Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem


Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XXIII

IGRANIE Z LOSEM

 Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

Anne-Lise Boge

 

ROZDZIAŁ 1.

Ola biegł za Pederem i niemal równocześnie z nim dopadł skra­ju lasu. Wykonał długi skok i z trudem łapiąc oddech, upadł na ziemię, pewien, że za chwilę usłyszy wrzaski goniących ich Niemców. Czuł pulsowanie w skroniach. Peder podniósł głowę i ostrożnie zerknął w stronę dworu.

- Nie zauważyli nas - odezwał się cicho.

Ola też ukradkiem obrócił głowę i spojrzał za siebie. Dwaj żołnierze skierowali się do stodoły, trzeci Niemiec z cywilem zaś, zapewne jakimś Norwegiem, który im pomagał, weszli do domu mieszkalnego. Najwyraźniej nie mają zamiaru rezygnować, póki nie przeszukają całego obejścia, pomyślał Ola i ciarki mu prze­szły po plecach. Gdyby z Pederem zostali w stodole, nie mieliby szans. Na pewno by ich znaleźli.

Skąd się tu wzięli Niemcy? - zastanawiał się, wczołgując się głębiej w zarośla. Ktoś musiał zauważyć mnie i Pedera i pew­nie dał im cynk. Może dwór jest pod obserwacją? Kto wie, czy Niemcy nie domyślają się, że jego mieszkańcy prowadzą niele­galną działalność, i dlatego mają oko na wszystko, co się tu w po­bliżu dzieje. Jakie to szczęście, że nie zdecydowali się z Pederem wyruszyć na szlak za dnia, bo na pewno zostaliby zauważeni.

Nie miał pojęcia, co powinni teraz zrobić, jednego jednak był pewien: póki Niemcy są w pobliżu, nie wolno im nawet wyściubić nosa z kryjówki. O tej porze roku zmierzch zapadał dość późno, przyjdzie im więc długo czekać, nim krajobraz spowije przytłumiony liliowy mrok, rzucając długie cienie.

Dopiero wtedy pod osłoną wieczoru będą mogli ruszyć w dal­szą drogę, nie obawiając się zatrzymania. Powrót do dworu byłby zbyt ryzykowny, myślał dalej Ola. Nagle przypomniał sobie swój plecak, który położył w kuchni tuż przy drzwiach. Z przeraże­nia przeniknął go lodowaty chłód. Jeśli Niemcy znajdą plecak, natychmiast się domyślą, że we dworze przebywali uciekinierzy. Co się stanie z gospodarzem i jego rodziną? Okupanci grozili surowymi represjami za pomoc w ucieczce. Wystarczył im byle pretekst. Ola wzdrygnął się i spojrzał w stronę dworu.

-  Co robimy? - zapytał cicho Peder.

-  Czekamy - odpowiedział Ola. - Zostaniemy tu, aż się ściemni.

-  A nie moglibyśmy pójść od razu?

-  Nie, muszę zabrać mój plecak! Mieliśmy też pożyczyć nar­ty od gospodarza. Wysoko w górach leży jeszcze dużo śniegu, nie przedostaniemy się bez nart. Poza tym dwór jest pod obserwa­cją - dodał. - Gdybyśmy teraz wyruszyli w drogę, na pewno ktoś by nas spostrzegł.

-  A gdzie masz plecak?

-  Postawiłem go z boku przy drzwiach kuchennych. Mam nadzieję, że ktoś z mieszkańców zachował przytomność umysłu na tyle, by go schować, zanim Niemcy wpadli do izby. Bo jeśli nie, to będzie z nimi krucho. W plecaku jest zapakowana odzież na zmianę i sporo jedzenia na drogę. Jeśli Niemcy go znajdą, to... - Nie musiał kończyć.

Leżeli w milczeniu, nie spuszczając oczu z zabudowań dwo­ru.

Minęło sporo czasu, nim Niemcy wraz z norweskim konfi­dentem wylegli na dziedziniec. Chyba w końcu zrezygnują? - za­stanawiał się Ola, ale znając niemiecką skrupulatność, wiedział, że żołnierze tak łatwo nie dadzą za wygraną. Nerwy miał napięte jak postronki. Na szczęście nic nie wskazywało na to, że Niemcy znaleźli plecak. Nie słychać było wrzasków ani nawoływań, nikt też nie ruszył w stronę lasu w pogoni za uciekinierami. Gospo­darz widocznie w samą porę zdążył ukryć plecak i zdołał zmy­lić nieproszonych gości. Stał na podwórzu i rozmawiał z nimi, z daleka sprawiając wrażenie bardzo spokojnego. Pewnie nie po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji. Wreszcie Niemcy usa­dowili się w samochodzie. Ola zamarł w bezruchu i odetchnął głęboko dopiero wówczas, gdy w oddali ucichł warkot silnika.

Jesteśmy uratowani, przynajmniej na razie, pomyślał.

Ta wyprawa jednak okazała się bardziej niebezpieczna, niż przypuszczał. Jeszcze nigdy nie zetknął się z tak realnym zagro­żeniem. Przeniknęło go nieprzyjemne uczucie strachu, podobne do lodowatego chłodu. Wzdrygnął się i otarł pośpiesznie twarz. Za późno, by żałować, pomyślał. Zresztą nie cofnąłby swej de­cyzji, chciał działać w konspiracji. Nie oznaczało to jednak, że liczył się z tym, że zostanie przez Niemców aresztowany albo, co gorsza, zastrzelony. Miał tak wiele powodów, dla których prag­nął żyć! Równocześnie nie potrafił siedzieć bezczynnie i obojęt­nie przyglądać się temu, co się dzieje wokół, nie stawiając oporu, nie podejmując żadnej walki przeciwko okupantowi. Nie pozwa­lały mu na to głębokie poczucie sprawiedliwości i szczera miłość do ojczystej ziemi. W tej sytuacji nie miał po prostu wyboru. Dla spokoju własnego sumienia musiał włączyć się do konspiracji. Pozostawało mu jedynie mieć nadzieję, że wszystko pójdzie do­brze, a w najgorszym razie tylko on poniesie tego konsekwencje, a nie jego bliscy. Nagle przed oczami stanęła mu Dorbet z ma­leńkim Trygvem na rękach i pomyślał z mocą, że im nie może włos spaść z głowy.

-  Pojechali - odezwał się Peder z ulgą.

-  Tym razem mieliśmy szczęście - pokiwał głową Ola. - Ale musimy zachować jeszcze większą ostrożność, bo być może jego zapas się właśnie wyczerpał.

Ułożyli się wygodnie pod drzewami na grubej warstwie z ga­łęzi świerku, ale Ola mimo to czuł ciągnące od ziemi chłód i wil­goć. Zapowiada się długi dzień, pomyślał niepocieszony i zerk­nął na zegarek.

-  Gospodarz wychodzi z domu - zameldował Peder, stuka­jąc go w ramię.

Ola uniósł się na łokciach i zmrużywszy oczy, popatrzył w stronę dworu. Rzeczywiście, gospodarz, z plecakiem Oli prze­wieszonym przez ramię, skierował się w stronę stajni, po czym pojawił się znów, prowadząc czarnego, lśniącego konia. Wpraw­nymi ruchami założył mu uprząż. Przez chwilę manipulował przy wozie i coś przekładał, a potem usiadł na koźle i cmoknął na konia.

-  Jedzie tutaj - wyszeptał Peder.

Ola poczuł, jak narasta w nim napięcie. Nie był pewien, czy gospodarz słusznie postępuje, kierując się w stronę ich kryjówki, ale uznał w końcu, że chyba wie, co robi. Koń szedł powoli, jakby z ociąganiem, na skraj lasu. Ola zauważył, że gospodarz obrał kurs na ułożone w pryzmę drewno, niedaleko miejsca, gdzie się ukryli. Podniósł się i pochylony rzekł cicho:

-  Przejdźmy kawałek w dół! On podjedzie z tamtej strony. Przemknęli się skuleni wpół, kryjąc się za pniami drzew, tak by nikt ich nie mógł zauważyć, ani od strony dworu, ani z innego miejsca.

Gospodarz zatrzymał się przy pryzmie, odwrócił plecami do dworu i zaczął coś majstrować przy długich tyczkach na dnie wozu.

-  Jesteście tu? - odezwał się cicho, nie przerywając pracy.

-  Tutaj - odpowiedział Ola i podniósł rękę.

- Przyniosłem twój plecak, ukryliśmy go w samą porę. Żona zapakowała do środka garnek z gorącą kaszą, byście mogli zjeść ciepły obiad, w środku są dwie łyżki. No i przywiozłem narty - dodał. - Wysoko w górach leży ponad metr śniegu. Dopilnuj, żeby obie pary wróciły tu z powrotem. W drodze powrotnej jed­ną przymocuj do plecaka.

Między długimi tyczkami na wozie znajdowały się zarówno narty, jak i kijki. Zrzucił cały ładunek na ziemię.

-  Przyjdę późnym wieczorem i was kawałek wyprowadzę - zerknął pośpiesznie przez ramię i dodał: - O ile we dworze bę­dzie spokój.

-  Dziękuję - odezwał się Ola.

Gospodarz stanął w rozkroku przy pryzmie z drewnem, tak by Ola mógł niezauważony przekraść się i zaciągnąć pod drzewa narty oraz plecak.

-  Bądźcie cicho! - upomniał ich gospodarz. - Ktoś obserwu­je dwór i donosi o wszystkim, co się tu dzieje.

-  Dobrze - odparł półgłosem Ola. - Jak myślisz, kiedy mo­żemy wyruszyć w drogę?

-  Zobaczymy. Wrócę tu.

Cmoknął na konia i wóz odjechał. Ola z Pederem ukryli nar­ty wśród drzew i przekradli się z powrotem w to samo miejsce, gdzie przygotowali sobie kryjówkę. Zapachniało kaszą, gdy Ola zdjął pokrywkę z garnka. Sięgnęli po łyżki i w milczeniu zabrali się do jedzenia.

 

Dorbet zauważyła z okna w sypialni skręcający na dziedziniec niemiecki samochód. Serce przestało jej na moment bić. Złapa­ła się za gardło, jakby się dusiła. W pośpiechu odłożyła to, czym się zajmowała, przemierzyła korytarz na poddaszu i pośpiesznie zeszła po schodach.

Co powiedzieć, jeśli Niemcy zapytają o Olę? - zastanawiała się. Wyruszył poprzedniego wieczoru. Nie miała pojęcia, gdzie teraz jest ani kiedy wróci. Wiedziała jedynie, że prowadzi jakąś nielegalną działalność. Jeśli Niemcy zorientują się w tym lub ktoś im doniesie, grozi mu surowa kara. Może to też okazać się brzemienne w skutki dla całej rodziny. Dorbet westchnęła cięż­ko. Na pewno przyjechał Heinrich Klein, ten sam oficer, który był już u nich w Granvold parokrotnie, żeby kupić jedzenie. Mu­szę odwrócić jego uwagę od Oli, pomyślała, szybko zdejmując fartuch i poprawiając włosy. Miała w zwyczaju splatać je w gru­by warkocz, bo tak było jej najwygodniej. Właściwie zamierzała je ściąć, ale Ola stanowczo się temu sprzeciwiał. Mało kto mógł się pochwalić takimi włosami, jej też się podobały i wiedziała, że dodają jej urody.

Przez chwilę bawiła się warkoczem zamyślona, po czym w nagłym postanowieniu rozplotła je i przeczesała palcami, tak że zwisały swobodnie. Rzuciła pośpieszne spojrzenie do lustra, wypróbowała swój czarujący uśmiech i wyszła na schody.

- Dzień dobry - przywitała Heinricha Kleina, który wysiadł z samochodu ze słownikiem w ręku. Tym razem przyjechał bez szofera. Wysoki i przystojny, mógł podobać się kobietom. Dor­bet musiała uczciwie przyznać, że gdyby był Norwegiem, a ona nie miałaby męża, z pewnością nie przeszłaby obok niego obo­jętnie.

-  Dzień dobry, Dorbet - rzekł, a w jego niebieskich oczach pojawił się błysk.

-  Życzy pan sobie jajek i masła?

-  Jajek i maszła, ja, bitte - pokiwał głową i podszedł do niej o krok bliżej.

-  To idźmy od razu do kurnika - zadecydowała Dorbet. - Wezmę tylko koszyk.

Przewertował słownik i zerknąwszy na nią, powtórzył:

-  Koszyk?

-  Tak, koszyk na jajka.

-  Korb, ja - pokiwał głową. - Przynieś koszyk!

Kiedy ponownie wyszła na dziedziniec, niemiecki oficer zdążył zdjąć kurtkę od munduru i odłożyć ją do samocho­du. W samej koszuli z podwiniętymi rękawami stał w słońcu i uśmiechał się.

-  Dein... twój mąż, Herr Grarwold?

Dorbet zrobiło się gorąco i zimno na przemian. Nerwowo za­cisnęła dłonie na koszyku, ale uśmiechając się lekko, pokręciła głową i odpowiedziała na pozór spokojnie:

-  Nie ma go. Dziś musi panu wystarczyć moja obecność.

-  W lesie? - dopytywał się Niemiec.

-  Tak, w lesie - pokiwała głową Dorbet i ruszyła w stronę kurnika. - Proszę za mną.

Przy oborze ich oczom ukazał się przepiękny widok na fiord. Ciemna tafla zalśniła w dole u kresu ciągnących się od dworu pól, pokrytych delikatną zielenią. Niemiec przystanął na chwilę i zapatrzył się zachwycony.

-  So schdn - wyrwało mu się z ust i zerknąwszy na Dorbet, zapytał: - Możemy... zusammen spazieren?

-  Spacer? - zdziwiła się Dorbet. - Chce pan pospacerować?

-  Tak, pospacerować - przytaknął ożywiony. - Du und ich.

-  Czemu nie — pokiwała głową Dorbet i odstawiła koszyk pod ścianą obory.

Chyba nic się nie stanie, jeśli się z nim trochę przejdę, pomy­ślała. Najważniejsze, że przestał dopytywać się o Olę.

Powoli ruszyli ścieżką wzdłuż pola. Z lasu przy cyplu Stornes dolatywały trele kosa. Powietrze przesycone było zapachami wiosny i słoną wonią morza. Niemiec zatrzymał się i długo spo­glądał w dal, po czym odwrócił się i niepewnie, jakby na próbę, chwycił ją za prawą rękę. Nie cofnęła jej, a on, obracając obrącz­kę na jej palcu, powiedział:

-  Herr Graiwold ist... ein glucklicher Mann.

-  Glikklicher?

-  Szczęśliwy, ten Ola.

Dorbet nic na to nie odpowiedziała. Lekki wiaterek rozwie­wał jej włosy, które muskały niczym jedwab jej twarz. Klein puścił dłoń Dorbet i odgarnął jej włosy do tyłu. Spojrzenie jego granatowych oczu nabrało głębi. Dorbet poczuła żyłę pulsu­jącą pod skórą na szyi. Niemiec tymczasem objął jej szczupłą talię, po czym delikatnie przyciągnął do siebie. Znaleźli się tak blisko siebie, że Dorbet poczuła na policzku jego gorący od­dech. Niemal fizycznie odczuwała jego napięcie. Kiedy ujął jej podbródek i podniósł ku sobie jej twarz, uwolniła się z jego objęć i wyszeptała:

-  Nie.

Odwróciła głowę, tak że Niemiec zdążył jedynie musnąć wargami jej policzek. Cofnęła się o krok, pośpiesznie wygładziła włosy i spojrzała na niego z ukosa. Zaraz jednak uśmiechnęła się, chwyciła go za rękę i rzekła:

-  Chciał pan kupić jajka, wracajmy więc do kurnika.

Poszedł za nią bez słowa, ale po jego wzroku poznała, że jest stracony. Nawet nie starał się ukryć zakochanego spojrzenia. Pomyślała sobie, że taka znajomość może się przydać, i postanowiła wykorzystać słabość Niemca, by chronić Olę. A gdyby, nie daj Boże, popadł w niełaskę, to Klein może będzie mógł mu pomóc. Intuicyjnie wyczuwała, że będzie tego Niemca jeszcze potrzebować, choć zdawała sobie sprawę, że obcowanie z nim to jak balansowanie nad przepaścią. Musi pozwolić mu na trochę, ale nie za dużo, dbać, by nie stracił nią zainteresowania, dopóki jest potrzebny. Dlatego też musnęła leciutko jego wargi w pogrą­żonym w półmroku kurniku. Usłyszała, jak wstrzymał oddech. Kiedy jednak chciał jej dotknąć, zręcznie się wymknęła i wyszła na dwór.

Zapomniał zapłacić, zapomniał też zapytać o Olę. Na pewno wróci, pomyślała Dorbet, patrząc, jak samochód skręca z dzie­dzińca na drogę. Póki to konieczne, będę przyjmować go ciepło i serdecznie.

 

Oli wydawało się, że czas wlecze się niemiłosiernie. Po południu na dziedziniec gospodarstwa skręcił wóz. Ola wyciągnął szyję i zobaczył wychodzącego z domu gospodarza, który przywitał się z woźnicą. To chyba nie jest żaden wróg, pomyślał z ulgą Ola, patrząc na zeskakującego z kozła mężczyznę, który zdjął czapkę na powitanie.

Postanowił się przespać w promieniach przygrzewającego słońca, bo zdawał sobie sprawę, że w nocy czeka go niewiele snu. Wyprawa przez góry do Oppdal zajmie im jakieś pięć, sześć godzin, a gdy tylko przekaże Pedera w dobre ręce, będzie musiał czym prędzej bez odpoczynku wracać z powrotem. Będzie mu­siał się wykazać wielkim hartem.

Zdrzemnął się, a we śnie w czerwonawej poświacie przyszła do niego Dorbet. Wydawała się taka prawdziwa, że niemal czuł jej zapach. Wyciągnął do niej ręce, ale ona wymknęła się mu z uśmiechem. Dotknęła go leciutko i rozpłynęła się powietrzu.

-  Dorbet - wyszeptał, usiłując ją pochwycić. - Dorbet. Uśmiechnęła się tylko i znów zniknęła, zlewając się w jedno z czerwoną poświatą. Obudził się gwałtownie i siadł otumaniony.

-  Śniło ci się coś? - zapytał Peder, zerkając na niego uważ­nie. - Mamrotałeś przez sen.

-  Nie wiem - odparł Ola wymijająco i potarł oczy. - Nic nie wiem.

Miał nieprzyjemne uczucie, że coś jest nie tak, jak być po­winno, jakby Dorbet wymykała mu się z rąk. Muszę z nią poroz­mawiać, postanowił w duchu. Po powrocie do domu przeprowa­dzę z nią poważną rozmowę. Tylko co ja jej powiem? Że miałem dziwny sen?

-  Kobieta, co? - Peder uśmiechnął się pod nosem i obrzucił go uważnym spojrzeniem.

-  Mam żonę.

-  Dzieci też?

-  Syna. Niebawem skończy pięć lat.

-  Masz dla kogo żyć.

-  Ty pewnie też?

-  Jestem sam. Dlatego mi łatwiej.

Ola nie odpowiedział. Znów uświadomił sobie, że podjął się bardzo niebezpiecznego zadania. Odwrócił się i położył z powro­tem na gałęziach. Zamknął oczy, a z jego gardła wydobyło się ciężkie westchnienie.

 

W dalszą drogę musieli się udać bez pomocy gospodarza, który przemknął się pod wieczór skrajem lasu do ich kryjówki i wyjaś­nił, że nie ma odwagi opuszczać dworu. Obawiał się, że ktoś go obserwuje.

-  Dasz sobie sam radę - przekonywał Olę. - Wiesz, którędy iść?

-  Tak, raczej wiem.

Gospodarz rozłożył mapę i wskazał palcem trasę. Na koniec poklepał ich po ramionach i życzył powodzenia.

-  Nad ranem będziesz z powrotem - zwrócił się do Oli.

-  Mam nadzieję.

-  Jak wrócisz, narty zostaw tutaj. I rozejrzyj się uważnie, bo nigdy nie wiadomo, kto może zajechać do dworu. Gdyby groziło jakieś niebezpieczeństwo, wrota stodoły zostawię otwarte. Stąd będzie widać. Poczekaj wówczas, aż je zamknę. Rozumiesz?

Ola skinął głową i zarzucił plecak na ramię.

-  Będę uważać - obiecał.

Gospodarz odwrócił się i w zapadającym zmierzchu spojrzał ku górom. Pokiwał głową i rzucił na odchodnym:

-  No, chłopcy, ruszajcie! Szczęśliwej drogi!

Ola odwrócił się tylko raz za siebie, kiedy uszli już spory ka­wałek pod górę. Było zupełnie cicho. Otarł pot z czoła i poma­szerował dalej.

 ROZDZIAŁ 2.

 

Kiedy Niemiec odjechał, Dorbet wzięła synka za rękę i poszli spacerkiem do Stornes. Była niespokojna, nie mogła sobie zna­leźć miejsca i czuła potrzebę, by z kimś porozmawiać. W Granvold nigdy nie wspominała o tym, czym zajmuje się Ola. Nie chciała wysłuchiwać biadolenia Marit na ten temat. Nie ufała w pełni teściowej, obawiając się, że mogłaby komuś nieopatrznie wyjawić tajemnice Oli. Ale z mamą to co innego. Z nią mogła rozmawiać o wszystkim. Kiedy była młodsza, mama często się na nią złościła i gniewała, ale to było tak dawno. Obecnie ich relacje uległy całkowitej zmianie. Dla Dorbet mama stanowiła autorytet i do niej zwracała się po radę. Mama jest jak skała, myślała. Spokojna, zawsze blisko. Nie ugina się przed niczym, nic nie może jej złamać.

Już w korytarzu uderzył ją w nozdrza zapach świeżego chleba.

-  O, a kto to przyszedł? - uśmiechnęła się Ane, podnosząc głowę znad pracy. - Jesteście oboje!

-  Tak, chciałam porozmawiać chwilę z mamą.

-  Jest w pracowni. Idź do niej na górę! Trygve zostanie tu ze mną i z Ingeborg. Prawda, że chcesz z nami zostać, Trygve?

Chłopczyk pokiwał głową ochoczo i zapytał:

-  A będę mógł posmakować świeżego chleba?

-  Oczywiście - roześmiała się Ane. - Z brązowym serem, tak?

Dorbet wymknęła się, gdy malec zajęty był pochłanianiem dużej pajdy. Weszła po schodach, pamiętając, by ominąć skrzy­piący stopień, i zapukała lekko do drzwi pracowni.

-  A to ty, Dorbet! - Mali podniosła wzrok znad pracy i uśmie­chnęła się. - Sama przyszłaś?

-  Nie, Trygve został w izbie. Zajada świeży chleb z serem.

Mali uśmiechnęła się. Dorbet uderzyło, że mama ze swoi­mi ciemnobrązowymi oczami i włosami w kolorze zboża jest wciąż oszałamiająco piękna. Jestem do niej podobna, pomyślała i oparta o framugę drzwi, poczuła gorące oddanie dla matki. Po raz kolejny podziękowała w duchu, że ma ją tak blisko.

-  Co teraz tkasz, mamo?

-  Kilim na ścianę. Właściwie to zrobiłam już wszystko, na co miałam zamówienia z Ameryki, ale teraz nie da rady tego wysłać. Ty pewnie też wyhaftowałaś swoje?

-  Tak, mam gotową jedną wysyłkę.

-  Spróbuję się czegoś dowiedzieć - rzekła Mali. - Może uda­łoby nam się coś nadać pocztą. Chociaż... trochę się obawiam, że paczka zginie po drodze. Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak czekać, aż ta wojna się skończy. Bo przecież kiedyś musi się skończyć - dodała, wzdychając ciężko.

-  Martwię się o Olę - wymknęło się Dorbet.

-  A co, znów poszedł w góry? - spytała Mali i podniosła wzrok.

-  Ktoś zjawił się wczoraj w nocy, więc Ola spakował się po­śpiesznie i ruszył w drogę.

-  Wiesz dokąd?

-  Nie, przecież on mi nigdy nie mówi! Wspomniał tylko, że nie wie, kiedy wróci. Tym razem może to potrwać trochę dłużej niż zazwyczaj.

-  Nie podoba mi się to - mruknęła Mali. - Nawet bardzo mi się nie podoba.

-  A myślisz, że mi to co?

-  W każdym razie nikomu o tym nie mów, Dorbet.

-  Wiem, z nikim na ten temat nie rozmawiam. Tylko z tobą...

-  Ze mną możesz mówić otwarcie.

Po krótkim milczeniu Dorbet powiedziała:

-  Ten niemiecki oficer znów był dziś w Granvold.

-  Ten sam, co zajeżdża i tutaj, Heinrich Klein?

-  Tak, on.

-  Czego chciał? Chyba nie przyjechał z powodu Oli?

-  Chciał kupić jajka i masło, jak zwykle. Ale pytał też o Olę.

-  Co mu powiedziałaś?

-  Skierowałam jego myśli na inne sprawy.

-  Co zrobiłaś? - Mali wbiła wzrok w córkę, a na jej czole pojawiła się głęboka zmarszczka.

Dorbet przeciągnęła się, uśmiechając się znacząco.

-  No cóż, wyraźnie się we mnie podkochuje i jest mną tak zafascynowany, że nie trzeba znów tak wiele...

-  Ale przecież to Niemiec, Dorbet!

-  Wiem, mamo. On mnie nie obchodzi. Wykorzystuję jedy­nie jego słabość do mnie, by nie interesował się Olą. Przecież to ważne!

-  Nie zapominaj tylko, Dorbet, kogo masz przed sobą. Jeśli on się zorientuje, że się nim bawisz...

-  Nie zorientuje się. Trzymam go na wyciągnięcie ręki. No, prawie - dodała z lekkim uśmiechem.

Mali popatrzyła na nią i zapytała:

-  A pomyślałaś o tym, że łatwiej byłoby mu cię zdobyć, gdy­by zniknęła przeszkoda w postaci Oli? Skąd wiesz, czy nie obróci się to przeciwko twojemu mężowi? Klein może zacząć spraw­dzać Olę, zainteresuje się tym, co robi, tylko po to, by wybadać, czy nie udałoby się go pozbyć. O ile naprawdę mu na tobie za­leży, a sądzę, że z taką możliwością trzeba się liczyć - dodała w zamyśleniu.

-  Zwariowałaś, mamo! - Dorbet spojrzała na nią przerażo­na, bo takiej ewentualności w ogóle nie brała pod uwagę. Poczu­ła, jak ze strachu ściska ją w żołądku. Może rzeczywiście nie­opatrznie wznieciła płomień, który pochłonie ich wszystkich?

-  Uważaj na tego człowieka, Dorbet - powiedziała Mali z powagą. - Niemcy nie lubią, jak ktoś sobie z nich kpi. I strzeż się przed plotkami - dodała. - Bo jeśli ktoś pomyśli, że kolaborujesz z wrogiem...

-  Chyba ludzie we wsi na tyle mnie znają, że nie uwierzą w takie bzdury - zaoponowała Dorbet.

-  O, nigdy nie wiadomo - odparła Mali, pochylając się nad krosnami.

-  Jak to nie wiadomo? O co ci chodzi?

-  Ludzie we wsi nieraz mnie zawiedli.

-  Rzeczywiście, ale to było dawno... Właściwie dlaczego wzięli cię na języki?

-  Bo nie postępowałam tak, jak tego ode mnie oczekiwano. No i byłam obca...

-  Nie byłaś szczęśliwa z Johanem Stornesem, ojcem Siverta i Oi?

-  Nie, nie byłam - przyznała Mali niechętnie.

-  Dlatego cię obgadywali?

-  Chyba nie tylko z tego powodu - odrzekła Mali niejasno. - W każdym razie wiem dobrze, jak to jest być pod pręgierzem plotek. Zresztą swego czasu ty też, Dorbet, tego doświadczy­łaś. Nie zapominaj, że tu we wsi człowiekowi nic nie ujdzie na sucho.

-  Wzięli cię na języki dlatego, że byłaś silna - stwierdziła Dorbet.

Na moment zamilkły obie. Promień słońca wpadł ukośnie przez okno, a w jego blasku kłębki wełny nabrały jaskrawych barw.

-  Nie tylko dlatego, Dorbet - rzekła po chwili spokojnie Mali. - Nie tylko.

-  Wiesz, mamo, zawsze mi się wydawało, że ty skrywasz ja­kieś tajemnice. Ze jest coś...

-  Niektóre sprawy człowiek musi zachować dla siebie - skwitowała Mali. - Tak mi się przynajmniej wydaje.

Dorbet stała i patrzyła na matkę bez słowa. Zrozumiała, że nie wyciągnie z niej nic więcej, nawet gdyby się dopytywała. Mali zamknęła się w sobie, jej twarz zastygła jak maska, skrywa­jąc uczucia.

- No to już chyba pójdę na dół - rzekła z ociąganiem Dor­bet. - Musiałam z tobą porozmawiać, bo strasznie się boję.

-  Rozumiem, Dorbet - odparła Mali i wstała ze stołka. - Zej­dę z tobą i przywitam się z Trygvem. - Objęła córkę ramieniem i mocno ją uścisnąwszy, pocieszyła: - Ola na pewno niebawem wróci. I mam nadzieję, że trochę się opamięta.

Dorbet wiedziała jednak, że tak się nie stanie, ale nie po­wiedziała tego na głos. Tym razem mama nie mogła jej pomóc, mimo to poczuła się trochę spokojniejsza.

 

Dorbet obudziła się, bo wyczuła czyjąś obecność. Zaspana siadła gwałtownie na łóżku i zauważyła szarą smugę świtu sączącą się przez szparę między zasłonkami.

-  Ola, to ty?

-  Cii - uciszył ją i podszedł bliżej. - Nie obudź Trygvego.

Dorbet wstała po cichu i rzuciła się Oli na szyję. Był całkiem mokry.

-  Wróciłeś - wyszeptała, wtuliwszy się w niego. - Tak się bałam, Ola.

Przycisnął ją mocno do siebie i bez słowa głaskał po ple­cach.

-  Spociłeś się - powiedziała, przeczesując dłonią jego wil­gotne włosy.

-  Wiosłowałem jak szalony - odpowiedział tylko. Chciała zapytać, gdzie był i co robił, ale milczała, świadoma, że i tak nic jej nie wyjawi. Właściwie nawet nie chciała wiedzieć, cieszyła się jedynie, że wrócił bezpiecznie do domu.

-  Ściągaj te mokre ubrania. Zaraz cię wysuszę. Wypuścił ją z objęć i zaczął się rozbierać. Tak jak stał, zrzucił odzież na podłogę, Dorbet tymczasem nalała wody do miski i za­moczyła szmatkę w zimnej wodzie. Chwyciła ręcznik i podeszła do stojącego nago Oli. Szybkimi ruchami wytarła mu pierś, bar­ki i plecy wilgotną szmatką, po czym osuszyła go ręcznikiem.

-  Tak się bałam, Ola - powtórzyła i pogładziła go po wilgot­nych włosach.

-  Ja też - przyznał się i objął ją ramionami.

Jego uścisk był mocny, niemal desperacki. Przyciskał ją gwałtownie do swego gorącego nagiego ciała, a potem chwycił nagle na ręce i zaniósł do łóżka, obsypując pocałunkami. Przy­warł mocno wargami do jej ust i wyszeptał chrapliwie:

-  Zdejmij koszulę.

Niecierpliwymi dłońmi pomógł jej się rozebrać. Dorbet się nie wzbraniała, jednak zaskoczyła ją ta jego gwałtowność. Za­zwyczaj taki nie bywał.

-  Ola,ty...

W odpowiedzi usłyszała jego przyśpieszony oddech. Dysząc ciężko, złożył na jej wargach intensywny pocałunek. Gdy gładki i gorący język wypełnił jej usta, bliska była utraty tchu. Nieczę­sto tak ją całował.

Potem pogładził jej piersi i ujął w wargi sterczące brodawki. Zanurzyła dłonie w jego włosach i wzdychała z rozkoszą. Usta Oli tymczasem zsunęły się po płaskim brzuchu, zatoczyły kółko wokół pępka. Gorący oddech pieścił jej nagie ciało. Kiedy zaś rozsunął jej uda i pochylił się nad łonem, poczuła przenikający ciało prąd.

Jest taki cudowny, myślała oszołomiona i wygięła ciało ku niemu.

Wiedział, jak obudzić w niej pożądanie, nigdy jednak nie był taki dziki i szalony. Nie zdarzyło mu się kochać z podobną de­speracją, jakby nie był pewien, czy nie jest to ich ostatni raz.

-  Ola... - wyszeptała jego imię, obejmując mocno umięś­nione ciało męża.

Ola nie odpowiedział. Uniósł się na ramionach i wszedł w nią gwałtownie, ujeżdżając ostro, a po krótkiej chwili opadł na nią zdyszany. Przygniótł ją swym ciężarem, a ona, uwolniwszy z tru­dem ręce, objęła go.

-  Co się dzieje? - wyszeptała, przytulona twarzą do jego po­liczka.

-  Nic, a co miałoby się dziać?

-  Byłeś taki gwałtowny.

-  Sprawiłem ci ból?

-  Nie, nie - zaśmiała się lekko. - Było mi bardzo przyjemnie.

-  To chyba dobrze - rzucił tylko.

Ale Dorbet czuła, że chodzi o coś innego, przeraziła ją jego dzi­kość. Nabrała jeszcze większej pewności, że Ola zajmuje się czymś bardzo niebezpiecznym i zdaje sobie sprawę, jak się naraża.

Zsunął się z niej, a ona skuliła się w kłębek i przywarła do niego, bawiąc się włosami na jego karku.

-  Kochasz mnie? - zapytała, zbliżając usta do jego warg.

-  Tak.

Właściwie chciała go spytać, czy z miłości do niej gotów jest porzucić to niebezpieczne zajęcie i przestać ryzykować życie, ale nie odezwała się. Znała odpowiedź.

 

-  A więc wróciłeś - odezwała się Marit, gdy Ola razem z Dorbet zszedł rankiem do kuchni.

Ola postawił na podłodze synka, którego przyniósł na rę­kach, i pokiwał głową.

-  Wróciłem późno w nocy... albo wczesnym świtem, jak wolisz.

-  A gdzie byłeś?

-  Nie będę o tym rozmawiał, mamo. To, czym się zajmuję, jest niebezpieczne i nie zamierzam was w to mieszać. Lepiej nie wiedzieć. Przynajmniej nikt z was nie pozna prawdy.

-  Daj chłopakowi spokój - mruknął Trygve, który siedział przy stole i jadł śniadanie. - Robi tylko to, co musi. Zostawmy to!

-  Jakby jego własna matka...

-  Jest wojna, Marit! To nie są żarty.

Marit zacisnęła usta w linijkę i nalała kawy.

- To, co wie Dorbet...

-  Dorbet nic nie wie.

-  Potrafi jednak owinąć sobie Niemca wokół palca.

Dorbet spojrzała zaskoczona na teściową, bo usłyszała w jej głosie przyganę.

-  Co masz na myśli? - spytał Ola, sięgając po kromkę chleba.

-  Ciągle tu do nas przyjeżdża ten niemiecki oficer - prychnęła Marit. - I nie tylko o jajka i masło mu chodzi, o nie.

-  Ten, którego tu raz spotkałem? - Ola zerknął na Dorbet, która smarowała chleb dla Małego Trygvego.

-  Tak, ten sam - pokiwała głową Dorbet. - Był tu już kilka razy. Przy każdej okazji ci o tym mówię. Nie zdążyłam jedynie wspomnieć, że przyjechał tu też wczoraj przed południem.

-  A po co ty w ogóle z nim odeszłaś od domu, skoro przyje­chał ponoć tylko po jajka? - spytała cierpko Marit.

-  Chciał popatrzeć na fiord - odpowiedziała Dorbet, wbija­jąc wzrok w teściową. - Pomyślałam, że lepiej będzie mu poka­zać widok, którym się zachwyci, niżby miał się wypytywać o Olę. Bo zapytał, gdzie jest. Co miałam mu powiedzieć? Wolałam od­wrócić jego uwagę.

-  Dobrze zrobiłaś, Dorbet - stwierdził Trygve i zapalił faj­kę. - Uspokój się lepiej, Marit, bardzo cię proszę. Młodzi robią to, co należy.

Jedli dalej w milczeniu. Marit zaczęła zmywać naczynia, tłu­kąc talerzami bardziej niż zwykle, ale nic nie powiedziała. Dor­bet popatrzyła na jej wyprostowane plecy i zdziwiła się, dlaczego teściowa zareagowała tak nieprzyjaźnie. Pierwszy raz spotkała ją z jej strony taka przykrość. I jeszcze chciała poróżnić ją z Olą! Może teściowa czuje się odstawiona na boczny tor, pomyślała. Na pewno i jej się nie podoba, że Ola naraża się na niebezpie­czeństwo, a ona nawet nie wie dokładnie, co syn robi. A to zoł­za! - Dorbet rozzłościła się nagle w duchu, ale właściwie czuła się bardziej rozczarowana niż zła.

-  Co mama miała na myśli, mówiąc, że owinęłaś sobie tego Niemca wokół palca? - zapytał Ola w korytarzu, gdy wkładał buty.

-  Rozmawiam z nim i jestem miła. Staram się kierować rozmowę na inne tematy, by czasami nie zaczął się dopytywać, czym się zajmujesz.

-  Jak to?

-  Nie martw się - odparła Dorbet ze złością. - Robię, co mogę, żeby wszystko było dobrze z tobą i z nami. Nic ponad­to - dodała, po czym wyszła, trzaskając mocno drzwiami.

 

ROZDZIAŁ 3.

 

Mali poruszyła się niespokojnie, przewróciła się na drugi bok i nasłuchiwała odgłosów hulającej za oknem wichury. Wycie wiatru w gontach mieszało się z szumem zacinającego o szyby deszczu. Gałęzie starej gruszy, uczepione przylegającej do sy­pialni Mali i Havarda ściany budynku, stukały i drapały o nią za każdym silniejszym podmuchem, który targał drzewem. Grzmoty przetaczały się przez skaliste szczyty, a wnętrze sypial­ni rozświetlały co chwila błyskawice.

Taka zawierucha w samym środku maja stanowi zjawisko nader rzadkie. Ale z pogodą nigdy nic nie wiadomo, pomyślała Mali, przytulając się mocniej do męża.

Havard poruszył się i ziewnął.

-  Nie śpisz?

-  Obudziłam się przez te hałasy. Co za nawałnica!

-  Rzeczywiście, okno jest dobrze zamknięte?

Mali spuściła nogi na podłogę, która wydała jej się wilgotna, i trzęsąc się z zimna, podeszła boso do okna. Po czarnym niebie pę­dziły ciężkie chmury, a przez wzburzony fiord przetaczały się spie­nione fale, które rozbijając się o brzeg, rozpryskiwały się z taką siłą, że na szybach obok kropli deszczu spływała słona morska piana.

-  Zamknięte - odezwała się Mali, wtulając się skulo­na w Havarda i dzwoniąc zębami z zimna. - Co to za pogoda w maju?

-  Rzeczywiście nietypowa, ale od czasu do czasu taka się zdarza.

-  Cii - wyszeptała nagle Mali i siadła na łóżku. - Ktoś jest na schodach!

-  Skąd, to wiatr! A może jakiś biedak musiał wyjść za po­trzebą - stwierdził Havard i chciał pociągnąć Mali z powrotem na łóżko.

-  Sprawdzę - rzekła tymczasem Mali. - Może ktoś jest chory i potrzebuje...

Gdy otworzyła drzwi, do sypialni wtargnęła jakaś postać. Mali krzyknęła przestraszona i cofnęła się gwałtownie. Nie przywykła, by ktoś obcy wchodził na poddasze, chociaż drzwi wejściowych w Stornes nigdy nie zamykano na klucz.

-  Bengt! - zawołała zaskoczona, poznawszy w skulonej po­staci Bengta Innstada. - Co się stało?

-  Sigrid! - jęknął i odgarnął do tyłu ociekające włosy. - Mu­sisz przyjechać, Mali!

Mali poczuła, jak strach ściska jej serce.

-  Zachorowała? - spytała.

-  Jest z nią bardzo źle - odparł zdyszany. - A w taką na­wałnicę nie uda mi się sprowadzić ani akuszerki, ani doktora. Wichura powaliła wiele drzew. Drogi są zatarasowane, telefon głuchy - dodał zrezygnowany. - Próbowaliśmy się do was do­dzwonić, ale nadaremno.

Havard wstał z łóżka i zaczął się ubierać.

-  Przyjechałeś bryczką? - zapytała Mali.

Bengt pokiwał głową i wyjaśnił:

-  Droga zamieniła się w rwący strumień, a koń płoszy się za każdym razem, gdy uderzają pioruny.

-  Zejdźcie obaj na dół - rzekła Mali, popychając Bengta w stronę drzwi. - Ubiorę się szybko i do was przyjdę.

-  Co zrobimy, jeśli nie uda nam się sprowadzić ani doktora, ani akuszerki? - zapytał Bengt przerażony, wbijając w nią po­ciemniały wzrok, w którym czaiła się rozpacz.

-  Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - odparła Mali. - Idź już!

Ubrała się i zapakowała do szydełkowej siatki ubrania na zmia­nę, przypuszczając, że gdy dotrze na miejsce, do Innstad, będzie całkiem przemoczona. W najgorszym przypadku mogłaby poży­czyć coś do przebrania od Sigrid, bo mają podobne sylwetki.

Jeśli rzeczywiście rozpoczął się poród, to znaczy, że dziec­ko przyjdzie na świat przeszło miesiąc przed terminem. Mali wzdrygnęła się i włożyła sweter zrobiony na drutach. Nie wiadomo, jak pójdzie. Liczyła mimo wszystko, że odbierze poród razem z akuszerką, choć nic nie wskazywało na to, że da się ją sprowadzić. Bo kiedy Mali pomyślała, że na nią miałaby spaść cała odpowiedzialność za ten poród, nie było jej lekko na sercu. Trzeba będzie próbować dzwonić co jakiś czas, przecież ta na­wałnica musi się wnet uciszyć.

Chwyciła siatkę i obrzuciwszy ostatnim spojrzeniem sypial­nię, wymknęła się przez drzwi.

Kiedy Mali z Bengtem weszli do sypialni, zastali Sigrid w łóż­ku wyczerpaną i bladą. Przemoczeni do suchej nitki, przybiegli prosto do niej, nie tracąc czasu na przebranie. Z włosów Mali ciekły krople deszczu, mimo że przez całą drogę była otulona szalem. Deszcz zacinał im w twarze, a wokół szalała wichura. Mali nie pamiętała, by kiedyś w taką pogodę przebywała poza domem. Na szczęście jednak droga była przejezdna, choć chwi­lami przypominała rwący potok.

Bengt stanął przy drzwiach, przerażony i niepewny. Mali podeszła do łóżka i położyła rękę na ramieniu Sigrid, która le­żała z zamkniętymi oczami, a jej długie rzęsy rzucały cień na bladą twarz.

-  Sigrid, to ja, Mali.

Otworzyła oczy z wysiłkiem, po omacku szukając dłoni Mali.

-  Och, jak się cieszę, że przyjechałaś - wyszeptała, starając się uśmiechnąć. - Tak się źle czuję.

-  Jak często masz skurcze?

-  Przez ostatnią godzinę powtarzają się co chwilę.

-  Szybko się przebiorę i cię zbadam - powiedziała Mali. - Bengt też musi włożyć suche ubrania. Straszna pogoda!

Bengt podszedł do łóżka i chwycił Sigrid za rękę.

-  Dziękuję ci, Bengt, że sprowadziłeś Mali - wyszeptała Si­grid do męża. - Teraz na pewno wszystko będzie dobrze.

Bengt zszedł na dół, by się przebrać i tam czekać. Mali ściąg­nęła mokre ubrania i włożyła suche. Miała ze sobą słuchawki, ta­kie same, jakich zawsze używała do badania akuszerka. Ostroż­nie odchyliła kołdrę i przyłożyła stetoskop do dużego brzucha. W uszach zabrzmiało jej miarowe i mocne bicie serca dziecka.

-  Z maleństwem wszystko dobrze - uśmiechnęła się, chcąc podnieść Sigrid na duchu. - Ale czeka nas ciężka praca, by je wydostać.

-  Bardzo się tego boję - westchnęła Sigrid. - Poza tym poród zaczął się za wcześnie.

-  Na pewno wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz - uspokoi­ła ją Mali. - Maj to najpiękniejsza pora na urodzenie dziecka - dodała.

Jednak mimo częstych i silnych skurczów akcja porodowa nie posuwała się wcale, natomiast Sigrid całkiem opadła z sił. Jęczała głośno, gdy kolejne skurcze przetaczały się przez jej cia­ło, po czym opadała spocona i blada na poduszki, by na moment odetchnąć. Mali nie wiedziała dokładnie, co ma robić. Przygo­towała wywar ziołowy i napoiła jego odrobiną Sigrid, ale nie za­uważyła żadnej zmiany.

Gdy nieco później odchyliła kołdrę, by ponownie zbadać rodzącą, odkryła czerwone plamy na prześcieradle. Krwawie­nie nie było obfite, ale zawsze jego obecność zwiastowała niebezpieczeństwo. Mali zaniepokoiła się nie na żarty. Wymknęła się z sypialni i zeszła do izby, gdzie zastała jedną ze służących. W saganie gotowała się woda i pachniało świeżo zaparzoną kawą. Bengt leżał na kanapie, ale gdy zobaczył Mali, poderwał się i zapytał zdenerwowany:

-  Stało się coś?

-  Nie, ale poród się nie posuwa do przodu, na dodatek Sigrid zaczęła krwawić. Wprawdzie krwotok nie jest obfity, mimo to mar­twię się. Potrzebna jest akuszerka, Bengt. Telefon działa?

-  Nie, wciąż jest głuchy. Wysłałem parobka, by sprawdził, czy da się przejechać drogą, ale zawrócił. Podobno tuż przed Gjelstad jest zatarasowana przez zwalone potężne drzewa. Usunięcie przeszkody zajmie parę godzin. A nie wiadomo, jak jest dalej - dodał ponuro.

Mali odwróciła się do niego plecami, podeszła do okna i spoj­rzała przez szybę. Na dworze wciąż z tą samą siłą szalała nawał­nica. Odgłos fal uderzających o brzeg przypominał grzmoty.

-  W takim razie musisz popłynąć do Kvannes, Bengt - ode­zwała się nagle i odwróciła się do bladego mężczyzny z czerwo­nymi obwódkami wokół oczu. - To jedyna możliwość.

-  Wiosłować w taką nawałnicę! - jęknęła służąca i przeżeg­nała się. - Przecież to pewna śmierć!

Bengt potarł brodę i popatrzył na Mali.

-  No cóż, w taką pogodę wyprawa łodzią nie jest ani przy­jemna, ani bezpieczna - przyznała Mali. - Ale nie widzę innego wyjścia.

-  Popłynę, jeśli tylko w ten sposób można pomóc Sigrid - oświadczył Bengt.

-  Trzeba sprowadzić akuszerkę - przyznała Mali. - Oba­wiam się komplikacji, Bengt, a akuszerka ma w takich przypad­kach więcej doświadczenia niż ja.

-  W takim razie popłynę - kiwnął głową Bengt. - Wezmę ze sobą dwóch parobków, będziemy wiosłować na zmianę - do­dał. - Ale zdajesz sobie sprawę, Mali, że to trochę potrwa?

-  Rozumiem - przytaknęła, wbijając w niego wzrok. - A nie sądzisz, że Olaus będzie chciał popłynąć z tobą, gdy się dowie, co zamierzasz?

-  Oboje z Helene przed chwilą tu byli, żeby się dowiedzieć, co z Sigrid, ale kazałem im się położyć. Mają na głowie całe go­spodarstwo i muszą być rano wypoczęci. Nie chcę brać ze sobą Olausa - dodał. - Ktoś musi zostać i zadbać o dwór.

Złożył koc, którym był przykryty, gdy leżał na kanapie, i znów odwrócił się do Mali.

