małpę.

Kapitan bryczes zamyślił się dyskretnie.

- Dobrze, niech pan spróbuję, a ja tymczasem zamówię ciastka.

Misja była tajna, nie mogłem przecież krzyczeć do małpy, o co mi chodzi, cała kawiarnia by usłyszała. Więc zacząłem włazić

na palmę. Palma złamała się pod zdwojonym ciężarem i zrobił się skandal. Przyszedł kierownik kawiarni.

- Panowie natychmiast opuszczą lokal! - zażądał ode mnie i od małpy.

- Pan nie wie, kto ja jestem! - wstawił się za nami kapitan bryczes.

- Pani także!

Na ulicy sytuacja zrobiła się niezręczna. Małpa zaczepiała przechodniów, a ci mieli do nas pretensje, bo myśleli, że

jesteśmy jej właścicielami. Kapitan Bryczes spojrzał na zegarek.

- Na mnie już czas. Niech pan do mnie zadzwoni, jak pan będzie miał wyniki.

Zostałem sam z małpą. Nie wiedziałem, co z nią zrobić i zabrałem ją do siebie. Próbowałem z nią nawiązać kontakt, ale bez

skutku. Milczała. Nie mogłem zadzwonić do kapitana Bryczesa, bo co bym mu powiedział? Że nie mam mu nic do powiedzenia? Że nie

wykonałem zadania? U nas, na służbie, takich rzeczy się nie toleruje.

Więc zacząłem z nią pić wieczorami. Może po pijanemu się zdradzi, coś powie... Ale nie, piła, ale milczała. Dolewałem jej,

a ona nic. Wpadłem w desperację, zacząłem nawet podejrzewać, że małpa jest prawdziwa, ale nie ustępowałem.

I wiecie panowie co? Przyzwyczaiła się. Dalej nic nie mówi, ale teraz jak nie dostanie alkoholu, to jej się ręce trzęsą. I

ogon.

Dlaczego jej nie przyprowadziłem? Co za pytanie! Ona jest delikatnego zdrowia, tropikalne stworzenie, a u nas klimat

surowy. Nie mogę jej narażać na przeziębienie. Siedzi biedaczka u mnie w domu i czeka. Więc gdyby panowie byli tak łaskawi

zamówić coś dla mnie jeszcze, na wynos, jakieś pół litra powiedzmy, to byłbym bardzo wdzięczny. Nie dla siebie proszę, tylko

dla niej.

Nie? To może chociaż ćwiartkę bym jej zaniósł...

Też nie?

Trudno, niech będzie tylko jeden kieliszek. Tak, na miejscu oczywiście. Ja znów wypiję, a jej znów powiem, że dostanie

jutro. Ona nigdy nie traci nadziei, przyzwyczajona.

ZE WSPOMNIEŃ KAPELANA 1 PAŹDZIERNIKA 1989

Po bitwie było wielu zabitych i rannych. Zabitych pogrzebano, a rannych złożono w lazarecie, wśród nich kaprala Dupaka.

Zdziwiłem się, gdy mi doniesiono, że kapral Dupak chce mnie widzieć natychmiast. Był zatwardziałym bezbożnikiem, a nawet

bluźniercą.

- Chcesz się wyspowiadać? - zapytałem.

- Gówno. Ale chcę porozmawiać z klechą.

- O co chodzi?

- Powiem, jak mi ksiądz przyrzeknie, że nikomu nie powie.

Przyrzekłem.

No więc było tak: trafiło mnie, kiedyśmy szli do ataku. Upadłem i wiedziałem, że to koniec, że idę na tamten świat.

- Oczywiście.

- Chwileczkę. Pomyślałem sobie: na życiu mi nie zależy, a tamtego świata i tak nie ma, więc czym się tu przejmować. Wtedy

usłyszałem śmiech. Przerywa mi ksiądz?

- Nie.

- Ktoś najwyraźniej śmiał się ze mnie. Co jest, pomyślałem sobie, co we mnie jest śmiesznego. Może spodnie mam nie zapięte,

albo rozdarte w jakimś miejscu nieprzyzwoitym dla podoficerskiego honoru, pod nosem mi coś wisi, czy co... Ale nie, mundur

miałem, jak należy, wszystkie guziki pozapinane, wąs przyczesany, wszystko jak w regulaminie. Więc z czego tu się śmiać?

- A kto się śmiał?

- Właśnie o to chodzi. Rozejrzałem się, ale koło mnie nie było nikogo, koledzy już dawno poszli naprzód, sam byłem i tylko

ten śmiech. No to księdza zawezwałem, bo może ksiądz wie, kto się ze mnie śmiał.

- Diabeł.

Zamilkł, pomilczał, potem powiedział:

- Diabła nie ma. Ja tylko chciałbym wiedzieć, dlaczego on się ze mnie śmiał.

- Bo ty myślałeś, że go nie ma, a on tymczasem jest.

- No to źle ze mną.

- Pewnie, że źle, ale gdybyś się wyspowiadał...

- A po co? Ja się nie boję diabła. Źle ze mną, bo następnym razem, jak pójdziemy do ataku, to ja nie pójdę. Nie boję się

śmierci ani diabła, ale nie lubię, jak ktoś się ze mnie śmieje. I co wtedy? Powiedzą, że jestem tchórz.

- Tak będzie, jeżeli się nie wyspowiadasz.

- Ja księdzu coś więcej powiem. Ja tylko dlatego wtedy nie umarłem, bo nie lubię być śmieszny. Jak usłyszałem ten śmiech, to

się ze złości tak zawziąłem, że przeżyłem. Doktor mówi, że to cud, ale ja wiem lepiej. Ale nie wiem, czy następnym razem mi

się uda. I co wtedy? Diabeł będzie się ze mnie śmiał przez całą wieczność i potem też.

- A więc nie ma innego sposobu, jak tylko się wyspowiadać.

Zamyślił się.

- Jest. Już wiem, co zrobię. Kiedy znowu będę umierał i diabeł będzie się śmiał ze mnie, to ja też będę się śmiał z niego.

- I co ci to pomoże?

- Jasne. Diabeł pomyśli, że to jemu coś wyłazi, wisi, albo wystaje, że ma coś rozpięte, jakąś plamę na dupie, czy co... Tak

się zmiesza, że przestanie się ze mnie śmiać, skurwysyn.

- A nie wyspowiadałbyś się zamiast tego?

Ale on zamknął oczy i przestał się do mnie odzywać. Odczekałem jeszcze chwilę, a potem widząc, że mnie już nie potrzebuje,

odszedłem.

Później znów była bitwa i kapral poległ. Wzięliśmy jeńców i ci opowiedzieli niezwykłą historię. Oto ona:

Gdy bitwa była w pełni, ujrzeli, jak jeden z naszych rzucił się do ataku, sam jeden na całą baterię. Kula armatnia urwała

mu głowę i ta głowa, lecąc nad polami wydawała z siebie śmiech okropny, śmiech szyderczy. Tak się przerazili, że się rzucili

do ucieczli i przegrali bitwę.

Kaprala odznaczono pośmiertnie za bohaterstwo, choć koledzy twierdzili, że kapral się śmiał z dowcipu, który mu

opowiedzieli poprzedniego dnia na kwaterze. Kapral zrozumiał dowcip dopiero nazajutrz i dlatego jego głowa się śmiała.

- Ja jeden znałem prawdę. Ale związany przysięgą, nie mogłem jej wyjawić.

POLITYKA WEWNĘTRZNA 15 PAŹDZIERNIKA 1989

Jaś odebrał Zdzisiowi zabawkę. Zdzisio poskarżył się na Jasia przed swoim starszym bratem. Starszy brat Zdzisia

niezwłocznie udał się na podwórko i kopnął Jasia. Jaś pobiegł do pobliskiej wytwórni wód gazowych, gdzie był zatrudniony jego

dorosły brat i zawiadomił go o kopnięciu. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, brat Zdzisia został dotkliwie pobity.

Ojciec pobitego był kolegą właściciela wytwórni wód gazowych, w której był zatrudniony sprawca pobicia. Brat Jasia został

zwolniony z pracy. Jednakże jego ciotka była kucharką u szwagierki żony kierownika Wydziału Przemysłu Drobnego i właścicielowi

wytwórni wód gazowych odebrano koncesję.

Siostrzeniec właściciela wytwórni wód gazowych pracował w tajnej policji. Kierownik Wydziału Przemysłu Drobnego został

aresztowany. Wojewoda, daleki kuzyn aresztowanego, uznał to za prowokację i interweniował w Stolicy.

Rząd kraju, obawiając się rosnących wpływów policji, zapewnił sobie poparcie wojska i pozbawił Ministra Spraw Wewnętrznych

sprawowanych przez niego funkcji. Wpływy wojska wzrosły.

Mimo energicznej akcji rządu Zdziś nie odzyskał już zabawki, która pozostała w rękach Jasia.

Ale Jaś niedługo się nią cieszył. Odebrał mu ją Józio, który miał brata w Pierwszej Gwardyjskiej Dywizji Czołgów.

KORESPONDENT SPECJALNY 29 PAŹDZIERNIKA 1989

W pewnym odległym kraju zanosiło się na ważne wydarzenia. Należało czym prędzej wysłać tam specjalnego korespondenta, ale

budżet naszej gazety na to nie pozwalał, ponieważ za mało mieliśmy czytelników, a zatem za mało pieniędzy. Mielibyśmy ich

więcej, a zatem więcej pieniędzy, gdybyśmy mogli wysyłać specjalnych korespondentów, a moglibyśmy, gdybyśmy mieli więcej

pieniędzy, co z kolei było możliwe tylko wtedy, gdybyśmy mieli więcej czytelników.

- Spójrzmy na to trzeźwo - powiedział naczelny redaktor na zebraniu zespołu redakcyjnego. - Co się tam może stać? Tylko dwie

rzeczy. Albo wzmożenie represji, albo liberalizacja. Jeżeli zaryzykujemy, że albo jedno, albo że drugie, jest pięćdziesiąt

procent szansy, że trafimy i nasz korespondent specjalny, którego nie mamy, ale będziemy udawali, że go mamy, będzie miał

rację. A więc co wybieramy?

Postawiliśmy na liberalizację. Nazajutrz ukazała się w naszej gazecie wiadomość od naszego specjalnego korespondenta, że w

owym dalekim kraju zaczęła się liberalizacja reżymu. Nasza gazeta była jedyną, która podała taką wiadomość. Wszystkie inne

donosiły o represjach, których naocznymi świadkami byli specjalni korespondenci owych gazet.

Na zebraniu zespołu nastrój był ponury.

- I co teraz? Musimy dać sprostowanie.

- Nic podobnego! - sprzeciwił się naczelny. - Powtórzymy to samo, dodamy tylko szczegóły. Zelżenie cenzury, częściowa

amnestia, otwarcie dla społeczeństwa i tak dalej.

- Ale to będzie znowu ta sama nieprawdziwa wiadomość!

- Całą odpowiedzialność biorę na siebie.

Nazajutrz mieliśmy telefony od naszych czytelników, którzy gratulowali nam szybkości informacji. Wiadomość o represjach,

którą wszystkie inne gazety zamieściły poprzedniego dnia, okazała się nieaktualna w świetle nowych faktów. W owym dalekim

kraju po represjach nastąpiła liberalizacja.

- Skąd wiedziałeś? - zapytaliśmy naszego naczelnego redaktora.

- Nic nie wiedziałem, ale myślę dialektycznie. Na początku mogło być albo to, albo tamto, ale teraz pójdzie już samo.

- To znaczy powtarzamy!

- Całkiem przeciwnie. Jutro dajemy wiadomość o zaostrzeniu sytuacji. Czołgi na ulicach, starcia z policją, te rzeczy.

- Okazało się, że słusznie przewidział. W owym dalekim kraju po liberalizacji nastąpiła represja. Zaczęliśmy pojmować

dialektykę.

- Aha, to znaczy, jutro liberalizacja? Pojutrze represja, potem znowu liberalizacja i tak na przemian.

- Oczywiście, mówiłem wam, że teraz już nie będzie problemu. Musimy tylko uważać, żeby nie pomylić kolejności.

Jako nasz specjalny korespondent pisaliśmy z coraz to większą wprawą, raz o liberalizacji, raz o represji. Zawsze mieliśmy

rację i nakład wzrósł. Teraz już mogliśmy wysłać specjalnego korespondenta, stać nas było, ale po co. Wszystko więc szło

dobrze, tylko że trochę monotonnie. Aż zawołał nas naczelny redaktor.

- Co idzie jutro? - zapytał...

Sekretarz sprawdził w kalendarzyku.

- Represja.

- Wyrzucić.

- Ale liberalizacja była wczoraj!

- Wyrzucić. Ani represja, ani liberalizacja. Dajemy wiadomość o

potrójnym mordzie seksualnym.

- Kto kogo zamordował, jak, gdzie, kiedy! - krzyknęliśmy chórem. Sadomasochizm? Homoseksualizm? A może kazirodztwo? I

dlaczego potrójny!?

- Panowie, potwierdziliście moje przypuszczenia. Jeżeli was samych znudziła światowa polityka, to co dopiero waszych

czytelników. Staliśmy się dla nich nudni i nakład zaczyna spadać. Wobec tego zamykamy dział zagraniczny i przechodzimy na

lokalny seks.

Miał rację. Ale mimo wszystko żal nam było odwołać specjalnego korespondenta. Pisał ładnie i bądź co bądź przebywał w

egzotycznym kraju.

NASZE I INNE ZWIERZĘTA 5 LISTOPADA 1989

Po zwycięskiej rewolucji, w ramach upowszechniania kultury, założono w naszym miasteczku ogród zoologiczny. Był tygrys,

małpa i wąż.

Tygrys dostawał do jedzenia wołowinę, wąż króliki, a małpa banany.

Wołowina była na miejscu, króliki również, ale banany dostawaliśmy z miasta wojewódzkiego.

W ramach gospodarki planowej zapanowały w naszym kraju przejściowe trudności. Teraz wołowinę dostawaliśmy z miasta

wojewódzkiego, króliki były jeszcze na miejscu, ale banany przyjeżdżały ze stolicy pod specjalną eskortą.

My, pracownicy ogrodu zoologicznego, mieliśmy żony i dzieci na utrzymaniu. Więc tygrys przeszedł na kaszankę, wąż na żaby,

a małpie dawaliśmy kiszone ogórki. Wołowina była na rosół w niedzielę, króliki na dzień powszedni, a za jedno kilo bananów

można było kupić dwie pary bucików dla dziecka.

Tygrys się przyzwyczaił, chociaż wyłysiał, wężowi było wszystko jedno, ale małpa zdechła. Nie wiadomo dlaczego, bo kiszone

ogórki to też jarska potrawa, bądź co bądź.

- Panowie - powiedział nasz dyrektor. - Z tygrysem nie ma problemu. Zmieni się tylko tabliczkę przed klatką, zamiast TYGRYS

BENGALSKI damy: TYGRYS GLACA BENGALSKA POSPOLITA. Ale z małpą niedobrze. Jak zgłosimy do Władzy, że zdechła - skończą się

banany.

- Może przyślą nową?

- Też zdechnie.

Uradziliśmy, że zedrze się skórę z małpy i jeden z nas, przebrany za małpę, będzie dyżurował w klatce. Wypadło na mnie, bo

byłem najmłodszy.

Pierwszy dzień wypadł jako tako, choć męczyło mnie to wieczne wyłażenie na sztuczne drzewo i złażenie z niego z powrotem.

Mógłbym się jednak przyzwyczaić, skoro tygrys mógł się przyzwyczaić do kaszanki. Ale ludzie, wiadomo, lubią drażnić zwierzęta,

a szczególnie lubią drażnić małpy.

Więc kiedy jeden gruby śmiał się ze mnie i rzucał papierkami, nie wytrzymałem i odezwałem się głośno:

- Odpierdol się pan.

Zrobiła się sensacja, że małpa się odezwała ludzkim głosem. Dyrektor uratował jednak sytuację. Napisał do Stolicy, że

potwierdziła się u nas teoria ewolucji, a przez to naukowy pogląd na świat w ogóle. Zasługę przypisał wyjątkowej dbałości

personelu o zwierzęta i naukowym metodom nadzoru, które przyspieszyły rozwój małpy, i zażądał dla zaewoluowanej małpy

podwójnego przydziału bananów.

Przyszła odpowiedź, że małpą zajmie się Akademia Nauk, a co do bananów, to w ramach oszczędzania celem ulepszania

likwiduje się przydział wołowiny dla tygrysa, królików dla węża i bananów dla małpy. Odtąd tygrys ma jeść kaszankę, wąż żaby,

a małpa coś jarskiego, najlepiej ogórki. Te ogórki, czy coś mieliśmy dostawać z miasta wojewódzkiego, o żaby postarać się na

miejscu, a kaszanka miała przyjeżdżać ze Stolicy pod specjalną eskortą.

To się nam nie opłacało i zgłosiliśmy oficjalnie, że małpa zdechła. Ostatecznie tygrys może jeść ogórki, małpa żaby, ale

co wtedy zostanie dla węża? Niech już wąż zostanie przy żabach, a małpę zlikwidujemy.

O żaby też jest coraz trudniej i dla dwojga by nie wystarczyło.

EMANUEL 12 LISTOPADA 1989

- Co to jest? - zawołał producent, gdy spojrzał na pierwszą zaledwie stronę skryptu. - Stoi i myśli? I dlaczego w nocy?

- Myśli, bo od tego się wszystko zaczyna. I musi być w nocy, bo on musi widzieć gwiazdy. W książce pisze wyraźnie: "Niebo

gwieździste nade mną, a prawo moralne we mnie".

Chodziło o przeróbkę filmową "Krytyki czystego rozumu" Emanuela Kanta.

- Stoi! - W filmie musi być ruch, debiutant pan jesteś, czy co? Niech przynajmniej idzie, albo lepiej biegnie, zdyszany jest,

bo może ktoś go goni. To daje dynamikę i zaciekawia widza. Noc ewentualnie może być.

- Ale jak biegnie, to nie myśli, bo nie ma czasu.

Producent zamyślił się, podobnie jak kiedyś Kant.

- Już wiem. Zmienimy sytuację. Kant stoi przy barze, nieogolony, bo ma problemy. Zaraz, zaraz, dlaczego on w peruce? Łysy

był, czy co?

- To jest film kostiumowy, historyczny.

- Coś pan zwariował? "Trzech Muszkieterów" robimy, czy co? Przeniesiemy we współczesność. Noc, bar, dookoła różne typy, pan

rozumie. Samo życie.

- Ale co z gwiazdami!

- Proste. W barze jest telewizor, dają akurat "Star Wars", Kant to ogląda, to znaczy widzi gwiazdy.

- A prawo?

- Jakie prawo...

- "Prawo moralne we mnie". Napisał wyraźnie.

- Nie ma problemu. Do baru wchodzi szeryf i Kant się boi, bo ma coś na sumieniu. Najlepiej narkotyki.

Przerzucił parę stron skryptu.

- "Imperatyw kategoryczny"? Co to jest? Coś od imperalizmu? To byłoby niezłe.

- Nie wiem, ale zdaje mi się, że to coś, jak się to coś musi.

- Pewnie, że się musi. Musi się zmienić ten skrypt. Tutaj Kant mówi: "To jest mój imperatyw kategoryczny", zaraz potem, jak

już jej powiedział, że się z nią nie ożeni. Tak nie może być, to jest za słabe.

- Dlaczego za słabe, przecież ona do niego nie strzela.

- Ale zwyczajny seks już nikogo nie interesuje. Kant musi być przynajmniej obojniak. Dodamy mu siostrzeńca.

- Dlaczego siostrzeńca?

- Bo nieletni. Kant jest jego wujem i przy okazji mamy też kazirodztwo. Teraz wszystko się zgadza: siostrzeniec jest

narkomanem, Kant mu dostarcza narkotyków i dlatego boi się szeryfa.

Film zakończyliśmy w dwa tygodnie. Nazywał się "Na imię mi Byt", bo od początku chodziło o film intelektualny, dlatego

żeśmy się zabrali do Kanta. Ale i tak mieliśmy masową publiczność. Upowszechnianie kultury zaczyna się opłacać.

NOC W HOTELU 19 LISTOPADA 1989

Już miałem zasnąć, gdy za ścianą rozległ się głośny stuk.

- No tak, teraz się zacznie - pomyślałem. - To będzie zupełnie, jak w znanej anegdocie. Sąsiad zdjął z nogi buta i upuścił go

na podłogę. Teraz nie zasnę, dopóki nie zdejmie drugiego, a czekać tak mogę długo.

Jakaż więc była moja ulga, gdy niezwłocznie nastąpiło drugie stuknięcie.

Zasypiałem ponownie, gdy za ścianą rozległ się łoskot trzeci i pozbawił mnie snu.

Tego się nie spodziewałem. Czyżby mój sąsiad miał trzy nogi? Niemożliwe. Więc włożył jednego buta z powrotem i jeszcze raz

go zdjął? Mało prawdopodobne. Więc widocznie mam dwóch sąsiadów.

I zaczęła się moja męka, dokładnie tak jak przewidziałem. Jedyne, co pozwalało mi przetrwać, to nadzieja, że przecież

drugiego buta kiedyś zdjąć musi. Jednak noc mijała, a drugiego, to jest czwartgo, hałasu jak nie było, tak nie było.

Nie zmrużyłem oka i rankiem zszedłem na śniadanie doszczętnie wyczerpany. Spotkałem mojego sąsiada. Rozglądałem się za

drugim, ale go nie było, tylko jeden. Ten drugi pewnie zasnął pijany i śpi do tej pory w jednym bucie.

- Są u pana myszy? - zagadnął mnie sąsiad. - Bo u mnie są. Tak chrobotały, że musiałem w nie rzucić butem, żeby przestały.

Od tej pory przestałem myśleć logicznie. Jedna głupia mysz jest silniejsza od całej logiki, a logika powoduje tylko

bezsenność.

HERBATA I KAWA 26 LISTOPADA 1989

- Herbatę czy kawę? - zapytała pani domu.

Ja lubię jedno i drugie, a tu każą mi wybierać. To znaczy, że oszczędzają albo na kawie, albo na herbacie.

Jestem dobrze wychowany, więc nie dałem poznać po sobie, jak brzydzi mnie takie skąpstwo. Właśnie byłem zajęty rozmową z

Profesorem, moim sąsiadem przy stole, którego przekonywałem o wyższości idealizmu nad materializmem i udałem, że nie

dosłyszałem pytania.

- Herbatę - odpowiedział Profesor bez wahania. Naturalnie, ten bydlak był materialistą i pchał się od razu do koryta.

- A pan? - zwróciła się do mnie.

- Przepraszam muszę wyjść.

Odłożyłem serwetkę i wyszedłem do toalety.Wcale nie potrzebowałem, ale chciałem się zastanowić i zyskać na czasie.

Jeżeli zdecyduję się na kawę, to stracę herbatę i odwrotnie. Jeżeli ludzie rodzą się wolni i równi, to kawa i herbata też.

Jeżeli wezmę herbatę, to kawa poczuje się upośledzona i odwrotnie. Takie pogwałcenie Prawa Naturalnego kawy czy też herbaty

było sprzeczne z moim poczuciem Sprawiedliwości jako Kategorii Nadrzędnej.

Nie mogłem jednak siedzieć w toalecie bez końca, choćby dlatego, że nie była to Idea Czysta Toalety, tylko toaleta

poszczególna, czyli zwyczajna toaleta z kafelkami. Kiedy wróciłem do jadalni, wszyscy już pili albo herbatę, albo kawę. O mnie

najwyraźniej zapomniano.

Dotknęło mnie to do żywego. Żadnej uwagi, żadnej tolerancji dla jednostki. Niczego tak nie znoszę, jak bezdusznego

społeczeństwa, poleciałem więc do kuchni upomnieć się o Prawa Człowieka. Zobaczywszy na stole samowar z herbatą oraz maszynkę

do parzenia kawy przypomniałem sobie, że jeszcze nie rozstrzygnąłem pierwotnego dylematu: herbata albo kawa, czy też kawa albo

herbata. Oczywiście należało zażądać jednego i drugiego, zamiast zgadzać się na kompromis jakiegoś wyboru. Jestem jednak nie

tylko dobrze wychowany, ale również delikatny z natury. Więc powiedziałem grzecznie do pani domu, która krzątała się po

kuchni.

- Poproszę pół na pół.

Po czym krzyknąłem:

- I piwo!

ŻYCIE I MYŚLI 3 GRUDNIA 1989

Błądząc wśród ruin opuszczonego teatru trafiłem do pomieszczenia, które niegdyś było zapewne garderobą artystów. Pęknięte

lustro i stara peruka w kącie, stolik na trzech nogach, co stało się z czwartą? Tego nigdy się już nie dowiemy. W szufladzie

stolika znalazłem puste pudełko i zeszyt, na okładce zeszytu starannie, choć niewprawnie wykaligrafowano: ŻYCIE I MYŚLI

ARTYSTKI KABARETOWEJ AMOR FATTI.

Otworzyłem zeszyt. Cytuję na wyrywki, całość opracuję kiedyś, gdy dostanę stypendium UNESCO i będę mógł się poświęcić

kulturze, również w całości.

"Spotkałam Roberta. Robert mówi, że wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Muszę do niego zadzwonić, bo zapomniałam go się

zapytać za co. Ale na pewno ma rację. On jest taki słodki..."

...

"Z Edwardem na kolacji. Chciał mnie odprowadzić, ale byłam umówiona z P. Powiedziałam mu, że każdy umiera w samotności."

...

"Lila widziała Geralda z Dubą. Zapytałam go, czy to prawda. Odpowiedział: ,Nie pytaj, gdzie jest pies pogrzebany, on

zawsze pogrzebany jest tutaj'. Wykręca się. On myśli, że ja nie czytałam Chewingumwaya!"

...

"Ta małpa Zizi znowu ma nową bluzkę od Kawakubo! I to teraz, kiedy była powódź w Bangladesz!"

...

"Zizi poznała mnie z asystentem Metropolitan. On mówi, że mogę zagrać w ,My Fair Lady'. W Bangladesz już wyschło."

...

Dzwonił Kamil. Powiedział, że się żeni z Dubą. Życie jest zagadką, jak powiedział Ghandi."

...

Szkoda, że ta Amor Fatti ma już po pięćdziesiątce, jeśli jeszcze żyje. Chętnie bym zawarł z nią znajomość, żeby wymienić z

nią myśli. Życie - niekoniecznie.

NADZIEJA 10 GRUDNIA 1989

Czasami chcę sobie z kimś pogadać. Wtedy odwiedzam znajomego, który też chce sobie z kimś pogadać. Dyskutujemy o pogdzie,

o tym, gdzie taniej a gdzie drożej i która drużyna wygra mecz piłki nożnej w najbliższą niedzielę.

Kłócimy się, bo on woli Niebieskich, a ja Zielonych. Właściwie to nie wiem, dlaczego wolę Zielonych. Pewnie dlatego, że on

woli Niebieskich, a bez sprzeczki byłoby nudno. Ale dlaczego on woli Niebieskich? Może dlatego, że ja wolę Zielonych.

Przychodzę raz do niego i już od progu mówię: Zieloni wygrają.

A on nic. Siedzi tylko i patrzy na pudełko zapałek, co leżało na stole. Więc powtarzam:

- Zieloni wygrają, a Niebiescy to szmaciarze.

On dalej nic.

- Szmaciarze! - krzyczę. - Kaleki futbolowe po prostu!

Zamiast odpowiedzi wziął to pudełko i upuścił je na podłogę.

- Co ci jest? - zapytałem.

- Spadło.

- Pewnie, że spadło, boś je upuścił.

- Wczoraj też spadło.

- No i co z tego?

- Normalnie nic, ale jak pomyśleć... Wczoraj strąciłem je ze stołu przypadkowo i ta myśl mi przyszła. No to podniosłem je,

upuściłem, a ono znów spadło. Próbowałem dalej, bo myślałem, że może choć raz będzie inaczej, jak nie tym razem, to następnym.

Ale nie, całą noc przesiedziałem, a ono zawsze tak samo spada.

- A jakie to zmartwienie?

- Takie, że wynik meczu nie ma żadnego znaczenia. Czy Zieloni wygrają, czy Niebiescy, jemu jest wszystko jedno, ono zawsze

spadnie jednakowo. A jeżeli nawet głupie pudełko nic sobie nie robi z tego kto wygra, a kto przegra, to ty chcesz, żebym ja

się tym interesował?

- No to, czym będziesz się interesował?

- Niczym.

Żal mi się go zrobiło, ale jeszcze bardziej siebie. Z kim ja się będę teraz kłócił? Więc powiedziałem:

- Może jutro spadnie, może pojutrze, ale nie w niedzielę.

- Skąd wiesz?

- To proste. Niedziela jest dopiero za trzy dni.

- Ale dzisiaj spadło tak samo jak wczoraj!

- Bo dzisiaj jest czwartek.

- Jesteś pewien?

- Wystarczy zajrzeć do kalendarza.

- Masz rację, rzeczywiście jest czwartek.

No i pokłócił się ze mną o ten mecz, normalnie. On nie jest głupi, tylko czasami za dużo myśli.

TAJEMNICA ŻYCIA 17 GRUDNIA 1989

Przyszedł do mnie kolega i - jak to w życiu bywa - usiedliśmy przy pełnej butelce, która po pewnym czasie przestała być

pełna.

- Życie jest tajemnicą - powiedział kolega. - Ot, ta butelka na przykład. Kto wie, czy ona jest do połowy pusta, czy do

połowy pełna.

- Może jedno i drugie? - zaproponowałem.

- Właśnie na tym polega tajemnica, wszystko jest względne, bo wszystko zależy od punktu widzenia. O niczym nie możemy sądzić

kategorycznie.

- To może ją opróżnimy, żeby nie było wątpliwości.

- Opróżnić możemy, ale względność pozostanie. Co z tego, że butelta będzie pusta, kiedy była pełna. Była, ale nie będzie,

będzie, ale nie była. Czas też jest pojęciem względnym.

Poczęstowałem go papierosem w nadziei, że zapomni o tajemnicy życia. Wziął, ale nie zapalił od razu, tylko trzymając

papierosa między palcami zapatrzył się w niego w zadumie.

- Cóż z tego, że zapalę... Popali się, popali i zgaśnie.

Zapalił jednak, ponieważ zawsze palił tylko moje papierosy. Również tylko moją wódkę pił. Widocznie uważał, że wszystko

jedno, kto płaci. Nie mogłem mu mieć tego za złe, ponieważ z filozoficznego punktu widzenia miał rację.

- A nie mówiłem? - powiedział, kiedy już wypalił mojego papierosa. - Zgasł. Zniknął, popiół, proch... Jak egzystencja. Nie

masz drugiego?

Miałem, dałem. Popołudnie mijało. "Jak życie", powiedziałby kolega, gdyby nie był zajęty szukaniem czegoś w mojej szafie.

Siedziałem sam na sam z butelką, niewątpliwie już pustą. Chciało mi się palić, ale nie miałem już papierosów.

- Ten mógłby być - powiedział kolega, stanąwszy w moim płaszczu przed lustrem. - Ale trochę za ciasny. Nie masz innego?

- To mój jedyny.

- Trudno, biorę w takim razie. Tylko guziki musisz zmienić.

- A po co?

- Wolę beżowe.

- Czy to nie wszystko jedno, beżowe, czy inne...

- Właśnie! Gdyby tylko inne być mogły, to bym nie chciał beżowych. Ale ponieważ wszystko jest względne, robię, co mi się

podoba. Chyba mi nie powiesz, że nie masz beżowych guzików...

W tej chwili rozległ się dzwonek u drzwi. Poszedłem otworzyć. W drzwiach stał profesor Einstein, wynalazca Teorii

Względności. W ręku trzymał rewolwer.

- Niech mnie pan puści do niego - błagał.

Uległem jego prośbie. Ostatecznie nie można odmawiać starszemu człowiekowi.

Sąd nie dał mi wiary, że to Einstein zastrzelił mojego kolegę, a nie ja. Ale i tak mnie uniewinniono. Bowiem przekonanie,

że - ponieważ wszystko jest względne - nie można winić jednostki za jej czyny - stało się przekonaniem powszechnym.

Nikogo nie można sądzić kategorycznie, jak mawiał nieboszczyk.

MUZEUM 24-31 GRUDNIA 1989

Zaginął nam pies i dziecko było niepocieszone, bo bardzo psa lubiło. Więc zabrałem dziecko do muzeum sławnego pisarza.

Niech się rozerwie i podkształci przy okazji.

Kupiłem bilety wstępu, potem czekaliśmy, aż się zbierze grupka zwiedzających i przewodnik zabierze nas na pokoje pisarza.

Bowiem pisarz umarł ze sto lat temu i muzeum, to było jego mieszkanie, które zamieniono na muzeum.

Obok kasy było stoisko z książkami, które pisarz napisał. Książki jak książki, nic ciekawego.

Grupka się zebrała i przewodnik wprowadził nas do przedpokoju.

- Na prawo łazienka - poinformował przewodnik.

