Michałkiewicz Stanisław Teksty IX


0x01 graphic

Recydywa saska

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-09-01 | www.michalkiewicz.pl

Aniśmy się obejrzeli, kiedy Polska z Ludowej, przepoczwarzyła się w Stanową, w której prym dzierży szlachta. Zręby stanu szlacheckiego tworzyły się jeszcze za komuny, co opisał Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”: „Wpierw szarże były wielkim szykiem, lecz dziś z nich każdy - pułkownikiem! Przejadł się także im doktorat, więc na tytuły przyszła pora”.

Szlachta nomenklaturowa przy okrągłym stole dogadała się z nową - tą z „etosu i donosu” - i tak, po 18 latach, dorobiliśmy się jednolitego stanu szlacheckiego. Oligarchizując polityczną scenę kolejnymi nowelizacjami proporcjonalnej ordynacji wyborczej, stan szlachecki zawłaszczył państwo, podtrzymując jego płynność finansową poprzez sprzedawanie pospólstwa w niewolę lichwiarskiej międzynarodówce.

Ostatnio pojawiły się wątpliwości, czy przywileje stanu szlacheckiego są respektowane. Chodzi oczywiście o wzajemne podsłuchiwanie się przez poszczególne grupy braci-szlachty, przy udziale tajniaków z pięciu tajnych policji.

Trzeba powiedzieć, że moralna ocena podsłuchiwania i podglądania jest zróżnicowana. Oto kiedy funkcjonariusze TVN do spółki z Renatą Beger posłuchali i podejrzeli Adma Lipińskiego i Wojciecha Mojzesowicza, dostali za to nawet nagrodę, chociaż i Adam Lipiński, i Wojciech Mojzesowicz przecież też ze szlachty.

Kiedy „Wprost” opublikował nagrania dokonane sekretnie przez studenta pragnącego zostać dżentelmenem, potraktowany został jako szermierz publicznej moralności. Wątpliwości pojawiły się dopiero w przypadku Andrzeja Leppera, który miał być podsłuchiwany. Z tego powodu okazało się, że Polska jest państwem „totalitarnym”.

Skoro tak diagnozuje sytuację stan szlachecki, to nie wypada zaprzeczać. Wypada zapytać, od kiedy Polska jest państwem „totalitarnym”? Strach powiedzieć, ale wygląda na to, że... od zawsze!

Zaczęło się to od uchwalenia konstytucji 3 maja. Poseł Suchorzewski, na widok tego bezeceństwa wyciągnął szablę na syna, „by nie był niewolnikiem”! A znowu kasztelan Benedykt Hulewicz: „piszę drżącą ręką, bom nie Polak, lecz ofiara najokropniejszego despotyzmu.(...) żegnając naszą wolność, której dzień 3 maja grób otworzył”. Nic więc dziwnego, że przed tym totalizmem szukali ucieczki u „Semiramidy Północy”.

Tę tradycję kontynuowali polityczni preceptorzy Aleksandra Kwaśniewskiego i Jerzego Szmajdzińskiego - płomiennych szermierzy wolności, chociaż z drugiej strony - czy bez podsłuchów, inwigilacji i prowokacji, jakie SB urządzała przeciwnikom socjalizmu, bez tej „ochrany” udałoby im się zajść aż tak wysoko? Wygląda na to, że i w totalitaryźmie są dobre strony, skoro lęgną się z niego takie postacie, jak ostatnia nadzieja polskiej demokracji - Jerzy Szmajdziński.

W czasach saskich, zwłaszcza za Augusta III, szlachta broniła wolności zrywając sejmy. Za panowania tego króla żaden sejm nie doszedł do skutku. W dodatku tak się szczęśliwie składało, że te patriotyczne czyny wychodziły naprzeciw oczekiwaniom gwarantów polskiej wolności - Prus i Rosji, które jeszcze w 1720 roku zawarły w Poczdamie traktat, by w Polsce nie dopuścić do totalitaryzmu, a zwłaszcza - do powiększenia wojska.