-  Zanim ruszę w drogę, chcę się zobaczyć z Sigrid - rzekł ci­cho. - Człowiek nigdy nie wie, co się może zdarzyć - dorzucił.

Mali nie była pewna, czy miał na myśli Sigrid, czy siebie, ale nie zaprotestowała. Bengt kazał służącej obudzić parobka, po czym poszedł z Mali na górę do sypialni.

-  Sigrid, Sigrid, kochanie... - Bengt ukucnął przy łóżku i położył dłoń na pokrytym perlistym potem czole żony.

Drgnęła, słysząc jego głos, i otworzyła oczy. Wzrok miała za­mglony.

-  To ty, Bengt.

-  Sprowadzę dla ciebie pomoc, Sigrid. Przywiozę akuszerkę.

-  Ale nawałnica... Powiedziałeś, że...

-  Popłynę, Sigrid.

Wzdrygnęła się i uniosła głowę znad poduszki. Chwyciła go mocno za rękę i rzekła z wysiłkiem:

-  Nie wypływaj teraz, broń Boże, Bengt. Jeszcze utoniesz!

-  Nic mi się nie stanie - uspokoił ją i ułożył z powrotem na poduszkach. - W gorszą pogodę bywałem na morzu.

Sigrid uczepiła się go wycieńczona i blada.

-  Boję się - rozpłakała się. - Boję się o ciebie i dziecko.

-  Mali mówi, że jest potrzebna pomoc, by wszystko poszło dobrze. Dlatego płynę.

-  Och, sama nie wiem - szlochała. - Minie parę godzin, nim wrócisz. Do tej pory... Wszystko się może zdarzyć - dodała, a usta jej drżały. - Wolę, żebyś został tu ze mną. Potrzebuję cię, Bengt!

Bengt spojrzał pośpiesznie na Mali, która stała w nogach łóż­ka. Jego oczy pociemniały ze strachu i z rozpaczy.

-  Konieczna jest pomoc akuszerki, Sigrid - odezwała się Mali cicho. - Bengt wróci.

W tej samej chwili rozległ się grzmot tak potężny, że aż szyby zadrżały. Może obiecałam więcej, niż to możliwe? - pomyślała Mali, zerkając na okno. A jeśli Bengt utonie? Ta myśl ją przera­ziła. Nie wiedziała właściwie, co gorsze, czy to, że Sigrid umrze podczas porodu, czy że Bengt nie wróci z morza. Jeśli sprawy się całkiem źle potoczą, żadne z nich nie ujdzie z życiem, pomyślała ponuro.

Kolejny skurcz chwycił Sigrid, która jęcząc głośno, uczepiła się kurczowo Bengta. Przytrzymał ją troskliwie, ale Mali widzia­ła, jak bardzo się boi. Gdy bóle ustąpiły, Sigrid opadła na łóżko, a Bengt wstał.

-  Sprowadzę pomoc, Sigrid - powiedział i pogłaskał żonę po włosach. - Bądź dzielna! Wszystko będzie dobrze.

Pochylił się nad nią i pocałował suche, spękane usta żony. Potem wymknął się pośpiesznie z sypialni, zanim zdążyła mu coś odpowiedzieć.

-  On nie wróci - płakała Sigrid zrozpaczona, wyciągając ręce do Mali. - On nigdy nie wróci!

-  Ależ wróci - pocieszała ją Mali, uchwyciwszy jej dłonie. - Oczywiście, że wróci, Sigrid.

Sama jednak nie miała pewności.

 

Noc powoli miała się ku końcowi i nadchodził dzień, gdy tym­czasem poród nie posunął się ani trochę. Skurcze przetaczały się przez ciało Sigrid, nie wywołując nic prócz bólu i rozpaczy ro­dzącej. Serce dziecka biło coraz słabiej. Mali czuła się bezradna, ale starała się zachować spokojną twarz, by Sigrid nie domyśliła się, jak bardzo się boi.

-  To nie skończy się dobrze - szeptała Sigrid do Mali, któ­ra siadła przy wezgłowiu łóżka i położyła zimny kompres na jej czoło. - Jestem za stara.

-  Przecież to nie ma nic do rzeczy - uspokajała ją Mali. - Ale ja też nie pojmuję, dlaczego nic się nie dzieje. Zupełnie, jakby dziecko utknęło.

Odchyliła na bok kołdrę i spojrzała na sączącą się krew.

Żeby tylko nie zaczęła gwałtownie krwawić, pomyślała Mali z trwogą i podłożyła pod ciało rodzącej czysty ręcznik. Bo wtedy byłoby bardzo źle.

-  Jeśli umrę, Mali... - Sigrid chwyciła ją za rękę i wpiła w nią pociemniałe spojrzenie.

-  Nie umrzesz, Sigrid.

-  Jeśli umrę - ciągnęła Sigrid, jakby nie słysząc słów Mali. - Jeśli ja umrę, a dziecko przeżyje... - Odetchnęła z drżeniem. - Będziesz musiała pomóc Bengtowi, Mali. On już raz stracił żonę, wiesz. Nie radzi sobie sam.

-  Ma przecież Olausa i Helenę. Nie zostałby całkiem sam.

-  Obiecaj mi, że zaopiekujesz się nim i dzieckiem, Mali. On ufa tobie i Havardowi. Będzie was potrzebował, jeśli ja... - Leża­ła przez chwilę z zamkniętymi oczami. - A jeśli Bengt nie wróci do domu...

-  Wróci - powiedziała Mali z przekonaniem, którego tak na­prawdę nie miała.

Nowy skurcz chwycił rodzącą i nagle coś się ruszyło. Sigrid z trudem łapała oddech.

-  No, wreszcie nadchodzą bóle parte, Sigrid! - zawołała Mali podniecona i położyła dłoń na jej napiętym łonie. - W końcu! Teraz już będzie dobrze.

Ale minęła godzina, jedna, druga, bóle parte szarpały ciałem Sigrid, a dziecko nie przesuwało się. Sigrid całkiem opadła z sił i leżała w łóżku wyczerpana, niemal bez świadomości.

-  Musisz mi pomóc, Sigrid - rzekła Mali i potrząsnęła nią. - Pomóż!

Posiniałe powieki Sigrid drgnęły. Otworzyła oczy, usiłując uchwycić wzrok Mali.

-  Nie chcę - wyszeptała. - Nie mam już siły. Dłużej nie dam rady.

I wtedy pośród wycia wiatru rozległy się nagle na schodach pro­wadzących do sypialni ciężkie kroki. Otworzyły się drzwi i stanął w nich Bengt. Puścił przodem akuszerkę. Na moment w pomiesz­czeniu zapadła cisza. Mali patrzyła jak oniemiała na ociekające wodą dwie postaci w drzwiach. Bengt był kompletnie wyczerpany. Twarz miał poszarzałą, a mokre włosy przykleiły mu się do czoła.

-  Bengt, to naprawdę ty? - wyszeptała Sigrid i uniosła się w łóżku. - Och, Bengt!

W dwóch susach był przy niej i chwycił ją za ramiona. Sigrid płakała i śmiała się na przemian, nie przestając go głaskać po głowie.

-  Dzięki Bogu, wróciłeś - wyszeptała bez tchu.

-  No, a jak wam tu idzie? - rozległ się silny, niski głos aku­szerki. - Czas najwyższy, by coś wreszcie zaczęło się dziać!

Sigrid nagle się ożywiła, jakby dostała zastrzyk energii. Wstą­piły w nią nowe siły, rezygnacja i rozpacz ustąpiły.

-  Zostań przy mnie, Bengt - poprosiła, kiedy przetoczył się przez nią kolejny skurcz. - Zostań!

I Bengt został. Siedział u wezgłowia i trzymał mocno żonę, szeptał jej do ucha czułe słowa, pocieszał i kładł na czoło chłod­ne kompresy, gdy wyczerpana opadała na poduszki.

-  Co sądzisz? - zapytała Mali, zerkając na akuszerkę. - Zu­pełnie jakby coś się zatkało, prawda?

-  Będzie dobrze - odparła doświadczona kobieta i odciągnęła Mali na bok. - Ale serce dziecka bije bardzo słabo - szepnęła. - Zresztą trudno się dziwić. Taki długi poród. Nie mogłaś nic więcej zrobić. Wiesz przecież... - położyła Mali dłoń na ramieniu.

Mali pokiwała głową w milczeniu. Przez cały czas obawiała się, że dziecko ucierpi z powodu komplikacji.

-  Nie traćmy nadziei, trzeba wierzyć, że będzie dobrze - rzek­ła akuszerka. - Teraz jednak musimy jak najszybciej wydostać dziecko.

I kiedy zaczął się kolejny skurcz, chwyciła Sigrid za rękę i po­wiedziała dobitnie:

-  No, teraz wszystko zależy od ciebie! Pomóż dziecku się wy­dostać!

Chlusnęły zielonkawe wody płodowe z krwią, a zaraz potem wreszcie wyślizgnęło się dziecko. Chłopiec. Maleńki, ale jak Mali zdążyła pośpiesznie sprawdzić, prawidłowo zbudowany. Akuszerka odcięła pępowinę i położyła maleństwo na kocyku na komodzie. Odwróciła je i poklepała w pośladki. Raz. I jeszcze raz. W ciszy rozległ się płacz.

-  To chłopiec! - Mali spojrzała rozpromieniona na Sigrid i Bengta. - Żyje!

Akuszerka pozostawiła Mali obmycie i ubranie noworodka, sama zaś skupiła się na Sigrid. Mali osuszyła delikatnie maleń­stwo. Było śliczne! Podniosła mu rączki i policzyła paluszki. Ob­róciła je w jedną i w drugą stronę. Wszystko wyglądało normal­nie. Chłopiec, choć maleńki, nie wydawał się nawet taki kruchy, a przy tym był bardzo żywotny.

To cud, pomyślała Mali. Cud Boski. Otuliła maleństwo kocy­kiem i zaniosła do rodziców.

-  Syn - rzekła i położyła niemowlę w ramionach Sigrid. - Śliczny maleńki synek.

Jeszcze nigdy nie widziała szczęśliwszych ludzi niż tych dwo­je, którzy pochylili się nad maleństwem. Ich twarze promieniały. Po policzkach Sigrid spływały łzy, kiedy pochyliła się i pocało­wała dziecko w czółko. Bengt, przeraźliwie blady, otoczył ramie­niem żonę i synka.

-  Chyba nam tu nie zemdlejesz? - zapytała Mali zatros­kana.

-  Teraz już zniosę wszystko - uśmiechnął się, a jego twarz natychmiast nabrała blasku i życia.

-  Dziękuję ci, Mali - rzekła Sigrid, wyciągając do niej rękę. - Nigdy ci się nie wywdzięczę. Bez ciebie nie przetrzymałabym tej nocy.

Wysłały Bengta do pralni, by wziął gorącą kąpiel, a Sigrid obmyły i przebrały. Jakimś cudem ustało krwawienie.

Nawałnica zwolna ustąpiła. Kiedy Mali spacerem ruszyła do domu, zza postrzępionych chmur wyjrzało słońce. Nie chciała wracać bryczką. Wolała się przejść. Czuła, że potrzebuje tego po tak ciężkiej nocy.

Na źdźbłach trawy i krzewach lśniły krople deszczu. Zapo­wiada się piękny dzień, pomyślała Mali. Serce jej rosło z radości, gdy myślała o przyjaciołach w Innstad. Nie miała odwagi nawet myśleć, że wszystko skończy się szczęśliwie, tymczasem tak się właśnie stało. Pewnie Sigrid ma lepsze układy z Ojcem Niebie­skim niż ja, pomyślała. Zerknęła pośpiesznie na niebo, mrużąc oczy przed oślepiającym słońcem.

-  Dzięki ci, Boże! - rzekła cicho. - Serdeczne dzięki.

 

ROZDZIAŁ 4.

 

-  Czy w tym roku będziemy świętować Siedemnastego Maja, babciu?

Johannes przybiegł do Stornes z krótką popołudniową wi­zytą i na dziedzińcu spotkał Mali, która szła właśnie do spichle­rza.

-  Oczywiście, że będziemy.

-  Ale przecież nie wolno obchodzić Święta Niepodległości.

-  W zeszłym roku obowiązywał taki sam zakaz - odparła oschle Mali. - Ale my i tak świętowaliśmy. Pamiętasz?

-  Tak, najbardziej panikowała Ingeborg.

-  Będzie dobrze, Johannes, w tym roku także wszystkie na­sze dzieci łącznie z tobą będą mogły pomaszerować i pomachać chorągiewkami. Zwłaszcza dla maluchów to wielka uciecha, wiesz.

-  Przyjdzie do nas Ola Havard - oznajmił Johannes. - Dzwonił wczoraj do mnie, by mi o tym powiedzieć. Święto Nie­podległości przypada w niedzielę, a on przyjedzie do Oppstad w sobotę. Zaprosiłem go do nas siedemnastego maja. Chyba nie masz nic przeciwko temu?

-  Skąd? - kiwnęła głową Mali. - Będzie nam bardzo miło. Nieczęsto go teraz widujemy. Ale co ty właściwie mówiłeś przez telefon? - zainteresowała się Mali, patrząc uważnie na wnuka. - Wiesz, że obchodzenie Święta Niepodległości jest zabronione, a w centrali...

-  Tym razem łączyła rozmowę ta dobra Astrid - uśmiechnął się Johannes. - Zresztą ja wiem, babciu, że przez telefon nie moż­na mówić wszystkiego. Nie jestem taki głupi. Z Olą Havardem wymyśliliśmy własny szyfr i nikt nie zrozumie, o czym rozma­wiamy.

-  To dobrze - pochwaliła go Mali. - Cieszymy się, że Ola Havard do nas przyjdzie.

-  Wiesz, jemu jest teraz o wiele lepiej - rzekł Johannes, patrząc babci prosto w oczy. - Sam mi powiedział, że życie jest piękne.

-  Jak miło usłyszeć - odparła Mali zamyślona. - Ten chło­piec na to zasłużył, jak mało kto. Nie zawsze było mu lekko.

Johannes nic na to nie odpowiedział. Schylił się, podniósł kamyk i rzucił w stronę strumienia przy pralni. Kamień z plu­skiem wpadł do wody w sam środek niewielkiego zakola.

-  Zamierzam złowić teraz trochę czarniaków - oświad­czył. - A wieczorem wypływam na połów z tatą.

-  Tak? Twoja wędka jest chyba schowana w szopie przy pralni.

-  Moja stara dobra wędka - zaśmiał się Johannes i spojrzał na babcię. - Dziadek mi ją zrobił, gdy byłem mały.

-  Na połów czarniaków nadaje się znakomicie - uśmiechnę­ła się Mali. - Na połów w morzu zabierzesz z pewnością lepszy sprzęt.

-  Nazbieram trochę dżdżownic - rzekł Johannes. - Tylko, zdaje się, że za chwilę będzie podwieczorek.

-  Oczywiście - zaśmiała się Mali. - Zapraszam do nas. Mali wyciągnęła dłoń i pogłaskała wnuka po policzku, po czym odwróciła się i ruszyła do spichlerza.

Johannes odnalazł w szopie swoją starą wędkę i postawił ją przy ścianie. Potem odchylił duży kamień. Pod spodem w czar­nej, wilgotnej ziemi wiły się długie tłuste dżdżownice. Johannes wyjął z kieszeni metalowe pudełko. Napełnił je ostrożnie roba­kami i zamknął.

-  Co robisz, Johannes?

Gdy się odwrócił, zobaczył Małą Mali, która stała tuż za jego plecami i przyglądała się mu uważnie swymi dużymi niebieski­mi oczami.

-  Szukam robaków.

-  A po co?

-  Będę łowił czarniaki.

-  Biedne robaki, szkoda ich - sprzeciwiła się i głos jej zadrżał.

-  No tak... pewnie szkoda - przyznał rację dziewczynce. -Ale czarniaki muszą coś zjeść.

-  Ale przecież jak je złowisz, to one umrą.

Johannes tylko pokiwał głową. Zabrał wędkę i podszedł do dużego kamienia przy strumieniu. Mała Mali ruszyła za nim i usiadła w trawie naprzeciwko.

-  A gdzie Marilena?

-  Chyba w domu.

-  Nie przyjdzie tu?

-  A nie mogłabyś po nią pójść i ją tu przyprowadzić? Jak ją poprosisz, na pewno chętnie zje z tobą podwieczorek.

-  Myślisz, że zechce?

-  Jestem tego pewien.

-  Marilena ma niedługo urodziny.

-  To prawda - pokiwał głową Johannes i nałożył robaka na haczyk. - W czerwcu skończy sześć lat. Wiesz o tym?

-  Tak, bo ona jest ode mnie o rok starsza. Kupię jej prezent. Mama tak powiedziała.

Johannes zarzucił sznurek do wody i odwrócił się do małej dziewczynki siedzącej w trawie. - Niedługo obie będziecie cho­dzić do szkoły.

Mała Mali pokiwała głową z namysłem.

-  Marilena zacznie o rok wcześniej niż ja. No i ona ma brata. Ja nie mam.

-  Może jeszcze będziesz miała - pocieszył ją Johannes, ob­serwując uważnie, czy ryba bierze. Przy dnie strumienia migały cienie.

-  Naprawdę? - zapytała z nadzieją w głosie.

-  Zapytaj mamę - odparł Johannes i drgnął, gdy ryba zacze­piła się na haczyk. Szarpnął wędką i wyciągnął małego żwawego czarniaka, którego rzucił na trawę obok dziewczynki. Odsko­czyła przestraszona i z rozszerzonymi oczami patrzyła, jak Jo­hannes zdejmuje rybę z haczyka, ogłuszając ją o kamień.

-  Idź już po Marilenę - zaproponował Johannes, by się jej pozbyć. Nie mógł znieść, jak patrzy na niego z niemym wyrzu­tem. - Jest w domu.

Mała Mali wstała powoli i ruszyła przed siebie. Zatrzymała się nagle na mostku prowadzącym nad strumieniem i rzuciła na odchodnym:

-  Będzie Siedemnasty Maja, babcia tak powiedziała. Cho­ciaż jest wojna - dodała, patrząc uważnie na Johannesa. - Bab­cia nie boi się nawet Niemców.

-  Rzeczywiście - uśmiechnął się Johannes. - Babcię nieła­two przestraszyć.

-  Póki babcia tu rządzi, wszystko będzie dobrze - stwierdzi­ła mała dziewczynka dorośle. - Tak zawsze mówi moja mama.

-  No i ma rację - pokiwał głową Johannes. - Ale teraz już idź, jeśli chcesz zdążyć na podwieczorek. Ty i Marilena.

Mała Mali pokiwała głową, odwróciła się i ruszyła dalej pod górkę.

-  A gdzie ta nasza mała się wybiera? - zapytała Mali, która wracając ze spichlerza, zobaczyła z daleka wnuczkę.

-  Poszła przyprowadzić na podwieczorek Marilenę - odparł Johannes.

-  A, to miło - pokiwała głową Mali. - Może z dziewczynka­mi przyszliby też twoi rodzice? Wyjęłabym coś smacznego.

-  Tata siedzi na strychu i ćwiczy - rzekł Johannes. - Kom­ponuje nowy utwór, więc trudno się z nim teraz dogadać. Ale oczywiście byłoby wspaniale, gdyby przyszedł - dodał, jakby chciał załagodzić swoje słowa.

-  To może twojej mamie przydałoby się trochę od tego od­począć - stwierdziła Mali. - Chyba po nią zadzwonię. Powieś złowione ryby, Johannes, bo inaczej kot ci je zje - upomniała wnuka i chwyciwszy miskę z mąką, ruszyła w stronę schodów.

-  Przecież wiem - odparł Johannes. - Nie urodziłem się wczoraj.

Oj prawda, pomyślała Mali, zerkając na chłopca. Rzeczywi­ście, ten mój najstarszy wnuk nie jest już dzieckiem. Wyciągnął się ostatnio i wychudł jak to dwunastolatek, ale buzię miał tak ładną, że trudno było oderwać od niego wzrok, a poza tym był bardzo miły. Podobny do ojca jak dwie krople wody i tak samo osobliwy, pomyślała, uśmiechając się pod nosem, gdy zdejmo­wała buty.

-  Będzie nas więcej na podwieczorku, Ane - zapowiedziała, wchodząc do izby. - Dostaw na stole talerze.

-  A ile dokładnie?

-  Żebym to ja wiedziała - rzekła Mali. - Zadzwonię na Wzgórze i spróbuję się dowiedzieć.

Tego dnia jedli podwieczorek w licznym gronie. Skończyło się bowiem na tym, że przyszli wszyscy mieszkańcy Wzgórza. Mali przyniosła ze spichlerza roladę i kiełbasę. Siedzieli wokół długiego drewnianego stołu i rozmawiali wesoło.

Zupełnie jakby nie było wojny, pomyślała Mali, zerkając na Siverta. Ale to było tylko krótkotrwałe złudzenie, bo wojna wciąż trwała i nie dało się o niej tak łatwo zapomnieć. Nawet na jeden dzień. Najbardziej bała się o Olę, który działał w konspiracji i podejmował się różnych niebezpiecznych za­dań. Zerknęła raz jeszcze na Siverta, który gestykulując z ożywieniem, opowiadał coś z pełną buzią, a jego szarozielone oczy błyskały wesoło. Ostatnio przestał opowiadać o swoim przyja­cielu Żydzie, więc Mali miała nadzieję, że porzucił pomysł, by go tu ukryć. Syn powiedział jej, że udzieli schronienia przyja­cielowi, jeśli to będzie konieczne. Mali nie miała pojęcia, jak by to miało wyglądać w praktyce. Przecież dzieci mogłyby się zdradzić. Chwila nieuwagi i łatwo powiedzieć o jedno słowo za dużo.

Mali podała dalej półmisek z wędliną i westchnęła cicho. Może wszystko będzie dobrze. Wojna wnet się skończy, a ży­cie znów będzie spokojne i proste. A przynajmniej prostsze. Bo jej życie nigdy nie było pozbawione kłopotów, gdy się tak głębiej nad tym zastanawiała. Jednak sprawy, które dotyczyły tylko jej, to jedno, gorzej, gdy kłopoty dosięgały najbliższych, tych, których kochała.

-  Piękna pogoda - oznajmiła Mali zadowolona, odsłaniając o poranku siedemnastego maja zasłony. - Dobrze się składa!

-  Co masz na myśli? - zapytał Havard, wyciągając się na łóżku i podkładając rękę pod głowę.

-  Chcę, żebyśmy obeszli uroczyście święto narodowe, tak jak to zawsze mieliśmy w zwyczaju, nim wybuchła wojna.

-  A kto przyjdzie?

-  Cała rodzina ze Wzgórza i z Granvold.

-  Seniorzy z Granvold także?

-  Tak, Marit była radosna jak skowronek, gdy ją zaprosiłam.

-  Jak układają się stosunki Dorbet z teściową. Wiesz coś? - zapytał.

-  Chyba dobrze. Nie słyszałam skarg. Dorbet bardzo wydo­roślała.

-  Tak, tak - przyznał Havard, uśmiechając się pod nosem. - Ale nie jest typem gospodyni.

-  Moim zdaniem jest bardzo zręczna.

-  Zawsze stajesz w obronie swoich dzieci - pokiwał głową Havard. - I słusznie - dodał. - A jak zamierzasz świętować? Przecież nie wolno obchodzić Święta Niepodległości.

-  E tam, nikt nie zauważy.

-  A jeśli na dziedziniec wjedzie niemiecki samochód w tym czasie, gdy dzieciaki będą machać norweskimi chorą­giewkami?

-  Będziemy uważnie obserwować drogę, kiedy dzieci utworzą swój mały pochód - oznajmiła ze spokojem Mali. - Przecież samochody są widoczne, gdy tylko wyłonią się zza zakrętu. Gdyby ktoś jechał, dzieciaki zdążą się schować w szo­pie przy pralni.

-  Zgadzam się, że trzeba jakoś uczcić ten dzień - pokiwał głową Havard. - Podobno Ola Havard ma przyjść?

-  Przyjdzie. Wczoraj przyjechał do Oppstad.

-  Tak rzadko go widujemy.

-  Johannes wspomniał mi wczoraj, że Ola Havard ma się teraz dużo lepiej. Zadomowił się w Storhaug i dobrze mu tam. Mówi, że życie jest piękne.

-  Tak powiedział Johannes?

Mali skinęła głową i zaczęła się ubierać.

-  Cieszę się, że to słyszę.

-  Ja też - stwierdziła Mali, wciągając bluzkę przez głowę, a zerknąwszy na męża, zapytała: - Zamierzasz spędzić dzisiejszy dzień w łóżku?

-  Nie, już wstaję - westchnął Havard i spuścił nogi na pod­łogę. - Ale czuję, że zaczynam się starzeć - dodał.

-  Ty, starzeć? - Mali zaśmiała się lekko, podeszła do niego i pocałowała go w czoło. - Nie, ty się nie starzejesz, Havardzie. Mnie się zdaje, że jesteś wciąż taki sam jak wtedy, gdy wprowa­dziłeś się do Stornes.

-  No wiesz - uśmiechnął się, po czym objął ją w talii i przy­ciągnął do siebie. - No wiesz.

Przez chwilę stali przytuleni, ale gdy z dołu doleciało ich trzaśniecie drzwi, Mali spróbowała uwolnić się z ramion męża.

-  Służące już są. Trzeba do nich zejść.

Havard jej jednak nie wypuszczał z objęć.

-  Kochasz mnie? - zapytał.

Odwróciła się do niego pośpiesznie, tonąc w jego spojrzeniu. Wyciągnęła do niego dłoń i pogłaskała go po policzku.

-  Tak - powiedziała cicho. - Kocham cię, Havardzie. I to mocniej, niż sądzisz. Nawet nie pojmujesz, jak bardzo.

 

Siedzieli stłoczeni przy stole. Z rąk do rąk podawano sobie talerz z tortem, waflami i kogel-mogel, prowadząc przy tym ożywione rozmowy.

-  Kiedy będziemy szli w pochodzie? - zapytał Trygve, ciąg­nąc Mali za bluzkę. - Mówiłaś, babciu, że będzie pochód.

-  Oczywiście, że będzie - zaśmiała się Mali. - Poprowadzą go najstarsi chłopcy, dobrze? - skinęła głową na Johannesa i Olę Havarda, którzy nałożyli sobie właśnie po dużym kawałku tortu.

-  Najpierw zjemy - oznajmił Johannes i zerknął pośpiesz­nie na przyjaciela. - A potem będzie pochód, prawda, Ola Havard?

-  Tylko że ktoś musi stanąć na czatach - stwierdził Ola Havard z pełną buzią. - Trzeba pilnować, czy nie jadą Niemcy. Bo chyba zajeżdżają tu czasem?

-  Oni jeżdżą najczęściej gdzie indziej - stwierdziła Mali, zer­kając na Dorbet.

-  Tak, teraz zatrzymują się najchętniej w Granvold - pod­chwyciła Marit i dodała z przyganą w głosie: - Nikt tak jak Dor­bet nie potrafi z nimi rozmawiać.

-  Bzdura - odparła Dorbet i poczerwieniała. - Mnie się tyl­ko zdaje, że lepiej nie robić sobie z nich wrogów. Nigdy nie wia­domo, czy kiedyś od ich dobrej woli nie będzie zależał los kogoś z nas - dodała znacząco i popatrzyła na Olę.

-  To w takim razie ja stanę na podjeździe do stodoły i będę obserwował drogę - przerwał im Oja. - Możecie śmiało masze­rować, dzieciaki. Jak coś zauważę, to krzyknę.

No i był pochód. Havard wyjął chorągiewki ze skrzyni na strychu, Johannes i Ola Havard ustawili dzieci w rzędzie i wnet wszystkie ruszyły w pochodzie przez dziedziniec, wołając „Hur­ra!" i machając z zapałem chorągiewkami.

-  Kiedyś będziemy wspominać, jak obchodziliśmy Siedem­nastego Maja podczas wojny - rzekła Tordhild.

-  Chyba ta wojna się już niebawem skończy - stwierdziła Marit i otuliła się ozdobnym szalem, bo chłód przeszedł jej po plecach, mimo że słońce przygrzewało.

-  Nie jestem tego taki pewien - rzucił Ola ponuro. - Myśli­cie, że Niemcy się tak po prostu poddadzą?

Nikt mu nie odpowiedział.

Dorośli siedzieli na kocach rozłożonych na trawie i patrzyli na rozbawione dzieci.

-  Podobno w Innstad wszystko poszło szczęśliwie - odezwa­ła się nagle Marit. - Słyszałam, że Sigrid urodziła synka.

-  To prawda - pokiwała głową Mali. - Wszyscy się cieszą, bo dziecko urodziło się zdrowe.

-  To prawdziwy cud - stwierdziła Marit. - Sigrid nie jest przecież już młoda. Lepiej by było, żeby inni pomyśleli o powięk­szeniu rodziny - dodała.

Jej spojrzenie zatrzymało się na Dorbet, która uniosła głowę i wyprostowała się dumnie.

-  Mnie masz na myśli, Marit? Ale ty przecież też urodziłaś tylko jedno dziecko - rzuciła surowo.

Mali podniosła się i otrzepała spódnicę. Wyczuła, że do roz­mowy między córką a jej teściową wkradł się nieprzyjazny ton. Uznała jednak, że Marit zachowała się nietaktownie, podejmu­jąc taki temat przy wszystkich. A do tego te jej uwagi na temat goszczenia Niemców... Mali postanowiła jeszcze raz porozma­wiać o tym z Dorbet. Córka powinna być bardzo ostrożna, my­ślała. Bo jeśli rozejdą się plotki, że flirtuje z Niemcami...

Małe dzieci miały już dość maszerowania, odłożyły więc cho­rągiewki na ławkę stojącą na ganku i wybiegły z powrotem na dziedziniec.

-  Możemy się pobawić w stodole, Havardzie?

-  W tych odświętnych ubraniach?

-  Ale my się nie pobrudzimy.

-  Dobrze, już dobrze, pobawcie się - zgodził się i spojrzał na Mali. - O ile babcia wam pozwoli.

-  Niech się bawią - rzekła Mali.

Dorośli siedzieli i rozmawiali rozbawieni, raz po raz wybucha­jąc śmiechem. Ze stodoły dolatywały ich odgłosy wesołej zabawy.

-  A to ci dopiero Siedemnasty Maja - stwierdził Sivert. - Dzieciaki są przeszczęśliwe.

Wszyscy odwrócili głowy, gdy Mała Mali, Marilena i Trygve zbiegli po podjeździe, śmiejąc się i pokrzykując.

-  Oni chcą nas złapać! - wołała radośnie Marilena i biegła co sił w nogach przez dziedziniec, a tuż za nią dwoje pozostałych maluchów. - Oni chcą nas złapać!

Ze stodoły wybiegł Johannes z rękami wyciągniętymi przed siebie, jakby to były ostre szpony, a wył przy tym jak wilk.

-  Już się zbliżamy! Zaraz was dopadniemy!

Dobiegł mniej więcej do połowy podjazdu, gdy za nim na czworakach wyskoczył w pełnym biegu na samą krawędź pod­jazdu Ola Havard. Wyprostował się i nagle zachwiał się, po czym spadł z góry wprost na kamienne płyty.

Przez moment wszyscy zamarli i ucichły krzyki dzieci. Havard poderwał się z miejsca, ale Johannes dobiegł szybciej do przyjaciela.

-  Ola Havard! - krzyknął głośno, a w jego drżącym głosie pobrzmiewał strach i niedowierzanie. - Ola Havard!

Chłopiec leżał dziwnie skręcony, a z rany na głowie i z nosa ciekła mu krew. Havard przybiegł, uklęknął przy synu i ostroż­nie uniósł jego głowę.

-  Ola Havard - odezwał się cicho. - Słyszysz mnie?

Ola Havard leżał z zamkniętymi oczami nieruchomo i nawet jęk nie wydobył się z jego ust. Zupełnie jak szmaciana lalka, po­myślała Mali, gdy dobiegła wraz z innymi do chłopca.

-  Wszystko dobrze? - zapytała. Nikt się nie odezwał.

Johannes osunął się na kolana obok Oli Havarda i położył mu rękę na policzku.

-  Uderzył się głową - stwierdził Oja cicho i wskazał na stertę ułożonych równo płyt o ostrych krawędziach. A spojrzawszy na Mali, dodał: - Nie wygląda to dobrze.

Mali zasłoniła dłonią usta i jęknęła. Zaraz jednak odzyskała mowę i zapytała:

-  Stracił przytomność, Havardzie?

Havard pochylił się nad synem, przyłożył twarz blisko jego twarzy, by sprawdzić oddech, a dłonią przesunął po jego szczup­łej klatce piersiowej. Nagle Mali zauważyła, że mąż jakby zapadł się w sobie, a jego twarz pobladła jak wosk. Podniósł głowę i na­potkał jej spojrzenie. Mali jeszcze nigdy nie widziała takiej roz­paczy w oczach. I wtedy gwałtownie uświadomiła sobie, że stało się najgorsze. Ola Havard nie żyje.

Poczuła się tak, jakby otrzymała pięścią cios w brzuch. Z tru­dem łapała oddech. Potem odwróciła się do otaczających ją wia­nuszkiem bliskich i odsunęła ich.

-  Havard musi wnieść Olę Havarda do domu - oświadczyła chrapliwie. - Chłopiec nie może tak tu leżeć.

Havard wziął syna na ręce i chwiejnym krokiem przeszedł z nim przez dziedziniec. Wyglądało tak, jakby nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Jakby ciężar, który dźwigał, przerastał jego siły. Szok i rozpacz ścisnęły jej serce.

-  Chyba się zaraz obudzi, co? - Johannes pociągnął ją za bluzkę. - Chyba tylko zemdlał, prawda?

Mali zatrzymała się i objęła chłopca ramieniem. Pozostali stłoczyli się wokół nich cisi i przerażeni. Mała Mali płakała wtu­lona w spódnicę mamy.

-  Obawiam się, że on nie żyje - powiedziała Mali cicho gło­sem pozbawionym wyrazu.

-  Nie! Nie! - zawołał Johannes i objął Mali w pasie i wtu­lił się w nią. Sivert daremnie usiłował go odciągnąć. - On nie umarł, babciu - płakał zrozpaczony. - Nie umarł. On tylko zemdlał!

Mali stała nieruchomo, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie, i tuliła swojego wnuka. Sama nie mogła tego pojąć. Przecież z podjazdu nie jest tak wysoko, myślała. Jak mógł się tak mocno uderzyć, że zginął na miejscu? Chyba złamał kark o te płyty. Tak... pewnie stało się tak, jak mówił Oja.

-  Muszę pójść do Havarda - odezwała się cicho, usiłując rozluźnić desperacki uścisk Johannesa. - Muszę iść do domu, Johannes.

-  Pójdę z tobą!

-  Nie, wracajmy na Wzgórze - wtrąciła się Tordhild, obej­mując tulącą się do niej Marilenę. - Później przyjdziemy - do­dała.

-  Nie zostawię mojego przyjaciela - płakał Johannes. - Chcę być przy nim.

-  Pozwól mu zostać - rzekła Mali. - Przyjdziecie potem wszyscy na nabożeństwo.

-  Wszystkiego dopilnuję - rzekła Herborg. - Ja...

-  Sama zadzwonię do Oppstad - wyszeptała Mali. - I do Storhaug.

Johannes chwycił ją za rękę i razem poszli w stronę scho­dów.

Havard siedział obok kanapy z twarzą ukrytą w dłoniach. Ola Havard wyglądał zupełnie, jakby spał. Twarz miał białą jak kreda, a z nosa spływały mu dwie cienkie strużki krwi. Johannes podszedł powoli do kanapy, nie spuszczając wzroku z przyjaciela.

-  Obudź się, Ola Havardzie! Obudź się! - rzucił chrapliwie.

Havard uniósł twarz niemal tak samo bladą jak twarz nie­żyjącego dziecka, a jego zrozpaczone oczy przypominały dwa przepastne otwory.

-  On chyba nie żyje - odezwał się niewyraźnie.

Mali położyła dłoń na szyi Oli Havarda i powoli pokiwała głową.

-  Nie żyje - potwierdziła cicho. - Tak mi przykro, Havardzie!

-  Ja tego nie wytrzymam - odezwał się Havard stłumionym głosem i wstał. - Wszystko, tylko nie to...

Bezwolnie zaczął krążyć po izbie, a po policzkach płynęły mu Izy. Mali zatrzymała go i objęła mocno.

-  Havardzie - jęknęła. - Kochany Havardzie...

Tak byli pochłonięci sobą, że dopiero po chwili usłyszeli ci­chy śpiew. Nie rozróżniali słów, tylko melodię. Johannes ukucnął przy kanapie i obejmując zmarłego przyjaciela, śpiewał mu cicho.

-  Co robisz? - zapytała Mali.

-  Śpiewam, żeby Ola Havard wiedział, że jestem tu przy nim - odpowiedział cicho Johannes. - Nie może pomyśleć, że go zostawiłem.

-  Pewnie wie, że tu jesteś - pokiwała głową Mali. - Śpiewaj, Johannes, śpiewaj.

Po czym znów objęła Havarda, wtulając twarz w zagłębienie na jego szyi. Czuła, jak jego ciałem wstrząsa szloch, i przełknęła z trudem ślinę. Nic już nie będzie takie jak kiedyś, pomyślała. Nic.

ROZDZIAŁ 5.

 

Tego samego dnia późnym popołudniem odbyło się nabożeń­stwo żałobne. W rozmowie z rodziną Oli Havarda z Oppstad i ze Storhaug Mali ustaliła, że nabożeństwo zostanie odprawione w Stornes, tam gdzie zdarzył się nieszczęśliwy wypadek.

Wiadomość o śmierci Oli Havarda wszędzie wywoływała wstrząs i niedowierzanie. Mali długo ściskała słuchawkę w ręce, nim odważyła się zatelefonować do Oppstad. Przez chwilę wa­hała się, czy to nie Havard powinien zadzwonić, ale zaraz odrzu­ciła tę myśl. Havard tak rozpaczał, że nie był w stanie z nikim rozmawiać.

-  Ja tego nie przeżyję - powtarzał, kierując na Mali załama­ne spojrzenie.

-  Tak ci się teraz wydaje - pocieszała go. - Tymczasem nam, dotkniętym nieszczęściem, nie pozostaje nic innego. Takie już jest życie.

-  Ale to nie do zniesienia - szlochał.

Mali objęła go i mocno przytuliła do siebie. Poklepywała go po plecach i gładziła zesztywniałe plecy, cierpliwie tłumacząc:

-  Rozumiem, że teraz wydaje ci się, że tego nie udźwigniesz. Ale przecież masz dla kogo żyć. Wszyscy ciebie potrzebujemy.

-  Nigdy nie byłem dobrym ojcem dla Oli Havarda - zarzu­cał sobie, jakby w ogóle jej słowa do niego nie docierały. - Ten chłopiec był z mojego powodu nieszczęśliwy, dlatego że go od­rzuciłem.

-  Może kiedyś tak było - przyznała Mali. - Ale dobrze wiesz, jak bardzo cię kochał i cieszył się, że to ty jesteś jego ojcem.

Havard znów zatrząśł się od płaczu.

-  Czy to ma sens, żeby dzieci umierały wcześniej niż rodzi­ce? Przecież to on powinien mnie pochować, nie ja jego!

-  O tym decyduje Bóg - rzekła cicho Mali.

-  Jaki Bóg? - rzucił Havard chrapliwie. - Co to za Bóg za­biera chłopca będącego dopiero u progu życia? Co to za Bóg?

-  Rzeczywiście trudno to zrozumieć - wyszeptała Mali i za­nurzyła palce w jego włosach. - Niełatwo dopatrzeć się w tym jakiegoś sensu.

-  A ci jego biedni dziadkowie w Storhaug - ciągnął Havard. - Co oni zrobią? Stracili już wszystkich najbliższych. Będą mnie obwiniać o śmierć wnuka.

-  Przecież wiesz, że to nie była twoja wina.

-  Mogłem przełożyć gdzieś te płyty. Wówczas by żył.

Mali nic mu na to nie odpowiedziała. Pomyślała tylko, że czeka ich teraz trudny czas. Po stracie Ruth pogrążyli się w cięż­kiej żałobie, ale to, co się stało z Olą Havardem, jeszcze mocniej załamało Havarda. Nie dlatego, by był mocniej związany z chłopcem niż ze swoją najstarszą córką, ale dlatego, że z jego powodu dręczyły go wyrzut sumienia, myślała Mali.

Przypomniała sobie, jak ona sama zadręczała się po śmierci Ruth. Bezsilność i poczucie winy niemal kompletnie ją załama­ły. Znów ożyły w pamięci te ponure chwile, kiedy pragnęła jedy­nie położyć się i zasnąć, by już nigdy się nie obudzić. Ale jakoś przez to przeszła. Nie poddała się całkiem smutkowi i rozpaczy. Uznała, że dopóki człowiek żyje, musi próbować się podźwignąć i iść dalej, zarówno ze względu na siebie, jak i na innych. Zasta­nawiała się tylko, czy Havard potrafi spojrzeć na to w taki sam sposób.

-  Zatelefonuję do wszystkich - powiedziała powoli i wypuś­ciła go z objęć. - Zadzwonię do Oppstad i do Storhaug w sprawie nabożeństwa. Ale wydaje mi się, że zostanie ono odprawione tu­taj. Nie będziemy przenosić Oli Havarda.

Havard, słysząc to, znów zapadł się w sobie.

-  Połóż się trochę - poradziła mu Mali. - Spróbuj się uspo­koić.

Nie odpowiedział, ale chwiejnym krokiem doszedł do łóżka i opadł na posłanie. Ułożony na wznak zasłonił ręką twarz. Mali rzuciła mu zatroskane spojrzenie. Smutek z powodu śmierci Oli Havarda ciążył jej niczym kamień w żołądku. Oczy piekły ją od tłumionego płaczu, ale wiedziała, że nie może się poddać roz­paczy. Musi zatroszczyć się najpierw o to, by godnie pożegnać chłopca i pomodlić się za jego duszę. No a potem, kiedy nadej­dzie ten dzień, odprowadzić trumnę z jego ciałem na miejsce wiecznego spoczynku. Nie mogę się poddać rozpaczy, pomyślała i rzuciwszy zatroskane spojrzenie na Havarda, wymknęła się po cichu z sypialni.

 

W izbie w Stornes stłoczyli się milczący, zapłakani ludzie. Mali stała w drzwiach razem z Havardem i witała wszystkich przyby­łych. Wymusiła to na nim, choć jęczał, że temu nie podoła.

-  Musisz, Havardzie! Tyle przynajmniej jesteś winien swoje­mu synowi.

Skulił się, jakby wymierzyła mu policzek, a jego oczy napeł­niły się łzami.

-  Nie wszyscy są tacy silni jak ty - odezwał się gardłowo.

-  Ale wszyscy mogą wziąć się w garść - odpowiedziała krót­ko. - Jesteś to winien Oli Havardowi.

W milczeniu ogarnął się i włożył garnitur, a teraz stał blady i poważny obok niej przy drzwiach wejściowych. Mali widziała, ile to go kosztuje, i serce jej krwawiło z żalu. Nie mogła jednak zdjąć z niego tego brzemienia. Będzie go chronić i pocieszać przez najbliższe dni i tygodnie, ale teraz sam musi stawić czoło rozpaczy.

Johannes przyszedł z rodzicami i Marileną. Pod pachą niósł skrzypce.

-  Czy z Oppstad już przyjechali? - zapytał.

-  Tak, są w środku. Czemu pytasz? - zdziwiła się Mali.

-  Dzwoniłem do nich - odparł, pocierając bladą, zgnębioną twarz. - Pomyślałem, że Ola Havard przywiózł pewnie swojego ulubionego misia, i okazało się, że miałem rację. Chcę, żeby za­brał go ze sobą. Wiesz, jak bardzo go lubił. Był jego pociechą.

-  Pięknie, że o tym pomyślałeś - pochwaliła go Mali. - Za­grasz też coś?

-  On bardzo lubił, jak grałem - pokiwał głową Johannes. - Oczywiście, że mu zagram. Skomponuję też melodię tylko dla niego. Bo wiesz, że to był mój najlepszy przyjaciel.

Nabożeństwo było piękne, choć przejmująco smutne. Nikolai odczytał fragment z Biblii i odśpiewał dwa ulubione psalmy Oli Havarda, a na zakończenie zagrał Johannes. Jasne dźwięki skrzypiec przeniknęły do serc pogrążonej w żałobie gromady, wyciskając łzy z niejednej pary oczu.

Mali patrzyła na wnuka, ściskając w dłoniach chusteczkę, aż zgniotła ją w twardą kulkę. Chłopiec był taki blady, że wydawało się, iż zaraz zemdleje. Miał zamknięte oczy, łzy ciekły mu po po­liczkach, ale grał. Tyle osób cierpi dziś z powodu bolesnej stra­ty, myślała Mali. Wśród nich Johannes. Tych dwóch chłopców od pierwszej chwili, gdy się poznali, połączyła bliska przyjaźń. Mali zastanawiała się, jak Johannes zniesie śmierć przyjaciela, jak upora się z nieszczęściem. Jest taki wrażliwy, a przecież Ola Havard zginął tragicznie na jego oczach. Mimo wszystko wie­rzyła, że wnuk nie podda się rozpaczy. W końcu w jego żyłach płynie jej krew.

Mali rozmyślała także nad tym, kim był dla niej Ola Havard i jak pojawił się w jej życiu. Z początku, musiała się przyznać sama przed sobą, nie cieszyła się z jego istnienia. Chłopiec sta­nowił bowiem żywy dowód zdrady Havarda. Z czasem jednak szczerze go pokochała. Miała tylko nadzieję, że potrafiła to oka­zać i że chłopiec zdawał sobie z tego sprawę. Teraz w każdym razie było już za późno, by mu o tym powiedzieć.

Wielu ludzi podchodziło do trumny, by pożegnać chłopca przed zamknięciem wieka. Mali serce krwawiło ze współczucia dla dwojga staruszków ze Storhaug. Stracili już tylu bliskich! Teraz stali oboje przy trumnie, szarzy i zapłakani, żegnając uko­chanego wnuka.

Johannes podszedł i włożył Oli Havardowi pod pachę plu­szowego misia. Chwycił zimną białą dłoń przyjaciela i stał tak długo z pochyloną głową.

-  Stało się nie tak, jak myśleliśmy - mówił cicho, tak że ledwie było go słychać. - Powinieneś zostać z nami dłużej, Ola Havardzie. Mieliśmy tyle planów, ty i ja...

Na koniec podszedł do trumny Havard. Twarz miał białą jak kreda. Pochylił się nad synem i pocałował go w czoło. Pogła­skał go przelotnie po policzku i stał tak długo z pochyloną głową i złożonymi rękami. Gdy wreszcie wrócił na swoje miejsce przy Mali i trumna została przykryta wiekiem, w izbie rozległ się tłu­miony szloch. Potem po raz ostatni Ola Havard został wyprowa­dzony z izby w Stornes.

 

Pogrążona w żałobie Mali nie zapomniała jednak o swym posta­nowieniu, by jeszcze raz porozmawiać z Dorbet o niemieckim oficerze. Któregoś dnia, gdy córka przyszła z Trygvem, wzięła ją na stronę i zagadnęła:

-  Jak ci się układa z Niemcem?

-  Układa?

-  No, czy był znowu?

-  Od ostatniego razu nie.

-  Dużo myślałam o tym, Dorbet. Musisz zachować w tej sprawie wyjątkową ostrożność. Słyszałaś Marit, ona wyraźnie ma ci za złe tego Niemca. Może ma jakiś powód?

-  Marit potrafi być nieprzyjemna i złośliwa bez powodu.

-  Ale jeśli ona uważa, że jesteś zbyt miła dla tego Niemca, to i inni mogą tak pomyśleć. Uważaj, Dorbet, żeby nie uznano, że kolaborujesz z wrogiem.