Zajrzeliśmy do łazienki, bo drzwi były otwarte, tyle że wejść nie było można, bo wejście zagrodzone purpurowym sznurem z

brokatu. Na umywalce była mydelniczka, a w niej mydło. Na mydle tabliczka: ULUBIONE MYDŁO PISARZA.

- Można powąchać? - zapytała jedna pani.

- Wzbronione - oznajmił przewodnik. - Ale badacze ustalili, że mył się codziennie.

- Uszy też? - zapytało dziecko przerażone.

- Cicho bądź - poskromiłem małego. - Nie przeszkadzaj starszym, kiedy zwiedzają. Pewnie, że uszy też. Jak będziesz mył uszy,

to także zostaniesz sławnym pisarzem.

Dalej był salon i sypialnia. Meble z orzecha, dosyć dobre, ale nic szczególnego. Ta pani chciała wypróbować materac, ale

też było wzbronione, nawet za dopłatą.

- Gabinet pisarza - oznajmił przewodnik i wpuścił nas przodem.

Przy biurku siedział pisarz naturalnej wielkości. Odrobiony był jak żywy, chyba z wosku. W szlafroku. Trzymał pióro, a na

biurku leżał jakiś zapisany papier.

- Rękopis, bo pisał ręcznie - objaśnił przewodnik. - Badacze ustalili. Tu jest przedstawione, jak pisze swój najsławniejszy

wiersz. Pamiętacie państwo?

"Narodzie mój, gdybym w twoich ramionach

Jak dziecko kołysany ssał twojego ducha..."

- Popatrz tato - krzyknęło dziecko. - Całkiem jak u nas!

Popatrzyłem. Istotnie, pod biurkiem stała pusta butelka po wódce.

- Malarze zostawili po remoncie - wyjaśnił przewodnik. - To nie należy do eksponatów.

W tej samej chwili zauważyłem, że pisarz ma napisane na łysinie: BYŁEM TU. KAZIK.

- Pewnie robił sobie notatki, nawet jak nie miał papieru pod ręką - pomyślałem. - Prawdziwy pisarz. Ale co tu jest pod

spodem?

Pod spodem, na łysinie pisarza, była druga notatka:

NO TO CO Z TEGO, TY GNOJU? I podpis: PRZYJACIEL LITERATURY.

- To chyba już nie on napisał - pomyślałem. - Jakiś inny charakter pisma.

Rozejrzałem się. Dziecko było zajęte otwieraniem szuflady, a przewodnik niedopuszczaniem, żeby otworzyło. Tymczasem pani

fotografowała, a inni się sprzeczali, czy mieszkanie było własnościowe, czy podnajęte. Przewodnik nie mógł niczego wyjaśnić,

bo gonił dziecko, które ślizgało się po podłodze, pięknie wyfroterowanej, jak to zwykle w muzeum. Wyjąłem długopis i napisałem

pod "Przyjacielem Literatury": ZAGINĄŁ PIES. ODPROWADZIĆ ZA WYNAGRODZENIEM... I adres.

Sporo ludzi przychodzi do tego muzeum i każdy przeczyta. To może pies się znajdzie.

ROCZNIK 1990

TAK SIĘ NIE ROBI 14 STYCZNIA 1990

Przeczytałem w gazecie, że latają nad nami satelity. Gołym

okiem ich nie widać, ani nawet przez lornetkę, bo latają w

kosmosie. Ale one widzą nas. Mało tego, fotografują wszystko, co na

ziemi - i to z taką dokładnością, że cokolwiek, ma nie mniej niż

pól metra wzdłuż czy wszerz, wychodzi na fotografii tak dokładnie,

jak by tę fotografię robił nam kuzyn podczas imienin albo ślubu.

- Nie ma się czym przejmować - pomyślałem sobie - moja gęba ma

mniej niż pół metra.

Niemniej zacząłem śledzić za sprawą. Gęba może mi spuchnąć od

okostnej albo - nie daj Boże - ktoś mnie w pysk trzaśnie i wtedy

będę na fotografii.

Jakoś jednak uzębienie mi dopisywało i na razie nikt mnie nie

pobił. Cóż z tego, kiedy pewnego ranka otworzywszy gazetę

dowiedziałem się, że udoskonalili satelity i teraz fotografują już

nawet to, co ma mniej niż pół metra, a więcej niż trzydzieści

centymetrów.

- Trudno - pomyślałem sobie. - Trzeba się będzie golić

przynajmniej raz w tygodniu. Ryzyko jest, że na fotografii wyjdę

paskudnie.

Nie lubię się golić, ale swój honor mam, goliłem się więc raz,

a nawet dwa razy na tydzień, zwłaszcza przed wyjściem na miasto.

Ale wnet prasa doniosła, że technika poszła naprzód i już

fotografują w ogóle wszystko, bez względu na rozmiary. Żeby nadążyć

za techniką, musiałem się golić codziennie i nowy krawat kupić, co

było nieprzewidzianym wydatkiem. Buty również czyściłem i w ogóle

musiałem uważać, żeby tak wyglądać na co dzień, jak przedtem tylko

w niedzielę. Same żyletki i pasta do butów kosztowały mnie siedem

razy więcej niż przed techniką.

Kiedy składałem podanie o emeryturę, kazali mi załączyć

zdjęcie. Pomyślałem sobie: dlaczego mam iść do fotografa i znowu

płacić, kiedy mają moich zdjęć pod dostatkiem. Więc napisałem do

Narodów Zjednoczonych, żeby mi przysłali jedno. Myślę, że mi się

choć jedno należy. Nie?

No i nie było odpowiedzi. Czekałem, czekałem i nic. A tu

podanie należało złożyć w terminie, bo inaczej nie dostałbym

emerytury.

Poszedłem do fotografa, zrobił mi zdięcie, zapłaciłem z własnej

kieszeni i podanie złożyłem. Potem wsiadłem w tramwaj i pojechałem

do ostatniego przystanku. Stamtąd długo szedłem pieszo, aż się

znalazłem w szczerym polu. Rozglądnąłem się, ani żywej duszy, tylko

jakieś krowy, ale daleko. Spuściłem spodnie i wypiąłem się w

kierunku nieba.

Niech wiedzą, co o nich myślę.

GDY ŻOŁNIERZ DO DOMU POWRACAŁ... 21 STYCZNIA 1990

Po wielu bojach niebezpiecznych wracał żołnierz do domu. Wojny

zaprowadziły go w obce kraje, więc musiał o drogę zapytać, bo sam

już nie wiedział, którędy mu ona. Od dawna szedł przez bór czarny

nikogo nie spotkawszy, więc się ucieszył, gdy wreszcie zobaczył

postać przy ścieżce siedzącą. Zbliżył się do niej i grzecznie

zapytał:

- Nie wiecie przypadkiem, którędy mi do domu?

Nie powiedział ani "dobry panie", ani "dobra pani", postać

bowiem w czarny płaszcz była zawinięta i nie mógł rozróżnić, czy to

chłop czy baba.

- Ja tam właśnie idę - odrzekła postać głosem ani cienkim, ani

grubym - i drogę ci pokażę.

Ucieszył się żołnierz, że błądził już nie będzie i do postaci

przystał.

Szli i szli, ona przodem, a żołnierz za nią. Jakkolwiek krok

wydłużał, postać zawsze o pół kroku przed nim była. Milczała przy

tym, co niestosowne mu się wydawało, jako że dziwnie jest iść w

milczeniu we dwoje przez las czarny. Więc zapytał:

- A wy w moje strony idziecie po znajomości jakiejś czy za

interesem?

- Ja żołnierza jednego szukam. Dotąd znaleźć go nie mogłam, bo na

wojnie był, a na wojnie żołnierzy mnóstwo. Co którego znalazłam, to

się okazywało, że nie ten. Ale słyszałam, że wojny zakończył i do

domu wraca. Więc tam idę, bo tam go znajdę bez pomyłki. Każdy

żołnierz ma wiele wojen, ale tylko jeden dom.

No i żołnierz w krzaki. Nazad przez bór się przebrał i znów się

na wojnę zaciągnął, bo wojen, chwała Bogu, nie brakuje.

Tylko za domem mu tęskno i pewnie do domu kiedyś wróci.

GDY PODRÓŻNY... 28 STYCZNIA 1990

Gdy podróżny stanął nad doliną, usłyszał dzwony dziękczynne, a

gdy w dolinę zszedł, trafił na świętowanie wielkie. Więc starca, co

na przyzbie siedział, o przyczynę tej radości zapytał.

- Świętujemy - rzekł mu starzec. - Bo się okazało, że smok

straszliwy, co od niepamiętnych czasów nami władał, to nie smok

prawdziwy, ale makieta z patyków, dykty i tektury zrobiona.

- A jakże on wami władał? - zaciekawił się podróżny.

- Zwyczajnie, jak to smok. Siedem dziewic i siedmiu młodzieńców

rokrocznie pożerał, których żeśmy mu na ofiarę składali.

- A jakże on pożerać mógł, gdy tekturowy był?

Tymczasem mieszczanie w strojach karnawałowych otoczyli starca

i podróżnego i przysłuchiwali się ich rozmowie.

- Ja tam nic nie wiem - odrzekł starzec i zamilkł.

- Nie wierzysz, że pożerał? - zapytał jeden z mieszczan, ten,

który był przebrany za Doktora Nauk Akademii.

- Wierzę, ale w takim razie ten smok może nie tekturowy był, ale

prawdziwy?

- Hej, Obywatele! - krzyknął Akademik. - Jest tu taki jeden, który

ciemnocie hołduje, w bajki średniowieczne wierzy!

- Precz z nim! - krzyknęli inni chórem.

- No to może jednak nie pożerał... - bronił się podróżny - Może

się wam tylko zdawało...

- Hej, Ludzie! On pamięci naszych ofiar uwłacza!

- Precz z nim! - krzyknęli ci sami inni tym samym chórem.

- Chętnie służę - zgodził się z nimi podróżny i co sił w nogach z

miasta uciekł. Ścigali go aż do gór nad doliną, potem dopiero

zawrócili, by nadal świętować.

Zaś podróżny zaprzysiągł sobie, że odtąd miasto dziwne omijać

będzie z daleka i w inne strony powędrował.

MOIM ZDANIEM 4 LUTEGO 1990

Krocząc drogą postępu ludzkość rozwiązała wszystkie zagadki

przyrody. Znano już odpowiedź na każde pytanie i szczęście

powszechne zapanowało na ziemi. Prawie powszechne, ponieważ na

jedno pytanie wciąż jeszcze nie ma odpowiedzi.

A mianowicie: dlaczego kura, gdy zakreśli się wokół niej koło,

najlepiej kredą, poza ten krąg nie wyjdzie, tego kręgu nie

przekroczy?

Ach, niewielkie to pytanie, takie, którym przedtem nie

zaprzątano sobie głowy. Ale teraz, gdy zabrakło innych, nabrało ono

największego znaczenia, właśnie dlatego, że innych już nie było. To

dziwne zjawisko, znane wieśniakom od niepamiętnych czasów, a dotąd

uchodziło uwadze uczonych.

Teraz zabrali się więc ostro do roboty, ponieważ już nic innego

do roboty nie mieli. Próbowali tak czy inaczej, tędy i owędy, ale

na razie bez skutku.

Od czegóż jednak potęga nauki? Gdy eksperymeny i teorie

wyjaśnić tej zagadki nie mogły, postanowiono do niej się dobrać

najkrótszą drogą: nauczyć kurę mowy ludzkiej i niech sama powie.

Nauczyć kurę ludzkiej mowy - to obecnie dla nauki fraszka.

Zoologowie i lingwiści zjednoczyli wysiłki i wkrótce kura

konwersowała biegle w kilku językach, choć wciąż jeszcze z kurzym

akcentem. Pytano ją o zdanie w sprawach polityki, literatury,

sztuki i na wszystkie pytania odpowiadała śmiało, korzystając z

prawa do własnego sądu w każdej dziedzinie przysługującego przecież

każdemu. Tak więc próby wypadły zadowalająco, ale zasadnicze

pytanie miano jej zadać dopiero na konferencji prasowej

transmitowanej przez satelity.

Nadszedł ów dzień kiedy kurę posadzono przed mikrofonami i

Przewodniczący Komisji zwrócił się do niej:

- Pani kuro, proszę nam powiedzieć dlaczego, gdy się wokół pani

zakreśli kredą krąg, pani tego kręgu nie przekroczy?

Kura skręciła w prawo, skręciła w lewo głowę z okiem

nieruchomym i okrągłym i odrzekła:

- Prawdę mówiąc, to nie mam pojęcia.

Bardzo wszystkich zawiodła i oburzenie było ogólne. Teraz grozi

jej proces o pogwałcenie praw do nieskrępowanego wyrażania

indywidualnych opinii. Niektórzy nawet się domagają, żeby zrobić z

niej rosół bez żadnych ceregieli, ale to są zwyczajni barbarzyńcy.

No i słusznie. Mogła przecież powiedzieć byle co.

NA SZKLANEJ GÓRZE 11 LUTEGO 1990

Wędrował, wędrował królewicz, aż Szklaną Górę zobaczył, a na

jej szczycie Zamek. Zsiadł z konia i z trudem niemałym na Górę się

wspiął. Wkroczył do Zamku. W środkowej komnacie królewnę zobaczył.

Siedziała przed telewizorem.

Zachwycił się królewicz urodą królewny, poczuł, że znalazł

swoje przeznaczenie, którego dotąd daremnie po świecie szukał.

Zbliżył się, by pocałunek jej na czole złożyć, ze snu zaczarowanego

obudzić i za żonę pojąć.

Lecz gdy się zbliżał, ku telewizorowi jakoś mu się zerknęło.

Obok królewny na kanapie usiadł i o pocałunku chwilowo zapomniawszy

też tę telewizję oglądać począł.

Akurat dawali historię o królewiczu, co po świecie wędrował w

poszukiwaniu Szklanej Góry i zaczarowanej królewny. Trafił na

scenę, gdy królewicz do komnaty wchodzi, królewnę widzi i do niej

się zbliża. Lecz do niej się zbliżając, w telewizor zerka, po czym

obok królewny na kanapie siada i też tę telewizję oglądać zaczyna.

Lecz cóż było przedstawione w tym telewizorze, który był

przedstawiony na tym telewizorze, co go właśnie żywy królewicz wraz

z żywą królewną razem oglądali? Ta sama historia. Więc i w tym

telewizorze, który był przedstawiony w tym telewizorze, który był

przedstawiony w tym telewizorze, co go żywy królewicz wraz z żywą

królewną razem oglądali, był przedstawiony telewizor, a w nim ta

sama historia. A jeżeli ta sama, to...

Nie ma potrzeby opowiadać dalej, końca i tak by nie było. Może

tylko dodać należy, że koń pod Szklaną Górą zdechł . Ani nie był

pokazany w telewizji, ani nie mógł jej oglądać. Więc zdechł z tego

pokrzywdzenia.

DZIURA W MOŚCIE 18 MARCA 1990

Była rzeka, a na każdym jej brzegu miasteczko. Te dwa

miasteczka połączone były drogą, która przechodziła przez most.

Pewnego dnia w tym moście powstała dziura. Tę dziurę należało

załatać, co do tego opinia publiczna obu miasteczek była zgodna.

Powstał jednak spór o to, kto miał to zrobić. Bowiem każde

miasteczko uważało się za ważniejsze od drugiego. Miasteczko

prawobrzeżne uważało, że droga prowadzi przede wszystkim do niego,

więc miasteczko lewobrzeżne powinno załatać dziurę, bo jemu

bardziej powinno na tym zależeć. Miasteczko lewobrzeżne sądziło, że

jest celem każdej podróży, więc naprawa mostu leży w interesie

miasteczka prawobrzeżnego.

Spór trwał, więc tak samo trwała dziura. A im dłużej trwała,

tym bardziej rosła wzajemna niechęć obu miasteczek.

Pewnego razu dziad miejscowy wpadł do tej dziury i złamał nogę.

Mieszkańcy obu miasteczek pilnie go wypytywali czy szedł z prawego

brzegu na lewy, czy też z lewego na prawy, od tego bowiem zależało

które miasteczko ponosiło odpowiedzialność za wypadek. On jednak

nie pamiętał, ponieważ owego wieczoru był pijany.

W jakiś czas potem przejeżdżał tym mostem powóz podróżnego,

wpadł do tej dziury i złamał oś. Ponieważ podróżny był przejazdem

przez oba miasteczka, więc nie jechał ani z jednego do drugiego,

ani z drugiego do jednego i mieszkańcy obu miasteczek odnieśli się

do wypadku obojętnie. Rozgniewany podróżny wysiadł z karety,

zapytał dlaczego dziura nie jest załatana i dowiedziawszy się

dlaczego, oświadczył:

- Kupuję tę dziurę. Kto jest jej właścicielem?

Oba miasteczka zgłosiły jednocześnie swoje prawo do dziury.

- Albo wy, albo wy. Ta strona, która posiada dziurę, musi to

udowodnić.

- A jak to udowodnić? - zapytali chórem przedstawiciele obu gmin.

- To proste. Tylko posiadacz dziury ma prawo ją załatać. Kupię od

tego, kto naprawi most.

Mieszkańcy obu miasteczek rzucili się do roboty, podczas gdy

podróżny palił cygaro, a jego stangret wymieniał oś. Migiem most

naprawili, po czym zgłosili się po należność za dziurę.

- Za jaką dziurę? - zdziwił się podróżny - nie widzę tu żadnej

dziury. Od dawna już rozglądam się za jakąś dziurą do nabycia,

jestem gotów zapłacić grube pieniądze, ale przecież wy nie macie

żadnej dziury do sprzedania. Kpicie sobie ze mnie, czy co?

I wsiadł do powozu, i odjechał. Zaś między obu miasteczkami

nastąpiło pojednanie. Mieszkańcy obu zgodnie teraz czatują na

moście i co jakiś podróżny nadjedzie, to go zatrzymują i biją.

WŁADZA 25 MARCA 1990

Długo trwało panowanie Dyktatora, aż wreszcie przebrała się

miarka. Na czele niezadowolenia ludu stanął młody i ambitny

generał, dowódca prowincjonalnego garnizonu. Forsownym marszem

przybył do stolicy na czele podległych mu oddziałów i otoczył pałac

prezydencki. Przyboczna gwardia Dyktatora broniła się do ostatka,

ale zwycięstwo rewolucji było przesądzone. Po krótkotrwałym

oblężeniu zbuntowane oddziały przypuściły szturm i wtargnęły do

pałacu. Podczas gdy dorzynano ostatnich pretorianów, Generał, kilku

oficerów i korespondent prasy zagranicznej udali się do prywatnego

gabinetu Dyktatora. Był to podziemny bunkier w samym centrum

pałacu, pomieszczenie najtajniejsze z tajnych i otoczone legendą.

Nikt poza Dyktatorem nie miał tam wstępu. Powiadano, że tam

znajduje się cały skarb państwa i wszystkie ważne dokumenty

dotyczące polityki wewnętrznej i zagranicznej.

Pancerne drzwi były uchylone. Przy ogromnym mahoniowym i

złoconym biurku, na imperialnym krześle, siedział dyktator, czołem

dotykając blatu. Przed nim, na biurku zupełnie oprócz tego pustym,

leżał rewolwer i klucz. Poza biurkiem i krzesłem bunkier nie

posiadał żadnego innego umeblowania. Za to wypełniony był szczelnie

od podłogi aż do sufitu, kartonowymi pudłami. Rozpruli bagnetami

pierwsze z brzegu, a potem coraz to bardziej niecierpliwi, następne

i następne aż do ostatniego. Wszystkie jednak zawierały to samo:

małą Myszkę Miki z tandetnego plastiku w ogromnej ilości

identycznych egzemplarzy. Zwały, lawiny i zasypy Myszki Miki

wysypały się z tekturowych pudeł i otoczyły ich zewsząd, brodzili w

nich po kolana.

- Rewelacja! - zawołał zagraniczny korespondent. - Natychmiast

nadam depeszę: "Sensacyjne odkrycie w pałacu Prezydenta". Albo nie,

mam lepszy tytuł: "Tajemnica władzy wyjawiona"!

- Myślę, że pan tego nie zrobi - powiedział Generał i osobiście

zastrzelił korespondenta. Następnie wziął klucz ze stołu i

opuściwszy lokal wraz ze swoimi przybocznymi zamknął drzwi od

zewnątrz i schował klucz do kieszeni. Po czym wydał rozkaz, aby

przybocznych niezwłocznie rozstrzelano, zanim zdążyli zamienić

słowo z kimkolwiek.

Radość z upadku Dyktatora była powszechna. Generał,

jednomyślnie obwołany Prezydentem Republiki, objął rządy. Wolna

prasa, odrodzona pod jego światłym patronatem, zapowiadała rozkwit

odnowionego państwa, nadejście ery dobrobytu i wzrastającego

znaczenia w stosunkach międzynarodowych. Gwarancją sukcesu były

niezmierne bogactwa i nadzwyczaj ważne dokumenty znalezione w

pałacu prezydenckim. Co więcej, teraz miały one służyć nie

egoistycznej dyktaturze, ale ludowi oraz interesom całego narodu.

ZAPOMNIANY ODKRYWCA 1 KWIETNIA 1990

Dzisiaj nikt już nie pamięta o Kapitanie Lewandowskim, mimo,

że był jednym z pierwszych odkrywców Bieguna nie tylko Północnego,

ale także Południowego. Inni, tacy jak Amundsen, Nobile, Peaty czy

Byrd przeszli do historii, a Lewandowski - nie.

Być może przyczyną tego zapomnienia była dziwaczna teza, przy

której Lewandowski upierał się przez całe życie. Odkrywszy Biegun

Północny Lewandowski twierdził, że ów Biegun wcale nie jest

północny, ale południowy, który znajduje się na Północy tylko na

skutek jakiegoś nieporozumienia w przyrodzie. Oczywiście spotkał

się natychmiast z argumentem, że jeśli jakiś Biegun jest na

Północy, to jest tym samym Północny i koniec, zaś jego teza jest

platońska, to znaczy wywodzi się z idealistycznego założenia, że

nazwa jest prawdą rzeczy, a nie rzecz prawdą nazwy. Założenie

idealistyczne dawno już zostało odrzucone przez naukę i Lewandowski

nie miał żadnych szans.

On jednak nie dawał za wygraną. Głuchy na niezbite argumenty

realistów dowodził logicznie, że skoro Biegun odkryty przez niego

na Północy jest Południowy, to wobec tego Biegun Północny musi

znajdować się na Południu. Gdy wyśmiewano go w dalszym ciągu,

postanowił eksperymentem poprzeć swoje rozumowanie, logicznie

bezbłędne, ale na skutek błędnej przesłanki - szalone. Pokonując

niesłychane trudności dotarł do Bieguna Południowego, po czym

ogłosił, że znalazł tam Biegun Północny. Zapytany jak rozróżnia

Biegun immanentnie Północny od Bieguna immanentnie Południowego,

bez względu na to, który znajduje się na Północy, a który na

Południu, odparł: "Ja to czuję".

Ta odpowiedź, tak skrajnie subiektywna, że absurdalna,

przypieczętowała jego los. Uznano go za nieuleczalnego maniaka i

przestano się nim interesować. Zmarł w zapomnieniu, które trwa do

dzisiaj.

Dlaczego przypominamy o Lewandowskim? Coraz liczniejsze są

głosy, że coś jest nie w porządku z naszą planetą. Nikt nie jest

zadowolony z biegu i obrotu naszych ziemskich spraw. Więc może jego

teza o pomylonych Biegunach godna jest ponownej rozwagi.

BIM I BOM 15-22 KWIETNIA 1990

Bim i Bom byli parą clownów. Występowali zawsze razem i

cieszyli się ogromną popularnością. Nikt nie pamiętał Bima bez Boma

ani Boma bez Bima, tylko Bim z Bomem i Bom z Bimem rozśmieszali

publiczność, aż nie wiadomo już było, czy w tej spółce Bim odgrywał

jakąkolwiek rolę, Bom miał jakiekolwiek znaczenie, czy może po

prostu ważne było tylko to "i" między nimi.

Lecz poza tym "i", które ich łączyło, był jeszcze jeden stały,

niezmienny i choć nieistotny, to jak się okazało brzemienny w

skutki element ich spółki. Mianowicie kolejność, w jakiej ich

nazwiska ukazywały się na afiszu. Zawsze Bim na pierwszym miejscu,

a Bom na drugim, zawsze "Bim i Bom", nigdy "Bom i Bim". Nikt nie

wiedział dlaczego tak było, oni sami też nie i nikt by się nad tym

nigdy nie zastanawiał, a już oni sami najmniej, gdyż zawsze

pracowali w doskonałej zgodzie i harmonii, gdyby nie nastąpiło

pewne zdarzenie bardzo podobne do tego, które kiedyś miało miejsce

w Raju.

Odbywając tourn#e po kraju Bim i Bom przybyli do małego

miasteczka, zatrzymali się w hotelu i nie mając nic innego do

roboty przed wieczornym występem postanowili udać się do fryzjera.

Zajęli miejsca w kolejce, a że było to - jak już powiedzieliśmy -

przed występem, nikt ich tam jeszcze nie znał, więc czekali

anonimowo. Gdy ostatni z poprzedzających ich klijentów został

ostrzyżony, fryzjer odwiązał serwetę spod jego brody, strzepnął ją

i zapytał: "Kto następny?"

Bez zastanowienia Bim i Bom podnieśli się z krzeseł i

jednocześnie usiedli na fryzjerskim fotelu, zajmując go dokładnie

po połowie.

- Panowie żartują! - zawołał fryzjer, wcale tym nie ubawiony. - Ja

się pytam, który z panów jest pierwszy!

Bim i Bom spojrzeli na siebie, a ponieważ siedzieli tak blisko

jeden przy drugim, czy też drugi przy jednym, musiało to być

spojrzenie prosto w oczy.

- Nie mam czasu na głupie żarty - zniecierpliwił się fryzjer. -

Panowie opuszczą lokal.

Bim i Bom wstali jednocześnie z fotela i skierowali się do

wyjścia. Byli tak zajęci pytaniem o pierwszeństwo, pytaniem,

którego nigdy dotąd sobie nie zadawali, że nie zwracali uwagi na

otoczenie. Chociaż szli nadal razem, pytanie to doszło do

świadomości każdego z nich osobno i teraz osobno każdy z nich

szukał odpowiedzi.

Przekroczyli próg i znaleźli się znowu na ulicy. Nad drzwiami

zakładu fryzjerskiego widniał szyld: STRZYŻENIE I GOLENIE - Z. WĄŻ.

Litera "i" była osobliwie wydłużona.

Potem niedługo już trwała ich kariera. Podobno Bom usiłował

udusić Bima, a Bim otruć Boma. Tak czy inaczej, ich wspólne występy

nie były już na tym samym poziomie co dawniej i popularność ich

zmalała. Występowali w coraz podlejszych kabaretach i coraz to

rzadziej, aż przestali występować zupełnie i słuch po nich zaginął.

WYSPA SKARBÓW 6 MAJA 1990

Tnąc dżunglę maczetami posuwaliśmy się powoli w głąb wyspy.

Nareszcie byliśmy na właściwym tropie. Jeszcze jeden, ostatni

wysiłek i odnajdziemy legendarny skarb kapitana Morgana.

- Tutaj - powiedział Gucio, mój towarzysz i wbił maczetę w grunt

pod rozłożystym baobabem. W miejsce, które na szyfrowanym planie,

nakreślonym niegdyś własnoręcznie przez kapitana, oznaczone było

krzyżykiem.

Odrzuciliśmy maczety i wzięliśmy się do łopat. Wkrótce

odkopaliśmy ludzki szkielet.

- Zgadza się - powiedział Gucio - Pod szkieletem powinna być

skrzynia.

Była. Wyciągnęliśmy ją z dołu i postawili pod baobabem. Słońce

stało w zenicie, podniecone małpy przeskakiwały z gałęzi na

gałęzie, szkielet szczerzył zęby. Ciężko dysząc usiedliśmy na

skrzyni.

- Piętnaście lat - powiedział Gucio.

Tyle czasu minęło odkąd zaczęliśmy szukać skarbu.

Zgasiliśmy papierosy i wzięliśmy się za żelazne łomy. Małpy

krzyczały coraz głośniej, a także papugi. Nareszcie wieko ustąpiło.

Na dnie skrzyni leżała kartka, a na niej napisano:

POCAŁUJCIE MNIE W DUPĘ. MORGAN.

- Cel nigdy nie jest ważny - powiedział Gucio - tylko wysiłek w

dążeniu do celu się liczy, a nie osiągnięcie celu.

Zabiłem Gucia i wróciłem do domu. Lubię pouczające sentencje,

ale bez przesady.

PROSTAK 3 CZERWCA 1990

Miałem znajomego, prostego człowieka bez wykształcenia, który

często zadawał mi różne pytania. Takie na przykład:

- Jaka jest różnica między naturą a kulturą?

- To proste. Natura może się obejść bez kultury, a kultura bez

natury nie może.

- Nie bardzo rozumiem.

- Ależ to zupełnie proste. Człowiek musi wypić ćwiartkę, ponieważ

to jest potrzeba naturalna, a do kina może pójść, ale nie musi, bo

to jest potrzeba kulturalna. Rozumiesz?

- Rozumiem, ale czy ty nie nie upraszczasz przypadkiem?

- Nie ma nic złego w upraszczaniu. Przez upraszczanie rzecz

skomplikowana staje się prosta, ale pozostaje tą samą rzeczą, a

najważniejsze jest, żebyś ty, człowiek prosty, mógł zrozumieć to,

czego bez upraszczania byś nie zrozumiał. Upraszczam dla twojego

dobra.

- No dobrze, niech będzie.

Innym razem zapytał:

- Jaka jest różnica między fizyką a metafizyką?

- Fizyka to jest kiedy kamień spada z góry na dół, a metafizyka -

kiedy spada z dołu do góry.

- Przecież kamień nigdy nie spada z dołu do góry!

- Właśnie.

- Na to by trzeba przekręcić wszystko do góry nogami!

- Otóż to. A ponieważ to jest niemożliwe, nie ma sensu zajmować

się metafizyką. Rozumiesz?

- Rozumiem, ale...

- Żadne ale, najważniejsze, żebyś rozumiał.

Kiedy indziej zadał mi pytanie nieco dziwaczne:

- Jaka jest różnica między rozumieniem a nierozumieniem?

- Dziwię ci się, doprawdy. Nawet ty, człowiek prosty, powinieneś

to wiedzieć. Rozumienie to jest coś, co sprawia, że człowiek czuje

się dobrze, a nierozumienie, że czuje się źle. Rozumiesz?

- Rozumiem. Wszystko rozumiem, bo mi wszystko wyjaśniasz. Nie

rozumiem tylko jednego: jeżeli ja, człowiek prosty i głupi,

wszystko rozumiem, to co wart jest taki świat, co warte jest takie

życie, które nawet taki dureń, jak ja może zrozumieć?

- Niepotrzebnie masz kompleks niższości. Człowiek jest panem

stworzenia właśnie przez to, że wszystko rozumie, a nie dlatego

rozumie, że jest panem stworzenia. Rozumiesz?

Nic nie rzekł i poszedł. Nie wrócił już nigdy, bo jeszcze tego

samego dnia się powiesił.

Tak, to był prawdziwy prostak.

PAPIEROS 10 CZERWCA 1990

Jako korespondent prasowy znalazłem się w kraju interesującym

dla opinii światowej. To znaczy, dane mi było asystować przy

egzekucji.

Była to tylko jedna z wielu egzekucji i nie twierdzę, że

najbardziej interesująca. Jakiś kawałek muru w jakiejś miejscowości

nieznanej ani skazańcowi, ani żołnierzom plutonu egzekucyjnego, o

jakiejś tam porze któregoś tam dnia, przy byle jakiej pogodzie.

Skazany był młodym mężczyzną, a wszyscy zebrani, to znaczy

skazaniec, żołnierze i ja, widzieliśmy się nawzajem po raz pierwszy

w życiu i prawdopodobieństwo, że spotkamy się ponownie było

znikome.

Postawiony pod murem skazaniec zażądał papierosa. Żołnierze się

zgodzili i usiedliśmy wszyscy razem na usypisku gruzów, opodal

muru.

- Pan jest korespondentem wojennym? - zapytał.

- Tak się złożyło - odpowiedziałem.

- To coś panu powiem.

Ręce mu się trzęsły i był zielonkawy na twarzy.

- Oni myślą, że to jest ostatni mój papieros, ale to jest mój

pierwszy.

Mimo że jego twarz była coraz bardziej zielona, jego głos

brzmiał triumfalnie.

- To znaczy, że pan nie był... nie jest palący?

- Nigdy w życiu. Ja dopiero zaczynam.

I zwymiotował.

Później szliśmy przez opłotki, w kierunku szosy.

- Szkoda było tego papierosa dla niego - powiedział sierżant.

- Dlaczego? Każdemu robi się niedobrze przy pierwszym papierosie -

zaprotestowałem.

- Przy jakim pierwszym. widział pan jego palce? Żółte od nikotyny.