Dzisiaj regulamin nie przewiduje zerwania sejmu, ale przecież zawsze można stosować obstrukcję. Dzięki temu państwo może stać w dryfie jeszcze przez kolejne dwa lata - chociaż oczywiście do rekordu z czasów Augusta III jeszcze nam daleko.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.

Eskalacja wojny na górze

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-09-03 | www.michalkiewicz.pl

W czwartkowy poranek okazało się, że premier Kaczyński podjął rękawicę rzuconą mu przez dawnych koalicjantów w osobach Andrzeja Leppera i Romana Giertycha. Funkcjonariusze ABW zatrzymali do dyspozycji prokuratury zarówno b. ministra Spraw Wewnętrznych Janusza Kaczmarka, ale również b. komendanta głównego Policji Konrada Kornatowskiego i wreszcie - prezesa PZU, Sławomira Netzla.

Przedstawione Kaczmarkowi zarzuty sprowadzją się do fałszywych zeznań i utrydniania śledztwa. Co to konkretnie znaczy - trudno powiedzieć, ale nie jest wykluczone, że prokuratura dopatrzyła się rozbieżności, między zeznaniami złożonymi pod rygorem odpowiedzialności karnej, a stenogramami z sejmowej komisji do służb specjalnych, której Janusz Kaczmarek opowiadał różne mrożące krew w żyłach historie.

Najzabawniejsze jest to, że początkowo marszałek Dorn nie chciał przekazywać tych stenogramów prokuraturze i uczynił to dopiero na skutek gwałtownych żądań opozycji. Albo to przypadek, albo Ludwik Dorn zakpił sobie w ten sposób z protektorów Janusza Kaczmarka, którzy najwyraźniej mogli wyrządzić mu niedźwiedzią przysługę.

ABW poszukuje również b. szefa Centralnego Biura Śledczego Jarosława Marca, ale największą sensacją, świadczącą o gwałtownej eskalacji wojny na górze, która teraz już toczy się naprawdę, była rewizja w gdyńskim mieszkaniu Ryszarda Krauze, szefa Prokomu i jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, którego majątek miesięcznik „Forbes” ocenia na 2,9 mld zł.

Ryszard Krauze urodził się w 1956 roku. W orwellowskim roku 1984 wyjechał był do Niemiec za pośrednictwem centrali handlu zagranicznego „Polservice”. Jak wynika z Raportu o likwidacji WSI, ta centrala, podobnie zresztą jak inne centrale handlu zagranicznego, a także wybrane firmy tzw. „polonijne”, w stanie wojennym, kiedy to z uwagi na restrykcje w zagranicznym ruchu osobowym, pojawiły się trudności komunikacyjne z agenturą, służyły za przykrywkę dla agentury oraz za kanał łączności z centralą. Wynika to expressis verbis z Aneksu nr 3 sporządzonego 1 marca 1982 r. przez kmd por. A. Króla. W samej centrali miało być uplasowanych co najmniej 19 funkcjonariuszy razwiedki.

Więc Ryszard Krauze wyjechał był w ramach „Polservice” do RFN, gdzie zarobił sobie 35 tys. USD i za te pieniądze w 1987 r. założył firmę „Prokom”. Rozwijała się ona bardzo dynamicznie, m.in. dzięki niezawodnej łatwości w uzyskiwaniu niezwykle korzystnych kontraktów, przede wszystkim na informatyzację rożnych instytucji państwowych.

Do legendy przeszły niektóre z nich, jak np. komputeryzacja ZUS za prezesury Stanisława Alota z AWS, po której ZUS nie może pozbierać się chyba jeszcze do dnia dzisiejszego, czy komputeryzacja Państwowej Komisji Wyborczej, kiedy to PKW miała poważne trudności z obliczeniem rezultatów wyborów.

Te przypadki nie wpływały jednak na rezultaty przetargów, które Prokom zazwyczaj bez trudu wygrywał. Świadczyło to niezbicie, że oprócz niewątpliwych talentów biznesowych, Ryszard Krauze musi być również ulubieńcem jakichś bogów, w szczególności - bogini Fortuny.