-  Przecież tego nie robię!

-  Nie, ja nie mówię, że kolaborujesz, ale proszę, pomyśl o tym mimo wszystko. Wpadniesz w kłopoty, jeśli...

-  Tak, mamo, rozumiem, ale ja naprawdę nic takiego nie zrobiłam. Byłam po prostu uprzejma i odwróciłam uwagę Niem­ca od Oli, a to może się przydać.

W duchu przyznała się jednak, że była może trochę za uprzej­ma. Podobało jej się, że ma nad Niemcem władzę. Sprawdzała jedynie jaką, na wypadek gdyby była jej potrzebna pomoc, by ochronić Olę. Tylko dlatego jestem dla niego miła, usprawiedli­wiała się. A Marit niech lepiej przestanie gadać, pomyślała ziry­towana. Wciąż tylko się wtrąca w nie swoje sprawy.

Mali popatrzyła na odpychającą minę córki i westchnęła lekko. No cóż, przynajmniej ją ostrzegłam i wyraziłam swoje zdanie. Po­zostaje tylko mieć nadzieję, że Dorbet nie posunie się zbyt daleko. W końcu nie jest już dzieckiem. Nic więcej uczynić nie mogę.

-  Nie chcę się wtrącać - rzekła i pogłaskała Dorbet po po­liczku. - Po prostu trochę się martwię.

-  Niepotrzebnie - skwitowała Dorbet. - Jestem dorosła.

Mali pokiwała głową. Dorbet skończyła dwadzieścia dwa lata, jest młodą gospodynią w dużym dworze i matką pięciolet­niego synka. Oczywiście, że jest już dorosła. Ale z drugiej stro­ny. .. Dorbet zawsze pozostanie trochę nieobliczalna.

-  Co słychać u Oli? - zmieniła temat rozmowy.

-  No właśnie, to już lepsze pytanie - odparła Dorbet krót­ko. - Bo to o niego raczej trzeba się martwić. Wprawdzie ostat­nio nie wyprawiał się w góry, ale z nim nigdy nie wiadomo - do­dała. - Jestem pewna, że za jakiś czas znów się to powtórzy.

-  Ale nie mówiłaś mu, że...

-  Spróbuj mu coś wytłumaczyć!

Mali zamilkła i zatroskana westchnęła ciężko. Obawiała się, że Oli nie da się przekonać, by skończył z niebezpiecznym pro­cederem przeprowadzania uciekinierów przez zieloną granicę.

-  A jak twoje haftowanie? - zagadnęła z innej beczki, by tro­chę złagodzić nastrój. - Zrobiłaś coś?

-  Tak, cały czas haftuję. Ale jak myślisz, uda nam się to wy­słać?

-  Jeszcze tego nie sprawdziłam - przyznała się Mali. - Ale muszę się tym zająć, bo i ja mam wiele gotowych wyrobów.

-  Martin nie dzwonił ostatnio?

-  Nie, od tamtej pory, gdy ci mówiłam, nie dzwonił. Wspo­minał, że mogą być trudności z połączeniem.

Dorbet tylko pokiwała głową.

Trygve podbiegł do nich roześmiany i zarumieniony, wołając z daleka:

-  Mamo, urodziło się cielątko! Chodź i zobacz! Wujek Oja będzie je poił.

Dorbet wzięła synka za rękę i uśmiechnęła się.

-  Pewnie, że z tobą pójdę. Też chcę zobaczyć cielątko - do­dała, zerkając pośpiesznie na mamę. - Chyba nic więcej już ode mnie nie chcesz?

-  Nie, chodziło mi tylko o tę jedną sprawę.

Mali obserwowała z daleka córkę i wnuczka idących przez dziedziniec. Niech ta wojna się wreszcie skończy, pomyślała. Ale dni wydawały jej się teraz takie ponure nie tylko z powodu wojny. Tragiczna śmierć Oli Havarda nadal kładła się cieniem na nich wszystkich, zwłaszcza Havard nie mógł się otrząsnąć. Kręcił się po obejściu blady i milczący, mało jadł, niewiele się odzywał. Mali miała nadzieję, że z czasem odzyska dawną pogo­dę ducha, że nie zamknie się w sobie na resztę życia.

Czekał ich jeszcze pogrzeb. Mali łudziła się, że gdy mąż już będzie miał to za sobą, trochę mu ulży. Choć oczywiście nikt z rodziny nigdy nie zapomni Oli Havarda. Ten chłopiec pozosta­nie na zawsze w ich wspomnieniach jako ktoś bardzo bliski.

Mali otarła dłonią twarz i odwróciwszy się na pięcie, skiero­wała w stronę schodów.

 

Leżeli w łóżku. Ola bawił się włosami Dorbet, nawijając na palce jej jasne loki. W dużym domu panowała cisza. Zasłonki w oknach fa­lowały lekko poruszane łagodnymi podmuchami wieczornej bryzy. W sypialni pomimo późnej pory panował półmrok.

-  Czy coś jest nie tak? - zapytał nagle. Podłożył jej ramię pod głowę i przyciągnął ją lekko do siebie.

-  A co takiego?

-  Ostatnio odzywasz się do mnie półsłówkami, denerwujesz się o byle co i mam wrażenie, jakbyś się ode mnie oddalała.

-  Jestem przy tobie, Ola - rzuciła krótko, prostując zesztywniałe ciało. - To raczej ty nigdy nie masz czasu...

Nie odpowiedział jej od razu, musnął tylko palcem jej deli­katny policzek.

-  Dla ciebie zawsze mam czas - odpowiedział wreszcie.

-  Jakoś nie odczuwam tego w taki sposób.

-  Jest wojna - tłumaczył cicho. - A ty nie przepadasz za tym, czym się zajmuję.

-  Bo te wyprawy są niebezpieczne, Ola.

-  To prawda, ale ja nie potrafię inaczej, Dorbet. Nie chcę siedzieć bezczynnie. Muszę coś robić.

Przez chwilę leżeli objęci, nic nie mówiąc. Przyciągnął ją mocniej do siebie i zaczął:

-  Ten Niemiec...

-  Co z nim? - zapytała Dorbet, wstrzymując oddech.

-  O co właściwie chodziło mojej mamie, gdy o nim mówiła?

-  A o to już musisz ją zapytać, bo ja nie mam pojęcia.

-  Zabrzmiało to tak, jakbyś tego oficera bardzo polubiła...

-  Bzdura - oburzyła się Dorbet. - Byłam dla niego miła i uprzejma, to prawda. Ale tylko dlatego, że się o ciebie boję! Pomyślałam, że taka znajomość może się przydać, gdyby nie daj Boże coś się stało i trzeba cię było ratować.

-   Myślisz w taki sposób?

W odpowiedzi łza potoczyła się po jej rozgrzanym policzku.

-  Byłem zazdrosny - wyszeptał powoli, całując żonę.

-  Zazdrosny? A mnie się zdawało, że cię już wcale nie ob­chodzę.

-  Nieprawda - wyszeptał, unosząc się na łokciu. - Jesteś dla mnie wszystkim, Dorbet. Ty i Trygve. Ale najbardziej ty - mus­nął oddechem jej policzek. - Wiesz przecież...

-  Ale wojna jest ważniejsza...

-  To co innego, to obowiązek wobec ojczyzny - rzekł, odgar­niając do tylu jej włosy. - Ale kocham tylko ciebie, wiesz przecież.

Dorbet rozluźniła się i przywarła do niego, chłonąc ciepło bijące od jego muskularnego ciała. Jęknęła, gdy wsunął jej dłoń pod koszulę.

-  Czego chcesz?

-  A jak myślisz? - zaśmiał się cicho.

Zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego gorąca i oszołomiona szczęściem, stęskniona za jego bliskością.

-  Ola - szeptała mu do policzka. - Ola...

Zamknął jej usta pocałunkiem. Czubkiem języka muskał jej rozchylone wargi, a jego gorące dłonie pieściły jej ciało, które chętnie poddawało się tym pieszczotom. Zaszumiało jej w gło­wie, a kiedy w nią wszedł, pod jej zamkniętymi powiekami roz­błysły gwiazdy. Wypuściła ustami powietrze i jęknąwszy prze­ciągle, poddała się szaleńczemu pędowi.

-  Och ty - wyszeptał jej już po wszystkim i uśmiechnął się. - Och ty.

Dorbet, rozpalona, uśmiechnęła się i wtuliła się w niego. Twarz ukryła w zagłębieniu przy jego szyi.

-  Takiego chcę cię zawsze - wyszeptała.

-  Ja też pragnę ciebie takiej - roześmiał się cicho. - Jeste­śmy więc zgodni.

Jeszcze długo po tym, gdy Ola zasnął, Dorbet leżała i nasłu­chiwała jego równego oddechu. Wciąż była rozgrzana miłosnym aktem, ale po plecach przeszły jej ciarki ze strachu, że mogłaby utracić męża.

-  Strzeż go, Boże - wyszeptała powoli, złożywszy dłonie jak do modlitwy. - Strzeż go.

Położyła mu głowę na piersi i zamknęła oczy. Niebawem spłynął na nią sen.

 

W dniu pogrzebu Oli Havarda padał rzęsisty deszcz, stanowiąc ponure tło tego strasznego dramatu. Tłumnie przybyli ubrani na czarno żałobnicy i wypełnili do ostatniego miejsca kościół w Kvannes. Na trumnie leżał bukiet pięknych świeżych kwia­tów, a w głównej nawie ułożono wieńce i wiązanki od bliskich i dalszych krewnych oraz znajomych.

Havard siedział blady i milczący w ławce obok Mali. Nie śpiewał psalmów ze wszystkimi. Mocno zaciskał szczęki, a pod skórą mięśnie napinały się niczym twarde węzły, z trudem oddy­chał. W ławkach z drugiej strony nawy siedziała rodzina chłop­ca z Oppstad i dwoje staruszków ze Storhaug. Mali serdecznie im współczuła, zwłaszcza dziadkom Oli Havarda ze Storhaug.

Przez ten tydzień, który upłynął od wypadku, jakby postarze­li się o dziesięć lat. Mali nie miała pojęcia, jak to teraz będzie w Storhaug. Kto przejmie dwór, gdy nadejdzie czas? Ola Stor­haug, według kościelnych ksiąg ojciec małego Oli Havarda, był jedynakiem. Mali westchnęła ciężko, ale uznała, że przecież to nie jej sprawa. Na pewno znajdzie się jakieś rozwiązanie. Po omacku odszukała dłoń męża.

Słyszała tylko urywki kazania pastora. Mówił coś o tym, że należy być zawsze gotowym, bo nikt nie wie, kiedy Pan wezwie nas do swego domu. Ola Havard ma zapewnione miejsce w nie­bie, myślała Mali. Przez ten krótki czas swego ziemskiego ży­cia był dla wszystkich dobry i miły. Jeśli istnieje raj, to on tam na pewno trafił. Może teraz jest już szczęśliwy i beztroski. Mali pragnęła w to wierzyć z całego serca. Może Ruth stała tam i po­witała swojego przyrodniego brata? Ta myśl wydała jej się krze­piąca, choć wciąż nie pojmowała Bożych zamysłów. Otarła łzy i wydmuchała nos.

Tego dnia Johannes także grał. Łagodne dźwięki skrzypiec wypełniły muzyką kościelne wnętrze, wywołując wzruszenie wśród wszystkich obecnych na nabożeństwie. Mali nigdy wcześ­niej nie słyszała tego utworu. Może Johannes skomponował go w ostatnich dniach specjalnie dla Oli Havarda, tak jak zapowia­dał? Było to cudowne i godne pożegnanie przyjaciela.

-  Pięknie zagrałeś - powiedziała mu Mali, kiedy potem do niej podszedł.

Pokiwał głową w milczeniu.

-  Sam to skomponowałeś?

-  Tak, dziś w nocy.

Mali pogłaskała go po ciemnej niesfornej grzywce i musnęła dłonią jego policzek.

-  Jak się czujesz, Johannes? - zapytała. Popatrzył na nią oczami pełnymi łez.

-  Jest mi bardzo ciężko - powiedział cicho.

-  To minie z czasem - pocieszyła go i położyła mu rękę na karku.

-  Tata też tak mówi. Może ma rację, ale ja teraz tego zupeł­nie nie rozumiem. Zaczynam wątpić, czy Bóg istnieje. Dlaczego Oli Havardowi nie było dane nadal żyć?

- Nie wiem, Johannes. Nigdy tak do końca nie rozumiałam Boskich wyroków - przyznała Mali.

Kiedy tego wieczoru Havard wreszcie usnął, milczący i za­płakany, Mali długo jeszcze leżała i wpatrywała się w półmrok. Zgadzała się z Havardem, że dzieci nie powinny umierać przed rodzicami. Jaki to ma sens? Ale czy po raz pierwszy spotykało ich coś, czego nie potrafili zrozumieć? Życie nie zawsze układa­ło się po ich myśli. Decydował o tym ktoś inny, a On nie zawsze był usposobiony przychylnie.

Mali westchnęła głęboko, obróciła się na bok i okryła koł­drą. Złożyła dłonie, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie słów modlitwy.

  

ROZDZIAŁ 6.

 

Nie upłynęło wiele dni lipca, a znów do dworu przyszli ludzie, którzy chcieli widzieć się z Olą. I Ola wyruszył z nimi w drogę. Jego plecak leżał teraz zawsze przygotowany w korytarzu, wy­starczyło tylko włożyć jedzenie.

-  Znów idziesz? - zapytała Dorbet cicho i zerknęła w stronę łóżka, gdzie spał Trygve, obawiając się, że synek się zbudzi.

-  Tak, muszę.

Sam podejmuje decyzje. Zupełnie nie liczy się ze mną, po­myślała Dorbet. Mógłby odmówić, ale takiej możliwości najwy­raźniej w ogóle nie bierze pod uwagę.

Ale w jego ruchach zauważyła jakieś napięcie i bezradność, gdy ubierał się i pakował plecak. Dorbet zeszła z nim do kuchni i posmarowała mu kanapki.

-  Kiedy wrócisz?

-  Nie wiem. To może trochę potrwać.

-  To taka sama wyprawa jak ostatnio?

Wykręcał się, wolał o tym w ogóle nie mówić. Nie nalegała więc i nie pytała o nic więcej. Stojąc tak przy kuchennej lawie, poczuła nagłą potrzebę, by mu wykrzyczeć, że nie zniesie dłużej napięcia nerwowego, jakie jej nie opuszcza podczas jego nie­obecności, ale nie odezwała się.

-  A jeśli ten Niemiec przyjedzie tu, gdy ciebie nie będzie?

-  To się nim zajmiesz - odpowiedział rozkojarzony.

-  Mam się nim zająć?

-  Jakoś odwrócisz jego uwagę - rzekł Ola i pogłaskał ją po policzku. - Ty to potrafisz.

Wszystko się w niej zagotowało. Czy Ola myśli, że to takie proste? Kiedy uścisnął ją na pożegnanie, była w jego ramionach sztywna jak kłoda, jednak już wracając po cichu na poddasze, żałowała tego z całego serca. A jeśli Ola nie wróci z tej wyprawy? Jeśli go złapią? Stanęła na moment na schodach i przechyliwszy się przez poręcz, jęknęła żałośnie. Niechby już się skończyła ta przeklęta wojna! Żałowała, że Ola nie jest taki jak inni mężczyź­ni we wsi, którzy nie mieszają się do niebezpiecznych spraw. Nie mam siły chodzić i zamartwiać się przez cały czas, pomyślała z ciężkim sercem i ruszyła dalej po schodach.

 

W dniu, kiedy mężczyźni zaplanowali wycinkę i rąbanie drewna w górach koło szałasów, pogoda była niezwykle piękna. Z po­czątku tylko Herborg miała pójść razem z nimi, by ugotować jedzenie i posprzątać trochę w szałasie. Należało przygotować wszystko na lato, zanim w góry ruszy redyk. Ale gdy sobota powitała ich bezchmurnym niebem i bezwietrzną pogodą, do Herborg, która zabrała ze sobą Małą Mali, przyłączyli się także Tordhild i Sivert z dziećmi.

- Nie poszłabyś z nami? - Herborg zapytała Mali, pakując się. - Przydałby ci się wolny dzień. No, wolny jak wolny... - do­dała. -Trzeba będzie ugotować jedzenie, posprzątać, ale pomyśl, będzie nas dużo, więc szybko się z tym uporamy. A tam, w gó­rach, człowiek zupełnie inaczej się czuje.

Może rzeczywiście taka wycieczka dobrze by mi zrobi­ła? - pomyślała Mali. Nie mówiąc o Havardzie, który snuł się po obejściu i przypominał swój własny cień. Zamknął się w sobie i w samotności rozpaczał nad stratą syna. Mali zupełnie nie po­trafiła do niego dotrzeć. Odpowiadał jej monosylabami i wzdy­chał ciężko całymi dniami. A po nocach nie mógł spać, prze­wracał się z boku na bok, rzucał się na łóżku niespokojny. Mali martwiła się o niego. Nie wiedziała jednak, co robić. Chyba tylko czas może tu pomóc, myślała.

Nagle nabrała ochoty, by pójść w góry ze wszystkimi. Za­dzwoniła do Granvold i zapytała, czy Dorbet z Trygvem nie przyłączyliby się także do nich.

-  Spędzilibyśmy rodzinnie miły dzień na łonie natury - prze­konywała córkę. Dorbet odpowiedziała, że mężczyźni z Granvold też właśnie zbierają się do wyjścia na górską halę, by rąbać drewno. Właściwie nie planowała iść z nimi, ale zmieniła zda­nie, kiedy Mali opowiedziała, ilu ich rusza ze Stornes.

-  Dla dzieci będzie to wspaniała zabawa - rzekła.

-  Oczywiście, zapamiętają sobie ten dzień - potwierdziła Mali.

I tak umówiły się na spotkanie za pół godziny przy letnich oborach.

 

Spacer przez ukwiecone zbocza dostarczył wszystkim wielu wrażeń. Białe wełnianki kołysały się na wietrze, polśniewając w słońcu. Kwiaty i drzewa roztaczały odurzającą woń, a ze stro­mych skał opadały z hukiem potężne masy wody. Gdzieś z wy­soka dolatywało kukanie kukułki.

Mali chłonęła wszystkimi zmysłami piękno przyrody. Ostat­nimi czasy tak rzadko bywała w górach, mimo że wiedziała, jak kojąco wpływają na nią takie spacery. Powinnam częściej to ro­bić, pomyślała i zerwawszy źdźbło trawy, włożyła je do ust. Może od czasu do czasu mogłabym wieczorem przejść się w stronę górskich pastwisk. Przecież nie muszę dochodzić aż do szała­sów, wystarczy, że dojdę do letniej obory. Stamtąd rozpościera się piękny widok na wieś. Potrzebuję takich chwil spokoju i sa­motności, pomyślała.

Tego dnia jednak nie miała możliwości delektować się ciszą. Las odbijał echo rozmów i wesołego dziecięcego śmiechu. Dzie­ciaki rozbiegały się w różne strony, tarzały się w trawie i były za­chwycone. Gdy zbliżali się do miejsca postoju, ruszyły wszystkie pędem na wyścigi, bo każdy chciał być pierwszy.

-  A ty nie biegniesz? - zapytała Mali, kładąc Johannesowi rękę na ramieniu.

-  Jestem już za duży.

-  Jak ty się czujesz, Johannes?

Nie od razu odpowiedział. W milczeniu szli obok siebie wąską ścieżką, oświetloną promieniami słońca przenikającymi przez zarośla i korony drzew.

-  Jakoś muszę sobie radzić - odezwał się w końcu.

-  Będzie lepiej - przypomniała mu Mali.

-  Tak, mówiłaś mi już to, pamiętam.

-  Nie można się całkiem poddać rozpaczy.

-  Niektórzy nie potrafią inaczej - odparł Johannes i zerknął na nią. - Nie wszyscy mają tyle sił.

Mali zastanawiała się, czy wnuk ma na myśli Havarda, ale nie zapytała go o to.

-  Tak to już jest urządzone - rzekła tylko. - Ci, którzy pozo­stają, muszą żyć dalej.

Znów zamilkli i jakiś czas szli pogrążeni we własnych my­ślach. Ze szczytu, na który wchodzili, słychać było głośne nawo­ływania i śmiech dzieci, które już dobiegły na miejsce postoju.

-  Myślałem o tym, by któregoś dnia pojechać do Stor­haug - odezwał się Johannes. - Rozmawiałem o tym z tatą. Tak mi szkoda tych staruszków. Nie mają nikogo bliskiego. Wszyst­kich stracili.

-  Chyba powinieneś tak zrobić - pokiwała głową Mali. - Dziadkowie Oli Havarda na pewno to docenią, Johannes. Wie­dzą, jakimi byliście dobrymi przyjaciółmi.

Kiedy usiadła na rozgrzanym wrzosowisku i omiotła spojrze­niem swoje wnuki, pomyślała, że powinien tu z nimi być teraz też Ola Havard. Serce ścisnęło jej się z tęsknoty. Jak niewiele człowiek wie, pomyślała. Niezbadane są wyroki Boskie. Mali ni­gdy nie rozumiała Boga.

 

Tu, na hali, człowiek oddycha swobodniej, pomyślała Mali i otar­ta pot z czoła. Kiedy wzrok sięga ku wysokim szczytom i bez­kresnemu niebu, w płucach mieści się więcej powietrza. Stała przez chwilę i chłonęła majestatyczny widok: mroczny szczyt Stortind odcinał się wyraźnie na tle błękitnego nieba i górował nad zazielenionymi mokradłami porośniętymi białą wełnianką, a strumień przepływający przez hale szemrał przyjaźnie.

-  Ale pięknie - odezwała się Herborg rozpromieniona. - Chyba będzie nam tu dziś bardzo miło.

I rzeczywiście. Uszczęśliwione dzieciaki biegały na bosaka po łące i puszczały łódki z kory po strumieniu. Kobiety pootwie­rały drzwi szałasów i wyniosły do przewietrzenia pościel i maty na podłogę. A z pobliskiego lasu dochodziły odgłosy siekier i pił, świadczące o tym, że mężczyźni nie próżnowali.

-  Dziś zrób sobie wolne - zwróciła się Tordhild do Mali, któ­ra weszła do szałasu, by pomóc. - Przejdź się trochę.

-  Ależ nie mogę przecież...

-  Możesz, możesz. Idź już.

Johannes siedział przy ścianie szałasu i coś strugał.

-  Nie chcesz się ze mną trochę przejść w stronę szczytów? - zapytała Mali.

-  A dokąd się wybierasz?

-  Może uda nam się dojść aż na sam szczyt Seterhaen.

-  Tylko ty i ja?

-  Tylko my dwoje - potwierdziła.

Wstał, schował nóż do pochewki przytroczonej do paska i otrzepał się z wiórów.

-  Pójdę z tobą - uśmiechnął się.

Powędrowali w stronę letnich obór połyskujących srebrzy­ście w słońcu. Mali wetknęła głowę do pustej obory i nabrała powietrza w nozdrza. Wciąż unosił się tu zapach krów i owiec, mimo że na jesieni, zanim w górach zawitała zima, obora została dokładnie uprzątnięta. Co roku porządkowali wszystkie obejścia po letnim gospodarowaniu na hali, tak że wraz z początkiem no­wego sezonu wystarczyło wszystko tylko odświeżyć, wywietrzyć pomieszczenia i pościel, tak jak dziś.

Od dłuższego czasu nie padało porządnie, na górskich ścież­kach było więc sucho i łatwo się wędrowało. Mali wybrała drogę na prawo od Seterhaen w stronę rzeki.

-  Byłaś kiedyś na samym szczycie Stortind, babciu?

-  Owszem, byłam, nawet dwa razy. Ale to było już dawno, gdy byłam młodsza. Zaraz na początku, gdy Havard wprowadził się do dworu.

-  Myślę, że by mi się tam podobało.

-  Namów więc tatę, on jest dość dziarski, by wejść na sam szczyt.

-  Pytałem go już i obiecał mi, że wyruszymy na taką wy­cieczkę. Może nawet tego lata.

-  Musicie wybrać jakiś pogodny dzień - rzekła Mali i przy­stanęła na chwilę, spoglądając w stronę szczytu. - W górach trzeba zachować pokorę, Johannes.

-  Wiem o tym - pokiwał głową chłopiec.

-  Kiedy byłam tam pierwszy raz, nieoczekiwanie zmieniła się pogoda - wspominała Mali. - Zamierzaliśmy już schodzić, gdy nagle, nie wiadomo skąd, nadciągnęła burza. Błyskawice tańczyły nad szczytami, a gdy zbiegaliśmy w dół, one nas do­słownie goniły. Nigdy jeszcze nie słyszałam takich grzmotów przetaczających się przez zbocza. To było okropne przeżycie.

Wspinali się dalej pod górę, ukosem wokół niewielkiego szczytu nad halą, który nazywali Seterhaen, a ostatnią stromiznę przebyli na czworakach. Kiedy zdobyli szczyt, Johannes podniósł ręce w górę i zawołał triumfalnie:

-  Udało nam się!

Mali stanęła obok niego rozgrzana i spocona, ale nie żałowa­ła tego wysiłku i nie chciałaby, aby ta wycieczka ją ominęła. Wę­drówka w ciszy pośród wrzosów i torfowisk dobrze jej zrobiła.

Popatrzyli w dół na halę i krzątających się tam ludzi. Johan­nes zdjął koszulę i machając nią nad głową, zawołał:

-  Hej, hej, wy tam w dole!

Jego głos poniosło daleko w ten pogodny letni dzień. W od­powiedzi usłyszeli niezbyt głośne „Hej, hej!". Usiedli i oparli się o nagrzaną przez słońce skałę. Mali zamknęła oczy, kierując twarz ku słońcu.

-  Wierzysz, babciu, że Ola Havard jest teraz w niebie?

-  Jeśli jest jakieś niebo, to on jest tam na pewno - odparła Mali.

-  Nie masz pewności, że niebo istnieje?

-  Ależ tak, właściwie mam - odparła Mali. - Jeśli człowiek wierzy w życie po śmierci, to musi też wierzyć w istnienie nieba. Babcia Johana, stara gospodyni Stornes, twoja prababcia, była bardzo wierząca i żyła w wielkiej zgodzie z Bogiem. Nie wszyscy mają takie szczęście.

-  Ty nie masz?

-  Nie bardzo rozumiem Boskie wyroki, Johannes.

-  To tak jak ja. Bo jak zrozumieć, dlaczego umarł Ola Havard?

-  W Biblii jest napisane, że nawet ptak nie spadnie na zie­mię bez woli Boga - rzekła Mali powoli. - Bóg więc musi mieć swoje powody, pozwalając umierać ludziom takim jak Ruth, twoja ciocia czy Ola Havard. Tylko że ja po prostu tego nie poj­muję - westchnęła.

-  Ale wierzysz w Boga?

Mali nie od razu odpowiedziała. Otworzyła oczy i popatrzyła w dół na zbocza, w kierunku szałasów, a potem jeszcze dalej, tam gdzie nad ciemnym fiordem leżała wieś skąpana w upalnym słońcu. W tej wsi moja wiara w Boga została wystawiona na ciężką próbę, pomyślała. Nigdzie nie byłam tak nieszczęśliwa jak tu, z drugiej zaś strony nigdzie też nie zaznałam większego szczęścia. Bo tak już jest w życiu, że troski i radości, cierpienie i szczęście wędrują obok siebie. I gwoli sprawiedliwości mu­siała szczerze przyznać, że Bóg obdarzył ją i jednym, i drugim. Gdy głębiej się nad tym zastanawiała, dochodziła do wniosku, że sama sprowadziła na siebie kłopoty, sobie zawdzięczała też radości. Bo to było jej życie i jej wybory. Jedyne, za czym tęsk­niła, to poczucie bliskości Boga, Jego miłosierdzie, którego tak potrzebowała w najtrudniejszych chwilach. Ale może nie należy oczekiwać za wiele, zwłaszcza gdy człowiek sam bezmyślnie roz­strzyga, co jest dobre, a co złe, jak jej się nazbyt często zdarzało.

-  Tak, wierzę w Boga, Johannes. Muszę wierzyć.

-  Musisz?

-  Tak, bo gdybym nie wierzyła, po śmierci Ruth pogrążyła­bym się w całkowitej rozpaczy - rzekła Mali powoli. - Bardzo przeżyłam jej stratę, przecież wiesz. Nie mogłam znieść myśli, że zniknęła na zawsze z naszego życia. Pociechą było dla mnie je­dynie to, że istnieje Bóg, który się nią zaopiekował. No i niebo.

-  Miejsce, gdzie kiedyś będziesz mogła się z nią spotkać?

-  O ile tam trafię - rzekła Mali, wykrzywiając usta w gryma­sie. - O tym zadecyduje Bóg.

-  Na pewno pójdziesz do nieba, babciu - stwierdził Johan­nes. - Jesteś najlepszą osobą, jaką znam.

-  Dziękuję, to miłe z twojej strony - powiedziała Mali i po­głaskała wnuka po głowie. - Pytanie tylko, czy Bóg też jest tego zdania.

-  Bóg wybacza.

Mali, zaskoczona, spojrzała na chłopca, który zbierał kamy­ki, a potem ciskał je w dal. Przelatywały łukiem w powietrzu i spadały w dole w skalnej szczelinie.

-  Wszyscy popełniają błędy - ciągnął. - Ale mogą uzyskać przebaczenie. Tak mówi moja mama.

No tak, to rzeczywiście mogła powiedzieć jedynie Tordhild, pomyślała Mali. Sivert raczej nie był taki skory do wybaczenia. Zwłaszcza gdy chodziło o nią.

-  Tak, to prawda - pokiwała głową Mali i wytarła spoconą twarz. - Jeśli ktoś wyzna swe grzechy i będzie szczerze żałował, Bóg mu wybaczy.

-  A ludzie nie przebaczają?

-  To pewnie zależy, jakie kto popełnił grzechy - dodała Mali cicho i odwróciła wzrok. - I kogo skrzywdził.

-  Przebaczyć to jakby wygrać z samym sobą - rzekł Johan­nes powoli. - Tak mówi tata.

-  Naprawdę?

Johannes skinął głową. Rzucił kolejny kamień za krawędź skały i zerknął za nim w dół. Mali wstała, otrzepała spódnicę i powiedziała:

-  Wracamy na obiad. Będzie zupa i świeże ciasto.

-  I polewka z masłem i pączki - uśmiechnął się Johannes. - Mama przygotowała.

Pobiegł przodem, a Mali ruszyła za nim, rozmyślając o tym, co jej powiedział wnuk: „Przebaczyć to wygrać z sa­mym sobą". Może już czas, bym znów odbyła rozmowę z najstarszym synem i zapytała, czy może mi przebaczyć, zastano­wiła się. Byłoby to dla mnie wielką ulgą i uciszyłoby głęboki niepokój w moim sercu.

Nie wymagała od niego, by zapomniał o wszystkim, ale wy­baczył. Gdyby tylko mógł jej wybaczyć.

 

Na hali przy szałasach było już wszystko przygotowane. Na rozłożo­nym na trawie prześcieradle stał garnek z zupą, chleb, bułki i pącz­ki. Dla dzieci przygotowano sok do picia, a dla dorosłych kawę.

-  O, idą - zawołała Tordhild, kiedy Mali z Johannesem nade­szli zboczem od strony szałasu. - Zaczęliśmy się już zastanawiać, czy zdążycie na posiłek. I jak wycieczka? Przyjemnie było?

-  Wspaniale - pokiwała głową Mali. - Ścieżki są suche, więc dobrze się idzie, no i miałam wspaniałego kompana do wędrów­ki - uśmiechnęła się do Johannesa. - Ten chłopak potrafi się wspinać, Sivercie. Możesz już go zabrać na Stortind.

-  Tak, rozmawialiśmy o tym - odpowiedział Sivert. - Może nawet tego lata się tam wyprawimy. Myślę, że ktoś jeszcze ze­chce do nas dołączyć.

Mali odeszła na bok do strumienia i obmyła twarz i szyję zimną wodą. Włosy wysunęły się z upięcia i przykleiły do wil­gotnej szyi. Zgarnęła je i poprawiła fryzurę.

-  A co z naszymi drwalami? Nie przyjdą się posilić?

Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, na polanę wkroczyli mężczyźni o poczerwieniałych od wysiłku i zlanych potem twa­rzach. Wysoko w górach słońce już mocno przygrzewało.

-  No i jak wycinka? - zapytał Sivert, zerkając na Oję. - Pój­dę wam pomóc układać porąbane drewno, ale nie mam odwagi brać do ręki siekiery. Boję się o ręce - wyjaśnił.

Te wypielęgnowane białe dłonie nie bardzo się nadają do ciężkiej pracy, pomyślała Mali. Zresztą to dzięki nim zarabia na utrzymanie i byłby kłopot, gdyby się skaleczył. Co prawda teraz, w czasie wojny, Sivert nie wyjeżdżał tak często na koncerty, ale ćwiczył systematycznie, a także komponował. Gdy go ostatnio o to zapytała, powiedział, że pracuje nad większym dziełem, któ­re u niego zamówiono.

Mali popatrzyła na Olę, który umył się w strumieniu i usiadł do posiłku obok Dorbet. Zięć wyglądał na bardzo zmęczonego. Pomi­mo opalenizny twarz miał poszarzałą. A Dorbet wydawała się bar­dzo niespokojna i spięta. Mali słyszała, że Ola znów przeprowadzał kogoś przez zieloną granicę i wrócił dopiero poprzedniego wieczo­ra. Te jego wyprawy odbijały się na nich obojgu. Mali postanowiła jednak nie mieszać się do tego, mimo że korciło ją, by powiedzieć, co o tym myśli. Ola jak do tej pory miał dużo szczęścia, ale któregoś dnia szczęście się może od niego odwrócić. Mali ciarki przeszły po plecach. Wzięła talerz z zupą, który podała jej Tordhild, i spojrzała na Havarda. Zauważyła z zadowoleniem, że nawet on coś zjadł tego przedpołudnia. Od śmierci Oli Havarda nie brał prawie niczego do ust i widać było, jak bardzo zeszczuplał. Teraz jednak połykał zupę z apetytem i przegryzał dużą pajdą chleba. Nawet uśmiechał się, obserwując z miłością rozradowane wnuki. Mali wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. Gdy podniósł na nią wzrok, uśmiechnęła się ostrożnie.

-  Piękny dzień - powiedziała.

-  Rzeczywiście - odparł. - Posuwamy się szybko z robotą. Myślę, że dzisiaj skończymy.

-  Cieszę się, że przyszłam tu dzisiaj - rzekła Mali. - Razem z Johannesem odbyliśmy wspaniałą wycieczkę na Seterhaen.

Twarz męża wykrzywiła się w lekkim grymasie i Mali natych­miast pożałowała, że mu o tym wspomniała. Havard pewnie, tak samo jak i ona wcześniej podczas drogi na halę, pomyślął, że Ola Havard powinien tu być razem z nimi. Siedział teraz z nieobec­nym spojrzeniem i przeżuwał kromkę chleba. O nie, żałoba dla niego się jeszcze nie skończyła, zasępiła się Mali. Zresztą tego się spodziewała. Rozpacz i tęsknota za Olą Havardem nie opuści szybko ani jego, ani innych.

Ale łatwiej byłoby mu dźwigać ten ciężar, gdyby trochę po­prawił mu się nastrój. Może mu zaproponuję przejażdżkę łodzią któregoś wieczoru? - zastanawiała się Mali. Zawsze bardzo to lubił.

W drodze powrotnej do dworu przez chwilę szła razem z Dorbet, bo Ola znalazł się gdzieś z przodu.

-  Wszystko u was dobrze? - zapytała Mali. - Wydajesz się... trochę spięta.

-  Bo jestem - odpowiedziała krótko. - Te wyprawy Oli kosztują mnie wiele nerwów. Ledwie to wytrzymuję, mimo że jak do tej pory wraca zawsze cały i zdrowy - dodała, wzdycha­jąc ciężko.

-  Wiesz, czym on się tak naprawdę zajmuje?

Dorbet spojrzała na nią i odgarnęła włosy z twarzy.

-  On nie chce, bym o tym wiedziała - rzekła. - Na począt­ku jednak wspomniał mi coś, że przeprowadza ludzi przez góry w stronę Oppdal.

Mali pokiwała głową z namysłem. Tego się właśnie domyśla­ła. Nie musiała tłumaczyć Dorbet, jakie to niebezpieczne zaję­cie, bo o tym córka doskonale wiedziała.

-  Jestem pewna, że wojna się niebawem skończy - powie­działa zamiast tego i poklepała córkę po plecach.

-  Mówisz tak już od dawna - westchnęła Dorbet. - Ale ja w to nie wierzę.

-  Musimy to jakoś przetrzymać.

-  Łatwo powiedzieć, ty nie musisz się przez cały czas o ko­goś bać.

Mali nie odpowiedziała, bo i cóż mogła poradzić córce? Pod tym względem trafił jej się najcięższy los, bo zdaje się, że w okolicy nikt poza Olą nie podejmował takich ryzykownych zajęć w konspiracji. Jeśli go złapią, będzie miał wielkie kłopoty, uświadomiła sobie brutalną prawdę.

Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Dorbet. Nie wiedziała, jak jej pomóc. Nie miała na to żadnego wpływu.

  

ROZDZIAŁ 7.

 

Parę dni później w ciepły letni wieczór Mali zaproponowała Havardowi, by wybrali się na przejażdżkę łodzią.

-  Tak dawno już, Havardzie, nie wypływaliśmy na morze. A pamiętasz, jak kiedyś bywało nam przyjemnie?

Podniósł na nią wzrok i odparł:

-  Jeśli chcesz, możemy popłynąć.

Mali przygotowała prowiant, włożyła do koszyka kubki i cu­kier w kostkach, ciastka i trochę kawy w torebce. Stary czajnik, który brali zwykle ze sobą, był schowany w szopie na łodzie. Weźmiemy go, postanowiła. Podpłyniemy sobie gdzieś na brzeg fiordu, rozpalimy ognisko, tak jak to kiedyś robiliśmy. Może ugotujemy też świeżą rybę? Nic tak nie smakuje jak gorąca ryba jedzona palcami na świeżym powietrzu, a do tego jakieś kruche ciastka, przypomniała sobie i uśmiechnęła się pod nosem. Mimo że pozornie jedno z drugim w ogóle do siebie nie pasuje, herbat­niki i świeża ryba to klasyczny posiłek podczas takiej wycieczki. Przypomnimy sobie dziś wieczorem dawne czasy, postanowiła Mali. Może powrócą też dawne dobre uczucia z tamtego okre­su, gdy Havard dopiero co wprowadził się do Stornes, a moje serce biło mocniej, ilekroć na niego spojrzałam. Wtedy Havard był młody i radosny, oczy mu się śmiały i miał w sobie tyle po­gody ducha. Może uda nam się przywołać coś z tamtych dni. Bo mimo że dobrze nam ze sobą, wraz z upływem lat utraciliśmy coś z dawnej radości. Musimy spróbować odnaleźć ją w sobie na nowo.

Przy szopie na łodzie pachniało słoną wodą i wodorostami. W liliowej poświacie bezwietrznego wieczoru ciemna tafla fior­du przypominała gładkie lustro. Ciszę przerywał jedynie prze­nikliwy okrzyk ostrygojada. Rozrośnięty krzew starego głogu pochylony ciężko ku ścianie szopy roztaczał odurzającą woń, a polne goździki kołysały się leciutko. Pachnie pełnią lata, po­myślała Mali i postawiła kosz z prowiantem przy drzwiach szo­py. To najlepsza pora w roku.

Havard usiadł przy wiosłach jak za dawnych dni, Mali zaś usadowiła się z tylu łodzi na kocu, który zabrała ze sobą. Wysta­wiła ręce za burtę, dotykając palcami powierzchni wody.

-  Woda nie jest taka zimna - stwierdziła. - Będziemy mogli się wykąpać, jeśli zechcemy.

W odpowiedzi uśmiechnął się tylko leciutko. Mali sięgnęła po sznurek, na który łowili ryby z łodzi, i zarzuciła. Popłynęli w głąb fiordu, minęli sklep, tartak.

-  Podpłyń do kei, tam ryby zawsze biorą.

I rzeczywiście, w krótkim czasie złowiła dwa dorodne czar­niaki, które rzucone na dno łodzi, jeszcze podskakiwały.

-  No to mamy kolację - uśmiechnęła się do Havarda. - Pomy­ślałam sobie, że moglibyśmy ugotować ryby, jak za dawnych lat.

-  Rzeczywiście, często to robiliśmy - stwierdził Havard. - Ale nie tylko za dawnych lat.

-  Pamiętasz wszystkie te nasze cudowne wieczory, jakie spę­dzaliśmy na morzu? W tamtym czasie, gdy wprowadziłeś się do Stornes...

-  To rzeczywiście było dawno temu - zaśmiał się Havard. - Ale później także spędziliśmy wspólnie niejeden piękny wie­czór.

Mali pokiwała głową. Oczywiście, że przeżyli ze sobą wiele dobrych lat. Być może zaczynam się starzeć, skoro tak upor­czywie czepiam się przeszłości, pomyślała. Najbardziej jednak była zmęczona wojną i niepewnością. Wykańczał ją nieustanny strach o najbliższych. Czasem zmartwienia wprost ją przytłacza­ły. Ciążyło jej wtedy jeszcze bardziej brzemię, które przyszło jej dźwigać. Przypomniała sobie wszystkie kłopoty, nieszczęśliwe małżeństwo z Johanem, spotkanie z Jo i radość z narodzin Siverta. Niewybaczalny grzech, jakiego się dopuściła, zatajając przed synem prawdę o jego pochodzeniu. I rozpacz z powodu straty maleńkiego syna Havarda. Zdrada, której nie mogła wymazać. Ruth... Żal z powodu śmierci córki nigdy nie ucichł, choć może wraz z upływem lat nieco złagodniał. Nigdy jednak nie zapomni Ruth, ten smutek pozostanie w niej na zawsze.

Przybili do brzegu tuż przy zatoczce Svinvika, gdzie leżał biały piasek i gładkie, wypłukane przez wodę kamienie. Z tyłu wznosił się ciemny cichy las, poszeptujący coś w wieczornej bry­zie. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi i miało niebawem utopić się w morzu. Niebo przybrało krwistoczerwoną barwę, a woda połyskiwała złotem.

Siedli blisko siebie oparci plecami o powalony pień nagrza­ny od prażącego za dnia słońca. Od strony lasu dolatywały trele kosa. Kawałek od brzegu ryba wyskoczyła nad powierzchnię wody i z pluskiem zanurzyła się ponownie. Po gładkim spokoj­nym fiordzie rozeszły się kręgi.

-  Jak ty się czujesz, Havardzie?

-  Akurat w tej chwili jest mi dobrze.

-  Ale ja myślę o...

-  Smutek towarzyszy mi w każdej godzinie dnia - odpowie­dział cicho. - Ale to nie tylko żałoba po stracie syna. Męczą mnie przede wszystkim wyrzuty sumienia, że byłem takim niedobrym ojcem...

-  To nieprawda.

-  No, może przez ostatni rok się to zmieniło, ale wydaje mi się, że dawno powinienem uznać go oficjalnie za swoje dziecko. Malec nie wiedział, kim jest.

-  Każdy człowiek czegoś żałuje...

-  Ty też?

Mali ze strachu poczuła ssanie w żołądku. Gdyby Havard wiedział... Ale nigdy mu o tym nie powie, on się nie może do­wiedzieć.

-  Tak, ja także.

-  Czego na przykład?

-  To mój krzyż, moje brzemię - odparła tylko.

-  I nikomu nie chcesz się z tego zwierzyć? Nawet mi?

-  Nie, przyrzekłam sobie, że nikogo tym nie będę obarczać. Babcia Johana mówiła, że swój krzyż trzeba dźwigać samemu.

-  Ale przecież dzielisz się ze mną różnymi smutkami.

-  To co innego, Havardzie. Smutkami można się dzielić, ale nie brzemieniem. Twoim brzemieniem jest na przykład to, że czujesz, iż nie byłeś dość dobrym ojcem dla Oli Havarda. I mu­sisz to dźwigać sam, nie mogę ci ulżyć i zdjąć z ciebie tego cięża­ru, nawet gdybym chciała.

-  Wspierasz mnie wystarczająco, trwając przy mnie i rozu­miejąc, co czuję.

Objęła go i wtuliła twarz w zagłębienie na jego szyi.

-  Dla mnie też największą pociechą jest to, że mamy siebie - wyznała, a jej gorący oddech musnął jego policzek.

Siedzieli przytuleni. Mali odchyliła głowę, by popatrzeć na twarz Havarda. Delikatnie ją pogłaskała.

-  Nie powinieneś się tak zadręczać, Havardzie. Zastana­wiasz się nieustannie, czy byłeś dobrym, czy złym ojcem, ale to nic nie pomoże. Byłeś, jaki byłeś, i niczego już nie naprawisz. Myśleć należy o tym, co można zmienić, a nie o tym, co nieod­wracalne.

-  Możesz mi powiedzieć, jak mam to zrobić?

-  Przede wszystkim musisz tego chcieć. Jeśli taka będzie twoja wola, poradzisz sobie.

-  Tylko ty tak potrafisz - westchnął i położył dłoń na jej kar­ku. - Ja nie jestem w tym taki dobry.

Każdy potrafi, pomyślała Mali, ale to wymaga wysiłku. Czło­wiek ma tylko jedno życie i nie powinien go tracić na żal i gorycz z powodu starych grzechów. Żyć trzeba tu i teraz, przyjmując radości, które ofiaruje nam los. Nie ma nic bardziej bezowocne­go jak uporczywe rozpamiętywanie. Życie i tak jest dość ciężkie, bo każdy dźwiga swój krzyż, od którego nie da się tak po prostu uciec. Sama czuję jego ciężar każdego dnia.

-  Będzie lepiej, Havardzie.

Uświadomiła sobie, że te słowa zawsze powtarza, by pocie­szyć i dorosłych, i dzieci. Ale to prawda, myślała. Czas leczy wszelkie rany, tak już jest w życiu.

Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Jego gorące wargi od­nalazły jej usta. Zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego całym ciałem. Po śmierci Oli Havarda nie byli ze sobą tak blisko. Tuliła się do Havarda, ale nie próbowała zbliżyć się bardziej. Ro­zumiała, że w smutku i rozpaczy człowiek potrzebuje samotno­ści.

Havard, oddychając szybciej, błądził rękami pod jej swetrem, po czym powoli zdjął z niej ubrania i sam się rozebrał. Mali po­czuła lekkie drżenie w całym ciele. Nie powstrzymywała go, gdy przewrócił ją na gorący piasek blisko zwalonego pnia. Wzdryg­nęła się lekko, gdy jej nagie ciało owiała lekka bryza. Brodawki jej piersi skuliły się.

Wziął ją szybko i gwałtownie, jak to się często zdarza, gdy dwoje ludzi dawno się ze sobą nie kochało. I tak było cudownie, pomyślała Mali, czując znów jego bliskość. Poza tym zawsze lu­biła się kochać na łonie natury.

-  Mali, moja ty - wyszeptał, przygarniając do siebie jej głowę. Pogłaskała go po twarzy gorącymi delikatnymi dłońmi i wes­tchnęła cicho:

-  Wszystko będzie dobrze. Czas leczy rany.

 

Latem wciąż przychodzili do Granvold jacyś ludzie i pytali o Olę. Prawie co tydzień zjawiał się ktoś nieznajomy, a on nie dawał się długo prosić. Dorbet myślała o tym z goryczą. Gdy Ola brał swój plecak i znikał w szaroliliowym zmroku, ona chodziła jak na szpilkach, czekając na jego powrót. Miała wrażenie, że wstrzymuje oddech, i dopiero gdy wracał, oddychała pełną pier­sią. Odbiło się to na jej zdrowiu, nie sypiała po nocach, straciła apetyt i wychudła. Stała się bardzo drażliwa, nierzadko więc do­chodziło w Granvold do spięć między synową a teściową.