Czuł, że się porzyga ze strachu i opowiedział panu tę historyjkę.

- Ale po co?

- Żeby pan o nim źle nie pomyślał.

I dodał po chwili:

- Jak ktoś się aż tak boi, to nie powinien umierać.

Z PAMIĘTNIKA ARYWISTY 17 CZERWCA 1990

Miałem tylko jeden cel w życiu: aby książę zaprosił mnie na

bal.

Po wielu latach zabiegów udało mi się ten cel osiągnąć.

Otrzymałem zaproszenie wydrukowane wytwornymi literami na

wykwintnym papierze. "Ma zaszczyt...", wtedy a wtedy, tam a tam...

Gdy nadszedł dzień i godzina, udałem się pod wskazany adres.

Zmierzchało. Siedząc w taksówce, przymknąwszy oczy, widziałem

siebie wstępującego po schodach pałacu, słyszałem strojenie

instrumentów orkiestry, potem moje nazwisko obwieszczone gromko

przez maitre d'h[tel u progu sali pełnej światła i pięknych kobiet.

Taksówka zatrzymała się. Zapłaciłem, wysiadłem i poszedłem w

kierunku pałacu.

Okazało się, że taksówkarz wysadził mnie przed publiczną

toaletą. Pałacu ani śladu. Byłem oburzony na nikczemnika, myślałem,

że pomylił adres. Sprawdziłem. Ale pomyłki nie było. Więc może ktoś

złośliwy przysłał mi fałszywe zaproszenie, okrutny żart?

A może... może zaproszenie było prawdziwe, lecz bale nie

odbywają się już w pałacach? Czasy się zmieniły, żyjemy w epoce

przekory, autoironii i parodii. Książę jest zbyt inteligentny, zbyt

wyrafinowany, żeby nie pójść z duchem czasu, a nawet go nie

wyprzedzić. A tylko ja, naiwny, mam o życiu wyższych sfer

staroświeckie wyobrażenie.

Uderzyłem się w czoło. Ależ tak! Jakiż prostak ze mnie! Mało

co, a nie poznałbym się na wyższym stylu i okazałbym się nie na

poziomie. Może nawet na to liczyli? He-he, nie wiedzą, z kim mają

do czynienia.

I śmiało, ze zblazowaną miną światowca, wszedłem do pisuaru.

NOWE SZACHY 24 CZERWCA 1990

Podczas turnieju szachowego pewien młody szachista,

przegrawszy partię decydującą o mistrzostwie okręgu, stracił

panowanie nad sobą i pobił partnera. Co nie przyszło mu z

trudnością, ponieważ był fizycznie silny, a jego partner wątły i

starszy wiekiem. Niektórzy uznali to za skandal. Ale większość

publiczności, przyzwyczajona skądinąd do atrakcyjnych spektakli,

przyjęła ten incydent oklaskami jako bardziej rozrywkowy niż nudne

śledzenie szachowych posunięć.

Również socjologowie, psychologowie, esteci i wpływowi

filozofowie wzięli porywczego młodzieńca w obronę. Stwierdzili, że

spontanicznie dał wyraz swojej osobowości, co, jak wiadomo, jest

psychicznie zdrowe i zapobiega nerwicom. Krytykowali restrykcyjny i

represyjny system turniejów szachowych, który sprzyja powstawaniu

nerwic. Protestowali przeciwko zasadzie eliminacji przez

współzawodnictwo, jako niedemokratycznej i prowadzącej do tworzenia

się elit. Podkreślali estetyczny walor tego czynu jako czystego

aktu "Sztuki Sytuacyjnej", chwaląc go jako instynktownego

sytuacjonistę. Powoływali się na współczesną fizykę, która odkryła

nieprzewidywalność zachowań materii elementarnej. Przypominali, że

wyobrażenie świata jako sztywnego systemu praw i reguł, przyczyn i

skutków jest przeżytkiem i domagali się zasadniczych reform w

rozgrywkach szachowych, ponieważ gra w szachy była ostatnim

przeżytkiem owej przestarzałej filozofii.

Powstały więc nowe, awangardowe szachy, na podobieństwo nowej

sztuki kulinarnej (La Cuisine Nouvelle), nowego malarstwa, czy

nowej sztuki fryzjersko-odzieżowej. Zamiast ślęczeć nad

szachownicą, zawodnicy najpierw obrzucali się wyzwiskami, a

następnie każdy z nich starał się usunąć figury przeciwnika z

szachownicy przy pomocy kopnięć, podstępnych doskoków, a nawet -

lecz ten sposób opanowali tylko najlepsi - celnych splunięć.

Najbardziej skuteczna taktyka polegała na tym, żeby najpierw

powalić przeciwnika i unieruchomić go przez złamanie kończyn, a

później, już bez przeszkód z jego strony, dowolnie wyeliminować

wszystkie jego figury z szachownicy wśród entuzjazmu publiczności.

Niektórzy robili to w indywidualnym stylu, niekiedy nie pozbawionym

fantazji. Ulubieńcem publiczności był jeden, który połykał je

wszystkie zagryzając tylko bułką.

Jako widowisko Nowe Szachy cieszyły się wielką popularnością i

przynosiły organizatorom wielkie dochody. Gwiazdą turniejów stał

się ów młody człowiek, który mimowolnie zapoczątkował Nowe Szachy.

Dzięki naturalnym zdolnościom wygrał wszystkie turnieje i został

Mistrzem. Wkrótce był niezmiernie sławny i bogaty, ponieważ nie

tylko turnieje, lecz także wywiady, konferencje, propozycje ze

strony wydawnictw, by pisał książki oraz wytwórni filmowych, by

grał główne role w filmach, wzmagały jego fortunę, sławę

najszerszej publiczności i prestiż w kołach intelektualnych.

Lecz publiczność szybko się nudzi i wciąż jest żądna nowych

atrakcji. Jak wszystko na tym świecie, Nowe Szachy musiały się

rozwijać, aby przez zastój nie spowodować spadku zainteresowania.

Więc organizatorzy, korzystając z doświadczeń przemysłu

igrzyskowego w starożytnym Rzymie, wpadli na pomysł, żeby urządzić

mecz między Mistrzem a żywym niedźwiedziem.

Nie pomylili się. Mecz nowoszachowy Mistrz kontra niedźwiedź

stał się sensacją. Największa hala widowiskowo-koncertowa była

wypełniona po brzegi, a tłumy z zewnątrz szturmowały wejścia. Gdy

na estradę wszedł z jednej strony Mistrz, w złotych trykotach i z

fioletową fryzurą, a z drugiej strony żywy niedźwiedź w normalnym

futrze - rozległ się krzyk setek tysięcy i wyniesiono pierwsze

ofiary zbiorowego podniecenia. Pośrodku estrady, między Mistrzem a

niedźwiedziem ustawiono szachownicę, błyskającą psychodelicznie

laserowymi kolorami.

- Ty śmierdzący czworonogu!

Tą łagodną, bo tylko wstępną obelgą zaczął Mistrz. Lecz

niedźwiedź spokojnie usiadł przy szachownicy i po chwili

zastanowienia przesunął pionka z pola C2 na C3.

Salą wstrząsnęły gwizdy, a Mistrz, pragnąc rozruszać niemrawego

niedźwiedzia, obraził jego matkę. Niedźwiedź rozejrzał się, jakby

ze snu obudzony, wstał i powiedział:

- Ja bardzo przepraszam, ale w tych warunkach nie mogę się

skoncentrować.

I wyszedł.

Teraz trwa obława. Siły policyjne otoczyły rejon górzysty i

leśny, dokąd przypuszczalnie udał się. Organizatorzy ponieśli

straty i wystąpili sądownie przeciw niedźwiedziowi o odszkodowanie

w wysokości 500 000 000 dolarów. Nie tylko zawiodły kontrakty o

globalną transmisję meczu via komunikacyjne satelity, nie tylko

zawiedziona publiczność zdemolowała halę widowiskowo-koncertową,

ale ponieśli także straty moralne.

Jednakże nie jest pewne, czy niedźwiedź, gdy zostanie

schwytany, stanie przed sądem. Liczne są głosy, że to nie jego

wina, że okazał się nie na poziomie, przecież jest tylko

zwierzęciem. Wobec tego należy go raczej umieścić w zakładzie

psychiatrycznym i poddać reedukacji.

BUNTOWNIK 15 LIPCA 1990

Usiadł naprzeciw mnie, choć nie wolno mu siadać w mojej

obecności, i powiedział, choć nie wolno mu zabierać głosu w jego

sprawach osobistych:

- Odkąd przyszedłeś na świat, opiekuję się tobą. Nie miałbym nic

przeciwko temu, gdyż takie jest moje przeznaczenie, gdyby nie to,

że wolno mi tylko doradzać, ale niczego nakazywać ani zakazywać ci

nie mogę. Robisz, co chcesz, a to, co chcesz przeważnie jest

przeciwieństwem tego, co ja ci doradzam.

Westchnął głęboko, aż wicher powiał, bo pierś miał potężną.

Zawirowały kartki na moim biurku i poleciały na podłogę.

Przykląkłem, żeby je pozbierać, rad z tej dywersji, bo miał rację,

a ja niczego przeciwstawić jego racji nie mogłem. Wolałem więc nie

patrzeć mu w twarz.

- Mało tego. Nie tylko twoim doradcą być muszę, lecz i twoim

sługą. Sam z siebie nie potrafisz nic, ponieważ jesteś mały,

niedołężny i bezbronny. Wszystko co osiągasz, osiągasz tylko dzięki

mnie. Z tym bym się ewentualnie pogodził. Ale ty, choć jesteś tylko

kropką we wszechświecie, stawiasz mi wymagania bez granic, ponieważ

twoje pożądania i ambicje są większe od wszechświata. Nigdy nie

jesteś zadowolony, cokolwiek uczynię dla ciebie, a Bóg nam

świadkiem, że uczyniłem niemało. Jesteś tylko pasożytem mojej siły,

czyli robakiem, tylko odblaskiem mojego ognia, czyli moim skutkiem,

a nie swoją własną przyczyną. Jednak zachowujesz się tak, jakbym to

ja nie mógł istnieć bez ciebie, a nie ty beze mnie.

Przysłonił oczy dłonią i ciemność zapadła. Powstałem z klęczek,

bo oślepłem i nie mogłem już zbierać rozsypanych kartek. Dopiero po

chwili odzyskałem wzrok, co znaczyło, że przez chwilę tak trwał w

zamyśleniu, z dłonią na oczach, zanim je odsłonił i jasność znów

zapanowała.

- Dlaczego istota wyższa ma służyć istocie niższej. To dla mnie

jest tajemnicą. To wbrew zasadzie hierarchii, która jest naczelną

zasadą uniwersum, układ między nami jest jedynym od tej zasady

wyjątkiem. Gdybym śmiał dyskutować wyroki Najwyższego,

powiedziałbym, że tylko dzięki jakiejś jego perwersji do takiego

zboczenia doszło. Służyłem ci wiernie, choć jestem wyższy ponad

ciebie. Starałem się spełniać twoje zachcianki, choć przeważnie

były one niegodne nawet ciebie, o mnie już nie mówiąc.

Urzeczywistniałem twoje zamiary i marzenia, choć z góry wiedziałem,

że nic poza nieszczęściem, niedorzecznością i brzydotą z nich

wyniknąć nie mogło. Dałem ci do dyspozycji środki, które więcej

były warte, niż twoje cele. A wszystko dlatego, że jestem twoim

sługą.

Powstał i głową przebił sufit. Z góry, sponad dachu, sponad

chmur, dochodził teraz jego głos:

- Dosyć mam tego poniżenia, odchodzę stąd, gdzie nie jest moje

miejsce, tam, dokąd przynależę. Nazwij to buntem aniołów, ale

strzeż się go przyrównywać do tamtego, pierwszego buntu. Wtedy siła

wysoka zbuntowała się przeciw najwyższej, a teraz zaledwie nie może

ścierpieć, aby służyła najniższej.

To powiedziawszy zniknął.

Nie śpiesząc się poszedłem do kuchni, ugotowałem sobie jajko na

twardo. Zjadłem. Wziąłem do ręki gazetę, poczytałem ogłoszenia

drobne, odłożyłem. Ziewnąłem raz i drugi. Wreszcie podszedłem do

okna. Nie myliłem się, stał po drugiej stronie ulicy i patrzył w

moje okno. Położyłem się więc na kanapie, żeby się trochę

zdrzemnąć, zanim wróci i wszystko się zacznie od początku. Nie

pierwszy to raz odchodził ode mnie na zawsze, mój Anioł Stróż, mój

Daimononion.

A swoją drogą, żal mi go. Nie chciałbym być w jego skórze.

PROROK 22 LIPCA 1990

Był w miasteczku jeden taki, co miał za złe wszystkim i

wszystkiemu. Nikt ani nic mu się nie podobało. Chodził po ulicach w

nieustającym stanie rozeźlenia i pomstował na przechodniów. Kiedy

był ślub jaki albo chrzciny, wystawał przed kościołem i złorzeczył,

a potem przed domem, gdzie odbywało się wesele, i był przeciwny.

Zaś kiedy nic się nie działo ani nikogo nie było w pobliżu,

mamrotał coś do siebie, prawdopodobnie przekleństwa.

Było z nim sto pociech, bo przyjemnie jest patrzeć, jak się

ktoś denerwuje. Zwłaszcza, kiedy ryzyka nie ma żadnego, on zaś był

niedołężny, nawet kamieniem rzucić porządnie nie potrafił. Bardzo

jest śmiesznie, kiedy ktoś się na nas złości, ale nic nam nie może

zrobić.

Zwłaszcza dzieci lubiły się z nim przekomarzać. Przedrzeźniały

go, szarpały za nogawki, a potem uciekały udając przestrach. Nigdy

nie mógł żadnego dogonić, a czasem nawet się przewracał i nie mógł

się pozbierać, siedział tylko na ziemi i wygrażał. Wtedy była

najlepsza zabawa.

Wystarczyło byle co, żeby go rozzłościć, ale ludzie lubią

udoskonalenia. Zauważyli, że tylko zwierząt nie krytykował, a nawet

przyjaźnił się ze starym psem, co często wygrzewał się na rynku,

gdy była słoneczna pogoda. Rzucić w tego psa kamieniem albo go

kopnąć, dawało jeszcze lepszy skutek, niż rzucić w niego samego.

Wtedy aż chrypiał ze złości i było najśmieszniej. Wreszcie ktoś,

kto chciał, żeby było całkiem już śmiesznie, tego psa w nocy

powiesił.

Wisiał ten pies od rana na drzewie przy studni i różni ciekawi

siedzieli na skwerku dookoła, czekając aż złośnik nadejdzie i

zobaczy, co się stało. Z góry się cieszyli, jakie on wtedy da

widowisko.

Przyszedł koło południa, zobaczył psa, postał przez chwilę,

odwrócił się i odszedł.

Od tego czasu jest spokojny. Patrzy na nas, jakby nas nie

widział. Przechodzi obok, jakbyśmy nie istnieli. Można go

zaczepiać, szturchać patykiem, wymyślać nie wiadomo co - i nic.

Próbowali tak i siak, aż wreszcie przestali, bo po co, kiedy on na

nas nie zwraca już uwagi.

Straciliśmy rozrywkę, a nasze dzieci zabawę. A wszystko przez

tę przesadę w ulepszaniu. Po co było wieszać psa?

NIESPRAWIEDLIWOŚĆ 29 LIPCA 1990

Przeczytałem w gazecie wiadomość, która mnie oburzyła.

Mianowicie chodzi o słonie. Zagrożone przez cywilizację już

wkrótce wyginą zupełnie, jeżeli nie weźmie się ich pod ochronę. I

właśnie taką ochronę uchwalono i to właśnie mnie oburzyło.

Bo czy słonie należy ochraniać? Słoń jest zwierzęciem

przedhistorycznym, synem mamuta, a czyż mamut nie jest symbolem

wstecznictwa? Czyż samo słowo mamut nie budzi w nas pobłażliwej,

jeżeli nie pogardliwej wesołości wobec czegoś, czy kogoś, kto

uporczywie trzymał się starego obyczaju, opierał się przemianom,

czyli postępowi, aż słusznie został za to ukarany i stał się

wykopaliskiem? Jeżeli słoniowi nie podoba się w naszej

współczesności, to niech sobie ginie. Dlaczego inne zwierzęta,

pluskwa na przykład, mogą się przystosować, a słoń nie? Za lepszego

się uważa?

I dlaczego akurat słoń ma być wzięty pod ochronę? Mało to

innych gatunków, które giną? Nikt się o nie nie troszczy, bo

wszyscy mówią tylko o słoniach. Niby dlaczego słoń zasługje na

specjalne względy, a kto inny nie? Czy dlatego, że ma kuzyna w

cyrku i szwagra w ZOO? Oni mu to załatwili na wysokim szczeblu?

Protekcja? A może Żydzi maczali w tym palce? Kto wie, czy słoń

naprawdę nazywa się słoń... Masoni?

Oburzałem się coraz bardziej i już miałem publicznie

zaprotestować, gdy lepsza myśl przyszła mi do głowy.

Uszyję sobie uszy z jakiegoś twardego materiału, najlepiej z

nylonu, skombinuję jakąś trąbę i udam się do Afryki, gdzie

przyłączę się do słoni. One może nie zauważą, że jestem przebrany i

przyjmą mnie za swojego. A nawet jak zauważą, to zrozumieją.

I w ten sposób może jakoś przetrwam.

MORSKA PODRÓŻ 5 SIERPNIA 1990

Nastał szósty dzień burzy. Okręt trzeszczał, przechylał się

wzdłuż i w poprzek, wznosząc się jednocześnie ku ciemnemu niebu

albo opadając w czarną głębinę. Że niebo było ciemne a głębina

czarna, mogliśmy się tylko domyślać, bo od pięciu dni zabroniono

nam, pasażerom, wychodzenia na pokład, zresztą nikt nie miał na to

ochoty.Zamknięto salę restauracyjną i stewardzi roznosili posiłki

do kabin.

Siedzieliśmy więc, a raczej leżeli w kabinach. Ściślej mówiąc,

leżałem tylko ja, zmożony morską chorobą, którą mój towarzysz

podróży nie był dotknięty. Jak silną była burza, o tym świadczył

mój strach, zazwyczaj morska choroba czyni człowieka na wszystko

obojętnym. Teraz jednak nawet morska choroba była niczym wobec

strachu przed morską katastrofą.

Człowiek, z którym wypadło mi dzielić kabinę, ani nie chorował,

ani się nie bał. Spokojnie czytał gazetę sprzed tygodnia, choć to,

co mogło nas spotkać w każdej chwili, powinno spowodować całkowity

brak jego zainteresowania nawet gazetą dzisiejszą. Podziwiałem go i

wreszcie dałem temu wyraz:

- Podziwiam pana, widocznie jest pan bardzo odważny.

Złożył gazetę i odparł.

- Wcale nie, po prostu nie ma powodu do obaw.

- Nawet najdoskonalsze statki toną. Na przykład "Titanic".

- "Titanic" owszem, ale nie my.

- Nasz okręt jest mniejszy od "Titanica".

- Ale my jesteśmy nabici w butelkę.

- Czy to jest jakaś metafora?

- Nie. Całkiem dosłownie. Czy widział pan kiedyś okręt w butelce?

Czasami są to nawet żaglowce z rozwiniętymi żaglami... Bardzo

przemyślna sztuczka.

- Widziałem , ale co z tego?

- Butelka jest zawsze zapieczętowana. A czy widział pan kiedyś,

żeby zapieczętowana butelka z powietrzem w środku zatonęła?

- Oczywiście, że nie, to byłoby wbrew prawom fizyki.

- No właśnie. Nasz okręt i my razem z nim znajdujemy się w takiej

właśnie butelce. Samo w sobie nie jest to przyjemne, ale dzięki

temu nigdy nie zatoniemy.

Zrozumiałem, jego spokój był spokojem wariata. Należało jednak

udawać, że biorę jego argumenty poważnie. Nie należy drażnić

wariatów.

- Nie jestem całkowicie przekonany - rzekłem ostrożnie -

Przechadzałem się po pokładzie i niczego nie zauważyłem.

- Nie mógł pan zauważyć. Butelka jest ze szkła, a szkło jest

przeźroczyste.

- A korek? Przecież zauważyłbym chociaż korek...

- Korek też jest ze szkła, cała butelka jest odlana z tego samego

szkła, zapieczętowana od urodzenia, że tak powiem, a więc trudno

nawet mówić o korku. Z tej butelki nie ma żadnego wyjścia. Na tym

właśnie polega cała tajemnica tej sztuczki, dla nas, zamkniętych w

środku, niezbyt przyjemnej, jak już wspomniałem.

- Nie, to niemożliwe! - zawołałem.

- Dlaczego?

- Bo taka duża butelka nie jest możliwa.

- Oczywiście, że nie.

- A więc?

- Taka duża butelka nie jest możliwa, ale czy jest pan pewien, że

my nie jesteśmy bardzo mali?

Umilkłem. I milczę do tej pory.

AKTOR 12 SIERPNIA 1990

Pogrzeb wielkiego aktora odbywał się w zimie. Śnieżna zadymka

smagała odkryte głowy uczestników pogrzebu. Zgromadzeni nad

otwartym grobem słuchali przemówień, lecz nie mogli nie oczekiwać

chwili, gdy skończą się przemówienia, każdy rzuci garść ziemi i

będzie można włożyć kapelusze.

Wtedy koledze zmarłego, również wielkiemu aktorowi, wymknęła

się z rąk jego piękna czapka futrzana i wpadła do grobu.

Wszyscy to zauważyli, choć nikt nie dał znać po sobie, że

zauważył. Wszyscy też wiedzieli, w jak trudnej znalazł się

sytuacji.

Wleźć do dołu po czapkę, nie wypada. Zostawić czapkę w dole,

nad wyraz głupio. Nie tylko dlatego, że przeziębienie pewne, nie

tylko dlatego, że szkoda czapki, choć i to się liczy. Przede

wszystkim dlatego, że wrócić do domu ze świadomością, że ty tu, a

twoja czapka tam, już w grobie, choćby i cudzym, że niejako cię

wyprzedziła i na ciebie czeka, a może i nawet wzywa - straszno.

Patrzyli więc w napięciu, co zrobi. On zaś ani drgnął, a kiedy

przyszła jego kolej, wygłosił takie przemówienie:

- Drogi i Nieodżałowany Przyjacielu! Odchodzisz od nas w ten

mroźny, zimowy dzień. Lecz jeszcze większy chłód Cię czeka u celu

Twej podróży, chłód wieczności.

Zawiesił głos i nie można było nie podziwiać jego talentu.

- Cóż mogę Ci ofiarować w tę daleką drogę? Tylko mój głęboki

smutek rozstania, powściągliwość nie pozwala mi rzec: rozpacz, a

symbolicznie to, co mam najbliższego, nakrycie mojej własnej głowy.

Tak oddaję Ci go, wyrzekam się go dla Ciebie. Bo tam, dokąd się

udajesz, jeszcze zimniej Ci będzie, niż nam tutaj obecnie. Niechaj

Ci służy w zaświatach, jak mnie służyło na ziemi.

Rozległ się szmer uznania.

- Lecz o Nieba! - tu złapał się za głowę - ...Czyż dobrze

uczyniłem? Byłeś znany z wielkiej skromności, obca Ci była próżność

i wszelki blichtr, zaś ta czapka jest z syberyjskiego lisa, prawie

nowa i kosztowała dwa tysiące pięćset. Czy zamiast oddać Ci

przysługę, jak to było moim najszczerszym zamiarem, nie obraziłem

Cię marnością tego świata doczesnym zbytkiem, nędznym przepychem,

który zawsze był Ci wstrętny na tym padole łez i tak niestosownym

będzie w Królestwie Niebieskim? Zaiste, zaczynam wątpić w wartość

mojego uczynku, choć w najlepszej dokonałem go wierze.

Publiczność wstrzymała oddech. On zaś skinął na cmentarnego

posługacza, aby przyniósł mu czapkę z grobu. A gdy ten spełnił jego

polecenie, zabrał grabarzowi jego własny, mizerny kaszkiet, wzniósł nad grobem, wytrzymał pauzę i zakończył:

- Przyjm to, co byś wybrał, gdybyś mógł wybierać!

Po czym wrzucił kaszkiet do grobu gestem tak wyrazistym, tak

doskonale wyliczonym w czasie i przestrzeni, że rozległy się

oklaski. Aktor skłonił się w stronę grobu, ale tylko na ćwierć

obrotu. Każdy wie, że nie należy się kłaniać tyłem do publiczności.

Nie wiadomo, czy później dał grabarzowi jakieś odszkodowanie za

kaszkiet. Niektórzy twierdzą, że tylko uścisnął mu rękę, gdy

grabarz nieśmiało nieśmiało docisnął się do niego przez tłum

wielbicieli. Ale prawdziwy artysta nie musi płacić, on zaś był

prawdziwym artystą.

POMNIK 19 SIERPNIA 1990

Światowy kongres psychoanalityków uchwalił wzniesienie pomnika

ku czci Zygmunta Freuda, twórcy psychoanalizy. Pierwotny projekt

przewidywał Freuda naturalnej wielkości, z granitu albo ze spiżu,

oraz dwie alegoryczne postacie kobiece. Jedna, przedstawiająca

Podświadomość, miała siedzieć mu na lewym kolanie, druga, czyli

Świadomość, na prawym.

Powstała wątpliwość, co Freud ma robić z rękami. Nie z prawą,

bo było oczywiste, że prawą rękę powinien trzymać na głowie

Swiadomości. Natomiast gdzie miał trzymać lewą, tę od strony

Podświadomości, co do tego opinie były podzielone.

Wnet jednak sprawa poważniejsza odsunęła ten brak

jednomyślności na plan dalszy. Mianowicie zauważono, że w

kompozycji pomnika brakuje Nadświadomości. Ponieważ Freud nie mógł

mieć trzeciej nogi, umieszczono Nadświadomość za plecami Freuda.

Jednak ta dominująca pozycja Nadświadomości, choć naukowo

słuszna - Nadświadomość powinna górować nad Świadomością i

Podświadomością - uprzytomniła krytykom projektu karygodne

niezróżnicowanie pomiędzy Świadomością i Podświadomością. Obie

bowiem siedziały równo na tym samym poziomie, każda jedna na takim

samym kolanie, co druga.

Zdjęto więc Freudowi Podświadomość z kolana i położono ją u

jego stóp.

Teraz wszystko było jak należy. Podświadomość na samym spodzie,

jak na nią przystało, nad nią Świadomość, a Nadświadomość nad nimi

obydwiema. Jednocześnie pozbyto się problemu, co Freud ma robić z

lewą ręką, od strony Podświadomości.

Kiedy nastąpiło uroczyste odsłonięcie pomnika, okazało się, że

Freud drapie się w głowę. Wybuchł skandal, ponieważ ten gest wyraża

wątpliwość, a nawet zakłopotanie.

Pomnik natychmiast zasłonięto z powrotem, a później zastąpiono

go rzeźbą abstrakcyjną przedstawiającą kulę na sześcianie. Każdy

dopatrywał się w tej rzeźbie, czego chciał, i psychiatria mogła

rozwijać się już bez przeszkód.

WALIZKA 26 SIERPNIA 1990

O północy wysiadłem z pociągu, lecz walizka była zbyt ciężka,

żebym mógł unieść ją dalej. Podróżni mijali mnie i znikali w

podziemnym przejściu opatrzonym wizytówką WYJŚCIE DO MIASTA.

Wkrótce wokół mnie nie było nikogo.

Wtedy pojawił się bagażowy. Bez słowa wziął moją walizkę i bez

wysiłku poniósł ją do wyjścia. Poszedłem za nim, ukradkiem

ocierając łzę wdzięczności.

Przed zejściem do podziemia przystanął i zamyślił się.

- Czy ja wiem - powiedział jakby do siebie.

- Czego pan nie wie? - zaniepokoiłem się. Ten człowiek był mi

bliski.

- Czy mi się to opłaci.

- Ależ tak! Zapłacę podwójnie! Jest przecież noc, należy się panu

dodatek za pracę nocną. Praca nocna jest bardzo męcząca.

- To swoją drogą, ale ja mam żonę, dzieci... Powinienem teraz być

z nimi, a nie tutaj z panem. Pan jest przecież dla mnie obcy.

To prawda, widział mnie po raz pierwszy w życiu. A jednak wolał

przebywać ze mną niż z rodziną. Tajemny fluid? Porozumienie dusz?

Poczułem się wyróżniony, ale i winny.

- Zapłacę potrójnie, za rozłąkę z rodziną.

Westchnął, ale podniósł walizkę i ruszył schodami w dół, ze

spuszczoną głową, jakby ubolewając nad niezrozumiałą dla niego

samego słabością, która kazała mu wybrać mnie, a nie jego własne

dzieci. Szliśmy teraz przez tunel, w którym nasze kroki

rozbrzmiewały niepokojącym echem. Przed schodami prowadzącymi na

górę zatrzymał się powtórnie i zmierzył je smutnym spojrzeniem.

- Strome - powiedział.

- Dodatek za stromiznęż?

- To jasne, ale jestem trochę zmęczony.

- To ja panu pomogę, jeśli pan pozwoli, jesteśmy razem.

W połowie schodów przystanął. Ja również, ponieważ walizkę

nieśliśmy teraz wspólnie.

- A w zeszłym roku było u nas gradobicie - powiedział pozornie bez

związku z sytuacją.

- Rozumiem. wobec tego może pan odpocznie?

- Mogę.

I usiadł na schodach. Dłuższa chwila upłynęła w milczeniu, ale

nie wyglądało na to, żeby zamierzał wstać.

- Wie pan co? Pan sobie jeszcze tu posiedzi, a ja jakoś zaniosę tę

walizkę na górę i poczekam na pana.

Nie odpowiedział. Przyjmując brak odpowiedzi za zgodę,

wywlokłem walizkę na ostatni stopień i obejrzałem się. Siedział

nadal. Nie miałem wyboru. Wróciłem, wziąłem go na plecy i zaniosłem

na górę. Dalej było już łatwiej, bo po równym. Posuwałem się w

kierunku napisu: TAKSÓWKI.

- A walizka? - przypomniał mi w samą porę.

Wróciłem po walizkę. Przed dworcem czekały taksówki. Zlazł ze

mnie, trzeba to przyznać, przy najbliższej.

- Należy się jeszcze za fatygę - powiedział przeliczywszy

należność.

- Dziękuję, nie trzeba - odmówiłem grzecznie i straciłem

przytomność.

PRZESIADKA 2 WRZEŚNIA 1990

Był już późny wieczór, kiedy wysiadłem na tej stacji. Okazało

się, że następny pociąg odjedzie dopiero nazajutrz.

Zapytałem o hotel, był tylko jeden w miasteczku. Wziąłem

dorożkę i kazałem się tam zawieźć.

Ciemno było i padał deszcz. Znalazłem się przed nie oświetlonym

budynkiem, ale drzwi były otwarte, więc wszedłem.

- Owszem, mamy wolny pokój - powiedział recepcjonista i wręczył mi

klucz.

Jeszcze kilkanaście lat temu wydawałby mi się stary, ale teraz

wydawał mi się zaledwie w średnim wieku. Nosił czarne zarękawiczki,

jakie kiedyś zwykli nosić urzędnicy, zwłaszcza księgowi.

- Przez podwórko i po schodach. Życzę dobrej nocy.

Wziąłem klucz i moją walizkę i skierowałem się w głąb sieni,

która przypominała raczej tunel. Przed wyjściem na podwórko

zatrzymałem się.

- Proszę mnie wcześnie obudzić. Jutro jadę dalej i nie chciałbym

spóźnić się na pociąg.

- Dalej? Jakie dalej...

- Jestem w podróży.

- Bardzo mi przykro, ale nie mamy wolnych pokoi. Proszę oddać

klucz.

- Przecież powiedział pan, że są.

- Zaszła pomyłka.

- Może jednak znajdzie pan pokój dla mnie. Jestem bardzo zmęczony.

- Każdy jest zmęczony. Klucz proszę.

- Nie rozumiem...

Wziął lampę ze stołu, wyszedł zza kontuaru i skinął na mnie.

Poszedłem za nim.

Wyprowadził mnie na ulicę, podniósł lampę i oświetlił szyld nad

bramą wejściową: HOTEL TERMINUS.

- Teraz pan rozumie?

- Niezupełnie.

- To jest hotel dla tych, co nie jadą dalej.

- A może w drodze wyjątku?

- Nie ma wyjątków.

- To co ja teraz zrobię?

- Nic nie poradzę, takie są przepisy. A musi pan jechać dalej?

Zastanowiłem się. Myśl o nocy spędzonej na stacji była

nieznośna. Chciałem położyć się na łóżku i zasnąć. I czy musiałem

jechać dalej? Ale przemogłem pokusę.

- Chyba muszę.

- Szkoda. Polecamy się na przyszłość.

- Chętnie skorzystam, tylko nie wiem jeszcze kiedy. Czy potrzebna

jest rezerwacja?