Jak się Fortunie rewanżował - tego oczywiście nie wiadomo i pewnie nieprędko się dowiemy, jeśli w ogóle, bo Ryszard Krauze bawi właśnie w dalekiej podróży biznesowej do Kazachstanu, Chin, a może nawet jeszcze dalej. O ile szczęście wydaje się niepodzielne, o tyle nieszczęścia chyba jednak chodzą parami. Ledwo gruchnęła wieść o rewizji w mieszkaniu Ryszarda Krauzego, a wartość akcji kontrolowanych przez niego spółek, spadła o 25, a nawet więcej procent.

Tak, czy owak, rewizja u Ryszarda Krauzego i projekty jego zatrzymania, gdyby tak pojawił się w kraju dowodzą, że tym razem to nie przelewki, że wojna jest naprawdę i że premier postawił wszystko na jedną kartę. Z pewnego punktu widzenia to jest bowiem znacznie większe świętokradztwo, niż próba zatrzymania Barbary Blidy, nawet jeśli zostałaby przez SLD uznana za santa subito.

Wygląda na to, że wszyscy inni też to zrozumieli. Sojusz Lewicy Demokratycznej jeszcze w południe wahał się, czy nie poprzeć by tak konstruktywnego wotum nieufności, co - jak wiadomo - umożliwiłoby zmianę rządu bez ryzyka przeprowadzania wyborów, ale późnym popołudniem ogłosił, że 7 września będzie głosował za samorozwiązaniem Sejmu.

Najwyraźniej perspektywy sojuszu parlamentarnego i rządowej koalicji z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin nie uznał za pociągającą, zwłaszcza, że Platforma odmówiła swego udziału w tym przedsięwzięciu.

W tej sytuacji Roman Giertych niezwłocznie przystąpił do instalowania przed Kancelarią Premiera w Alejach Ujazdowskich „biało-czerwonego” miasteczka namiotowego, w którym wraz ze swymi zwolennikami zamierza protestować, aż Janusz Kaczmarek zostanie wypuszczony. Kiedy to nastąpi - zależy od decyzji sądu w sprawie zastosowania tymczasowego aresztu - o ile prokuratura z takim wnioskiem wystąpi.

Gdyby sąd zastosował areszt, to protest może potrwać nawet dobrych kilka miesięcy. Czy uczestnikom wystarczy determinacji, zwłaszcza gdyby w międzyczasie Sejm się rozwiązał i odbyły się wybory?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Sojusz tronu z szynkwasem

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-09-04 | www.michalkiewicz.pl

Wprawdzie toruńska prokuratura nie dopatrzyła się cech przestępstwa w wypowiedziach ojca Tadeusza Rydzyka skierowanych do studentów Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej, ale organizacje żydowskie z samym przewodniczącym Ligi Antydefamacyjnej, Abrahamem Foxmanem, nie dają za wygraną, domagając się ograniczenia wolności słowa w Polsce.

Podnoszone z tej strony argumenty nie wszystkim jednak trafiają do przekonania, bo oskarżenia o „antysemityzm”, na skutek ich nadużywania, zupełnie się zdewaluowały i na normalnych ludziach przestały robić wrażenie.

Inny jest jednak porządek, że tak powiem, prywatny, a inny - oficjalny. Oficjalnie oskarżenia o antysemityzm traktowane są ze śmiertelną powagą - tym większą, im większe jest uzależnienie instytucji lub organizacji od lichwiarskiej międzynarodówki.

Dlatego też rządy, zwłaszcza te „wrażliwe społecznie”, co to własnych obywateli sprzedają lichwiarskiej międzynarodówce w niewolę, na każde skinienie jej rzeczników, składają się jak scyzoryki i posłusznie „piętnują” oraz „zwalczają”.

Monitorująca sytuację w Polsce „Gazeta Wyborcza”, piórem swego Głównego Teologa red. Turnaua, nie ukrywa rozczarowania rezultatami obrad Episkopatu na Jasnej Górze. Najwyraźniej spodziewali się („a myśmy się spodziewali...”), że biskupi posłusznie ułożą jakąś deklarację potępiającą, w której własnymi słowami wyrażą oczekiwania Abrahama Foxmana i innych funkcjonariuszy współczesnej Policji Myśli.