- Nie rozumiem, co się z tobą dzieje, dziewczyno - warknęła na nią Marit któregoś popołudnia, gdy Oli nie było w domu. - Weź się lepiej w garść!

- Uspokójcie się lepiej obie - próbował je pogodzić Trygwe, podnosząc wzrok znad gazety. - Przecież Dorbet denerwuje się o Olę.

- Wszyscy się denerwujemy- skwitowała Marit. - Nie tylko ona.

Dorbet cisnęła ścierkę do cynkowej balii i wymaszerowała z kuchni, zatrzaskując za sobą z hukiem drzwi. Dobrze, że Mały Trygve poszedł do Stornes pobawić się z Marileną i Małą Mali. Ostatnio często tam bywał. Może w Stornes pa­nuje milsza atmosfera niż w domu, pomyślała Dorbet i rzuci­ła fartuch na ławkę na ganku. Zdawała sobie sprawę z tego, że ostatnio jest wiecznie niezadowolona i podenerwowana, także w stosunku do syna.

Siadła na schodkach prowadzących do spichlerza, zwróci­ła twarz ku słońcu i próbowała się uspokoić. Serce waliło jej w piersiach. Dłużej tak nie może być! Czuła się wprost chora z niepokoju, nie miała pojęcia, jak długo wytrzyma takie życie w ciągłym strachu i napięciu. Podciągnęła kolana pod bro­dę i objąwszy je rękami, położyła na nich głowę. Westchnęła ciężko.

Muszę porozmawiać z Olą, postanowiła. Niech skończy z tymi niebezpiecznymi wyprawami, które im wszystkim szarpią nerwy. Niech wreszcie pomyśli także o niej i weźmie pod uwagę, ile ją to kosztuje. Coraz bardziej się bała, że Niemcy wytropią, czym się zaj­muje jej mąż. Słyszała, że dobrze się orientują, co kto robi. Niewiele uchodzi ich uwagi. Co się stanie, jeśli zwęszą, że Ola pomaga ucie­kinierom? Ciarki jej przeszły po plecach. W gazetach i na ulotkach informowano, że ci, którzy pomagają „wrogowi", zostaną ukara­ni śmiercią. Ledwie parę dni temu słyszała o jakimś mężczyźnie z Rindalen, który też przeprowadzał ludzi przez góry. Złapano go i podobno wysłano transportem do Rzeszy. Niemcy deportowali lu­dzi do jakichś obozów, Dorbet nie do końca się w tym wyznawała. Dochodziły ją jednak słuchy, że na południe wysłano też transport Żydów, mimo że oni w niczym nie zawinili. Nie rozumiała dlacze­go. Może Hitler po prostu nie lubi Żydów? Ale co w takim razie stanie się z Olą, jeśli go złapią?

Zerwała źdźbło trawy i włożyła do ust. Wszystko w niej się przewracało ze strachu i złości. Bała się o Olę, ale równocześnie była na niego wściekła. Musi porozmawiać z nim poważnie, kie­dy wróci. Postawi twardo swoje warunki, bo dłużej już tego nie wytrzyma. Jeśli nie zrozumie, że boi się o niego, choć on „tylko" przeprowadza uciekinierów przez góry, przeniesie się do Stor­nes. Skoro nie myśli o mnie i o swoim synu, to nie chcę mieszkać dłużej w Granvold, pomyślała ze złością i zamrugała powieka­mi, by się nie rozpłakać. Dłużej w każdym razie nie zamierzała się na to godzić. Oczy piekły ją od tłumionych łez. Była taka zmęczona, strach przenikał ją do szpiku kości.

Usłyszawszy warkot silnika, aż podskoczyła. Wstała po­śpiesznie w chwili, gdy czarny niemiecki samochód wjechał na podwórze. Przeczesała dłońmi włosy i poprawiła bluzkę. Zobaczyła, że przyjechał Heinrich Klein, tak jak ostatnimi razy sam, bez szofera. Coraz łatwiej się z nim rozmawiało, bo coraz lepiej porozumiewał się po norwesku. Jest bardzo inteligentny, pomyślała Dorbet, a w każdym razie łatwo uczy się języków ob­cych. Już prawie nie potrzebuje zaglądać do słownika podczas rozmowy.

Podejrzewała, że zakup jajek i masła jest tylko pretekstem, bo tak naprawdę Niemiec przyjeżdżał, żeby się spotkać z nią. Nawet już nie próbował ukrywać swojego zainteresowania jej osobą, a Dorbet musiała przyznać sama przed sobą, że nie była mu niechętna i przyjmowała go milej, niż to uchodziło. Czasami pytał o Olę, ale jego przecież nigdy nie było w domu. Nie mogła za każdym razem wskazywać dłonią w stronę lasu, bo nikt by w to nie uwierzył. Robiła jednak wszystko, by Niemiec nie my­ślał o Oli, dlatego flirtowała z nim otwarcie. Wszystko to wina Oli, pomyślała ze złością i zeskoczyła ze schodów do spichlerza. Gdyby nie jego wyprawy, nawet nie podałaby Niemcowi ręki. Kopnęła ze złością kamyk, który potoczył się przez dziedziniec.

-  Dzień dobry, Dorbet - przywitał się oficer z uśmiechem.

-  Dzień dobry - skinęła mu głową i wygładziła spódnicę.

-  Twój mąż w domu?

Dorbet zrobiło się gorąco.

-  Nie, jest w Surnadalen - skłamała na poczekaniu. - Przy­jedzie dopiero późno wieczorem.

-  W Surnadalen?

Przytaknęła, czując, że zaschło jej w gardle.

-  Czy nie mogłabyś mu przekazać, żeby zgłosił się w Kvannes do mojego biura? Chcę z nim porozmawiać.

-  O czym?

Zaśmiał się lekko i dotknął jej ramienia.

-  Nic groźnego. Chodzi o drewno.

-  O drewno?

-  Tak, potrzebujemy drewna. Poproś go, żeby przyszedł.

Dorbet pokiwała głową.

-  Przyjechałeś po jajka i masło?

-  Nie, ale chętnie przejdę się nad fiord, dobrze?

Jeśli Marit zauważy, że idę z nim na spacer, znów urządzi mi awanturę, pomyślała Dorbet. Ale przecież nie mogę odmówić, zwłaszcza że oficer przyjechał do Oli, a jego nie ma w domu. Po­trząsnęła głową, tak by włosy nie spadały jej na oczy, wygładziła spódnicę i pokiwała głową.

-  Oczywiście, możemy się przejść.

Ruszyli przed siebie i wnet zasłoniła ich bujna roślinność. Ścieżka wzdłuż pól uprawnych wiła się pomiędzy krzewami brzeziny i leszczyny, a dalej schodziła ukosem w dół nad brzeg fiordu, skąd już nie było widać zabudowań dworu.

-  Jesteś dzisiaj... bose... ech, jesteś zła? - zapytał nagle i po­patrzył na nią uważnie.

-  Zła?

-  Kopnęłaś kamień.

Niewiele szczegółów uchodzi jego uwagi, pomyślała Dorbet.

-  Nie, raczej zmęczona.

Nie odpowiedział, doszli do szopy na łodzie. Wiał wiatr od morza i fale uderzały z pluskiem o brzeg. Dorbet zerknęła na zapatrzonego przed siebie Niemca, zastanawiając się, o co mu właściwie chodzi. Oparła się o ścianę szopy i zwróciwszy twarz ku słońcu, przymknęła powieki. Wiatr rozwiewał jej włosy.

Nagle padł na nią cień. Otworzyła oczy i zobaczyła, że oficer stoi tuż przy niej.

-  Dorbet - odezwał się cicho i oparłszy dłonie o ścianę szo­py, zamknął jej drogę odwrotu. - Dorbet.

Kiedy się pochylił do pocałunku, usiłowała go odepchnąć.

-  Nie! - rzuciła zdecydowanie. - Nie chcę.

Ale on, zamiast ją puścić, chwycił ją jeszcze mocniej. Nie są­dziła, że jest taki silny. Daremnie próbowała się wywinąć. Nie­miec zręcznym ruchem przewrócił ją na trawę i przygniótł ją swym ciałem.

Dorbet nie mogła złapać oddechu.

-  Czego chcesz? Zostaw mnie! - warknęła rozeźlona.

Ale on nie odpowiedział, w jego niebieskich oczach pojawił się dziwny błysk, przycisnął ją do ziemi i zamknął jej usta po­całunkiem. Dorbet broniła się, ale on był dużo silniejszy. Nagle uświadomiła sobie, że on nie zamierza poprzestać na pocałun­kach. Strach chwycił ją za serce, gdy szarpnął jej ubrania. Chcia­ła go uderzyć, ale on zamknął jej ręce w żelaznym uścisku, po czym zadarł jej spódnicę i ściągnął z niej majtki.

Czarno jej się zrobiło przed oczami. Bała się, że zemdleje ze strachu. W przypływie rozpaczy usiłowała krzyczeć, ale wiedzia­ła, że i tak nikt jej nie usłyszy. A nawet gdyby ktoś przyszedł... co by pomyślał, ujrzawszy leżącego na niej Niemca?

-  Nie - jęknęła, usiłując się uwolnić. - Nie! Nie!

Ale przygnieciona jego ciężarem nie była w ogóle w stanie się ruszyć. Niemiec, dysząc, wdarł się w nią z taką siłą, że krzyknęła z bólu. Leżała jak nieżywa, gdy ją brał, całkiem porażona tym, co się stało. W uszach jej szumiało, a przed oczami migotały czer­wone kropki. Zaciskała zęby, by nie krzyczeć, i z ust wydobywa­ły jej się tylko ciche jęki.

Wreszcie napastnik zwolnił uścisk i zsunął się z niej. Dorbet leżała nieruchomo, a wiatr owiewał jej nagie podbrzusze. Jak mogło do tego dojść? - zastanawiała się zdruzgotana. Jak?

Przez lekko uchylone powieki zauważyła, że Niemiec popra­wia mundur. Potem odwrócił się i bez słowa odszedł w stronę dworu. Dorbet usiadła powoli i opuściła spódnicę. Na polnej ścieżce mignęły jego plecy, po czym zniknął. Niech idzie, pomy­ślała beznamiętnie. Nie chciała go więcej widzieć na oczy. Zresz­tą przypuszczała, że nie będzie miał odwagi wrócić tu po tym, co zrobił.

Zamknęła oczy i zaszlochała. Co powiem Oli? - zastana­wiała się, ale zaraz podjęła postanowienie, że nic mu o tym nie wspomni. Ani on, ani nikt inny nie dowie się o tym, co się stało. Pozostanie to na zawsze jej mroczną tajemnicą. Wstała obolała. Poczuła się kompletnie zbrukana. Pośpiesznie więc zdjęła ubra­nia i zanurzyła się w wodzie. Trzęsąc się z zimna, tarła całe cia­ło, jakby chciała z siebie zmyć niewidoczny brud. Słaniając się, wróciła na brzeg i usiadła na trawie. Skuliła się, opuściła głowę i znów wybuchnęła płaczem.

To był dziki, nieopanowany szloch, przepełniony strachem i rozpaczą. Jak to się mogło zdarzyć? - kołatało jej wciąż na nowo w głowie. Jak to się mogło zdarzyć? Dręczyło ją poczucie winy. Może gdyby go nie prowokowała, nie zachęcała swoim zachowaniem, nigdy by do tego nie doszło? Z tego, co słyszała, Niemcy na ogół zachowywali się nienagannie, mimo że byli wro­gami. Pewnie więc sama jest sobie winna...

To twoja wina, twoja wina, dźwięczało jej w uszach.

Wreszcie ochłonęła trochę. Wytarła twarz i włożyła ubranie. Zrozumiała, że popełniła wiele błędów, ale wina nie leży tylko po jej stronie. Gdyby nie to, że usiłowała chronić Olę... Tak czy inaczej, nikt nie ma prawa rzucać się na nią w taki sposób. Nikt, nawet Niemiec. A na domiar wszystkiego oficer!

Wyjęła wstążkę z kieszeni i związała wilgotne włosy. Po­tem wygładziła ubranie, włożyła buty i ruszyła z powrotem do dworu.

  

ROZDZIAŁ 8.

 

Przez resztę dnia Dorbet chodziła półprzytomna. Kiedy zmy­wała naczynia po podwieczorku, kubek wypadł jej z ręki i stłukł się o podłogę.

-  Co z tobą, dziewczyno? - warknęła Marit. - Chodzisz jak otumaniała!

-  Nie czuję się dobrze - wyszeptała Dorbet i usta jej zadrżały.

Marit obrzuciła uważnym spojrzeniem bladą, nieszczęśliwą dziewczynę i nagle objęła ją mocno i przytuliła do siebie.

-  Dobrze już, dobrze - pocieszyła ją po matczynemu i po­klepała po plecach. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Tylko proszę, przestań mi się tu w kółko zamartwiać.

Słowa pociechy i ciepło w głosie teściowej sprawiły, że Dor­bet całkiem się rozkleiła. Wtulona w obfitą pierś Marit poddała się rozpaczy i zaszlochała rozdzierająco.

-  No nie, jest aż tak źle? - wyrwało się teściowej i przestra­szona odsunęła Dorbet na odległość ramion i przyjrzała się jej uważnie. - Tak być nie może! Sama dokończę zmywanie, a ty idź na górę i się uspokój.

Poklepała Dorbet przyjaźnie po policzku i popchnęła ją lek­ko w stronę drzwi. Dorbet z wdzięcznością przyjęła jej pomoc, wybiegła na schody i pokonując po dwa stopnie, dotarła do sy­pialni i rzuciła się na łóżko. Zamknęła oczy i zakryła ręką twarz, ale pod powiekami wciąż przesuwały się jej obrazy minionego dnia: Heinrich Klein zamykający ją w uścisku i zadający gwałt. Jęknęła i obróciwszy się na bok, podciągnęła wysoko kolana i objęła je rękoma.

Jak to się mogło stać? Jak on mógł jej zrobić coś takiego?

To twoja wina, wyrzucało jej sumienie. Sama się o to pro­siłaś!

Nie, broniła się, nigdy go nie zachęcałam, nie dałam mu przy­zwolenia na coś takiego. Owszem, flirtowałam z nim, ale prze­cież od flirtu do gwałtu daleka droga. Na samą myśl, że Ola lub ktokolwiek mógłby się o tym dowiedzieć, poczuła, jak przenika ją lodowaty chłód. Zostałaby napiętnowana na zawsze. Nikt by jej nie darował, że spała z Niemcem, mimo że nie uczyniła tego dobrowolnie. Zresztą nikt by jej pewnie nie uwierzył. Nazwaliby ją niemiecką dziwką i wykluczyli ze społeczności, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Może by jeszcze wymierzyli dodat­kową karę, słyszała o takich przypadkach. Znając Olę, jak i ludzi we wsi... - myślała ponuro, gryząc paznokcie. A tymczasem to Ola pierwszy powinien jej wybaczyć, bo on ponosi w znacznej mierze winę za to, co się stało. Gdyby nie ta jego konspiracja, nigdy by do tego nie doszło!

Znów zalała się łzami i ogarnęła ją czarna rozpacz. Nie miała pojęcia, jak zdoła przetrwać kolejne dni i tygodnie. Ale przecież muszę, pomyślała, wycierając łzy. To, co się stało, pozostanie moją tajemnicą. Nie wolno mi dać niczego po sobie poznać. Mu­szę zachowywać się normalnie. Nikt się nie może dowiedzieć. Nigdy! Ani Ola, a już zwłaszcza jego matka.

Kiedy po godzinie zeszła na dół, była już całkiem spokojna.

-  Widzę, że chwila dla siebie trochę ci pomogła - rzekła Ma­rit przyjaźnie. - Wyglądasz dużo lepiej.

-  Wszystko już dobrze - pokiwała głową Dorbet, unikając wzroku teściowej.

-  Myślę, że trzeba porozmawiać z Olą, gdy wróci do domu - uznała Marit. - Te jego wyprawy zbyt wiele nas kosztują.

Dorbet nie odpowiedziała.

-  A co się stało, że Niemiec nie chciał dziś jajek ani masła? - zaciekawiła się Marit.

Dorbet poczuła, jak krew napływa jej do twarzy. Miała na­dzieję, że teściowa nie zauważyła przyjazdu Niemca. Powin­na jednak wiedzieć, że to niemożliwe, bo Marit widzi i słyszy wszystko. Nic się przed nią nie ukryje.

-  Zostawił tylko wiadomość dla Oli - wymamrotała Dor­bet. - Ma się zgłosić w jego biurze w Kvannes, kiedy wróci do domu. Chodzi niby o drewno, ale strasznie się denerwuję - dodała. - Z tymi Niemcami nigdy nie wiadomo. Trudno przejrzeć ich zamiary.

-  Teraz już rozumiem - pokiwała głową Marit. - Mnie się też nie podoba, że kazali Oli przyjechać do Kvannes. To wszyst­ko, czego chciał ten Niemiec?

-  Tak - odparła Dorbet, odwrócona plecami do teściowej.

-  Samochód stał tu, na dziedzińcu, przez jakiś czas. Gdzie byliście?

-  On lubi popatrzeć sobie na fiord - wymamrotała Dorbet. - Poszliśmy kawałek na dół.

-  Hołota! - rzuciła zgryźliwie Marit. - Nic innego jak hołota z tych Niemców!

-  Pewnie nie przyjedzie tu więcej - rzekła Dorbet. - Powie­działam, by trzymał się od nas z daleka - skłamała.

-  Naprawdę? Odważna jesteś, Dorbet! Ale dobrze zrobiłaś. Przynajmniej zaoszczędzi nam swego widoku! Chociaż nie wia­domo, czy nie pojawią się inni - dodała pesymistycznie. - Póki trwa wojna, nie pozbędziemy się ich tak łatwo.

-  Chyba wezmę gorącą kąpiel w pralni - odezwała się Dor­bet nieoczekiwanie.

-  Teraz? W samym środku lata?

-  Latem też potrzebuję porządnie wykąpać się w balii.

-  No dobrze, jak chcesz - rzekła Marit. - Skoro masz takie fanaberie.

Od chwili, gdy się stała ta straszna rzecz, Dorbet myślała wy­łącznie o tym, by się porządnie wyszorować. Czuła się bowiem odrażająca i brudna. Zdawało jej się, że nie zdoła nigdy zmyć z siebie tego brudu. Może poczuję się lepiej, jeśli posiedzę trochę w balii z gorącą wodą i wyszoruję się mydłem, myślała.

-  Musisz najpierw napalić tam w piecu - rzuciła Marit.

-  Zrobię to raz-dwa - odparła Dorbet. - A potem pójdę do Stornes po Trygvego i przyprowadzę go do domu. O ile sam wcześniej nie wróci.

-  O, na pewno wróci spacerkiem, gdy nadejdzie pora kola­cji - stwierdziła Marit. - Jest bardzo grzeczny i pilnuje, by zdą­żyć na czas.

-  W takim razie idę do pralni - oznajmiła Dorbet. - Wezmę sobie tylko czystą bieliznę z sypialni. W razie czego wiesz, gdzie jestem - dodała i wyszła.

 

Długo siedziała w balii z parującą wodą. Umyła włosy i wyszo­rowała dokładnie całe ciało, nie oszczędzając mydła, choć nie powinna być tak rozrzutna. Niełatwo było teraz, w czasie wojny, kupić mydło.

Kiedy wyszła z balii i otuliła się dużym ręcznikiem, pachnia­ła jak krzak bzu. Zdążyła włożyć na siebie czyste ubranie, gdy do pralni wszedł Trygve.

-  Babcia Marit powiedziała, że tu jesteś.

-  Tak, wykąpałam się i właśnie zamierzałam pójść po ciebie do Stornes, a ty tymczasem zdążyłeś wrócić do domu.

-  Babcia Mali powiedziała, że zbliża się pora, kiedy trzeba pójść spać. Mała Mali też szykowała się do łóżka.

-  Jadłeś kolację?

-  Tak, trzy kawałki ciasta.

-  Niemożliwe! Taki masz apetyt!

-  Kiedy wróci tata? 

-  Nie wiem, Trygve. Ale myślę, że niebawem.

-  Po co on wciąż wychodzi na tak długo?

-  Po prostu musi.

-  Wolę jak jest z nami.

-  Ja też - odparła Dorbet i przetarła podłogę ścierką. - Ale wracajmy już do domu, Trygve!

Tego wieczoru Dorbet długo leżała w łóżku, ale nie mogła zmrużyć oka. Jej skóra wciąż pachniała bzem, ale poza tym kąpiel nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Dorbet nadal czuła się brudna i nieszczęśliwa. Jakże pragnęła móc z kimś po­rozmawiać! Zaraz jednak przywołała się do porządku. O tym, co się wydarzyło, nie dowie się od niej żywa dusza. Sama musi dźwigać tę tajemnicę do końca życia. Przytłaczał ją ten ciężar. Gdyby mogła zwierzyć się z tego mamie! A może? Przecież nie jest winna temu, co się stało! Mama zrozumie. Będzie mi łatwiej, jeśli wyrzucę to z siebie, pomyślała z przekonaniem. Zastanowię się nad tym do jutra, pomyślała.

 

Wczesnym świtem Ola wrócił do domu. Dorbet obudziła się, instynktownie wyczuwając w sypialni czyjąś obecność. Usiadła gwałtownie na łóżku. Ola postawił plecak przy szafie i zdejmo­wał z siebie ubranie. Dorbet podciągnęła kolana i na siedząco przyglądała się mężowi. W piersiach czuła ból. Myśl o tym, co się stało, wywołała w niej fale mdłości. Kiedy Ola podszedł do niej i ją objął, uczepiła się go desperacko i wybuchnęła płaczem.

-  Ależ Dorbet - wyszeptał Ola i pogłaskał ją po plecach. - Wróciłem już, jestem w domu.

Dorbet płakała tak, że wstrząsało całym jej ciałem. Ola poło­żył się i przytulił ją mocno do siebie, kołysząc jak małe dziecko.

-  Dorbet...

Czuła tak straszną potrzebę, by opowiedzieć mu o wszyst­kim, ale zabrakło jej odwagi. Bała się, że mąż wybuchnie gnie­wem, a może nawet wyrzuci ją z domu. Wydawało jej się, że Ola pomyśli, iż sama się w to wplątała, więc ma teraz za swoje. Uzna, że sama jest sobie winna. Ścisnęło ją w żołądku, aż jęknęła, i nie przestawała rozpaczliwie chlipać.

-  No nie, uspokój się już - przemawiał do niej cicho Ola i próbował ją odsunąć lekko od siebie. - Wszystko już dobrze, Dorbet.

Łatwo mu mówić! Myśli tylko o swoich sprawach i nie ma pojęcia, czego doświadczyłam! Chlipnęła i otarła dłonią twarz.

-  Potrzebuję cię w domu, Ola - wyszeptała, znów zarzucając mu ręce na szyję. - Nigdy więcej mnie nie zostawiaj samej!

-  Jest wojna, Dorbet. Muszę wypełnić swój obowiązek wo­bec króla i ojczyzny. Tak to czuję.

-  Ale przecież liczą się też inne sprawy!

Ola westchnął i otarł dłonią przekrwione oczy.

-  Teraz się muszę przespać parę godzin, Dorbet. Uspokój się, proszę.

-  Rano musisz się stawić w niemieckim biurze w Kvannes. Był tu ten oficer i pytał o ciebie.

-  Po co mam tam iść?

-  Jak pójdziesz, to się dowiesz. Mówił, że chodzi o drewno. Nigdy cię nie ma w domu, gdy ktoś o ciebie pyta - dodała. - Pewnie Niemcy zaczęli coś podejrzewać.

Ola nakrył się kołdrą i ziewnął.

-  Na pewno wszystko się wyjaśni.

Nie sprawia wrażenia, by ta wiadomość go jakoś specjalnie zaniepokoiła, pomyślała Dorbet.

-  A jeśli oni wiedzą o tych twoich wyprawach?

-  Gdyby tak było, nie kazaliby mi się stawić, tylko sami przyjechaliby po mnie. Albo czekali tu na mnie, aż wrócę.

-  Ten Heinrich Klein wiele razy o ciebie pytał.

-  Całe szczęście, że jesteś na miejscu i mnie jakoś zawsze wytłumaczysz.

Gdyby wiedział, do czego to doprowadziło, pomyślała, wtu­lając się w niego. Nie miała siły już o tym wszystkim myśleć, chciała zasnąć i przespać ten koszmar. Gdy człowiek śpi, proble­my znikają. Zamknęła piekące oczy i westchnęła.

Ale sen nie chciał na nią spłynąć. Leżała więc i nasłuchiwała równego oddechu męża. W końcu uniosła się na łokciu i popa­trzyła na niego. Sen wygładził jego twarz, która wydawała się te­raz taka spokojna. Grzywka na czole nadawała mu młodzieńczy wygląd. Dorbet pogłaskała palcem wychudzony policzek męża. Zeszczuplał, pomyślała w przypływie czułości. Była na niego zła, a równocześnie zrozpaczona i przerażona. Ale w tym wszystkim jej serce przepełniała wielka miłość do Oli. Wraz z upływem lat kochała go coraz mocniej.

On nie może się niczego dowiedzieć. Nigdy.

 

Ola wrócił z Kvannes i opowiedział, że otrzymał rozkaz, by sta­wić się na przystani do pełnienia warty.

-  Masz stać na posterunku przy promie? - zapytała Dorbet przerażona. - Ależ to niebezpieczne, Ola! Podobno Niemcy za­powiedzieli, że rozstrzelają norweskich wartowników, jeśli...

-  To znaczy, chłopcze, że cię namierzyli - stwierdził Trygve. - Nie kazaliby ci stać na warcie, gdyby cię nie podejrzewali. Ci Niemcy są przebiegli. Wiedzą, co robią.

-  O Boże - jęknęła Marit, wycierając dłonie w fartuch. - Masz pilnować przystani?

-  Nie wiem, co oni właściwie wiedzą - odezwał się Ola trochę niechętnie. - Pytali o wszystko, drążyli. Powiedziałem, że bardzo dużo pracowałem ostatnio w lesie przy wycince. Nie wiem, czy uwierzyli. W końcu przyszedł jakiś oficer i oświadczył, że mam się stawić na wartę przy promie. O drewno nikt mnie nie pytał. Pewnie był to tylko pretekst - rzekł, spoglądając na Dorbet.

-  Musisz porozmawiać z tym oficerem, który tu przyjeżdża, Dorbet - odezwała się Marit. - Może on coś pomoże, jeśli go o to poprosisz. Bo przecież ta warta jest niebezpieczna, prawda?

-  Nie wiem - zastanawiał się głośno Ola, przeczesując dło­nią włosy. - Mam chodzić po kei i pilnować, czy nie dzieje się nic podejrzanego. Niemcy zapowiedzieli, że jeśli ktoś podejmie próbę sabotażu, zastrzelą w pierwszej kolejności wartowników. Ale nie wiem, do tej pory nikt nie został rozstrzelany.

-  Ale na wartowników Niemcy nie wybierają przypadko­wych ludzi, biorą tych, którzy im jakoś podpadli - stwierdził Trygve. - To pewne.

-  O Boże, Dorbet, musisz porozmawiać z tym oficerem. Nie możemy ryzykować...

-  Nie! Myślę, że nie będziemy nic robić - zadecydował Ola. - Po prostu w najbliższym czasie zaprzestanę działań w konspira­cji. Może masz rację, tato, że Niemcy mnie obserwują. Przekażę, komu trzeba, że teraz nie mogę... Że na jakiś czas muszę się wycofać.

Dorbet poczuła wielką ulgę. Ola będzie w domu! Ale gdy przypomniała sobie o warcie na przystani, westchnęła. Nie wiedziała, co gorsze. Może powinna rzeczywiście porozmawiać z Heinrichem Kleinem, jednak na samą myśl o tym, że miałaby stanąć z nim twarzą w twarz, wszystko w niej się wzbraniało. Nie zniesie nawet jego widoku. Ale gdyby to miało uratować Olę... wtedy odłoży na bok własne uczucia.

-  Mam spróbować porozmawiać z tym Niemcem?

-  Nie, poczekamy - zadecydował Ola. - Przez najbliższy ty­dzień będę pilnował przystani, a potem zobaczymy. Mogło być gorzej - dodał, ale jego głos nie brzmiał całkiem przekonująco.

Rzeczywiście, pomyślała Dorbet. Mógł zostać złapany, gdy przeprowadzał uciekinierów przez góry. Wtedy na pewno by go rozstrzelali na miejscu albo wysiali do któregoś z tych okrop­nych obozów w Rzeszy. A tu na miejscu jakoś sobie poradzi. Nie­mniej jednak z całego Inndalen tylko Ola musiał pełnić wartę na przystani. Tylko jego to spotkało.

 

Mijały dni, a Dorbet czuła się coraz gorzej. Źle sypiała i za dnia chodziła jak błędna. Straciła apetyt, było jej wciąż niedobrze i w ogóle miała fatalny nastrój. Wspomnienie gwałtu prześla­dowało ją w dzień i w nocy, nie potrafiła go wymazać z pamięci. Najbardziej męczyła ją niepewność, czy czasem sama nie jest winna temu, co się stało. Może była wobec Heinricha Kleina na­zbyt miła i odczytał to jako zachętę? Chodziła milcząca i o byle co wybuchała płaczem. Ola był zrozpaczony i zrezygnowany.

-  Co się z tobą dzieje, Dorbet? - zapytał pewnego popołu­dnia i objął ją mocno. - To zupełnie do ciebie niepodobne. Źle się czujesz?

Dorbet przylgnęła do niego i przytuliła rozgrzaną twarz do jego szyi. Łzy napłynęły jej do oczu.

-  Jestem taka nieszczęśliwa - rozszlochała się.

-  Dlaczego? Przecież jestem w domu, Dorbet!

-  Ale stoisz na warcie przy promie!

-  Wszystko będzie dobrze! Nie sądzę, by miało to potrwać dłużej. Niemcy nic mi o tym nie mówili.

-  To wtedy znów zaczniesz się potajemnie wyprawiać po nocach.

-  Nie, przeczekam jakiś czas - obiecał. - Chyba nie odważę się tak szybko na kolejną wyprawę. Zbyt wiele osób naraziłbym na niebezpieczeństwo, gdyby Niemcy mnie złapali. Może dobrze by ci zrobiło, gdybyś przeszła się do Stornes i porozmawiała z mamą - zaproponował, głaszcząc ją po plecach. - Zwykle roz­mowa z mamą poprawia ci humor, jeśli masz jakieś zmartwienie. Przy okazji przyprowadzisz Trygvego, bo zdaje się, że poszedł się tam bawić.

Dorbet, nie przestając pochlipywać, wytarta nos. Bardzo ją kusiło, by pójść do Stornes. Już parę razy zbierała się, ale nie starczyło jej odwagi. Teraz jednak czuła, że nie poradzi sobie sama, że nie ma już siły. Musi się komuś zwierzyć. Nie może dłużej sama się tym wszystkim zadręczać. Może uda jej się na chwilę porozmawiać z mamą na osobności i otworzyć przed nią serce. Mama jest jedyną osobą, której może o tym powiedzieć. Nikomu innemu nie zdradzi swojej tajemnicy, to pewne. Poza tym mama potrafi zawsze doradzić.

-  Może rzeczywiście przejdę się do Stornes - zgodziła się z wahaniem, choć wciąż miała lekkie wątpliwości. - Przyprowa­dzę Trygvego, tak jak mówisz.

-  Idź - zachęcał ją Ola z wyraźną ulgą. - Jestem pewien, że wrócisz w lepszym nastroju.

Dorbet wytarła oczy brzegiem fartucha, zdjęła go i położy­ła na ganku. Przeczesała włosy palcami i poprawiła bluzkę, po czym skierowała się w stronę Stornes.

Trygve stał na płaskim głazie przy strumieniu za pralnią ra­zem z Marileną i Małą Mali.

-  Co robicie? - zapytała Dorbet, zatrzymując się na mostku nad strumieniem.

-  Łowimy czarniaki dla kota.

-  Udało wam się już coś złowić?

Marilena włożyła rękę do wiadra i z dumą wyjęła małą rybkę.

-  Wspaniale - pochwaliła Dorbet.

-  Trygve nie musi chyba iść już do domu? - zapytała Mała Mali.

-  Musi, ale dopiero za jakiś czas. Najpierw porozmawiam z babcią.

-  Babcia jest w pracowni.

Mali podniosła wzrok, gdy Dorbet stanęła w drzwiach.

-  O, to ty! - ucieszyła się na jej widok.

 

Dorbet usiadła na stołku, ale nie odzywała się.

-  Nie pomagasz w sianokosach? - zapytała Mali i popatrzyła na córkę badawczo. - Jesteś strasznie blada. Potrzebujesz trochę słońca i świeżego powietrza.

-  Nie czuję się najlepiej - wymamrotała Dorbet, nerwowo ciągnąc za guzik od bluzki.

-  No właśnie widzę. Co ci jest?

Łzy napłynęły Dorbet do oczu, zadrżały jej usta.

-  Co z tobą, dziecko?

-  Stało się coś... coś strasznego, mamo.

Mali wstała od krosien i usiadłszy obok córki, objęła ją ra­mieniem, jakby chciała ją osłonić.

-  Co takiego? - powtórzyła.

-  Niemiec...

-  Co z nim?

-  Przyjechał pewnego dnia. Chciał się przejść nad fiord koło szopy na łodzie... i wtedy... I wtedy...

Dorbet nachyliła się do mamy i nagle coś w niej pękło. Wybuchnęła płaczem, a łzy pociekły jej ciurkiem po bladej twarzy.

Mali poczuła, jak strach ściska jej żołądek. Pogłaskała córkę po plecach i zapytała:

-  Coś ci zrobił?

-  Był o wiele silniejszy ode mnie - chlipała Dorbet. - Nie chciałam tego, mamo! Ale nie udało mi się uciec, i wtedy... Czu­ję się tak, jakby to była moja wina - płakała bezradnie. - Gdy­bym z nim nie rozmawiała, gdybym od razu wróciła do domu, to wtedy by...

Mali na moment zacisnęła powieki. Otarła twarz chłodną ręką. Boże święty, co też się przytrafiło jej córce!

-  Powiedziałaś komuś o tym?

-  Nie, nie, nikt się nie może o tym dowiedzieć - płakała Dorbet. - Ale nie umiem sobie z tym poradzić, mamo. Jestem z tym całkiem sama...

Mali siedziała obok zapłakanej córki, obejmując ją ramie­niem, i czuła, jak ogarnia ją rozpacz i bezradność. Żeby tylko Dorbet nie zaszła w ciążę w następstwie tego zdarzenia. Była­by to katastrofa, zarówno dla niej, jak i dla Oli. Właściwie dla wszystkich. Ale przecież tyle lat minęło od narodzin Trygvego, a Dorbet nie doczekała się kolejnego dziecka, więc chyba nie będzie miała takiego pecha. Ale gdyby zaszła w ciążę... Mali westchnęła ciężko. Powtórzyłaby się jej własna historia, a tego nikomu nie życzyła. Nie była pewna, czy Dorbet jest dość silna, by żyć z taką tajemnicą, dość silna, by dźwigać takie brzemię. Przyciągnęła głowę córki do piersi i nie przestawała jej głaskać po plecach.

-  Będzie dobrze - wyszeptała powoli. - Będzie dobrze, Dor­bet.

-  To nie była moja wina, mamo! - Dorbet niemal wykrzy­czała te słowa.

-  Pewnie, że nie! Jak możesz być winna temu, że ktoś cię zgwałcił? Gwałt to jest napaść. To nie była twoja wina.

Dorbet szlochała wtulona w matkę. Głos mamy brzmiał ci­cho i bezpiecznie, był niczym balsam na skołatane nerwy młodej kobiety. Nagle ogarnęła ją radość, że o wszystkim opowiedziała.

Mali siedziała z nieobecnym wzrokiem, przytulając córkę. Przypomniała sobie życie u boku Johana, wszystkie te wieczory i noce, gdy brał ją siłą. Czuła się wtedy taka zbrukana, taka nic niewarta, nędzna, bezwartościowa. Doskonale potrafiła więc so­bie wyobrazić, czego doświadcza teraz córka.

-  Czuję się okropnie - szeptała Dorbet przytulona twarzą do szyi matki. - Mam mdłości, nie mogę spać. Z tego wszystkie­go wciąż chce mi się wymiotować.

-  Tak bywa - rzekła cicho Mali.

Dorbet nie zamierzała pytać mamy, skąd o tym wie, przyj­mowała tylko jej pociechę i ciepło.

-  Kiedy ostatnio miesiączkowałaś? - zapytała nagle Mali. Musiała to wiedzieć.

Dorbet wzdrygnęła się i usiadła prosto, a jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. Poczerwieniała gwałtownie.

-  Kiedy miesiączkowałam? - jęknęła. - Myślisz, że mogłam zajść w ciążę?

-  Nie, nie sądzę - uspokoiła ją Mali. - Ale...

-  Właściwie to już dawno nie krwawiłam! - Dorbet za­cisnęła powieki, usiłując sobie przypomnieć. - Tak, miałam miesiączkę tuż przed Siedemnastym Maja. A potem już nie. -Wbiła w mamę przerażone spojrzenie. - Zwykle miesiączkuję regularnie.

Mali doznała prawdziwej ulgi. Pogłaskała Dorbet po policz­ku i uśmiechnęła się, mówiąc:

-  To wyjaśnia, dlaczego wciąż masz mdłości - rzekła. - Je­steś w ciąży, Dorbet.

-  Z Olą?

-  Tak, z całą pewnością jest to dziecko Oli. Gdybyś zaszła w ciążę przed paru dniami, nie miałabyś jeszcze żadnych doleg­liwości.

-  Dzięki ci, Boże - jęknęła Dorbet i uściskała mamę. - Je­steś całkiem pewna, mamo, że Niemiec nie jest ojcem dziecka?

-  Całkowicie, Dorbet.

-  Może więc teraz dojdę jakoś do siebie po tym wszystkim - westchnęła Dorbet. - Bo Ola będzie uszczęśliwiony, zresztą Ma­rit także, wszyscy. Nie mogę wprost uwierzyć, że urodzę dziecko. Już prawie przestałam w to wierzyć.

-  Ale chciałaś?

-  No jasne, oboje bardzo pragnęliśmy mieć jeszcze jedno dziecko. Najbardziej Ola - dodała w przypływie szczerości. - Te­raz jednak jestem bardzo szczęśliwa. Zapomnę o wszystkim, co się stało. Nie chcę o tym więcej myśleć.

-  Łatwo powiedzieć, ale to nie takie proste - uprzedziła ją Mali. - Z czasem jednak...

Dorbet wstała, pogładziła brzuch i uśmiechnęła się.

-  Nie, teraz już wszystko będzie dobrze. Tak się cieszę, że przyszłam z tobą porozmawiać, mamo. Jesteś najukochańsza.

Mali uśmiechnęła się lekko. Pamiętała dobrze, że Dorbet nie zawsze tak myślała. Na szczęście wraz z upływem lat jej relacje z córką bardzo się poprawiły. Wiele to dla niej znaczyło. Gdyby jeszcze Sivert zdołał mi wybaczyć, pomyślała z ukłuciem w ser­cu i postanowiła porozmawiać z nim któregoś dnia.

-  Czyli że tym razem urodzę dziecko zimą - stwierdziła Dorbet. - Chyba wszystko pójdzie dobrze?

-  Oczywiście - pokiwała głową Mali. - Ależ to będzie ra­dość!

-  No, to biegnę do domu, żeby opowiedzieć o tym Oli - oświadczyła Dorbet rozpromieniona. - Na szczęście przestał wy­prawiać się potajemnie w góry i obiecał, że długo nie podejmie się na nowo tego zadania. Tylko że teraz Niemcy wyznaczyli go do pilnowania przystani.

-  Słyszałam, jak mówili o tym w sklepie - pokiwała głową Mali. - Miejmy nadzieję, że nic się nie stanie. Zresztą nie mówio­no, że będzie długo pełnił tę wartę.

-  Teraz musi się bardzo pilnować - stwierdziła Dorbet, ot­wierając drzwi. - Skoro ma zostać ponownie ojcem.

Mali odprowadziła ją na ganek. Dzieci wciąż bawiły się przy strumieniu i łowiły ryby.

-  Idziemy do domu, Trygve! - zawołała Dorbet. - Jutro znów przyjdziesz! Dziękuję, mamo - rzekła cicho do Mali. - Bardzo, bardzo ci dziękuję.

Mali wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń córki. Ciepło jej się zrobiło na sercu, gdy patrzyła na uszczęśliwioną Dorbet. Jest jak nowo narodzona, pomyślała Mali. Jej twarz nabrała kolorów, a oczy błyszczały.

Mali, uspokojona, podziękowała Bogu. Gdyby zorientowały się później, że Dorbet jest ciąży, powstałyby wątpliwości, kto jest ojcem dziecka. A odpowiedź poznaliby wszyscy dopiero po jego urodze­niu. Ale nawet termin narodzin nie dawałby pewności, bo często poród zaczyna się przed terminem. Na samą myśl o tych wszystkich problemach Mali przeszły ciarki. Dorbet chyba nie dałaby rady ich udźwignąć. Z pewnością nigdy nie zapomni gwałtu, ale z czasem to wspomnienie wyblaknie jak wszystkie inne nieszczęścia, które dotykają ludzi. Inaczej życie byłoby nie do zniesienia.

- Pozdrów Olę - uśmiechnęła się. - Zdaje się, że w Granvold dziś wieczór będzie wielkie święto.

Stała przez chwilę i patrzyła na Dorbet oddalającą się drogą i razem z Małym Trygvem. Widziała, jak ze sobą rozmawiają i się śmieją. Dorbet szła dziarskim krokiem wyprostowana jak struna, jakby ktoś zdjął z niej wielki ciężar. Mali westchnęła, przeczesała palcami włosy i wróciła do pracowni.

  

ROZDZIAŁ 9.

 

Ola schodził w dół podjazdem do stodoły, kiedy Dorbet z Trygvem skręcili na dziedziniec Granvold.

-  Biegnij do babci! - poprosiła Dorbet synka i poklepała go przyjaźnie po plecach. - Dostaniesz kolację.

-  A ty?

-  Ja porozmawiam chwilę z twoim tatą.

Trygve wszedł po schodach do budynku mieszkalnego, a Dorbet ruszyła na spotkanie mężowi.

-  Widzę, że spacer do Stornes dobrze ci zrobił - stwierdził Ola i popatrzył z uśmiechem na żonę. - Znów jesteś radosna.

Dorbet podała mu rękę, tak że ich palce splotły się ze sobą, a potem oparła się o niego z uśmiechem.

-  Mam nowinę.

-  Nowinę? Coś nowego się wydarzyło w Stornes?

-  Nie, chodzi o nas.

Obrzucił ją pośpiesznym spojrzeniem, ale napotkawszy jej rozpromieniony wzrok, uśmiechnął się.

-  Widać to jakaś dobra nowina - zgadywał, uścisnąwszy jej dłoń.

-  Jestem w ciąży!

Oniemiał, oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia, krew napły­nęła gwałtownie do twarzy.

-  W ciąży - powtórzył chrapliwie. - Jesteś pewna?

-  Całkowicie pewna - wyszeptała Dorbet uszczęśliwiona. Przytulił ją mocno i spojrzał na nią oczami pełnymi blasku.

-  Wydaje mi się to wręcz niepojęte. Po tylu latach nie my­ślałem, że... A więc to dlatego miałaś ostatnio taki zmienny hu­mor - dodał i znów ją uścisnął. - Zdaje się, że w tym stanie to normalne.

-  Tak, pewnie dlatego - skłamała Dorbet.

-  Kiedy urodzi się dziecko?

-  Pod koniec stycznia albo na początku lutego. Nie jestem całkiem pewna.

-  Mama ci powiedziała?

Dorbet pokiwała głową z ożywieniem.

-  Od razu domyśliła się tego, co mnie w ogóle nie przyszło do głowy. Z mamą tak zawsze. Ona ma szósty zmysł.

-  I wszystko jest dobrze?

-  Tak, ale jestem przewrażliwiona i łatwo się denerwuję - wyjaśniła Dorbet i uchwyciwszy jego wzrok, dodała: - Teraz, Ola, musisz być w domu.

-  Przecież pełnię wartę na przystani.

-  Tak, ale zachowuj się jak należy, żeby nie było kłopotów. I nie chcę, żebyś chodził w góry.

-  Przecież już powiedziałem, że nie będę.

Owszem, ale nie robisz tego dla mnie, lecz z obawy, by Niem­cy czegoś nie wywęszyli. Zresztą nieważne, pomyślała. Bylebyś trzymał się domu.

-  Chodźmy do izby i opowiedzmy wszystkim, co się święci. Na pewno się ucieszą.

-  Nie wspomniałam o tym jeszcze Trygvemu - rzekła Dor­bet. - Chciałam, żebyś dowiedział się pierwszy.

-  No to ogłośmy nowinę - ożywił się Ola i objął Dorbet ramieniem. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć minę mamy.

-  Nie wiadomo, jak to przyjmie Trygve.

-  Przecież on zawsze bardzo chciał mieć rodzeństwo - od­parł Ola. - Ucieszy się.

I rzeczywiście w izbie zapanowała ogólna radość. Cieszyli się i duzi, i mali. Trygvemu z wrażenia wypadła pajda z ręki.

-  Będę starszym bratem! Nadaję się do tego jak mało kto! - zawołał rozpromieniony.

-  No nie, słyszał to kto? - ćwierkała Marit zadowolona. - Wreszcie! Czekałam na tę chwilę, odkąd Trygve przyszedł na świat - przyznała.

Dawno już przy stole nie panował tak radosny nastrój. Wszyscy byli uśmiechnięci i zadowoleni. Dorbet, siedząc pośród kochających ją ludzi, poczuła głęboką wdzięczność. Tyle czasu była nieszczęśliwa i przygnębiona, teraz wreszcie wszystko się odmieniło na lepsze. Nic nie może zniszczyć tego nastroju ocze­kiwania i radości.

Tego wieczoru Trygve zarzucił jej rączki na szyję i długo ją ściskał. Powiedział jej „dobranoc", ale wciąż jej nie puszczał.

-  Z dzidziusiem to chyba całkiem pewne? - szepnął mamie do ucha.

-  Tak, całkowicie - pokiwała głową Dorbet. - Ale to trochę potrwa, zanim się urodzi, wiesz. Przyjdzie na świat dopiero po Bożym Narodzeniu.

-  Mogę opowiedzieć o tym jutro w Stornes?

-  Oczywiście, że możesz - pokiwała głową Dorbet. - Ależ szczęściarz z tego dzidziusia, że będzie miał takiego wspaniałego starszego brata.

Malec aż się zawstydził z pochwały, ale zaraz się uśmiech­nął.

-  Pozwolę im popatrzeć na dzidziusia, Marilenie i Małej Mali - rzekł dobrodusznie. - Ale on będzie tylko mój.

Dorbet wstała i otuliła synka kołdrą.

-  Tylko twój - uśmiechnęła się. - I mój, i taty.

-  Nasz - pokiwał Trygve głową zadowolony. - Tylko nasz.

-  Śpij teraz - rzekła Dorbet, naciskając dłonią klamkę. - Strasznie już późno.

Pokiwał jej ręką, radosny, ale oczki już mu się kleiły. Skinęła głową rozpromieniona i wymknęła się z sypialni.

 

Lipiec był nadzwyczajnie upalny i piękny. Na halę przenieśli się ci wszyscy, którzy latem mieli wypasać owce i krowy w górach i gospodarować w szałasach. Sianokosy miały się ku końcowi. W pewien ciepły, jasny wieczór Mali zdjęła fartuch i postano­wiła wybrać się na spacer. Kiedy mijała Wzgórze, wyszedł jej spotkanie Sivert.

-  Postanowiłaś się przewietrzyć?