- Nie, my zawsze mamy wolnne pokoje. Oddałem mu klucz i przez

błoto, w ciemności, wróciłem na stację.

EDEN 9 WRZEŚNIA 1990

Usiadłem na ławce w parku. Po drugiej stronie parkowej alei,

na trawniku, bawiło się dwoje dzieci, dziewczynka i chłopczyk.

Potem zamyśliłem się i już nie zwracałem na nich uwagi.

- Proszę pana, która godzina?

Dzieci stały przede mną, pytanie zostało mi zadane przez

chłopczyka.

Spojrzałem na zegarek.

- Pół do czwartej.

Chłopczyk podziękował i dzieci wróciły na trawnik. Lecz zamiast

się bawić, jakby o czymś dyskutowały. Zamyśliłem się znowu.

- Proszę pana, która godzina?

- Tym razem pytanie zadała ona. On stał nieco z boku.

Spojrzałem na zegarek.

- Za kwadrans piąta.

- A nie mówiłam? - zwróciła się do niego triumfalnie.

- On kłamie! - zawołał chłopczyk. - Przedtem powiedział mi co

innego!

- Proszę pana, niech go pan nauczy, że zawsze jest inna godzina.

- On kłamie! - mały był bliski płaczu, ale zacisnął pięści. - Mnie

powiedział, że jest pół do czwartej!

- On jest taki uparty - zwróciła się do mnie jak dorosła do

dorosłego. Objęła go ruchem protekcjonalnym i macierzyńskim, a gdy

odsunął się od niej gwałtownie, dodała tonem udręczonej, ale bardzo

zadowolonej z siebie kobiety:

- Sam pan widzi.

To już było wyraźne naśladownictwo. Pewnie nieraz słyszała, jak

jej matka, zwierzając się przyjaciółce, używała tego właśnie

zwrotu: "No i sama pani widzi, jaki on jest, sama pani widzi".

- Rzeczywiście jest za kwadrans piąta - powiedziałem do niego

najłagodniej jak umiałem. Chociaż i to prawda, że przedtem było pół

do czwartej. Tak już jest na świecie, że to co było prawdą

przedtem, teraz już nie jest.

- Słuchaj co pan mówi - upomniała go surowo.

- A nawet i to, co prawdą jest teraz, nie będzie prawdą później.

- Naprawdę?

- Tak, musisz się z tym pogodzić.

Zastanawiał się przez chwilę, po czym usiadł na ławce. Ale nie

obok mnie, tylko na samym jej skraju, jak najdalej ode mnie i od

niej.

- To ja poczekam - powiedział z determinacją, patrząc nie na nas,

ale w dal, tam, gdzie kończył się park.

- Na co poczekasz? - zapytałem.

- Na potem. Żeby to, co pan mówi teraz było już nieprawdą.

Dziewczynka spojrzała na mnie porozumiewawczo, ale ja nagle

poczułem, że mam tego dosyć. Nie chciałem już być jej wspólnikiem

- Muszę już iść - powiedziałem. - Mam coś do załatwienia.

Wstałem z ławki i zacząłem się oddalać.

- Proszę pana, proszę pana! - usłyszałem za sobą jej wołanie.

Przyśpieszyłem kroku.

- Która jest godzina, proszę pana?

Teraz już prawie biegłem. Chciałem uciec z Raju, w którym

zawsze te same trzy postacie odgrywają zawsze ten sam dramat. Nie

odpowiadała mi rola węża, czy raczej barana, którego Ewa zamieniła

w węża. Chociaż na ucieczkę było już prawdopodobnie za późno, bo

czułem się jak wąż.

K. OFIARNY 16 WRZEŚNIA 1990

Znalazłem ogłoszenie w gazecie: ZA WSZYSTKO BIORĘ

ODPOWIEDZIALNOŚĆ - CENY UMIARKOWANE - ULICA ULGOWA 6, DRUGA KLATKA

SCHODOWA W PODWÓRZU, 4 PIĘTRO NA LEWO.

Właśnie zaciąłem się przy goleniu i szukałem kogoś, kto był

temu winien. Ponieważ jestem nieżonaty, nie miałem w domu nikogo

pod ręką, a głupio zaczepiać przechodniów. Więc poszedłem pod

wskazany adres.

Na drzwiach była wizytówka: K. OFIARNY i dopisane ołówkiem:

PROSZĘ MOCNO PUKAĆ ALBO KOPAĆ.

Przyjął mnie niewielki człowieczek, z bródką. Przedstawiłem mu

sprawę.

- Drobiazg - powiedział. - Nie za takie rzeczy biorę winę na

siebie. Należy się sto dwadzieścia.

- Tak tanio?

- Pan się dziwi? Ja też. Ale nie mogę liczyć więcej, bo mam

nieuczciwą konkurencję.

- Co pan powie, myślałem, że pan jest jeden w branży.

- Gdzie tam, ledwo mogę związać koniec z końcem , a wszystko przez

nich.

- Przez kogo?

- Pan nie wie? - zniżył głos. - Oni by mnie dawno wykończyli,

gdyby nie to, że mam jeszcze paru starych klientów. Ale coraz

mniej, proszę pana, coraz mniej. Oni przejmują cały interes.

- Kto?

- Jak to kto, Żydzi. A najgorsze jest to, że oni pracują zupełnie

za darmo.

Olśniło mnie. Że też nie pomyślałem o tym wcześniej! Zawróciłem

i pędem wybiegłem z mieszkania K. Ofiarnego.

- Sto dziesięć! - wołał za mną przechylony przez poręcz, gdy

zbiegałem po schodach. - Osiemdziesiąt! No, niech będzie

trzydzieści, tylko trzydzieści i potem niech pan bije, taniej nie

mogę!

Niedrogo, trzeba przyznać, ale nie ma głupich. Po co mam płacić

cokolwiek, gdy gdzieindziej w ogóle nic nie kosztuje.

KTOŚ 23 WRZEŚNIA 1990

Podczas przyjęcia nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wprawdzie

sam pan domu otworzył mi drzwi, a potem zwrócił się do mnie z

uprzejmym: "Może pan zdejmie płaszcz", ale miałem wrażenie, że

spodziewał kogo innego. Goście, którzy przybyli przede mną,

uścisnęli mi dłoń mówiąc przy tym: "Bardzo mi przyjemnie", albo

"Bardzo mi miło", ale potem wrócili do przerwanych rozmów. Gdy

podano do stołu, pani domu zapytała: "Może jeszcze sałatki?", ale

podejrzewałem, że nie była to propozycja w jakimś głębszym

znaczeniu. Po kolacji, gdy zapanował swobodny i ożywiony nastrój,

postanowiłem podać popielniczkę jednej pani, ale okazało się, że

niepaląca. Zacząłem opowiadać dowcip, ale przyszedł spóźniony,

ważny widocznie gość, bo wszyscy wstali z miejsc, żeby się z nim

przywitać i później nikt już się nie domagał, żebym dokończył.

Usiadłem więc w kącie licząc na to, że moje dobrowolne odosobnienie

zaintryguje zebranych i poproszą mnie, bym się do nich przyłączył,

co jednak nie nastąpiło. Wreszcie postanowiłem zastosować sposób

radykalny: opuścić zebranie, a przynajmniej wyrazić ten zamiar. Pan

i pani domu nie próbowali mnie zatrzymać, kiedy oznajmiłem, że

pilne sprawy zmuszają mnie do przedwczesnego odejścia. Wprawdzie

pan domu powiedział: "Szkoda", ale nie sprecyzował, co miał na

myśli, więc równie dobrze mógł mieć na myśli: "Szkoda, że siedział

pan tak długo". Zaś pani domu powiedziała wprawdzie: "Może pan

jeszcze kiedyś wpadnie", co mogło też znaczyć: "Może pan wpadnie do

włazu kanalizacji miejskiej". Zamknęły się za mną drzwi i znalazłem

się na schodach.

Dałem im ostatnią szansę i odczekałem na schodach jeszcze pół

godziny. Ale drzwi pozostały zamknięte, nikt ich nie otworzył, żeby

mnie wezwać z powrotem. Wyszedłem na ulicę i wolnym krokiem, na

wypadek gdyby mnie chcieli dogonić i błagać, bym pozostał z nimi,

wróciłem do domu.

O świcie obudził mnie dzwonek do drzwi wejściowych. Otworzyłem.

W drzwiach stał gospodarz przyjęcia, który jeszcze kilka godzin

temu pożegnał mnie tak obojętnie. Wydawał się zakłopotany.

- My wszyscy bardzo żałujemy, że wyszedł pan tak wcześnie - zaczął

od progu.

- Nie szkodzi, już wracam tylko się ubiorę.

- Niestety, goście już się rozeszli. Pan wyszedł na samym

początku, prawda?

- Miałem swoje powody.

- O, właśnie! My wszyscy byliśmy bardzo ciekawi, dlaczego pan

wyszedł.

- Miałem coś do załatwienia.

- Niewątpliwie, niewątpliwie. Ale zwrócił pan tym powszechną

uwagę, o niczym innym nie mówiono tylko o panu.

- Naprawdę?

- Tak, niektórzy chcieli nawet pana odszukać, ale powiedziałem, że

załatwię to sam. Ostatecznie jako gospodarz jestem odpowiedzialny.

- Słusznie.

- Cieszę się, że pan się zgadza. Po co robić z tego sprawę?

Załatwmy to między nami, tylko ja i pan, bez świadków.

- Proszę bardzo, nie jestem człowiekiem, który nie wybacza.

- Więc niech pan odda ten zegarek.

- Jaki zegarek?

- Niech pan nie udaje. Pan najlepiej wie, że jednemu z gości

zginął zegarek.

- I pan myśli, że to ja ukradłem?

- A kto, jak nie pan? Nie tylko ja, wszyscy tak myślą.

Uściskałem go, chociaż się wzbraniał. Nie chciał świętować

razem ze mną i groził, że zawiadomi policję. Mimo to byłem

szczęśliwy. Zawsze wiedziałem, że jestem kimś i nareszcie to

zauważono.

WARIAT 30 WRZEŚNIA 1990

Czekaliśmy tylko na Doktora, ale Doktor się spóźniał. Bardzo

byliśmy źli na niego.

Przyszedł wreszcie.

- Panowie wybaczą - powiedział wieszając płaszcz w przedpokoju

-... Ale przywieźli pacjenta i musiałem zostać dłużej w klinice.

Szczególny wypadek.

- Dlaczego szczególny?

Ciągle byliśmy źli na niego. Spóźnił się, a teraz szuka

wymówki.

- Cytował Szekspira: "Świat jest snem wariata śnionym

nieprzytomnie, pełnym furii i zgiełku" i twierdził, że to właśnie

jego osobiście miał Szekspir na myśli. "Radzę o mnie dbać" -

ostrzegał - "...Bo jak mi się coś stanie, to będzie koniec świata".

- Prawdziwy wariat - przyznał Mayer.

- Moim zdaniem to symulant. Prawdziwy wariat nigdy nie uważa się

za wariata.

- Ale ta jego mania wielkości to przecież czysta paranoja!

- Właśnie dlatego to jest szczególny wypadek, wariat to czy nie

wariat? Zagadka dla psychiatrii. No, ale zacznijmy, dosyć już

straciliśmy czasu przez niego.

Rozdałem karty.

- Co on właściwie chciał przez to powiedzieć? - zapytał Mayer po

chwili, już kiedyśmy zaczęli robra.

- Przez co?

- Przez ten koniec świata.

- Że świat istnieje tylko dzięki niemu. Więc kiedy on umrze i

przestanie śnić, to świat się skończy.

- Razem z nami?

- Oczywiście, przecież należymy do świata.

Przez następną chwilę graliśmy w milczeniu.

- A jak on się teraz czuje? - zapytał Nowosądecki.

- Normalnie, jak w szpitalu dla wariatów.

- Nie to mam na myśli, ale czy mu nie za zimno albo nie za gorąco?

Nie poci się? Nie przeziębi się.

- Albo nie zje czego niestrawnego? - uzupełnił Mayer.

- Nie wiem. Kiedy wychodziłem z kliniki, czuł się całkiem zdrowy.

Nowosądecki odłożył karty.

- Myślę, że powinien pan wrócić i sprawdzić, czy mu co nie dolega.

- Albo czy mu co nie zaszkodzi - dodał Majer.

- Panowie chyba żartują?

- Wcale nie. To jest pańskim obowiązkiem jako lekarza.

- Składał pan przysięgę Hipokratesa czy nie - uzupełnił Mayer.

- Myślałem, że przynajmniej tutaj mam do czynienia z normalnymi

ludźmi - powiedział Doktor - ale widzę, że się pomyliłem. Do

widzenia! I proszę już na mnie nie liczyć jako partnera do brydża.

I wyszedł.

- No i cóżeście narobili - powiedziałem, gdyśmy zostali tylko we

trzech. - Czy wyście naprawdę uwierzyli w to, co sobie uroił ten

wariat?

- My? Skądże! Przecież my nie jesteśmy wariaci. Ale na wszelki

wypadek...

GABINET FIGUR 11 LISTOPADA 1990

Poszedłem do gabinetu figur woskowych. Byłem jedynym

zwiedzającym, bo ten rodzaj rozrywki odchodzi w zapomnienie nie

mogąc skutecznie konkurować z nowoczesnymi środkami wizualnego

przekazu. Krążyłem po zakurzonych, półciemnych gabinetach, tylko

wnęki w ścianach, podobne do wystaw sklepowych były oświetlone.

Pozostałem przy Marii Antoninie znieruchomiałej pod nożem gilotyny,

który miał opaść za chwilę, ale nie opadł, więc niedoczekawszy się

przeszedłem do Marata w wannie, ale tam też nic się nie działo, bo

nóż wzniesiony nad nim przez Charlottę Corday też pozostawał tylko

wzniesiony. John Kennedy - niby już lepiej, ale właściwie też nie

bardzo, bo tam było już po wszystkim: Prezydent półleżał na

poduszkach samochodu już postrzelony, więc nawet czekać nie było na

co. W departamencie myślicieli i wynalazców nuda wręcz bez osłonek.

Benjamin Franklin właśnie wynajdujący piorunochron - tylko wyraz

jego twarzy świadczył, że wynajduje, żeby choć jakiś piorun... Ale

nie, gdzie tam. Charlie Chaplin lepszy w kinie niż z wosku - co

wart jest Charlie Chaplin, który się nie rusza. Zniechęcony

zwróciłem się ku wyjściu, czyli do ostatniej sali, tej poświęconej

współczesności. Ale współczesność mam w telewizji, więc nawet nie

spojrzałem i już miałem wyjść, kiedy...

- Pssst...

Usłyszałem.

Szept pochodził od Dyktatora, który jeszcze niedawno zajmował

sporo miejsca w telewizyjnych dziennikach, ale później uciekł i

zniknął bez śladu, ponieważ nastąpiła rewolucja. Dyktator był

południowoamerykański, czy też bałkański, nie pamiętam dokładnie,

bo tyle tych rzeczy człowiek ogląda, a na mundurach się nie znam.

- Pssst... - usłyszałem znowu, a potem - rzecz jeszcze bardziej

niezwykła, jak na figurę woskową - skinął na mnie palcem, abym się

zbliżył do niego. Może jednak jakiś trik elektroniczny zastosowali,

żeby ożywić choć trochę tę staroświecką trupiarnię?

- Mam prośbę - powiedział woskowiec głosem zupełnie ludzkim.

Jeżeli to elektronika - to całkiem niezła. Kopnąłem go w kostkę

żeby się przekonać z czym mam do czynienia.

- Ja jestem żywy! Nie kopać! - krzyknął i złapał się za obolałe

miejsce - Ja się tu ukrywam.

Pomyślałem sobie, że nareszcie coś ciekawego, a nawet ekstra.

- Czym mogę służyć?

- Czy nie zechciałby pan krzyknąć "Niech żyje!"?

- Kto niech żyje?

- Ja.

- Przecież pan jest żywy.

- To mi nie wystarcza. Chciałbym usłyszeć, że ktoś mi tego życzy.

Przez tyle lat wszyscy krzyczeli "Niech żyje!" i przyzwyczaiłem

się. Ja bez tego dłużej już nie mogę.

Widać rzeczywiście nie mógł, skoro ryzykował, że straci

kryjówkę. Przecież mogłem go zadenuncjować.

- Nie krzyknę.

Padł przede mną na kolana.

- Choć tylko raz jeden, ja błagam!

- Wykluczone.

- Dlaczego, czy pan jest przeciwnikiem dyktatury?

- Nie, polityka mnie nie interesuje.

- Więc dlaczego nie?

- To moja sprawa.

Wyszedłem na ulicę. Byłem bardzo zadowolony.

Oczywiście go nie zadenuncjuję. Niech się dalej ukrywa i niech

dalej cierpi. Zapomniałem powiedzieć, że jestem sadystą. Któż inny

chodzi jeszcze do gabinetu figur woskowych?

DZIEWICA 18 LISTOPADA 1990

Był sobie królewicz, na imię mu było Kapitalizm. Choć możny i

bogaty, nie był szczęśliwy, ponieważ nikt go nie kochał ani on nie

kochał nikogo. Dotąd nie spotkał dziewicy, która by miłość w nim

zdołała obudzić.

Usłyszał królewicz, że w dalekich stronach mieszka królewna

imieniem Rosja. Zaczarował ją zły czarodziej, w sen zapadła, w tym

śnie od lat spoczywa i obudzić się nie może. Postanowił do niej

pojechać.

Nigdy dotąd nie był we wschodniej okolicy, dziwną i straszną

ona mu się wydawała. Bowiem im dalej na wschód się zapuszczał, tym

drzewa były coraz mniejsze, a grzyby coraz większe, aż dęby były

jak grzyby, a grzyby jak dęby. Również ze zwierzyną było jakoś

inaczej niż gdzie indziej. Niedźwiedź nie chodził na własnych

nogach, tylko ujeżdżał na króliku, który dosiadał mrówki. Ta jednak

nie mogła unieść ich obu, ze względu na podwójny ciężar. Gdy zaś

jeleń się ukazał, co miał rogi na miejscu ogona, zaś ogon na czole,

zdziwiło to królewicza niemało.

Przybył królewicz na polanę wśród lasów, gdzie mała chatka się

znajdowała i znalazł w tej chatce królewnę. Spoczywała na łożu, w

głębokim śnie. Zachwycił się królewicz jej urodą i zakochał się w

niej od razu. Teraz należało ją tylko obudzić, by i ona pokochała

jego. Miłość wzajemna ich połączy i potem będą żyli długo i

szczęśliwie.

Nachylił się więc nad królewną i złożył pocałunek na jej czole.

Królewna otworzyła jedno oko i przymknęła je z powrotem. Królewicz

powtórzył pocałunek, królewna ani drgnęła. Skupił się w sobie i

pocałował ją po raz trzeci, najczulej jak tylko mógł. Królewna

odwróciła się na drugi bok.

- Co jest? - zapytał królewicz. - O co chodzi?

- Ty myślisz, durniu, że mi wystarczy raz albo dwa razy? Albo

nawet trzy? Ty siedź tu i mnie całuj, a może coś poczuję i wtedy

porozmawiamy co dalej, bo na razie nie ma o czym mówić.

Poczem chrapnęła i spała, i spała nadal.

Królewicz całował i całował. Zdjął marynarkę, bo się spocił i,

choć bez skutku, nie przestawał całować, bo szczęście, choć

nieosiągnięte, było zbyt blisko, żeby z niego zrezygnować.

I do tej pory całuje.

SZTUKA WIZUALNA 25 LISTOPADA 1990

Jako posiadacz dwóch terierów często wyprowadzam je na

przechadzkę do parku i równie często spotykam tam parę niemłodych

już ludzi, których zachowanie różni się od zwyczajnego zachowania

się przechodniów spotykających moje psy. Co więcej zachowanie się

kobiety, widocznie żony, różni się od zachowania mężczyzny. Podczas

gdy on już z daleka wita moje psy radośnie, macha im na powitanie

ręką, a gdy się mijamy najwidoczniej chciałby zawrzeć z nimi

bliższą znajomość, ona patrzy na moje teriery z wyraźną niechęcią i

nieraz słyszę, jak za moimi plecami czyni mu gwałtowne wymówki, aż

dochodzi do małżeńskiej sprzeczki. Powtarza się to z taką

regularnością, że nie wyobrażam już sobie przechadzki bez tego

spotkania, ani też innego jego przebiegu.

Toteż wielkie było moje zaskoczenie, gdy pewnego wrześniowego

popołudnia nie ujrzałem znajomej mi pary idącej jak zwykle

naprzeciw mnie parkową aleją, a jeszcze większe, gdy zobaczyłem

mężczyznę siedzącego na ławce - samotnie.

Rozpromienił się jak zawsze na nasz widok i pomachał ręką -

tyle przynajmniej zostało z dawnego porządku rzeczy - a nawet

zawołał "Hallo!" Uznałem więc za stosowne zatrzymać się, on zaś z

wielką serdecznością wskazał mi miejsce koło siebie.

- Pan lubi psy, prawda? - powiedziałem, siadając obok niego.

- Psy? Tak sobie.

- Przepraszam, ale miałem wrażenie, że jest pan wielkim

miłośnikiem psów, zwłaszcza terierów.

- O, tak! Psy jako takie mnie nie interesują, ale za terierami

przepadam.

- Więc dlaczego pan nie chowa choć jednego?

- Jeden jest do niczego, tak samo trzy i więcej. Muszą być tylko

dwa.

- No to dlaczego pan nie chowa dwóch terierów?

- Moja żona ich nie znosi.

- Ach, tak, to zauważyłem

- Za każdym razem, kiedy wracamy do domu po spotkaniu pańskich

terierów ona twierdzi, że jestem pijany i robi mi awanturę.

Niestety, przesadza, ale ma trochę racji.

- Trudno mi uwierzyć, że moje psy mają coś z tym wspólnego.

- Niech pan na nie spojrzy - I wskazał na moje dwa teriery.

- Znam je przecież doskonale.

- Dobrze. A teraz niech pan spojrzy tutaj - I wyjął z wewnętrznej

kieszeni płaszcza butelkę whisky "Black and White". Dwa teriery na

etykiecie butelki, jeden czarny, drugi biały, były idealnie wiernym

portretem moich dwóch terierów.

- Teraz pan rozumie? Po tylu latach wystarczy, żebym je tylko

zobaczył, a doznaję afektu. Prawdopodobnie to odruch warunkowy,

pies Pawłowa. Oczywiście to nie to samo, co prawdziwa rzecz. Pan

pozwoli...

Odkręcił korek i napił się obficie. Gdy odjął butelkę od ust

wydał westchnienie rozkoszy.

- Przepraszam, że zapytuję, ale tym razem nasze spotkanie jast tak

niepodobne do poprzednich... Zazwyczaj widywałem pana razem z

małżonką.

- Pojechała do Szkocji polować na cietrzewie.

- O, nie wiedziałem, że interesuje ją myślistwo.

- Myślistwo nic ją nie obchodzi. Ale ona nie tylko terierów

nienawidzi, czarnych i białych, gdyby mogła wymordowałaby je

wszystkie, ale konwencja jej na to nie pozwala. Natomiast do

cietrzewi można strzelać legalnie, oczywiście tylko w okresie

polowań, gdy nie są pod ochroną.

- To, że nie lubi terierów, rozumiem, ale dlaczego nie lubi także

cietrzewi? Cóż winien jest ten ptak?

- Nigdy pan nie słyszał o whisky pod tą właśnie nazwą?

- Nie, nie jestem znawcą, w zasadzie jestem niepijący.

- Ha! Wiedziałem od razu, dlatego pana nawet nie poczęstowałem, ja

mam doświadczenie... A więc muszę pana objaśnić, że taka whisky

istnieje i cietrzew figuruje na butelkach, podobnie jak dwa

teriery, czarny i biały, figurują na etykiecie whisky "Black and

White".

- Dziwi mnie jednakże, że nie zabrała pana ze sobą. Domyślam się,

że niechętnie pozostawia pana samego.

- Nigdy! Ani na chwilę.

- A więc?

- Zabrała mnie ze sobą, oczywiście. Jakżeby inaczej? Nie ma pan

pojęcia jak zimno jest w Szkocji o tej porze roku, zwłaszcza w

lesie.

- A jednak widzę pana tu, przed sobą, samotnego.

Westchnął, tym razem ze smutkiem.

- Niestety, podczas polowania zdarzył się nieszczęśliwy wypadek.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem wstałem i

zabierając moje dwa psy powiedziałem:

- Pan pozwoli, że się pożegnam. Myślę, że teraz już pan nie będzie

nas potrzebował.

OPOWIEŚĆ ZBIEGA 2 GRUDNIA 1990

Smok, powiadacie? Że straszny? Że wam dziewice pożera? I zabić

dlatego go chcecie? Proszę bardzo, ale muszę was ostrzec, że smok

martwy też nie jest przyjemny.

Wiem o czym mówię, właśnie przychodzę ze stron, gdzie mieliśmy

smoka, a raczej, gdzie nadal poniekąd go mamy.

Żył długie lata i choć wielu próbowało go zabić, zdechł ze

starości. Trochę żeśmy mu w tym pomogli widłami, ale dopiero wtedy,

gdy zęby stracił i stał się mniej niebezpieczny. Pod koniec życia

ledwie międlił te dziewice bezzębną paszczęką, ostatnie nawet

przeżyły, choć wyszły z jaskini wymiędlone, aż zdechł.

Radość oczywiście była wielka. Zebraliśmy się na placu, żeby

tańcem i muzyką uczcić wyzwolenie od smoka. Trzy dni trwało święto

i zabawa, aż trzeciego dnia pod wieczór coś jakby...

Nie ma co ukrywać: coś zaczęło śmierdzieć.

To nie nasza wina, żeśmy smoka nie pogrzebali. Był tak duży, że

tak dużego dołu, który by pomieścił tak wielkie ścierwo wykopać nie

podobna. A gdyby nawet, to jak taki ciężar ruszyć z miejsca? Więc

zaczął gnić na świeżym powietrzu.

Smród wzmagał się z każdym dniem i nie dawał o sobie zapomnieć,

bo oddychać przecież trzeba. Co gorsza, wszystko zaczęło przesiąkać

tym smrodem, od powietrza zajęła się ziemia i żywność, a nawet

nasza odzież. Tylko ogień pozostał czysty, choć dym, oczywiście,

nie.

Sprowadziliśmy cysternę perfum zagranicznych, ale smród z

perfumami jest jeszcze gorszy od czystego, że tak powiem, smrodu.

Niektórzy żałowali czasów, kiedy smok był żywy. Owszem, wtedy też

zapach miał nieszczególny, ale tylko w swojej jaskini i najbliższym

jej otoczeniu, teraz zaś cuchnął na całą okolicę.

A najgorsze, że dziewic rozmnożyło się co niemiara.

Nietrzebione, siedziały teraz pod każdym krzakiem, gdzie spluniesz,

to dziewica. Ale żebyż to siedziały spokojnie! Nie, latały wszędzie

z liliami, każda ci swoją lilię pod nos podtyka i żąda, żebyś ją za

dziewictwo chwalił.

Tylko że te lilie coś nie bardzo... Zapach, znaczy się.

Co? Już odchodzicie? Nie chcecie posłuchać dalszego ciągu?

Nie dziwię się wam, nieco podjeżdżam, choć dawno zmieniłem

ubranie i myję się codziennie. Widocznie do skóry przyległo.

Zresztą, to może i lepiej, że nie chcecie posłuchać, co było

dalej. Bo ja nie wiem.

KOMANDO 9 GRUDNIA 1990

Musimy uruchomić rezerwy - rzekł Wódz Naczelny do Szefa

Sztabu.

- Nie mamy już żadnych rezerw - odpowiedział tenże.

- A od czego cmentarze wojskowe?

- Polegli nie są aktywni. Przeniesieni w stan wiecznego spoczynku.

- Biurokracja. Nie insynuuje pan chyba, że wśród tylu set tysięcy

poległych nie znajdzie się choćby paruset, którzy pragną służyć w

dalszym ciągu. Prawdziwy żołnierz nawet po śmierci nie przestaje

służyć ojczyźnie.

- Tak jest! Ale nawet dla tych paru set niewiele możemy zrobić.

Nie są już zdolni do dalszej służby wojskowej.

- Przyznaję, że sama tylko gotowość do dalszej służby nie

wystarcza. Ale ja mam na myśli tych, którzy oprócz gotowości

posiadają odpowiednie kwalifikacje, by nadal być użytecznymi. Wśród

paru set pośmiertnych ochotników znajdzie się na pewno kilkunastu

takich, którzy posiadają zarówno gotowość, jak i kwalifikacje.

- Jakie kwalifikacje, panie marszałku? Ja o takich kwalifikacjach

dotąd nie słyszałem.

- Bo myśl wojskowa dotąd nie brała ich pod uwagę. Na wszystkich

cmentarzach są wampiry, więc muszą być także na cmentarzach

wojskowych. Jednakże nie są objęte naszą ewidencją , żadną kontrolą

z naszej strony, karygodne zaniedbanie ze strony Armii. Wampiry

wojskowe marnują się cywilnie.

- Jaki rozkaz, Panie Marszałku?

- Stworzymy specjalny oddział, Vampire Commando. Dzięki

nadnaturalnym zdolnościom operacyjnym wampirów oddział ten wykona

zadanie dla zwyczajnych oddziałów nadzwyczajnych niemożliwe:

przeniknie do Sztabu Generalnego wroga i zwampiryzuje najwyższych

jego dowódców. Wiadomo, że zwampiryzowany Marszałek czy generał sam

z kolei staje się wampirem i wampiryzuje swoje najbliższe

otoczenie, czyli bezpośrednich podwładnych. Z kolei dowódcy brygad

wampiryzują pułkowników, ci majorów i kapitanów, epidemia dosięga

poruczników i kadrę podoficerską i wreszcie masę szeregowców. W ten

sposób cała armia nieprzyjaciela wykrwawia się doszczętnie bez

jednego wystrzału z naszej strony.

Z uwagi na doniosłość przedsięwzięcia sam Szef Sztabu zajął się

organizacją Vampire Commando. Odwiedzał cmentarze wojskowe, żeby

nawiązać odpowiednie kontakty i rozpocząć rekrutację. Jednakże

próby kontaktu nie udawały się, aż wreszcie domyślono się, jaka

była przyczyna niepowodzenia.

Mianowicie, im wyższy stopniem oficer, tym starszy jest

wiekiem, a więc tym samym bardziej wysuszony, zaś wampiry, nawet

wojskowe, są bardziej skłonne do porozumienia z osobami rumianymi,

niż wysokimi rangą, lecz wyblakłymi. Wysyłano więc oficerów coraz

to niższego stopnia, aż wreszcie powierzono misję młodemu

podchorążemu o wyjątkowo rumianych policzkach i temu wreszcie się

udało.

Szef Sztabu zgłosił się do Wodza Naczelnego.

- Zadanie wykonane - zameldował - Vampire Commando gotowe do boju.

- Doskonale, niech pan siada.

Szef Sztabu usiadł na krześle przed biurkiem Naczelnego.

- Jaka jest liczebność? Jakie morale oddziału?

- Takie sobie - odpowiedział Szef Sztabu i przesunął się do biurka

razem z krzesłem.

- Dlaczego tylko takie sobie, powinno być jak najlepsze. Czyż nie

są to nasi żołnierze-wampiry-patrioci?

- A, są... - zgodził się szef sztabu i przysunął się jeszcze

bliżej.

- No więc, dlaczego ich morale nie jest najlepsze? I pańskie

także, wydaje się pan jakiś markotny.

- Bo... - zaczął Szef Sztabu, lecz przerwał.

- Bo co? I czemu mi się pan tak przypatruje?

Zamiast odpowiedzi Szef Sztabu uniósł górną wargę, spod której

wyłoniły się dwa ogrommne, białe kły. Wódz Naczelny zerwał się z

miejsca.

- Co to ma znaczyć!

- Panie Marszałku, ja na to nic nie poradzę, cała nasza Armia jest

już wyssana. Zaczęło się od dołu, od tego podchorążego i poszło w

górę, aż doszło do mnie. Pyta pan o morale? Jakie może być morale,

kiedy personel musi ssać wzwyż, coraz to mniej apetycznych. Pan,

jako Wódz Naczelny, jest już ostatni, który się jeszcze ostał.

Teraz ja pana muszę ugryźć, choć melduję, że zrobię to nad wyraz

niechętnie. Jako najstarszy jest pan po prostu beznadziejny, sama

anemia, ale nie mam innego wyjścia.

To rzekłszy powstał, otworzył usta i przygotował kły do akcji.

- Zdrada! - krzyknął Wódz Naczelny. - Mieliście atakować wroga, a

nie własnych przełożonych!

Szef Sztabu zmniejszył rozwartość szczęk, lecz tylko na tyle,

żeby móc udzielić wyjaśnienia.

- Pan zapomniał o jednym: panuje pokój, z nikim nie jesteśmy w

stanie wojny. Więc co mamy robić?

I zatopił kły w gardle Naczelnego Wodza.

