Dla Miśki.
Z dedykacją dla Pauliny.
Bo światem rządzi przypadek: zderza ze sobą ludzi, sytuacje i nieszczęścia.
Spoczywaj w pokoju.
Znów spadł śnieg.
Delikatne gwiazdki nieśmiało spływają wprost z nieba, zmieniając ten szary, małomiasteczkowy krajobraz w świąteczną ozdobę w szklanej kuli.
Właśnie taką, jak te, które sprowadza przed każdymi świętami do swojego sklepu Melvin, ten stary, wredny cap z rozbieżnym zezem.
Gdy się u niego kupuje, to zawsze ma się wrażenie, że strzela wzrokiem gdzieś po półkach; założę się, że gdyby spojrzenia miały mordercze zdolności, to pewnie znokautowałby własny interes.
Melvin to istny hemoroid w miejscu, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę: upierdliwy, ponury, wiecznie niezadowolony. Jednak podejrzewam, że bez niego ta zastała pipidówa nie byłaby już taka sama.
Każde małe miasteczko jest jak istna księga dżungli, a każdy człowiek mieszkający w takim miasteczku jest jak rozdział owej księgi.
Zachłanny pisarzyna, chcący przelać wszystkie swe myśli jak najszybciej na papier, działa pod presją chwili, nie zastanawiając się nad logicznym ciągiem swych pomysłów, plącząc je, modyfikując, wciąż zmieniając i przebudowując.
Jego umysł to istny śmietnik - jego księga to istne wysypisko.
I
Rok temu też spadł śnieg.
Na dwa tygodnie przed świętami grudzień niespodziewanie okrył swym puszystym futrem szczypiącego w policzki puchu całe miasteczko, zatapiając samochody w śniegu i tworząc z jezdni lodowiska. Swoim chłodnym, mroźnym oddechem rozpalił ogień w sercach mieszkańców i zauroczył ich do tego stopnia, że pałętali się po ulicach niczym zombie, w szale rzucając się w wir przedświątecznych zakupów.
Przed ubiegłorocznymi świętami Melvin miał naprawdę dużo roboty w sklepie, co oczywiście oznajmiał dosadnie całej Pondey Street, wrzeszcząc na każdego klienta wchodzącego do jego sklepu, żeby zamknął te cholerne drzwi i wytarł buty, bo nie dość, że zimno ciągnie, to jeszcze mu śniegu niosą jak kury jajka na grzędach.
Mimo wszystko, srebrny dzwoneczek w jego sklepie wciąż dzwonił, dzyń, dzyń, dzyń.
Marva lubiła się wsłuchiwać w ten irytujący dźwięk.
Gdy ciężkie, drewniane drzwi z impetem uderzały o metal, pobudzając zaspane serce dzwoneczka, po jej plecach przechodziły ciepłe, przyjemne dreszcze.
Stała na chodniku przed sklepem i wpatrywała się nieobecnym wzrokiem w wystawę. Szklane kule, a w każdej z nich prześliczne miasteczko: pięknie ośnieżone, cudownie słodkie, tak niesamowicie opuszczone.
A może wcale nie jest opuszczone? Tylko wszyscy ci szczęśliwi, spełnieni ludzie siedzą w swoich pięknie - zapewnie ręcznie - pomalowanych domkach, przy rozpalonych kominkach i wyglądając przez okno patrzą, jak z nieba wciąż sypie, sypie się śnieg, a nie łażą po ulicach, w tym swoim obrzydliwie idealnym miasteczku.
Marva przechyliła powoli głowę na prawdą stronę. Śnieg cicho spływał na jej ciemne włosy i zmarznięty, zarumieniony policzek. Oczy, choć krystalicznie czyste były zasnute gęstą mgłą oczekiwania. Nie zwracała uwagi na przechodniów tak banalnie ciągle gdzieś się spieszących - oni za to omijali ją, jakby żyła w całkiem innym wymiarze.
Śliczne, śliczne małe domki. Cholerne, śliczne małe domki.
Lekki, mroźny wiatr tańczył wśród ciężkich pukli włosów dziewczyny, poruszając nimi z natarczywością małego dziecka. Swym chłodnym oddechem wywołał gęsią skórkę na jej karku, ale Marva była jakby poza swoim ciałem.
David zawsze śmiał się z tych kul, i co roku, gdy tylko zobaczył je na wystawie, stwierdzał swoim ciepłym, lekko ochrypłym głosem, że w taki oto niebywały sposób do miasteczka zawitały święta. Niech cały świat puszcza sobie w telewizji reklamy coli z konwojem ciężkich, wściekle czerwonych, oświetlonych ciężarówek pod wodzą podszywającego się za św. Mikołaja uzależnionego od napojów gazowanych staruszka. Dla miasteczka święta zaczynały się dopiero wtedy, gdy stary Melvin wystawił komplet szklanych kul na sklepowej wystawie.
Było w nich tyle słodkości, co świątecznego kiczu, a ten w niesamowity sposób wprawiał każdego w stan dziecięcej euforii. Bo przecież na święta każdy staje się dzieckiem. Choćby po części.
Ten małomiasteczkowy kulowy kicz naprawdę działał na ludzi. Lepiej niż cola. Lepiej nawet niż aspiryna.
Marva przymknęła miękko oczy, a na jej długie, ciemne rzęsy zaczęły opadać kredowobiałe gwiazdki śniegu, momentalnie rozpływające się od ciepła bijącego ponurą aurą od dziewczyny.
Rozpalała ją gorączka, i gdyby wsunąć jej gwiazdek do ust, z pewnością cała ulica padłaby ofiarą zmasowanego ataku decybeli.
Była to gorączka nietypowa, rozpalająca nie czoło i policzki, a serce, wyostrzająca zmysły i rażąca w oczy bardziej, niż świeżo spadły śnieg.
Szklane kule.
Obiecała sobie, że kupi szklaną kulę. Gdy tylko się pojawią. Kupi dla Davida. Zapakuje w śliczny, przesadnie przesłodzony papier do pakowania prezentów i owinie czerwoną wstążeczką. To byłby wspaniały upominek. David był bardzo żywiołowy i energiczny, trudno było mu się skoncentrować na czymkolwiek. A taka szklana kula, w której można wywołać burzę śnieżną dla małych ludzików mieszkających w małych domkach małego miasteczka, gdy tylko się nią zatrzęsie, byłaby dla niego idealna.
Byłaby.
Ale David nie żył.
II
Marva zbliżyła się do wystawy sklepowej i położyła dłoń na szybie. Gdyby Melvin to zobaczył, zapewne zaraz by ją pogonił, ale miał nadzwyczaj pracowity dzień - panoszył się więc jak rozwścieczony dzik po swoim sklepie, strasząc swoich klientów i taksując gniewnym spojrzeniem półki z towarem.
Marva oparła czoło o szybę i przymknęła delikatnie oczy. Ogarnęła ją fala niepohamowanej rozpaczy.
Kładziesz rękę na rozedrganym, szarpanym konwulsjami ciele. Jeszcze tchnienie, wystraszone spojrzenie, rozdęta pierś, pisk trzeszczących kości, krzyk pękających, niczym delikatne trawy na wietrze, ścięgien.
A ty tylko możesz patrzeć. Taka wola boża, amen.
Marva odskoczyła zdezorientowana od szyby i rozejrzał się oszołomiona dookoła. Nagle, wyrwana ze swojego nieświadomego transu, uzmysłowiło sobie, że znów straciła kontrolę nad rzeczywistością, znów zamknęła się w swoim świecie.
A to stawało się niebezpieczne, coraz bardziej niebezpieczne.
Zaczerpnęła haust mroźnego powietrza, by się ożywić i rozbudzić rozespane, zastałe zmysły. Bolesny zimny balon rozszerzył się w jej piersi i pękł rozsiewając milion drobnych, ostrych skraweczków.
Po policzku Marvy spłynęła łza wysiłku.
Barwy i dźwięki stały się wyraźniejsze, czystsze i ostrzejsze. Poczuła się tak, jakby poranek dał jej znienacka po buzi swoją zwykłością i normalnością, chwilę po tym jak ucałował ją tajemniczością i ponętnym spojrzeniem ogołoconych z liści drzew.
Znów spojrzała na szklane kule na wystawie, ale tym razem marzenia nie chciały jej porwać do tańca.
Ktoś ją obserwował.
Przez moment stała nieruchomo, a potem zwróciła zmęczone i zirytowane spojrzenie w bok, w dół ulicy. Świeży śnieg zatrzeszczał pod jej butami.
Kobieta w czerwonym płaszczu do kolan oglądała przedmioty na wystawie. Delikatny uśmiech błąkał się po jej twarzy, a czekoladowe oczy jaśniały niespotykanym blaskiem.
Pomimo tego, że kompletnie nie zwracała uwagi na Marvę, dziewczyna wyczuwała jej obecność z taką siłą, że aż zataczała się pod jej ciężarem.
Nie mogła oderwać wzroku od kobiety. Przekrzywiła lekko głowę na prawą stronę i zmrużyła nieznacznie oczy.
Wydawało jej się, że skądś ją zna. Była pewna, że już gdzieś widziała te rysy twarzy, te oczy, kształt ust, ułożenie włosów. I ten płaszcz - elegancki, wściekle czerwony płaszcz.
Kobieta powoli włożyła dłonie w rękawiczkach z koźlęcej skóry do kieszeni płaszcza i ruszyła w górę ulicy. Mijając Marvę uśmiechnęła się do niej, odsłaniając rząd nieskazitelnie białych zębów.
Dziewczyna odprowadziła ją wzrokiem, mrużąc oczy jak drapieżnik gotowy do ataku, kiedy nagle poczuła, że powietrze schodzi z niej jak z pękniętego balonika.
Cofnęła się gwałtownie i uderzyła z impetem w szybę sklepu.
Ładne kule, może kupisz jedną z nich?
Marva mogła przysiąść, że już gdzieś wcześniej widziała tę kobietę.
III
Śnieg skrzył się i raził w oczy wesołymi gwiazdkami finezyjnie ułożonymi na zamarzniętej ziemi. Chrzęścił pod butami wzbijając chłodne obłoczki niczym rozsypany brokat.
Marva podeszła do grobu i odetchnęła przez usta, z których uleciała chmura kłębiącej się pary.
To będzie świetny dzień, Mała.
- Miałbyś dzisiaj dobry humor. - Szepnęła.
David uwielbiał mroźne, słoneczne poranki, kiedy w powietrzu unosiła się wwiercająca się w uszy cisza, a drzewa były pokryte puszystymi czapami śniegu, wyglądającymi jak bita śmietana na szczycie pokaźnych deserów.
Miał niezwykłe podejście do świata, który go otaczał. Nietuzinkowy, indywidualny, wręcz intymny… Lubił chodzić na długie spacery, i miało się wrażenie, że każdy pęczek trawy, każdy krzak, każdy pniak był jego dobrym znajomym. Jakaś magiczna, niewytłumaczalna więź łączyła go z florą i fauną miasteczka.
Spędzał w ogrodzie swoich rodziców większość czasu, z kwiatami był na `ty', a korony ich drzew owocowych były jego ulubionymi miejscami do przesiadywania.
Jego humor zależał od pogody - podczas deszczu stawał się melancholijny i zamyślony, w pierwsze wiosenne dni, kiedy wszystko rozkwitało i ożywało, nie mógł spokojnie usiedzieć w jednym miejscu, w czasie lata stawał się nieobliczalny i szalony. Przyroda oddziaływała na niego bardzo wyraziście i we wspaniały, godny pozazdroszczenia sposób kierowała jego życiem. Życiem barwnym, szalonym, nieprzewidywalnym.