-  Pomyślałam sobie, że się trochę przejdę. Taki piękny wieczór. A może przyłączysz się do mnie?

Ociągał się przez chwilę, zerknął pośpiesznie w stronę domu, jakby się spodziewał zobaczyć kogoś w drzwiach, ale wreszcie skinął głową.

-  Może rzeczywiście się przejdę? Uprzedzę tylko Tordhild. Mali powoli ruszyła przed siebie, a po chwili Sivert ją dogonił i szli dalej razem. W milczeniu chłonęli cudowne zapachy lata. Różowe kwiaty koniczyny kiwały przyjaźnie poruszane lekką wieczorną bryzą.

-  Dobrze ci się komponuje? - zapytała Mali w końcu.

-  Idzie mi dość opornie. Trochę się zmagam - odparł. - Nie zawsze udaje mi się stworzyć to, co chcę.

-  Zazwyczaj twoje kompozycje są bardzo udane.

-  Może, ale kosztuje mnie to sporo wysiłku - skwitował.

-  Rozumiem - pokiwała głową. - Sama często przeżywam podobne zwątpienia.

Znów szli jakiś czas w milczeniu. Drzewa liściaste pochylały się nad drogą, tworząc połyskujący zielenią tunel.

-  Dobrze się z Tordhild czujecie tu, na wsi?

-  Tak - odpowiedział bez ociągania. - Jest nam tu tak do­brze, jak miałem nadzieję.

-  Cieszy mnie, że to mówisz. Bałam się bowiem, że z czasem wam się tu może znudzić - dodała.

-  Przecież należę do tego miejsca - odparł powoli. - Zawsze tak czułem, tylko że potem... Wiesz... Jakiś czas temu było zbyt wiele przeszkód.

-  Teraz jest już lepiej? - zapytała ostrożnie. Nie od razu odpowiedział. Szedł pochylony do przodu, założywszy ręce na plecach, wreszcie przystanął i powiedział z powagą:

-  Tak, teraz jest lepiej. Wiele o tym myślałem. A Tordhild mówiła tyle o tym...

Przerwał. Mali stała przed nim cicho i czekała. Serce pode­szło jej do gardła i waliło jej z całych sił.

-  Ważne, by umieć przebaczyć - rzekł cicho. - Człowiekowi jest źle samemu ze sobą, póki się nie zdobędzie na przebaczenie.

-  Wybaczyłeś mi?

-  Tak, chyba tak.

Z ust Mali wydobył się jęk. Pośpiesznie otarła twarz. Sivert wyciągnął rękę, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie.

-  Nie było to dla mnie łatwe, mamo - rzekł powoli. - Przez jakiś czas wydawało mi się, że całe moje życie legło w gruzach. Ale wraz z upływem lat... Tak, człowiek z wiekiem mądrzeje. Jest mi tak dobrze. Życie ułożyło się lepiej, niż śmiałem ma­rzyć. - Westchnął lekko i objął Mali. - Starałem się postawić w twoim położeniu. Oczywiście do końca nie jest to możliwe, ale zrozumiałem, że nie było ci lekko. Poza tym nie ma ludzi ideal­nych. Każdy popełnia błędy - dodał. - Ja także. I zrozumiałem wówczas, że nie warto tracić czasu na rozpamiętywanie tego, co było. Co mi przyjdzie z tego, że będę żył przeszłością? I tak niczego nie zmienię. Nikt z nas nie wie, ile nam jeszcze pozostało czasu tu, na ziemi, z tymi, których kochamy. Trzeba żyć tu i te­raz, wyznaczając sobie cele na przyszłość, bo z przeszłością już nic nie możemy zrobić.

Mali stała przytulona do syna, a po policzkach ciurkiem pły­nęły jej łzy.

-  Nie płacz, mamo - szepnął. - Nad czym tu jeszcze płakać?

-  Jestem taka wdzięczna - zaszlochała. - Nie myślałam, że kiedyś się tak zdarzy, że będziesz chciał mi prawdziwie wyba­czyć.

-  W każdym razie tak się stało.

-  To teraz już mogę umierać w spokoju.

-  Umierać? Mamo, chyba nie wybierasz się jeszcze na tam­ten świat!

-  Nie, ale sam mówisz, że nigdy nie wiadomo, ile nam jesz­cze zostało dni. Starzeję się, Sivercie. Na starość człowiek prag­nie spokoju, a mnie twoja sprawa bardzo ciąży na sercu.

-  Wiem.

-  Chcę, żebyś wiedział, że choć mi wybaczyłeś, ja sama sobie chyba nigdy nie wybaczę tego, że tak cię skrzywdziłam.

-  A powinnaś - stwierdził stanowczo. - Ważne, żebyś prze­stała się już tym zadręczać. Zostawmy to za sobą, mamo! Co się stało, to się nie odstanie. A w gruncie rzeczy, gdy zastanowić się dobrze, to wszystko się ułożyło lepiej, niż się obawiałem - dodał powoli.

-  No cóż, zważywszy na to, że zakochałeś się akurat w swojej przyrodniej siostrze i masz z nią dziecko...

-  Ale wszystko poszło dobrze.

-  Póki nikt o tym nie wie.

-  I nikt się nie dowie.

-  A Johannes?

-  Nie wiem jeszcze, co zrobię - odparł szczerze. - Uważam, że każdy ma prawo znać prawdę o swoim pochodzeniu. Pewnie więc któregoś dnia mu o tym powiem. Ale nie zamierzam się śpieszyć. To na pewno niczego nie zmieni - dodał szybko. Ą Mam na myśli twoje relacje z Johannesem. On na pewno nie; będzie żywił do ciebie urazy.

Może i nie, pomyślała Mali, nie chcąc martwić się na zapas. W tej chwili czuła się wyłącznie szczęśliwa, że wreszcie, po tylu latach, doczekała się wybaczenia. Chwyciła ponownie syna za rękę i popatrzyła na niego oczyma pełnymi łez.

-  Dziękuję - rzekła cicho. - Bardzo ci dziękuję, Sivercie. Ruszyli dalej, trzymając się za ręce. Brzemię, które dźwigała, nagle wydało jej się dużo lżejsze. Mówiła prawdę, wspominając Sivertowi, że nie wie, czy zdoła kiedyś wybaczyć sobie samej Ale że Sivert jej wybaczył... Prawie nie wierzyła, że to się kiedyś może stać.

Mali podniosła oczy na bujną zieleń drzew nad ich głowami. Słońce sączyło się pomiędzy listowiem, wysyłając roztańczone błyski. Mali zamknęła na moment oczy i westchnęła cicho.

-  Dzięki Ci, Boże - wypowiedziała w głębi serca. - Dzię­kuję!

Mali nadal uważała urodziny małego chłopczyka w Innstad za cud. Przyszedł na świat w maju po ciężkim porodzie, ale wszystko się szczęśliwie skończyło. Nie miała odwagi snuć takich nadziei, wziąwszy pod uwagę dojrzały wiek Sigrid. Ale maleństwo rosło i przybierało na wadze, i wydawało się, że rozwija się normalnie. Sigrid miała dużo pokarmu, z piersi mleko jej dosłownie tryska­ło, a maluszek otwierał buzię jak pisklę. Co to za śliczne dziecko, myślała Mali za każdym razem, gdy go widziała. Był podobny do obojga rodziców, ale chyba bardziej do Bengta. Miał duże niebie­skie oczy i jedwabiste włoski, które kręciły mu się przy uszkach. Mali nie potrafiła ocenić, kto był bardziej dumny z potomka, Sigrid czy Bengt. Oboje nie mogli wprost nasycić oczu swoim małym syn­kiem, wciąż go wyjmowali z kołyski i nosili na rękach.

-  Jest prześliczny - uśmiechnęła się Mali. - Chyba nie wi­działam piękniejszego dziecka.

-  My też jesteśmy tego zdania - pokiwała głową Sigrid, pro­mieniejąc z dumy. - To nasz cud, Mali.

Mali całym sercem przyznawała jej rację.

-  Zamierzaliśmy cię właśnie spytać, czy zechciałabyś zostać jego matką chrzestną. Chrzest odbędzie się dwudziestego szó­stego lipca - zwróciła się Sigrid z uśmiechem do Mali.

-  Mam być chrzestną? - Mali aż poczerwieniała z radości. Wyciągnęła ręce i podniosła maleństwo. - Ależ z największą chęcią zostanę matką chrzestną, tylko czy to słuszny wybór? Tyle innych...

-  To dzięki tobie przyszedł zdrowy na świat - przerwała jej Sigrid. - Wspólnie z Bengtem jesteśmy co do tego zgodni.

-  A myśleliście już, jakie będzie nosił imię?

-  O tak, dyskutowaliśmy zawzięcie - przyznała Sigrid i uśmiechem. - Ale stanęło na tym, że nazwiemy go Kristoffer, po moim ojcu. Zawsze marzyłam, by urodzić syna, którego będę mogła nazwać tym imieniem.

-  O, to dobre, stare imię - przyznała Mali. - Skoro jesteście zgodni...

-  Jesteśmy - uśmiechnęła się Sigrid i wzięła synka z rąk Mali. Przytuliła go do swej bujnej piersi i ukołysała.

Jaka ona piękna, pomyślała Mali. Biodra jej się zaokrągliły, a piersi nabrzmiały od pokarmu, ale było jej z tym do twarzy. Oczy miała promienne i uśmiechała się częściej niż zwykle.

-  A więc chrzciny odbędą się zaraz po sianokosach?

-  Tak, doskonale się składa, że po dwudziestym piątym przypada niedziela. O tej porze jesteśmy już zwykle tu, we dworze po sianokosach. Zdążymy ochrzcić małego, zanim zacznie kosić łąki na hali.

-  Spodziewacie się dużo gości?

-  Przyjadą wszystkie dzieci ze swoimi rodzinami, i to już stanowi sporą gromadę. Poza tym będą moi rodzice, brat z rodziną i wszyscy mieszkańcy tutejszego dworu. Uzbiera się więc licz grono.

-  No cóż, ja w każdym razie zgadzam się zostać chrzestną maleństwa - oświadczyła Mali. - To dla mnie wielki zaszczyt.

Mali zaprezentowała się godnie jako chrzestna chłopca. Po czas ceremonii kościelnej wystąpiła bowiem w stroju ludowym wywołując uzasadniony podziw. Dopiero co go skończyła i włożyła po raz pierwszy na tę uroczystość. Nie zdążyła sobie jeszcze kupić srebrnych ozdób, ale pożyczyła od Dorbet.

-  Ach, włożyłaś strój ludowy - powiedziała Sigrid, przyglądając się jej z niekłamanym podziwem. - Nie spodziewałam się.

-  Kończyłam go w pośpiechu - przyznała się Mali. - A srebrne ozdoby pożyczyłam od Dorbet.

-  W każdym razie wyglądasz pięknie.

-  Musiałam się postarać, skoro mam podawać do chrztu Kristoffera Innstada - uśmiechnęła się Mali i wzięła na ręce o Sigrid śpiące dziecko.

Chłopiec ubrany był w pożółkłą już nieco szatkę, w której chrzczone były wszystkie dzieci w Innstad, przewiązaną szeroką wstążką z niebieskiego jedwabiu, także pamiętającą wszystkie tego typu uroczystości.

-  Jakie imię wybraliście dla dziecka? - zapytał pastor.

-  Kristoffer - odpowiedziała Mali, przysuwając dziecko bliżej pastora, który polał główkę chłopca wodą święconą i ochrzcił go w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Mały Kristoffer Innstad nawet nie zapłakał. Machał tylko pulchnymi rączkami i uśmie­chał się bezzębnymi dziąsłami do swojej chrzestnej.

 

Po uroczystości w kościele odbyło się bardzo miłe przyjęcie. Rzadko teraz Mali widywała wszystkie dzieci w Innstad. Prócz Olausa, dziedzica, pozostałe wyprowadziły się z domu i założyły własne rodziny.

-  Niepojęte, jak ten czas szybko leci - westchnęła Mali. - Strasznie się postarzeliśmy, wystarczy spojrzeć na dzieci.

-  Mów za siebie - roześmiał się Bengt. - My mamy maleń­stwo i ono nas odmłodzi.

Mimo wojny na stole nie brakowało jedzenia. W gęstej i smacznej zupie nie trzeba było szukać kawałków mięsa. W Innstad, tak jak i w Stornes, spichlerze były pełne. Właści­wie mieli więcej zapasów jedzenia niż zwykle, bo w czasie wojny prawie niemożliwy był zbyt tusz. Niemcy nie pozwalali ludziom poruszać się swobodnie, dlatego tak sprzedaż, jak i zakup towa­rów napotykały na duże trudności. Wszystko było regulowane zarządzeniami okupanta, który kontrolował dokładnie wszelkie poczynania norweskich obywateli. Brakowało natomiast mąki i cukru. Ludzie jednak zaczęli mleć zboże dla własnych potrzeb, tak że wystarczyło mąki na chleb i wieczorną polewkę, jak kie­dyś. Właściwie, sądząc po obfitości jadła, trudno uwierzyć, że jest wojna, pomyślała Mali.

Czytała jednak w gazetach, jak ciężko jest mieszkańcom miast, którzy z trudem zdobywali pożywienie. Wszystkie towa­ry podlegały reglamentacji, brakowało jaj, mięsa, masła i cukru, a w wielu domach używano tranu do przyrządzania jedzenia.

Doprawdy, tu we wsi nie mamy na co narzekać, myślała Mali. Po pierwszym tygodniu wojny, w czasie którego odbywały się regularne naloty bombowe, a wielu młodych mężczyzn zo­stało zmobilizowanych, właściwie prawie nie widzieliśmy wojny. Bezpośrednio odczuła jej skutki Dorbet, narażona na gwałt nie­mieckiego oficera, a także Ola prowadzący działalność konspi­racyjną. Sivert bardzo przeżywał kłopoty swojego żydowskiego przyjaciela, ale ostatnio coś o nim ucichło i dawno już o nim nie rozmawiano w Stornes. Olę natomiast Niemcy wyznaczyli do pełnienia warty na przystani i z tego, co Mali się domyślała, nie bardzo mu się to podobało. Wartowników norweskich trak­towano bowiem jak zakładników. Mali miała tylko nadzieję, że nie wydarzy się nic, co skłoni Niemców do spełnienia groźby rozstrzelania wartowników w przypadku sabotażu.

Część młodych sąsiadów, którzy nie byli zaproszeni na obiad, przyszła po południu na kawę. Wśród nich Dorbet z Olą, Tordhild z Sivertem i Herborg z Oją, wszyscy wraz z dziećmi. Zrobiło się gwarno, trwały ożywione rozmowy. Mali dziękowa­ła Bogu za piękną pogodę, bo dzięki temu dzieci mogły hasać na dworze. Dorośli zaś przenieśli się w cień. Dorbet i Ola, zaru­mienieni z dumy, obwieścili nowinę o spodziewanym potomku. Wiadomość ta wywołała powszechne zainteresowanie i radość. Poprzedniego dnia Mali zdradziła tę tajemnicę Herborg. Spo­dziewała się, że młodzi z Granvold podzielą się swoją radoś­cią podczas chrzcin, i chciała przygotować na to Herborg. Za każdym razem, gdy któraś ze znajomych kobiet spodziewała się dziecka, synowa ciężko to przeżywała. Nigdy nie porzuciła nadziei, że Oi i jej także urodzi się jeszcze jedno dziecko. Oczy­wiście może się tak jeszcze zdarzyć, myślała Mali, choć serce jej krwawiło, gdy patrzyła na Herborg, która uśmiechała się dziel­nie. Zresztą Sigrid jest tego najlepszym dowodem. Po tylu latach doczekała się dziecka. Dorbet podobnie. Oczywiście, że nie na­leży nigdy porzucać nadziei.

 

Mali chciała wrócić pieszo do domu. Był piękny letni wieczór. Zo­stawili więc Oi bryczkę, a sami z Havardem urządzili sobie spacer.

-  Co za miły dzień - stwierdził Havard. - Że też na stare lata urodził im się jeszcze mały synek!

-  Tak, Bogu trzeba dziękować, że wszystko skończyło się szczęśliwie.

-  Chciałabyś też mieć jeszcze takie maleństwo, Mali?

-  O nie, dziękuję - roześmiała się i chwyciła Havarda za rękę. - Czuję, że jestem na to za stara. Moim zdaniem dzieci powinni mieć młodzi. Ale gdyby się tak stało...

-  Wtedy urodziłabyś dziecko, prawda?

-  Oczywiście - rzekła pośpiesznie. - Ale tak się nie stanie, Havardzie. Dzieci, które się nam miały urodzić, są już na świecie.

-  No, ale dwoje nam umarło.

-  Byłoby dobrze, Havardzie, gdybyśmy się teraz po niedzieli wybrali na cmentarz na grób Ruth i Oli Havarda - zapropono­wała Mali.

-  Dobrze, możemy jechać - pokiwał głową.

Szli dalej powoli w milczeniu. Owiewał ich ciepły wieczorny wiaterek. Słońce złociło się nisko nad fiordem, pachniało słodko dziką różą i suchym sianem.

-  Już ci lepiej, Havardzie?

-  Chyba tak. Minęła ta najcięższa żałoba, ale żal i smutek chyba do końca nigdy nie ustąpią.

-  Nie, człowiek nosi go w sercu na zawsze, wiem coś o tym.

-  Ale trzeba starać się żyć tu i teraz - rzekł Havard z ociąga­niem. - Los przynosi nam przecież tyle dobrych chwil i zdarzeń.

Mali uścisnęła mu dłoń i pokiwała głową. Tak, los przyno­si im wiele dobrego i należy się z tego cieszyć. A gdy nadejdą ciężkie dni, człowiek musi się starać stawić temu czoło najlepiej, jak potrafi. Na tym polega życie, myślała Mali. Nie należy żądać zbyt wiele. Pan daje, Pan zabiera. Głównie to drugie, pomyślała Mali, tak bardzo doświadczona przez los.

 

ROZDZIAŁ 10.

 

Minął lipiec i nastał sierpień. Uporali się z sianokosami na łąkach w pobliżu gospodarstwa i na górskich halach. Zboża na polach ko­łysały się złote i dojrzałe po gorącym lecie, nawet owies przybrał barwę bardziej żółtą niż zazwyczaj. Zbliżała się pora żniw.

W pierwszą sobotę sierpnia Małi i Havard wybrali się na cmentarz do Kvannes, by odwiedzić groby najbliższych. Dzień był piękny, skąpany w słońcu. Podczas przejażdżki bryczką Mali zwróciła twarz do słońca, które przygrzewało mocno, choć powietrze było dość rześkie. Może to już zapowiedź mających nadejść niebawem jesiennych chłodów, pomyślała. Ale z pew­nością czeka nas jeszcze wiele ładnych dni. W tej części kraju sierpień i wrzesień bywają na ogól pogodne.

Wystarczyło jednak popatrzeć na pola, by dostrzec pierw­sze oznaki zbliżającej się jesieni. Stojaki do suszenia siana stały puste, zdjęto już linki pomiędzy nimi, a tyczki leżące na stosie przygotowano do zwiezienia na przechowanie do dworu. Zwykle chowano je na zimę pod spichlerzem lub stodołą. Dla Mali taki widok zawsze oznaczał kres lata. Wnet zacznie się koszenie zbóż i układanie snopków w kopki. Trzeba z tym zdążyć, dopóki jest ładna pogoda i wieje wiatr od lądu. Zboże schnie przez czterna­ście dni. Pamiętała jednak taki rok, kiedy padało nieprzerwanie i zboże pozostało na polu aż do października, zdarzyło się nawet, że śnieg przysypywał kłosy. W końcu jednak zawsze udawało im się pozyskać ziarno, choć naturalnie jego jakość była znacznie gorsza niż w pogodne lata.

- Zboże ładnie dojrzało - zauważyła.

Havard pokiwał głową zadowolony.

-  Póki co zapowiada się rekordowy rok. Dawno juz owies nie dojrzał tak jak tego lata. Teraz wszystko zależy od pogody.

-  Dziś jest pięknie.

-  Wymarzony dzień na przejażdżkę.

Mali wstała wcześnie rano i narwała dwa duże bukiety pol­nych kwiatów, które wzięła ze sobą na groby.

Minęło sześć i pół roku od śmierci Ruth, pomyślała, moc­niej otulając się szalem. Czas ukoił w niej ból po stracie córki, choć wciąż w sercu nosiła żałobę. Człowiek nigdy nie godzi się ze stratą dziecka. A być może jest jeszcze gorzej, gdy dziecko od­bierze sobie życie, tak jak Ruth. Rodzice pozostają z pytaniami, na które nie znajdują odpowiedzi, i rozpacz potęgują wyrzuty sumienia, że nie sprawdzili się i nie potrafili pomóc dziecku.

Czy Mali mogła zapobiec śmierci Ruth? Czy mogła nie do­puścić do tego, by córka poszła się utopić w wodach fiordu? Te pytania nigdy nie przestaną jej nękać. Powracały w bezsenne noce wciąż na nowo i paliły ją jak żywy ogień. Na początku są­dziła, że zwariuje od tego, ale z czasem trochę się uspokoiła. Te­raz potrafiła nawet czasami myśleć o córce z radością, wspomi­nać miłe chwile, jakie wspólnie przeżyły. Bo w życiu Ruth było wiele radości, póki na jej drodze nie stanął Samuel.

Mali często myślała, jak by potoczyły się losy córki, gdyby nie spotkała tego przeklętego misjonarza, Samuela Langmo. Może wyszłaby za mąż za jakiegoś dziedzica dworu, urodziła dużo dzieci i rozkwitłaby jako żona. Ale to były tylko marze­nia, czasami jednak lubiła się im poddać. Czuła wtedy nawet coś na kształt szczęścia, oczyma wyobraźni widząc Ruth, rados­ną i szczęśliwą, z pękiem kluczy na pasku, otoczoną gromadką dzieci.

Mali westchnęła i przygładziła włosy, założyła szal na głowę i powiedziała:

-  Wiesz, Havardzie, że minęło już ponad sześć lat od śmierci Ruth?

-  Tak, rozmyślałem o tym w nocy. Lata płyną.

-  Nie zapomniałeś jej?

Odwrócił się gwałtownie z pociemniałym wzrokiem.

-  Miałbym zapomnieć Ruth? Coś ty, Mali? Nigdy nie zapo­mnę żadnego z moich dzieci, powinnaś to wiedzieć.

-  Myślałam tylko, że to, co się stało z Olą Havardem...

-  Rozpaczam nad obojgiem - rzekł tylko i cmoknął na ko­nia.

Mali westchnęła znowu i położyła dłoń na kolanie męża. Nic nie powiedziała, on też umilkł i dalej jechali w milczeniu.

 

Jak zawsze wizyta na cmentarzu była dla niej prawdziwym bło­gosławieństwem. W tym miejscu spływał na nią spokój. Wyda­wało jej się, że w pewnym sensie jest tu bliżej Ruth. Tu odczuwa­ła też intensywniej jej obecność niż w domu.

Mali nie pamiętała, czy wcześniej się umówili z Havardem, w każdym razie bez słowa skierowali pierwsze kroki na grób córki, który znajdował się w półcieniu, pod brzozą. Krzaki róż, które Mali tu posadziła, wciąż kwitły obficie. Gałęzie uginały się pod ciężarem kwiatów i opierały o ciemny kamień. Mali ukucnęła i wyrwała parę chwastów.

-  Pójdę po jakieś naczynie na kwiaty - odezwała się po chwili.

-  Ja to zrobię - rzekł Havard. - Znajdę pewnie coś przy pompie?

Mali pokiwała głową, a gdy mąż się oddalił, wyszeptała, gła­dząc nagrzany od słońca kamień:

-  I co z tobą, Ruth? Dobrze ci tam? Marilena rośnie i jest ra­dosnym dzieckiem. Na jesieni zacznie chodzić do szkoły, wiesz. Wydaje mi się, że się cieszy. Chcemy się dowiedzieć, czy Mała Mali mogłaby zacząć wcześniej naukę, by chodziły razem. Jest wprawdzie o rok młodsza, ale wydaje mi się, że sobie poradzi. Te dwie kuzynki są nierozłączne, w szkole też pewnie się będą trzymać razem. Ale zobaczymy, jak się to wszystko ułoży - do­dała. - Trygve pójdzie do szkoły w przyszłym roku, więc Dor­bet wolałaby, żeby Mała Mali poczekała. - Mali podniosła kilka płatków róży, które spadły na ziemię przy kamieniu, i ciągnęła dalej: - Marilena jest uśmiechnięta, radosna i taka podobna do ciebie... Nie martw się, Ruth, nie zauważyliśmy u niej żadnych cech jej ojca. Ale pewnie coś po nim też odziedziczyła, przecież u dziecka mieszają się cechy obojga rodziców. Może Samuel miał w sobie też coś dobrego, choć ja, szczerze mówiąc, tego nie zauważyłam.

-  Siedzisz tu i mówisz do siebie? - rzekł Havard, podając jej wazon napełniony wodą.

-  Opowiadam Ruth trochę o Marilenie. Zawsze to robię, gdy tu jestem, chociaż jestem pewna, że ona wie doskonale, co się u nas dzieje.

-  Naprawdę w to wierzysz?

-  Chcę w to wierzyć. Gdyby wszystko się kończyło wraz ze śmiercią człowieka, nie miałoby to sensu. Nie godzę się na to. Pomaga mi, gdy pomyślę, że Ruth przebywa w jakimś miejscu, gdzie jest jej dobrze. Że jest teraz szczęśliwa. Tu, na ziemi, nie dane jej było długo pożyć.

Havard nie odpowiedział. Stał tylko i patrzył, jak Mali ukła­da kwiaty w wazonie i ustawia je przy kamieniu.

-  Proszę, Ruth - rzekła i kiwnęła głową. - Lubiłaś zawsze polne kwiaty, pamiętasz? Dostawałam ciągle od ciebie takie piękne bukiety. Teraz moja kolej, by ci się za to odwdzięczyć.

Zamilkła, a nad ich głowami zaszumiały liście brzozy. Pro­mienie słońca przedarły się przez gęstą koronę drzewa i zami­gotały na grobie. Od morza powiała bryza pachnąca słoną wodą i wodorostami.

-  Idziemy dalej - rzekła Mali i wstała. Raz jeszcze położyła dłoń na kamieniu i przymknęła oczy. - Miej się dobrze, dziec­ko! - wyszeptała łamiącym się głosem.

Havard wziął ją za rękę i uścisnął, po czym, nic nie mó­wiąc, skierowali się w stronę grobu Oli Havarda. Zatrzyma­li się przy rodzinnym grobie Storhaugów i przez chwilę stali w ciszy. Posadzone tu były kwiaty, grób był uporządkowany i zadbany. Widać rodzina często tu zagląda, pomyślała Mali pokrzepiona.

Do pustego wazonu na pół wypełnionego wodą Mali włożyła kwiaty.

-  Nie chcesz porozmawiać ze swoim synem? - zapytała.

-  Nie wiem, czy wierzę...

-  To w takim razie ja będę mówić za nas oboje. - Mali ukucnęła i wyciągnęła dłoń w stronę kamienia. - Jesteśmy tu, Ola Havardzie. Myślimy wciąż o tobie i bardzo za tobą tęsknimy. Johannes... - głos jej się załamał. Pochyliła głowę i poczuła na ramieniu ciepłą dłoń Havarda.

-  Mali, no coś ty - rzekł zmienionym głosem.

-  Ja myślę tylko, że to bez sensu, by człowiek przychodził na groby dzieci - zaszlochała i podniosła się z kucków. Oparła się ciężko o Havarda i ścisnęła mocno jego dłoń.

-  Jeśli wierzysz, że Ruth jest teraz szczęśliwa, to pewnie też Oli Havardowi jest dobrze.

Mali pokiwała głową w milczeniu.

-  Jest dla mnie pociechą, kiedy myślę, że Ruth się nim za­opiekowała.

-  Ma koło siebie także mamę - rzekła Mali.

Havard nic na to nie odpowiedział. Przez chwilę milczał, po czym odetchnął głęboko i wyprostował się.

-  Trzymaj się, synku! - rzucił niewyraźnie i pogłaskał szyb­ko kamień. - I spróbuj mi wybaczyć.

Nic nie mówiąc, przytuleni, opuścili cmentarz.

 

Ola został zwolniony z pilnowania przystani.

-  Tym razem mi się udało - rzucił z ulgą, kiedy wrócił do domu i o tym opowiedział. - Ten Niemiec, który tu przyjeżdżał, przyszedł do mnie i powiedział, że więcej nie muszę przychodzić pełnić warty.

-  Ten Heinrich Klein? - zapytał ojciec i spojrzał na niego uważnie.

-  Tak - potwierdził Ola. - Poznałem go, bo kiedyś widzia­łem go tu we dworze. Zdaje się, że tak właśnie się nazywa.

-  Ostatnio przestał coś całkiem tu przyjeżdżać - zauważyła Marit. - Odkąd go stąd odprawiłaś, prawda, Dorbet?

-  Odprawiłaś go stąd? - Ola popatrzył na nią zdziwiony.

Dorbet poczuła, że się rumieni. Na myśl o Heinrichu Klei­nie przeszył ją ból w żołądku. Nie przestając nakrywać do stołu, choć dłonie jej drżały, wymamrotała niechętnie:

-  Zdaje się, że coś takiego powiedziałam. Dość już miałam tych jego ciągłych przyjazdów. Wciąż czegoś chciał!

-  Dobrze zrobiłaś - pochwalił ją Ola. - Bo ci Niemcy to hoło­ta. Trochę się napatrzyłem na nich z bliska, kiedy pełniłem wartę w Kvannes. Zachowują się tak, jakby wszystko im było wolno.

-  Ale chyba na razie nikogo z wartowników nie ukarali ani nie rozstrzelali - stwierdził ojciec.

-  Tylko dlatego, że Norwegowie są powściągliwi i ostrożni - stwierdził Ola. - Gdyby coś się wydarzyło, Niemcy nie zawaha­liby się nawet przez moment i z zimną krwią rozstrzelaliby war­towników. Jestem tego pewien, wystarczająco ich poznałem.

-  Dobrze, że cię zwolnili. Miałeś szczęście - cieszyła się Ma­rit. - Teraz już będziesz cały czas w domu?

-  Tak, nie przeprowadzamy teraz ludzi przez granicę. Nie mam odwagi ruszać na szlak. Domyślam się, że Niemcy mnie obserwują, tak jak mówiłeś, tato - dodał z namysłem.

-  Czułem to - pokiwał głową Trygve. - Trzymaj się przez jakiś czas domu, synu. Nie ma co ryzykować.

 

Ale niezbyt długo Dorbet cieszyła się spokojem. Któregoś wie­czoru mąż wrócił z letniej obory z radiem pod pachą.

-  Zwariowałeś? - zdenerwowała się, gdy zobaczyła go na dziedzińcu. - Niemcy skonfiskowali ludziom radia, a ty paradu­jesz sobie jak gdyby nigdy nic z radioodbiornikiem?

-  Zepsuł się.

-  A co ty zamierzasz z nim robić?

-  Musimy mieć radio we wsi, dlatego zawiozę je do miasta do naprawy.

-  Do Kristiansund? Zwariowałeś, człowieku? Chyba wiesz, że obowiązuje zakaz posiadania radia. A zdajesz sobie sprawę, jak często odbywają się kontrole na parowcu? Jeśli Niemcy za­uważą, że...

-  Nie zauważą.

Słowa Dorbet na nic się zdały. Marit także włączyła się do rozmowy, trzymając stronę synowej i przekonując o niebezpie­czeństwie wyprawy do miasta z zepsutym radiem. Ale Ola upie­rał się przy swoim, a ojciec go poparł.

-  Musimy mieć radio - mówił. - Chłopak ma rację.

-  Chyba dla jakiegoś radia nie warto narażać życia - wark­nęła Dorbet. - Tylko Ola może być taki głupi!

-  Myślałam, że się o mnie troszczysz - odezwała się drżącym głosem, kiedy tego wieczoru znaleźli się w sypialni. - A ty nie przejmujesz się ani mną, ani życiem tej maleńkiej istoty, którą noszę pod sercem. Bo gdyby było inaczej, nie podejmowałbyś takiego ryzyka.

-  Wiesz, Dorbet, że mnie obchodzisz - zaprotestował Ola. - Ale musimy mieć radio! Nie możemy tu siedzieć, nie mając po­jęcia o przebiegu wojny.

-  A ktoś inny nie mógłby się o nie postarać?

-  Wszyscy oddali, tak jak nakazali Niemcy. Wiesz przecież.

-  Jestem pewna, że gdzieś by się znalazło.

-  Gdyby tak było, wiedziałbym o tym. Ale jeśli chcesz, mo­żesz jechać ze mną - dodał. - Będziesz miała okazję pochodzić po mieście. Dawno już nie byłaś w Kristiansund.

Dorbet ociągała się. Kusiła ją myśl, by pojechać, chociaż sły­szała, że miasto bardzo ucierpiało wskutek bombardowań. Ale co miasto to miasto. Chyba jakieś sklepy działają...

-  Chcesz jechać ze mną?

-  Chyba się nie odważę - rzuciła krótko. - Któreś z nas musi zostać i zaopiekować się synkiem, na wypadek gdyby schwytali cię Niemcy. Ciebie i to twoje radio.

I na tym stanęło. W środę rano Ola ruszył przed godziną siód­mą z domu. W oddali usłyszał odgłos syreny parowca zbliżającego się do nabrzeża. Pod pachą niósł karton z zapakowanym radiem.

Dorbet nawet nie wstała z łóżka, gdy wychodził. Demonstra­cyjnie odwróciła się do niego plecami i nakryła głowę kołdrą.

-  Wrócę w piątek - powiedział Ola i poklepał ją po głowie.

-  O ile cię nie złapią - odpowiedziała gniewnie i odsunęła się, by jej nie dotykał.

Wstała, gdy tylko usłyszała trzask drzwi wyjściowych, i na­tychmiast pożałowała swojej złości. A jeśli rzeczywiście go zła­pią, myślała, kuląc się w sobie. Nigdy bym sobie wówczas nie wybaczyła, że pozwoliłam mu jechać, nie pożegnawszy się z nim porządnie. Stała przy oknie w sypialni i patrzyła, jak parowiec znika za cyplem w Kvannes. Dopiero wówczas zeszła na dół, by zacząć dzień.

 

Ola wszedł na pokład parowca z kartonowym pudłem pod pa­chą. Na pokładzie nie było dużo ludzi, ale pewnie niektórzy sie­dzieli w barze pod pokładem i pili poranną kawę.

-  A co to, wybieramy się w podróż? - zagadnął go jeden z marynarzy, Halvor Plassen, którego trochę znał, i poklepał go po ramieniu.

-  Ano wybieram się.

-  Do miasta?

-  Tak, muszę coś załatwić.

-  Czy aby przypadkiem nie to, co trzymasz pod pachą?

Ola spojrzał na niego uważnie, zastanawiając się, czy może mu zaufać. Pewności nie miał. Wprawdzie do tej pory nie słyszał o nim złego słowa, ale nie znał go na tyle, by zdradzić zawartość pudła. Pokiwał więc tylko głową i odstawił pudło na bok przy dużej skrzyni z kołami ratunkowymi. Po zawinięciu do portu w Kristiansund zamierzał zostawić paczkę w tym miejscu, sa­memu zaś przejść przez kontrolę, i wrócić po radio, gdy Niemcy już skończą. Słyszał, że żołnierze kontrolują ludzi, nie statek. Miał nadzieję, że plan ten się powiedzie. A jeśli Niemcy zauważą pudło, będzie udawał, że to nie jego i jak gdyby nigdy nic znik­nie w mieście w tłumie ludzi. Tak sobie to wszystko wcześniej zaplanował, ale potrzebował jakiegoś zaufanego człowieka na pokładzie. Kogoś, kto go nie wyda, jeśli Niemcy odkryją radio­odbiornik.

-  A jak tam wojna u ciebie w okolicy? - zagadnął Halvora.

- Tu, w Inndalen, jest znacznie gorzej - odpowiedział Halvor. - Chociaż zdaje się, że rodzimi naziści nie są tu zbyt aktywni.

-  Nie, tu nie uświadczysz nawet nazisty - zapewnił Ola. - Na szczęście jeden drugiemu może ufać.

-  A w wielu miejscowościach jest to poważny problem. Nie wiadomo, komu wierzyć.

-  Ale chyba macie rozeznanie, kto się zeszmacił i kolabo­ruje?

-  Tak, z grubsza - przyznał marynarz. - Wieziesz radio? - zapytał nagle, skinąwszy w stronę pudła.

Ola zaryzykował i potwierdził.

-  Zepsuło się i muszę je zawieźć do naprawy.

-  Kiedy dopłyniemy do miasta, spodziewaj się ostrej kontroli.

-  Zamierzam zostawić pudło przy skrzyni na koła ratunko­we i wrócić po nie dopiero, jak Niemcy skończą rewizję. Myślisz, że mi się uda?

-  Można spróbować. Ale wszystko zależy od tego, czy Niem­cy nie wejdą na pokład w Kvannes. Czasami płyną stamtąd do miasta. Wydaje mi się, że pewniej będzie umieścić pudło tam z boku, razem z innymi towarami, które wieziemy - dodał. - Przynajmniej nie będzie rzucać się w oczy.

Wdzięczny za radę Ola przeniósł pudło, a Halvor wrócił do swoich zajęć.

Ola został przy relingu i obserwował, jak parowiec przybi­ja do kei w Kvannes. Od razu zauważył czterech niemieckich żołnierzy, którzy najwyraźniej zamierzali popłynąć parowcem. Zerknął na pudło i poczuł, jak serce skacze mu do gar­dła. Ale Niemcy nawet nie spojrzeli w tamtą stronę, na niego zresztą także nie zwrócili uwagi, mimo że w dwóch rozpoznał żołnierzy, którzy razem z nim pełnili wartę na przystani. Ola odetchnął z ulgą, gdy zagadani i rozbawieni zeszli na dół do baru.

Nieco później w ciągu dnia kupił sobie kawę i na pokła­dzie zjadł kanapki, które wziął ze sobą na drogę. Parowiec kolejno zawijał do wszystkich małych osad nad fiordem. Ludzie wchodzili i schodzili po trapie, ładowano i wyłado­wywano towary. Ola z daleka pilnował swojego pudła. Prze­suwano je, podnoszono, ale zawsze odkładano z powrotem na miejsce. Kilka razy Ola napotkał wzrok Halvora, który kiwnął do niego dyskretnie, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Nie rozmawiali jednak ze sobą.

 

Późnym popołudniem dopłynęli do miasta. Ola zobaczył na kei patrol niemiecki składający się z sześciu żołnierzy, do których dołączyli ci czterej, którzy przypłynęli z Kvannes. Ola poczuł, jak serce wali mu w piersiach. Odszukał wzrokiem swojego sprzymierzeńca, a ujrzawszy go po drugiej stronie pokładu, pod­szedł do niego spacerkiem.

-  Sądzisz, że się uda?

-   Zrobimy, co się da - rzucił Halvor oschle. - Ale umówmy się, że jeśli znajdą twoje radio, ja o tym nic nie wiem. Rozumie­my się?

-  Jasne - skinął głową Ola. - Gdyby tak się stało, wmieszam się w tłum i zniknę w mieście.

-  Tak będzie najmądrzej.

-  W piątek będziesz wracał tą samą trasą, prawda?

-  Tak, będę na parowcu w piątek.

-  Aż się roi tu od Niemców. Jak wniosę na pokład radio?

-  Przyjdź kilka godzin przed wypłynięciem parowca. Wtedy jest cicho, ta hołota nie zjawia się tak wcześnie. Wniesiemy two­je pudło na pokład, ty zaś poczekasz, aż będziemy wpuszczać pasażerów pół godziny przed wypłynięciem.

-  Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś - rzucił Ola cicho i podał mu rękę.

-  W czasie wojny ludzie muszą sobie pomagać - stwierdził Halvor i zniknął.

 

Ola zostawił pudło i zszedł na ląd. Dwóch Niemców kiwnęło na niego.

-  Dokumenty - poprosił pierwszy.

Ola sięgnął po swoją kenkartę. Już prawie dwa lata temu dla wszystkich pełnoletnich Norwegów Niemcy wprowadzili obo­wiązek posiadania legitymacji ze zdjęciem. Niemiec uważnie przyjrzał się dokumentowi, po czym oddał go Oli.

-  Po co przyjechałeś?

-  Odwiedzić znajomych - odparł Ola.

-  Bagaż?

-  Tylko plecak - pokazał. Miał wielką nadzieję, że Niemiec nie zechce sprawdzić jego zawartości, bo w środku miał kilo masła i dziesięć jaj dla fachowca, który obiecał naprawić radio. Umówili się, że zapłaci żywnością.

Niemiec tylko kiwnął głową i go przepuścił. Ola powędrował powoli wzdłuż kei w stronę magazynów i skręcił za węgieł bu­dynku, skąd obserwował uważnie, co się dzieje.

Powoli parowiec opustoszał. Załoga zaczęła wyładowywać towary na nabrzeże. Niemieccy żołnierze jednak w ogóle się nimi nie interesowali. Rozmawiali przez chwilę z żołnierzami, którzy przypłynęli z Kvannes, po czym wsiedli do stojącego na kei samochodu i odjechali.

Ola nie od razu wrócił na parowiec. Czekał cierpliwie i dopie­ro gdy zauważył Halvora Plassena, który zwiózł worki z mąką, podszedł do niego i zapytał:

-  Myślisz, że już można bezpiecznie wynieść radio?

-  Na to wygląda.

-  No to biorę.

Przemknął się na pokład, chwycił pod pachę swoje pudło i kiwnąwszy głową na pożegnanie, rzucił Halvorowi:

-  Bardzo dziękuję. Powiedz, jeśli będziesz czegoś potrzebo­wał. Chętnie się odwdzięczę, gdy będzie trzeba - dodał.

-  Będę pamiętał - odparł marynarz.

Ola ruszył ulicami w stronę miasta i z przerażeniem patrzył, jakie zniszczenia poczyniły niemieckie naloty. Smutny był to wi­dok. Kristiansund, niegdyś takie piękne miasto, teraz ze wszyst­kich stron straszyło lejami po bombach i zawalonymi domami na każdym niemal rogu ulicy.

Ola znalazł wreszcie sklep z radioodbiornikami, którego właścicielem był August Karlsen. Ola znał go trochę. Za­dzwonił do niego wcześniej, gdy dyżur w centrali pełniła ta „dobra" Astrid i wiadomo było, że można rozmawiać swobod­nie.

Właściciel sklepu, zagadnięty o naprawę radia, odpowiedział, że da się to jakoś załatwić. Co prawda nie miał teraz pozwolenia ani na sprzedaż, ani na naprawę odbiorników, ale obiecał zrobić to w domu. Za masło i jaja.

Gdy Ola popchnął drzwi wejściowe, zadzwonił dzwonek.

-  Dzień dobry - odezwał się mężczyzna za ladą, posiwiały starszy pan w okularach na czubku nosa. - Kogo ja widzę? - dodał zaskoczony, gdy zorientował się, kto przyszedł. - Przyje­chałeś!

-  Tak, jestem - odparł Ola i wyciągnął rękę na powitanie. - Zepsuło się nam radio, jak mówiłem przez telefon. A to jedyny odbiornik, jaki mamy w Inndalen, więc...

 

-  A jak udało ci się przejść przez kontrolę?

-  No, jakoś się udało.

-  Pytanie, jak będzie w drodze powrotnej?

-  Rozmawiałem z jednym z marynarzy. Kazał mi przyjść wcześniej i wstawić pudło na pokład, zanim Niemcy zaczną kon­trolować podróżnych.

Starszy pan pokiwał głową.

-  Tak, to może się udać.

-  Obejrzycie radio tutaj?

-  Nie, wezmę je ze sobą do domu. Tu nigdy nie wiadomo, kto wejdzie. Nieoczekiwanie mogą stanąć w drzwiach Niemcy, żeby sprawdzić, czym się zajmuję. Wolę nie ryzykować. Sam widzisz, co ci dranie zrobili z naszym miastem - dodał rozgoryczony.

-  Tak, widziałem. Straszne zniszczenia!

-  Kiedy nas bombardowali, wydawało się, że to koniec świa­ta. Prawdziwa apokalipsa. - Karlsen potrząsnął głową. - To było okropne. Ilu ludzi zginęło! Kto tylko mógł, uciekał z miasta, ale... - znów pokręcił głową.

Ola postawił pudło na ladzie i zapytał:

-  Mogę przyjść po odbiór jutro po południu?

-  A może przenocowałbyś u nas? - zaproponował Karlsen. - Rozmawiałem z żoną. Mamy wolne łóżko.

-  Nie śmiałbym przeszkadzać - rzekł Ola. - Zamierzałem zatrzymać się w gospodzie...

-  Jeśli ci nie przeszkadzają nasze skromne warunki, to mo­żesz spać u nas. Zapraszamy.

-  W takim razie serdecznie dziękuję - rzekł Ola. - Przywioz­łem ze sobą jajka i masło - dodał, zerkając w stronę drzwi. - Do­bre masło, własnej roboty.

-  Cieszyliśmy się na to, odkąd zadzwoniłeś - nie ukrywał zado­wolenia Karlsen i wyszedł zza lady. - Zamknę sklep i pójdziemy do domu. Pewnie trochę czasu mi zejdzie na naprawę twojego radia. Tu i tak nie mam teraz dużo pracy. W tych ciężkich czasach ludzie nie kupują nic nowego. Każdy z trudem wiąże koniec z końcem.

-  Planowałem pochodzić jutro po mieście - powiedział Ola. - Muszę zrobić jakieś zakupy do domu.

-  Rozumiem. Niektóre sklepy są nadal otwarte, chociaż ni ma dużego wyboru towarów. Ale jak się ma pieniądze...

-  Właściwie zależy mi najbardziej na tym, by kupić coś dla żony, która spodziewa się kolejnego dziecka - uśmiechnął się Ola. - No i koniecznie muszę coś znaleźć dla synka.

-  Miejmy nadzieję, że wrócisz do domu cały i zdrowy oświadczył Karlsen, przypominając Oli, że w czasie wojny wcale nie jest to takie oczywiste.

Ola zdawał sobie sprawę, że w tę stronę poszło mu nadspo­dziewanie łatwo. Liczył, że i droga powrotna minie bez nieprzy­jemnych niespodzianek, zwłaszcza że omówił wszystkie szcze­góły z Halvorem Plassenem. Ale w głębi serca doskwierał mu niepokój. Musi się pilnować, nie wolno mu stracić czujności, nic nie jest pewne w tych czasach.

 

Spędził miły wieczór za zaciemnionymi oknami razem z mał­żeństwem w starszym wieku. Pani Karlsen była sympatyczną filigranową kobietką, która aż klasnęła w dłonie, gdy zobaczyła jaja i dużą paczkę pachnącego, żółtego masła.

-  Och, jak wspaniale - rozpromieniła się. - Usmażymy sobie dziś wieczór jajka i zjemy chleb z dobrym masłem.

-  Ja dziękuję za jajka. W Granvold mamy ich pod dostat­kiem.

Wydawało mu się dziwne, że jajka mogą wywołać taką ra­dość. Reglamentacja żywności nie dotknęła mieszkańców wsi. Na kartki Ola kupował jedynie tytoń dla ojca, bo sam nie palił. Ostatnio Trygve zaczął sam uprawiać liście tytoniu i nabijał nimi fajkę. Zapach nie był wprawdzie aromatyczny, ale pozosta­wała przyjemność pykania z fajeczki. Ola obiecał ojcu, że kupi mu w mieście porządnego tytoniu. Zabrał z sobą kartki od całej rodziny i cieszył się już, że sprawi ojcu, który bez fajki nie potrafi żyć, prawdziwe święto.

Ola poczęstował się symbolicznie jedzeniem wystawionym na stół, bo odniósł wrażenie, że gospodarze sami nie mają wiele. Po obiedzie posiedzieli chwilę, po czym Ola przyglądał się, jak August Karlsen, pochylony nad rozebranym odbiornikiem, krę­ci gałkami i wszystko sprawdza.