CUD GOSPODARCZY 16 GRUDNIA 1990

Udałem się do jednego z krajów Europy Wschodnej, aby

korzystając z nowej sytuacji politycznej nawiązać z nim stosunki

gospodarcze.

Wynająłem lokal, przybiłem tabliczkę z napisem:

EXPORT-IMPORT

...I oczekiwałem propozycji. Ale nikt się nie pojawił.

Pomyślałem, że z uwagi na brak podstawowych artykułów na rynku

krajowym mieszkańcy są bardziej zainteresowani importem niż

exportem. Zmieniłem więc układ anonsu:

IMPORT-EXPORT

...Stawiając import na pierwszym miejscu.

Pojawił się emeryt, który mi zaproponował, abym mu sprowadził z

zagranicy portret Karola Marksa, artykuł obecnie niedostępny na

rynku krajowym. W ciągu czterdziestu pięciu lat przyzwyczaił się

pluć na KM dwa razy dziennie, a ostatni egzemplarz mu się zużył.

Grzecznościowo przyrzekłem mu sprowadzić parę sztuk z Kuby, ale to

nie był żaden interes.

Ponieważ w dalszym ciągu nikt się nie pojawiał w moim biurze,

domyśliłem się, że być może cudzoziemska ortografia anonsu utrudnia

kontakt z tubylcami i zmieniłem "X" na "KS", adaptując ortografię

do języka tubylczego:

IMPORT-EKSPORT

Zgłosił się młody człowiek i oświadczył, że mogę go

wyeksportować za odpowiednią opłatą do jakiegoś kraju Europy

Zachodniej, a najchętniej do USA. Na moje pytanie, w jakim

charakterze miałbym go eksportować, zareagował zdziwieniem. Potem

jednak wyjaśnił, że w charakterze jakości. Bowiem jako urodzony w

kraju, który nie ma sobie równego na świecie, czysty produkt

narodowy, jest automatycznie lepszy od wszystkich, którzy urodzili

się gdzie indziej, więc jako artykuł eksportowy będzie powitany

entuzjastycznie w jakimkolwiek kraju świata. Gdy odmówiłem, wybił

mi wszystkie szyby w oknach.

Ponieważ nadal nie było klientów, postanowiłem uatrakcyjnić

anons, przynajmniej wizualnie:

E

K

S

I M P O R T

O

R

T

...Co jednak nie dało żadnych rezultatów.

Jedynie jakiś wandal zainteresował się moim przedsiębiorstwem.

Zamykając lokal po kolejnym dniu daremnego oczekiwania na klientów,

zauważyłem, że ktoś przekreślił zarówno import, jak i eksport i

napisał: DUPA.

Zniechęcony, postanowiłem zlikwidować przedsięwzięcie i z tym

postanowieniem wróciłem do hotelu.

Gdy nazajutrz rano udałem się do biura, by dokonać jego

likwidacji, już z daleka zobaczyłem, że przed ogłoszeniem, tak

zmodyfikowanym poprzedniego wieczora przez nieznanego wandala,

ustawiła się długa kolejka interesantów niecierpliwie oczekujących

otwarcia lokalu.

Zmieniłem decyzję, zostaję. Wynajmuję personel i poszerzam

biuro. Pozostaje tylko do wyjaśnienia, na czym właściwie ma polegać

moja działalność. Ale to nie jest problem, to mi wyjaśnią eksperci

od marketingu. Najważniejsze, że są klienci.

EUROPEJCZYK 23-30 GRUDNIA 1990

Kiedy krokodyl wszedł do mojej sypialni, pomyślałem sobie, że

nie należy przesadzać. Nie miałem na myśli krokodyla, tylko siebie.

Bowiem moim pierwszym odruchem było sięgnąć po telefon i nakręcić

wszystkie trzy numery alarmowe: policji, straży pożarnej i

pogotowia ratunkowego.

Lecz właśnie taka reakcja wydała mi się przesadna. Bowiem jestem

Europejczykiem wychowanym w kartezjańskim duchu, mam wstręt do

ekstremizmów, myślę racjonalnie i nie ulegam żadnym impulsom bez

uprzedniej ich analizy.

Nakryłem więc głowę kołdrą i przystąpiłem do pracy umysłowej.

Po pierwsze - ustaliłem - pojawienie się krokodyla w mojej

sypialni jest absurdem, zaś według myślenia logicznego absurd służy

tylko do tego, aby go wykluczyć z dalszego rozumowania. Czyli

krokodyla nie ma. Uspokojony tym wnioskiem, wyjrzałem spod kołdry,

dzięki czemu zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak krokodyl przegryzał

sznur aparatu telefonicznego już przezeń połkniętego. Nawet gdybym

sięgnął przez paszczę do żołądka i nakręcił jeden z numerów

alarmowych, komunikacja była już przerwana.

Postanowiłem udać się do najbliższego telefonu publicznego, aby

powiadomić odpowiedni wydział przedsiębiorstwa komunikacji o

defekcie mojego telefonu prywatnego, co by mi pozwoliło, po

usunięciu defektu przez ekipę specjalistów, porozumieć się z

instytucją powołaną do usunięcia krokodyla. Jako człowiek

cywilizowany nie mogłem jednak wyjść na ulicę w piżamie, zaś

krokodyl właśnie kończył połykanie moich spodni. Oczywiście nie

była to jedyna para moich spodni, jaką dysponowałem. Mimo

niedostatecznego, moim zdaniem, wzrostu stopy życiowej kilka par

spodni znajdowało się w szafie. Niestety, te, które zamierzałem

włożyć, ponieważ najlepiej harmonizowały z narzutką "Yves Saint

Laurent", znajdowały się nie w szafie, ale w pralni chemicznej. A

gdzie podział się kwit stwierdzający moją tożsamość jako

właściciela owych spodni, dokument, bez którego odebranie moich

spodni z pralni chemicznej okaże się się niemożliwe? Zacząłem

szukać kwitu, utykając nieco, ponieważ tymczasem krokodyl odgryzł

mi jedną nogę. Nie zwracałem uwagi na nogę, ponieważ narastał we

mnie niepokój o spodnie. Właśnie zamierzał mi odgryźć drugą, gdy

domyśliłem się strasznej prawdy: to on pożarł kwit z pralni i

spodni nie odzyskam już nigdy.

Udusiłem gada gołymi rękami. Przyznaję, że postąpiłem brutalnie

i co gorsza pod wpływem niekontrolowanej emocji. Przyznaję, że

zamiast zawierzyć instytucjom konstytucjonalnym, działałem na

własną rękę. Ale zjadać kwit z pralni? Bywają sytuacje, kiedy

obrona cywilizacji wymaga przekroczenia cywilizowanych norm.

ROCZNIK 1991

METAMORFOZA? 6 STYCZNIA 1991

Ten Kafka myślał, że tylko jemu przydarzyło się coś takiego.

Mam na myśli Franciszka Kafkę, literata, który zamienił się w

robaka i opisał to w jednym ze swoich utworów. Wielka mi sztuka,

zamienić się w coś paskudnego każdy potrafi, ale to jeszcze nie

powód, żeby się tym chwalić. Ja na przykład zamieniłem się kiedyś w

gada, ale do głowy mi nie przyszło, żeby to opisywać. Teraz żałuję,

bo Kafka stał się sławny, a ja tak sobie...

Znacznie trudniej zamienić się z powrotem w człowieka. Opowiem

o tej trudności, choć wcale się nie spodziewam, że mi to przyniesie

sławę. Nie ma sprawiedliwości na świecie.

No więc byłem gadem, może nie takim, który figuruje w

oficjalnej klasyfikacji, ale jakimś rodzajem gada na pewno.

Świadczył o tym choćby ogon, nie mówiąc o innych szczegółach mojego

ówczesnego wcielenia. Miał ze dwa metry długości, grzebieniasty i

pokryty łuską. Jeżeli wspominam przede wszystkim o ogonie, to

dlatego, że ogona najtrudniej było się pozbyć. Z przodu wyglądałem

już po ludzku, ale widziany z tyłu i z boków - nadal po gadziemu.

Niezależnie od niewłaściwości moralnej, posiadanie ogona

powodowało sporo uciążliwości praktycznych. Nie mogłem zamykać za

sobą drzwi jak każdy normalny człowiek bez odwracania się do drzwi

przodem, przechodząc przez jezdnię zawsze ryzykowałem, że mi

samochód przez ogon przejedzie, w tłumie często mi ktoś na ogon

nadeptywał. Ale przede wszystkim cierpiałem duchowo, ponieważ ogon

był ostatnią przeszkodą na drodze do pełnego człowieczeństwa. I

wcale nie było mi przyjemnie, gdy w ogrodzie zoologicznym krokodyle

patrzyły na mnie porozumiewawczo.

Co robić? Zrozumiałem, że o własnych siłach ogona się nie

pozbędę i zwróciłem się do ekspertów. Najpierw do tych, którzy

twierdzą, że człowieczeństwo to sprawa duszy. Masz duszę - jesteś

człowiekiem. Nie masz - gadem albo w najlepszym wypadku krową.

Uznali, że duszę w zasadzie posiadam, ale niedorozwiniętą. Przez

jakiś czas mi ją rozwijali, ale przesadzili widocznie, bo choć ogon

ani drgnął, to zaczęły mi wyrastać anielskie skrzydła. Razem z

ogonem wyglądało to jeszcze gorzej niż przed - i z tej kuracji

zrezygnowałem.

Na szczęście nie żyjemy w średniowieczu, istnieje alternatywa

laicka. Gad stał się podobno człowiekiem dzięki kulturze umysłowej,

bez żadnej tam metafizyki. Zaprenumerowałem parę pism literackich i

codziennie mierzyłem ogon, czy aby się nie zmniejsza. Tyle tylko

osiągnąłem, że zaczął mi się skręcać w spiralę. Zamiast prostego,

uczciwego ogona miałem teraz ogon w dalszym ciągu gadzi, ale w

kształcie korkociąga.

Widocznie z tą kulturą też nie prawda. Ale od czego teoria

socjalna? Człowiek staje się człowiekiem przez to, że żyje

gromadnie, czyli w społeczeństwie, kooperuje, działa publicznie. A

cóż bardziej społecznego i publicznego niż polityka? Założyłem

własną partię polityczną i stałem się jej przywódcą. Ogon pozostał,

jaki był, ale zaczął mi wyrastać ryj. Wycofałem się więc z

polityki.

Smutny, zatroskany, poszedłem, znowu do ogrodu zoologicznego,

żeby jeszcze raz przemyśleć całą sprawę. Był dzień powszedni i

zwiedzających mało, mogłem więc liczyć na względną samotność.

Stanąłem przed klatką z gadami. Ale nie dane mi było zażyć spokoju.

Zbliżył się dozorca, przestępował z nogi na nogę, przesunął

urzędową czapkę na bok, drapał się w głowę i przypatrywał mi się.

- Pan tutaj? - zapytał wreszcie, a potem, wskazując na klatkę -

czy tam?

- Ja? Ja tylko na chwilkę, przechodziłem właśnie tędy... Dziękuję,

zaraz idę dalej.

I opuściłem ogród zoologiczny.

Od tego czasu myślę, że Kafka jednak coś zataił, nie powiedział

nam wszystkiego. Jeżeli zamienił się w robaka, to musiało tam być

coś u niego już przedtem, jakieś różki, czułki, coś owadziego w

każdym razie. I też nie wierzę, że stał się kompletnym robakiem,

została mu przecież ta ludzka ręka, którą to wszystko opisał. Nie

można dojść do czegoś, od czego się nie zaczyna, ani w jedną, ani w

drugą stronę. Zawsze na początku jest coś z tego co i na końcu,

obojętne, od której strony się zaczyna i w której się kończy.

A swoją drogą, krokodyle są lepiej wychowane od ludzi. One

tylko patrzą, nie zadają pytań.

MIZANTROP 13 STYCZNIA 1991

Przedział był pusty. Usiadłem przy oknie i otworzyłem książkę.

Rozległ się hurkot odsuwanych drzwi. Wszedł osobnik z dużą

walizą. Powróciłem do lektury, ponieważ nie miałem ochoty na

zawieranie znajomości. Utrata samotności była dostateczną

przykrością.

- Pan zajmuje moje miejsce.

- Pańskie miejsce?

- Proszę sprawdzić.

Zapomniałem, do której kieszeni włożyłem bilet, wreszcie

znalazłem.

- Przysługuje panu miejsce numer trzydzieści cztery, a to jest

miejsce numer trzydzieści dziewięć.

Przesiadłem się naprzeciw. Nie chciałem opuszczać okna,

ponieważ miałem zamiar oglądać pejzaż.

- Pański bagaż?

- Mój bagaż?

Wskazał na półkę.

- A chodzi panu o mój płaszcz...

- Według przepisów jest to bagaż, ponieważ znajduje się w miejscu

przeznaczonym na bagaż.

Usunąłem płaszcz z półki. Z wysiłkiem umieścił tam swoją walizę

pouczając mnie przy tym, że ten odcinek półki bagażowej przysługuje

wyłącznie pasażerowi uprawnionemu do zajmowania miejsca numer

trzydzieści dziewięć. Pociąg ruszył, nieco zbyt gwałtownie.

Zacząłem oglądać pejzaż.

- Pan zajął miejsce numer trzydzieści osiem.

Obejrzałem się, rzeczywiście do oparcia była przytwierdzona

emaliowana tabliczka z tym numerem.

- Miejsce numer trzydzieści cztery jest tam...

Wskazał na kąt przy drzwiach.

- Czy to nie wszystko jedno? Przedział jest prawie pusty.

- Chodzi o zasadę.

Miałem do wyboru: albo wejść w otwarty konflikt z tym

maniakiem, albo mu ulec. W każdym wypadku dałbym mu satysfakcję,

choć w każdym innego rodzaju. Postanowiłem więc opuścić przedział.

Wstałem i omal nie straciłem równowagi, pociąg, przyspieszając,

szarpnął wagonem. Walizka nad jego głową przesunęła się na skraj

półki. Uświadomiłem sobie, że należało oczekiwać dalszych

przyspieszeń.

Bez słowa przeniosłem się na miejsce numer trzydzieści cztery,

mniej dogodne do oglądania pejzażu, ale za to dające lepszą, bo

diagonalną, widoczność walizki nad głową mojego współpasażera.

Pociąg przyhamował i walizka cofnęła się w głąb półki. Zacząłem

wątpić, czy moje obliczenie było prawidłowe, należało się liczyć

także z hamowaniem. Może jednak lepiej opuścić przedział?

- Tak jest, proszę pana. Zawsze należy przestrzegać przepisów.

Pouczył mnie tryumfująco.

To zadecydowało i postanowiłem wytrwać. Ostatecznie pociąg nie

nabrał jeszcze pełnej szybkości i można było mieć nadzieję.

Przymknąłem oczy. Oprócz lektury i oglądania pejzażu trzecią

przyjemnością podróży jest drzemka. Ale nie drzemałem, w ten

sposób, spod przymkniętych powiek, mogłem obserwować półkę nie

zwracając jego uwagi, czego nie mógłbym robić ani podczas lektury,

ani podczas oglądania pejzażu.

Obliczenie okazało się słuszne. Nieznacznie, lecz stale waliza

przesuwała się ku krawędzi. Między mną a jej środkiem ciężkości

nawiązało się intensywne porozumienie. Zbliżał się moment.

A jednak postanowiłem dać mu szansę. Nie z humanitarnych

pobudek, tym mniej dla miłości bliźniego. Z ciekawości.

- Pan zdaje się jest zwolennikiem przepisów. Czy można wiedzieć

dlaczego?

Ożywił się, widocznie to był jego ulubiony temat.

- Przepisy, proszę pana, są konieczne, żeby był porządek. Bez

przepisów jest bałagan.

- Wobec tego coś panu zaproponuję: zamieńmy się biletami. Potem ja

usiądę na pańskim miejscu, a pan na moim. W ten sposób nie

naruszymy przepisów, ponieważ bilety nie są wystawione imiennie,

tylko na okaziciela. Co pan na to?

Milczał przez chwilę zaskoczony.

- A właściwie dlaczego?

- Bo ja lubię siedzieć przy oknie. A pan?

Czekałem na odpowiedź. Gdyby się przyznał, byłby uratowany.

- Ale numer trzydzieści dziewięć jest mój!

- Rozumiem, to byłoby manipulacją. Z natury rzeczy przepisy nie

mogą być absolutnie ścisłe, ale to jeszcze nie znaczy, że wolno nam

manipulować. Czy nie tak?

- No pewnie...

- To znaczy, że pan utożsamia przepisy z Przeznaczeniem.

- Z czym?

- Z Przeznaczeniem, z Opatrznością. Przepisy eliminują dowolność,

czyli przypadek, czyli chaos, a więc są objawieniem Przeznaczenia,

głosem Opatrzności.

- Pan to jakoś tak nazywa...

- Mówię to samo co pan, tylko innymi słowami. Pan mówi: porządek,

ja mówię Przeznaczenie, pan mówi bałagan, ja mówię chaos, ale to na

jedno wychodzi. A więc przepisy mają w sobie coś boskiego. Teraz

rozumiem, dlaczego są dla pana święte.

- Przepisy, proszę pana, to są przepisy i koniec.

- Doskonale - powiedziałem i przymknąłem oczy, na znak, że nie ma

już o czym mówić. I tak było w rzeczywistości.

Gdy spadła walizka, osunął się na podłogę trafiony w skroń jej

metalowym kantem. Myślałem, że zemdlał i przysięgam, że tego nie

chciałem, choćby dlatego, że teraz nie wiedziałem, co począć. Jak

się cuci zemdlonych? I w ogóle kłopot... Rozglądając się bezradnie,

ujrzałem hamulec bezpieczeństwa opatrzony przepisową tabliczką: "W

razie niebezpieczeństwa pociągnąć". Było niebezpieczeństwo, że

jeśli ktoś nie udzieli mu pierwszej pomocy, jego stan może się

pogorszyć. Pociągnąłem.

Skutkiem tego pociąg miał dwugodzinne opóźnienie, co

spowodowało chaos w rozkładzie jazdy całego okręgu. To naruszenie

porządku na nic się jednak nie przydało, bo, jak się okazało,

zginął od razu. Ja jednak postępowałem przez cały czas zgodnie z

przepisami i nie miałem sobie nic do wyrzucenia.

NOWE ŻYCIE 31 MARCA 1991

Postanowiłem zacząć nowe życie. Stanowczo i nieodwołalnie. Do

rozstrzygnięcia pozostało tylko pytanie: od kiedy?

Odpowiedź nie nastręczała wątpliwości: od jutra.

Obudziwszy się nazajutrz stwierdziłem, że znowu jest dzisiaj,

zupełnie tak samo jak wczoraj. Ponieważ nowe życie miałem zacząć od

jutra, dzisiaj nie mogłem zacząć nowego życia.

- Nic straconego - pomyślałem sobie. - Jutro też będzie jutro.

I spokojnie przeżyłem dzień po staremu. Nie tylko bez wyrzutów

sumienia, ale i pełen dobrej myśli i krzepiącej nadziei.

Cóż, kiedy nazajutrz znowu było dzisiaj, podobnie jak wczoraj i

przedwczoraj.

- To nie moja wina - pomyślałem sobie - że jakiś diabeł wciąż

zamienia jutro na dzisiaj. Moje postanowienie jest bez zarzutu,

nieodwołalne. Spróbujmy jeszcze raz, może ten diabeł się zmęczy i

jutro nareszcie będzie jutro.

Niestety, nie było. Wciąż tylko dzisiaj i dzisiaj. Wreszcie

straciłem nadzieję. - Tego jutra chyba już nigdy nie będzie -

pomyślałem sobie. - Wobec tego może by to nowe życie zacząć nie od

jutra, ale od dzisiaj?

Zaraz jednak spostrzegłem absurdalność takiego pomysłu. Bo

jeżeli dzisiaj powtarza nię niezmiennie już od tak dawna, to jest

już bardzo stare i każde życie dzisiaj też musi być stare. Nowe

życie to nowe życie, ono jest możliwe tylko od nowa, czyli od

jutra, jeżeli ma być naprawdę nowe.

I poszedłem spać z mocnym postanowieniem, że od jutra zacznę

nowe życie. Bo mimo wszystko zawsze jest przecież jakieś jutro.

KOŃ 7 KWIETNIA 1991

- Biorę tego - powiedział nabywca w języku angielskim,

wskazując na ogiera.

- Mówi, że bierze tego - przetłumaczyłem kierownikowi stadniny,

zgodnie z moją rolą tłumacza.

- Niemożliwe, ten jest już sprzedany.

- Wcale nie jestem już sprzedany - powiedział koń w naszym języku

ojczystym.

- Co on powiedział? - zapytał nabywca.

- Nieważne - rzekł kierownik. - On czasami bredzi.

- Ten albo żaden - upierał się Amerykanin. - Piękny koń i w

dodatku umie mówić.

Kierownik stadniny wziął mnie na bok.

- Tego akurat nie mogę sprzedać, bo to nie jest koń.

- A co?

- Dwóch agentów służby specjalnej przebranych za konia, jeszcze

sprzed rewolucji. Za każdym razem, kiedy nasz Generalissimus chciał

się przejechać konno, wsiadał na nich, to znaczy na niego. Ochrona

osobista.

- To co oni tu jeszcze robią?

- Ukrywają się. Pan rozumie, teraz, po rewolucji, byli agenci

służby specjalnej nie mają łatwego życia.

Tymczasem koń-nie-koń zbliżył się do nas.

- Niech pan się nie wygłupia - powiedział do kierownika. - To dla

nas jedyna szansa, żeby się przedostać do Ameryki.

- Czy ten koń mówi również po rumuńsku? - zapytał Amerykanin

zbliżając się do naszej grupy.

- Nie, tylko po polsku. A dlaczego pan pyta?

- Jestem przedstawicielem organizacji, która pomaga ekonomicznie

krajom Europy Wschodniej. Tego konia wyślemy do Rumunii w celach

rozpłodowych, dla poprawy tamtejszej hodowli.

- To ja dziękuję - powiedział koń i oddalił się.

- Co on powiedział? - zapytał mnie Amerykanin.

- Że zaraz wróci - skłamałem. Ostatecznie to są sprawy między

nami.

MOST 14 KWIETNIA 1991

Przyjechał do nas ekspert ze stolicy z przedstawicielami

kapitału zagranicznego, żeby zbadać sytuację względem reform i

kredytów. Badali, badali, po czym wezwał mnie ekspert na poufną

rozmowę.

- Jest pewna trudność. Kredyty, owszem, nawet by dali, ale

powstrzymuje ich zacofanie tutejszej ludności.

- Jakie zacofanie? Telewizję każdy ogląda i nawet mówi się o tym,

żeby seks-szop otworzyć.

- A most?

- Jaki most?

- Most na rzece macie, ale nikt go nie używa. Jak dzicy ludzie

rzekę w bród przejeżdżacie, choć most obok stoi. Jakże oni kredyty

na rozwój gospodarczy mają wam dać, kiedy wy nawet nie wiecie, jak

używać zwyczajnego mostu.

- To nie przez zacofanie, tylko dlatego, że most za komunizmu był

zbudowany i ludzie nie mają zaufania.

- A co, czy on coś nie tego...

- Nie, nie dlatego. Trochę się chwieje, to prawda, ale ludzie nie

mają zaufania dla zasady.

- Tego kapitaliści nie zrozumieją. A nie mógłby pan, jako

przewodniczący gminy, ludzi jakoś namówić, żeby przez most zaczęli

przejeżdżać?

- Nie uwierzą, posądzą mnie tylko o sympatię dla komunizmu i tyle

z tego wyjdzie.

- No to nie będzie kredytów.

- Chyba, żeby pan sam dał przykład. Samochód ma pan państwowy, to

nic pan nie ryzykuje. Jak zobaczą, że most wytrzymał, zaraz zaczną

sami przejeżdżać. Pan myśli, że w bród przez rzekę to taka

przyjemność?

Trochę się wahał, ale się zgodził. Ksiądz ogłosił z ambony, że

odbędzie się przejechanie mostu przez eksperta. Ludzi się zeszło co

nie miara z obu stron rzeki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby

ekspert nie zderzył się z furmanką, zanim zdążył na most wjechać.

Odwieźli go do powiatowego szpitala.

Teraz mają przysłać nowego eksperta. Ale póki co, kapitaliści

wyjechali, a kredytów dalej nie ma.

DZIKI CZŁOWIEK 21 KWIETNIA 1991

Złapali chłopi w puszczy dzikiego człowieka. Był prawie nagi i

żywił się korzonkami. Okazało się, że nic nie wiedział o upadku

komunistycznej władzy, przed którą niegdyś do puszczy się schronił.

- A teraz jaka jest władza? - zapytał chłopa.

Chłop podrapał się w głowę.

- A, jakasi taka...

- Mówią, że demokratyczna - rzekł drugi, bardziej wykształcony. -

Wyjdzie pan?

- Już wychodzę, tylko przyodziewek jakiś mi dajcie.

- E, nie trzeba. Cały naród półgoło lata, to się pan nie będzie

wyróżniał.

- I korzonków parę niech pan ze sobą weźmie, przydadzą się.

- No to już wychodzę. Pójdę do stolicy, rozglądnę się co i jak.

Może nawet prezydentem zostanę, jak będzie trzeba.

I poszedł, a chłopi zabrali się do roboty. Nie minęło wiele

czasu, jak jeden z nich patrząc pod słońce ku drodze, oczy dłonią

przysłoniwszy, powiedział:

- Zdaje się, że wraca.

Istotnie, dziki człowiek to był, co ku nim szedł.

- Zapomniał pan czegoś? - zapytali go.

- Nie.

- No to dlaczego pan wrócił? Nowa władza się panu nie podoba?

- Nie, ona nawet ładna, tylko widzicie panowie, ja się już do

puszczy przyzwyczaiłem, Wolę już w puszczy pozostać. Ale gdzież ona

się podziała, ta puszcza?

- Już nie ma, wyrąbalim.

- To gdzie ja się teraz podzieję?

Zlitował się chłop nad dzikim człowiekiem.

- Mam ja komórkę nieużywaną, siana się pościeli, to pan przeczeka.

Podziękował dziki człowiek i w komórce u chłopa zamieszkał. Bez

wygód, ale przynajmniej pod dachem, lepiej nawet niż w puszczy.

I znowu czeka, ale tym razem sam już nie wie na co.

SŁOWO I CZYN 28 KWIETNIA 1991

Nowosądecki, Majer i ja siedzieliśmy wokół napoczętej butelki.

Choć wypiliśmy już połowę, było dosyć nudno.

- To dlatego, że pijemy bezmyślnie - powiedział Nowosądecki. -

Przedyskutujmy jakiś problem intelektualny, a zobaczycie, jak nas

to ożywi.

- Można - zgodził się Majer i ziewnął. - Na przykład co?

- Ot, choćby problem tej butelki. Czy ona jest do połowy pusta,

czy do połowy pełna?

- I jedno, i drugie. Przecież są dwie połowy, nie? Jedna połowa

jest pusta, druga jest pełna i już po problemie.

To jest ucieczka w płaski relatywizm, Ucieczka od

odpowiedzialności. Człowiek musi wybierać, jak uczył Sartre, musi,

chociaż ma wolny wybór. Przymus wolnego wyboru, oto paradoks

egzystencjalny.

- Co mam wybierać? - zapytał Majer.

- Punkt widzenia, czyli światopogląd. Albo patrzymy na butelkę od

góry, albo od dołu. Jeżeli od góry, wtedy jesteśmy nihilistami,

ponieważ ta połowa jest pusta. Natomiast jeżeli od dołu, mamy

pozytywny stosunek do życia.

- Chwileczkę - wtrąciłem się do rozmowy. - A co będzie z szyjką?

- Z jaką szyjką?

- Z szyjką butelki. Przecież nalewa się przez szyjkę, a szyjka

należy do tej pustej połowy. Więc co? Czy szyjka jest też

nihilistyczna?

- Słusznie, to jest nowy problem.

- Proponuję, żebyśmy się napili. Wtedy już nie będzie problemu z

połowami, bo będzie nierówno i przynajmniej te połowy będziemy

mieli z głowy.

Moja propozycja została przyjęta jednogłośnie. Istotnie, poziom

płynu w butelce obniżył się znacznie poniżej średniej.

- Ty masz rozum - pochwalił mnie Majer. - A już myślałem, że z

tego nie wybrniemy.

- Za to mamy teraz co innego - zauważył Nowosądecki, kontemplując

butelkę. - Mianowicie problem horyzontalności w wertykalności.

Zdaje się, że nie należą do tej samej kategorii pojęciowej.

- Problem czego? - zapytał Majer.

- Prościej mówiąc problem, pionu i poziomu.

- Masz rację - przyznał Majer. - Już niedużo zostało.

- O, właśnie. Poziom może być wyższy albo niższy, ale wertykalność

zawsze pozostaje ta sama. Zauważyliście, panowie, że pion ani

drgnął. Z tego wynika że horyzontalność zalicza się do fizyki,

ponieważ możemy wpływać na nią fizycznie przez regulację poziomu, w

stosunku do pionu, oczywiście. Natomiast wertykalność jest

metafizyczna.

- A gdybym ją przechylił? - zaproponowałem.

- Wertykalność? Niemożliwe. To wynika z samej definicji.

- Wertykalność, nie wiem, ale mogę przechylić butelkę.

- Niech przechyli - poparł mnie Majer. - Zobaczymy, co z tego

wyniknie.

Po przechyleniu okazało się, że i ten problem został

rozwiązany. Poziom zniknął zupełnie, ponieważ ukazało się dno.

- Widzisz Nowosądecki? - powiedziałem. - Tylko akcja się liczy. Ty

wymyślasz, dyskutujesz, a ja działam. Gdyby nie ja,

dyskutowalibyśmy do tej pory, ale nie rozwiązalibyśmy żadnego

problemu. Przestańmy więc dyskutować i zajmijmy się działaniem.

- Tak, działajmy! - krzyknął Majer z entuzjazmem. - Nalewaj! Do

czynu!

- Do jakiego czynu, wy głupcy - rzekł Nowosądecki. - To była

ostatnia butelka.

POLOWANIE 5 MAJA 1991

Wczesnym rankiem Pierwszy Sekretarz Powiatowego Komitetu

Partii otrzymał poufną wiadomość od Pierwszego Sekretarza

Wojewódzkiego Komitetu Partii, który z kolei otrzymał ją od

Pierwszego Sekretarza Centralnego Komitetu Partii. Po południu był

już w lesie.

Pierwszy wśród wszystkich Pierwszych Sekretarzy zawiadomił

tychże, że uznawszy dalszy opór wobec sił rewolucji za beznadziejny

(w depeszy użył jednak słowa "bezcelowy"), postanowił oddać władzę

jej przedstawicielom i rozwiązać Partię. ("Celem dalszego jej

wzmocnienia", jak się wyraził). Przekazanie władzy miało się odbyć

nazajutrz.

Wyprawa powiatowego władcy do lasu miała tylko pośredni związek

z tą wiadomością. Bynajmniej nie zamierzał kontynuować oporu

zbrojnie i samotnie, był bowiem uzbrojony, choć tylko w broń

myśliwską. Inne były jego motywacje.

Będąc namiętnym myśliwym wytrzebił - osobiście i wraz z innymi

dygnitarzami, których zapraszał na polowania - całą zwierzynę w

lasach podległych jego rządom. Nie przyszło mu to z trudnością,

ponieważ owe lasy były parkiem narodowym uznanym za rezerwat, w

którym polowanie było wzbronione. A że polował także w czasie

ochronnym, kiedy polowanie było niedozwolone nawet poza rezerwatem,

w jego lasach nie było już zwierzyny.

Poza jednym wyjątkiem. Pozostał - oprócz drobiazgu niewartego

wzmianki, jakieś króliki, jakieś marne ptaszki - jeden tylko jeleń,

jeden, ale za to bardzo dorodny. A pozostał tylko dzięki temu, że

chronił go sam władca. Zamierzał go zastrzelić osobiście, lecz

dopiero za kilka lat, w dniu pięćdziesiątych swoich urodzin, które

zamierzał uczcić wielkim polowaniem. Teraz na skutek obrotu

Historii, o którym już wiedział, że nastąpi nazajutrz, ów zamiar

nie miał przyszłości.

Szedł na przełaj ku znajomej sobie polanie. Znajdował się tam

karmnik, do którego jeleń, prawie oswojony, przychodził o ustalonej

porze. Wystarczyło tam na niego zaczekać.

Już był niedaleko polany, gdy poczuł ból w prawej nodze i

jednocześnie niemożność, by postąpić choćby o jeden krok. Zębate

szczęki pułapki zacisnęły się na jego stopie aż do kości.

- Kłusownicy, bezprawie i anarchia! - przemknęło mu przez myśl i

ogarnęła go wściekłość. Lecz uświadomił sobie, że już od jutra nie

będzie odpowiedzialny za Prawo i Porządek i wtedy dopiero łzy bólu

napłynęły mu do oczu.

POSTĘP I TRADYCJA 12 MAJA 1991

Rokrocznie w dniu święta państwowego odbywała się w naszym

miasteczku defilada. Gubernator stał na balkonie, a ludność

przechodziła dołem. I żadnych problemów nie było.