Jednak JE bp Tadeusz Pieronek zachęcał, by „żywi” nie tracili nadziei. Wydaje się, że wpływ „żywych” na Episkopat jest wystarczająco duży, by można było powołać zespół gwoli donosu na o. Rydzyka do generała redemptorystów, o. Tobina. Wydaje się, że JE abp Gocłowski i JE abp Życiński są tym szczególnie udelektowani, każdy zresztą z innych powodów.

Pierwszy przypadek wydaje się oczywisty. Radio Maryja, TV „Trwam” i toruńska Szkoła, niezależnie od innych zalet, przedstawiają znaczną wartość materialną. Czy ewentualne spieniężenie tych obiektów rozwiązałoby finansowe problemy wynikające z afery wydawnictwa Stella Maris? Jeśli nawet niezupełnie, to też warto się zakręcić. Oczywiście o takich sprawach nie trzeba głośno mówić, natomiast głośno należy protestować przeciwko „językowi nienawiści”, jaki Ministerstwo Miłości, kierowane przez dawnych stalinowców ze stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita, wykryło w Radiu Maryja.

W tym właśnie kierunku zmierza retoryka JE abpa Życińskiego, który przypomniał, że „w każdym człowieku jest dziecko Boże”. Naprawdę? Kontekst wypowiedzi Ekscelencji skłaniał do wniosku, że „dzieci Boże”, a właściwie Boże kobiety, skłonny byłby on wiedzieć raczej w uczestniczkach marcowego zebrania u pani prezydentowej, natomiast czy jakieś „dzieci Boże” są w Radio Maryja - aaa, to już nie jest takie oczywiste.

Wydaje się, że Kazimiera Iłłakowiczówna ujmowała to jednak mniej koniunkturalnie od Ekscelencji: „Nie można tego obejść: Bóg jest wszędzie! (...) jeśli w Żydzie zamęczonym niewinnie przez Niemców, to także w Niemcach tych?”. A to ci dopiero historia: Bóg w Niemcach, tzn. pardon, w jakich tam „Niemcach” - w „nazistach”, bo przecież to oni zamęczali niewinnych Żydów!

Trudno byłoby zrozumieć, jaki jest tak naprawdę najważniejszy zarzut wobec ojca Tadeusza Rydzyka i Radia Maryja, gdyby nie okoliczność, że „z obfitości serca usta mówią”. Ja już dawno podejrzewałem, że tak naprawdę idzie o to, że Radio Maryja popiera nie tę partię, co trzeba.

Wyobraźmy sobie, że Radio Maryja poparłoby Unię Wolności, urządzało audycje z udziałem „drogiego Bronisława”, Leszka Balcerowicza czy Tadeusza Mazowieckiego. Czy ktokolwiek ośmieliłby się wytykać mu „polityczne zaangażowanie”?

Ponieważ jednak jest odwrotnie, ponieważ w ostatnich wyborach Radio Maryja poparło PiS, napotykamy takie oto zbawienne pouczenia pod adresem „mediów katolickich”: „misja Kościoła nauczającego, w tym mediów katolickich, powinna służyć dobru Ojczyzny, nie utożsamiając się z żadnym ugrupowaniem politycznym”.

Pomijam już to, że polityczne zaangażowanie, do którego katolicy są tak intensywnie zachęcani, polega przecież nie na popieraniu wszystkich ugrupowań politycznych na raz, tylko na popieraniu wybranego ugrupowania i zwalczaniu wszystkich pozostałych. Ale „dobro Ojczyzny”?... Jedne ugrupowania polityczne uważają np. że Ojczyźnie będzie najlepiej, jeśli rząd obłoży obywateli wysokimi podatkami i będzie ściśle reglamentował gospodarkę. Inne - odwrotnie - że Ojczyzna zyska na tym, gdy podatki będą niskie, a gospodarka poddana deregulacji.