-  I co, da się naprawić?

-  Pewnie tak, młodzieńcze. Tylko że to trochę potrwa. Poza tym musisz sprawić sobie nowe lampy, skoro już tu jesteś. Stare już ledwo dychają.

Około dziesiątej Ola powiedział „dobranoc" i poszedł do niewielkiego pokoiku obok kuchni, gdzie stało posłane dla nie­go łóżko. Zasnął niemal natychmiast.

 

Tej nocy męczyły go koszmary. Śniło mu się, że kiedy przemykał się na pokład z pudłem pod pachą, poczuł na ramieniu ciężką dłoń, a na plecach lufę karabinu i usłyszał komendę po niemiec­ku, by się zatrzymał. Obudził się z jękiem, mokry od potu.

W pokoiku było duszno. Wstał po cichu i otworzył okno, uważając na zaciemnienie. Bolały go plecy, bo materac był cien­ki, niewygodny. Położył się z powrotem z rękami pod głową, ale głęboki niepokój wywołany koszmarem nie ustępował. Gdyby go złapali...

Wreszcie zapadł znów w niespokojny sen.

Po śniadaniu wyszedł do zniszczonego od bomb miasta, żeby kupić coś dla Małego Trygvego i dla Dorbet. Tak się cie­szył z dziecka, którego się spodziewała żona! Po wszystkich tych latach prawie całkiem stracił nadzieję, że doczekają się więcej dzieci. Radosna nowina rozgrzewała mu serce. Nie mogę teraz zbytnio niepokoić Dorbet, myślał. Nigdy nie wiadomo, czy nie zaszkodzi to maleństwu, a tego za nic w świecie by nie chciał. Bo to było długo oczekiwane, upragnione dziecko.

W końcu kupił traktor z przyczepą dla Trygvego i piękną, grubą, cyzelowaną obrączkę ze srebra, pasującą do srebrnych ozdób, jakimi Dorbet ozdabiała strój ludowy. Takiej jeszcze nie miała. Skłonił się lekko, biorąc od sprzedawcy maleńkie pude­łeczko, schował je do kieszeni i wyszedł ze sklepu. Pod pachą niósł zapakowany w pudełko traktor do zabawy.

Za kartki, które miał z sobą, kupił duży zapas tytoniu. Oj­ciec zadymi cały dwór, pomyślał Ola. Mama nie była zachwyco­na tym jego paleniem, czemu nieustannie dawała wyraz. Trygve jednak zdążył przywyknąć do jej gderania przez wszystkie te lata i zupełnie się tym nie przejmując, napychał swoją fajkę.

Tego wieczoru na obiad gospodyni podała świeżą rybę. Ola, widząc suto zastawiony stół, pozwolił sobie najeść się do syta.

-  Wspaniała ryba - pochwalił, wycierając usta.

-  Kupujemy ryby prosto z kutrów - wyjaśniła gospodyni. - Przy odrobinie szczęścia, gdy przyjdzie się wcześnie rano, moż­na kupić tanio sporo ryb.

-  My też jemy dużo ryb.

-  Sami łowicie?

-  Owszem, nawet dość często. Ale w styczniu przypływają z połowów kutry ze śledziami. Wtedy kupujemy duże ich ilości i zagrzebujemy w śniegu, żeby było na zapas. Śledzie są tanie, więc karmimy nimi też inwentarz, dla zwierząt to doskonały do­datek do karmy.

-  A bardzo odczuwacie niedogodności wojny?

-  I tak, i nie - odparł Ola. - Zaraz na początku, na wiosnę, w tym samym czasie, gdy odbywały się naloty na Kristiansund, też byliśmy bombardowani. To był straszny tydzień, musieliśmy wszyscy ewakuować się w góry i schroniliśmy się w letnich obo­rach. Ale na szczęście nikt nie stracił życia. Teraz ciągle zajeż­dżają do nas, do dworu, Niemcy po jajka i masło. A ja na rozkaz okupantów musiałem pełnić wartę w Kvannes.

-  Wartę?

-  Niemcy kontrolują przystań, boją się aktów sabotażu na promie i na parowcach. Dlatego stawiają na warcie Norwegów.

-  Sami nie mogą pilnować?

-  My jesteśmy właściwie zakładnikami - wyjaśnił Ola. - Za­powiedzieli, że jeśli coś się stanie, rozstrzelają wartowników.

-  To okropne! - Pani Karlsen załamała ręce z przerażenia. - Słyszałeś, August?

-  Tak. A ty mimo to nie bałeś się wsiąść na parowiec i przy­płynąć do miasta, żeby zreperować radio.

Ola pokiwał głową.

-  Moja żona nie była zachwycona.

-  Dobrze ją rozumiem.

-  Ale to jedyne radio, jakie mamy do dyspozycji w całym Inndalen. Nie możemy zostać odcięci od informacji. Musimy słuchać na bieżąco, co się dzieje na froncie.

-  Obyś tylko szczęśliwie dotarł do domu - rzekł strapiony Karlsen. - Twoje radio jest w każdym razie naprawione, założy­łem nowe lampy i wymieniłem wszystko, co trzeba.

Ola zapłacił za lampy, ale poza tym Karlsen nie chciał nic ponad to, co już otrzymał. Miał nadzieję, że Ola zajrzy następ­nym razem, gdy będzie w mieście. Chętnie kupią od niego wtedy jajka i masło.

 

Bladym świtem Ola przemykał się wzdłuż magazynów przy nabrzeżu z pudłem pod pachą. Parowiec przycumował do kei w tym samym miejscu. Na pokładzie panowała cisza. Ola zatrzy­mał się na chwilę przy budynku w pobliżu parowca i rozejrzał się na wszystkie strony. Na kei było pusto. Z daleka dolatywał szmer porannych odgłosów budzącego się do życia miasta. Ola wyszedł z cienia i biegiem skierował się do parowca. Kilkoma susami przemierzył trap i znalazł się na pokładzie.

W drzwiczkach prowadzących pod pokład pojawił się Halvor Plassen i rzucił na powitanie:

-  Wcześnie przyszedłeś!

-  No tak, mówiłeś...

-  Postaw pudło tutaj, razem z innymi towarami. Doładuje­my jeszcze więcej paczek, więc będzie tu bezpieczne.

Ola postawił pudło na pokładzie i wyprostował się.

-  No to wracam na ląd.

W tej samej chwili na nabrzeżu rozległ się gwizd i tuż przy parowcu zatrzymał się gwałtownie samochód.

-  Niemcy!

Halvor chwycił Olę i popchnął go do drzwi, z których chwilę wcześniej wyszedł.

-  Nie możesz teraz zejść na ląd. Przyjechała kontrola. Wcześnie dziś są! Często przyjeżdżają znienacka, właśnie po to, by dopaść takich jak ty.

Serce łomotało Oli w piersi.

-  Co mam teraz zrobić?

-  Zamknę cię w mojej kajucie. Nie wolno ci stamtąd wyjść, póki nie wypłyniemy na morze.

-  A jeśli oni przyjdą...

-  Wtedy będziemy mieć duże kłopoty, ty i ja. Zwykle jednak nie przeprowadzają kontroli w kajutach. Miejmy nadzieję, że te­raz też tak będzie.

Ola ruszył za Halvorem przez ciasny korytarzyk na dole pod pokładem, gdzie pachniało kapustą i pieczoną rybą. Zatrzymali się przed drzwiami kajuty, Halvor wepchnął go do środka.

-  Siedź tu cicho, dopóki nie przyjdę po ciebie - nakazał su­rowo.

Ola opadł na niepościeloną koję, usiłując odzyskać równy oddech. Serce waliło mu młotem, a krew pulsowała w skroniach. Zrobiło mu się gorąco i oblał się potem. Tylko tego brakowało, pomyślał. Jeśli mnie złapią, będę zgubiony.

Siedział na brzegu koi, słysząc nad głową tupot ciężkich bu­tów żołnierzy niemieckich, którzy rozbiegli się po pokładzie. Dolatywały do niego także krótkie komendy wypowiadane po niemiecku. Potem usłyszał, że ktoś idzie korytarzem. W przy­pływie desperacji położył się na podłodze i wczołgał pod koję. Wcisnął się pod samą ścianę. Kurz drażnił go, ścisnął więc nos, by nie kichnąć. Zamarł, ale serce miał w gardle. Gdzieś blisko rozległ się trzask, a potem otworzyły się drzwi kajuty Halvora. Słaba smuga światła docierała pod koję niemal do połowy. Ola przycisnął się jeszcze bliżej ściany.

Nichts - odezwał się jakiś głos. - Weiter.

Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Ola leżał jeszcze długo pod koją, choć całkiem ścierpł. Boże święty, myślał przerażony. Nie­wiele brakowało.

Nie odważył się opuścić kryjówki, póki nie usłyszał, że drzwi znów się otwierają.

-  Ola? - odezwał się Halvor.

Ola wyczołgał się spod koi i popatrzy! na marynarza.

-  Myślałem już, że wybiła moja ostatnia godzina - przyznał się Halvor. - Rzadko kiedy Niemcy robią takie kontrole. Na szczęście już poszli. Odbijamy właśnie od brzegu.

Ola nasłuchiwał odgłosów parowca wypływającego z portu.

-  Dobrze, chłopie, że jesteś taki sprytny - rzekł Halvor. - Gdybyś się nie ukrył...

Podał Oli rękę. Mężczyźni w milczeniu uścisnęli sobie dło­nie.

 

W piątek po południu Dorbet i Trygve stali na przystani i czeka­li, aż parowiec przybije do kei. Ola czuł, jak rozpiera go radość. Wciąż powracały do niego zdarzenia z Kristiansund i cierpła mu skóra na myśl, jak niewiele brakowało, by został złapany. Nie zamierzał mówić o tym ani Dorbet, ani komukolwiek innemu. Wszystko się dobrze skończyło, po co więc kogoś niepotrzebnie denerwować.

-  Kupiłeś coś, tato? - Trygve uściskał go i wpatrywał się w niego z napięciem.

Ola podał mu dużą paczkę i uśmiechnął się.

-  Proszę, to dla ciebie, ale odpakujesz w domu, dobrze?

Trygve rozpromienił się. Chwycił paczkę pod pachę i ruszył przed siebie, wołając do rodziców, by się pośpieszyli.

-  Ty też przyszłaś? - zwrócił się Ola do żony i objął ją w talii.

-  Tak, jestem szczęśliwa, że wróciłeś cały i zdrowy.

-  Ja też - pokiwał głową Ola i pomachawszy dłonią do Halvora Plassena, krzyknął: - Dziękuję za pomoc!

Ścisnął mocniej paczkę pod pachą, a drugim ramieniem ob­jął Dorbet. I tak ruszyli w stronę domu.

 ROZDZIAŁ 11.

We wtorek pierwszego września zaczął się rok szkolny.

Mała Mali zalewała się łzami, bo chciała pójść do szkoły tak jak Marilena.

-  Nie można zacząć nauki o rok wcześniej - tłumaczyła jej Herborg, wycierając zapłakaną twarzyczkę. - Twoja główka jest jeszcze za mała, by pomieścić to wszystko, czego się trzeba nauczyć. Poza tym w przyszłym roku pójdzie do szkoły Trygve, zaczniecie więc razem.

-  A może z Trygvem odprowadzicie Marilenę pierwszego dnia - pocieszała dziewczynkę Mali. - Zobaczycie, jak tam jest.

-  Nie ma co się tak śpieszyć - wtrącił się Johannes. - W szko­le nie jest znowu tak fajnie.

On sam zaczynał właśnie ostatni rok swej nauki w szkole powszechnej. Mali obrzuciła spojrzeniem wyrośniętego mło­dzieńca, który stał na środku izby, i trudno jej było uwierzyć, że wkrótce przystąpi do konfirmacji.

-  Idziesz już do ostatniej klasy - zagadnęła wnuka. - Zdecy­dowałeś, co będziesz robił po skończeniu szkoły?

-  Chyba pójdę do szkoły średniej - odparł beztrosko. - Tak przynajmniej chce tata.

-  A ty czego chcesz?

-  Nie, no mogę pójść.

-  Kim chciałbyś zostać w przyszłości?

-  Muzykiem, tak jak tata.

-  Chyba się z tego nie utrzymasz?

-  Tata się utrzymuje.

-  Tata tak, ale nie wszystkim się to udaje. Spytaj go.

-  Pomyślę, kiedy już będę w szkole średniej. Może na przykład zostanę weterynarzem? Podobałoby mi się takie zajęcie.

-  A to będziesz musiał jechać na studia aż do Oslo.

-  To pojadę. A potem wrócę i będę weterynarzem tu, w gminie. Chybaby to nie było takie złe?

-  Owszem, powinieneś o tym poważnie pomyśleć - odezwał się Havard, zerkając znad gazety. - Przydałby się nam w rodzinie zdolny weterynarz. Ale żeby dostać się na studia weterynaryjne, bę­dziesz się musiał bardzo przykładać do nauki w szkole - dodał.

-  Jestem zdolny - oświadczył Johannes nieskromnie. Rzeczywiście, pomyślała Mali. W szkole Johannes nie miał żadnych problemów. Był bardzo bystrym chłopcem, ale indywidualistą. Chodził swoimi ścieżkami.

Skończyło się na tym, że Mała Mali pójdzie razem z Tordhild i Marileną. Trygve nie miał ochoty, najwyraźniej cieszył się, że do rozpoczęcia nauki pozostał mu jeszcze rok.

 

Dzień był pochmurny, a od szczytu Stortind powiewał chłodny wiatr. Dziewczynki na odświętne sukienki włożyły wełniane sweterki. Na rozpoczęcie szkoły wszyscy przychodzili ubrani galowo, bo był to bardzo uroczysty dzień.

Marilena pozwoliła Małej Mali pochodzić po dziedzińcu z tornistrem na plecach, ale kiedy nadeszła pora pójścia do szkoły, założyła go sobie na plecy. Piękny tornister z foczej skóry udało im się kupić w sklepie. Ostatni. Czy była to prawdziwa skóra z foki, Marilena nie miała pewności, bo niektórzy mocno w to powątpiewali, ale dla niej nie miało to żadnego znaczenia. Najważniejsze, że bardzo się jej podobał, a w środku mieścił za­równo piórnik, jak i pudełko kolorowych kredek.

Mali obserwowała z ganku oddalające się wnuczki. Wiedzia­ła, że przy sklepie spotkają się z innymi dziećmi, które mieszka­ją po drugiej stronie fiordu i do szkoły muszą dopływać łodzią. W tym roku miało zacząć naukę aż czworo dzieci stamtąd.

- Jak się nazywasz, dziecko? - zapytał nauczyciel, kładąc dłoń na głowie Marileny.

-  Marilena Stornes.

-  A jak nazywa się twoja mama?

Marilena zerknęła pośpiesznie na Tordhild, która jakiś czas temu wzięła dziewczynkę na stronę i opowiedziała wszystko o jej prawdziwej mamie i trochę o ojcu. Sivert uznał, że nadeszła naj­wyższa pora, tłumacząc, że Marilena musi poznać prawdę, za­nim zacznie się szkoła. Był też przy tym, gdy Tordhild posadziła sobie dziewczynkę na kolanach i zaczęła jej wyjaśniać.

-  Jesteś naszym dzieckiem, Marileno, ale masz także inną mamę i innego tatę.

Marilena spojrzała na nią przerażona.

-  Inną mamę i innego tatę?

-  Twoja mama nazywała się Ruth Stornes. Była córką babci Mali i dziadka Havarda, czyli siostrą Siverta. Mieszkała tu na Wzgórzu z tobą i twoim tatą, Samuelem. Ale Ruth zachorowała i umarła, i tak samo stało się z twoim tatą. Oboje umarli nagle.

Marilena popatrzyła na Tordhild, robiąc wielkie oczy, a usta jej zadrżały.

-  To znaczy, że nie jestem... Nie jestem... Tordhild uścisnęła ją mocno i przytuliła do siebie.

-  W tym czasie Sivert i ja przeprowadziliśmy się z Johanne­sem na Wzgórze i zapragnęliśmy z całych sił, żebyś była nasza. Tak długo marzyliśmy o małej córeczce. Dlatego babcia Mali zadecydowała, że zamieszkasz z nami i będziesz naszym dziec­kiem, tylko naszym. Naszą córeczką i siostrą Johannesa.

-  Chcieliście mnie?

-  Jeszcze jak - zapewnił ją Sivert. - Pragnęliśmy właśnie ciebie.

-  Ale moja mama...

-  Twoja mama była najlepsza na świecie - rzekł Sivert zmie­nionym ze wzruszenia głosem. - A ja uważałem ją za najlepszą siostrę. Jestem pewien, że cieszy się z tego, że jesteś z nami, sko­ro ona sama nie może się tobą opiekować.

-  A dlaczego nie mogła żyć dłużej?

-  Zachorowała - wyjaśniła pośpiesznie Tordhild.

-  A mój tata?

-  Spadł ze schodów i się zabił. To był wypadek.

Marilena siedziała przez chwilę w milczeniu, a po jej pulch­nym policzku spłynęła łza, nagle jednak zarzuciła Tordhild ręce na szyję i powiedziała:

-  To znaczy, że teraz ty jesteś moją mamą.

-  Tak, i niczego bardziej nie pragnę.

-  Jesteś naszym dzieckiem, o ile pozwolisz, byśmy byli twoi­mi rodzicami - dorzucił Sivert. - Ale każdy powinien znać praw­dę o swoim pochodzeniu.

-  Chcę być siostrą Johannesa.

-  I jesteś nią, Marileno. Siostrą Johannesa i naszym dziec­kiem, na zawsze.

Marilena zaskakująco szybko przeszła nad tymi wyjaśnienia­mi do porządku dziennego, choć wieczorem popłakiwała trochę do poduszki i pytała znów o mamę. O ojca dużo mniej. Tordhild pocieszyła ją i uspokoiła, a następnego dnia Marilena znów była radosna i uśmiechnięta jak zwykle.

-  Moja mama nazywała się Ruth Stornes - odpowiedziała nauczycielowi, patrząc mu śmiało w oczy. - A moim ojcem był Samuel Langmo. Ale teraz jestem córką Tordhild i Siverta, dla­tego nazywam się Stornes. Prawda, mamo?

-  Prawda - pokiwała głową Tordhild.

-  A, pamiętam tę historię - westchnął nauczyciel, spogląda­jąc na Tordhild znacząco. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece, dziecko.

Marilena zaimponowała mu, kiedy dużymi literami wyka­ligrafowała swoje imię i nazwisko. Była to zasługa Johannesa, który siedział przy siostrze i długo z nią ćwiczył.

-  Nauczyciel na pewno cię o to zapyta - tłumaczył cierp­liwie. - Jeśli będziesz umiała się podpisać, pozwoli ci siedzieć w pierwszej ławce.

Marilena bardzo się starała i przez wiele dni ślęczała nad kartką. Z wyciągniętym koniuszkiem języka pisała swoje dłu­gie imię, Maria Magdalena, i nie mogła się nadziwić, że tak brzmi.

-  Takie imię otrzymałaś na chrzcie - wytłumaczyła jej Tord­hild. - Ale wołamy na ciebie Marilena i chyba przy tym pozosta­niemy.

-  Jakie masz piękne imię! Prosto z Biblii - pochwalił ją na­uczyciel. - Maria Magdalena.

-  Ale wszyscy mówią na mnie Marilena - odpowiedziała dziewczynka, patrząc na nauczyciela. - Prawda, mamo?

-  Rzeczywiście, tak na nią wołamy - potwierdziła Tordhild. - Chyba w szkole też będzie można się do niej tak zwracać?

-  Oczywiście, jeśli do tego przywykła - stwierdził nauczyciel i tak oto Marilena została zapisana do szkoły.

Nauczyciel wyznaczył dziewczynce miejsce w pierwszej ław­ce, tak jak zapowiedział Johannes. Siedziała tam wyprostowana jak świeca przez dwie lekcje, bo tyle trwała pierwszego dnia na­uka dla najmłodszych uczniów. Raz po raz odwracała się i zerka­ła na Tordhild, jakby się chciała upewnić, czy mama nadal tam siedzi. Tanecznym krokiem wracała do domu, a w jej pięknym tornistrze podskakiwał nowy zeszyt i dwa nowe ołówki.

-  Ja też bym chciała ponieść - marudziła Mała Mali. - Ja nie mam tornistra.

Marilena zatrzymała się i założyła kuzynce tornister na ple­cy. Mała Mali rozpromieniła się, a kiedy podskakiwała radośnie na drodze, podskakiwał też i falował na wietrze jej koński ogon.

-  Ona jest jeszcze mała - rzekła Marilena, chwytając Tord­hild za rękę.

-  A ty jesteś już dużą uczennicą - uśmiechnęła się Tord­hild. - Bardzo to miło z twojej strony, że pozwoliłaś Mali ponieść swój tornister.

Ruth powinna ją teraz widzieć, pomyślała, czując ukłucie w sercu. A może patrzy z nieba i cieszy się, że jej mała córeczka jest radosna i bezpieczna?

-  Teraz już mam dwoje dzieci w szkole - oznajmiła Tordhild i uścisnęła rękę Marileny. - Myślę, że twój tata jest bardzo cieka­wy, jaki dostałaś tornister.

-  I powiem mu jeszcze, że siedzę w pierwszej ławce!

-  To dlatego, że umiesz się tak ładnie podpisać.

-  Dobrze sobie poradziłam, prawda? - stwierdziła Marilena.

-  Świetnie - potwierdziła Tordhild i dodała z uśmiechem: - Najlepiej!

W pobliżu Wzgórza Marilena chciała znów założyć swój tor­nister. Zapewne liczyła na to, że tata wyszedł przed dom i na nią czeka. Podekscytowana pobiegła drogą w dół. Na plecach podskakiwał jej tornister, a włosy falowały na wietrze.

Co za szczęśliwy początek szkoły, pomyślała Tordhild, spo­glądając na córeczkę. Nie wszystkie dzieci pierwszego dnia wra­cają takie zadowolone. Marilena rzadko przysparzała im kłopo­tów. Uważnie obserwowali ją z Sivertem, ale nie zauważyli, by dziewczynka odziedziczyła po swoim ojcu jakieś cechy, zwłasz­cza te mroczne. Póki co żadna się nie ujawniła.

 

W pierwszą niedzielę września Johannes miał wreszcie wyru­szyć na szczyt Stortind. Marudził o tym cale lato, ale jakoś nigdy się nie składało. Ale gdy nastały pierwsze jesienne dni z piękną bezchmurną pogodą, Sivert wreszcie się zgodził. Na wieść o pla­nowanej wycieczce w góry inni też nabrali ochoty na taką wy­prawę i przyłączyli się. Oja zgłosił się pierwszy.

-  Już tyle lat nie byłem na szczycie - stwierdził. - Muszę sprawdzić, jak moja kondycja. Może już jestem za stary i nie po­dołam takim trudom?

-  Ty za stary? - prychnęła Herborg. - Niechby wszyscy byli tacy dziarscy! Nie zastanawiaj się więc, tylko idź.

Bengt też miał ochotę pójść, a gdy o tym usłyszał Havard, uznał, że i on się wybierze. Pogłoski o wyprawie dotarły też do Oli, który zawsze chętnie wędrował po górach, więc i tym razem nie zastanawiał się długo.

-  A ty się nie wybierzesz z nami? - Ola spytał Mali.

-  Nie, dziękuję bardzo - roześmiała się. - Na wejście na szczyt Stortind jestem już zdecydowanie za stara. Ale może pój­dziemy z wami kawałek i zatrzymamy się przy szałasach? Tam też mogłybyśmy poczekać, aż wrócicie.

I tak właśnie zrobili. Mali, Herborg, Tordhild i Dorbet razem z dziećmi zdecydowały się spędzić dzień na hali, w czasie gdy mężczyźni planowali zdobywać szczyt Stortind.

Ruszyli wcześnie rano, by mieć przed sobą jak najdłuższy dzień na wędrówkę. Zegar nie wskazywał jeszcze dziewiątej, gdy cała gromada wspinała się już pod górę w stronę górskich szałasów. W lesie krzaczki uginały się pod ciężarem jagód i doj­rzewających borówek, dzieci więc znikały wciąż za pagórkami w wysokich jagodzinach.

-  Chyba będzie lepiej, jak ruszycie już dalej, nie czekając na nas - doradziła Mali uczestnikom górskiej wyprawy, gdy prze­ciągał się kolejny postój na zbieranie jagód. - My się nie musimy tak śpieszyć, bo mamy przed sobą cały dzień.

-  Nie, do szałasów idziemy razem - zadecydował Sivert. - My też mamy przed sobą cały dzień.

-  Jak długo wchodzi się na szczyt?

-  Od szałasów wspinaczka trwa około dwóch, trzech godzin.

-  Chyba wtedy, gdy my, staruszkowie, byliśmy młodzi i dziarscy - zaprotestował Havard. - Teraz trzeba wziąć pop­rawkę na nas.

-  E tam, potrzebowaliśmy tylko dwóch godzin, zapomnia­łeś, Havardzie? - przerwał mu Bengt. - Teraz więc trzeba liczyć trzy godziny.

Poszli dalej razem całą gromadą. Słońce oświetlało zbocza i przyjemnie przygrzewało, a las odbijał dziecięcy śmiech i gwar.

-  Ale dzielnie maszerujecie - pochwalił Havard dwie naj­młodsze dziewczynki i Trygvego, którzy skakali ze skały na ska­łę. I to na dodatek z pełnymi brzuchami jagód.

Marilena nawlekła jagody na źdźbła trawy, a kiedy zatrzyma­li się na postój, poczęstowała wszystkich.

-  Nazbieram więcej - odpowiedziała, gdy Sivert przekony­wał ją, że ma zatrzymać jagody dla siebie. - Spróbuj, tato!

-  Dobrze się czujesz? - zapytała Mali Dorbet, obrzucając córkę uważnym spojrzeniem.

-  Tak, czuję się tym razem dużo lepiej niż wówczas, gdy by­łam w ciąży z Trygvem. Czy to znaczy, że urodzę dziewczynkę?

Mali roześmiała się.

-  Nie mam pojęcia, nie jestem wróżką. A chcielibyście mieć teraz córkę?

-  To nie ma znaczenia - odpowiedziała Dorbet, kładąc de­likatnie dłoń na widocznym już pod ubraniem wypukłym brzu­chu. - Byleby dziecko było zdrowe. Widać już trochę, prawda?

-  Właśnie o tym pomyślałam - przyznała rację Mali. - Uro­dzi się pewnie na początku lutego?

-  Tak myślę - odparła Dorbet. - Tak sobie wyliczyłam.

-  Wiesz, babciu, że będę miał rodzeństwo? - Trygve oparł się o kolana Mali i zerknął na nią. - To będzie tylko nasze dziec­ko, mamy, taty i moje!

-  Tak, słyszałam - potwierdziła Mali. - Chyba bardzo się cieszysz, co?

Mali zauważyła, że Herborg odsunęła się trochę na bok, gdy rozmowa zeszła na temat dziecka. Pewnie nie chciała, by ktoś ją pytał, czy nie chciałaby mieć więcej dzieci. Co prawda ostat­nio już nikt nie zadawał jej takich pytań, wszyscy orientowali się w sytuacji. Szkoda tej Herborg, myślała Mali. Tak bardzo życzy­ła synowej, by mogła urodzić choćby jeszcze jedno dziecko.

Ostatnie wzniesienie przed górskim pastwiskiem dzieci pokonały biegiem. Zawsze ścigały się, kto pierwszy dobiegnie do szałasów. Tak więc gdy dorośli dotarli na miejsce, powitały ich służące gospodarujące na hali, ciesząc się z gości, których obecność wprowadzała trochę odmiany w ich codziennych zajęciach.

W szałasie należącym do Stornes także w tym roku go­spodarzyła Ane. Mali wprawdzie powiedziała jej, że nie musi przenosić się na lato w góry, a jej obowiązki poza domem przejmie ktoś inny, Ane jednak zapewniała, że bardzo chęt­nie spędzi letnie miesiące w górach, więc Mali się nie sprze­ciwiała. Ucieszyło ją, że nie muszą zatrudniać nikogo obce­go, zresztą trudno o lepszą służącą na górskim pastwisku niż Ane. Mali jednak uświadamiała sobie, że niebawem nadejdzie pora, gdy będzie trzeba kogoś znaleźć. Herborg nie lubiła na tak długo rozstawać się ze swoimi bliskimi. Właściwie odkąd została młodą gospodynią we dworze, nie wyrażała chęci, by spędzać lato w górach, a innych młodych kobiet w Stornes nie było.

W szałasie pachniało czystością i jałowcem. Ane zrobiła po­rządki na niedzielę i poutykała w różnych miejscach świeżo ścię­te gałązki. Na drewnianych półkach leżały poukładane w rzędy brązowe sery.

-  Widzę, że nie próżnujesz, Ane - Mali zerknęła z uznaniem na swoją wierną służącą, która nastawiła kawę.

-  Och, ja po prostu uwielbiam lato w górach - odparła z uś­miechem Ane. - Choć nie ukrywam, że wiek powoli daje mi się we znaki. Nie jestem już taka szybka jak kiedyś, gdy byłam mło­da - dodała z uśmiechem.

-  Trzeba będzie się powoli rozejrzeć za kimś, kto cię tu za­stąpi - stwierdziła Mali. - Choć, jak widać, zdążyłaś wszystko zrobić na czas.

-  Czasami brakuje mi Aslaka - przyznała Ane. - Choć stara się mnie odwiedzać tak często, jak to możliwe. Dziś też na niego czekam. Powinien niebawem przyjść. Spędza tu każ­dą niedzielę.

-  Myślałam, że przychodzi już w sobotę i tu nocuje?

-  Tak, zazwyczaj nocuje, ale wczoraj wieczorem miał coś do zrobienia w domu, więc...

-  No, to my ruszamy w drogę! - zawołał Sivert i zebrał grupę.

-  Nie napijecie się przedtem kawy? - zapytała Ane, wysta­wiając głowę przez drzwi.

-  Nie, napełniliśmy butelki wodą ze strumienia. Kawę wy­pijemy po powrocie - oświadczył Sivert i skierował się razem z pozostałymi mężczyznami w stronę majestatycznego szczytu, który odcinał się na tle niebieskiego wrześniowego nieba bez jednej chmurki.

-  Czemu się do nich nie przyłączyłaś? - zapytała Ane. - Kie­dyś byłaś taka dziarska.

-  Trochę dokucza mi biodro - wyznała Mali, kładąc na nim dłoń. - Najgorzej mnie boli na zmianę pogody, no i zimą - do­dała. - Właśnie w takich chwilach człowiek zaczyna liczyć lata, uświadamia sobie upływ czasu.

-  Oj prawda, prawda - westchnęła Ane. - Ja też odczuwam to i owo.

Podczas gdy dzieci bawiły się wesoło na hali, kobiety rozłoży­ły na trawie duże prześcieradło, na którym poukładały jedzenie: wafle, słodkie bułeczki, kanapki z serem.

-  No nie, nie mamy prawa narzekać - stwierdziła Herborg, gdy usiadły sobie, popijając kawę. - W naszym kraju mało komu jest teraz tak dobrze jak nam.

-  Rzeczywiście, ludzie cierpią straszną biedę - stwierdziła Tordhild. - My tu prawie nie zauważamy, że jest wojna, ale na świecie panuje chaos, a i u nas w kraju niektórzy odczuwają ją j boleśnie.

-  Kiedy się to wreszcie skończy? - westchnęła Mali. - Nie przypuszczałam, że wojna będzie się ciągnąć tak długo.

Dorbet nie odzywała się. Popijała małymi łyczkami kawę, ale nie włączała się do rozmowy, najwyraźniej nie czując potrzeby dzielenia się swoimi doświadczeniami wojennymi. Rzeczywiście przeżyła swoje, pomyślała o córce Mali, przypominając sobie zarówno gwałt, jak i strach o działającego w konspiracji Olę.

Po jedzeniu młode mamy wzięły swoje pociechy i wybrały j się na jagody, a Mali poszła pomóc Ane przy zmywaniu. Gdy po skończonej pracy wyszła na dwór, zauważyła ciemne chmury nad górskim łańcuchem Todalskaret. Przyłożyła dłoń do czoła i popatrzyła w dal.

-  Ależ się zachmurzyło! - zawołała zdumiona.

Ane wyszła za nią i zmrużywszy oczy, popatrzyła ku szczytom.

-  Nigdy nie przestanę się dziwić, jak gwałtownie zmienia się pogoda w górach - rzekła zamyślona - Nie wygląda mi to do­brze.

-  Pomyślałam właśnie o tym samym - przyznała się Mali. - Chyba będą mieli tyle rozumu, żeby zawrócić, gdy zobaczą, jak się chmurzy - dodała i popatrzyła w górę na pociemniałe skały.

-    Na pewno! Przecież to nie ich pierwsza taka wyprawa. Wiedzą, że w górach nie ma żartów - uspokajała ją Ane.

W tej samej chwili przy szałasie zjawił się Aslak, ogorzały od słońca i spocony.

-  O, jesteś! - Ane uśmiechnęła się promiennie.

-  Skoro obiecałem - pokiwał głową. - A wy co, wypatrujecie wędrowców?

-  Nie podobają mi się te chmury - wyznała Mali. - Co o tym sądzisz?

-  Rzeczywiście, po drodze właśnie sobie myślałem, że coś się zmienia w powietrzu - odpowiedział Aslak.

-  Myślisz, że nastąpi gwałtowne załamanie pogody?

-  Na to wygląda, ale jak będzie naprawdę, nie wiadomo. Havard potrafi rozpoznać takie niebezpieczeństwo - dodał uspokajająco. - Na pewno zawrócą, gdy będzie trzeba.

A może się przejaśni, pomyślała Mali z nadzieją.

Tak się jednak nie stało. Wnet słońce zniknęło za ciemnymi chmurami, a znad wysokiego szczytu dmuchnął chłodny wiatr. Dzieci ze swoimi mamami wróciły biegiem z lasu z wiaderkami napełnionymi tylko do połowy. Zdążyły w ostatniej chwili, za­nim spadły pierwsze krople deszczu.

-  Schowajmy się. Trzeba przeczekać - zadecydowała Mali. - Taka gwałtowna ulewa szybko minie.

Ale myliła się. W ciągu pół godziny rozpętała się nad nimi prawdziwa zawierucha. Deszcz bębnił o dach szałasu, a od skal­nych zboczy niosło się echo potężnych grzmotów.

-  Gdzie jest Johannes? - popłakiwała Marilena, wtulając się w Tordhild, gdy błyskawice rozświetlały wnętrze szałasu, a pio­runy rozrywały ciszę. - Gdzie Johannes i mój tata?

Gdybyśmy to wiedzieli, pomyślała Mali zmartwiona. Gdyby­śmy wiedzieli.

 

ROZDZIAŁ 12.

 

Havard pierwszy zauważył ciemne chmury nadciągające nad Todalskaret, a w każdym razie to on wyraził na głos swój nie­pokój. Zatrzymał się i otarł dłonią spocone czoło. Dotarli wyso­ko, trasa była sucha i dobrze im się wspinało. Utrzymywali więc szybkie tempo. Johannes świetnie sobie radził i nie opóźniał grupy, zręcznie przeskakując po skalnych występach.

-  Pogoda się zmienia - zwrócił się do Siverta zamyślony Havard, gdy obaj się na moment zatrzymali.

-  Te chmury niekoniecznie wróżą niepogodę - odparł Sivert.

-  No, nie wiem... Nie podoba mi się to.

Pozostali uczestnicy wyprawy także przystanęli. Z plecaków wyciągnęli butelki z wodą. Johannes przysiadł na dużym ka­mieniu i wyprostował nogi. Spragniony, wypił łapczywie resztę wody z napełnionej do połowy butelki. Przez ostatnie pół godzi­ny pokonali bardzo trudny odcinek, stromy i nierówny, jak to zwykle niedaleko szczytu.

-  Chyba nie zawrócimy teraz? - zapytał chłopak, spogląda­jąc na górujący nad nimi mroczny szczyt. - Przecież jesteśmy tak blisko. Ja muszę tam dotrzeć!

-  Ale ta pogoda...

-  To ruszajmy od razu!

I tak Havard uległ pod presją pozostałych uczestników wy­prawy, którzy nie widzieli powodu, by zawrócić. Oja, co prawda, spodziewał się, że może ich złapać deszcz, ale solidarnie uznali, że przecież nie są z cukru. Związali więc plecaki i poszli dalej. Byli już pod samym szczytem, gdy Havardowi spadła na nos pierwsza kropla deszczu. Zatrzymał się i popatrzył zaniepokojo­ny w górę. Ciemne obłoki, niczym granatowy koc, przykryły złowieszczo pół nieba, a ku nim sunęły ciężkie burzowe chmury.

-  Musimy zawracać! - zawołał na pozostałych, wspinają­cych się wyżej. - Pogoda się zaraz zmieni.

-  Ale przecież jesteśmy już tak blisko - stwierdził Sivert.

-  Nie mamy czasu do stracenia - oświadczył Havard sta­nowczo. - Z pogodą nie ma żartów. Jeśli na szlaku dopadnie nas burza, będziemy się mieli z pyszna.

Deszcz przybrał na sile i pociemniało. Johannes wprawdzie protestował niezadowolony, ale mimo to zawrócili. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na groźnie ciemniejące niebo, Havard pierw­szy rozpoczął odwrót w dół. Grupę zamykał Sivert z Johanne­sem.

-  Obiecuję ci, że jeszcze raz tu przyjdziemy - pocieszał Sivert zawiedzionego syna. - Jeśli nie w tym roku, to na pewno w przyszłym.

Szybko zrobiło się całkiem ciemno. Czarne postrzępione chmury przesuwały się z zawrotną szybkością. Nagle lunęło tak, jakby w niebie otwarto wszystkie śluzy. W jednej chwili prze­mokli do suchej nitki. Mokre skały zrobiły się śliskie, zupełnie jakby ktoś je namydlił, z trudem więc utrzymywali równowagę. Kiedy pierwsza błyskawica rozświetliła niebo, Johannes aż się wzdrygnął i przerażony spojrzał w górę. Pioruny przetoczyły się po skalnych ścianach z hukiem, jakiego jeszcze nigdy nie sły­szał. Poczuł się bardzo niepewnie. Przystanął i poczekał na tatę, który podążał za nim.

-  Czy to niebezpieczne, tato? - zapytał.

-  Podczas takiej silnej burzy w górach nie jest bezpiecz­nie - odparł szczerze Sivert. - Człowiek jest narażony na uderze­nie pioruna, ponieważ na gładkich skałach stanowi wystający punkt. Pośpieszmy się, trzeba zapytać Havarda, co robić!

Ledwie wypowiedział te słowa, gdy kolejna błyskawica prze­szyła niebo i zatańczyła zygzakiem po zboczu. Johannes stał jak wryty, obserwując z otwartą buzią szalejący żywioł. Nigdy jesz­cze nie przeżył czegoś podobnego. A potem rozległ się grzmot, ogłuszający huk, który odbił się echem o strome skały wokół nich.

-  Może powinniśmy się położyć, Havardzie? - zawołał Sivert. - Chyba nie jest dobrze.

-  Musimy czym prędzej zejść na dół - zawołał Havard przez strugi deszczu. - Tu na górze jest najbardziej niebezpiecznie, bo teren jest całkiem odkryty.

-  Ale pioruny...

Nie zdążył dokończyć, gdy kolejna błyskawica rozświetliła mrok i tuż za nimi piorun uderzył z siłą, która odrzuciła Siverta, tak że zwalił się ciężko na ziemię.

-  Tato! - krzyknął Johannes przerażony. - Tato! Pozostali mężczyźni podbiegli pędem.

-  Tato - jęczał Johannes, klęcząc obok Siverta. - Co ci się stało?

Sivert poruszył się i jęknął żałośnie. Havard i Oja chwycili go pod ramiona i pomogli mu wstać. Wydawał się całkiem oszoło­miony, a z rany na czole leciała mu krew. Poza tym jednak chyba nic mu się nie stało.

-  A niech to, co za siła - wymamrotał i potrząsnął głową. - Marny byłby mój los, gdyby mnie trafił.

-  Dasz radę iść? - zapytał Havard. - Musimy koniecznie zejść niżej. Tu nie jesteśmy bezpieczni.

Na skalnym zboczu znów zatańczyła błyskawica i huknęło j potężnie, jakby pękały skały. Burza rozszalała się na dobre, przy­wodząc na myśl apokalipsę.

-  Skręciłem lekko nogę - powiedział Sivert i postawił ją ostrożnie na ziemi. - Ale chyba dam radę iść o własnych siłach.

Wsparty z obu stron o Oję i Havarda przesuwał się ścieżką w dół. Havard kulił się za każdym razem, gdy błyskawice roz­świetlały niebo. Nawet on jeszcze nigdy nie doświadczył tak gwałtownych sił przyrody. Był przerażony, choć dotąd nie czuł lęku przed burzą, i żywił tylko gorącą nadzieję, że cali i zdrowi zdołają dotrzeć na halę do szałasu.

Mniej więcej na wysokości wielkiego osypiska zeszła nagle z hukiem lawina kamieni. Szli w ścianie deszczu, prawie nic nie widząc, gdy piorun uderzył w gołoborze z taką silą, że poczuli swąd spalenizny, i rozległ się ogłuszający łoskot, który zdawał się nie mieć końca.

-  Zobaczcie! - zawołał Havard, starając się przekrzyczeć huk. - Schodzi lawina z błota i kamieni.

Mimo że sami znajdowali się poza zasięgiem lawiny, cofnęli się odruchowo i oniemiali patrzyli na to, co się dzieje. Widok był przerażający. Havard po raz kolejny pomyślał z pokorą o ogrom­nej sile żywiołu.

Droga w dół była bardzo wyczerpująca. Torfowiska nasiąkły deszczem, grzęźli więc w bagnistym podłożu, zaczepiali o rozło­żyste wrzosy i każdy krok kosztował ich wiele wysiłku. Wreszcie zauważyli szałasy. Najgorsza zawierucha już ustąpiła, ale wciąż lało jak z cebra. Grzmoty uderzały coraz rzadziej, a niebo nie miało już tej granatowofioletowej barwy. Od zachodu nawet za­częło się nieco przejaśniać.

-  Jesteśmy bezpieczni - rzekł Havard, ściskając Siverta za ramię. - Jak twoja noga?

-  Boję się sprawdzić - jęknął, opierając się ciężko na ramio­nach podtrzymujących go mężczyzn. - Ale boli mnie strasznie i chyba spuchła, bo but mnie ciśnie niemiłosiernie.

Kiedy wreszcie usiedli w szałasie i Mali zdjęła Sivertowi z nogi przemoczony but, okazało się, że stopa jest spuchnięta i czerwona.

-  Jak ty zszedłeś na własnych nogach ze szczytu? - zastana­wiała się. - Powinniście zawrócić już dawno.

-  Havard chciał - przyznał się Sivert. - Ale nam się zdawało, że nie będzie tak źle. No i dostaliśmy nauczkę - dodał. - Z burzą w górach nie ma żartów.

Johannes przebrał się w suche ubrania i usiadł przy stole nad talerzem gorącej zupy. Deszcz nadal bębnił o dach, ale grzmoty słychać już było tylko z daleka, więc chłopak odzyskał rezon. Z ożywieniem opowiadał dzieciom o błyskawicach, które tań­czyły zygzakiem po skałach, i goniących ich piorunach. Malu­chy słuchały z szeroko otwartymi oczami. A gdy Johannes wspo­mniał, jak siła piorunu przewróciła tatę, wstrzymały oddech.

-  Nie bałeś się, Johannes? - zapytała Marilena z przestra­szonym spojrzeniem i mocniej przytuliła się do brata. - Nie ba­łeś się, kiedy piorun prawie trafił w ciebie i w tatę?

-  To było okropne - przyznał się, wyraźnie zadowolony z tego, że jest w centrum uwagi. - Ale się nie zląkłem, no w każ­dym razie nie jakoś bardzo - dodał.

Późnym popołudniem ruszyli w drogę powrotną do dworu. Wypogodziło się, słońce połyskiwało w kroplach deszczu na wrzosach i w gałęziach, a przemoczona ziemia parowała, zupeł­nie jakby się unosiły z niej kłęby dymu.

Ane porwała na pasy stary ręcznik i Mali owinęła ciasno spuchniętą stopę Siverta. Podtrzymywany przez Tordhild, po­woli schodził w dół.

-  Pewnie nie tak prędko wybierzecie się znowu w góry - za­gadnęła Tordhild, zerkając na męża.

-  To była wyjątkowa wyprawa - przyznał Sivert. - Ale obie­całem Johannesowi, że pójdziemy tam jeszcze raz, bo chociaż byliśmy już tak blisko, to jednak szczytu nie zdobyliśmy.

-  Będziecie jednak musieli wybrać pogodny dzień.

-  Przecież dziś była piękna pogoda, gdy ruszaliśmy - za­przeczył. - A potem nagle tak gwałtownie się zmieniło.

-  Ale chyba dostałeś nauczkę i będziesz teraz wiedział, że trzeba zawrócić w porę.

Pokiwał głową.

-  Rzeczywiście, to się mogło źle skończyć - przyznał jej rację.

Tordhild wsparła męża mocniej ramieniem i zerknęła ukradkiem na niego. Jego czarne loki były jeszcze wilgotne, a grzywka opadająca na czoło nadawała mu młodzieńczy wygląd. Wydaje się taki wrażliwy, pomyślała i uścisnęła go, wdzięczna losowi, że nie doznał poważniejszych obrażeń. Przecież nieszczęście było tak blisko, piorun omal go nie za­bił. Ciarki przeszły jej po plecach. Słyszała nieraz o ludziach, którzy zginęli rażeni piorunem, a dziś mało brakowało, a spot­kałoby to Siverta.

-  Cieszę się, że wróciłeś cały z tej wyprawy - rzekła.

Pokiwał głową i napotkał jej spojrzenie. Uśmiechnął się przelotnie, a potem objął ją mocniej ramieniem i tak, ciasno ob­jęci, podążyli w stronę domu.

 

Tego dnia późnym wieczorem zadzwonił telefon. Jak zawsze, gdy wieczorem rozlegał się dzwonek, Mali wzdrygnęła się i po­śpiesznie wyszła na korytarz, by podnieść słuchawkę.

-  Stornes, słucham.

-  Witaj, Mali - odezwał się miły głos Astrid z centrali. - Mam na linii Amerykę.

Martin Bakken. Mali poczuła ukłucie w sercu. Tak daw­no go nie słyszała. Zresztą nie spodziewała się, że zadzwoni. Zdawała sobie sprawę, jak trudno w tych czasach połączyć się z Ameryki.

-  Halo! To ty, Mali?

Jego niski głos przyjemnie połaskotał ją w ucho. Przez mo­ment wydawało jej się, że stoi przed nią wysoki i opalony.

-  Tak, to ja, Martin.

-  Co u was słychać? Jak sobie radzicie?

-  Dobrze.

-  Wszyscy?

-  Tak, a co u ciebie?

-  Tu wszystko w porządku. Nawiasem mówiąc, ożeniłem się.

-  Ożeniłeś się?

Wiadomość ta wywołała w Mali prawdziwy szok. Poczuła przez moment nawet coś na kształt zawodu. Nabrała jednak głę­bokiego oddechu i odchrząknąwszy, powiedziała:

-  Gratuluję! Nie spodziewałam się.

-  Skoro nie mogłem dostać tego, co najlepsze, musiałem za­dowolić się tym, co dobre - odparł gładko. - Smutno jest czło­wiekowi, gdy jest całkiem sam.

-  To ktoś, kogo znam?

-  Tak, chyba ją poznałaś, ale nie wiem, czy zwróciłaś na nią uwagę. To dobra kobieta, wcześniej nie była zamężna i napraw­dę kocha mnie, a nie moje pieniądze.