Ale w tym roku powstała demokracja i zaczęły się kłopoty.

W zasadzie teraz ludność powinna stać na balkonie, a gubernator

przechodzić dołem. Ale nie mógł, bo już nie był gubernatorem i

został przyłączony do ludności.

Powstał więc problem, kto miał defilować przed ludnością.

Zgodnie z zasadami demokracji ludność powinna defilować sama

przed sobą. Ale jak to zrobić? Chyba tylko drogą reprezentacji.

Uchwalono więc, że będą defilować posłowie Sejmu, czyli

demokratycznie wybrani przedstawiciele ludności.

Jednak balkon okazał się za mały, żeby pomieścić ludność.

Postanowiono więc umieścić przedstawicieli na balkonie, a ludność

pod spodem. Ostatecznie jeżeli przedstawiciele przedstawiają

ludność, to wszystko jedno, czy to ludność defiluje przed

przedstawicielami, czy przedstawiciele przed ludnością.

Nadszedł dzień święta. Przedstawiciele ludności stanęli na

balkonie. Ci, którym nie udało się przepchać do pierwszego rzędu,

tłoczyli się w drzwiach, a paru, co byli wyjątkowo silni w rękach,

zwisało po bokach. Zaczęła się defilada.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zawalił się balkon. Był

bowiem spróchniały. Przedtem wytrzymywał, bo jeden tylko gubernator

stał na nim, ale kiedy doszło do demokracji - zawalił się.

Temu, że są zmiany, nie można zaprzeczyć. Ale ciągłość tradycji

także jest. Mianowicie, pieniędzy jak nie było przedtem, tak nie ma

i teraz. Tyle, że kiedyś wystarczyło balkon tylko czymś podeprzeć,

a teraz trzeba już zbudować nowy.

SPRAWIEDLIWOŚĆ 19 MAJA 1991

Nowosądecki, Majer i ja przyszliśmy do byłego Naczelnika.

Siedział w gaciach i palił w piecu, choć lato było upalne.

- Czym mogę służyć? - zapytał.

- My w delegacji.

- Jestem zajęty.

- Ale my w imieniu społeczeństwa.

- Ja też w imieniu społeczeństwa.

- Palenie w piecu jest zajęciem prywatnym.

- To zależy - rzekł tamten i dorzucił do pieca plik urzędowych

papierów. Cała ich sterta leżała na podłodze, każdy miał pieczątkę

"Ściśle tajne".

- Pan sobie tu siedzi rozebrany prywatnie, a my mamy sprawę

publiczną.

- Społeczną - uściślił Majer.

- Narodową - uzupełniłem ja.

- A więc słucham.

- Myśmy przyszli, pana Naczelnika powiesić.

- Pomyłka, ja już nie jestem Naczelnikiem. W sprawie powieszenia

proszę się zwrócić do mojego następcy.

- On ma rację - rzekł Nowosądecki do Majera. - Dlaczego go jeszcze

nazywasz Naczelnikiem?

- Z przyzwyczajenia. Chciałem powiedzieć: myśmy cię przyszli

powiesić, ty świnio.

- Tak jest, dosyć nas namęczyłeś.

- Ty, twoja Partia i twój Rząd.

- Teraz skończyła się wasza władza.

- I wybiła godzina spraw...

Majer zamilkł w pół słowa. Prawdopodobnie chciał powiedzieć

"sprawiedliwości", ale nie dokończył. Wpatrywał się w stertę

papierów na podłodze, a ściślej mówiąc w jakiś rękopis, co leżał na

wierzchu.

- Jakoś tu rzeczywiście gorąco - odezwał się znowu, ale innym już

tonem. - Czy mogę zdjąć marynarkę?

- Proszę bardzo - zgodził się gospodarz. Po czym wziął ze sterty

ów rękopis i wrzucił go do ognia. Majer odetchnął z ulgą.

- Może by i to spalić? - zaproponował Nowosądecki wyciągając ze

sterty gęsto zapisany arkusz.

- Ależ oczywiście.

Nowosądecki otarł pot z czoła. Marynarkę zdjął był już przedtem

nie pytając o pozwolenie.

- A pan? - zwrócił się gospodarz do mnie.

Zdjąłem marynarkę i zabrałem się do roboty. Wreszcie znalazłem

to, czego szukałem: mój stary donos na Majera i Nowosądeckiego. Gdy

płonął, Nowosądecki patrzył w sufit, a Majer w podłogę.

- A spodni panowie by nie zdjęli?

- Nie, my już pójdziemy, nie chcemy przeszkadzać.

Wyszliśmy razem. Dopiero na ulicy rozeszliśmy się w milczeniu.

Wprawdzie w różne strony, ale symetrycznie.

TYLKO POLITYKA 26 MAJA 1991

Zwyciężywszy Pompejusza w wojnie domowej, Cezar ogłosił

amnestię dla swych przeciwników w Rzymie. Było to posunięcie tyleż

polityczne, co podyktowane wielkodusznością. Walcząc z

barbarzyńcami nie wahał się stosować najokrutniejszych środków, gdy

uznawał to za konieczne, ale w stosunku do wrogów wewnętrznych

często stosował metodę przebaczania. Pamiętał, jeszcze z czasów

swojej wczesnej politycznej kariery, jak nieubłaganie prześladował

Sulla swoich pokonanych pobratymców i wolał nie iść w jego ślady.

Toteż nie tylko wybaczył wszystkim, którzy byli przeciwko niemu,

ale niektórym powierzył nawet wysokie stanowiska w nowym rządzie.

Wśród nich zarówno Gaius Cassius Longinus, jak i republikanin

Brutus należeli przedtem do jego najzaciętszych wrogów.

Co wcale nie znaczy, że wśród sześćdziesięciu noży, które

przebiły Cezara podczas posiedzenia Senatu, wszystkie należały do

jego byłych oponentów, a obecnnie współpracowników. Wśród

spiskowców wielu było i takich polityków, którzy przedtem zawsze

byli mu wierni, ale teraz, z powodów politycznych, zmienili zdanie.

Mimo to najbardziej zdumiał Cezara sztylet, który należał do

Brutusa. Być może dlatego, że tego człowieka obdarzył był

szczególnym zaufaniem. Nie tylko mu przebaczył, nie tylko dał mu

wszelkie szanse, lecz także bardzo go lubił osobiście. Niektórzy

powiadają nawet, że Brutus był jego nieślubnym synem.

- I ty, Brutusie, przeciwko mnie? - zdążył jeszcze zapytać głosem,

w którym było tyleż żalu, co i zdumienia.

- Ależ skąd! To tylko polityka, a nie żadne względy osobiste -

wyjaśnił Brutus i jeszcze raz poprawił mu nożem. - Ja osobiście

przeciwko tatusiowi nic nie mam.

- A, to przepraszam, chciałem urazić - powiedział Cezar i umarł.

SPÓŹNIONY GOŚĆ 2 CZERWCA 1991

Było już po przyjęciu. Na skutek zmęczenia nie umiałem

skoordynować wzrokowo wskazówek zegara, ale sądząc po sinej

poświacie w oknach i świergotaniu ptaków w ogrodzie - wczesna

godzina poranna. Właśnie posuwałem się na czworakach w kierunku

szatni, gdy do sali bankietowej wszedł ktoś nie tylko dwunożny, ale

o świeżym wyglądzie, rumianych policzkach i przytomnym spojrzeniu.

- Pan jeszcze tutaj? - zdziwiłem się trawersując parkiet.

- Jeszcze? Dopiero! Wcześniej mnie nie wpuścili, bo nie miałem

zaproszenia.

- Niech pan uważa, nadepnął pan na hrabiego N.

- Co? Hrabia N. też tutaj jest? Może mnie pan przedstawić?

- Chętnie, hrabia N., pan... Zdaje się, że się nie znamy.

Przybysz wymienił jakieś nic nic nie mówiące mi nazwisko i

uścisnął nogę hrabiego, ponieważ ręka tegoż była pokryta majonezem.

- Co za zaszczyt! Wyprawy krzyżowe, trzynasty wiek. To może i

książę P. też jest obecny?

- Widziałem go jeszcze przed północą, jak szedł do toalety. Zdaje

się, że jeszcze nie wrócił.

- To nic, poczekam. A profesor R.?

- Ten od kosmosu?

- Tak! To geniusz! Można go porównać tylko z Kopernikiem.

- Owszem, jest. Pod stołem. Chce pan zaglądnąć do niego?

- Pod stołem nie śmiałbym przeszkadzać, raczej usiądę przy stole.

Usiadł. Stół wyglądał jak zwykle o tej porze i w tych

okolicznościach, on jednak zdawał się tego nie spostrzegać.

- Jak tu wytwornie... Pierwszy raz jestem w tak doborowym

towarzystwie. A ta pani, co leży na stole, to kto?

- Zaza Rosper, gwiazda ekranu.

- Znam, znam, oczywiście, że znam! Tylko nie rozpoznałem od razu,

bo ma twarz ukrytą w torcie, czekoladowym, zdaje się... A nie zimno

jej?

- Chyba zimno.

- To dlaczego się rozebrała?

- Bo przedtem było jej za gorąco. Może się pan napije?

- Jeśli można...

Zlał resztki z kilku kieliszków do jednego i wypił.

- Co to jest?

- Szampan.

- Wspaniały! Już pan wychodzi? - zdziwił się widząc, że znowu

przebieram czterema kończynami.

- Tak, na mnie już czas, właśnie pracuję nad nową powieścią.

- Rozumiem, pan jest światowej sławy pisarzem.

- No, no, nie przesadzajmy. Chociaż napisało się to i owo.

- Jakże chciałbym być chociaż artystą... Czy pan pozwoli, że ja

jeszcze trochę posiedzę?

- Ależ proszę bardzo, niech pan się nie krępuje.

Lubię parweniuszy, mają tę świeżość spojrzenia, której nam,

elicie, czasami brakuje.

Po czym wyczołgałem się już bez incydentów.

RZEKA 9 CZERWCA 1991

Rzeka była groźna, mało kto przebył ją wpław, czy nawet łódką.

Mimo to wciąż znajdowali się śmiałkowie, ponieważ drugi brzeg,

właśnie dlatego że nieosiągalny, przyciągał wszystkich, choć na

przeprawę decydowali się tylko najodważniejsi. Ci, którym brakło

odwagi, wysiadywali na brzegu i wzdychali: "Ach, jak dobrze by było

znaleźć się po drugiej stronie..."

Gdy topił się kolejny śmiałek, kiwali żałobnie głowami,

zadowoleni w głębi ducha, że ktoś jeszcze raz udowodnił

niemożliwość przeprawy, a tym samym, że mieli rację, nie oddalając

się od rodzimego brzegu.

Społeczność jednak była ze śmiałków dumna i tam, gdzie brzeg

był najwyższy, wzniosła im pomnik: CHWAŁA TYM, KTÓRZY PRZEBYLI

RZEKĘ.

Pewnego roku rzeka zaczęła wysychać. Ubywało jej co roku i

wkrótce tam, gdzie były niezgłębione tonie i nieprzebyte wiry,

zostały tylko płytkie kałuże, w których brodziły dzieci i taplał

się drób. Pomnik stał się kłopotliwy, bo teraz każdy przebywał

sobie rzekę jak chciał i kiedy chciał, tam i z powrotem.

Wystarczyło po prostu przejść spacerkiem z jednego brzegu na drugi,

nawet po pijanemu.

Co zrobić z pomnikiem? Można go było oczywiście zburzyć, ale to

pociągało za sobą koszty, nie mówiąc już o tym, że wzniesienie go

też było sporą inwestycją. Gmina nie zamierzała wyrzucać pieniędzy

przez okno. O wiele taniej wypadało zmienić tylko napis. Zamalowano

więc CHWAŁA TYM, KTÓRZY PRZEBYLI RZEKĘ i wykuto poniżej w tym samym

marmurze: NIECH ŻYJE SPORT!

WAKACJE 16 CZERWCA 1991

Pojechaliśmy na wakacje, na wieś. Miejscowość ładnie położona,

blisko rzeki. Synowa gotowała, dzieci miały świeże powietrze, ja

chodziłem na ryby. Przyjemnie, tanio i zdrowo.

Siedzę sobie raz z wędką na mostku, słońce świeci, rzeka szumi,

zdrzemnąłem się chyba. Otwieram oczy, a tu Józef Stalin na mnie

patrzy. Przywidzenie, myślę sobie, przecieram oczy, ale nie, patrzy

najwyraźniej. Wprost na mnie, z głębiny przezroczystej. I

zasłabłem, bo jestem sercowy.

Ocknąłem się na łóżku, dookoła rodzina, cieszę się, że żyję.

Okazało się, że kiedy do wieczora nie wróciłem, syn poszedł mnie

szukać i na mostku mnie znalazł.

Parę dni przeleżałem, a kiedy wstałem, już tylko w sadzie albo

na przyzbie siedziałem, z wnukami się bawiłem, na ryby przestałem

chodzić. O moim przywidzeniu nie powiedziałem nikomu. Po co, żeby

pomyśleli, że w głowie mi się pomieszało?

Czasem nasz gospodarz się do mnie przysiadał, też starszy

człowiek. Gawędziliśmy o tym i o owym. Często o pogodzie, jak to na

wsi. Raz spojrzał w niebo, a właśnie słońce zachodziło, i

powiedział:

- Jutro znowu przygrzeje. Susza jest i rzeka opadła, dobry czas na

raki. Jutro po wieczerzy pójdziemy, najlepiej do Marszałka, bo tam

najlepiej biorą.

- Do jakiego Marszałka?

- Do Stalina, pod mostem leży.

- Niemożliwe - powiedziałem ostrożnie, bo z wariatami trzeba

uważać. - Często tam z wędką siedzę, ale żadnego Stalina nie

widziałem.

- Bo normalnie go nie widać, dopiero jak rzeka opada.

- A skąd on się tam wziął?

- Wieźli go przez most do Muzeum Rewolucji, to i go wrzucili po

drodze.

- Kto?

- Jacyś na ciężarówce. Z dźwigiem, bo co najmniej ze trzy tony

waży. Pewnie im się nie chciało dalej jechać.

- Do muzeum, powiadacie? Do jakiego znowu muzeum.

- Telewizji pan nie ogląda? Z całego kraju te pomniki do jednego

miejsca na kupę zwożą.

- A po co?

- Ja nie wiem, ale mówili, że to na pamiątkę. Pójdzie pan z nami?

Nie poszedłem. Poszedł syn i wnuki. oni młodzi, to mogą. Raków

nałapali sporo. Zupa rakowa potem była, ale ja nie jadłem.

PRZYSZŁOŚĆ 23 CZERWCA 1991

Przyszłość jest niewiadoma, ale od czego wróżby? Starożytni

wróżyli z lotu ptactwa i w ten sposób dowiadywali się, co ich

czeka. Ja także mogę sobie powróżyć.

Poszedłem do parku, gdzie ptaków pod dostatkiem. Niektóre

latały, niektóre siedziały na drzewach, inne łaziły po trawie.

Interesowały mnie tylko te latające.

Zadarłem głowę i zacząłem je obserwować. Nie musiałem czekać

długo, żeby poczuć pacnięcie na łysinie i moja przyszłość stała się

symbolicznie jasna.

Naukę na przyszłość mam tylko jedną: nigdy nie wróżyć z lotu

ptaków bez kapelusza.

PARTNER 30 CZERWCA 1991

Postanowiłem sprzedać moją duszę diabłu. Dusza, to

najcenniejsze, co posiada człowiek, spodziewałem się więc, że

zrobię kolosalny interes.

Diabeł, który stawił się na spotkanie, rozczarował mnie. Kopyta

z plastiku, ogon urwany i podwiązany sznurkiem, futerko wyszarzałe

i jakby wyjedzone przez mole, różki malutkie, niedorozwinięte. Ile

może dać taki bidok za moją nieocenioną duszę?

- Czy pan na pewno jest diabłem? - zapytałem.

- Tak, dlaczego pan wątpi?

- Spodziewałem się Księcia Ciemności, a pan jest jakiś taki...

Tandetny, powiedziałbym.

- Jaka dusza, taki diabeł - odpowiedział. - Przystąpmy do

interesu.

NIEDŹWIEDŹ 7 LIPCA 1991

Kto dzisiaj się fotografuje z niedźwiedziem, nawet w górach?

Były czasy, kiedy w górskich miejscowościach wypoczynkowych

niedźwiedź jako partner do wspólnej fotografii był bardzo

poszukiwany przez turystów i wczasowiczów. Oczywiście nie był to

prawdziwy niedźwiedź, ale wspólnik ulicznego fotografa, ubrany w

skórę niedźwiedzia.

Był taki fotograf z niedźwiedziem w Zakopanem, znanej polskiej

stacji klimatycznej. Można ich było spotkać na Krupówkach, głównej

ulicy Zakopanego.

Pewnego razu przyjechał do Zakopanego Jean Paul Sartre, wielki

filozof francuski, szedł Krupówkami i potrącił niedźwiedzia

niechcący.

- Pardon, Monsieur - przeprosił go grzecznie.

- Nie żaden Monsieur, ty gnojku - odpowiedział niedźwiedź, który

był nieco podpity - Tylko przepraszam cię, misiu. Nie wiesz, że

"etre c'est paraitre"?

Wtedy Sartre doznał olśnienia i sformuował swoją słynną tezę:

"Być to znaczy wyglądać". Najwyższy już czas, żeby opinia światowa

dowiedziała się, kto był jej właściwym twórcą: skromny, nikomu w

kołach intelektualnych nieznany pomocnik ulicznego fotografa z

Zakopanego, niewątpliwie Polak.

Zbyt często geniusz Polaków bywa zapoznany.

PODRÓŻ DYPLOMATYCZNA 14 LIPCA 1991

W pociągu do Bratysławy był ścisk, ale od czego głowa? Nie

darmo wydaliśmy Kopernika. Stałem na korytarzu, ale jak tylko

wypatrzyłem, że jeden Czech wyszedł z przedziału do toalety, od

razu zająłem jego miejsce siedzące.

Czech wrócił i koniecznie chciał zająć moje miejsce.

- Prosim was...

A niech sobie prosi. Czesi nie mają fantazji to proszą. A ja

wiozłem trzy walizki papierosów na handel do Monachium i nie miałem

zamiaru stać. Zresztą on był starszy człowiek - i tak niedługo

umrze.

Cóż, nie posiedziałem sobie. Inni Czesi szowiniści ujęli się za

rodakiem i wyrzucili mnie na korytarz.

Tyle się mówi o uregulowaniu stosunków polsko-czeskich, a jak

tylko zacząłem regulować, od razu mieli mi za złe.

TRANZAKCJA 21 LIPCA 1991

Podróżując po kraju zatrzymałem się w mieście garnizonowym,

aby zjeść obiad. Do restauracji wszedł porucznik Armii Imperialnej

i zbliżył się do mnie.

- Kupi pan czołg? - zapytał.

- A gdzie on jest?

- Tutaj.

- Można obejrzeć?

- Konieczno.

Wyszliśmy z restauracji. Na ulicy stał czołg.

- Ile pan chce?

Wymienił sumę śmiesznie niską.

- Dam panu dwa razy tyle, ale pod warunkiem, że mi go pan

dostarczy do Moskwy. Niedługo tam będę jako turysta, to sobię

odbiorę.

- A teraz pan nie może?

- Nie, jestem w podróży i prowadzę już samochód. W Moskwie to co

innego.

Zmartwił się.

- Do Moskwy daleko... I przez granicę trzeba...

- Ale płacę dwa razy więcej, połowę teraz, reszta w Moskwie.

Westchnął.

- Napić by się chciało przed jazdą...

Postawiłem mu piwo, po czym wsiadł do czołgu i odjechał na

wschód, w kierunku swojej Ojczyzny.

Jasne, że nie wybieram się do Moskwy. Czołgu w zasadzie nie

potrzebuję.

HANDEL ZAGRANICZNY 4 SIERPNIA 1991

Aby podbić rynki światowe, uruchomiliśmy produkcję gumy do

żucia. Gumy mieliśmy pod dostatkiem: wycofujący się garnizon Armii

Czerwonej zostawił nam stare opony samochodowe. Wystarczyło je

tylko odpowiednio pokrajać i zapakować.

Krajania podjęliśmy się we własnym zakresie, a co do opakowania

- zamówiliśmy w drukarni efektowne etykietki po angielsku:

SOLIDARITY - CHEWING GUM - MADE IN POLAND.

Liczyliśmy na to, że produkt pod nazwą "Solidarność" znajdzie

popyt za granicą, zwłaszcza w USA.

Wkrótce wysłaliśmy pierwszą partię towaru. Niestety, okazało

się, że w etykiecie był błąd drukarski. Zamiast SOLIDARITY -

CHEWING GUM wydrukowali SALADERITY - GUMMING CHUM. Nic dziwnego, że

w Ameryce nikt nie kupował naszej "Żumy do Gucia".

Na szczęście pozostają nam rynki wschodnie.

TRZY POKOLENIA 11 SIERPNIA 1991

Powiedziałem przy śniadaniu do taty:

- Czy tato nie sądzi, że dziadzio za dużo pamięta?

Tata przestał jeść jajko na miękko.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- To, co mówię. Żyje długo i wie o nas pewne rzeczy.

- Ja sumienie mam czyste.

- Ejże? A kto zdradził Ojczyznę i przystał do Komuny? Dziadzio

przy tym był.

- A kto zdradził Komunę i przystał do Ojczyzny?

- Ja. Przecież mówię, że dziadzio wie za dużo o nas obu.

- To co chcesz, żebym zrobił? Przecież nie możemy zlikwidować

dziadzia.

- Zlikwidować nie, ale wysłać go na placówkę dyplomatyczną. Ja

teraz mam znajomości w nowym rządzie i mogę to załatwić. Tata się

zgodzi?

Zgodził się i dziadzio został ambasadorem w Pernambuco. Chyba

domyśla się dlaczego, bo dotąd siedzi cicho.

W OGRODZIE 18 SIERPNIA 1991

Siedzieliśmy w ogrodzie sącząc aperitify przed obiadem. Rozmowa

zeszła na rasizm.

- Z teologicznego punktu widzenia - dowodził P., znany kaznodzieja

- rasizm nie istnieje, ponieważ wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy.

Wtem coś zaszeleściło w klombach i przemknęło przez starannie

strzyżony trawnik.

- Co to było? - zapytałem.

- Wąż.

- Ale czy nie wydaje się Ojcu Wielebnemu, że on się jakoś tak

dziwnie uśmiechał?

- Nie - odparł krótko teolog.

EMIGRANT 1 WRZŚNIA 1991

Prowadząc badania nad florą morską znalazłem się na Morzu

Beringa, które jak wiadomo rozciąga się między Alaską a Kamczatką.

Tam napotkaliśmy małą tratwę, a na niej człowieka. Gdy nasz jacht

oceanograficzny zbliżył się na dostateczną odległość, stwierdziłem,

że był to blondyn o wysokich kościach policzkowych, co by mogło

wskazywać na jego wschodnioeuropejskie pochodzenie. Na tratwie

znajdowała się tekturowa walizka i karton papierosów nieznanej mi

marki. Blondyn wiosłował energicznie w kierunku zachodnim.

- Achoy! Rozbitek? - zawołałem.

- Nie, emigrant.

- A dokąd to pan emigruje?

Spojrzał na mnie z politowaniem jak na kogoś, kto nie wie

podstawowej rzeczy.

- Jak to dokąd, na Zachód.

- Jeżeli tak, to jest pan na dobrej drodze. Za tym horyzontem, w

kierunku którego pan się posuwa, znajduje się Kamczatka, dalej

Syberia i cały piękny i żyzny Kraj Rad. A gdyby pan chciał jeszcze

trochę dalej, to trafi pan do Polski.

- O Jezu! Zniosło mnie! - zawołał i zaczął wiosłować w kierunku

przeciwnym.

MUCHA 8 WRZEŚNIA 1991

Dokuczała mi mucha. Odganiałem ją, ale powracała, więc znowu

ją odganiałem. Wreszcie powiedziała:

- Nie, to nie. Ja poczekam aż...

Odleciała opodal i usiadła na zdechłym psie.

- Aż co? - zapytałem.

Nie odpowiedziała. Nie nalegałem obawiając się, że i tak znam

odpowiedź.

DECYZJA 15 WRZEŚNIA 1991

Siedziałem w poczekalni i czekałem na audiencję u Bardzo

Ważnej Osobistości. Na wieszaku wisiały dwa płaszcze. Jeden mój i

drugi należący do kogoś, kogo właśnie Bardzo Ważna Osobistość

przyjmowała w swoim gabinecie.

Zachciało mi się wyjść za naturalną potrzebą. Ale jeżeli wyjdę,

to zaryzykuję, że tymczasem przyjdzie moja kolej i Bardzo Ważna

Osobistość zapyta: - "A gdzież jest następny petent?" - "Wyszedł" -

odpowie sekretarka. - "Co? Wyszedł?! Najpierw ubiega się o

audiencję, a potem wychodzi? Nie chcę go już więcej widzieć na

oczy".

Lepiej nie ryzykować.

Cóż, kiedy potrzeba stawała się coraz pilniejsza. Więc może

jednak wyjść? Im wcześniej wyjdę, tym wcześniej wrócę i tym większe

prawdopodobieństwo, że zdążę. Lecz audiencja w gabinecie trwała już

dość długo i mogła się skończyć lada chwila.

Więc nie wychodzić?

Jakże nie wychodzić, kiedy potrzeba ciśnie.

Niech sobie ciśnie, od czego silna wola? Od tej audiencji

zależała moja kariera.

Ale z drugiej strony...

Tak sobie rozważałem, a czas mijał. Im bardziej potrzeba

stawała się nagląca, tym moje postanowienie, żeby jej nie ulec,

było silniejsze.

Wreszcie otworzyły się drzwi gabinetu, ukazały się plecy mojego

poprzednika zgięte w ukłonie, a za nim sama Bardzo Ważna

Osobistość.

"Proszę, niech pan wejdzie" - powiedziała zapraszając mnie do

gabinetu.

Wtedy ja zerwałem się z miejsca i bez słowa wybiegłem na

korytarz.

Niestety, nie miałem już alternatywy.

POGRZEB 29 WRZEŚNIA 1991

Podczas przechadzki przyłączyłem się do orszaku pogrzebowego.

Zawsze to raźniej, niż błąkać się samemu bez celu. Nie wiedziałem,

kogo grzebią, ale cóż to szkodzi? My, ludzie, wszyscy jesteśmy

jedną wielką rodziną.

Można zresztą zapytać. Mój sąsiad w orszaku, po lewej stronie,

także nie wiedział.

- Idę do pralni chemicznej, żeby odebrać spodnie. Zobaczyłem

pogrzeb, a że po drodze mi było, to się przyłączyłem. Ja tylko do

rogu, a potem skręcam.

Zapytałem więc sąsiada z prawej strony.

- Czyj to pogrzeb? A skąd ja mogę wiedzieć, mało to ludzi umiera?

Bank otwierają dopiero o dziewiątej, to mam jeszcze trochę czasu.

Trzeci, który szedł dwa kroki za mną, także nie umiał mnie

poinformować.

- Ja nietutejszy, turysta. Ale niech pan zapyta tę panią w czarnej

woalce, co idzie za trumną. Wygląda na wdowę i powinna wiedzieć.

W tym momencie zaczął padać deszcz i odłączyłem się od orszaku.

Co będę moknął dla kogoś, kogo i tak osobiście nie znam.

DYSPUTA 6 PAŹDZIERNIKA 1991

W pensjonacie "Kosmos" podawano na deser tort czekoladowy albo

tort waniliowy na zmianę. Codziennie toczył się przy stole spór

pomiędzy Profesorem Pyziem i Docentem Lubke, dwoma specjalistami od

Arystotelesa. Spór toczył się o to, czy był to zawsze ten sam

deser, czy też dwa odmienne desery. Profesor Pyź twierdził, że choć

tort był raz czekoladowy a raz waniliowy, to zawsze był to jednak tort, czyli deser zawsze ten sam. Zaś według Docenta o rodzaju

deseru decydowała jego waniliowość lub czekoladowość, czyli były to

dwa różne desery.

Spierali się więc o kategorie, a raczej o kryteria i hierarchię

kategotii.

Niezależnie od tego, jaki podano tort, codziennie przylatywała

mucha i siadała na torcie. Jednak ani Profesor Pyź, ani Docent

Lubke nie brali muchy pod uwagę. Aż pewnego razu mucha nie

przyleciała.

Już Profesor i Docent zaczęli swą zwykłą dysputę, kiedy wstałem

i wygłosiłem krótkie przemówienie.

- Panowie, dziś tort jest czekoladowy, ale muchy nie ma. Żyjemy w

kosmosie, gdzie wszystko jest uporządkowane, więc Opatrzność

stworzyła muchę między innymi po to, żeby siadała na torcie, bowiem

w mądrości swojej wiedziała, że jest nie do pomyślenia, aby nikt na

torcie nie siadał. Lecz cóż to, muchy dziś nie ma? Panowie, nie

czas na waszą dyskusję, oto staczamy się w chaos, gdzie wszystko

może się zdarzyć, ale nic nie jest pewne i jeśli się stoczymy, jej

przedmiot straci wszelki sens. Porozmawiacie sobie za chwilę, kiedy

odzyskamy kosmiczną równowagę.

Po czym wlazłem na stół i usiadłem na torcie.

KINOMAN 13 PAŹDZIERNIKA 1991

Poszedłem do kina na film historyczny. W zasadzie nie lubię

filmów historycznych, chyba, że o starożytnych Rzymianach, bo tam

gołe baby latają, ale na afiszu była gilotyna, a ja lubię ostre

narzędzia w akcji. Najbardziej mi się podoba przecinanie ludzi

piłą, zwłaszcza mechaniczną, ale gilotyna też może być.

Tytuł był "Ludwik XVI". Ludwik - normalne imię, mój kuzyn też

ma na imię Ludwik, ale jakie nazwisko? Nie wiadomo. Ten Ludwik był

pewnie analfabetą i tak się podpisywał.

Film zaczął się nie najgorzej. Dużo dzid, bagnety, szable, ale

czekałem na gilotynę. Już mieli uciąć głowę jakiemuś królowi, kiedy

jakiś typ usiadł przede mną i zasłonił mi ekran.

- Przesuń pan głowę w prawo albo w lewo, bo nic nie widzę -

powiedziałem do niego.

Zamiast przesunąć, typ wziął się za uszy, pociągnął do góry,

zdjął głowę z szyi i położył ją sobie na kolanach. Znowu miałem

dobrą widoczność, ale co z tego, kiedy było już po scenie z

gilotyną. Straciłem najlepszy moment w filmie, a wszystko przez

tego chama.

Takich to ja bym nie wpuszczał do kina.

WSTRĘT DO CYWILIZACJI 20 PAŹDZIERNIKA 1991

Stałem na korytarzu i patrzyłem przez okno. Za oknem przesuwał

się krajobraz naturalny, to znaczy płaskie pola z kępami drzew

gdzieniegdzie.

Znajdowałem się w pociągu, który unosił mnie od miasta A. do

miasta B. Miasto A. było moim miejscem zamieszkania, a w mieście B.

miałem ważne sprawy do załatwienia.

- Cóż za biznes - pomyślałem. - Jutro, kiedy już załatwię ważne

sprawy w mieście B., ten sam pociąg będzie mnie unosił z powrotem

do miasta A. Ale przeprowadzka do miasta B. niczego nie zmieni,

ponieważ mieszkając w mieście B. ważne sprawy do załatwienia będę

miał wtedy w mieście A. Tak czy inaczej, cały ten ruch jest tylko

złudzeniem.

Ogarnął mnie wstręt do cywilizacji i tęsknota do natury. Ta

przynajmniej niczego nie udaje.

Wtem pociąg zwolnił i nie zastanawiając się dłużej -

wyskoczyłem. Przeminęły koło mnie kolejne wagony, potem tył

ostatniego ukazał się i zaniknął w oddali. Zostałem sam.

Jakieś ptaszki gdzieś świergotały, prawdopodobnie skowronki.

Poza tym cisza. Wyzwolony od cywilizacji ruszyłem przed siebie.

Łąki, kępy drzew, a gdy je minąłem, dalej też były łąki i kępy

drzew.

Dokąd iść? Jedynym widocznym celem była następna kępa drzew za

kolejną łąką. Lecz gdy ją osiągnąłem, ukazała się taka sama kępa

drzew za taką samą łąką.

Usiadłem. Okazało się, że trawa była podmokła. Ale byłem już

zbyt zmęczony, żeby wstać, zresztą spodnie i tak miałem już

przemoczone.

Więc tylko, wciąż siedząc w wodzie, odwróciłem się plecami do

horyzontu, za którymi były łąki i kępy drzew, a twarzą ku

przeciwnemu, za którym był tor kolejowy.

Nadal jest mi zimno i mokro, tak samo nie mam już sił, żeby

pójść dokądkolwiek, ale wiem przynajmniej, że tamtędy przejeżdżają

pociągi.