Kochał wschody i zachody słońca - niebo wymalowane tysiącem ognistych barw, dotyk wiatru na twarzy, szum traw, pierwsze gwiazdy nieśmiało rozświetlające atramentową czerń powłóczystej sukni nocy… Działało to na niego jak narkotyk.
Często wymykał się przez okno pokoju na dach swojego domu i spędzał długie chwile na obserwowaniu nieba.
Często wymykał się razem z Marvą.
Z przeuroczą dziecięcą energicznością i determinacją, przesiąkniętą do granic możliwości pasją odkrywał jej tajemnice swojego świata.
Marva zawsze zastanawiała się, dlaczego zauważył właśnie ją. Co takiego właściwie dojrzał w milczącej, zamkniętej w sobie dziewczynie ze starym, wyliniałym szczurem zawsze przesiadującym u niej na ramieniu…
Musiało to być coś tak wyjątkowego, że sama nie była w stanie tego dojrzeć.
Nie zważała z resztą na to zbytnio. Wiedziała jedno: miała szczęście, niepowtarzalne, cholerne szczęście.
Jim Szczęściarz. A raczej Marva-Nieszczęściarz-Wielki-Wielki-Szczęściarz.
Marva spuściła wzrok na granitową płytę grobu.
Koło fortuny musiało kiedyś zatrzeszczeć.
Powoli włożyła rękę do kieszeni kurtki i wyjęła zapalniczkę. Wyjęła wsad z niebieskiego, dużego znicza i podpaliła knot. Przez chwilę trzymała świecę w dłoniach, a mdły blask zmarzniętego płomienia pląsał w jej oczach niczym wahadło hipnotyzera. Czuła niemrawe, zlęknione ciepło na policzkach, z fascynacją przyglądała się, jak pod każdym jej oddechem płomień ugina się niczym trawy podczas wichury.
Postawiła znicz na grobie i przejechała czule ręką po zimnej, granitowej płycie.
Teraz jesteś częścią tego, co tak kochałeś, skarbie.
Wszystkie uśpione duchy okryte były białymi pierzynami, płaszczami utkanymi z materiału lekkiego jak anielskie pióra.
Marva mijała kolejne groby, zawieszając na każdym na ułamek sekundy wzrok. Byli dla niej prawie jak starzy, dobrzy znajomi - bo ileż to razy odwiedziła ten wielki zakład ukołysanych do wiecznego snu, tą niezmiennie powiększającą się rodzinę?
Straciła rachubę.
Szła utartymi, tak dobrze znanymi sobie szlakami, wdzięcznie omijając marmurowe płyty, a jej długi szalik powiewał na wietrze przypominając piracką banderę.
W powietrzu unosił się ciężki zapach iglaków i palących się zniczy.
Krok za krokiem z nieobecnym wzrokiem tępo wpatrzonym w czubki wojskowych butów, którym nikt nie chciałby wejść w drogę, Marva zaczęła przesączać się przez palce rzeczywistości.
Niech cały świat będzie wielkim ciastem. A my bądźmy jego okruszkami.
Tak, jak szła, tak nagle zatrzymała się, zakopując się w kopnym śniegu. Serce z miejsca zerwało się do szaleńczego cwału, a po jej ciele rozeszło się kilka paraliżujących dreszczy, które miały swoje źródło gdzieś w okolicach miednicy. Marva momentalnie otrzeźwiała i duszą wróciła w ciche kąty swojego ziemskiego istnienia.
Rozejrzała się, ciężko dysząc.
Wokół panowała potępieńcza cisza i flegmatyczny spokój, który w owym miejscu wydawał się bardzo rozrywkowym stworzeniem.
Jednak Marva miała wrażenie, że ktoś ją uważnie obserwuje.
I choć była pewna, że nikogo nie było na cmentarzu, po raz kolejny obróciła się w miejscu, zagarniając wzrokiem zasypane śniegiem groby, drzewa, drżące na zimnym wietrze i chłodne, przejrzyste niebo…
A także ją.
Marva przełknęła głośno ślinę. Poczuła jak krew uderza jej do głowy nieposkromionymi, bolesnymi falami. Nie wiedziała, dlaczego, zwykle obojętna na ludzi, nagle zachowywała się jak zdziczałe zwierzę osaczone przez kłusowników.
Kobieta we wściekle czerwonym płaszczu patrzyła na nią wielkimi, czekoladowymi oczami. I choć na jej twarzy był delikatny uśmiech nieukazujący szeregu równych, śnieżnobiałych zębów, to jej oczy nie wyrażały choćby krztyny radości czy zadowolenia. Były bezbarwne, bez wyrazu - przynajmniej powierzchownie.
Obie wpatrywały się w siebie długo. Jedna - z ciekawością; druga - z chęcią ucieczki.
- Wyglądasz na zagubioną. - Powiedziała nagle kobieta, mówiąc stonowanym, melodyjnym i miękkim jak jedwab głosem. Marva przeraziła się tego głosu. Z trudem zaczerpywała coraz większe hausty powietrza.
Po chwili nerwowego zaciskania rąk przymknęła oczy i wypuściła z ust kłąb gorącej pary.
Zimny grudzień. W tym roku zapowiadano zimny, mroźny grudzień.
- Ktoś, kto nie ma dokąd pójść nie może być zagubiony.
- A więc chodź. I usiądź. Zapraszam. - Kobieta przesunęła się na zielonej ławeczce przy czyimś grobie ustępując miejsca Marvie. Miała niezmienny, zagadkowy i tajemniczy wyraz twarzy, który z pozoru nie wyrażał nic, ale Marva podejrzewała, że to tylko udany kamuflaż.
Niepewnie stawiając kroki podeszła do kobiety i usiadła obok niej.
Spojrzała na grób, wokół którego tłoczyło się kilka iglaków, szczelnie zasłaniając zdjęcie na płycie, kawałek imienia i nazwiska.
Tą uśpioną królową ogrzewa tylko jeden lichy znicz, pomyślała.
Tylko jeden.
- Iście świąteczny grudzień w tym roku, prawda? - Zapytała kobieta, spoglądając ponad groby na błękit nieba. Marvę zaskakiwało, w jaki sposób ta kobieta się zachowuje - cały czas delikatnie się uśmiechała, cały czas miała ten nieopisany, niepokojący wyraz twarzy. Niewinny. O ile niewinność może być przerażająca.
- Iście… - Mruknęła Marva, spuszczając głowę.
- Nie cieszysz się z nadchodzących świąt? - Zapytała kobieta, opuszczając nieznacznie głowę i zaglądając w twarz dziewczyny. Marva odwróciła wzrok i spojrzała na grób Davida.
- On się zawsze cieszył. Ja nie musiałam.
- To chyba nie miejsce dla takiego młodego człowieka. - Odparła kobieta.
Marva poczuła, że łzy napływają jej do oczu.
Nauczyła się nie wracać do przeszłości, bo rozdrapywanie jeszcze nie zagojonych ran nie leżało w jej naturze. Trzeźwe spoglądanie w przyszłość stało się jej priorytetem i sposobem na przetrwanie.
Nie chciała ulegać wspomnieniom, nawet tym przyjemnym i radosnym, bo wiedziała, że w każdym nich kryje się igiełka zawodu i boleści. A jej żal był zachłanny i chciwie pożerał każdą pamiątkę po spojrzeniach, śmiechu i głosie Davida, które zachowały się w jej pamięci. A na taką stratę nie mogła sobie pozwolić.
Październik mijał pod znakiem nagłych, znikąd pojawiających się ulew. W jednej chwili ulice zamieniały się w rwące potoki, samochody tonęły, a agresywny deszcz atakował budynki jak gromada lwów polująca na antylopę.
David nauczył ją lubić deszcz. Podczas ulew zawsze mówił, że niebo płacze ze szczęścia, nie ze smutku.
Świat nie był dla niego padołem łez.
Tego październikowego wieczoru niebo było niesamowicie rozgwieżdżone, a powietrze rześkie i wilgotne od deszczu. Po policzkach budynków spływały cienkie strużki wody, a wielkie kałuże zamieniły chodniki i ulice w rwące potoki.
Oczywiście, David nie był w stanie ominąć choćby jednej kałuży. W każdą z nich wchodził z impetem, rozbryzgując wszędzie wodę i błoto, rozśmieszając przy tym Marvę do granic wytrzymałości. Miał niezawodny sposób na doprowadzenie ją do zespołu-bolącego-brzucha. Sposób, którym się z nikim nie podzielił. Nie zdążył.
Pusta ulica rozświetlona przez apatyczne lampy sodowe, których blady blask odbijał się w taflach kałuż, wyglądała uroczo i tajemniczo, a nasycone deszczem i wiatrem barwy stwarzały nastrój starego, czarno-białego komiksu.
To był ich wspólny komiks. Rysowali go razem, pracowicie i systematycznie.
Był idealny. Dopóki ktoś nie wpakował im się w jeden z obrazków.
Marvie łzy spływały obficie po zaczerwienionych policzkach, kiedy opowiadała o tym kobiecie w czerwonym płaszczu. Nie potrafiła powstrzymać krótkiego, urywanego oddechu i łez wyciskających się z jej oczu.
W pewien niesamowity sposób przynosiło jej to ulgę i ujście dla tak długo kumulowanych w jej głowie myśli.
Nie wiedziała, czy człowiek, który siedział za kierownicą był pijany, jechał za szybko, czy po prostu stracił panowanie nad pojazdem. Nigdy się na tym nie zastanawiała, bo skutkowało to wybuchem niekontrolowanego gniewu i poczucia niesprawiedliwości.
David zdążył ją tylko odepchnąć na bok, gdy usłyszał głośny pisk opon. Przestraszona i zdezorientowana znalazła się nagle w ślepym zaułku pomiędzy dwoma starymi kamienicami. Upadła na kolana, a gdy usłyszała huk, krzyknęła głośno, skuliła się, dotykając czołem kolan, i zakryła sobie głowę rękami.
Cisza, jaka nastąpiła po uderzeniu, była najgorszą ciszą, jakiej zaznała.
Nie pamiętała, ile czasu strawiła, kuląc się na mokrym betonie w milczącym towarzystwie dwóch koszów na śmieci i przepełnionego kontenera na używaną odzież. Całkowicie oszołomiona bała się poruszyć. Dopiero, kiedy usłyszała wzmożony ryk silnika i pisk opon ślizgających się na mokrym chodniku, zerwał się z miejsca.
Gdy wybiegła na ulicę, zdołała ujrzeć tylko tylne światła auta, powoli ginące w mroku.
Rozejrzała się, szukając Davida. Serce waliło jej coraz szybciej, coraz boleśniej, coraz rozpaczliwiej. Oddychała energicznie, spazmatycznie, mając wrażenie, że się dusi. Nie była w stanie zaczerpnąć porządnie powietrza, by zawołać Davida.
Bała się, że nie usłyszy odpowiedzi.
Nigdy nie analizowała tego zdarzenia. Teraz, siedząc na cichym, małym cmentarzu, przywołując wspomnienia, układając je w ciągłą, logiczną całość, poczuła, jak spadają na nią ciężkie ciosy poczucia winy i bezradności.
Auto wjechało po skosie na chodnik, podskakując na krawężniku i prawym reflektorem przygniotło Davida do kamienicy, łamiąc mu kręgosłup i miednicę.