-  Ciebie łatwo pokochać, Martin - wyrwało się Mali. Przez moment w słuchawce zapanowała cisza. Mali ugryzła się w język. Nie powinna była tego mówić! Ale trudno, skoro już tak się stało! Zresztą powiedziała prawdę, w nim aż nazbyt łatwo było się zakochać.

-  Dowiedziałeś się czegoś o przesyłkach pocztowych? - za­gadnęła pośpiesznie, by zmienić temat. - Jak dotąd wstrzymy­wałyśmy się, ale...

-  Myślę, że na razie nie ma sensu nic wysyłać. Robiłem roze­znanie, ale czasy niepewne, a ryzyko duże.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, jednak Mali wciąż myśla­ła tylko o tym, że Martin się ożenił. Ale przecież ona sama go nie chciała! Miała szansę i ją odrzuciła. Nie dlatego czuła się tak dziwnie, by tego żałowała. Ale traktowała Martina Bakkena w pewnym sensie jako swojego mężczyznę. Teraz się to skończy­ło. Teraz należał do innej kobiety.

-  Pozdrów wszystkich ode mnie - rzucił na pożegnanie i skończył rozmowę.

-    Martin Bakken się ożenił - odezwała się Mali, gdy wieczo­rem układała się do snu.

-  O, dobrze zrobił - odparł Havard. - Potrzebował żony, jak większość mężczyzn.

Mali przytuliła się do niego i położyła mu głowę na piersi.

-  Wydaje ci się, że to smutna wiadomość? - zapytał nagle.

Mali poczuła, jak jej twarz oblewa się rumieńcem. Zupełnie jakby czytał w moich myślach, pomyślała spłoszona.

-  A czemu miałabym tak uważać?

-  No nie wiem.

-  Myślę podobnie jak ty! Dobrze, że znalazł sobie żonę - do­dała stanowczo.

Havard objął ją ramieniem i pogłaskał po plecach.

-  Wtedy mało brakowało, a nie wróciłabyś do domu - rzekł powoli.

-  Ale wróciłam.

-  Żałowałaś tego?

-  Nie, Havardzie. Nigdy tego nie żałowałam. Przecież wiesz.

Nic więcej nie powiedział, tylko przyciągnął ją bliżej i przy­łożył usta do jej czoła, tak że jej twarz owionął jego gorący od­dech.

-  Nie poradziłbym sobie bez ciebie, wiesz, prawda?

Objęła jego tors i westchnęła cicho:

-  O, ty świetnie sobie radzisz sam, Havardzie.

-  Bez ciebie moje życie nie miałoby sensu.

-  Mnie też bez ciebie byłoby ciężko - przyznała.

-  Widocznie więc taka jest wola Boża, byśmy żyli razem. Czy to rzeczywiście wola Boża, Mali nie była taka pewna, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego uniosła się lekko na łokciu i złożyła na jego policzku gorący i delikatny pocałunek.

-  Gdybyś wiedział, Havardzie, jak bardzo cię kocham...

Nie odpowiedział, tylko wsunął dłonie pod jej koszulę noc­ną. Kiedy palcami musnął brodawki piersi, wstrzymała oddech. On zaś zsunął z niej kołdrę i okrył ją swoim ciałem. Pieścił ją niespiesznie, rozebrał i rzucił koszulę na podłogę. A potem po­gładził gorącymi dłońmi całe jej ciało.

-  Jesteś piękna jak młoda dziewczyna - wyszeptał gardłowo.

-  Jestem już starą babcią - uśmiechnęła się do niego.

Przylgnął wargami do jej delikatnej szyi i koniuszkiem języ­ka zataczał kółka na gorącej skórze, powoli sunąc w dół. Chwy­cił w usta brodawkę piersi i ssał tak długo, aż Mali jęknęła z roz­koszy.

-  Dobrze ci?

-  Tak - wyszeptała cicho, zanurzywszy palce w jego wło­sach. - Tak, tak!

Chciała go powstrzymać, gdy wargami sunął niżej, ale nie była w stanie. Skoro on chciał, chciała i ona. Otworzyła się więc przed nim i przyjęła go z jękiem. Pieścił językiem jej łono, draż­nił ją, aż owładnięta pożądaniem wygięła ciało w łuk.

Gdy wsunął się w nią, była gotowa. Otoczyła go ramionami i wychodziła mu na spotkanie, ilekroć w nią wnikał. Kiedy na­miętność osiągnęła punkt kulminacyjny, przetoczyła się przez ich ciała fala rozkoszy, a oni z drżeniem uczepili się siebie.

-  O Boże, Havard...

-  Było cudownie - uśmiechnął się.

-  Starzy ludzie nie robią takich rzeczy.

-  Ale my tak.

Zasnęli ciasno objęci, głowa przy głowie.

 

ROZDZIAŁ 13.

 

Dorbet wracała właśnie ze spichlerza z miską pełną mąki, kie­dy dobrze jej znany niemiecki samochód skręcił na dziedziniec. Serce podskoczyło jej do gardła, a krew uderzyła do głowy

-  To nie może być prawda - wyszeptała, łapiąc się za serce. Od tego okropnego gwałtu minęły prawie dwa miesiące. Była niemal pewna, że Klein nie odważy się tu wrócić, tymczasem to on, we własnej osobie. Wyszedł z samochodu, wysoki, szczupły i elegancki, ubrany w zielony mundur.

Dorbet nie wiedziała, co ma robić. Czy wrócić do domu i po­prosić Marit, by zajęła się Niemcem? Po co on właściwie przyje­chał? Raczej nie po to, by porozmawiać o tym, co się wydarzyło, ani tym bardziej by zrobić to raz jeszcze, myślała gorączkowo. A może tym razem chce kupić jajka i masło? Niemiec zdążył ją tymczasem zauważyć i skierował swe kroki w jej stronę. Dorbet stała przez moment niepewna, co powinna zrobić. Była wzbu­rzona i wszystko się w niej gotowało. Na samą myśl jednak, że miałaby z nim rozmawiać, zrobiło jej się niedobrze. Odruchowo odwróciła się na pięcie i pośpiesznie weszła z powrotem do spichlerza. Chyba nie będzie na tyle bezczelny, by iść tu za mną, pomyślała i zamknęła za sobą drzwi.

Oparła się plecami o ścianę i czekała, co się wydarzy. Zachrzęściły drobne kamienie, a potem rozległo się lekkie pukanie do drzwi.

-  Dorbet?

Drzwi się otworzyły. Do mrocznego wnętrza spichlerza wpadła smuga światła, w której zatańczyły drobinki kurzu. Nie­miec pochylił głowę i wszedł do środka.

-  Nie chcę z tobą rozmawiać!

-  Ale ja chcę porozmawiać z tobą.

Drzwi zamknęły się za nim. Przez moment stali tak naprze­ciwko siebie w półmroku. Wyciągnął do niej rękę, ale ona cofnę­ła się i zagroziła:

-  Jeśli mnie tkniesz, zacznę krzyczeć!

Opuścił rękę i potrząsnął głową.

-  Nie tknę cię. Przyjechałem, żeby cię przeprosić - powie­dział płynnie po norwesku.

-  Przeprosić...

-  Tak, zrobiłem coś strasznego.

-  Owszem. Jak mogłeś...

-  Nie wiem. Czuję się samotny. Mam w Niemczech rodzinę, żonę i dwóch synów. A tu ugrzązłem w samym środku bezsen­sownej wojny. A ty... Jesteś taka piękna...

Stała w milczeniu i tylko patrzyła na niego. Wreszcie ode­zwała się:

-  Masz żonę i dzieci, a mimo to posunąłeś się do czegoś ta­kiego? Co z ciebie za człowiek?

-  Zły człowiek - odparł cicho. Przez chwilę stali w milczeniu. Z podwórza dochodziły odgłosy gdakania kur i ryczenie krów w oddali.

-  Spodziewam się dziecka. Zauważyła, jak drgnął i wstrzymał oddech.

-  Dziecka?

-  Nie twojego - odparła krótko.

-  Wiesz to na pewno?

-  Tak, na szczęście.

-  Byłoby okropnie, gdyby...

-  Tak, byłoby okropnie. Znów zapadła cisza.

-  Powiedziałaś...

-  Gdybym powiedziała Oli, co się stało tamtego dnia, już byś nie żył, tego możesz być pewien

-  Obaj byśmy nie żyli, bo z pewnością zabójstwo niemiec­kiego oficera nie uszłoby mu na sucho. Zostałby rozstrzelany, a z nim pewnie i inni, ku przestrodze. I by spotęgować strach -dodał poważnym tonem.

-  Nie jesteś wart, by Ola miał zginąć przez ciebie - rzuciła Dorbet przez zaciśnięte zęby. - Dlatego nic nie powiedziałam.

-  Masz rację. Czy możesz o tym zapomnieć?

-  Mam zapomnieć o tym, co mi zrobiłeś? Naprawdę myślisz, że to możliwe?

-  Nie. Ale pomyśl, Dorbet. Masz tyle powodów do radości i szczęścia.

-  Nie potrzebuję twoich rad!

-  Jedną ci w każdym razie zostawię. Poproś swojego męża, by był bardziej ostrożny. Jest obserwowany. Są tacy, którzy po­dejrzewają go o to... że nielegalnie wyprawia się w góry. Poproś go, Dorbet, by tego zaprzestał. Jeśli go złapią, zostanie rozstrze­lany albo deportowany, w gruncie rzeczy na to samo wychodzi - zakończył ponuro.

Dorbet z trudem łapała oddech. A więc Niemcy wiedzą o działalności konspiracyjnej Oli. A przynajmniej mają podej­rzenia, że przeprowadza ludzi przez góry w stronę granicy. Ola nie ma o tym pojęcia. Musi go ostrzec, by nigdy więcej nie prze­prowadzał uciekinierów.

-  Powtórz mu tylko - dodał Klein cicho - że na razie jeszcze nic na niego nie mamy.

-  Dlaczego mi o tym mówisz?

-  Może dlatego, by się choć trochę zrehabilitować w twoich oczach - odrzekł. - Poza tym nie chcę, żebyś w tak młodym wie­ku została wdową. Życzę ci jak najlepiej.

-  Ale jeśli zaczną coś podejrzewać, Ola nie...

-  Postaram się odwrócić od niego podejrzenia. Ale więcej niech się tym nie zajmuje. Nigdy.

-  A warta na przystani? Dostał rozkaz...

-  Postarałem się, by więcej nie musiał pełnić warty. Ale niech on nas nie lekceważy, Dorbet. My go obserwujemy.

Pokiwała powoli głową, ale nic nie powiedziała. Stała nieru­chomo, ściskając chłodnymi palcami brzeg miski z mąką.

-  Wybacz mi - odezwał się nagle. - Nie chciałem cię skrzyw­dzić, uwierz mi. Wolałbym cię spotkać w innych okolicznoś­ciach. Mógłbym cię pokochać, Dorbet Granvold.

Jednym krokiem znalazł się przy niej, położył jej dłoń na karku i lekko pocałował w usta. Stało się to tak nagle, że Dorbet nie zdążyła go odepchnąć. Stała jak porażona, ściskając miskę z mąką.

W tym momencie otwarły się drzwi i do wnętrza spichlerza wpadło światło.

-  Dorbet! Co tu się, na Boga, dzieje? Dorbet! - rozległ się przenikliwy głos Marit.

Klein puścił ją i odsunął się na bok. Dorbet wypuściła z rąk miskę z mąką, która uderzyła o podłogę z głośnym stukiem, a jej zawartość rozsypała się, tworząc biały tuman.

Klein odwrócił się i popatrzył na starszą kobietę, która stała wzburzona w wąskim wejściu. Cofnął rękę z karku Dorbet i ner­wowo poprawił włosy.

-  On... Całował... - Marit skierowała oskarżycielsko drżą­cą dłoń w kierunku Dorbet i z trudem łapała oddech. - Ty...

-  Marit, wyjaśnię ci...

Dorbet zrobiła dwa kroki w przód i próbowała chwycić teś­ciową za ramię. Ale Marit odtrąciła ją. Cofnęła się i rozsierdzo­na, z szaleństwem w oczach zawołała:

-  Coś ty za jedna? Ty bezwstydna niemiecka dziwko! Słowa te ugodziły Dorbet jak uderzenie bata. Z przerażenia ścisnęło jej się serce. Uświadomiwszy sobie, jakie piekło rozpęta Marit, Dorbet poczuła zimny pot spływający jej po plecach.

-  Marit, uspokój się. Nie jest tak, jak myślisz! Posłuchaj mnie! Teściowa jednak wymierzyła jej policzek i odwróciwszy się gwałtownie, wybiegła na dziedziniec.

-  Idź już! - powiedziała Dorbet do Heinricha Kleina. - Idź i nigdy więcej tu nie wracaj!

Sama zaś ruszyła pośpiesznie za Marit. Nie miała pojęcia, że teściowa potrafi tak szybko biegać. Zdyszana, dogoniła ją dopie­ro na schodach prowadzących do budynku mieszkalnego.

-  Marit! - próbowała na nowo ją zatrzymać i położyła jej rękę na ramieniu. - Posłuchaj mnie!

-  Ty... Jesteś... - Marit odwróciła się do niej czerwona na twarzy. Usta miała sine, oczy dzikie, przekrwione. Oddychała płytko, nierówno. - Ty, ty niemiecka...

Nagle osunęła się na ziemię jak ciężki worek, uderzając gło­wą o kamienie przy schodach.

-  Marit! Marit! - Dorbet ukucnęła przy niej i usiłowa­ła unieść jej głowę. Strach ściskał ją w klatce piersiowej. - Co z tobą? - pytała, poklepując teściową w policzki. - Marit!

-  Potrzebujesz pomocy? - Klein wyrósł nagle za jej plecami.

-  Ona zasłabła. Idź już, zanim na obiad wróci Ola z ojcem. Idź, proszę. Przez ciebie mam już wystarczająco dużo kłopo­tów.

Pokiwał głową i odszedł, a po chwili usłyszała warkot silnika i odgłos odjeżdżającego auta. Poklepała znów teściową po po­liczkach.

-  Marit, powiedz coś!

Żadnej reakcji. Krwistoczerwona twarz Marit zaczęła przy­bierać niezdrową poszarzałą barwę. Nagle Dorbet uświadomiła sobie, że Marit nie oddycha. Jęknęła i wstała gwałtownie. Tak gwałtownie, że zakręciło jej się w głowie. Chwyciła za poręcz, przechyliła się do przodu i zwymiotowała.

-  Wołałaś? - w drzwiach pojawiła się służąca, a kiedy zoba­czyła leżącą na ziemi Marit, załamała ręce przerażona. Dorbet stała obok zgięta wpół.

-  Co tu się dzieje, na Boga?

-  Marit chyba miała jakiś atak - jęknęła Dorbet, ocierając czoło pokryte zimnym potem. - Pomóż mi...

Służąca, dorodna i silna dziewczyna, pochyliła się nad Marit i podłożyła jej rękę pod kark, po czym wysunęła ją, tak że głowa uderzyła o kamienie. Biała jak kreda wyprostowała się.

-  Nie żyje - odezwała się drżącym głosem. - Marit nie żyje!

Dorbet wstała gwałtownie i popatrzyła na leżącą na kamien­nych płytach kobietę. Dopiero po chwili doszła do niej prawda, że Marit umarła. Szok i niedowierzanie, a potem ulga, wszystkie te uczucia zalały ją niczym fale przypływu. Teraz Marit już nic nie powie. Nikt się niczego nie dowie.

Przerażona własnymi myślami, zakryła dłonią usta. Naszły ją gwałtowne mdłości i nie była w stanie powstrzymać wymiotów.

-  Nie wolno ci się tak denerwować, spodziewasz się dziec­ka - upomniała ją przestraszona służąca.

-  Już dobrze - jęknęła Dorbet. Wyprostowała się i otarła usta rękawem bluzki. - Musimy wnieść Marit do domu. Zawołaj Agnes!

-  Ona jest za ciężka, Dorbet. Trzeba poczekać na męż­czyzn.

-  Nie może tak tu leżeć - upierała się Dorbet, starając się nie patrzeć na martwą teściową.

-  To uderzmy w dzwon przy spichlerzu! Gdy mężczyźni usłyszą, zaraz się tu zjawią.

Dorbet zastanawiała się przez chwilę. Wciąż była głęboko wstrząśnięta, ale przez cały czas kołatała jej w głowie jedna myśl. Nikt się nie może dowiedzieć o niej i o Heinrichu Kleinie. Nikt nie może też poznać prawdy, jak umarła Marit. Tę ponurą tajem­nicę przyjdzie jej dźwigać samej. Musi sobie z tym poradzić. To cena, jaką przyjdzie jej zapłacić, by uniknąć awantur i mnóstwa nieprzyjemności z Olą.

Właściwie nie zrobiłam nic złego, broniła siebie samej w my­ślach. Przeciwnie. Może uratowałam Oli życie, dowiadując się o podejrzeniach Niemców co do jego osoby.

Na to, że oficer ją pocałował, nie miała żadnego wpływu. Ale Marit nie dałaby za wygraną i wykrzyczałaby o tym wszystkim. Nazwała ją „niemiecką dziwką"! Gdyby żyła, rozpętałoby się prawdziwe piekło, a wówczas kto wie, czy nie wyszłoby na jaw coś więcej. Dorbet przeszły ciarki po plecach.

-  Sprowadź Agnes - powtórzyła. - A ja pobiegnę uderzyć w dzwon.

Dźwięk dzwonu w Granvold zabrzmiał głucho w przedpołu­dniowej ciszy. Dorbet ciągnęła za sznur, aż otarła sobie dłonie. Potem wróciła z powrotem do teściowej, która leżała tam, gdzie ją zostawili. Krew całkiem odpłynęła jej z twarzy, która pozba­wiona kolorów wydawała się zupełnie szara. Obok stały dwie służące, przerażone i niepewne.

-  Powinnyśmy wnieść ją do środka - powtórzyła Dorbet. - Ale poczekajmy, aż przybiegną mężczyźni. Są niedaleko.

-  Co się stało? - zapytała Agnes. - Przecież Marit nie choro­wała.

-  Nie wiem - skłamała Dorbet, unikając wzroku służącej. - Wracałam ze spichlerza, gdy zobaczyłam Marit przy schodach. Osunęła się nagle na ziemię.

-  Pewnie miała atak serca - stwierdziła ze znawstwem słu­żąca. - Takie rzeczy się zdarzają. Miała już swoje lata, no i poza tym była trochę za gruba.

-  Nie pojmuję tego - nie dawała za wygraną Agnes. - Prze­cież tryskała energią! I nagle ni z tego, ni z owego po prostu upa­da i umiera na miejscu...

-  Zdarza się - powtórzyła Dorbet. - Chyba rzeczywiście miała atak serca. Nie znajduję innego wyjaśnienia.

Tej wersji muszę się trzymać, powtarzała w myślach, nerwo­wo ciągnąc za guziki bluzki. Zobaczyłam Marit upadającą przy schodach, gdy wracałam ze spichlerza. Gorzej będzie, jeśli któ­raś ze służących widziała mnie, jak rozmawiałam z Niemcem, i zacznie o nim mówić.

Agnes, jakby czytając w myślach Dorbet, podniosła wzrok i zapytała:

-  A czego chciał Niemiec?

Dorbet poczuła, jak strach znów chwyta ją za serce. Musi uważać na to, co mówi.

-  Zajrzał do spichlerza i pytał o Olę.

-  Nie chciał jaj ani masła?

-  Nie, chciał jedynie porozmawiać z Olą. Ale jak usłyszał, że Oli nie ma w domu, odjechał.

Służące zadowoliły się tym wyjaśnieniem. Najwyraźniej nie zauważyły, kiedy dokładnie odjechał samochód Niemca. Przez moment Dorbet zastanawiała się, czy nie poprosić, by służące nie mówiły nic o wizycie Niemca, ale szybko uznała, że to zły po­mysł. Wywołałaby tylko niepotrzebne podejrzenia, jakby miała coś do ukrycia. Miała nadzieję, że służące nie wspomną o wizy­cie Kleina we dworze, a nawet jeśli, to będzie trzymać się tej wer­sji, że Niemiec tylko zajrzał przez uchylone drzwi i zapytał o Olę. Będzie musiała oczywiście powtórzyć Oli, co jej powiedział, ale nigdy nie przyzna się, że Marit zauważyła, jak ją pocałował. Po­wie, że rozmawiała z nim wcześniej, zanim teściowa upadła.

Z drogi na dziedziniec wjechał wóz ciągnięty przez starą ko­byłę. Dorbet wybiegła na spotkanie mężowi i teściowi.

-  Co tu się dzieje? - zapytał Trygve. - Usłyszeliśmy dzwon.

-  Marit... Leży nieżywa przy schodach!

Ola wypuścił z rąk lejce i zeskoczył z wozu. Chwycił Dorbet za ramiona i przytrzymał ją mocno.

-  Mama? - zapytał. - Co się stało?

Wypuścił ją gwałtownie i pobiegł w stronę schodów. Trygve także zeskoczył, pobladłszy jak kreda.

-  Co ty mówisz? - zapytał chrapliwie. - Marit?

Zostawił zaprzężoną kobyłę i pobiegł z Olą. A Dorbet za nimi.

-  Co się stało? - zapytał Ola, dobiegając do schodów, gdzie przy leżącej Marit stały służące. - Przecież nie mogła tak po pro­stu...

-  Osunęła się nagle na ziemię - rzekła Dorbet cicho. - Wy­chodziłam ze spichlerza z mąką i zobaczyłam ją przy schodach. Zachwiała się lekko i nagle po prostu upadła.

-  Przecież nic jej nie było - mówił Ola, gładząc pozbawioną życia twarz matki.

-  Czy ja wiem - odezwał się z ociąganiem Trygve. - Zdarza­ło się, że narzekała na ból w piersiach, ale nie poszła z tym do lekarza.

-  To musiał być atak serca albo coś takiego - zasugerowała delikatnie Dorbet. - Kiedy do niej podbiegłam, już nie żyła.

-  Niepojęte - wymamrotał Trygve, ocierając łzy z oczu. - Zawsze mi się zdawało, że Marit... Nie sądziłem, że odejdzie wcześniej niż ja.

-  Musimy wnieść ją do domu - rzekł niewyraźnie Ola. - Nie może tu leżeć.

-  Dlatego zadzwoniłyśmy po was - wyjaśniła Dorbet. - Same nie dałybyśmy rady jej wnieść.

Wspólnymi siłami podnieśli Marit i przytargali ją na kanapę w izbie.

-  Trzeba będzie ją umyć i ubrać tutaj, nie damy rady wnieść jej do sypialni - rzekł Ola. - Pójdę po trumnę, by można ją było w niej położyć. Zatelefonuj wszędzie, Dorbet. Powiedz, że odbę­dzie się nabożeństwo.

Dorbet odprowadziła Olę do korytarza, objęła go mocno i wtuliwszy się twarzą w jego szyję, powiedziała cicho:

-  Tak mi przykro, Ola, z powodu twojej mamy.

-  No cóż, tak się dzieje - odparł z wysiłkiem. - Nic na to nie można poradzić.

Gdyby wiedział, jak było naprawdę, pomyślała Dorbet, czu­jąc ssanie w żołądku. Gdyby tylko wiedział.

-   Dopilnuj, by wszystko było zrobione, jak należy - powie­dział, kładąc jej dłoń na karku. - Od teraz ty jesteś gospodynią w Granvold.

O tym Dorbet nawet nie pomyślała, dopiero jego słowa uświadomiły jej, że teraz ona będzie tu rządzić. Przerażona, wstrzymała oddech, ale odpowiedziała po chwili mężowi:

-  Postaram się temu sprostać - powiedziała cicho i pogładzi­ła Olę po policzku. - Nie będziesz się musiał za mnie wstydzić.

A potem odwróciła się i po cichu weszła do izby, do pozosta­łych domowników.

  

ROZDZIAŁ 14.

 

Wiadomość o nagłej i niespodziewanej śmierci Marit wywołała szok i niedowierzanie.

-  Ale co się stało? - pytała przerażona Mali, gdy Dorbet za­telefonowała do Stornes. - Przecież Marit nigdy nie narzekała na zdrowie.

-  Chyba dostała ataku serca, nie wiem - odpowiedziała Dor­bet wymijająco. - Upadła przy schodach przed domem, a kiedy do niej dobiegłam, już nie żyła. Stało się to na moich oczach, bo właśnie wracałam ze spichlerza.

-  Chcesz, żebym przyszła do Granvold i ci pomogła przy Marit? - spytała Mali. - Przecież ty jeszcze nigdy nie byłaś w po­dobnej sytuacji.

-  Proszę, przyjdź - odpowiedziała Dorbet z wyraźną ulgą, bo bała się, jak sobie poradzi z umyciem i ubraniem teściowej. Mama miała rację, jeszcze nigdy nie asystowała przy układaniu zmarłych w trumnie i wszystko się w niej przed tym wzbraniało.

-  Chyba Trygve ani Ola nie będą mieli nic przeciwko temu, że do was teraz przyjdę? - zastanawiała się na głos Mali.

-  O nie - odparła pośpiesznie Dorbet. - Na pewno nie.

-  W takim razie będę tam za chwilę. Może lepiej, żeby Mały Trygve został póki co u nas, w Stornes. Przyszedł zaraz po śniadaniu, może zjeść tu obiad. Chyba lepiej, żeby teraz nie był w domu, prawda?

-  Ale on musi się dowiedzieć... Możesz mu powiedzieć, że jego babcia umarła?

-  Jeśli mu powiem, będzie chciał wracać.

-  Chcę, żeby się dowiedział o tym od ciebie albo ode mnie. Jeśli postanowi wrócić do domu, to niech przyjdzie razem z tobą. Zajmę się nim.

-  Trygve był bardzo związany z Marit.

-  Tak, był jej ukochanym wnusiem, oczkiem w głowie, wiesz przecież. Nikt bardziej się dla niej nie liczył, o nikogo się tak nie troszczyła. Poza Olą oczywiście.

-  Jak Ola to przyjął?

-  Nie mieliśmy jeszcze czasu porozmawiać, ale zachowuje się ze spokojem, choć oczywiście jest wstrząśnięty. Tak samo zresztą jak Trygve.

-  W takim razie za chwilę będę - zakończyła rozmowę Mali. - Wiesz, kiedy odbędzie się nabożeństwo?

-  Ola powiedział, że o piątej. Chyba zdążymy ze wszystkim do tej pory.

-  Uprzedzę we dworze, żeby zjedli wcześniej podwieczorek. Bo przyjadą wszyscy - oświadczyła Mali i odłożyła słuchawkę.

O tym, że dom będzie pełen ludzi, Dorbet nie miała żadnych wątpliwości. Wszyscy, których zawiadomiła, zapowiedzieli swo­ją obecność na nabożeństwie. Nagle ogarnął ją smutek i tęskno­ta. Zawsze to Marit organizowała wszelkie uroczystości. Teraz Dorbet, jako młoda gospodyni, będzie musiała przejąć ster. Od tej pory ze wszystkim przyjdzie jej radzić sobie samej. Weszła z powrotem do izby i przeszedł ją dreszcz, gdy mimowolnie skie­rowała spojrzenie na leżącą na sofie martwą teściową.

-  Zaraz przyjdzie moja mama i pomoże umyć i ubrać Ma­rit - oznajmiła dwóm służącym, które wydawały się przerażone i zakłopotane. - Przynieście wszystko, co potrzeba.

-  W co ją ubierzemy?

-  Myślę, że powinna mieć na sobie tę swoją najładniejszą ko­szulę nocną - odparła Dorbet. - Prawie jej nie używała, więc jest całkiem nowa. Nie podobają mi się te szaty trumienne, w które zazwyczaj ubierają nieboszczyków.

-  A trumna?

-  Ola poszedł już do stodoły i za chwilę przyniesie tę, która jest tam schowana.

Służące pokiwały głowami z wyraźną ulgą, że ktoś znów wy­daje dyspozycje, tak jak do tego przywykły. Dorbet weszła na górę, by przynieść koszulę dla Marit. Otworzyła drzwi sypialni teściów i przestąpiła próg. Nieczęsto tu bywała. Ta sypialnia była miejscem prywatnym, tak samo jak sypialnia Oli i jej. Podeszła do stojącej przy ścianie dużej brązowej komody i otworzyła najwyższą szufladę, ale ujrzawszy bieliznę Trygvego, szybko zamknęła i otworzyła następną. Dopiero w czwartej szufladzie znalazła koszulę nocną, którą Marit dostała w prezencie od Trygvego w zeszłym roku na Boże Narodzenie i prawie jej nie używała, bo było jej szkoda. Czy spodziewała się, że ta koszu­la dostąpi takiego zaszczytu? - pomyślała Dorbet, wyjmując ją ostrożnie.

Z okna sypialni zauważyła nadchodzącą mamę, a z nią Małe­go Trygvego, którego trzymała za rękę. A więc Trygve zdecydo­wał się wrócić do domu, pomyślała. Pośpiesznie wyszła na kory­tarz i zbiegła po schodach. Chciała poczekać na nich na ganku i uprzedzić mamę, że Marit leży na sofie w izbie i że tam będą ją ubierać. Miała nadzieję, że uda jej się wykręcić od tych czyn­ności i raczej zająć się synkiem. Zaproponuje mamie i Oli, że zabierze malca na krótki spacer, by mu wszystko wyjaśnić. Oby tylko mąż nie uznał, że to ona osobiście powinna przygotować teściową do trumny!

W korytarzu natknęła się na Olę.

-  Wniosłem trumnę do izby - powiedział, ocierając poblad­łą i jakby nagle postarzałą twarz. - Pewnie zaraz będziecie myć i ubierać mamę.

-  Tak, właśnie nadchodzi moja mama razem z Trygvem - odpowiedziała Dorbet. - Mama obiecała mi pomóc. Ja nigdy nie... Wiesz...

Wyciągnął rękę i pogłaskał ją po włosach.

-  Biedna mała Dorbet. Będziesz musiała dziś sprawdzić się jako gospodyni. Spadło to na ciebie tak nieoczekiwanie.

-  Ale czy mogę nie uczestniczyć przy układaniu Marit w trumnie? Moja mama to zrobi. Ja się nie czuję... nie czuję się całkiem na siłach...

-  W takim razie niech Mali się tym zajmie - rzekł Ola. - Najważniejsze, żeby mama ładnie wyglądała. Skoro ty nie dasz rady, nie ma o czym mówić - dodał.

Dorbet poczuła ulgę. Przytuliła się do niego i go uściskała.

-  Dziękuję - szepnęła mu do ucha. - Za to wszystko ład­nie przygotuję do nabożeństwa, Ola. Zobaczysz, że dopilnuję wszystkiego.

-  Wiem - odpowiedział, zanurzywszy twarz w jej włosach. - Nikomu z nas nie jest teraz łatwo. Do mnie wciąż nie dochodzi, że mamy już nie ma... A ojciec...

-  Właśnie, gdzie Trygve? Nie widziałam go od tamtej pory, gdy wnieśliśmy Marit do izby.

-  Poszedł do lasu. Zawsze tak robi, gdy jest mu ciężko. Ale wróci. Potrzebuje tylko trochę pobyć w samotności.

-  Jak on sobie poradzi bez twojej mamy?

-  Jakoś to będzie. Ma przecież nas.

-  A ty, Ola, co z tobą?

-  Ja mam ciebie i Trygvego, wy jesteście dla mnie wszyst­kim. No i jeszcze jest maleństwo, które się urodzi - dodał, kła­dąc dłoń na brzuchu Dorbet. - Poradzimy sobie. Zawsze też mogę liczyć na ojca.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i stanęła w nich Mali z Małym Trygvem. Kiedy chłopiec ujrzał mamę, podbiegł do niej i się przytulił.

-  Babcia... Ona...

Dorbet ukucnęła i objęła mocno synka, mówiąc:

-  Babcia Marit nie żyje, Trygve.

-  Babcia Mali mi powiedziała - zaszlochał. - Ale dlaczego nie żyje?

-  Jej serce przestało bić.

Trygve uwolnił się trochę z objęć mamy i popatrzył na tatę przerażonym wzrokiem.

-  Dlaczego przestało?

-  Nie wiem, Trygve, ale babcia była już stara.

-  Ale przecież babcia i dziadek w Stornes też są starzy...

-  Wszystko z nimi będzie dobrze - pocieszył go Ola i położył mu dłoń na główce. - Tak już jest, że ludzie umierają, wiesz. Nie mamy władzy nad życiem i śmiercią.

-  Ale Bóg ma?

-  Tak, Bóg decyduje o wszystkim - odpowiedziała Dorbet i pogłaskała synka po mokrym policzku. - A teraz pójdziesz z mamą na spacer nad fiord. Porzucamy kamienie do wody, dobrze?

Pokiwał głową w milczeniu i chwycił ją za rękę.

-  W takim razie zostawiam ciebie, mamo - powiedziała ci­cho Dorbet. - Ola się zgodził. Ja zaraz wrócę i przygotuję wszyst­ko do nabożeństwa. Służące wiedzą, od czego mają zacząć. W tej chwili ważne jest, żebym zajęła się Trygvem - dodała, zerkając pośpiesznie na Olę.

Ten skinął głową i pogłaskał synka po jasnych włoskach.

-  Jesteś już dużym chłopcem, Trygve - powiedział. - Musisz być dzielny.

Trygve spuścił głowę, nic nie mówiąc. Pociągnął mamę za sobą do drzwi.

-  No, to my idziemy na krótki spacer - powiedziała raz jesz­cze Dorbet. - Zastanę cię, mamo, gdy wrócimy, prawda?

-  Jeśli chcesz, bym została...

-  Tak, będę ci bardzo wdzięczna - odparła Dorbet. - Praw­da, Ola?

Ola tylko pokiwał głową, Trygve zaś pociągnął mamę i wyszli na dwór.

Dorbet z synkiem skierowali się ścieżką nad fiord, w stronę szo­py na łodzie. Malec, trzymając kurczowo dłoń mamy, szedł wtu­lony w jej spódnicę, zupełnie się nie odzywając.

-  Myślę, że nazrywamy trochę jarzębiny, gdy będziemy wra­cać - powiedziała Dorbet i wspięła się na palce, by zerwać gałąz­kę z czerwonymi kulkami owoców.

-  Po co?

-  Przystroimy stoły. Wiesz, teraz, na jesieni, trudno o kwiaty.

-  Stoły?

-  We dworze odbędzie się dziś nabożeństwo - wyjaśniła Dorbet. - Zawsze tak jest, gdy ktoś umrze. Pamiętasz, jak umarł Ola Havard? Wtedy też w Stornes odprawiono nabożeństwo.

-  Babcia będzie leżeć w trumnie?

-  Tak.

-  Babcia jest teraz aniołem?

-  Tak myślę.

-  A widzi nas z góry, jeśli jest w niebie?

-  Tak, na pewno. I będzie nad tobą czuwać, jak to anioły. Szli dalej w milczeniu, ale na czole chłopca pojawiła się zmarszczka, jakby myślał o czymś intensywnie.

-  A czy babcia spotka Olę Havarda?

-  Tak, bo Ola Havard też jest w niebie.

-  Ja nie chcę umierać.

-  Nie umrzesz, Trygve.

-  Skąd wiesz?

Dorbet ukucnęła i przytuliła synka, którego twarzyczka na­brała powagi. Nie wiedziała właściwie, co mu odpowiedzieć. Po tym, co się stało z Olą Havardem, nie uspokoi go przecież, mó­wiąc, że umierają tylko starzy ludzie.

-   Po prostu wiem - odparła krótko i pocałowała go w poli­czek. - A teraz porzucamy sobie kamienie, ty i ja.

Wiedziała, że taką odpowiedzią trudno się zadowolić, ale nie umiała nic innego wymyślić. Trygve chyba dużo rozmyślał po śmierci Oli Hivarda, choć niewiele mówił i o nic nie pytał. Popłakiwał tylko przez kilka wieczorów, ale potem się uspokoił. Teraz widać na nowo udzielił się mu niepokój. Trzeba mu po­móc, by się trochę otworzył i nie tłumił w sobie tylu uczuć, któ­rych nie rozumiał.

Poszli dalej. Słońce błyskało w ciemnych wodach fiordu, rażąc w oczy. Powietrze było klarowne i rześkie, jakie bywa wy­łącznie na jesieni. Pachniało morską wodą i wodorostami.

Dorbet usiadła na dużym kamieniu i zagadnęła tulącego się do niej synka:

-  Ciekawe, jak daleko rzucisz kamieniem.

Chłopiec z ociąganiem podniósł kamyk i rzucił. Kamyk uderzył o taflę wody i z pluskiem opadł na dno. Stopniowo Trygve ożywił się i śmiał się uszczęśliwiony, rzucił kamień dalej niż mama. Morski wiaterek zaróżowił mu policzki, a jego oczy na­brały blasku.

Będzie dobrze, pocieszyła się Dorbet i popatrzyła na synka z lekkim uśmiechem. Dzieci szybko zapominają. Trygve upora się wnet zarówno ze śmiercią Oli Havarda, jak i babci Marit. Trzeba mu tylko dać trochę czasu, pomyślała Dorbet.

 

Dorbet zastanawiała się, co włożyć na siebie na nabożeństwo. Czuła, że ważne jest, by tego popołudnia była odpowiednio ubrana. Bardziej niż kiedykolwiek, pomyślała, przeglądając suk­nie wiszące w szafie. Spodziewała się, że wielu ludzi będzie ją uważnie obserwować. Została najmłodszą gospodynią dworu we wsi i na pewno wszyscy będą się zastanawiać, czy sprosta temu zadaniu.

Czuła ssanie w żołądku, ilekroć o tym myślała. Wiele razy chciała rządzić we dworze, teraz jednak perspektywa ta ją prze­rażała. Nie miała pojęcia, czy udźwignie odpowiedzialność, po­cieszała się jednak, że służące są zręczne i obie pracują w Granvold już od wielu lat. Będzie miała się więc na kim oprzeć. Poza tym zawsze może poprosić mamę o radę i pomoc. Po raz kolejny pomyślała z wdzięcznością o tym, że ma ją tak blisko.

Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy będzie miała teraz czas na haftowanie strojów ludowych. Przerażało ją, że przyj­dzie jej przejąć wszystkie obowiązki gospodyni. Nigdy właści­wie za tym nie tęskniła. Owszem, pragnęła pozycji, ale nie pracy i odpowiedzialności. Nie było jednak odwrotu.

Ostatecznie wybrała ciemnozieloną suknię, której dawno już nie miała na sobie. Nie przepadała za takimi ciemnymi kolora­mi. Na tę okoliczność jednak suknia nadawała się znakomicie. Na szczęście miała nieco luźniejszy fason, więc pomimo widocz­nej już ciąży zmieściła się w nią bez trudu. Stanęła przed lustrem i przyjrzała się sobie uważnie. Gospodyni Granvold. Włosy nie mogą być rozpuszczone, pomyślała. Związała je więc i upięła wysoko w kok. W takiej fryzurze wyglądała doroślej i bardziej dostojnie.

Znów z całą ostrością powróciły do niej wydarzenia tego dnia.

Jeszcze rano przy śniadaniu Marit dyrygowała wszystkim jak zwykle, a teraz leży sztywna na dole w izbie. Trudno to w ogóle pojąć. Gdy pomyślała o Heinrichu Kleinie, poczuła, jak napina jej się brzuch. Nikt nie może się dowiedzieć, że to ona ponosi winę za śmierć Marit. Wzburzenie widokiem synowej całowanej przez Niemca okazało się zbyt silne. Marit zupełnie opacznie odczytała tę sytuację, ale i tak nie dałaby mi szansy, by się wytłumaczyć, rozmyślała Dorbet, wyjmując z szafy ciemny garnitur Oli. Gdyby przeżyła, zaczęłyby się oskarżenia i piekło. Ola wściekłby się i Bóg jeden wie, co by zrobił. Nie wiadomo też, jak zareagowałby Heinrich Klein, gdyby Ola zjawił się w Kvannes z oskarżeniami. Może aresztowałby go i wysłał do obozu? Albo kazał rozstrzelać? Ciarki przeszły Dorbet po plecach. Nie, nikt się nie może dowiedzieć prawdy. Musi jednak porozmawiać z Olą o tym, co powiedział Klein. To ważne. Zatai jedynie udział Marit w tej historii.

 

Do Granvold przybyli tłumnie ludzie z okolicy na nabożeństwo. Dorbet stała między Olą a Trygvem i witała gości na schodach. Trygve zdążył wrócić z lasu. Miał czerwone oczy i był milczący, ale sprawiał wrażenie spokojnego i opanowanego, kiedy przyj­mował kondolencje.

-  A więc to ty jesteś teraz gospodynią w Granvold - mówili ludzie, ściskając Dorbet rękę. - Wszystko się pewnie ułoży, prze­szłaś odpowiednią szkołę u Marit, a ona była wyjątkową gospo­dynią.

Mali trzymała się w pobliżu córki.

-  Potrzebujesz pomocy? - zapytała.

-  Nie, dziękuję, mamo. Panuję nad wszystkim - odparła Dorbet i uścisnęła z wdzięcznością jej dłoń. - Dziękuję ci przede wszystkim za to, że umyłaś i ubrałaś Marit, no i byłaś tu ze mną przed południem. Bardzo mi pomogłaś. Nie wiem, czy sama bym sobie poradziła.

-  Na pewno - odparła Mali. - Z czasem się przekonasz, że jak człowiek musi, to poradzi sobie ze wszystkim, moja Dorbet.

Na nabożeństwie stawili się licznie mieszkańcy wsi, a także krewni i przyjaciele z dalszych stron. Wszyscy byli jednakowo wstrząśnięci tym, co się stało, i nie mogli pojąć, że nie ma już wśród nich tej zaradnej i żywotnej Marit.

-  Jak to się stało? - pytali i dziwili się. - Atak serca? Przecież Marit nigdy nie skarżyła się na serce.

-  Widziałem dziś na drodze niemiecki samochód - powie­dział sąsiad i popatrzył na Olę. - Jechał do was?

-  Niemiecki samochód? - Ola spojrzał na niego zdziwiony.

-  Tak, był tutaj niemiecki oficer - odpowiedziała pośpiesz­nie Dorbet, chwytając Olę za rękę. - Kazał ci przekazać wiado­mość.

-  Nic o tym nie słyszałem.

-  Były ważniejsze sprawy - odparła Dorbet. - Później ci po­wiem.

 

Nabożeństwo odprawił Nikolai, on też wygłosił mowę nad trum­ną i odczytał fragmenty z Pisma Świętego. Wszyscy uczestnicy modlitwy wspólnie odśpiewali dwa psalmy, po czym zamknięto wieko trumny i w pełnej szacunku ciszy ciało Marit zostało wy­niesione z izby w Granvold.

-  Gdzie oni zabierają babcię? - wyszeptał Trygve, ściskając rękę Dorbet.

-  Trumna będzie stała w stodole aż do pogrzebu.

-  Dlaczego...

-  Taki jest zwyczaj, Trygve - wyjaśniła mu mama. - Na dole w stodole młócone jest teraz zboże, dlatego trumna zostanie wniesiona podjazdem na górę.

-  Ale jak będzie noc, to...

-  To nie ma znaczenia, Trygve. Babcia i tak jest już w nie­bie.

-  Już?

-  Tak - przytaknęła Dorbet. - Już jest w niebie.

Potem gości zaproszono na poczęstunek, kawę i ciasto. Wie­lu sąsiadów przyniosło z sobą wypieki, tak że niczego nie brako­wało.

-  Jak pięknie wszystko przygotowałaś - pochwaliła Helga, kładąc Dorbet rękę na ramieniu.

-  Starałam się, jak mogłam najlepiej - przyznała Dorbet i zarumieniła się ucieszona pochwalą.

-  Jestem tego pewna. Zawsze byłaś zręczna i dzielna, Dor­bet. Teraz też dasz sobie radę z prowadzeniem dworu, choć dla was wszystkich to zapewne wielka tragedia.

-  Czy Kristen źle się czuje? - zapytała Mali szwagierkę przy kawie. - Wydaje mi się, że kiepsko wygląda.

-  Spróbuj mu to powiedzieć! - pokiwała głową Helga, zerka­jąc w stronę męża, który stał z boku i rozmawiał z Havardem. - Nie chce pójść do doktora, a ma kłopoty z żołądkiem. Całe lato się tak męczy.

-  W takim razie to nie jakaś zwykła infekcja, skoro trwa tak długo.

-  Tak, to raczej coś innego, ale co? - Helga potrząsnęła gło­wą i westchnęła ciężko. - Tak, tak, twoja najmłodsza córka zo­stała gospodynią we własnym dworze.

-  Nie spodziewaliśmy się, że nastąpi to tak nieoczekiwanie.

-  Chyba wszystko pójdzie dobrze.

-  Miejmy nadzieję.

-  Dorbet bardzo wydoroślała - stwierdziła Helga, spogląda­jąc pośpiesznie na Mali. - Słyszałam, że spodziewa się dziecka?

-  Tak, bardzo się z tego cieszymy - odparła Mali. - Już naj­wyższy czas! Trygve przecież ma już sześć lat.

-  Nie zawsze kobiecie dane jest urodzić tyle dzieci, ile by pragnęła - powiedziała Helga ze spokojem. - Ja urodziłam tylko jedno.

-  Masz rację - przyznała Mali. - Ale za to tej twojej jedy­naczce dobrze się powodzi, w każdym razie takie słuchy mnie dochodzą.

Helga rozpromieniła się, jak zawsze gdy mówiła o Ruth Li­nie.

-  Tak, rzeczywiście, bardzo dobrze.

Podszedł do nich Kristen i zagadnął do żony:

-  Chyba już czas się zbierać! - A skinąwszy głową do Mali, dodał: - To był dla nas wszystkich szok.

-  To prawda - przyznała Mali. - A ty jak się czujesz?

-  Nie narzekam - odparł Kristen, który z bliska wyglądał jeszcze gorzej, szaro i niezdrowo.

Najwyraźniej coś mu dolega, pomyślała Mali, ale uznała, że nie będzie mu tego mówić. Ostatecznie to nie jej sprawa, by na­kłaniać go do wizyty u doktora. Postanowiła jednak wspomnieć o tym Havardowi. Może on porozmawia z bratem.

Mali i Havard wychodzili jako ostatni. Służące uwijały się przy porządkowaniu stołów i wynosiły ciasto, które zostało, do chłodnej spiżarni.

-  Pomóc w czymś? - zapytała Mali.

-  Nie, teraz już nie trzeba - odrzekła Dorbet. - Z tym sobie już poradzimy sami.

-  Wydaje mi się, że jesteś blada.

-  Jestem zmęczona - przyznała Dorbet. - Zresztą trudno się dziwić. Po takim dniu!

-  Tylko uważaj na siebie - ostrzegła ją Mali. - Pamiętaj, że jesteś w ciąży.

Dorbet myślała o tym wiele razy w ciągu dnia, odczuwając bóle w plecach. Najbardziej się bowiem obawiała, że mogłaby stracić dziecko, które nosiła pod sercem. Położyła rękę na krzy­żu i westchnęła.

-  Chyba położę się dziś wcześniej! Dziękuję ci, mamo, za pomoc.

Idąc przez dziedziniec, Mali odwróciła się jeszcze raz w stro­nę ganka, ale Dorbet już tam nie było.

 

Dorbet przytuliła się do Oli i oparła twarz o jego szyję. Wes­tchnął i objął ją ramieniem.

-  Co za dziwny dzień - odezwał się. - Mama nie żyje...

Dorbet nie odpowiedziała, wodziła jedynie delikatnie pal­cem po jego torsie.

-  A czego chciał dzisiaj ten Niemiec?

Dorbet ogarnął lęk, gdy wspomniał o tym, ale odetchnęła pośpiesznie i odpowiedziała:

-  Heinrich Klein wstąpił tu przejazdem.

-  Po co?

-  Kazał ci przekazać wiadomość.