NOBEL 3 LISTOPADA 1991

Przyjechał do nas poeta, laureat Nagrody Nobla, na spotkanie z

publicznością. Wielki to był zaszczyt, bo poeta wielki, a nasze

miasteczko małe. Więc przemówienia były liczne i orkiestra na

powitanie, a potem bankiet w sali przybranej kwiatami.

Podczas bankietu laureat odczuł potrzebę, żeby wyjść do toalety

i wyszedł. Jakoś długo nie wracał. Wreszcie burmistrz poszedł tam

osobiście, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie zasłabł.

W przedsionku zastał babcię klozetową i laureata.

- Ja go nie wpuszczę - zawołała babcia klozetowa do burmistrza. -

On nie ma drobnych na wstęp.

- Ależ babciu, on ma Nobla!

- Właśnie sam mi to powiedział. Ja bym go wpuściła nawet bez

opłaty, starszy człowiek to litość mam. Ale kiedy się przyznał, że

ma tę chorobę, nie wpuszczę go za nic! Po co, żeby mi klientów

pozarażał? Jak ma Nobla, to niech się leczy, a nie chodzi po

przyzwoitych toaletach.

Nie było rady na babcię i laureat musiał pójść w krzaki. Mówił,

że to nic nie szkodzi, ale chyba był obrażony.

Kiedy wyjechał, wymówiono babci posadę. Teraz pracuje w

toalecie młody człowiek z uniwersyteckim wykształceniem, oczytany,

wie, co to Nobel. Tylko nie wiadomo, czy jeszcze kiedy jakiś Nobel

do nas przyjedzie.

TELEWIZJA 17 LISTOPADA 1991

Poszedłem do jednej pani i zastałem u niej jakiegoś pana.

Siedzieli razem na kanapie i oglądali telewizję.

- Mogę się przysiąść? - zapytałem.

- Bardzo nieciekawy program - powiedział ten pan - po prostu

strata czasu. Już lepiej, żeby pan poszedł na spacer.

- Zostanę - odrzekłem - Nie jestem wymagający.

Przystawiłem sobie krzesło i oglądaliśmy telewizję we troje.

- A może wychodząc z domu nie zakręcił pan kranu w łazience. Radzę

wrócić i sprawdzić.

- Niemożliwe. Mieszkam w pokoju sublokatorskim bez łazienki.

- To może zostawił pan okno otwarte?

- Okno i tak się nie domyka, ma feler w futrynie.

Siedzieliśmy nadal we troje.

- A nie wolałby pan pójść do kina?

- Nie, wolę telewizję.

- Chętnie pokryję koszta, gdyby pan zechciał pójść do kina.

- Nie, telewizja jest lepsza.

Minęła jeszcze godzinka. Wtem coś trzasnęło w telewizorze i

telewizor zgasł.

- Zepsuł się - powiedziała ta pani, właścicielka telewizora.

- A nie dałoby się naprawić? - zapytałem.

- Absolutnie by się nie dało - Powiedział ten pan.

- Szkoda. No to na mnie już czas.

Wstałem i pożegnałem się. Ja naprawdę bardzo lubię telewizję.

Niestety nie posiadam własnego telewizora, więc chodzę po

znajomych.

- A państwo coście już sobie pomyśleli?

POMYŁKA 24 LISTOPADA 1991

Byłem zakochany. I wszystko wskazywało na to, że nie bez

wzajemności. Byłem więc szczęśliwy.

Ale nie dowierzałem własnemu szczęściu. Bowiem nie miałem zbyt

wielkiego mniemania o sobie i nie mogłem uwierzyć, aby mnie kochano

takim, jakim jestem.

Przede wszystkim nie podobała mi się moja łysina.

Pewnego razu znalazłem w gazecie ogłoszenie. Instytut

Dermatologii obiecywał łysym bujne owłosienie, jeżeli poddadzą się

odpowiedniej kuracji.

Kuracja okazała się kosztowna, ale skuteczna. Jakże dobre było

moje samopoczucie, gdy przyszedłem na spotkanie z ukochaną - już

nie łysy, ale przeciwnie.

Oczekiwałem, że rzuci mi się w ramiona. Nic podobnego.

Usiedliśmy na ławce w parku. Wieczór był majowy, pachniały bzy,

świecił księżyc w pełni.

Przez chwilę panowało milczenie.

- Wiesz, co lubiłam w tobie najbardziej? Gdy księżyc w pełni

odbijał się w twojej łysinie. Byłeś wtedy tak romantyczny...

Rozstaliśmy się wkrótce. Okazało się, że na zawsze.

PARANOJA 1 GRUDNIA 1991

Od pewnego czasu czuję się śledzony. Wszędzie czuję za plecami

jego obecność. Dokądkolwiek idę, on idzie za mną, a kiedy jestem w

domu, czai się w bramie naprzeciwko. Wydaje mu się, że ja go nie

widzę, ale ja widzę go bardzo dobrze.

Nie to mnie niepokoi, że jest ptakiem, ściślej mówiąc strusiem

australijskim. Ostatecznie surrealizm nie jest już niczym dziwnym,

przyzwyczailiśmy się. Nawet nie to, że mnie śledzi. Być śledzonym

przez strusia, to też normalne w ramach surrealizmu. Niepokoi mnie

podejrzenie, że to nie jest struś, ale ktoś inny przebrany za

strusia. Dlaczego się przebrał? W tym tkwi jakaś niepokojąca

zagadka.

Pewnego razu on znowu czaił się w bramie, po drugiej stronie

ulicy, a ja stałem przy oknie, ukryty za firanką. I zobaczyłem, jak

wyleciał z bramy, nie wybiegł, wyleciał na skrzydłach, choć struś

przecież latać nie umie. i rozpostarłszy skrzydła szeroko wzbił się

w niebo.

W bramie ukazał się dozorca domu z dubeltówką. Widocznie miał

dosyć ptaka w sieni i postanowił go przepędzić.

W rzekomym strusiu rozpoznałem ogromnego sępa.

BERET 8 GRUDNIA 1991

Postanowiłem zostać komandosem. W tym celu kupiłem sobie

beret, taki sam jak noszą żołnierze oddziałów specjalnych. Kiedy

wyszedłem ze sklepu w owym berecie na głowie, poczułem na sobie

spojrzenia przechodniów.To mój beret ich intrygował. Przedtem nikt

nie zwracał na mnie uwagi, ale teraz, dzięki beretowi, jakaż

odmiana. Mężczyźni patrzyli na mnie z zazdrością i szacunkiem,

kobiety zalotnie. Wiadomo, że komandosi to elita męskości, chłopcy

najsilniejsi i najdzielniejsi ze wszystkich.

Wtem wiatr zerwał mi beret z głowy. Puściłem się za nim

biegiem, ale dostałem zadyszki i nie mogłem go dogonić. Beret

toczył się po parkowej alei, wśród jesiennych liści zamiatanych

wiatrem. Ja za nim, ale wciąż jeszcze nie dość szybko, bo oprócz

zadyszki dostałem kolki w boku.

Na ławce siedziała młoda kobieta, dziecko bawiło się obok.

Kobieta powiedziała do dziecka:

- Podaj wujciowi berecik.

Dziecko dogoniło beret i podało mi go usłużnie.

Bez podziękowania włożyłem beret do kieszeni, odwróciłem się i

poszedłem tam, skąd przybiegłem.

WYWIAD 15 GRUDNIA 1991

Zapukałem do drzwi atelier i usłyszałem: "Proszę wejść".

Oszklony dach, gdzieś wysoko, mało przepuszczał światła pokryty

wielkomiejskim brudem. Okien w ścianach nie było. W półmroku

poślizgnąłem się na czymś i omal nie upadłem. Usłyszałem głos:

- Poślizgnął się pan na dziele mojego życia.

- Przesadna skromność Mistrzu.

- Wcale nie i zaraz to panu wyjaśnię - powiedział starzec siedzący

na fotelu i owinięty kocem. - Kiedy byłem młody, wyrzeźbiłem Pomnik

Wszechświata, i wtedy nic by pan nie ryzykował. Ogromna rzeźba w

stylu abstrakcyjnym, ma się rozumieć, wypełniała całą tę studnię aż

po dach.

- Cóż się z nią stało?

- Raczej powinien pan zapytać, co się stało ze mną: no cóż,

zmieniłem poglądy z metafizycznych na mniejsze i przerobiłem

Wszechświat na Karola Marksa. Rzeźba w stylu figuralnym,

oczywiście, wciąż jeszcze bardzo duża, ale sięgała już tylko tam,

gdzie pan teraz widzi te zacieki na ścianie.

- Czy ją także...

- Zgadł pan. Przerobiłem ją na dzieło pod tytułem "Ludzkość jako

taka", bez ideologii. Stosunkowo mniejsze, choćby tylko z przyczyn

technicznych, sporo musiałem obciosać podczas przeróbki. W stylu

abstrakcyjnym, rzecz jasna. Sięgało już tylko do tej rurki z gazem

, poniżej zacieków.

- A następnie?

- Rozczarowanie ludzkością i coś znacznie mmniej ambitnego.

- Które to dzieło też pan z kolei...

- Nie ma już żadnego "z kolei", to moje ostatnie i ostateczne, ono

jest tutaj.

- Przepraszam, ale nie widzę.

- Niech pan poszuka.

- Opadłem na czworaki i po omacku znalazłem kulkę z marmuru.

- Pod jakim tytułem?

- Etiuda ku czci Ping-Ponga.

Wstałem.

- Bardzo dziękuję za wywiad i życzę dalszych sukcesów.

- Nie ma za co - odpowiedział Mistrz.

ROCZNIK 1992

ANKIETA 5 STYCZNIA 1992

Wychodzę z supermarketu, a tu telewizja mnie się pyta:

- Jest Bóg czy nie ma?

- Zaraz powiem - mówię do tego z mikrofonem - tylko się

przyczeszę.

Wyjąłem grzebień z kieszonki i się przyczesałem. Potem

przypomniałem sobie, że na nosie mam pryszcza.

- Może lepiej z profilu? - mówię do tego z kamerą.

Ustawiłem się profilem do kamery.

- A gdybym tak skoczył do domu żeby się przebrać w coś bardziej

twarzowego? Mieszkam niedaleko.

Nie odpowiadają. Więc się odwracam i widzę, że ich już przy

mnie nie ma. Teraz ankietują z kolei jakąś babę.

Już chciałem wleźć między ich i babę, co mi baba będzie

odbierała występ w telewizji, ale zapomniałem, jakie było pytanie i

wróciłem do domu.

ANTYK 12 STYCZNIA 1992

Wstąpiłem do sklepu z antykami i oglądając to i owo

spostrzegłem w kącie figurę przedstawiającą młodego człowieka z

brodą, naturalnej wielkości. Stała między empirowym zegarem i wazą

z epoki Ping.

- Z wosku czy z kości słoniowej? - zapytałem właściciela sklepu.

- Ani jedno ani, drugie. To jest żywy rewolucjonista z końca

dwudziestego wieku, autentyk. Może pan kupi?

- A dużo taki rewolucjonista kosztuje?

- Gdzie tam, oddam go za bezcen, teraz rewolucjoniści bardzo

potanieli. Mam jeszcze dwudziestu w magazynie. Szczerze mówiąc,

jako antyk nie ma on prawie żadnej wartości z powodu nadmiernej

podaży.

- To dlaczego mi go pan proponuje?

- Bo może mieć jeszcze wartość użytkową, jeśli pan woli.

- A niby jaki z niego pożytek?

- Postawi go pan w domu i będzie panu rewolucjonizował.

- To znaczy co?

- Naczynia panu porozbija, klamki powyrywa, dywan w salonie

zanieczyści... Zwyczajnie, jak to rewolucjonista.

- I pan to nazywa pożytkiem? Przecież on same tylko szkody

przynosi!

- A czy pan się w życiu nie nudzi? No, niech pan przyzna.

Przymknąłem oczy. I zobaczyłem w wyobraźni naczynia w kuchni

porządnie jak zawsze na półkach poukładane, klamki w drzwiach

wiecznie na swoim miejscu, dywan w salonie wciąż czyściutki...

Rzeczywiście, jaki brak perspektyw, jaka nuda...

- Dobrze, biorę go.

- Zapakować?

- Nie, waży chyba siedemdziesiąt kilo co najmniej, sam pójdzie.

Pobił mnie od razu na ulicy. I od razu poczułem, że w moim

życiu coś się dzieje.

SALTO MORTALE 19 STYCZNIA 1992

Przechodząc obok parterowego okna zauważyłem ogłoszenie,

prostokąt tektury za szybą, a na nim wypisane ołówkiem:

WYKONUJĘ SALTO MORTALE CODZIENNIE MIĘDZY GODZINĄ 9.00 - 9.30. DLA

MŁODZIEŻY I WOJSKOWYCH ZNIŻKA. DRZWI NA LEWO, WCHODZIĆ BEZ PUKANIA.

Wszedłem. Na łóżku leżał staruszek. Na mój widok uniósł głowę z

poduszki.

- Przepraszam, gdzie tu jest cyrk?

- Tutaj.

- Ależ to jakaś pomyłka!

- Nie ma żadnej pomyłki. Niech pan siada.

Usiadłem na jednym z kilku krzeseł, które stały pod ścianą,

naprzeciw łóżka.

- Pan jest wojskowy?

- Nie.

- Młodzież?

- Nie, cywil w średnim wieku. - Przepraszam, ale nie widzę dobrze

bez okularów. Wobec tego zapłaci pan pełną taryfę.

- Jednakże...

- Ale dopiero po spektaklu.

- Jeżeli to ma być cyrk i salto mortale, to gdzie jest trapez?

- Trapez niepotrzebny, wykonuję salto mortale bez trapezu,

wystarczy łóżeczko.

Wstałem, myśląc, że mam do czynienia z umysłowo chorym.

- Ależ niech pan zostanie! Pan myśli, że ja jestem wariat? Nic

podobnnego. O co przede wszystkim chodzi? O salto mortale. Pan chce

zobaczyć salto mortale i zobaczy je pan; trapez, orkiestra,

reflektory, to wszystko jest drugorzędne. Widzi pan, ja jestem

stary i chory na serce, dla mnie wstać z łóżka, to jest to samo, co

dla akrobaty wykonać salto mortale na trapezie, tak samo

niebezpieczne, tak samo za każdym razem może być po raz ostatni. A

więc?

Usiadłem.

- Poczekamy chwilkę. Może ktoś jeszcze przyjdzie.

Czekaliśmy w milczeniu.

- No, zaczynamy.

Uniosłem się z krzesła, żeby mu pomóc. Powstrzymał mnie ruchem

ręki.

- Ja sam. Czy pan widział kiedy, żeby ktoś z publiczności pomagał

artyście?

Przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, stał koło łóżka dysząc

ciężko.

- Voil@! - powiedział i zatoczył się.

Zerwałem się z krzesła, rzuciłem banknot na stół i i wybiegłem

na klatkę schodową.

- A brawa? Gdzie są dla mnie brawa?! - słyszałem jak wołał za mną.

Wybiegłem na ulicę.

DRACULA 26 STYCZNIA 1992

Gdy po latach wygnania książę Dracula powrócił do swojego

zamku, okoliczna ludność powitała go chlebem i solą, a dzwony w

kościołach biły dziękczynnie, choć książę nie lubił kościołów i

dzwonów. Ten okrutny władca, krwawy karpacki wampir, znienawidzony

był kiedyś przez swoich poddanych, lecz zatęsknili za nim, kiedy

zastąpiła go władza komunistyczna. Wreszcie ta władza upadła i

Dracula powrócił do swoich dóbr.

Skończyły się powitalne uroczystości i zapadła noc. Jedno po

drugim gasły światełka w podzamkowych chatach, lecz w zamku wciąż

ruch panował i dochodziły z niego jakieś dziwne odgłosy.

Aż o porannej zorzy pastuszkowie, co bydło wyganiali w pole,

zobaczyli księcia, jak uciekał z zamku. Gnał w dół po zboczu,

wydając okrzyki przerażenia, i przepadł za horyzontem. Zaś na

murach zamku duch Czauszesku się ukazał, ostatniego Pierwszego

Sekretarza Rumuńskiej Partii Komunistycznej.

Teraz cała nadzieja w turystach zagranicznych. Ktoś przecież

musi objąć władzę.

Z NOTATNIKA KAPITALISTY 2 LUTEGO 1992

Nareszcie! Wybiła godzina, gdy znowu będę ssał krew ludu

bezkarnie. Mam na myśli lud wschodnich krańców Europy, bo na

zachodnich zawsze ssałem do woli. A teraz żadnych już przeszkód, a

nawet sami do ssania zapraszają. Wkładam cylinder i jadę.

*

Już jestem na miejscu. Przez cały wieczór czyściłem ssawkę w

hotelu. Wypróbowałem na personelu w recepcji, działa jak nowa. A

zatem od jutra - do dzieła!

*

Chcieli, żebym kupił siłownię atomową, dotąd nie działała z

powodu braku atomów. Odmówiłem z tego samego powodu.

*

Mam propozycję, żeby zainwestować w rolnictwo na zasadzie

kooperacji. Gdy poprosiłem o szczegóły, pokazali mi dołek i

zaproponowali, że ja złożę w nim kapitał, a oni go przyklepią.

*

Propozycja, żebym zainwestował w telekomunikację. Zapytałem,

ile z tego będę miał. Obiecali, że odpowiedzą telefonicznie, kiedy

im założę telefon.

*

Czuję się nie najlepiej; poszedłem do lekarza, który stwierdził

katar ssawki. Radził zmienić klimat.

*

Miałem zwiedzać fermę kurzą, która hoduje pstrągi. Ale z ssawką

coraz gorzej, skracam pobyt i wracam do domu.

*

Jestem już w domu, ale żadnej poprawy. Znowu do lekarza. Ostre

zapalenie ssawki na skutek infekcji. Zlecił analizę.

*

Analiza jest bezsilna, to jakaś tajemnicza choroba nieznana na

Zachodzie, odradza ponowną wizytę na wschodzie.

*

Stosuję się do porady lekarza.

LIST DO REDAKCJI 9 LUTEGO 1992

Minęły przeklęte czasy Faraonów i kraj nasz nareszcie wkroczył

na drogę Demokracji. Po dawnym ustroju pozostały nam piramidy oraz

mumie władców, którym nikt nie oddaje już czci. Przeciwnie, pamięć

o nich stała się kłopotliwa, tym bardziej, że owe mumie są

doskonale zakonserwowane.

Co począć z gigantycznymi mauzoleami? Piramidy mogą pozostać

jako atrakcja turystyczna, ale ich zawartość - po trzykroć nie!

Dosyć mamy Faraonów, nawet suszonych.

Co więc z nimi począć?

Wyeksportować do jakichś Kanibalów jako konserwy

pierwszorzędnej jakości. Staliśmy się przecież krajem nowoczesnym,

zaś eksport jest sine qua non nowoczesnej gospodarki, czyli wolnego

rynku. Poprawimy sobie bilans płatniczy, a przy okazji pozbędziemy

się ideologicznego kłopotu.

Na zarzuty, że taki proceder byłby wątpliwy pod względem

moralnym, etycznym, estetycznym, a nawet gastronomicznym, odpowiedź

jest prosta: to zależy tylko od punktu widzenia. Relatywizm, zwany

także pluralizmem, jest podstawą Demokracji, zaś wydawanie

kategorycznych sądów formą imperializmu.

Zwłaszcza kiedy chodzi o eksport lub import, a my nie mamy

niczego innego, co byśmy mogli eksportować.

PRZEZORNOŚĆ 23 LUTEGO 1992

Niepokój mój rósł w miarę, jak zbliżałem się do miejsca, gdzie

bór był najczarniejszy. Podobno czatowali tam zbójcy. Już mijałem

niebezpieczne miejsce, gdy trzech wyszło na drogę.

- Panowie są zbójcy? - zapytałem.

- My? Nic podobnego. Służba leśna.

Odetchnąłem z ulgą.

- Ale skoro pan już o tym wspomina, to rzeczywiście różni tu się

kręcą. Proponujemy, żeby pan oddał nam gotówkę na przechowanie. Po

co ryzykować.

Oddałem im wszystko, co posiadałem, po czym już bez troski

ruszyłem w dalszą drogę. Nikt mnie zresztą już nie zaczepił,

zbójcow ani śladu.

Ale ja jestem człowiekiem przezornym.

KOLEKCJONER 1 MARCA 1992

Przechadzając się wśród jarmarcznego tłumu trafiłem na stoisko

handlu obrazami, czyli dziełami sztuki. Były tam jelenie na

rykowiskach, okręty wśród bórz morskich, róże w wazonach oraz "Mona

Lisa".

- Ile pan chce za to? - zapytałem wskazując na "Monę Lisę".

- Trzydzieści pięć.

- Trzydzieści pięć milionów?

- Nie, trzydzieści pięć tysięcy.

- To chyba falsyfikat.

- Dlaczego miałby być falsyfikat? - oburzył się sprzedawca. - U

nas wszystko jest ręcznie malowane.

- Bo coś za tanio. Jakby ten obraz był prawdziwy, to powinien

kosztować co najmniej trzydzieści pięć miliardów.

- Jak się pan boi, że za tanio, to niech pan da więcej.

Dałem trzy i pół miliona, ale mimo to myślę, że zostałem

oszukany. Przy naszej inflacji nawet trzy i pół miliona to nie są

żadne pieniądze.

GRANICA 8 MARCA 1992

Zniknęły druty kolczaste, słup graniczny spróchniał i

przekrzywił się jak stary nagrobek, zarosły go młode krzaki.

Inaczej, jakże inaczej wyglądała dawniej ta granica.

Między chybotliwymi szczytami świerków nieruchoma wieża

strażnicza. Po śladach niegdysiejszej ścieżki trafiłem na polanę.

Wiatr kołysał bujną trawą i trzaskał drzwiami wieży, otwierała się

i zamykała bezsilnie jej bezzębna paszczęka, but mój kopnął

zardzewiałą puszkę po konserwach ukrytą w trawie. Potoczyła się

niechętnie wydawszy krótki i pusty brzęk, znieruchomiała.

W górze na platformie wieży nie było nikogo.

- Stój! Kto idzie? - rozległ się głos.

To był mój głos, to ja krzyknąłem sam do siebie. Nie mogłem

dłużej znieść milczenia, nic tylko jakieś szumy i szelesty i to

trzaskanie drzwiami. A przecież ja przekraczałem granicę.

Co odpowiedzieć? Dawniej to było łatwe. Wystarczyło podać imię

i nazwisko, płeć, datę i miejsce urodzenia, miejsce zamieszkania,

wzrost, kolor oczu, brunet, blondyn czy szatyn, zawód i numer

paszportu. Ale teraz, kiedy ja pytam sam siebie?

Nie znalazłszy odpowiedzi rzuciłem się do ucieczki, z powrotem

przez las, oczekując lada chwila śmiertelnego wystrzału. Ale

przypomniałem sobie, że nie byłem uzbrojony i zwolniłem kroku.

U FRYZJERA 15 MARCA 1992

Poszedłem do fryzjera. Spieszyłem się, ale na szczęście

kolejka była krótka. Jeden już siedział na fotelu, a na ławce

czekało około trzech.

Ten na fotelu miał ogromną brodę, szerszą niż dłuższą, jak

wielki owalny krzak.

- Przystrzyc? - zapytał fryzjer.

- Nie, zmienić fason.

- W łopatę, czy w szpic?

- Co pan radzi?

- W łopatę, bo w szpic byłoby szkoda, za duży ubytek. Szkoda

takiej pięknej brody.

- W łopatę wykluczone - odezwał się jeden z czekających, ten,

który miał brodę nie mniejszą niż ów na fotelu, ale podłużną, w

kształcie łopaty. - Ja moją zamienię w szpic, a ty byś wtedy

ryzykował z łopatą, że wezmą ciebie za mnie. Lepiej od razu tnij w

szpic, Karolu.

Brodacz na fotelu westchnął. - Proszę w szpic - zwrócił się do

fryzjera.

- Czyście obaj zwariowali? - rzekł do nich szpicbródka. - Fryderyk

ma rację co do łopaty, ale szpic też was nie uratuje, bo przecież

mnie znają ze szpicem, a chyba żaden z was nie chce być podobny do

mnie. Ja mój zgolę, żeby mnie nie rozpoznali i zostawię tylko wąsy.

- Ale wtedy będziesz podobnny do Józka - zauważył Karol. - On

zgoli wąsy i wtedy ciebie, Wołodia, złapią razem z wąsami zamiast

niego. Prawda Józek?

Czwarty, który miał tylko wąsy, nie odpowiedział. Uśmiechnął

się zagadkowo i pyknął z fajki.

- Koledzy - stwierdził Fryderyk - z tego wynika, że my wszyscy

musimy całkiem zgolić wszystko.

Godzina i kwadrans poszło na Karola. Na Fryderyka tylko trzy

kwadranse, bo miał łatwiejszy zarost. Pół godziny na Wołodię i

dziesięć minut na Józka. Razem dwie godziny i czterdzieści minut.

Nareszcie przyszło do płacenia. Ale okazało się, że mieli

wspólną kasę i długo się rozliczali. Tymczasem na ulicy ukazał się

tłum manifestantów. "Precz z komunizmem", krzyczeli.

- Zaraz wydam resztę - powiedział fryzjer. - Tylko nie mam

drobnych. Skoczę na róg, żeby rozmienić banknot na drobne, panowie

poczekają.

- Nie trzeba, na nas już czas. Jest tu jakieś tylne wyjście?

Fryzjer wyprowadził ich przed zaplecze i wrócił.

- Ja ich skądś znam - powiedział.

- Ja też, ale nie mogę sobie przypomnieć.

- Chyba z jakichś portretów...

- Nieważne, tak czy inaczej spóźnię się przez nich na mecz.

PRZEZORNOŚĆ 22 MARCA 1992

Nie lubię wychodzić ostatni. Dlatego zawsze liczę, ilu nas

jeszcze zostało przy barze. Gdy widzę, że już tylko dwóch, wracam

do domu. Smutek opustoszałego baru zostawiam komu innemu.

Trzeci człowiek właśnie wyszedł i oprócz mnie pozostał tylko

grubas.

Podałem barmanowi banknot.

- Nie mam reszty - powiedział barman. - Może pan ma zmienić -

zwrócił się do grubego.

Gruby nie odpowiadał.

- Spił się - powiedziałem do barmana.

- Zdaje się, że gożej - powiedział barman przypatrując się

grubemu. - Chyba nie żyje, trzeba będzie zadzwonić na pogotowie.

Odtąd wychodzę, gdy przy barze jest nas jeszcze trzech.

Nigdy nie dosyć przezorności.

RZECZYWISTOŚĆ REALISTYCZNA 29 MARCA 1992

Pewnego razu, gdy czytałem gazetę, a pies leżał u moich stóp,

rozległo się miauczenie kota, tuż obok. Zdziwiłem się, bo kota nie

było w moim domu. Spojrzałem na psa, ale ten nie reagował,

widocznie nie usłyszał. Ale czy możliwe, żeby nie usłyszał? Nie.

Czy więc udawał, że nie słyszy? Nonsens, dlaczego miał udawać. Więc

dlaczego się zarumienił?

Zapomniałbym o tym incydencie, gdyby w parę dni później,

podczas przechadzki, mój pies nie wspiął się na drzewo. Gdy się

zorientował, że go obserwuję, zeskoczył i zbliżył się do innych

psów. Te jednak odniosły się do niego wrogo.

To jednak nie były jeszcze żadne dowody. Ostatecznie wspiął się

niewysoko, a wrogość innych psów mogła mieć rozmaite przyczyny.

Zabrałem go do weterynarza.

- Niech pan go zbada, chcę wiedzieć, czy to jest pies czy kot.

- Dziś już nie przyjmuję, proszę przyjść kiedy indziej.

- Kiedy?

- Nie wiem, jestem bardzo zajęty.

Albo pomyślał, że zwariowałem, albo rzeczywistość nie jest tak

jednoznaczna jak nam się wydaje. Nie chcę mieć z tym problemów,

więc sprzedałem psa i kupiłem małpę.

Nazajutrz małpa zniknęła. Znalazłem ją dopiero po długich

poszukiwaniach. Siedziała na moim fotelu i czytała PH|NOMENOLOGIE

DES GEISTES Hegla.

Poczekam aż skończy tę książkę, a potem z nią podyskutuję.

Oczywiście, jeżeli się okaże, że ja to nie ona, a ona to nie

ja.

ZESZYT 5 KWIETNIA 1992

Z początkiem roku szkolnego kupiłem sobie zeszyt. Zeszyt był

piękny: lśniąca okładka i doskonały papier. Na pierwszej stronie

napisałem:

W IMIĘ BOŻE

Mój kolega z ławy szkolnej kupił sobie zeszyt zwyczajny: szara

okładka, papier średniej jakości. Na pierwszej stronie napisał:

ZESZYT OD MATEMATYKI

Zanotowaliśmy pierwszą lekcję w naszych zeszytach. Ale już

drugą zanotował tylko on. Ja nie zanotowałem, ponieważ matematyka

mnie nudziła.

Następne lekcje czasem notowałem, a czasem nie, zależnie od

przypływu silnej woli.

Kolega notował wszystkie lekcje systematycznie.

Wkrótce przestałem rozumieć cokolwiek z moich dorywczych

notatek. Wyrzuciłem więc stary zeszyt i kupiłem sobie nowy, jeszcze

piękniejszy. Na pierwszej stronie wykaligrafowałem:

W IMIĘ BOŻE, NAPRAWDĘ

Poczem pożyczyłem zeszyt kolegi i zacząłem przepisywać jego

notatki. Nie mogłem jednak notować bieżących lekcji, dopóki nie

skończyłem przepisywania poprzednich. A nie mogłem przepisywać

poprzednich, ponieważ należało notować bieżące. Wobec tego

poszedłem do kina.

Zbliżał się koniec roku szkolnego i egzaminy, do których nie

byłem przygotowany. Należało więc działać radykalnie. Wyrzuciwszy

stary zeszyt, kupiłem nowy, najpiękniejszy jaki mogłem znaleźć i

napisałem na pierwszej stronie:

W IMIĘ BOŻE, NAPRAWDĘ, STANOWCZO I NIEODWOŁALNIE.

Poczem znowu pożyczyłem zeszyt od kolegi, ale go zaraz

zgubiłem.

Nie szkodzi, bo już nie długo zaczną się wakacje.

AKADEMIA 12 KWIETNIA 1992

Zebrali się członkowie Akademii, żeby przyznać nagrodę

literacką. Każdy po kolei przedstawiał swojego kandydata, a że

każdy innego, wybór zapowiadał się trudny. Jako ostatni zabrał głos

Przewodniczący, Profesor wytrawny i znawca.

- Padły tu nazwiska pisarzy sławnych i wszystkie zasługują na

uwagę. Lecz żadne dzieło przez nich napisane nie wnosi nic nowego

do skarbca literatury. Nic, tylko sama ortodoksja. Ja przedstawię

dzieło prawdziwie współczesne.

Po czym zadzwonił srebrnym dzwonkiem i na ten sygnał wożny

wniósł deskę wyrwaną z parkanu, a na niej napisane "dópa".

Milczenie zapadło, zaś Przewodniczący rzekł:

- Otwieram dyskusję.

- Owszem, nie da się zaprzeczyć - zabrał głos jeden Akademik znany

z bezstronności - że utwór ten ma wielki zasięg społeczny. Jednak

co się nowatorstwa tyczy, miałbym pewne wątpliwości.

- Dziwię się koledze - na to drugi - że nie dostrzega nowatorstwa.

Być może co do treści dzieło nie jest całkowicie oryginalne, ale co

do formy... Czy kolega nie widzi, że jest napisane przez "ó"

zamiast "u"?

- Ja bym się nie zgodził z tezą, że dzieło nie jest postępowe

także pod względem treści - rzekł trzeci. - Mniejsza o wirtuozerię

formalną, najważniejsze, że odzwierciedla współczesność, idzie z

duchem czasu, jak już wspomniał pan Prezes.

- Tak - zgodził się czwarty. - A nawet jeszcze więcej.

Syntetyzując teraźniejszość jest jednocześnie proroczą wizją

przyszłości, nie rezygnując przy tym z tradycji. Jako takie jest

kapitalnym połączeniem klasycyzmu, realizmu i awangardy.

- A ja bym jeszcze dodał - rzekł piąty- że zawiera wielkie

wartości humanistyczne, żeby nie powiedzieć: humanitarne.

- A więc mamy do czynienia z Arcydziełem - podsumował Prezes. -

Przyznając mu Nagrodę pozostaniemy w zgodzie z naszym sumieniem, a

przy okazji obalimy zarzuty, co raz to głośniejsze ostatnio, jako

byśmy byli zacofani w naszych upodobaniach i nie umieli dostrzegać

nowości. Dziękuję panom w imieniu Akademii.

- Lecz czyż nie jest to dzieło anonimowe? - zatroskał się

Sekretarz odpowiedzialny za sprawy organizacyjne. - Jak odnajdziemy

autora?