Na czym polega „służenie dobru Ojczyzny” przez „media katolickie”? Przecież nie mogą one jednocześnie popierać programów diametralnie różnych. Muszą wybrać ten, który uważają za najlepszy dla kraju, a to oznacza siłą rzeczy, jakieś „utożsamienie się” z ugrupowaniem, które taki program głosi.

Wreszcie przestroga przed sojuszem „tronu z ołtarzem”. Rzeczywiście - taki sojusz bywa kłopotliwy, jak zresztą wszystko na tym świecie, gdzie nie ma rzeczy doskonałych. Ale jeśli nawet nie ma doskonałych, to są lepsze i gorsze.

Otóż gorszy od sojuszu tronu z ołtarzem, w którym ołtarz czasami wpływał mitygująco na tron, jest sojusz tronu z szynkwasem, którym zastąpiony zostanie ołtarz. W takim sojuszu szynkwas pobudza tylko tron do coraz to większych szaleństw.

Czyż nie w tym kierunku zmierza Unia Europejska ze swoją zasadą „państwa neutralnego światopoglądowo”? Ta zasada nakierowana jest na wyrugowanie chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej, a w tej sytuacji ołtarze muszą zostać zastąpione szynkwasami.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.

Czkawka po geremkowszczyźnie

Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 2007-09-06 | www.michalkiewicz.pl

W felietonie dla Radia Maryja, ostatnim przed wakacjami, zwracałem uwagę, ze parlamentarzyści za nic nie odpowiadają, w czym są podobni do wariatów. Wydarzenia ostatnich miesięcy nie tylko utwierdzają nas w tym przekonaniu, ale dowodzą, ze Polska jest dotknięta cieżkim kryzysem parlamentaryzmu.

Jest to sytuacja bardzo podobna do tej w wieku XVIII, kiedy to w Sejmie polskim zupełnie zaniknął instynkt państwowy, wyparty przez namiętności partyjne. Oto stronnictwo książąt Czartoryskich, pragnąć przeforsować na terenie sejmowym skądinąd nawet całkiem rozsądne projekty, sprowadza do kraju rosyjskie wojska, żeby obezwładnić ówczesną opozycję.

To lekarstwo okazało się znacznie gorsze od choroby, bo wojska rosyjskie nie tylko, ze nie chciały już wyjść z Polski, ale na domiar złego, rosyjscy ambasadorowie przyzwyczaili się do ręcznego sterowania Polską, zupełnie tak samo, jak dzisiaj przyzwyczajają się do tego ambasadorowie różnych nacji.

Podobnie zachowywała się partia przeciwna. Konfederaci barscy, w przeważającej większości ludzie poczciwi, mieli właściwie tylko jeden program: zdetronizować Ciołka, czyli Stanisława Augusta. W tym celu gotowi byli paraliżować instytucje państwowe polskie, co oczywiście wydatnie przyspieszyło śmierć państwa.

No a dzisiaj? Co proponuje opozycja, jaki ma ideał? Odsunąć od władzy Kaczyńskich. No dobrze, a co potem? A potem - potem się zobaczy. Kaczyńscy przynajmniej chcą wysadzić w powietrze „grupę trzymającą władzę” i zająć jej miejsce. A co proponuje Platforma Obywatelska? Ano nic, poza mechaniczną negacją Kaczyńskich; jak Kaczyńscy - czarne, to Platforma - białe. Jak Kaczyńscy - białe, to Platforma - czarne.

Wielkiego rozumu do tego nie potrzeba, toteż nic dziwnego, ze do Sejmu trafiają posłowie o coraz to niższym poziomie intelektualnym i moralnym. Są naszymi reprezentantami i prawodawcami. Przedwczoraj jeden z nich opowiadał w telewizji, jaki to z niego pożeracz serc niewieścich, jak to dostarczał niezapomnianych przeżyć prostytutkom - i tak dalej.