-  Może to ten jego przyjazd tak zdenerwował mamę? - za­stanawiał się Ola. - Nie lubiła, gdy we dworze kręcili się Niem­cy.

-  Marit go chyba wcale nie widziała - skłamała Dorbet. - Przynajmniej tak mi się zdaje.

-  Czego on chciał? - powtórzył swoje pytanie Ola.

-  Powiedział, że mają cię na oku i wiedzą o twoich wypra­wach w góry.

Ola poderwał się na łóżku.

-  Wiedzą...

-  Tak powiedział ten Klein. I wspomniał jeszcze, żebyś nie lekceważył Niemców, Ola.

-  Dlaczego po mnie nie przyjechali?

-  Myślę, że Klein cię osłania. Zdaje się, że jest w Kvannes kimś ważnym. Ale mówił, żebyś więcej nie próbował iść w góry. Bo wtedy już nie będzie mógł cię uratować.

-  Nigdy nie sądziłem, że oni coś wiedzą - wymamrotał Ola. - Pewnie znów każą mi pełnić wartę przy promie.

-  Nie, mówił, że cię nie wezwą. Podobno to załatwił.

Ola leżał przez chwilę w milczeniu. Wreszcie otarł twarz i westchnął:

-  Mogli mnie złapać...

-  Za każdym razem ci to powtarzałam - przypomniała mu Dorbet. - Ale teraz już chyba wreszcie z tym skończysz?

-  Tak, zostawię to. Nie rozumiem tylko, po co ten Niemiec mnie ostrzegł?

-  Zapytałam go o to samo - odparła cicho Dorbet. - A on powiedział, że chce tylko dla nas dobrze, że wolałby nie widzieć, jak cię aresztują...

-  Nie pojmuję. Niemcy tacy nie są, nie myślą w ten sposób.

-  Może ten jest inny.

-  A może zrobił to ze względu na ciebie?

-  Ze względu na mnie? - Dorbet wstrzymała oddech, czując, jak serce podchodzi jej do gardła. - Co masz na myśli?

-  Nie, no nie wiem - westchnął Ola zmęczony. - Wydaje się tylko, że to dziwne.

Dorbet nie odezwała się, przytuliła się mocniej do Oli i leżeli tak, póki nie zmorzył ich sen.

Pięć dni później Marit spoczęła w grobie.

  

ROZDZIAŁ 15.

 

Nadeszła jesień, wieczorem szybko zapadał zmrok, a coraz chłodniejsze podmuchy wiatru od Stortind zwiastowały zbli­żającą się zimę. Do dworu wróciła służba z górskich pastwisk, a zwierzęta sprowadzono niżej na łąki pod lasem, skąd nieba­wem miały trafić do obory.

Żniwa tego roku okazały się wyjątkowo udane. Ciepły wiatr od lądu osuszył ziarno w rekordowym czasie i zbiory były naj­lepsze od wielu lat. Stodoła zapełniła się dorodnym złotym ziar­nem.

Na początku października nastały ulewy, zrobiło się zimno i wietrznie. Któregoś dnia, gdy Mali odsunęła zasłony w sypial­ni, zobaczyła, że zbocza po drugiej stronie fiordu pokryły się świeżym białym puchem.

-  Trzeba natychmiast przyprowadzić krowy do obory - po­wiedziała Havardowi. - Czas też sprowadzić z pastwisk owce, w górach leży już śnieg.

-  Tego się właśnie obawiałem - rzekł Havard. - Spotyka­my się dziś w sklepie z innymi gospodarzami, żeby się naradzić. Pewnie trzeba będzie sprowadzić owce wcześniej. Nie ma co czekać do dziesiątego października, kiedy przypada tradycyjnie zakończenie redyku.

-  Do dziesiątego już niedługo, ale o tej porze pogoda bywa taka niepewna. Nie można jednak narzekać na tegoroczną je­sień. Spójrz na ziarno.

-  Nie, nie narzekam - ziewnął Havard, spuszczając nogi na podłogę. - Jesień była wyjątkowo piękna.

-  Zamierzam wybrać się dziś do Granvold - rzekła Mali. - Dorbet potrzebuje trochę pomocy teraz, gdy sama musi zarzą­dzać dworem. Ale i tak wydaje mi się, że nieźle sobie radzi.

-  Chyba nawet lepiej, niż można się było spodziewać - rzu­cił Havard. - Kiedyś bym bez namysłu stwierdził, że do prowa­dzenia dworu to ona się nie nadaje, a tu, proszę.

-  Wszystko się dobrze układa - przyznała mu rację Mali. - Choć odpowiedzialność spadła na jej barki tak nagle. Kto by przypuszczał, że Marit odejdzie tak szybko. Chyba Dorbet najmniej.

-  Trygve jest chyba dla niej bardzo wyrozumiały.

-  Pewnie tak, może nawet bardziej niż Ola. Gdy byłam tam ostatnio, poprosiłam go, by dał jej trochę czasu. Przecież ona spodziewa się dziecka. Obiecał, że będzie wyrozumiały.

-  Och, Ola nigdy by nie narzekał na Dorbet!

-  Ale przywykł do rządów swojej mamy - stwierdziła Mali. - A Marit była znakomitą gospodynią, co do tego nie ma wątpli­wości. Niełatwo jej dorównać.

-  Gdybyś zobaczyła w obejściu Trygvego lub Olę, to po­wiedz, że przed obiadem zbieramy się na naradę w sklepie. Mu­simy postanowić, co robić z owcami. Ja w każdym razie najpierw sprowadziłbym krowy - dodał. - I to jeszcze dziś. Nie ma co dłu­żej czekać.

Razem opuścili sypialnię. Mali, trzęsąc się z zimna w chłod­nym, ciemnym korytarzu, mocniej otuliła się szalem.

-  Rzeczywiście już jesień - powiedziała, oświetlając sobie drogę świecą.

-  Niebawem Boże Narodzenie - rzekł Havard. - Czas leci.

-  Też coś - uśmiechnęła się Mali, chwytając męża za rękę. - Zanim nadejdą święta, czeka nas mnóstwo pracy, a ty, Havardzie, jesteś jak dziecko. Myślisz tylko o Gwiazdce!

Puścił ją przodem po schodach. Usłyszeli na dole w piw­nicy pobrzękiwanie wiader. Ane przygotowywała wszystko do dojenia.

W kuchni trzaskał wesoło ogień i pachniało świeżo zapa­rzoną kawą. Za chwilę przyjdą na śniadanie parobcy i zacznie się nowy dzień. Mali lubiła, jak wszystko toczyło się według ustalonych reguł. Gdyby jeszcze skończyła się okupacja, po­myślała, nalewając Havardowi kawy. Wprawdzie tu, w okolicy, nie doświadczali większych uciążliwości związanych z wojną, to jednak wszyscy czuli jej lodowaty uścisk. Ale przecież musi się wreszcie skończyć, pocieszała się Mali. Tyle że powtarzała to sobie już tyle razy, że nie wiedziała właściwie, co o tym myśleć. Czas pokaże, trzeba czekać cierpliwie.

 

Po obiedzie sprowadzono krowy, które pasły się blisko lasu. Mali stała na ganku razem z Marileną i Małą Mali, gdy dziedziniec wypełnił się porykiwaniem i odgłosem kopyt.

-  Może one jednak wolałyby zostać na powietrzu - zastana­wiała się Mała Mali oparta o poręcz na schodach.

-  Byłoby im za zimno - wyjaśniła Mali. - Pasły się na łąkach już od maja, więc pewnie się cieszą na powrót do swoich boksów w oborze.

Obserwując pomagającego Johannesa, przypomniała sobie, jak dawno temu stała na schodach z Sivertem i przyglądała się takiemu samemu widowisku. Synek wybiegł nagle pomiędzy rozpędzone, przerażone krowy i omal nie został przez nie stra­towany. Wtedy właśnie Johan, ryzykując własne życie, rzucił się mu na ratunek. Nigdy tego nie zapomniała, bo był to najlepszy uczynek w życiu Johana, choć i tak nie odmienił ich życia. Tyle że Sivert wyszedł z tego zdarzenia bez szwanku, a to warte było każdego poświęcenia, nawet tego, by przez jakiś czas godzić się bez słowa na najgorsze zachcianki Johana w łóżku.

-  Nie słuchasz mnie, babciu! - Marilena pociągnęła ją nie­cierpliwie za spódnicę i popatrzyła z wyrzutem.

-  Co takiego, dziecko?

-  Możemy pójść potem do obory, kiedy już krowy będą w swoich boksach?

-  Możemy, oczywiście - pokiwała głową Mali. - Powitamy je we dworze.

Tak też zrobiły. Gdy na dziedzińcu już się uspokoiło, Mali, prowadząc dziewczynki za ręce, poszła z nimi do obory. Kro­wy stały spokojnie w swych boksach i przeżuwały. W wysprzą­tanej oborze pachniało zwierzętami. Latem, gdy krowy pasły się na pastwiskach, zawsze szorowali dokładnie pomieszcze­nia, choć nikt szczególnie nie przepadał za tą pracą. Ale co trzeba, to trzeba.

Mali pogłaskała lśniącą sierść dobrze odżywionych krów i pomyślała sobie, że widać po nich, iż lato było urodzajne. Teraz, kiedy już stoją w oborze, łatwiej będzie z dojeniem. Gdy pasły się pod lasem, trzeba je było przyprowadzać na każde dojenie do letniej obory. Zapędzenie bydła taki kawał pod górę i z powro­tem zabierało sporo czasu. Teraz wszystko będzie prostsze.

Kiedy weszli z powrotem do izby, zobaczyli Tordhild i Siverta, którzy także przyszli do Stornes.

-  Widzieliście dzisiejszą gazetę? - spytał Sivert, pokazując „Adresseavisen". - W Trondheim ogłoszony został stan wyjąt­kowy.

-  Nie, jeszcze nie czytałem dzisiejszych gazet - odparł Havard, sięgając po nią. - A co się stało?

-  Trudno powiedzieć - odparł Sivert ponuro. - Nie wiadomo, czy to, co piszą teraz w gazetach, jest prawdą. Wczoraj i przedwczo­raj „Adressa" wcale nie wyszła z powodu stanu wyjątkowego.

-  Ale chyba nie dotyczy to jedynie Trondheim. Piszą, że...

-  Tak, stan wyjątkowy obowiązuje niemal w całym okręgu Trondelag, a także w gminie Grane w okręgu Nordland.

-  O co właściwie chodzi? - spytała Mali, zaglądając Havardowi przez ramię. - Jaki stan wyjątkowy?

-  Piszą tutaj... - Havard podsunął gazetę do światła, aby lepiej widzieć. - „W ostatnim czasie podjęto kilka prób ak­tów sabotażu. Gdyby się powiodły, system zaopatrzenia kraju w energię i surowce zostałby narażony na poważne niebezpie­czeństwo. Przeprowadzenie takich działań było możliwe, ponie­waż część ludności nie zastosowała się do przepisów zobowiązujących wszystkich obywateli do meldowania władzom o takich próbach, a także dlatego, że udzieliła bezpośredniego wsparcia sabotażystom".

Mali spojrzała na niego przerażona.

-  Akty sabotażu?

-  Tak, dokonano paru zamachów. We wrześniu podłożono ładunki wybuchowe w elektrowni w Glomfjord, wysadzono tak­że kopalnię w Fosdalen. Ale jestem pewien, że nie to jest bezpo­średnią przyczyną stanu wyjątkowego. Kiedy byłem dziś w Sur­nadalen, rozmawiałem z pewnym człowiekiem z Trondheim, który powiedział, że w mieście panuje prawdziwy terror. Wczo­raj rozstrzelano osiemnastu mężczyzn i kolejne dni zapewne przyniosą nowe egzekucje.

-  Po co ten Terboven to robi? - zapytał Oja.

-  Chce wywołać postrach - odparł Sivert z przekonaniem. - Niemcy mają taką taktykę. Rozstrzeliwują zakładników, by za­straszyć ludność i złamać opór. David mówił, że przeszukali nie­mal każdy dom w mieście. Przeprowadzili masowe aresztowania i wysłali ludzi do Falstad, nie pozwalając im nawet zabrać ze sobą rzeczy osobistych. Zupełnie jakby chcieli ich wszystkich powystrzelać. Zresztą tak to wygląda...

Mali czuła, jak przejmuje ją groza. Mimowolnie pomyślała o Oli i jego niebezpiecznych przeprawach przez góry w stronę granicy. Ostatnio nie słyszała, co prawda, by znikał potajemnie, ale trzeba go ostrzec. Teraz, gdy już wiadomo, do czego zdolni są Niemcy... 

-  Najostrzejsze działania skierowali przeciwko Żydom - ciągnął Sivert. - Ten mężczyzna z Trondelag, z którym dziś roz­mawiałem, opowiadał, że wielu Żydów aresztowano i deportowano, a Niemcy przejęli ich majątki. Terror się nasila.

-  Co masz na myśli? - zapytała Mali, zerkając na Siverta.

-  Chodzi mi o prześladowania Żydów. Mówiłem o tym od dawna, ale teraz akty przemocy ze strony Niemców są coraz brutalniejsze. Jestem pewien, że Davidowi też grunt się pali pod nogami.

-  Wspominałeś kiedyś, że tu przyjedzie - odezwał się Oja. - Może już pora.

-  Kiedy ostatnio z nim rozmawiałem, uznał, że wstrzyma się z wyjazdem jeszcze przez jakiś czas - odparł Sivert. - Ale wydaje mi się, że niebawem będzie zmuszony stamtąd uciekać. A wtedy...

-  A wiesz, co grozi tym, którzy udzielają pomocy, którzy sprzeciwiają się Niemcom - wtrąciła się Mali. - Nie możesz ryzykować życia, Sivercie.

-  Jeśli będzie trzeba, postąpię tak, jak nakazuje mi sumienie - odparł syn. - Pomogę mu. Rozmawiałem o tym z Torhild.

-  A jeśli wyjdzie na jaw, że ukrywasz w domu Żyda?

-  A kto się o tym dowie?

-  Dzieci mogą się wygadać albo ktokolwiek.

-  Mali ma rację - poparł żonę Havard. - Nie możecie ukrywać na Wzgórzu Żyda. Tu bez przerwy kręcą się Niemcy i... szybko zostalibyście zdemaskowani. Nie wolno wam podejmować takiego ryzyka, Sivercie. Sam czytałeś w gazecie, że Niememcy aresztują nie tylko tych, którzy złamali wprowadzone przez nich prawo. Oni karzą całe rodziny.

Sivert przeczesał palcami włosy.

-  Zastanawialiśmy się nad tym - przyznał. - Rozumiem, nie jest to najlepsze rozwiązanie, ale...

-  Można by go ukryć u nas, na Parceli - wtrącił się do rozmowy Aslak. - My z Ane przeprowadzilibyśmy się do dworu a w naszej chacie zamieszkałby przyjaciel Siverta. Jakiś czas, no nie za długi, mógłby tam pobyć - dodał. - Powinno się udać.

Wszyscy odwrócili się do Aslaka.

-  Naprawdę zgodzilibyście się pomóc? - W głosie Siverta ulga mieszała się z niedowierzaniem. - Byłoby to znakomite rozwiązanie. W chacie na uboczu nikt by go nie zauważył...

-  A ty, Ane, co o tym sądzisz? - zapytała Mali.

-  Skoro Aslak uważa, że tak będzie dobrze, to ja się z zgadzam - kiwnęła głową Ane.

-  A mnie się nie wydaje to właściwe - upierała się Mali, wbijając wzrok w syna. - Wciągasz postronnych ludzi i narażasz ich życie, Sivercie. Sądzę, że powinieneś to jeszcze raz przemyśleć. To nie błahostka.

-  Poczekajmy! Zobaczymy, jak potoczą się wydarzenia. Mo­że się okaże, że nie będzie potrzeby ukrywać tu Davida - wtrącił się Havard.

Tak też uradzili i zmienili temat rozmowy. Ale Mali to nie uspokoiło. Czuła, że coś wisi w powietrzu. Przez dłuższy czas nie słyszała nic o tym Davidzie, prawie o nim zapomniała, a w każ­dym razie podświadomie wyparła go z pamięci. Tymczasem nagle okazało się, że sprawa stała się paląca. Mali postanowi­ła porozmawiać z Sivertem jeszcze raz. Rozumiała, że czuje się w obowiązku pomóc przyjacielowi, ale niech zrozumie, że nara­ża zbyt wielu ludzi.

-  Co sądzisz o tej sprawie z Davidem, Tordhild? - zapytał Sivert, gdy leżeli już w łóżku. Zamyślony, bawił się jej włosami.

-  Myślę tak samo jak ty, wiesz przecież! - Gorącymi ustami pocałowała wnętrze dłoni męża. - Powinieneś mu pomóc, jeśli zajdzie taka konieczność.

-  Ale mama ma rację, że narażam zbyt wielu ludzi. A wiado­mo, czym to grozi.

-  Owszem, to niebezpieczne, też o tym myślałam, ale wyda­je mi się, Sivercie, że człowiek powinien postępować w zgodzie z własnym sumieniem i swoimi poglądami. A ty sprzeciwiasz się wojnie oraz prześladowaniu Żydów! Pozostaje tylko pytanie, ile jesteś w stanie zaryzykować dla swych przekonań.

Przyciągnął ją bliżej i westchnął:

-  Nie wiem... - Przez chwilę leżał w milczeniu, po czym do­dał: - Nie wiadomo jeszcze, czy w ogóle będzie potrzebna mu moja pomoc.

-  Chyba nie wierzysz w to, co mówisz, Sivercie. Wiesz prze­cież, że sytuacja Davida nie poprawi się. Na pewno poprosi cię o to, byś udzielił mu schronienia. A wówczas musisz wiedzieć, jakiej mu udzielić odpowiedzi.

Sivert pokiwał głową.

-  Jeśli chodzi o mnie, to nie mam się nad czym zastanawiać. Mam mu tyle do zawdzięczenia. Na początku mojej kariery po­mógł mi nawiązać dobre kontakty, a przez jakiś czas mieszka­łem nawet u niego w Oslo. Gdy go potrzebowałem, zawsze był przy mnie.

-  Ale nie ryzykował dla ciebie życia.

-  To prawda, ale przecież to mój przyjaciel, Tordhild, a gdy przyjaciel potrzebuje pomocy...

-  Narazisz dla niego życie?

-  Nienawidzę wojny, nienawidzę jej istoty. Tego, że jedni ludzie prześladują drugich. Że ktoś decyduje, którzy ludzie są wartościowi, a którzy nie. Że deportuje się Żydów wyłącznie z powodu ich pochodzenia. Nie pojmuję tego...

-  Tak samo jak ja i wszyscy tu, we wsi, wiesz o tym, Sivercie. Lecz nie o tym teraz mówimy, ale o ryzyku, na które narażasz siebie i innych - dodała cicho.

-  Mówiłaś, że myślisz podobnie jak ja, to znaczy?

-  Rozumiem cię, Sivercie. I rozumiem, że chcesz pomóc przyjacielowi, ale nie jestem tym zachwycona, bo boję się o cie­bie i o dzieci, boję się o nas. Jeśli coś się stanie... - dodała.

-  Już kiedyś zaryzykowaliśmy, przekonani o tym, że mamy rację, pamiętasz, Tordhild? Przeciwstawiliśmy się wszystkim, postąpiliśmy nawet wbrew prawu, decydując się pozostać na za­wsze razem mimo łączącego nas pokrewieństwa. I okazałaś się wówczas odważna jak mało kto, walcząc o dziecko, które nosiłaś pod sercem. Chciałaś je urodzić bez względu na ryzyko. - Tord­hild nie odpowiedziała, przytuliła się tylko mocniej do niego, obejmując ręką jego tors. - Chyba nigdy tego nie żałowałaś?

-  Wiesz, że nie, Sivercie. Ale teraz się boję, by cię nie stracić. Bo grozi ci niebezpieczeństwo, jeśli wyjdzie na jaw, że ukrywasz Davida.

-  Nikt się o nim nie dowie, zwłaszcza gdy ukryjemy go w chacie Ane i Aslaka. Będzie tam całkiem bezpieczny.

-  Jak długo?

-  No nie wiem, aż skończy się wojna.

-  A wiesz, kiedy to nastąpi?

-  Ta wojna już długo nie potrwa. Nie wierzę w każdym razie, aby miało być inaczej.

Z cichym westchnieniem pocałowała go w szyję i pogłaskała delikatnie po twarzy.

-  Rób, co uważasz za słuszne, Sivercie. Nie potrafiłbyś i tak postąpić inaczej. Będę cię wspierać, niezależnie od tego, co po­stanowisz.

Objął ją i zanurzył twarz w gęstwinie ciemnych włosów, a jego dłonie zabłądziły pod koszulę nocną żony. Wstrzymała oddech z drżeniem, po czym wyszeptała:

-  Chodź.

W jego pieszczotach krył się bezmiar czułości i miłości do niej. Zamknęła go w uścisku, oplatając udami. Myśl o tym, że Niemcy mogliby go aresztować za pomoc żydowskiemu przy­jacielowi, napełniała ją strachem. Odsunęła jednak od siebie zmartwienia i oddała się radości i rozkoszy, wychodząc każdo­razowo mu na spotkanie. Jej gorące ciało chętnie poddawało się pieszczotom. A kiedy już po wszystkim leżeli obok siebie zdy­szani, zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła się twarzą do jego twarzy i westchnęła spełniona.

-  Jesteś szczęśliwa, Tordhild?

-  Tak, Sivercie - wyszeptała w mroku. - Jestem.

 

Dwunastego października Terboven zawiesił stan wyjątkowy w Trondheim i w okręgu Trondelag. Trzydziestu czterech męż­czyzn straciło życie, wielu zostało aresztowanych i deportowa­nych do Rzeszy.

W Stornes nie rozmawiano więcej o Davidzie.

Owce wróciły z górskich pastwisk, trzeba więc je było wymyć i ostrzyc, po czym część, jak zwykle, przeznaczono do uboju. Spadł pierwszy śnieg, ale leżał tylko przez noc, bo następnego dnia stopniał w bladych promieniach słońca.

Któregoś z ostatnich dni października na Wzgórzu zadzwo­nił telefon.

-  Sivert Stornes, słucham.

-  Sivert,to ja.

Sivert wyprostował się i ścisnął mocniej słuchawkę.

Krew napłynęła mu do głowy i zastanawiał się gorączkowo, jak powstrzymać przyjaciela, by nie powiedział zbyt wiele. Mu­siał wpierw zyskać pewność, kto tego dnia pełni dyżur w centrali telefonicznej, bo jeśli nie jest to właściwa Astrid, to będą spaleni nim cokolwiek przedsięwezmą. Szybko przerwał rozmowę i oddzwonił do centrali.

-  Halo, coś się rozłączyło - odezwał się, wstrzymując od­dech.

-  Tak, domyśliłam się.

Sivert poczuł wielką ulgę, gdy usłyszał głos tej Astrid, do któ­rej mieli zaufanie.

-  Muszę odbyć pewną rozmowę, Astrid. Dla twojego dobra będzie lepiej, żebyś jej nie słyszała. Możesz odłączyć się na chwi­lę z tej linii?

-  Mogę - odpowiedziała spokojnie. - Wiedz jednak, Sivercie Stornes, że choć słyszę tu to i owo, to nigdy nie rozchodzi się to dalej.

-  Wiem - potwierdził z przekonaniem. - Myślałem tylko...

-  Nie ma problemu - przerwała mu. - Łączę ponownie.

-  To ty, Sivercie?

-  Tak, musiałem tylko sprawdzić w centrali, czy możemy rozmawiać swobodnie. Co się dzieje?

-  Zaczęło się. Aresztują Żydów, wszystkich, kobiety, dzieci, starych i młodych. Sytuacja jest poważna, Sivercie. Muszę ucie­kać.

-  Myślisz, że mógłbyś przyjechać tu do mnie autobusem?

-  Nie, to zbyt niebezpieczne, Niemcy przeprowadzają szcze­gółowe kontrole. Ale mógłbym pożyczyć samochód. Schował­bym się w bagażniku, a ty byś poprowadził. Trzeba by tylko je­chać w nocy albo...

-  Omówimy to, kiedy przyjadę, Davidzie. Wsiądę w autobus jutro rano. Gdzie cię znajdę?

-  Mieszkam u przyjaciela, który teraz jest w Oslo, nie mam odwagi spać we własnym mieszkaniu. Znajdziesz mnie na ulicy Markveien 52. Wiesz, gdzie to jest?

-  Poradzę sobie. Będę jutro. Do zobaczenia.

-  Dzięki, Sivercie. Tylko tobie mogę zaufać.

-  Damy sobie radę - rzekł Sivert. - Zobaczymy się jutro na ulicy Markveien 52.

Sivert odłożył słuchawkę i oparł czoło o chłodną ścianę. Te­raz nie było już odwrotu.

 

ROZDZIAŁ 16.

-  Kto dzwonił? - zapytała Tordhild, kiedy wrócił do izby.

-  David - odpowiedział Sivert, odgarniając grzywkę z czo­ła. - Musi uciekać. W Trondheim aresztują wszystkich Żydów. Zresztą nie tylko tam, w całym kraju trwa podobna operacja. David musi uciekać - powtórzył.

-  To znaczy?

-  Pojadę po niego do Trondheim. Z obawy przed kontrolą lęka się jechać autobusem. Wywiozę go pod osłoną nocy poży­czonym samochodem. Ukryje się, a ja poprowadzę.

-  Ależ to szaleństwo, Sivercie!

-  Nie ma innej możliwości.

Tordhild westchnęła i nie przestając kroić chleb, zapyta­ła:

-  Co z nim zrobisz?

-  Ukryjemy go na Parceli. Porozmawiam z Aslakiem i Ane, żeby przenieśli się dziś do dworu. Jutro wczesnym rankiem po­jadę autobusem do Trondheim, wrócimy tu późno w nocy. Naj­lepiej będzie od razu umieścić Davida w chacie na Parceli. Im mniej osób będzie o nim wiedziało, tym lepiej.

-  Też mi się tak zdaje. Bo to czyste szaleństwo, Sivercie - po­wtórzyła. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece, by wszystko się powiodło.

-  Myślę, że nie będziemy nic mówić dzieciom. Lepiej, żeby nie wiedziały o tym wszystkim.

-  Z Marileną zapewne nie będzie kłopotu, ale Johannes i tak się zorientuje. Niełatwo cokolwiek przed nim ukryć. Prze­cież jak David zamieszka u Aslaka i Ane, trzeba go będzie tam odwiedzać i zanosić mu jedzenie. Nie ujdzie z pewnością uwagi Johannesa, że bywamy tam częściej niż dotychczas.

-  Raczej nie.

-  Myślę, że powinieneś mu o tym powiedzieć, Sivert. Wpraw­dzie to jeszcze młody chłopak, ale można mu ufać. Sądzę, że zy­skasz w nim sprzymierzeńca. Kto wie, czy nie przyda ci się taki pomocnik.

-  Może masz rację - przyznał po chwili trochę niechęt­nie. - Choć nie chciałbym wciągać w to więcej osób, niż to konieczne.

-  Już i tak wiele osób jest w to zamieszanych. Porozmawiaj z Johannesem, kiedy przyjdzie na podwieczorek. Marilena zo­stanie dziś na podwieczorek w Stornes, będziesz więc mógł wyjaśnić mu wszystko w spokoju.

-  Dobrze - pokiwał głową. - A po podwieczorku pójdę do Stornes, żeby porozmawiać z Ane i Aslakiem. No i chyba także z mamą - dodał.

-  I tak w Stornes wszyscy się dowiedzą, kiedy Ane z Asla­kiem sprowadzą się do dworu, choć na pewno nikt się temu nie sprzeciwi - westchnęła Tordhild. - Mam tylko nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie, bo jeśli nie, to ucierpi na tym wiele osób.

-  Nie chciałem tego, Tordhild, przecież wiesz.

-  Tak się jednak stało.

-  Ale wspierasz mnie, prawda?

-  Powiedziałam, byś zrobił to, co uważasz za słuszne. Pozo­staje więc się tylko modlić, by Bóg miał cię w swej opiece.

W tej samej chwili usłyszeli trzask otwieranych drzwi wej­ściowych.

-  Halo! - zawołał Johannes, zrzucając ze stóp buty. - Jedze­nie gotowe?

-  Tak - odpowiedziała Tordhild i wystawiła chleb na stół. - Chodź już!

Johannes, zarumieniony od wiatru, wszedł do izby.

-  Byłeś w Stornes? - zapytał Sivert, siadając do stołu. - Co robiłeś?

-  Pomagałem w stodole. Ale też dużo zboża udało się zebrać z pól w tym roku! Wszyscy się cieszą, bo przecież mąka jest racjonowana. Co prawda babcia w kółko powtarza, że wojna wnet się skończy. Podobno nie widzi innej możliwości.

-  Na razie nic na to nie wskazuje - stwierdził Sivert. - Ra­czej przeciwnie. Podobno Niemcy deportują z kraju wszystkich Żydów.

-  Co to znaczy?

-  Żydzi są prześladowani w naszym kraju, a właściwie w wszystkich krajach okupowanych przez Niemców.

-  Ale dlaczego?

-  Żebym to ja wiedział, Johannes. Hitlerowcy uważają Ży­dów za coś gorszego, twierdzą, że nie ma dla nich miejsca w spo­łeczeństwie. Słyszałeś pewnie o ich teorii czystości rasy, o wyższości rasy aryjskiej.

-  Ale co to ma wspólnego z Żydami?

-  Z tego, co mi wiadomo, większość z nich jest wywożonych do Rzeszy do specjalnych obozów.

-  Ależ tak nie można!

-  Masz rację, wygląda to jednak na zaplanowaną operację Wywożą wszystkich, kobiety, dzieci i... no wszystkich.

Johannes napchał buzię chlebem z brązowym serem i sięgnął po szklankę mleka.

-  Mam przyjaciela Żyda - zaczął Sivert, odkładając kanapkę na talerz. - Opowiadałem ci?

-  Tak. Nazywa się Daniel czy David, czy jakoś tak. Jest mu­zykiem i mieszka w Trondheim. Co z nim?

-  Pali mu się grunt pod nogami - odparł Sivert, zerkając na Tordhild. - Musi uciekać.

-  Jak to uciekać? Dokąd?

-  Pojadę po niego i przywiozę go tutaj. Ukryjemy go przed Niemcami.

Johannes zastygł z kanapką w ręku i zrobił wielkie oczy.

-  Ukryjesz go tutaj?

-  Tak, zamieszka na Parceli, ale będziemy się o niego trosz­czyć. To nielegalne, wiem, ale nie mogę postąpić inaczej. Poprosił mnie o pomoc, nie mogę mu odmówić. Zresztą uważam, że powinienem mu pomóc, a ty jak myślisz?

-  Ja? - Johannes spojrzał zaskoczony na ojca. - Dlaczego mnie pytasz?

-  Ponieważ jeśli mu pomogę, będziemy wszyscy zamieszani w nielegalną działalność. Uznaliśmy z mamą, że nie będziemy tego ukrywać przed tobą.

Johannes żuł chleb przez chwilę w milczeniu, a potem pod­niósł wzrok na ojca i odpowiedział:

-  Myślę, tato, tak samo jak ty. Trzeba mu pomóc.

-  Ale w takim razie rozumiesz też chyba, że nie wolno ci o tym nikomu mówić. Musimy utrzymywać tę sprawę w ścisłej tajemnicy. Wiedzieć o tym będą jedynie w Stornes, a poza tym mam nadzieję, że nikt inny nie zacznie tu węszyć.

-  Potrafię dotrzymać tajemnicy.

-  Może będziemy raz po raz potrzebowali twojej pomocy, gdy trzeba będzie coś zanieść na Parcelę. Pomożesz?

-  Jasne, że tak!

-  Ale to niebezpieczne - powtórzył Sivert. - Nielegalne.

-  Co się stanie, jeśli się wyda?

-  Nie wiem - odparł Sivert. - Ale za taki czyn Niemcy grożą surowymi konsekwencjami. Nie może więc się wydać.

Johannes pokiwał głową z namysłem i jadł dalej w milcze­niu. Sivert chwycił jego dłoń nad stołem i uścisnął. - Obarczy­łem cię, synu, wielką odpowiedzialnością.

-  Poradzę sobie, tato - odparł chłopiec. - Nie zawiodę cię. Sivertowi oczy zalśniły od łez i uścisnął w swoich dłoniach rękę syna. - Nie powinienem cię w to mieszać - rzucił gardło­wym głosem.

-  I tak bym się dowiedział.

-  Mama też tak powiedziała, dlatego...

-  Przecież jesteśmy rodziną i musimy się trzymać razem - oświadczył Johannes i poklepał ojca po ręce.

Sivert pokiwał głową bez słowa i chwycił też za rękę Tordhild.

I tak wszyscy troje siedzieli przez chwilę, trzymając się za ręce. Sivert oparł głowę o chłodną szybę w autobusie. Czuł się tak, jakby w żołądku ciążył mu kamień. W nocy dopadł go nagle strach. Nie mógł zasnąć, leżał więc i rozmyślał. Kilka razy omal nie podjął decyzji, że się wycofa. Nie ze względu na siebie, lecz na wszystkich, których tak kochał, a których narażał na wiel­kie niebezpieczeństwo. Przede wszystkim zadręczał się z powo­du Tordhild i Johannesa. Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli coś im się stanie. Równocześnie ślepe posłuszeństwo wobec okupanta kłóciło się z jego naturą. Nie może pozostawić przyjaciela w po­trzebie bez pomocy. Wczesnym świtem podjął ostateczną decy­zję. Bez względu na wszystko musi ratować przyjaciela. Zrobi wszystko, co w jego mocy, by mu pomóc. Po czym zasnął niespo­kojnym snem.

W Stornes poszło mu lepiej, niż przypuszczał. Sivert domy­ślał się, że nikt nie jest zachwycony tym, co ma nastąpić, mimo to wspierali go. Ane z Aslakiem obiecali przenieść się do dworu jeszcze tego samego wieczoru, tak żeby David mógł rozgościć się wygodnie na Parceli, gdy przyjadą z Trondheim.

-  Kto o tym wie? - zapytał Oja.

-  Wy we dworze, Tordhild i Johannes. Poza tym nikt więcej. I mam nadzieję, że uda nam się to utrzymać w tajemnicy.

-  Wątpię - odezwała się Mali. - Przecież wiesz, jak szybko rozchodzą się we wsi plotki.

-  W tym przypadku musiałby zdradzić ktoś z nas.

-  Nikt nic nie powie - rzekł Oja. - Wiesz przecież. Ale lu­dzie są spostrzegawczy. Na przykład ich uwagę może zwrócić to, że Ane z Aslakiem zamieszkają we dworze... Czy rozsądne było wtajemniczać w to Johannesa? - dodał. - Przecież to jesz­cze dziecko.

-  I tak by się zorientował - odparł Sivert. - Pomyśleliśmy więc, że mu powiemy. On się nie wygada.

-  Mam tylko taką nadzieję - westchnęła Mali. - Nie podoba mi się to.

Nie, nikomu się to nie podobało, rozmyślał Sivert w auto­busie, podskakując na wybojach. Dobrze ich rozumiał. Tym bardziej był im wdzięczny, że go wspierali. Przetarł piekące ze zmęczenia oczy, a z jego gardła wyrwało się głębokie westchnie­nie. Patrzył na przesuwający się za oknem krajobraz. Góry w wyższych partiach mieniły się złotobrązową barwą, choć najpiękniejsze kolory jesieni zdążyły już przyblaknąć. Na szczęście udało mi się z pogodą, pomyślał. O tej porze roku często już leży śnieg albo jest breja, a takie warunki znacznie utrudniają jazdę samochodem. Nie jest zbyt wprawnym kierowcą, musi to przy­znać. Zdał egzamin na prawo jazdy, kiedy przez dłuższy czas mieszkał w Oslo. Ponieważ jednak nie posiadał samochodu, nieczęsto miał okazję, by poćwiczyć się wjeździe.

Znów obleciał go strach. Na dworcu autobusowym w Sur­nadalen byli Niemcy. Pokiwał głową pewnej parze, którą znał z koncertów, a oni uśmiechnęli się i unieśli ręce w geście pozdro­wienia. Był osobą znaną dzięki muzyce, co stanowiło jego atut. Miał nadzieję, że w razie kontroli po drodze zdoła się jakoś wy­łgać. Ale na samą myśl, że wioząc późną nocą ukrytego w samo­chodzie Davida, zostanie zatrzymany, przechodziły go dreszcze. Westchnął znowu i postanowił nie martwić się na zapas.

 

Wreszcie dojechali do Trondheim. Sivert wyskoczył z autobusu z plecakiem przewieszonym przez ramię, do którego zapakował zapasowy sweter i skarpety na zmianę. No i prowiant, który wsunęła mu tuż przed wyjazdem Tordhild.

- Nie wiadomo, jaka jest tam sytuacja z żywnością - powie­działa i pewnie miała rację. Sam liczył na to, że zje z Davidem obiad, ale może rzeczywiście David nie będzie miał w mieszka­niu nic do jedzenia?

Trondheim tętniło życiem. Sivert ruszył przez miasto, mi­nął katedrę i poszedł dalej. W wielu miejscach natykał się na niemieckich żołnierzy. Gdy dotarł pod adres, który podał mu David, zatrzymał się po drugiej stronie ulicy i uważnie obser­wował przez jakiś czas bramę. Wszedł jakiś mężczyzna, ale to nie był Niemiec. Niedbałym krokiem przeszedł więc przez ulicę i wkroczył do ciemnego wejścia. Po cichu stąpał po schodach na trzecie piętro, tak jak podał David. Na drzwiach wisiała tablicz­ka z nazwiskiem „Holm". Zapukał i czekał cierpliwie. Ze środka nie dolatywał najmniejszy dźwięk. Sivert zapukał ponownie.

-  David, to ja, Sivert,

Drzwi otwarły się na oścież i Sivert wszedł do mieszkania.

-  Zjawiłeś się - odezwał się David cicho. - Dzięki Bogu, że jesteś.

Był blady i nieogolony, ciemne włosy opadały mu nieporządnie na czoło, a oczy płonęły. Sivert chwycił jego dłoń i uścisnął ją.

-  Jak się masz, Davidzie?

-  Boję się - odpowiedział wprost. - Przez ostatnie dni Niem­cy urządzili prawdziwe polowanie na Żydów. Wielu moich zna­jomych zostało aresztowanych. Całe rodziny, Sivercie. Nie ma wątpliwości, jakie przyświecają im intencje.

-  Jaki masz plan?

-  Zostaniemy tu, póki nie zapadnie zmrok. Potem muszę zajrzeć do mojego mieszkania i wziąć pewne dokumenty, któ­rych zapomniałam. Pod domem stoi samochód, który udało mi się pożyczyć.

-  Jaki to samochód?

-  Nieduża ciężarówka, ale z tyłu na skrzyni ma sporo miejsca. Co prawda pełno tam jakichś rupieci i worków, ale przy­najmniej będę miał się gdzie ukryć. Nie powinno być kłopotów, nawet jeśli nas zatrzymają.

-  A co z rzeczami, które do ciebie należą? Zostawisz tu to wszystko?

-  Nie mam wyboru, Sivercie. Muszę ratować życie, to naj­ważniejsze. W takiej sytuacji przedmioty niewiele znaczą.

Usiedli. David szarpał niespokojnie poobgryzane paznokcie i nerwowo przeczesywał dłonią potargane włosy.

-  Bardzo mi przykro, że cię w to wszystko wciągam, Sivercie - odezwał się cicho. - Wiesz, czym to grozi?

-  Tak, wiem.

-  Możesz się jeszcze wycofać, nie będę miał do ciebie pre­tensji. Zrozumiem, jeśli stąd wyjdziesz i wrócisz autobusem do swojego bezpiecznego życia.

-  A co ty wtedy zrobisz?

-  Wezmę samochód i pojadę w stronę granicy w nadziei, że nikt mnie nie zatrzyma po drodze...

-  Gdyby to było takie proste, nie zwróciłbyś się do mnie.

-  Masz rację.

-  U mnie w domu wiedzą, że przyjedziesz. Umieścimy cię w małej chacie pod lasem, za letnią oborą. Mieszkają tam nasi służący, którzy na ten czas przeniosą się do dworu. Nie mamy odwagi udzielić ci schronienia w naszym domu, Davidzie. Wiesz, dzieci, sąsiedzi... za dużo ludzi, którzy się kręcą.

-  Czy będę tam bezpieczny?

-  Na pewno bardziej niż tutaj. Myślę, że nikt postronny się nie dowie, że tam się ukrywasz, choć oczywiście tego nigdy nie wiadomo.

-  Czy stamtąd będę mógł przedostać się do Szwecji?

-  Do Szwecji? Tam chciałbyś uciec?

-  Nie wiadomo, jak długo jeszcze potrwa wojna. Nie mogę was narażać zbyt długo na niebezpieczeństwo. Będę chciał jak najszyb­ciej uwolnić was od swojej osoby. Więc jeśli trafi się okazja...

-  Mój szwagier, Ola Granvold, przeprowadził kilku ludzi przez zieloną granicę do Szwecji.

-  To może on...

-  Nie wiem, jak wyglądają teraz jego sprawy, ale mogę zapy­tać.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, a przez otwarte okno do­chodziły odgłosy codziennego życia na ulicy.

-  Jadłeś coś? - zapytał Sivert.

-  Nie, nie miałem odwagi wyjść do sklepu. Nigdy nie wiado­mo, czy nie zatrzymają cię na kontrolę.

-  Mam ze sobą jedzenie.

Sivert odwiązał plecak, który postawił przy krześle, i sięgnął po prowiant. Butelkę z sokiem postawił na środku stołu.

-  Podzielimy się tym, co mam.

Widać było, że David jest głodny, bo rzucił się na kanapki bez słowa. A kiedy zjadł, oparł się wygodnie i westchnął zado­wolony.

-  Dziękuję, Sivercie. Było bardzo smaczne. Od wczoraj nie miałem nic w ustach.

Sivert podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Przez chwilę obserwował ruch na ulicy. Wydawało się, że życie toczy się zwyk­łym rytmem. Nie zauważył żadnego Niemca.

-  Jest spokojnie - powiedział i odwrócił się do przyjaciela.

-  Nie daj się zwieść pozorom - odparł David. - Niemcy są wszędzie. Musimy poczekać, aż się ściemni.

Próbowali się trochę przespać, obaj bowiem zdawali sobie sprawę, że czeka ich długa i wyczerpująca noc. Ale Sivert nie mógł zasnąć. Dopadło go nieprzyjemne uczucie niepokoju, ścisnęło go w gardle i nie mógł się odprężyć. Zerknął na Davida, który leżał z rękami pod głową na niepościelonym łóżku. On też nie spał. Nie odzywali się jednak do siebie. Leżeli w ciszy, rejestrując upływające godziny. Za oknem powoli zaczęło się ściemniać.

 

O godzinie ósmej wymknęli się z mieszkania. David zamknął za sobą drzwi i schował klucz pod wycieraczkę. Miał w ręce teczkę na dokumenty i niedużą podniszczoną walizkę. Nie niepokojeni przez nikogo wyszli na ulicę. Nikt nie krzyknął, nikt nie usiłował ich zatrzymać. Sivert odetchnął z ulgą.

Na ulicach panował ożywiony ruch. Szli pośpiesznym kro­kiem, ale nie tak szybko, by rzucać się w oczy. David prowadził, a Sivert deptał mu po piętach.

Nie rozmawiali ze sobą. Na rogu ulicy zauważyli nagle dwóch żołnierzy niemieckich. David zatrzymał się gwałtownie, ale za­raz wziął się w garść i ruszył dalej przez ulicę. Sivert nie miał pojęcia, jak długo tak szli ani w jakiej części miasta się znajdują, gdy w końcu David zwolnił i wskazał na stojącą po drugiej stro­nie ulicy dwupiętrową kamienicę.

-  Tam mieszkam.

Zatrzymali się przy budynku naprzeciwko i rozejrzeli na wszystkie strony. Było zupełnie cicho.

-  Idziemy - szepnął David i szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy.

Na klatce schodowej pachniało pieczoną rybą. David wszedł na pierwsze piętro, włożył klucz do zamka, ale drzwi się uchyliły, nim zdążył go przekręcić.

Z jego ust wydobył się okrzyk przerażenia.

-  Ktoś tu był - wyszeptał wzburzony. - Drzwi są otwarte! Przez moment stał, nie wiedząc, co robić, zaraz jednak wszedł do środka, dając Sivertowi znak, by podążył za nim.

-  Ktoś tu był - powtórzył chrapliwie. - Na pewno Niemcy! To znaczy, że mnie szukają. Na pewno obserwują dom, musimy więc...

W tym samym momencie trzasnęła brama wejściowa na parterze i na schodach rozległ się tupot ciężkich butów. David rozejrzał się z przestrachem w oczach. Zupełnie jak dzika zwierzyna w potrzasku, pomyślał Sivert i poczuł na czole zimny pot. Wiedział, że jeśli Niemcy ich złapią, to oznaczać to będzie ko­niec. Nie wolno do tego dopuścić.

-  Co robimy?

-  Schody przeciwpożarowe! - wyszeptał David i pobiegł do sypialni. - Zejdziemy tędy.

-  A jeśli na dole stoją żołnierze?

-  Musimy zaryzykować!

Otworzył okno i wspiął się na szerokie schody, które prowa­dziły spiralnie w dół budynku.

Sivert zrobił to samo. Jeszcze nigdy tak się nie bał. I nigdy nie poruszał się w takim pędzie. Parę razy zaczepił się pleca­kiem, ale szarpnąwszy, pobiegł dalej. Zeskoczył na ziemię na ciemnym podwórzu, spadając prawie na Davida.

-  Chodź - wyszeptał przyjaciel. - Pośpiesz się! Przebiegli zgięci wpół do płotu oddzielającego podwórze od sąsiedniej posesji. David przeskoczył zręcznie płot, a Sivert odbił się i poszedł jego śladem. Poczuł przejmujący ból w dłoni i z jękiem wylądował po drugiej stronie płotu.

-  Moja ręka - wyszeptał i podniósł ją do oczu. - Skaleczy­łem się o gwóźdź.

Przyłożył krwawiącą dłoń do ust i ukucnął przy plocie. Z okna mieszkania Davida doleciały ich podniesione glosy.

-  Co robimy?

-  Wejdziemy na strych i ukryjemy się.

-  Myślisz, że nie będą nas szukać?

-  Nie wiem, ale nie mamy wyboru. Chodź! Pośpiesznie przemknęli się do obcej bramy i po cichu weszli na strych. Drzwi zamknięte były jedynie na haczyk. David otwo­rzył je bezszelestnie i znaleźli się na ciemnym strychu podzielo­nym z obu stron na schowki. David szarpał po kolei kłódki, ale wszędzie było zamknięte, dopiero w głębi natknęli się na otwar­ty schowek. David otworzył skrzypiące drzwi i pociągnął Siverta za sobą do środka.

-  Ukryj się gdzieś tu dobrze! - wyszeptał. - To wszystko, co można zrobić.

Sivert wczołgał się za dużą skrzynię i skulił się. Serce wa­liło mu tak, jakby za chwilę miało pęknąć. Nie spodziewał się takich przeżyć, przyjeżdżając po przyjaciela. Uświadomił sobie z całą grozą, że to się może źle skończyć. Kiedy na dole usłyszał dudnienie ciężkich butów, wstrzymał oddech. Słychać było, jak Niemcy, pokrzykując i przeklinając, walą pięściami do każdych drzwi i przeszukują wszystkie mieszkania. Sivert bał się oddy­chać. Skulił się mocno i zamknął oczy. Tupot i krzyki dochodziły coraz wyraźniej, w miarę jak prześladowcy wchodzili na kolejne piętra.

-  A strych? - zapytał ktoś po norwesku.

-  Czy ktoś już tam szukał? - usłyszał Sivert wyraźnie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
(Grzech pierworodny 23) Igranie z losem Anne Lise Bogne
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry

więcej podobnych podstron