- Nic prostszego - odparł Prezes. - To syn naszego woźnego - sam

widziałem, jak pisał.

Odbyło się uroczyste Wręczenie Nagrody. Zgodnie z protokołem

Laureat wygłosił przemówienie, składało się tylko z jednego słowa.

Tym razem było ono mówione, nie pisane i nie wiadomo, jakiej użył

ortografii.

WOLA I CZYN 19 KWIETNIA 1992

Jestem człowiekiem czynu i w żadnej sytuacji nie opuszczam

rąk. Toteż nawet gdy się znalazłem sam jeden w łódce na środku

oceanu, nie straciłem optymizmu i woli działania.

Lecz jakże tu działać, kiedy nie było wioseł ani żagla, ani

steru.

W kieszeni znalazłem korkociąg, rzecz mi teraz nie przydatną.

Od czego jednak pomysłowość? Korkociąg to rodzaj świdra, a więc

można nim coś prześwidrować. Każda działalność jest lepsza od

bezczynności.

Łódź była z twardego drewna i świdrowanie szło mi opornie. Na

szczęście poza wspomnianymi wyżej zaletami charakteru odznaczam się

także wytrwałością i już o zachodzie słońca powstała w dnie łodzi

piękna dziura.

Ciemność zapadła i musiałem przerwać pracę, choć tak nie lubię

bezczynności. Od czego jednak cierpliwość? Poczekam i kiedy słońce

wzejdzie, przystąpię do wiercenia następnej. Optymizm mnie nie

opuszcza, choć skąd się bierze ten tajemniczy gulgot i dlaczego

woda sięga mi już po kolana?

REWOLUCJA BIS 26 KWIETNIA 1992

Nowosądecki, Majer i ja udaliśmy się do pewnej dobrze nam

znanej restauracji.

- Popatrz, zmienili nazwę - zauważył Majer.

Istotnie, zamiast POD CENTRALNYM ZARZĄDEM PAŃSTWOWYM

restauracja nazywała się HAWAJSKA TĘCZA.

- To dlatego, że nastąpiła reprywatyzacja - wyjaśnił Nowosądecki.

Przedsiębiorstwo nie jest już własnością państwową, ale prywatną.

Weszliśmy i usiedli przy stoliku.

- Czego panowie sobie życzą? - zapytał kelner, który nas nie

rozpoznał, ani my jego. Oprócz nazwy zmienił się również personel.

- Jak zwykle pół litra na głowę, razem półtora.

- Oczywiście, pół litra, ale pół litra czego?

- Jeżeli to są żarty, to ja się już uśmiałem - odpowiedział Majer.

- Teraz proszę przystąpić do obsługi.

- Może być Chivas Regal, Johnny Walker, Black Label, Bushmills,

Cutty Sark, Ballantine, Grouse, Bordeaux, Bourgogne, Beaujolais,

Champagne...

- A czystej nie ma? - Przerwał mu Majer, który nie znał obcych

języków.

- Owszem, jest Smirnoff Vodka, Don Kozaken Vodka, Crystal Vodka,

Colossal Vodka i Capital Vodka.

- A zwyczajnej wódki nie ma?

- Takiej zupełnie zwyczajnej to nie mamy.

- Może by Don Kozaken? - zaproponował Nowosądecki - To

przynajmniej brzmi jakoś znajomo.

Ale okazało się, że Don Kozaken także przerastali nasze

możliwości finansowe i opuściliśmy HAWAJSKĄ TĘCZĘ.

- Czuję, jak mnie ugniata jarzmo kapitalizmu - powiedział Majer na

ulicy.

- Mnie także - zgodził się Nowosądecki. - Musimy zbudować

socjalizm na nowo.

Przystąpiliśmy do dzieła. Nowosądecki postarał się o aparaturę,

Majer o surowce, a ja znalazłem lokal, czyli piwnicę. Bowiem za

pędzenie samogonu grożą surowe kary i jako rewolucjoniści musimy

pracować w podziemiu.

MECENAS 17 MAJA 1992

Zostałem pisarzem dzięki Mecenasowi K. Był to wulgarny osobnik

o powierzchowności odrażającej, złym charakterze i podejrzanych

źródłach dochodu. Niemniej to on odkrył we mnie talent i zachęcił

mnie do pisania.

Moja twórczość była bogata pod względem formy, ale ograniczona

pod względem treści. Pisałem wiersze, powieści, a nawet sztuki

teatralne, jednak przedmiotem wszystkich moich utworów była

wyłącznie uroda, mądrość i zalety charakteru Mecenasa K. Wszystkie

moje dzieła ukazywały się prywatnym nakładem Mecenasa K. Przypisuję

to nie jego próżności, ale jego znawstwu literatury.

Pomimo wysokich nakładów i niskiej ceny moich książek, Mecenas

K. był jedynym ich czytelnikiem. Zawsze jednak uważałem się za

pisarza elitarnego.

Po wielu latach dobrego zdrowia Mecenas zmarł. Stało się to

akurat w chwili, kiedy skończyłem jego biografię. W tym najnowszym

dziele udowodniłem, że Mecenas K. jest nieśmiertelny.

Miałem kłopoty ze znalezieniem wydawcy. Wobec tego zmieniłem

zawód i zostałem sklepikarzem. Powodzi mi się nieźle, ale czasami

tęskno mi do sztuki.

CZARNY RYNEK 24 MAJA 1992

Znalazłem się w dzielnicy gdzie często podejrzani osobnicy

wyłaniają się z zaułków i proponują przechodniom różne transakcje.

Najczęściej kupno biżuterii, która potem okazuje się fałszywa.

Właśnie taki skinął do mnie z bramy.

- Pssst, kupi pan niewolnika?

Zastanowiłem się. Handel niewolnikami jest nielegalny, ale

dobrze byłoby mieć chociaż jednego.

- To zależy, najpierw chciałbym obejrzeć towar.

- Przecież pan widzi.

- Nie rozumiem.

- Ten niewolnik na sprzedaż to ja.

- Wobec tego wolałbym porozmawiać z właścicielem.

- Niemożliwe.

- Dlaczego?

- Jako obywatel państwa komunistycznego byłem jego własnością, ale

teraz państwo się rozpadło i zostałem bez właściciela.

- Jeżeli pan nie jest już niczyją własnością, to znaczy, że pan

nie jest już niewolnikiem. Pan jest wolnym człowiekiem.

Rozpłakał się

- Dlaczego mi pan przypomina o moim nieszczęściu? - zawołał -

Niech pan kupuje, albo nie, ale niech się pan nie pastwi nade mną.

- Jak to, nie chce pan wolności?

Otarł łzy.

- Na wolności trzeba pracować, proszę pana. A ja mam swoją

godność.

Oddaliłem się nie skorzystawszy z oferty. Niewolnictwo jest

niemoralne, a ja jestem człowiekiem głęboko moralnym.

Zresztą nie lubię zatrudniać zdemoralizowanego personelu.

NIMENKLATURA 14 CZERWCA 1992

Panowie - powiedział Prezes - Nie ma już co dłużej ukrywać.

My, Zarząd Spółdzielni JASNA PRZYSZŁOŚĆ jesteśmy organizacją

przestępczą.

- Od kiedy? - zapytał Sekretarz rzeczowo.

- Odkąd nam udowodniono malwersację, sprzeniewierzenie, a nawet

kradzież mienia publicznego. czyli od niedawna.

- Jeżeli tak - zgodził się Sekretarz - To jesteśmy godni

najwyższego potępienia.

- Właśnie - przytaknął Skarbnik - Potępmy się i będzie spokój.

- Tym razem samokrytyka nie wystarczy. Społeczeństwo oczekuje od

nas czegoś bardziej radykalnego.

- A gdybyśmy się potępili z całą stanowczością?

- To też już było i też za mało. Teraz trzeba radykalnie.

Proponuję, abyśmy się rozwiązali.

- A jak nas złapią?

- Nie ma obawy. Zawiążemy się z powrotem jako Komisja do Badania

Przestępczej Działalności Zarządu Spółdzielni JASNA PRZYSZŁOŚĆ.

Wkrótce Komisja do Badania Działalności rozpoczęła działalność.

Zarzuty, że jej członkowie pobierali pensje jeszcze wyższe niż na

poprzednich stanowiskach okazały się bezpodstawne. Nikt nie

posiadał lepszych kwalifikacji do badania niż oni.

EPILOG 21 CZERWCA 1992

DO NAJWYŻSZEJ RADY ZWIĄZKU SOCJALISTYCZNYCH REPUBLIK

RADZIECKICH, W KRZAKACH.

Przepraszam, że piszę na taki adres, ale nie wiadomo, gdzie

teraz Rada przebywa, to na krzaki wydaje się najpewniejsze.

Słyszałem, że nikt nie wie co zrobić z naszym orężem atomowym.

To ja bym chciał go wziąć na przechowanie.

U nas ciasno, trzy rodziny w jednej izbie komunalnej.

Iwanowicze, Pawłowicze i my Aleksiejewicze. Ale miejsce na oręż się

znajdzie, zwłaszcza jakby Marię Antonownę Iwanowicz gdzie zesłać,

może na kanał Białomorski... Jasne, że on już zbudowany, ale może

coś naprawić przy nim jeszcze by trzeba? Maria Antonowna Iwanowicz

by się do tego nadawała, bo wczoraj znowu naszą, Aleksiejewiczów,

zupę z pieca odstawiła i swoją, Iwanowiczów, postawiła. Nie mogła

to zupę Pawłowiczów zamiast naszej, Aleksiejewiczów, odstawić?

Biełomorie dobrze by jej zrobiło, zreedukowałaby się. Ja ciągle

piszę i piszę do Organów, że Maria Antonowna Iwanowicz jednostką

antysocjalistyczną jest i nic, ona ciągle w domu i nam zupę

odstawia. Ja się nie skarżę na Organy, tylko na Marię Antonowną

Iwanowicz. Ale gdzie one są?

Mnie oręż by się przydał na wypadek, jakby Maria Antonowna

Iwanowicz zupy naszej odstawiać nie przestała.

Aleksiej Aleksiejewicz, Bohater Wielkiej Wojny Ojczyźnianej,

Odznaczony.

DO ROZZWIĄZKU RADZIECKIEGO

Najwięcej miejsca zajmują ordery Aleksieja Aleksiejewicza,

weterana wojny ojczyźnianej. Co moja żona, Maria Antonowna

Iwanowicz zupę na piecu postawi, to wpadają i potem w zębach

zgrzyta. Ale jak się je wywiesi za oknem razem z Aleksiejem

Aleksiejewiczem, to miejsce dla bomby będzie. I dla nas też, to

znaczy dla rodziny Iwanowiczów. O Pawłowiczach nie wspominam, bo to

chuligani.

To ja bym ten stos atomowy po ekonomicznemu sobie

przyprywatyzował. Obiecuję, że nie będę go używał, chyba, że w

razie koniecznej potrzeby, to znaczy jakby Aleksiej Aleksiejewicz

się opierał.

Iwan Iwanowicz, Kandydat Nauk.

CZAŁO!

Jestem Paweł Pawłowicz, ale mówcie mi Alek Caponow.

My razem z Lukiem Brando zakładamy Szołbiz. Może nie wiecie kto

to jest, bo on przed Gorbaczowem nazywał się Fiedia Żopowski.

Możemy wziąć ze trzydzieści megatonów i parę ICBMS-ów. Więcej

na razie nie potrzebujemy, może jak się nam firma rozwinie.

Zresztą to zależy od tego, czy się nam uda wykończyć Kandydata

Nauk Iwana Iwanowicza konwencjonalnie. Aleksiej Aleksiejewicz to

nie jest problem, on stary i zresztą wcześniej załatwi go Kandydat

Nauk Iwanowicz w sprawie zupy.

Zenk ju wasza macz.

ROCZNIK 1993

OBRADY 17 STYCZNIA 1993

- Warto by założyć partię polityczną - powiedział Mayer.

- Przecież już jest ich parę - zauważył Nowosądecki.

- Owszem, partie są, ale nieodpowiedzialne za całość. Takiej

odpowiedzialnej jaką my byśmy założyli jeszcze nie było.

- A co ja z tego będę miał? - zainteresował się Nowosądecki.

- Poświęcenie dla Ojczyzny - wyjaśnił mu Majer.

- Przecież się poświęcam! - oburzył się Nowosądecki i nalał sobie

znowu - W Izbie Wytrzeźwień mi powiedzieli, że jak będę

kontynuował, to dostanę nolens volens.

- Delirium tremens - poprawiłem Nowosądeckiego.

- Wszystko jedno, w każdym razie czegoś po łacinie.

- Ja mam na myśli poświęcenie odgórne - wyjaśnił Mayer. - To

znaczy...

- A ja co, dołem wsączam? - przerwał mu Nowosądecki.

- Bez warcholstwa - powiedziałem do Nowosądeckiego i włożyłem go

pod stół - od tego upadła Rzeczpospolita, Mayer ma głos.

- Poświęcenie odgórne, to znaczy, że my będziemy Przewodniczącymi,

a to się zawsze opłaca. Pamiętacie jak się poświęcał Cyrankiewicz?

- Gdzie te czasy - westchnął Nowosądecki spod stołu.

- Myśl niezła - powiedziałem do Majera. - Ale nie nowa.Nowosądecki

ma rację, partii jest zatrzęsienie.

- Ale żadna nie jest masowa. Nas jest trzech, to znaczy stosunkowo

masa.

- A co z programem? Bez programu ani rusz.

- Ja mam program pokazu Moda Polska, dali mi jak nosiłem dla nich

paczki - odezwał się Nowosądecki spod stołu - zostawiłem w domu,

ale mogę przynieść. Tylko już nie dzisiaj.

- Nie chodzi o program Polskiej Mody, tylko o program polskich

reform - uświadomiłem Nowosądeckiego unosząc skraj obrusa, żeby

lepiej z nim komunikować - bez programu reform nie mamy szans,

każda partia ma jakiś.

- To się zapytam Księży Reformatów, mieszkam niedaleko.

- Kissinger to on nie jest - powiedziałem do Mayera opuszczając

obrus - wracając do tematu, na przykład co myślisz o rolnictwie?

- Może być, mnie nie przeszkadza.

- A przemysł ciężki?

- Jak za cięzki, to zelżyć.

- Wobec tego co z lekkim?

- Proste, lekki będzie trochę cięższy, a ciężki lżejszy.

- Oświata?

- Niech świeci, byle wyłączać przy wyychodzeniu. I nie czytać, bo

prądu szkoda.

- A wojsko? Jaki jest twój stosunek do wojska?

- Uregulowany.

- Bardzo dobrze - oceniłem - fachowo, do rzeczy i co najważniejsze

może liczyć na popularność. Ale to nie wystarczy, żeby się wybić

musimy zaproponować coś radykalnego. Nowosądecki, nie ruszaj się,

bo przypierdolę.

- Ja się nie ruszam, tylko się drapię.

- Chwiejesz stołem.

- Kiedy mnie swędzi.

- Ale się przez szkło przelewa.

- A, to co innego - przyznał Nowosądecki i uspokoił się.

- A nie mówiłem? - powiedzał Mayer. - My będziemy partią

odpowiedzialną za całość - Nowosądecki daje nam wzniosły przykład,

nie rusza się, choć cierpi. Żadne radykalizmy.

- Centrum?

- Centrum oczywiście też, ale musimy mieć w łonie także lewicę i

prawicę. Chodzi ojedność narodową.

- Kto będzie w centrum?

- Ja oczywiście. Nowosądecki może być lewicą.

- Bo przewrócę stół! - ostrzegł Nowosądecki z podłogi.

- Wobec tego ty będziesz lewicą, a Nowosądecki weźmie prawicę -

zwrócił się do mnie Mayer.

- Bo wypuszczę Nowosądeckiego - ostrzegłem Mayera.

- Nie mógłbyś mnie podrapać? - zapytał mnie Nowosądecki spod

stołu. - Swędzi jak cholera.

- Jak nie weźmiasz lewicy, to nie ma mowy o drapaniu - odrzekłem.

Albo lewica, albo niech cię swędzi, wybieraj.

- Podrap go tylko trochę, a potem niech się namyśli - powiedział

Mayer. - Nie można za dużo wymagać od człowieka.

- Właśnie! - zawołał Nowosądecki - ja się muszę wreszcie napić!

- Trzymaj go! - krzyknął Mayer, ale było już za późno. Nowosądecki

miał pragnienie tak gwałtowne, że szarpiąc się ze mną przewrócił

stół i wszystko się wylało zanim co. Ssaliśmy potem obrus do rana,

ale to nie to samo.

Nasz błąd polegał na tym, żeśmy go tam za długo trzymali na

sucho. Lewica lewicą, prawica prawicą, ale najważniejsze są Prawa

Człowieka.

Bez tego nie wpuszczą nas do Europy.

RUCH WYDAWNICZY 7 LUTEGO 1993

Spotkaliśmy Mayera.

- Y co słychać? - zapytał.

- A ty co, katar masz? - zdziwiłem się.

- Nie, dlaczego?

- Bo jakoś tak dziwnie mówisz.

- Dlaczego dziwnie?

- Mówisz "y" zamiast "i".

- Wcale nie dziwnie, tylko po hiszpańsku, "i" po hiszszpańsku

znaczy "y".

- Naprawdę?

- Możesz sprawdzić w słowniku.

Pożegnaliśmy się i rozeszli w swoje strony.

- Nie wiedziałem, że Mayer włada hiszpańskim - powiedziałem do

Nowosądeckiego.

- Ja też władam.

- Ty? Od kiedy!

- Od dzisiaj. On mówił po hiszpańsku, a ja wszystko rozumiałem.

Zastanowiłem się.

- Właściwie to ja także - powiedziałem.

- A widzisz? Żadna sztuka. On myślał, że nam zaimponuje.

Przystąpiliśmy razem z Mayerem do tłumaczenia pamiętników

generała Franko. Już wzięliśmy zaliczkę.

Człowiek sam nie wie, jaki jest zdolny.

PRZESADA 21 LUTEGO 1993

Zadzwonił do mnie Nowosądecki.

- Mayerowi jest już lepiej - powiedział.

- Na pewno? - zapytałem ostrożnie.

- Dzwonił do mnie przed chwilą i mówił, że już nie kaszle.

- I nie kłuje go już w boku? - zapytałem z troską.

- Jeszcze trochę kłuje, ale już mniej.

- A gorączka? - zapytałem nie tracąc nadziei.

- Nie wiem, o gorączce nic nie mówił.

- No to chodźmy do niego.

Poszliśmy. Mayer powitał nas w szlafroku wietnamskim w duże

motyle. Był podniecony i miał zaróżowione policzki.

- Jak zdrowie? - zapytałem.

- Dziękuję, dobrze. Właściwie to mi już nic nie jest.

- Ale gorączkę masz.

- Już nie.

- Nie? Może byś jednak zmierzył.

- Zmierzyłem. Nie mam żadnej gorączki.

- To dlaczego masz wypieki?

- Bo wygrałem Mercedesa.

- Jak to wygrałeś?

- Na loterii.

- Zapadło milczenie.

- Nowego? - zapytał Nowosądecki głucho.

- Nowiutkiego. Na loterii wygrywa się tylko nowe.

- No to my chyba już pójdziemy - powiedział Nowosądecki.

Wyszliśmy. Przed domem stał srebrzysty Mercedes. Stanęliśmy

przy krawężniku.

- Masz gwoździa? - zapytałem.

- Tylko scyzoryk.

Pracowaliśmy pół godziny, bo opony były twarde, a scyzoryk

mały. Ale żeśmy przekłuli i poszli.

Że mu jest lepiej, to można jeszcze znieść. Ale po co ma być mu

za dobrze. LIST DO TYGODNIKA POWSZECHNEGO 21 CZERWCA 1992

Dziękuję za życzenia świąteczne i egzemplarze "Tygodnika",

które - z nieuniknionym opóżnieniem - ale przecież do mnie docho-

dzą.

Przesyłam w załączeniu mini-opowiadanie pt. "Epilog". Jestem

świadomy, że jest to oparte na pomyśle, który mi przyszedł do głowy

37 lat temu (stare opowiadanie pt. WESELE W ATOMICACH), ale osta-

tecznie był to mój pomysł i sądzę, że mam prawo go używać. Zresztą

kontekst jest nowy, w skali historycznej.

Załączam też odpowiedni rysunek.

Niestety jest to ostatnie opowiadanie tego rodzaju jakie napi-

sałem, przynajmniej na razie. Napisałem je w grudniu. Zaraz potem

zacząłem pisać sztukę teatralną, pierwszą od pięciu lat, pierwszą

po szpitalu i pierwszą w Meksyku. Więc czułem się jak powtórny de-

biutant i niczym innym nie byłem się w się w stanie zajmować.

Sztuka została ukończona przed trzema dniami i mam nadzieję, że

kiedyś obejrzymy ją wspólnie w Krakowie.

Ostatnie, przedtem, mini-opowiadanie wysłałem do Was 16 grudnia

ubiegłego roku. To znaczy więcej niż jedno.

Nie wiem kiedy i jak uda mi się wrócić do pisania tych ma-

leństw, które ciągnąłem przez trzy lata prawie od Paryża po Meksyk.

Przywiązałem się do nich, ale jeżeli wrócę, to nie wcześniej chyba

niż jesienią. Wkrótce czekają mnie długie podróże i będę daleko od

domu.Mam nadzieję, że wrócę i jeszcze coś napiszę.

Żegnam Was i Czytelników, oby tylko na razie, i dziękuję za

gościnę. Przepraszam za ten uroczysty ton, ale czuję się uroczyś-

cie.

Życząc wszystkiego najlepszego, z szacunkiem

Wasz

SŁAWOMIR MROŻEK

Meksyk, 25 marca 1992 SPIS TREŚCI

INFORMACJE_O_OPOWIADANIACH_._._._._._._._._._._._._._._._._._._1

1.PRZEKŁADANIEC . . . . . . . . . . 12.III.1989 . . . . . . 2

2.MY DWAJ . . . . . . . . . . . . . . 2.IV.1989 . . . . . . 3

3.CIERPIENIA MŁODEGO WERTHERA . . . . 16.IV.1989 . . . . . . 4

4.ÓSMY DZIEŃ . . . . . . . . . . . . . 7.V.1989 . . . . . . 5

5.HAMLET . . . . . . . . . . . . . 13.VIII.1989 . . . . . . 5

6.DRZEWO . . . . . . . . . . . . . 20.VIII.1989 . . . . . . 6

7.DOŚWIADCZENIE . . . . . . . . . . 27.VIII.1989 . . . . . . 7

8.SAMOTNOŚĆ . . . . . . . . . . . . . 3.IX.1989 . . . . . . 8

9.PRZESTROGA . . . . . . . . . . . . 10.IX.1989 . . . . . . 9

10.OPOWIEŚĆ STAREGO AGENTA . . . . . . 17.IX.1989 . . . . . . 9

11.ZE WSPOMNIEŃ KAPELANA . . . . . . . . 1.X.1989 . . . . . .11

12.POLITYKA WEWNĘTRZNA . . . . . . . . 15.X.1989 . . . . . .12

13.KORESPONDENT SPECJALNY . . . . . . 29.X.1989 . . . . . .12

14.NASZE I INNE ZWIERZĘTA . . . . . . 5.XI.1989 . . . . . .14

15.EMANUEL . . . . . . . . . . . . . . 12.XI.1989 . . . . . .15

16.NOC W HOTELU . . . . . . . . . . . 19.XI.1989 . . . . . .16

17.HERBATA I KAWA . . . . . . . . . . 26.XI.1989 . . . . . .16

18.ŻYCIE I MYŚLI . . . . . . . . . . . 3.XII.1989 . . . . . .17

19.NADZIEJA . . . . . . . . . . . . 10.XII.1989 . . . . . .18

20.TAJEMNICA ŻYCIA . . . . . . . . . 17.XII.1989 . . . . . .19

_21.MUZEUM__._._._._._._._._._._._._24-31.XII.1989_._._._._._.19

22.TAK SIĘ NIE ROBI . . . . . . . . . 14.I.1990 . . . . . .21

23.GDY ŻOŁNIEŻ DO DOMU POWRACAŁ... . . 21.I.1990 . . . . . .21

24.GDY PODRÓŻNY... . . . . . . . . . . 28.I.1990 . . . . . .22

25.MOIM ZDANIEM . . . . . . . . . . . 4.II.1990 . . . . . .23

26.NA SZKLANEJ GÓRZE . . . . . . . . . 11.II.1990 . . . . . .23

27.DZIURA W MOŚCIE . . . . . . . . . 18.III.1990 . . . . . .24

28.WŁADZA . . . . . . . . . . . . . 25.III.1990 . . . . . .25

29.ZAPOMNIANY ODKRYWCA . . . . . . . . 1.IV.1990 . . . . . .26

30.BIM I BOM . . . . . . . . . . . 15-22.IV.1990 . . . . . .26

31.WYSPA SKARBÓW . . . . . . . . . . . . 6.V.1990 . . . . . .27

32.PROSTAK . . . . . . . . . . . . . . 3.VI.1990 . . . . . .28

33.PAPIEROS . . . . . . . . . . . . . 10.VI.1990 . . . . . .29

34.Z PAMIĘTNIKA ARYWISTY . . . . . . . 17.VI.1990 . . . . . .29

35.NOWE SZACHY . . . . . . . . . . . . 24.VI.1990 . . . . . .30

36.BUNTOWNIK . . . . . . . . . . . . 17.VII.1990 . . . . . .31

37.PROROK . . . . . . . . . . . . . 22.VII.1990 . . . . . .32

38.NIESPRAWIEDLIWOŚĆ . . . . . . . . 29.VII.1990 . . . . . .33

39.MORSKA PODRÓŻ . . . . . . . . . . 5.VIII.1990 . . . . . .34

40.AKTOR . . . . . . . . . . . . . . 12.VIII.1990 . . . . . .35

41.POMNIK . . . . . . . . . . . . . 19.VIII.1990 . . . . . .36

42.WALIZKA . . . . . . . . . . . . . 26.VIII.1990 . . . . . .36

43.PRZESIADKA . . . . . . . . . . . . 2.IX.1990 . . . . . .37

44.EDEN . . . . . . . . . . . . . . . 9.IX.1990 . . . . . .38

45.K. OFIARNY . . . . . . . . . . . . 16.IX.1990 . . . . . .39

46.KTOŚ . . . . . . . . . . . . . . . 23.IX.1990 . . . . . .40

47.WARIAT . . . . . . . . . . . . . . 30.IX.1990 . . . . . .41

48.GABINET FIGUR . . . . . . . . . . . 11.XI.1990 . . . . . .42

49.DZIEWICA . . . . . . . . . . . . . 19.XI.1990 . . . . . .43

50.SZTUKA WIZUALNA . . . . . . . . . . 25.XI.1990 . . . . . .44

51.OPOWIEŚĆ ZBIEGA . . . . . . . . . . 2.XII.1990 . . . . . .46

52.KOMANDO . . . . . . . . . . . . . . 9.XII.1990 . . . . . .46

53.CUD GOSPODARCZY . . . . . . . . . 16.XII.1990 . . . . . .48

_54.EUROPEJCZYK_._._._._._._._._._._23-30.XII.1990_._._._._._.49

55.METAMORFOZA? . . . . . . . . . . . . 6.I.1991 . . . . . .51

56.MIZANTROP . . . . . . . . . . . . . 13.I.1991 . . . . . .52

57.NOWE ŻYCIE . . . . . . . . . . . 31.III.1991 . . . . . .54

58.KOŃ . . . . . . . . . . . . . . . . 7.IV.1991 . . . . . .54

59.MOST . . . . . . . . . . . . . . . 14.IV.1991 . . . . . .55

60.DZIKI CZŁOWIEK . . . . . . . . . . 21.IV.1991 . . . . . .56

61.SŁOWO I CZYN . . . . . . . . . . . 28.IV.1991 . . . . . .56

62.POLOWANIE . . . . . . . . . . . . . . 5.V.1991 . . . . . .58

63.POSTĘP I TRADYCJA . . . . . . . . . 12.V.1991 . . . . . .58

64.SPRAWIEDLIWOŚĆ . . . . . . . . . . 19.V.1991 . . . . . .59

65.TYLKO POLITYKA . . . . . . . . . . 26.V.1991 . . . . . .60

66.SPÓŹNIONY GOŚĆ . . . . . . . . . . 2.VI.1991 . . . . . .60

67.RZEKA . . . . . . . . . . . . . . . 9.VI.1991 . . . . . .61

68.WAKACJE . . . . . . . . . . . . . . 16.VI.1991 . . . . . .62

69.PRZYSZŁOŚĆ . . . . . . . . . . . . 23.VI.1991 . . . . . .63

70.PARTNER . . . . . . . . . . . . . . 30.VI.1991 . . . . . .63

71.NIEDŹWIEDŹ . . . . . . . . . . . . 7.VII.1991 . . . . . .63

72.PODRÓŻ DYPLOMATYCZNA . . . . . . .14.VII.1991 . . . . . .64

73.TRANZAKCJA . . . . . . . . . . . 21.VII.1991 . . . . . .64

74.HANDEL ZAGRANICZNY . . . . . . . 4.VIII.1991 . . . . . .65

75.TRZY POKOLENIA . . . . . . . . . 11.VIII.1991 . . . . . .65

76.W OGROZIE . . . . . . . . . . . . 18.VIII.1991 . . . . . .65

77.EMIGRANT . . . . . . . . . . . . . 1.IX.1991 . . . . . .66

78.MUCHA . . . . . . . . . . . . . . . 8.IX.1991 . . . . . .66

79.DECYZJA . . . . . . . . . . . . . . 15.IX.1991 . . . . . .66

80.POGRZEB . . . . . . . . . . . . . . 29.IX.1991 . . . . . .67

81.DYSPUTA . . . . . . . . . . . . . . . 6.X.1991 . . . . . .67

82.KINOMAN . . . . . . . . . . . . . . 13.X.1991 . . . . . .68

83.WSTRĘT DO CYWILIZACJI . . . . . . . 20.X.1991 . . . . . .68

84.NOBEL . . . . . . . . . . . . . . . 3.XI.1991 . . . . . .69

85.TELEWIZJA . . . . . . . . . . . . . 17.XI.1991 . . . . . .70

86.POMYŁKA . . . . . . . . . . . . . . 24.XI.1991 . . . . . .70

87.PARANOJA . . . . . . . . . . . . . 1.XII.1991 . . . . . .71

88.BERET . . . . . . . . . . . . . . . 8.XII.1991 . . . . . .71

_89.WYWIAD__._._._._._._._._._._._._.__15.XII.1991_._._._._._.71

90.ANKIETA . . . . . . . . . . . . . . . 5.I.1992 . . . . . .73

91.ANTYK . . . . . . . . . . . . . . . 12.I.1992 . . . . . .73

92.SALTO MORTALE . . . . . . . . . . . 19.I.1992 . . . . . .74

93.DRACULA . . . . . . . . . . . . . . 26.I.1992 . . . . . .74

94.Z NOTATNIKA KAPITALISTY . . . . . . 2.II.1992 . . . . . .75

95.LIST DO REDAKCJI . . . . . . . . . 9.II.1992 . . . . . .76

96.PRZEZORNOŚĆ . . . . . . . . . . . . 23.II.1992 . . . . . .76

97.KOLEKCJONER . . . . . . . . . . . . 1.III.1992 . . . . . .76

98.GRANICA . . . . . . . . . . . . . . 8.III.1992 . . . . . .77

99.U FRYZJERA . . . . . . . . . . . 15.III.1992 . . . . . .77

100.PRZEZORNOŚĆ . . . . . . . . . . . 22.III.1992 . . . . . .78

101.RZECZYWISTOŚĆ REALISTYCZNA . . . 29.III.1992 . . . . . .78

102.ZESZYT . . . . . . . . . . . . . . 5.IV.1992 . . . . . .79

103.AKADEMIA . . . . . . . . . . . . . 12.IV.1992 . . . . . .80

104.WOLA I CZYN . . . . . . . . . . . . 19.IV.1992 . . . . . .80

105.REWOLUCJA BIS . . . . . . . . . . . 26.IV.1992 . . . . . .81

106.MECENAS . . . . . . . . . . . . . . 17.V.1992 . . . . . .81

107.CZARNY RYNEK . . . . . . . . . . . 24.V.1992 . . . . . .82

108.NIMENKLATURA . . . . . . . . . . . 14.VI.1992 . . . . . .82

109.EPILOG__._._._._._._._._._._._._._._21.VI.1992_._._._._._.83

SPIS TREŚCI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .85



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
S Mrożek Opowiadania z tomu „Słoń”
Mrożek opowiadnia
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Chrześcijańskie praxis S. Mrożek, Rekolekcjyjne
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
WODA ŻYWA -, OPOWIASTKI
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
Anselm Grün OSB - Opowiadanie - Przyjazn, religia, Anselm Grun
Balsam dla duszy opowiadanie 1
opowiadanie
Bohater opowiadan
OPOWIADANIE O NAJCIEKAWSZEJ PRZYGODZIE ZBYSZKA Z BOGDAŃCA

więcej podobnych podstron