Gdy do niego podeszła, już nie żył.
Była tak przerażona, że zdołał tylko uklęknąć przy nim i delikatnie, niepewnie położyć dłoń na jego jeszcze ciepłym policzku.
Wyglądał jakby spał. Gdy samochód odjechał, miękko spłynął po mokrej ścianie, z na wpół przymkniętymi oczami. Krew obficie wypływała mu z lekko rozchylonych ust.
Marva pamiętała, że była gorąca i świeża, a rześkie, wilgotne powietrze nagle przesyciło się jej przerażającym, słonym zapachem.
Wspólny komiks, który razem stworzyli nagle spłonął, zapalając się od wielkich, ciężkich łez Marvy.
Na długo ukryła twarz w dłoniach, płacząc i drżąc na całym ciele. Cały czas miała w pamięci nieruchome spojrzenie Davida spod długich, jasnych rzęs, słabnące ciepło jego ramion i ciągłe wybuchy jej płaczu. Nie mogła odpędzić się od ostatniego obrazka ich komiksu.
Obrazka, którego tak nienawidziła, którego się bała i do którego wracała najczęściej.
Nagle poczuła się lżej. Ogarnął ją niepokojący spokój, gorące łzy spływające jej po policzkach przestały parzyć.
Odjęła dłonie od twarzy i pociągnęła cicho nosem.
- Strasznie za nim tęsknię.
- Tęsknota to fascynująca istota. - Powiedziała miękko kobieta, spoglądając na nią swoim nieodgadnionym wzrokiem, z ustami wciąż wykrzywionymi w lekkim uśmiechu. Miała ciemno brązowe włosy elegancko przystrzyżone, wycieniowane i bardzo ładnie wymodelowane. - Rozdziera i koi zarazem. Jest ciągłą pogonią za kimś lub czymś. Czasem nierealnym, nieuchwytnym. Za tym, co odeszło lub się zmieniło.
- Tak… Tęsknota: wielka przyjaciółka zmian. - Mruknęła ironicznie Marva.
- Dokładnie. - Kobieta udała, że nie dostrzega nutki ironii w słowach Marvy. - Przyzwyczajenia rozleniwiają ludzi, dając im poczucie niezniszczalności i nieśmiertelności. Tęsknota za to przypomina nam o ulotności życia, jego kruchości… Jest jak odświeżacz: ciągle przypomina.
- Ale czy to musi aż tak boleć?! - Marva zerwała się z miejsca i rozłożyła ręce na boki.
- Pamięć to niebezpieczna broń, trzeba się z nią ostrożnie obchodzić.
- Przykro mi, ja tak nie potrafię nią władać! - Marva wyprostowała się jak na musztrze i wskazała grób Davida. - Ja… Po prostu… Nie… Potrafię!
- Potrafisz. Tęsknota jest jak fortuna, ma dwa oblicza. Rozdziera zabliźnione rany i posypuje je solą, poczym je całuje i polewa miodem. - Kobieta wstała, i wciąż się lekko - Marva uznała, że wręcz obłąkańczo - uśmiechając poprawiła pasek swojego czerwonego płaszcza.
- Nigdy nie pozwól sobie na zapomnienie. To będzie twój najgorszy grzech. Którego on ci nie wybaczy.
Otrzepała poły płaszcza i odeszła.
Marva ciężko oddychając odprowadziła ją wzrokiem aż do bramy cmentarza. Była wściekła, a z drugiej strony czuła się lekko i kojąco.
Spojrzała na grób, przy którym siedziały, poczym podeszła do niego i delikatnie uchyliła jedną gałęzi przysadzistego iglaka.
Deborah Rydel.
Wróciła do nagrobka Davida, i przepraszając go w myślach, zabrała z jego płyty nagrobnej jeden z tłoczących się tam zniczy i postawiła go na grobie Debory Rydel.
Niech tą królową ogrzeje więcej niż tylko jeden, lichy znicz.
IV
Jedno ziarenko, dwa ziarenka, trzy ziarenka. Trzy białe ziarenka posypane cynamonem.
- Przestaniesz w końcu przegrupowywać ryż na talerzu i zaczniesz jeść? - Zapytał z irytacją ojciec. Zaledwie sekundę później matka Marvy kopnęła go pod stołem z całej siły w piszczel i skarciła wzrokiem.
Dziewczyna jeszcze przez chwilę bawiła się jedzeniem, poczym apatycznie odsunęła od siebie talerz i wstała.
- Jestem zmęczona, pójdę się położyć. - Mruknęła.
- Tylko nie zapomnij rano wstać do szkoły. - Upomniał ją ojciec nabierając na widelec porcję ryżu z cynamonem i jabłkiem i odsuwając pod stołem swoje nogi z dala od krwiożerczych kapci swojej żony.
Marva obejrzała się przez ramię i z pobłażaniem zerknęła na swojego rodziciela przeszklonymi oczami, wokół których malowały się ciemne sińce.
Tylko tyle było jej trzeba, by wprowadzić go w konsternację.
Weszła do pokoju i nawet nie przebierając się w piżamę, płaskim łukiem rzuciła się na łóżko. Poczuła na całym ciele przyjemne odrętwienie i ból zmęczonych pleców, które wołały o litość po całym dniu garbienia się.
Nie uchwyciła chwili, w której zasnęła, nie pamiętała nawet, jakim sposobem dotarła do łóżka.
Często nawiedzały ją koszmary, które na wzór zacinającej się starej płyty, w kółko odtwarzały tą samą scenę: samochód bezlitośnie przygniatający Davida do mokrej, chłodnej ściany, trzask pękających kości i rozpryskującego się prawego reflektora, smuga krwi na masce auta. Choć samego wypadku nie widziała, z łatwością potrafiła go sobie wyobrazić.
W tych snach pojazd zawsze był pusty, a przez przednią szybę było widać tylko aksamitną ciemność.
Jednak ten sen był inny.
W jej głowie rozpętał się nagle gwałtowny, nieposkromiony, rozwścieczony do granic możliwości chaos. Czarno-biały komiks, w którym tylko krew miała swój oryginalny kolor.
Samochód. Rozpędzony, niechlujnie prowadzony, rozbijający się po całej szerokości ulicy. Tańcuje jak pijana baletnica, odbija się raz od jednego krawężnika, raz od drugiego.
Jej bezwładne ciało przeszedł dreszcz. Znała ten komiks, bardzo dobrze go znała.
Z rosnącym przerażeniem wciska się w fotel pasażera, wbija paznokcie w siedzenie z taką siłą, że słyszy, jak się łamią, zatopione w skórzane obicie. Czuje odór alkoholu.
Samochód z ciężkim rykiem zatacza koło przy wtórze wyszukanych przekleństw człowieka siedzącego za kierownicą.
Próbowała krzyczeć, jednak głos uwiązł jej w gardle. Otworzyła szeroko oczy, nabierając gwałtownie ogromny haust powietrza.
Z trudem oddycha, wręcz połyka każdy zdobyty oddech.
Jej oczy, martwe, nieruchome, błyszczące jak oszlifowany kryształ, krzyczały z niemego przerażenia. Komiks nią zawładnął, chytrze zagarnął w swoje ramiona.
Ma wrażenie, że jej ręce są jakby przyśrubowane do siedzenia.
Coraz szybciej bijące serce trzepocze jej w klatce piersiowej, oblewa ją lodowaty, nie, gorący, bardzo gorący, parzący wręcz, pot, paraliżuje ją, zniewala.
- Słyszałeś?
- Co znów? - Mruknął Vic sennym głosem.
- U Marvy. W pokoju. Słyszałeś?
- Kochanie. - Vic podniósł się na łokciach i spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na żonę. - Od października każdej nocy Marva się tak zachowuje. Daj już spokój i idź spać.
Jednak matka Marvy nie potrafiła uspokoić swoich myśli. Czuła coś… I nie mogła odeprzeć od siebie wrażenia, że coś jest nie tak. Tępo wpatrywała się w sufit, wsłuchując się odgłos nerwowo skrzypiącego łóżka.
Nagle usłyszała głuchy huk. Kieliszki za ozdobną szybą na regale zadzwoniły, a kurz na książkach w biblioteczce poderwał się do góry, wirując w powietrzu.
Teraz i Vic poczuł, że coś jest nie tak.
Oboje bez słowa zerwali się z łóżka.
Otwiera szerzej oczy w niedowierzaniu, a szczęka opada jej jak na zepsutych zawiasach.
Widzi siebie i Davida. Idą blisko siebie, ich ramiona ocierają się o siebie. Są całkowicie pochłonięci sobą - i tak śmiesznie, dziecinnie nieświadomi tego, co wokół nich się dzieje.
Nagle David słyszy samochód, słyszy pisk opon szorujących po mokrym asfalcie.
Auto jest przerażająco blisko, Marva czuje, jak wielka, dusząca gula rośnie jej błyskawicznie w gardle. Całą siłą woli odrywa zakrwawione ręce od siedzenia fotela i opiera je o deskę rozdzielczą.
Pisk rozdzierający uszy. Pisk wyłamując się paznokci, szarpiących na strzępy lakierowane panele wyłożone na podłodze. Płacz, gardłowy, wściekły syk.
David odpycha od siebie dziewczynę.
Długi, zwierzęcy jęk.
Gwałtownie cofa się pod ścianę.
Marva momentalnie skuliła się, uderzając czołem w kolana. Zakrwawione ręce błyskawicznie zanurzyły się w jej długich, brązowych włosach. Suchy chrzęst rozszedł się po pokoju, kiedy dwie pełne garście włosów rozsypały się wokół niej.
Spojrzał wprost na kierowcę.
Niepewne, dumne spojrzenie. Wzrok osaczonego zwierzęcia. Straceńca.
Samochód wjeżdża z impetem na krawężnik i mocno się od niego odbija. Prawy reflektor wgryza się nagle i miękko w ciało Davida.
Marva uderza czołem w deskę rozdzielczą. Słyszy opętańczy śmiech kierowcy.
Unosi głowę do góry. Jak na zwolnionym filmie widzi, jak David wypluwa na maskę i szybę auta ślinę wymieszaną krwią i opada na samochód. W chwilę później ostatkiem sił podnosi się na rękach, i oddychając spazmatycznie posyła ostatnie, mordercze spojrzenie roześmianemu kierowcy.
Przez nerwowy chichot słyszy kolejne przekleństwo i głośne sapnięcie. Pojazd zrywa się do tyłu.
Znów uderza głową w deskę rozdzielczą.
Gęsty, nieprzyjemny huk rozszedł się cicho po pokoju, owiewając kostki Vica, wbiegającego do pomieszczenia.
Gdy samochód się wycofuje, obserwuje, jak David próbuje nie upaść, opierając się całym ciałem o ścianę. Widzi, jak na zabłoconym chodniku rozjeżdżają mu się nogi. Gdy osuwa się po mokrym tynku, bluza i rozpięta kurtka podwijają mu się delikatnie do góry, ukazując zdeformowany, rozerwany brzuch i niespiesznie wypływające z niego wnętrzności.
Marva zaczyna krzyczeć.
Oboje zamarli.
Z czołem przytulonym do kolan i głową szczelnie zakrytą rękami z powyłamywanymi, sterczącymi pod różnymi kątami paznokciami, Marva zaczęła się kołysać na boki, wijąc się jak wąż. Nie mogła powstrzymać się od krzyku, jej łzy mieszały się z krwią z makabrycznie pogryzionych przez sen ust. Wydawało się, że nie słyszy własnego wrzasku.
Nagle ogarnia ją fala bezradności i niewysłowionej wściekłości.
Odwraca się z ogniem w oczach w stronę kierowcy.
Milknie.
Ostatni nieludzki skowyt wydobył się z jej piersi i urwał nagle. Dziewczyna opadła na bok, wycieńczona. Westchnęła, cicho łkając, gardłowo, bez wyrazu.
Wszędzie była jej krew. Cała podłoga była usłana dywanem powyrywanych włosów.
Matka Marvy podeszła do niej i uklękła przy jej posiniaczonej głowie. Pogłaskała ją po skroni, i wycierając łzy ze swoich policzków, pochyliła się nad córką.
- Już spokojnie. To był sen… To był tylko sen…
V
Zdechł pies, zdechł pies, zdechł pies,
Jody go znalazła,
Obrała mu, obrała mu kości,
Z mięska je obrała, z mięska, z mięska!
Mięsko, mięsko gdzie jest mięsko?
Gdzieś odpełzło, gdzieś odpełzło!
Mmm, mięsko, mięsko, jeszcze żywe, jeszcze ciepłe, powoli wypełzające spomiędzy rozchodzących się brzegów pękniętej skóry i rozkwitający kwiat czerwieni na ubraniach.
Spojrzenie Marvy spłynęło po pionowej płycie nagrobnej, delikatnie oszronionej oddechem wiatru.
David zdechł pies, zdechł pies, zdechł pies.
Urodzony z mięska je obrała, z mięska, z mięska!
Zmarł mięsko, mięsko, gdzie jest mięsko?
Na zawsze gdzieś odpełzło, gdzieś odpełzło! w naszych sercach.
Ogień, który tlił się nieśmiało, wybuchł nagłym buntem.
To nie był sen. To nie był koszmar. To było wtedy.
Myślała, że wystarczającą niesprawiedliwością było to, że nagła i niezapowiedziana śmierć wkradła się w życie człowieka tak jej bliskiego i tak dla niej ważnego. Ale wydawało jej się, że potrafi pogodzić się z tą oczywistą prawdą: światem igra podły przypadek. Zderza ze sobą ludzi, zderza ze sobą sytuacje i nieszczęścia.
Nigdy nie dowiedziała się, kto tak nagle wpadł w życie Davida, że zdołał go z niego wytrącić.
Przyniosło jej to ulgę i było balsamem na okaleczone serca. Liczył się tylko David.
Bez złości, bez żalu i wypominania, bez pytań `po co, dlaczego?'. Tylko smutek i nagła pustka. Bo jednego człowieka tak mało, tak mało…
Ale to nie był sen. I koszmar. To był najcudowniejszy czarno - biały komiks, w którym tylko krew miała swój oryginalny kolor.
Tęsknota powoli trawiła ten stygnący płomyczek w sercu, zapalczywie walczący o prawo głosu swoją cierpliwością. On wiedział, oczekiwał. Na ten moment.
Aż niesprawiedliwości stało się za dość, ale przecież: prawda w oczy kole.
W oczy, które teraz zapłonęły żywym ogniem, który palił i wyciskał krwawe łzy na zaróżowione policzki.
Odetchnęła, a jej oddech był ciężki, drżący i gorący. Rozbudził się w niej gwałtowny buntownik, samotnik, walczący w pojedynkę, pragnący zemsty i smaku ludzkiej krwi. Z każdym kolejnym haustem powietrza nabierał sił, krzyczał, domagał się uwolnienia z ciasnej klatki.
Był tam cały czas, uśpiony, bezbronny. Marva wcale nie chciała go budzić. Ale nie mogła nad tym zapanować. Nagle coś wydało jej się tak śmiesznie oczywiste: nie była sama. Nie była sama w swoim ciele.
Ktoś zagościł u chłopaków z kotłowni.
Przeszła między grobami, przejeżdżając czule ręką po płycie nagrobnej Davida. Skierowała się ku bramie, gdy nagle jej wzrok padł na miejsce spoczynku samotnej królowej z dwoma wypalonymi zniczami w koronie.
Jakaś niewidzialna siła popchnęła ją w stronę grobu Debory Rydel. Cisnące się wokół jej głowy iglaki zasłaniały prawie całą pionową płytę - zza ich gałęzi nie było widać ani imienia i nazwiska, ani zdjęcia.
Marva kucnęła obok grobu i przez chwilę przyglądała sie strzępkom słów wykutych na płycie. Potem, delikatnie i nie śmiało położyła rękę na jednym z iglaków i odgięła go powoli na bok.
Jasne, chłodne promienie słońca padły na wygrawerowane imię, nazwisko i... Zdjęcie.
Zdjęcia nie było.
Marva wstała i oparła kolano o iglaka. Położyła rękę na owalnej wnęce, gdzie powinna być fotografia zmarłej. Przez rękawiczkę wyczuła siatkę pęknięć. Ktoś bardzo ostrym narzędziem musiał wybić je z kamiennej ramki z taką agresją, że i ona popękała.
Marva puściła iglaka, który sprężystym ruchem powrócił do swojej wyprostowanej postawy, zrzucając z gałęzi świeży, bielutki śnieg.
Otrzepał mundur z powrotem stając na warcie, pomyślała dziewczyna odchodząc w stronę bramy.
VI
Marva zacisnęła rękę na zmęczonym kawałku papieru. Stała przed schodami do wielkiego, kremowego gmachu ozdobionego białymi kolumnami po obu stronach ciemnych, dębowych drzwi.
Przekrzywiła głowę na prawe ramię przymykając delikatnie oczy, a mroźny wiatr połaskotał ją po szyi.
Ta kamienica przypominała jej nie pędź tak spłowiały smukły budynek nie proszę nie z ponurą kolumnadą otaczającą zerodowane drzwi obłażące z farby oszczędź, błagam pod skrzydłami ołowianego, ciężkiego nieba zatrzymaj się z krzyżem na szczycie wieży odwróć się, uciekaj.
Spod powiek rozbłysły kryształy białek.
Nie brnij dalej to była nie przypominaj kaplica. Miejsce, gdzie ostatni raz widziała nie rób tego, nie rób, cofnij się, sparzysz, sparzysz się Davida.
Marva momentalnie się ocknęła i nabrała w płuca orzeźwiający, kłujący haust powietrza.
Dzieliła swoje wspomnienia na dobre i złe, jednak nie potrafiła ich rozgraniczać. Trwały w jej umyśle jako plątanina dróg biegnących znikąd i donikąd. A gdy ostatnio pozwoliła sobie na zagłębienie się w ten niekończący się labirynt, skończyła na podłodze, obryzgana własną krwią i śliną, z powyłamywanymi paznokciami i powyrywanymi włosami.
Jednak teraz nie znajdowała się w zaciszu swojego pokoju, lecz na zatłoczonym, ośnieżonym betonowym placu. Była pewna, że gdyby w tym miejscu sięgnęły po nią lodowate dłonie przeszłości, tym razem połamałaby sobie o chropowaty chodnik już nie paznokcie, a palce, a może i coś więcej.
Wiatr rozwiał wysoką zaspę koło schodów i oblepił resztki włosów Marvy płatkami śniegu. Dziewczyna odetchnęła i ruszyła ku szerokiej paszczy ponurego gmachu.
W zasadzie była to ogromna kamienica, w której znajdowało się biuro notarialne, prawnik i jakaś mała firma oraz cel podróży Marvy, psycholog.
Decyzja o wizycie u specjalisty została podjęta przez rodziców dziewczyny, rozpaczliwie chwytających się każdej możliwości wyciągnięcia córki z bagna, w którym siedziała po same uszy. Przez zaciśnięte zęby powtarzali sobie `damy radę, będzie dobrze', próbując zmobilizować w sobie te resztki nadszarpniętych nadziei, które jeszcze się w nich tliły. Jednak podświadomie oboje wiedzieli, że są tylko kiepskim igrzyskiem wystawianym przed ironicznym i obojętnym widzem. Widzem żyjącym obok nich i obok siebie. Powoli wycofującym się ślepą plamkę błękitnookiego cudu świata.
Wizyta u psychologa była dla niej całkowicie bez znaczenia: jeśli mogła nakłamać każdemu, kogo znała, równie dobrze mogła rzucić stek kłamstw pod nogi specjalisty, który, nawiasem, często łatwiej dawał się złapać, niż zwykły szarak.
Takie są skutki zbytniego wierzenia w ludzi.
Jednak jeśli miało to uspokoić sumienie jej rodziców, dziewczyna zgodziła się bez wahania: kochała tych dwoje. Bez początku i końca, od zawsze i na zawsze. I jeżeli to miało im przynieść namiastkę radości, niechaj się tak stanie. I świeć Panie nad ich duszami.
Wspięła się ociężale po szerokich, kamiennych schodach, śliskich jak ryba wyjęta z wody i pchnęła ciężkie, dębowe drzwi.
We wnętrzu budynku było jednocześnie jasno i ciemno: wysokie, wąskie okna rzucały chłodne spojrzenia dnia na wypolerowaną podłogę po której snuły się palce odymionej ciemności.
Zrobiła krok, który popłynął po korytarzu pod żaglami strzępów echa. Położyła powykręcaną od bólu rękę na zimnej ścianie i głaszcząc ją delikatnie szła wzdłuż pomieszczenia, szukając gabinetu psychologa.
Na końcu korytarz zakręcał pod kątem 45 stopni. Kiedy zbliżyła się do załamania ściany, zauważyła okazałą, szeroką ławę. Bez zainteresowania rzuciła okiem na drzwi opatrzone złotą tabliczką i usiadła naprzeciwko nich. Tabliczki nie są po to, by zagłębiać się w ich pustą, próżną treść. Psującą zwęglone ciała morali ery nowożytnej, gdzie wszystko jest dzieckiem umysłu ludzkiego.
Chcemy być lepsi. Chcemy coś znaczyć. Wymyślamy sobie tytuły, by się wyróżniać. I dzięki temu, wszyscy stajemy się tacy sami.
Marva spuściła powoli głowę i wtopiła wzrok w czubki swoich butów. Po chwili uśmiechnęła się krzywo, jakby ktoś niedbale uniósł kąciki jej ust do góry.
Ludzie prą do przodu. Ludzie się cofają. Ustawicznie.
Zgłębianie cudzego umysłu, kiedy tak naprawdę nie zna się swojego może być dostatecznym dowodem.
Witam, jestem szanowny doktor habilitowany nadzwyczajny, magister vel inżynier, z dyplomem Harvardu, Yale, Cambridge i Anonimowych Alkoholików. W czym mogę pomóc twojej skołatanej duszy? Możemy to omówić przy buteleczce whiskey.
Marva przymknęła oczy wsłuchując się w wolno tykający zegar gdzieś między kartami jej świadomości w postaci puchatych, śnieżnobiałych baranków, przeskakujących przez niski, drewniany płotek. Jakie to uspokajające. Jakie sentymentalne.
Świat zdawał się zwolnić, a perspektywa ewentualnego spędzenia kolejnych dziesięciu minut w poczekalni stała się tak rozciągnięta w czasie jak gumka od znoszonych majtek.
- Czekanie wydłuża życie. - Powiedziała do siebie, kiedy nagle usłyszała kroki zbliżające się do drzwi. Pomału podniosła się z miejsca.
Drzwi otworzyła wysoka szczupła blondynka, z drogimi okularami w czerwonych oprawkach na nosie i granatowym komplecie. Na jej karmazynowych ustach widniał nieszczery, urzędniczy uśmiech.
- Ty zapewne jesteś Marva. Zapraszam kochanie. - Dziewczyna nie spuszczając z niej oczu weszła do środka.
Drzwi do gabinetu doktora były otwarte. Marva zostawiła kurtkę na wieszaku i przeszła przez pokój sekretarki, rzucając jej ostatnie, krytyczne spojrzenie. Zapukała do drzwi gabinetu bez entuzjazmu i przekroczyła próg.
Nie, nie, nie nagle jej serce stanęło, a oddech zastygł w gardle nie myśl o tym, nie myśl, nie. Zaczęła otwierać i zamykać usta, jakby się dusiła. Dlaczego to robisz czuła, jak bolesne fale wzburzonej krwi rozsadzają jej trzewia.
Mężczyzna siedzący za biurkiem, spojrzał na Marvę, marszcząc brwi.
- Wszystko w porządku?
Dziewczyna zaczęła sie cofać, gwałtownie kręcąc głową i próbując wydać z siebie choćby szczyptę głosu. Nagle zerwała się z miejsca, porwała kurtkę z wieszaka i wybiegła z pomieszczenia.
Mężczyzna wstał z krzesła i zawołał za nią, poczym odetchnął i ciężko opadł na krzesło. Do gabinetu weszła zdruzgotana sekretarka.
- Co się stało?
- Nie wiem. - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Jak tylko mnie zobaczyła, to zaczęła się zachowywać jak opętana. - Odetchnął i sięgnął po telefon, jednocześnie szukając na biurku kartki z danymi kontaktowymi rodziców dziewczyny. - Według mnie, bardziej od psychologa potrzebny jest jej egzorcysta.
Marva zwolniła kroku dopiero w parku, kilka przecznic od placu, przy którym stała kamienica. Zaczęła oddychać spazmatycznie, a potem upadła na kolana pomiędzy drzewami i przyciskając ręce do brzucha starała się powstrzymać jęk bólu i płaczu.
To był on. Dlaczego to był on?
Łzy popłynęły jej po policzkach, zostawiając za sobą piekące ślady. Tak bardzo nie chciała znać prawdy, tak bardzo chciała sobie oszczędzić chociaż tego.
Nie było mowy o pomyłce. To już nie był znak, symbol. To był on. To jego ręce były na kierownicy. To jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Davida.
To on był tym, kogo Marva zdołała ujrzeć w samochodzie.
Zaczęło ją mdlić.
Człowiek, któremu inni powierzają swoje sekrety i przyznają się do swoich problemów, przy którym czują się rozgrzeszeni i oczyszczeni, sam był brudny jak diabeł rogaty.
Czy czuł się winny? A miał za co?
Nagle uderzyła w nią fala kłującej wściekłości. Fala ciągle wstrzymywanej zemsty.
Zacisnęła w bolesnym szczękościsku zęby, przygryzając sobie język. Kiwała się z przodu do tyłu, kręcąc głową, odpędzając od siebie wszelkie myśli i próbując się wyciszyć, ale na próżno.
Spojrzała ślepym wzrokiem gdzieś ponad korony drzew z nienaturalnie powiększonymi źrenicami. Z kącików jej ust powoli wypływały cienkie strumienie krwi. Stalowe niebo schłodzone mroźnym wiatrem odwzajemniło jej spojrzenie.
Ale ona znowu była w samochodzie.
I wesołych świąt kochanie, wesołych, wesołych świąt!
VII
Czujnym spojrzeniem obserwowała roztańczone cienie na pożółkłych ścianach. Płomienie świecy kołysały się razem z nimi, oświetlając raz jedną połowę pokoju, raz drugą. A jej oczy gorączkowo wędrowały za kuszącymi krągłościami wysmukłego płomienia.
Przed Marvą, tuż pod jej nosem, na biurku, leżała książka. Była tak bliska, tak rzeczywista, a jednak wydawała się dla dziewczyny tylko snem, ulotnym obrazem. Im bardziej próbowała skupić się na słowach wypisanych na stronach książki, tym bardziej zatracała ich znaczenie, co potęgowało wrażenie jedynie powierzchownego oglądania czarnych sylwetek liter.
Odsunęła otwartą książkę i oparła łokcie o blat biurka. Splotła dłonie ze sobą i oparła o nie podbródek, mrużąc oczy w kącikach. Patrząc na płynny pląs cieni na ścianie, naiwnie zastanawiała się, dlaczego ten cholerny świat tak wrednie się jej uczepił, a wszystko stało się tak banalnie skomplikowane i uciążliwe.
Była tylko dzieckiem. Czy dzieci mają problemy? Jeśli nie, to czym w takim razie jest?
A co dorośli o nas wiedzą? Zapominają. Gdy tylko zostawią za sobą wiek młodzieńczy, zapominają, jak dorosła postać Piotrusia Pana. Jakby każdy się wstydził tego, że kiedyś był tak niedoskonały. Jak nieoszlifowany diament. Naturalny. Nieodkryty.
Niedoskonałość jest pięknem, które tak bardzo od siebie odpychamy. Dlaczego?
Bo piękno to przeszłość. Z każdym dniem odpada nam skóra, łamią się włosy, niszczą paznokcie. Nie chcemy pamiętać o tym, co było kiedyś: za ciężki to krzyż, za ciężkie to brzemię, by przyznać, że jestem człowiekiem i nic co ludzkie nie jest mi obce. Za bardzo uciekliśmy w czasie do przodu, by jednocześnie żyć jako ludzie i być ludźmi. Za daleko, towarzysze.
Płomień świecy delikatnie wygiął się, namiętnie głaszcząc swym gładkim biodrem zastałe powietrze w pokoju. Marva skupiła na nim swój wzrok; poczuła, że znów nie jest sama w pomieszczeniu.
Przez chwilę obserwowała płomień, poczym z kwaśną miną przysunęła do siebie książkę i zawiesiła nad nią głowę, próbując wsłuchać się w słowa pokrywające delikatne, gazetowe strony.
Nagle płomień położył się gwałtownie z taką siłą, że nadtopił kawałek świecy. Stearyna błyskawicznie spłynęła na biurko. Marva oparła się całym ciałem o oparcie krzesła i przyjrzała się plamom na blacie. Przygryzła dolną wargę i poczuła, jak świeżo przyschnięte rany na ustach pękają z cichym trzaskiem, jak drewno na opał. Odetchnęła i znów zajęła się książką.
Płomień przez chwilę delikatnie kołysał się na knocie. Marva jednym okiem czytała, drugim bacznie go obserwowała.
Gdy po raz drugi położył się płasko na świecy, Marva usłyszała przerażający kwik. Zerwała się z miejsca, odsuwając z łoskotem krzesło, na którym siedziała. Przebiegła pokój i wpadła na szafkę, gdzie stała klatka z jej szczurem.
Zwierzak drżał, z wytrzeszczonymi oczami i flegmą płynącą z otwartego pyszczka. Każdemu oddechowi towarzyszył okrzyk bólu i zaskoczenia. Jego ciało przestało należeć do niego - stał się marionetką w bardzo nieumiejętnych rękach, rękach, które poplątały wszystkie sznurki.
Wydał z siebie ostatni pisk i wykręcił się jak sprężyna. Marva położyła ręce na klatce, próbując nadążyć za tempem wydarzeń. Pokręciła lekko głową w niedowierzaniu i przełknęła głośno ślinę. Szczur wyglądał, jakby ktoś rozkręcił go w połowie, jak buteleczkę perfum, a potem zakręcił z powrotem - tyle, że nie dokładnie, i jedna połowa tułowia była w innym położeniu, niż druga.
Marva przymknęła oczy i odetchnęła ciężko. O jej policzki zaczęły się ślizgać ostygłe opary czyjegoś życia.
W jednej chwili odwróciła się w stronę pokoju z rękami założonymi na piersiach.
I tak, spodziewała się tego. To było zbyt oczywiste.
Stała tam: we wściekle czerwonym płaszczu, przepasanym w talii paskiem; z niesłabnącym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem na twarzy, którego zdradzały typowe dla trzydziestolatek zmarszczki wokół ust i czekoladowym, niegasnącym spojrzeniu, czujnie wbitym w Marvę.
Wydawało jej się, że ten wzrok jest bardziej realny, niż książka leżąca na biurku. Bolał.
- Dziękuję. - Powiedziała dziewczyna przez zaciśnięte zęby. - Za co to?
- Trudno przyciągnąć twoją uwagę. - Stwierdziła kobieta, spuszczając głowę w geście udawanej pokory.
Marva prychnęła i spojrzała w okno. Była roztrzęsiona i przerażona; momentalnie się wyłączyła i uciekła, by móc ogarnąć całe zdarzenie: na próżno.
- Czego ode mnie chcesz? - Spytała drżącymi ustami. Chwiała się w niej dusza, serce to zrywało się jak rozsierdzony rumak do szalonego cwału, to zwalniało jak fala uderzająca o falochron, pokój zaczął wirować w objęciach rozochoconych cieni na ścianach, osmolonych płomieniem świecy.
- Pomszczenia. To nasz wspólny cel, nieprawdaż?
- Cel? Jest jakiś cel? W tym, czego nie pojmuję?!
Kobieta nie odpowiedziała, jednak w pokoju wcale nie było cicho: Marva krzyczała każdym swym oddechem i uderzeniem serca.
- Po naszej stronie nie istnieje miłosierdzie. Jest tylko sprawiedliwość.
- Ale sprawiedliwość nie idzie w parze z zemstą… Jakąkolwiek! - Marva wzruszyła ramionami coraz bardziej podnosząc głos. Nagle bystre spojrzenie kobiety przestało być tylko czujne. Stało się srogie i bezwzględne.
- Zemsta to tylko wyszukany sposób na wymierzenie sprawiedliwości.
- I co?! - Prychnęła Marva, śmiejąc się jak opętana. - Czego ode mnie oczekujesz?! - Podeszła do kobiety, pchana strachem.
- Wyszukanego wymierzenia sprawiedliwości.
Marva pokręcił głową, spinając usta z taką siłą, że zniknęły z jej twarzy. Kobieta rozciągnęła subtelnie uśmiech i pochyliła się w stronę dziewczyny.
- Nazywaj to jak chcesz. I zrób to… - Rozejrzała się po pokoju, obnażając dwa rzędy równych i nieskazitelnie białych zębów. - Ku pamięci Davida. A ja skromnie dołączę się do życzeń.
VIII
Odchyliła głowę do tyłu, zamykając oczy. Ciepły strumień wody ze słuchawki prysznica spadał ciężko na jej dekolt i piersi. Przełknęła ślinę, czując, że każdy jej mięsień drży.
Nie zmyjesz tego.
Misterna układanka rozsypała się w drobny mak. Marva nie wiedziała, od czego zacząć, umiała tylko upaść na kolana i, roztargniona, zagarniać rękami najbliższe puzzle do siebie. Ale wiedziała, że zgubiła wiele elementów. I musiała je znaleźć, tylko jak?
Wszystko zaczęło się wraz z pojawieniem się tej kobiety. To ona zaczęła coś mącić, i to nie tylko w życiu Marvy - w niej samej. Te sny, koszmary tak realne i tak przerażająco dokładne, halucynacje, i w końcu prawda, tak, ona do czegoś dążyła. Chciała coś osiągnąć, oczekiwała zemsty. Ale za co? I dlaczego wyznaczyła do tego właśnie Marvę?
Zaszczyt? A pieprz się.
Marva przekręcił się na bok, kuląc się pod prysznicem. Drżała, snując wzrok po szklanych ścianach kabiny, zastanawiając się, ile jeszcze jej zostało w niej, a ile jej zajęło to puste miejsce w kinie.
Po tamtej stronie jest tylko sprawiedliwość. Po tamtej stronie jest… David.
IX
Szukajcie a znajdziecie.
Marva poprawiła sobie szalik na szyi i zbiegła po wejściowych schodach starej miejskiej biblioteki.
Proste. To było tak śmiesznie proste. Aż krew burzyła się w żyłach.
Wyjęła z kieszeni kurtki rękawiczki i założyła je, nawet nie zauważając, że wypadły jej złożone na cztery pomięte kawałki kartek, którą zaledwie piętnaście minut temu starannie wyrwała z jednej z kronik, tak pedantycznie prowadzonych przez starą bibliotekarkę.
Dziewczyna odeszła sztucznym, rześkim krokiem w stronę domu, a wiatr, skradający się tuż za nią, podwiał kartki i zaniósł ją w progi uśpionego parku, powoli je rozkładając i rozbierając ze swojego sekretu.
W końcu zatrzymały się porozrzucane, pomiędzy korzeniami zaspanego drzewa i cicho szeleszcząc zaczęły nawoływać Marvę. Na próżna - dziewczyna ich nie potrzebowała. Już nie.
Tragiczny spektakl (dodatek niedzielny)
Wczoraj, w godzinach wieczornych, zginęła tragicznie dziennikarka Programu Trzeciego oraz miejscowej gazety, Deborah Rydel. Do tej niechcianej i zaskakującej śmierci doszło w jej oraz jej męża, miejscowego psychologa, domu.
Deborah Rydel, zawsze uśmiechnięta, szykowna kobieta o wspaniałym spojrzeniu była nie tylko wziętą dziennikarką, ale również bardzo utalentowaną, i jak donoszą nasze źródła, chorą osobą. Cierpiała na złożoną chorobę psychiczną, z którą nie mogła się pogodzić. Wiązała się ona bowiem z ciążą dziennikarki. Jak twierdzi matka pani Rydel, Deborah od samego początku nie potrafiła sobie poradzić z myślą o posiadaniu dziecka: „Była kobietą sukcesu, żyła swoją karierą. Uważała, że ciąża i dziecko ją spowolnią, że wypadnie z obiegu”.
Mąż Debory Rydel był jej terapeutą. Wspierał ją i leczył, jednak, jak ujawniło wstępne śledztwo, sam borykał się z wieloma problemami, głównie z alkoholizmem. Jego znajomi dodają również, że miał wiele przygód, o których Deborah nie wiedziała, a które wiązały się z kobietami.
Wczoraj, gdy Deborah Rydel wróciła do domu po pracy, nakryła swojego męża z kochanką. Nękana przez chorobę kobieta chwyciła za nóż do mięsa i rzuciła się heroicznej walki. Rywalka, Kathrine Z., w obronie własnej użyła na Deborze Rydel kuchennego tasaka. Jak mówi: „Nie chciałam jej zrobić krzywdy, ale byłam tak przerażona, że nie wiedziałam co robić. Próbowałam ją jakąś uspokoić, ale nie dało rady, musiałam jakoś odeprzeć jej atak.”
Deborah Rydel po zadaniu czterech pchnięć nożem została uderzona tasakiem w czoło i ciemię, a także klatkę piersiową, w skutek rozległego krwotoku wewnętrznego, zmarła na miejscu. Kathrina Z. została natychmiast przewieziona do szpitala przy ulicy Boltimore. Jej stan jest stabilny.
Co takiego skłoniło Deborę Rydel do…
Strach wyjść nocą (poniedziałek)
… W nocy na ulicy Viewty został śmiertelnie potrącony siedemnastolatek. Najprawdopodobniej był on ofiarą pijanego kierowcy…
Zawiódł umysł (środa)
… Sekcja zwłok Debory Rydel nie wykazała żadnych fizycznych nieprawidłowości, którymi można było wytłumaczyć jej niezwykle agresywne zachowanie pamiętnego sobotniego wieczoru w jej mieszkaniu, kiedy nakryła swojego męża na zdradzie…
Kto zabił? (dodatek niedzielny)
… Nadal nie odnaleziono osoby odpowiedzialnej za śmierć siedemnastolatka na ulicy Viewty…
Nikt nie jest winny (piątek)
Prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie wypadku na ulicy Viewty, w którym zginął siedemnastolatek. Najprawdopodobniej sprawcą był pijany kierowca. Jednakże z powodu braku dowodów…
X
Zastanawiające, jak można tak żyć - z oczywistą, piekącą winą, z tą przerażającą myślą, że zabiło się innego człowieka, innego `ja'. Siebie samego w innej osobie.
Marva doskonale wiedziała, że Rydel nie obwiniał się szczególnie o rozbicie w pył życia Davida. Ona, ona, ją o tym poinformowała. O tak, długo sączyła w Marvę prawdę, o której nigdy nie słyszały pomniejsze, miasteczkowe brukowce.
Na szczęście wszystkie puzzle zostały odnalezione, wszystkie elementy dopasowane, a prawda objawiona w zgrzybiałej filii miejskiej biblioteki publicznej.
Choć wielu miało ją za roztrzepaną i niepoukładaną, Marva była jak kontroler lotów. Myślała całymi, rozbudowanymi i dopracowanymi schematami, a do swoich planów potrzebowała punktów i szczegółów. Musiała wiedzieć, na czym oprzeć swoje obserwacje, jak skoordynować je w czasie i przestrzeni. Informacja była jej podstawową jednostką mierzenia świata.
Udała się do biblioteki, bo chociaż w obecnej dobie wysoko zaawansowanej technologii Internet był najlepszym źródłem wszelkich wiadomości, to zwykle zadowalał swoich użytkowników ochłapami ogółu. Ona zaś musiała dotrzeć do sedna sprawy. Do źródeł mięska.
Katalogowanie gazet to w gruncie rzeczy wspaniały pomysł - ludzie uwielbiają być małostkowi i uwielbiają wścibiać swoje nosy we wszystko. Uwielbiają też dzielić się informacjami z całą resztą świata, zamieszczając swoje mało istotne, często błahe notatki na łamach dziennych, niskich, jednorazowych dzienników drukowanych na papierze toaletowym. Ale katalogi są jak magiczna różdżka - zwiększają ich przydatność. To prawie tak, jakby Jezus stworzył wielorazowy chleb.
Marva przywdziała płaszcz detektywa Gadżeta i rozpoczęła poszukiwania. Pierwsze, na co się natknęła w kronikach, to mały nekrolog wciśnięty gdzieś pomiędzy reklamy hondy a firmy zakładającej grzejniki. Ona nie wyglądała na kogoś, kto mógłby skończyć, z taką marną fiszką w gazecie. Musiało stać się coś, co do tego doprowadziło. Coś zaskakującego i zapewne intrygującego. Marva cofnęła się więc w czasie o kilkadziesiąt stron zalanych drobnym druczkiem i dotarła do jej ostatnich artykułów - jeszcze jako Debory Rydel. A potem zaczęła szukać tego, co było pomiędzy początkiem końca a końcem początku. W końcu natrafiła na gwiazdę programu swojego śledztwa - beznamiętną wzmiankę o śmierci tak poniekąd uwielbianej dziennikarki z rąk kochanki męża.
Ale czuła, podświadomie czuła, że to nie było wszystko. Ona wybrała ją, bo było coś jeszcze.
Mianowicie był jeszcze David.
David całkowicie bezinteresownie związał obie kobiety - jednej wskazał drogę do mściciela, a drugiej znalazł powód.
Ostatnim, najważniejszym elementem, którego brakowało w całej układance był doktor Thomas Rydel w charakterze harpuna. Nie można go było tak po prostu wyjąć, a ciągle siedział głęboko w ranie i dokuczał.
I trzeba go było wyrwać. Razem z mięskiem.
Marva długie godziny spędziła w bibliotece, wertując kroniki, czytając i zmieniając się. Każdy jej następny oddech był gwałtowniejszy, każde kolejne spojrzenie groźniejsze, a każda myśl agresywniejsza. Na początku była zbyt skołowana i skoncentrowana na strachu, by zrozumieć, w czym siedzi. Później stało się to dla niej nader oczywiste. Zatraciła środek opowieści; przysnęła akurat na tej części historyjki, która była jej najmniej potrzebna.
Nie zastanawiała się kim była ona. Nie była to halucynacja ani mara nocna. Tak naprawdę ta część Marvy, która w tym szalonym wyścigu pozostała ludzka, bała się dopuścić do siebie prawdę. I wolała traktować ją jako osobę. Bardzo, bardzo specyficzną osobę.
XI
W Wigilię Bożego Narodzenia znów spadł śnieg. Zasypał skutecznie drogi, garaże, sklepy, domy i unieruchomił wiele osób na wiele godzin.
Gdyby Marva byłaby chorągiewką, zdaje się, że łopotała by pod wiatr. Lub inaczej: uginałaby się w tę stronę, w którą wiatr dopiero miał zamiar wiać.
Zaledwie pół godziny przed zawieją wyszła z domu, zabierając klucze od ich rodzinnego minivana. Prowadzić auto nauczył ją David; z resztą, nawet gdyby nigdy wcześniej nie siedziałaby za kierownicą, to była tak zdeterminowana, że bez problemu ruszyła by z miejsca, tak czy tak.
Mimo wszystko, gdy przekręcił kluczyk w stacyjne, napadło ją zwątpienie. Nieśmiało przesunęła dłońmi po kierownicy minivana, patrząc na ulicę, przy której mieszkała. Śnieg zaczął bojaźliwie prószyć, zmierzając niechętnie do celu swojej wędrówki. Te płatki śniegu, one były jak ludzie. Dążący gdzieś, nawet, jeśli ich działa nie ma sensu, celu, przyszłości. To mógł być każdy. Każdy porządny pijak, który nie może zasnąć spokojnie, jeśli nie strzeli sobie gola, nie wsiądzie za kółko i nie rozjedzie jakiegoś przyzwoitego ludka.
Jednak ta historia miała za wiele końców. Jednocześnie posuwała się na przód, była urwana, i cofała się, ze wszystkich stron przekraczając bezpieczną linię tego świata. A są granice, których nie powinno się przekraczać. Choćby dlatego, że po tamtej stronie znają tylko sprawiedliwość.
Ruszyła powoli spod domu i pojechała na Maple Street - ścierając wycieraczkami mnóstwo płatków śniegu z szyby.
Dom był taki, jakim go sobie wyobraziła. Rosły, przestronny, gustowny. Wypchany jak skarpetki w butach. Czymś konkretnym. I zalatującym.
Zostawiła auto kilka przecznic dalej, a potem spacerem dotarła na miejsce. Przez ten czas zdążyło zdrowo nasypać i zawiać, skrywając ślady jej stóp głęboko pod warstwą świeżego puchu.
Wspięła się i przeskoczył przez bramę, a potem walcząc z kopnym śniegiem, przedarła się pod drzwi. Zaczęła myszkować pod wycieraczką i doniczkami za kluczem, a gdy zrezygnowana i spocona oparła się o klamkę drzwi, te nagle odskoczyły, zostawiając ją na progu w buńczucznych objęciach radości z faktu posiadania na świecie ludzi zapracowanych, w konsekwencji czego bardzo zapominalskich.
Rozgościła się w domu, chodząc po pokojach i poznając coraz bardziej nawyki i zwyczaje Thomasa Rydela. A potem dostrzegła jeszcze coś, co wprawiło ją w mściwą satysfakcję i mdlące poczucie niesprawiedliwości.
Nadal był z Kathriną. Nie ważne, że ta kobieta, choćby w obronie własnej, zatłukła jego żonę tasakiem do mięsa. Był z nią nadal, kochał ją i szanował. Pewnie wspólnie się wspierali - on jej pomagał z pogodzeniem się zamordowania żony, ona za to pomagała mu z uporaniem się zabicia jakiegoś-tam-siedemnastolatka.
Weszła do kuchni. Na szafce w kącie pomieszczenia stał talerz z dwoma rozbitymi kotletami drobiowymi, które trącały powietrze, żeby nie powiedzieć, dość ostrym kuksańcem. Obok nich leżał metalowy tłuczek z błyszczącą, wypolerowaną rączką. Marva podeszła do szafki i przyjrzała się zszarzałemu mięsu.
- Ktoś nie wrócił do domu. - Mruknęła do siebie. Co prawda w salonie stała choinka, ale lampki założone na nią były zepsute, a w lodówce nie było przygotowane nic na święta. - Taki piękny dom, a taki pusty. Żadnych świąt?
Złapała za tłuczek, zamachnęła się z nim i z całej siły zdzieliła nim prosto w mięso na talerzu. Usłyszała mokre uderzenie, kawałki drobiowej piersi wystrzeliły w powietrze przy wtórze dźwięku pękającego talerza. Marva zachichotała pod nosem i podrzuciła w ręce tłuczek. Był przyjemnie ciężki i niezwykle precyzyjny.
XII
- Tak, kochanie. Zasypało wszystkie drogi. Spróbuje jakoś dotrzeć do domu, nie martw się o mnie. I baw się dobrze. Kocham cię. - Thomas odłożył słuchawkę telefonu i ciężko odetchnął. Przez całe dwa dni napadało tyle śniegu, że z zasp wystawały tylko czubki dachów domów.
Całą wigilię spędził w biurze, chodząc z kąta w kąt i rwąc wąsy. Teraz był tak zmęczony i głodny, że choćby miał się przedostać do domu tylko za pomocą saperki lub łyżeczki do zupy, zapewne nie wahałby się ani chwili. Wczesnym rankiem doświadczył jednak cudu - wiele osób wyszło na mróz i lodowaty wiatr i poodgarniało z ulic i swoich podjazdów śnieg. Thomas poczuł się jak Żyd z kompanii Mojżesza, gdy morze się przednim rozstąpiło: Alleluja i do przodu!
Długo maltretował swoje auto przed kamienicą, kiedy w końcu postanowiło zapalić. Prychając i cherlając wytoczyło się na ulicę, najwyraźniej dając do zrozumienia Thomasowi, że to ostatni raz, kiedy zmusił je do pracy w takich warunkach. Jednak teraz mężczyzna o to nie dbał. Chciał jak najszybciej znaleźć się w swoim domu.
Nie zainteresował się wielką, podejrzaną zaspą, pod którą ukrywał się seledynowy minivan, na poboczu jednej z ulic, które tak dobrze znał i wiedział, że żaden mini van bez wyraźnego powodu nie powinien tam stać. Był jak koń z klapkami na oczach.
Często tak się zachowywał. Pozwalało mu to normalne życie. Starał się nie rozdrabniać niczego i żyć jako zimny realista. Tak, Deborah była hipokrytką. Miała ambitne plany. Tak, zdradzał ją od dawna, i w sumie cieszył się, że tak, a nie inaczej, w końcu zniknęła z jego życia. Zmęczyła go własną osobą, zmęczyła do tego stopnia, że przestał dostrzegać w swoich czynach dobra i zła: bo wszystko, co robił było złe, by to, co robiła Deborah było dobre.
Zajechał pod dom i wyłączył wyjący w agonii silnik. Wysiadł z auta i przedarł się przez trzeszczące wzgórza śniegu na podwórku. Złapał za zmarzniętą klamkę od drzwi wejściowych jedną ręką, drugą poszukując w kieszeni kurtki kluczy, jednak pod naciskiem jego dłoni klamka ustąpiła i drzwi się otworzyły.
Thomas stał przez chwilę zaskoczony na wycieraczce, poczym otrzepał buty, klnąc na siebie. Wszedł cicho do domu.
Miał te święta spędzić razem z Kathrine w domu jej rodziców. Mieli jechać do nich razem kilka dni przed Wigilią, jednak Thomas miał tylu klientów, że postanowił zajechać do swojej ukochanej dopiero dwudziestego czwartego grudnia.
W swoich planach nie uwzględnił jednak zmasowanego ataku śniegu, który pokrzyżował skutecznie jego plany i unieruchomił go na dwa dni w biurze.
Rydel miał ochotę na ciepły posiłek i szybki prysznic. Potem zamierzał wskoczyć w świeże ubrania i spróbować przedostać się sto kilometrów na zachód, do rodzinnego miasteczka Kathrine.
Wszedł do kuchni i rzucił klucze na szafkę. Pokręcił się chwilę po pomieszczeniu, dopóki jego mózg nie zarejestrował czegoś nieprzyjemnie odbiegającego od normy.
Ostre, małe drobinki skrzyły się na podłodze. Schylił się, by podnieść jedną z nich. Była biała, o płaskich ścianach. Thomas rozejrzał się po kuchni, szukając źródła okruchów, powoli głupiejąc. Nagle jego wzrok zatrzymał się na przejrzałym mięsie na talerzu w kącie. Wstał z kucków i podszedł do szafki. Zmarszczył brwi i pochylił się nad talerzem.
Jakaś skoncentrowana, punktowa siła z niewyobrażalną mocą spadła na dwa kawałki piersi kurczaka, wyrywając w nich dziurę i rozsadzając naczynie, na których leżały. Kafelki w kącie kuchni były obryzgane pojedynczymi włóknami jasnego, zaróżowionego mięsa.
Thomas zmarszczył nos i jednym palcem niepewnie dotknął rozbitego mięsa. Zatrzeszczało złowrogo mokrym, lepkim odgłosem. Rydel jęknął z obrzydzeniem i cofnął się gwałtownie w tył. Nie spuszczając wzroku z talerza postawił wodę na herbatę. Pomimo nieświeżego zapachu pochylił się nad kurczakiem i spojrzał na niego z zagadną w oczach.
Nagle czajnik wrzasnął jakby w bólu, przeleciał przez kuchnię i uderzył z jękiem w ścianę, aż kremowa farba rozprysła się po pomieszczeniu. Thomas wyprostował się momentalnie, niczym żołnierz na warcie i odwrócił o sto osiemdziesiąt stopni wokół własnej osi. Odjęło mu oddech, a nogi zmiękły tak gwałtownie, że musiał złapać się blatu szafki, by nie upaść.
Przy kuchence stała dziewczyna z tłuczkiem do mięsa w rękach. Z ust zrobiła dziecięcy łagodny dzióbek, który w tym momencie był piekielnie nie na miejscu. Czysta ironia. Bezczelny Absurd.
Przez chwilę przyglądał się dziewczynie w zadumie. Był pewien, że już gdzieś ją widział, i gdzieś po jego umyśle błądziły wspomnienia, których jednak nie mógł w pełni przywołać. Dopiero po pewnym czasie doznał olśnienia: to ona uciekła z jego gabinetu. Jednak teraz coś się w niej zmieniło, jakby pękło… W jej oczach nie widział już strachu czy zmęczenia, a spokój i determinację, a także swojego rodzaju przejmujący ogień, okrutny pożar duszy na zwęglonych szczątkach sumienia i własnej woli. Nie była już zagubioną dzieciną - bo nie można zgubić tego, co umarło, płonąc żywcem.
Bał się, bał się okrutnie: jej miarowego, opanowanego oddechu i tego przenikliwego, bystrego spojrzenia, które po prostu bolało. Spojrzenia, które znał, bo spoczywało na nim przez wiele, wiele lat…
- Chryste. - Wychrypiał. - Dziecko kochane. Odłóż to.
Marva nie poruszyła się; zmrużyła tylko delikatne oczy, przyprawiając Rydela o mdłości. Nagle jego pęcherz zaczął mu niemożliwie ciążyć, a skóra stała się ohydnie przepoconym, przyciasnym smokingiem.
Obróciła w ręce ciężki tłuczek, jak wytrawny golfista swój najlepszy kij.
- Odłóż to. Jezu przesłodki. Zanim zrobisz sobie krzywdę.
Marva zaśmiała się pod nosem, wypełniając swoje płuca zatęchłym, kuchennym powietrzem. W przeciwieństwie do Thomasa, dobrze przygotowała się na to spotkanie: przetestowała swój oręż na telefonie, telewizorze, kabinie prysznicowej i wszystkich lustrach, jakie znalazła w domu. Z jakiegoś powodu, własne odbicie napawało ją przerażeniem. Było w nim za mało niej samej i za dużo tej nowej Marvy, której nie potrafiła opanować.
Thomas przełknął głośno ślinę, czując nieprzyjemne ciepło na karku i po wewnętrznej stronie ud. Zaczął przesuwać się przy szafkach w stronę wejścia do salonu. Dziewczyna stała nieruchomo przy kuchence, obserwując go bacznie oczami, które były jej, ale władały nie swoim spojrzeniem. Powoli obracała tłuczek w ręce, i chyba to było najgorsze: świadomość, że ona naprawdę jest przy zdrowych zmysłach i doskonale wie, co robi. A jej nieznośny spokój przyprawiał go o strach gonionego przez zgraję ogarów szaraka: czuł, że dziewczyna jest w stajnie przewidzieć każdy jego ruch i wszystko sobie dokładnie planuje.
Utrafił w samo sedno. Marva doskonale wiedziała, że zamiast walczyć, zacznie uciekać, co było jej na rękę. Czekała tylko na odpowiedni moment, aby ruszyć za nim w pościg. Naprawdę liczył na kolejny łut szczęścia, skoro potrafił zmóżdżyć tylko ganianą zabawę po słusznej postury mieszkaniu.
Ale tym razem mu się nie uda. Już moja w tym głowa.
Czekała cierpliwie, jak gepard, licząc każdy jego krok i kalkulując kiedy postanowi zerwać się na wycieczkę w 80 sekund po swoim życiu. Ile pustych dziur w nim odnajdzie? Ile urwanych kawałków taśmy filmowej? Ile prześwietlonych zdjęć?
Trzy, dwa, jeden.. Teraz.
Tłuczek w jej ręce znieruchomiał.
Dla Thomasa to był znak.
Ruszył biegiem do salonu, czując, jak wypełnia go euforia i nadzieja. Uciekł, umknął, choć na chwilę, która może okazać się decydująca, która może go uratować.
Nie myślał o niczym, był jak w gorączce. Bo kiedy w niebezpieczeństwie jest nasze życie, jesteśmy zbyt zajęci szukaniem pomocy, aby myśleć nad tym, co się zrobiło, czego się nie zrobiło, z czego należy być dumnym, a czego należy żałować. To wszystko nagle wietrzeje, ulatnia się, a jedyne, co zostaje nam w głowach, to to, żeby brać do nogi za pas i spieprzać jak najdalej.
Marva odetchnęła, słuchając ciężkich kroków na schodach. Odwróciła się i wyszła z kuchni na korytarz, a potem drugimi schodami weszła na półpiętro. Przez chwilę nasłuchiwała, a potem z zadowoleniem ruszyła na pierwsze piętro.
Był tak słodko przekonany, że oboje mają w tej walce równe szanse - a w gruncie rzeczy nawet nie podejrzewał, że ona kontroluje każdy jego ruch. Zapewne teraz był w sypialni i nie wiedział, co ze sobą zrobić, jak zając w mysiej dziurze.
Cicho podeszła do drzwi. Już na korytarzu słyszała, jak głośno dyszy, jak podłoga skrzypi pod każdym jego nerwowym, podnieconym krokiem.
Pokręciła jedną ręką w nadgarstku, chwyciła pewniej tłuczek w ręce i uderzyła w drzwi, wymierzając prosto w klamkę. Odskoczyły jak oparzone, uderzając o ścianę. Stanęła w progu, twarzą w twarz z Thomasem.
Mężczyzna miał w ręku pogrzebacz, wyciągnięty z kominka.
Przez chwilę stał z lekko rozstawionymi nogami i pochylonym tułowiem, sapiąc spazmatycznie. A potem, z dzikim krzykiem rzucił się na Marvę.
Ustąpiła w ostatnim momencie; Rydel przebiegł przez próg i z impetem uderzył o barierkę schodów, omal przez nią nie przelatując. Dziewczyna jednak nie mogła pozwolić sobie na taką stratę. Złapała go za pasek od spodni, kiedy z wrzaskiem zawisł brzuchem na barierce i przechylił się w stronę otchłani schodów. Wciągnęła go do sypialni, i tanecznym krokiem puściła, tak, że zakręcił się wokół własnej osi. W jednej chwili oblał się zimnym potem, cały czas w obu rękach ściskając czarny pogrzebacz. Wyszczerzył się do Marvy z szaleństwie, wydając z siebie niski, gardłowy dźwięk. Znów rzucił się na dziewczynę, a ta stała, jakby tylko na to czekała.
Oszczędzała siły i nie angażowała się - nie chciała popaść w taki stan, w jaki szybko wpadł Thomas. Nie mogła stracić kontroli nad sytuacją. Bo teraz, nie było już odwrotu.
Gdy Rydel na nią natarł, ujęła tłuczek w obie ręce. Narzędzia zderzyły się ze zgrzytem. Przez chwilę Marva mocowała się z Thomasem, a potem, niespodziewanie, przekręciła tłuczkiem, tak, że główka zahaczyła o pogrzebacz i wyrzuciła go w powietrze, uderzając Rydela z całej siły w czoło.
Marva stanęła nad Thomasem. Kat i dobra dusza. Nie. Kat i zła dusza, bardzo, bardzo zła dusza.
Jej milczenie doprowadzało Thomasa do wściekłego szaleństwa. Oddychał przez usta, wietrząc zęby w krzywym uśmiechu, a pot lał się z niego strumieniami.
- Czego ode mnie chcesz?! - Wrzasnął, a przez jego ciało przeszedł bolesny, paraliżujący dreszcz.
- Sprawiedliwości. - Odpowiedziała cichym, bezlitosnym głosem.
Przez chwilę nie mógł złapać oddechu, czując, że w jego żyłach płyną lachary; potoki błotnistego zdziwienia, pustki i poszarpanych myśli.
- Sprawiedliwości?!
- Nazywaj to, jak chcesz. - Powiedziała, przekraczając go i stając centralnie nad jego klatką piersiową. - Zemsta jest kochanką wielu, więc i wiele imion nosi.
Mówiąc to, zamachnęła się i lekkim, niezwykle precyzyjnym ruchem zadała cios tłuczkiem prosto w szczękę Rydela.
Jego wrzask zdusiła krew, która trysnęła ze zmiażdżonych ust. Na podłogę wypadły odłamki zębów i drobne strzępy języka. Thomasowi łzy przysłoniły świat; do strumieni potu dołączyły strumienie moczu.
Marva opadła ciężko kolanem na pierś mężczyzny. Przez jego ciało zaczęły przechodzić silne drgawki. Nie zważając na to, Marva złapała go za przód koszuli i szarpnęła nią do siebie, podrywając głowę Rydela do góry. Oboje zmierzyli się nienawistnym spojrzeniem.
Dziewczyna otarła dużą łzę z policzka Thomasa i uśmiechnęła się delikatnie, przysiadając na jednym kolanie i spłycając przy tym oddech mężczyzny.
Rydel zaczął wrzeszczeć: poznał ten uśmiech. On nie należał do Marvy. Należał do niej.
- Myślałeś, że pozbędziesz się jej na dobre ze swojego życia? Każdy problem rodzi setki możliwości, a śmierć jest jedną z nich. To nie jest ostateczne rozwiązanie, pamiętaj. To tylko możliwość. Natomiast zemsta… - Marva puściła przód koszuli. Głowa mężczyzny opadła bezwładnie na podłogę. Z trudem zaczerpnął ogromny haust powietrza i złapał dziewczyną za kolano, spychając ją z siebie. Usiadł momentalnie i wrzasnął, próbując się podnieść.
Jednak nie miał już sił, Marva natomiast miała ich dużo. Była bardziej rozważna od niego. Nie umiała improwizować, potrafiła za to sporządzać plany. I nawet swoje siły umiała rozplanować.
Błyskawicznie skoczyła na bok, pełzając po ziemi jak żaba. Chwyciła w jedną rękę pogrzebacz, a potem zakręciła się na kolanie. Dżins spodni zatrzeszczał na panelach.
Rydel ruszył za nią, kiedy nagle dostał tłuczkiem prosto w rzepkę. Upadł na bok, a wtedy Marva rzuciła się na niego i przygniotła pogrzebaczem jego klatkę piersiową i ramiona do podłogi. Oparła oba kolana o narzędzie, a rączkę tłuczka oparła o podbródek mężczyzny. Pochyliła się nad nim, jakby chciała go pocałować.
- Natomiast zemsta… To rozwiązanie, do którego prowadzą dobre, przemyślane możliwości.
Jęknął; to już nie był nawet szept tego dzieciaka, tylko jej szept.
Dziewczyna odepchnęła się od tłuczka. Zachwiała się na pogrzebaczu, poczym zamachnęła się i uderzyła Rydela prosto w podbródek.
Mężczyzna przymknął oczy czując, jak jego zęby rozgniatają się o siebie, a język rozpłaszcza się boleśnie o podniebienie. Kolejny jego krzyk został zdławiony w gardle przez lawinę krwi i pogruchotanych kości szczęki, które poprzebijały w kilku miejscach potłuczoną skórę i dziąsła. Jego głowa znalazła się w piekielnym imadle.
Marva przeskoczyła przez Rydela i zawisła nad jego głową, przysuwając do niej swoje kolana. Znów zaczęła go dusić rączką tłuczka. Pochyliła się nad nim, przymykając oczy. Muskając swoimi ustami resztki jego ust, szeptała dalej:
- Nie miałeś szacunku dla żony, dla dziecka, które nosiła pod sercem, trudno, twoja rodzina, twoja sprawa. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Ale nigdy nie wybaczę ci tego, że miałeś czelność wpakować się z buciorami w moje życie. Nie wybaczę ci tego, że je zniszczyłeś, że posłałeś część mnie do grobu. Bo gdyby tak nie było ona nigdy by mnie nie odnalazła. Sam utorowałeś jej drogę: sam zrobiłeś jej miejsce.
Ciężkie, gorące łzy zaczęły spadać na poranioną twarz Rydela. Zaczął jęczeć z bólu i jednocześnie był w ogromnym, paraliżującym szoku.
Dziewczyna się wyprostowała i zdjęła rączkę tłuczka z szyi Thomasa. Nie zauważył, że dała mu szansę. Mógł z niej skorzystać, mógł ją pokonać; był w stanie. Miał przed sobą niespełna siedemnastoletnia dziewczynę w stanie ciężkiego załamania. Teraz to dojrzał: przeraźliwie wychudła, o woskowej, trupiej twarzy, z nienaturalnie dużymi oczami, poszarpanymi włosami, pokaleczonymi dłońmi i ramionami. Nie była człowiekiem. Nie była nawet jego strzępem. Była widmem.
Marva pokręciła głową kręcąc głową. Uniosła tłuczek wysoko nad głową cały czas masz szansę przymrużając oczy jeszcze możesz coś zrobić i przełykając cicho ślinę powstrzymaj mnie.
Ale nie mógł. Po prostu nie mógł.
Tłuczek ciężko opadł w dół. Jego główka wbiła się w czaszkę Rydela jak nóż w masło. Krew, kawałki mózgu i odłamki kości roztrysnęły się po pomieszczeniu, obryzgując wszystko dookoła. Marva pisnęła i zakryła sobie ramieniem twarz. Jedno oko pękło niczym winogrono i wypłynęło na podłogę. Wyglądało jak białko jaja kurzego.
Ciałem Rydela wstrząsnęły ostatnie drgawki. Nie zdążył nawet krzyknąć. Wydał z siebie tylko ostatnie, jękliwe tchnienie, poczym zwiędnął, jak stara, zaniedbana roślina w donicy.
Marva z obrzydzeniem odrzuciła tłuczek, dławiąc się własnym płaczem. Odpełzła od zwłok wycierając twarz rękawem i rozmazując sobie po niej krople krwi i resztki mózgu Rydela.
Przepełzała przez cały pokój, aż znalazła oparcie w ścianie. Podkurczyła kolana pod brodę i oparła czoło o nie. Wzdrygnęła się kilka razy, powstrzymując wymioty.
Po tamtej stronie nie ma litości. Jest tylko sprawiedliwość.
Nie litują się. O nie. Nad nikim.
XIII
Kiedy słońce zaczęło zniżać swą płonącą tarczę ku horyzontowi, olśniewając bielutki śnieg spoczywający na polach ognistymi barwami zimy, Marva poruszyła się pod ścianą, podnosząc głowę z kolan.
Rozejrzała się po pokoju, a potem zaczęła podnosić się, opierając plecy o ścianę. Chwiejnym, łamliwym krokiem podeszła do dużego i stylizowanego na starodawne, okna i obejmując własne ramiona wyjrzała przez zaszronione szyby. Nadal łkała, kaszląc i dusząc się własnymi łzami i śliną.
Oparła się ramieniem o kant ściany. Zachodzące słońce ogrzewało zaschnięte ślady krwi na jej opuchniętej twarzy, suszyło łzy i uspokajało rozedrganą wyrwę w duszy.
Było jej zimno. Zimno.
Zagryzła dolną wargę i skuliła się w sobie.
Nagle poczuła czyjś oddech na swojej szyi. Wstrzymała oddech i rozchyliła delikatnie usta. Czyjeś silne ramiona otuliły ją, odsuwając od niej chłód. Poczuła znajome bicie serca i igiełki młodzieńczego zarostu wbijające się w jej ramię. Zapłakała głośniej zamykając oczy i mdlejąc w tych silnych, stabilnych ramionach, za którymi tak tęskniła.
***
Nie wytrzymał presji? (dodatek świąteczny)
Dwudziestego szóstego grudnia Kathrine Z. odnalazła w swoim domu zmasakrowane zwłoki swojego narzeczonego, a wcześniej kochanka, Thomasa Rydela. Rydel leżał w sypialni na podłodze z poważnymi obrażeniami głowy. Pomimo podejrzeń, okazało się, że Thomas Rydel popełnił samobójstwo za pomocą tłuczka do mięsa oraz pogrzebacza. Śledczy nadal oszukują motywów, które pchnęły mężczyznę do samobójstwa…