Na taki widok przypominają się słowa wypowiedziane przez Maurycego Mochnackiego o wielkim księciu Konstantym Pawłowiczu, namiestniku Mikołaja I w Królestwie Polskim przed Powstaniem Listopadowym: „Los swej ironii wobec nas dalej posunąć nie chciał. Może też i nie śmiał”.

Jest dla każdego normalnego człowieka chyba oczywiste, że ludziom tak bezmyślnym i tak zdemoralizowanym, nie wolno powierzać zbyt wielkiej władzy. Dlatego właśnie uważam, że należy ograniczyć władzę Sejmu poprzez zmianę systemu politycznego państwa. System parlamentarno-gabinetowy należałoby zastąpić systemem prezydenckim.

On też ma swoje wady, ale ma tę bezcenną zaletę, że daje państwu stabilny rząd na 5 lat. Tymczasem teraz państwo nasze co najmniej od 2002 roku wydaje się zupełnie niesterowne, a ponadto - podatne na penetrację agentury i zwyczajnych mafii.

Na podstawie materiałów przedstawionych przez prokuraturę nie ulega wątpliwości, że zarówno były minister spraw wewnętrznych pan Kaczmarek, jak i były komendant główny policji pan Kornatowski, za swojego prawdziwego zwierzchnika uważali pana Ryszarda Krauzego. W przeciwnym razie minister spraw wewnętrznych nigdy nie fatygowałby się o północy do hotelu, by złożyć mu meldunek sytuacyjny.

Rozpanoszona plaga partyjnictwa doprowadziła w końcu do zjawiska, które nazywam geremkowszczyzną. Chodzi o postawę, jaką na terenie Parlamentu Europejskiego i w ogóle - Zachodniej Europy - zaprezentował prof. Bronisław Geremek, oskarżając państwo, któremu zawdzięcza swoje wyniesienie, o „totalitaryzm”, „faszyzm” i inne przywary. Dla potrzeb partyjnych, a także i osobistych, nie zawahał się podrywać prestiż i majestat Rzeczypospolitej przed cudzoziemcami.

I właśnie w ostatnich dniach geremkowszczyzna odbiła się nieprzyjemną czkawką. Były prezydent Czech Vaclav Havel, niewątpliwie zainspirowany informacjami i lamentami wypuszczanymi z Polski przez geremkowszczyznę i michnikowszczyznę, zaproponował publicznie, by wybory w Polsce odbyły się pod nadzorem międzynarodowym.

Jest to z jednej strony próba podważenia polskiej suwerenności państwowej, a z drugiej - dalszy ciąg akcji „upokarzania Polski na arenie międzynarodowej”. Przypominam, ze akcja ta była oficjalnie i publicznie zapowiedziana 11 lat temu i że przez cały ten czas, kierująca się partyjnymi i Bóg wie jakimi jeszcze intencjami, piąta kolumna kolaborowała z jej promotorami.

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Może więc dobrze się stało, że Vaclav Havel wystąpił ze swoim pomysłem akurat teraz. Dzięki temu każdy może się przekonać, do czego prowadzi geremkowszczyzna i podczas wyborów wyciągnąć z tego wnioski.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Moja skromność jest znana na całym świecie!

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-09-07 | www.michalkiewicz.pl

„Bo nie jest światło, by pod korcem stało, ani sól ziemi do przypraw kuchennych” - pisał Cyprian Kamil Norwid, mając z pewnością na myśli prof. Bronisława Geremka. Jest to nie tylko dowód na profetyczne zdolności CK Norwida, ale i na to, że prof. Bronisław Geremek jest wielką chlubą naszego narodu. Czyż w przeciwnym razie Norwid zadawałby sobie trud przewidywania w proroczym natchnieniu pojawienia się „Drogiego Bronisława”?

Znane przysłowie mówi, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. W przypadku prof. Geremka sprawdza się ono wyjątkowo dokładnie. Za granicą, gdzie tamtejsi tubylcy wiedzą o nim stosunkowo niewiele - ot, tyle, że jest ozdobą rodzaju ludzkiego - prof. Geremek jest ubóstwiany.

Niestety w kraju, w którym - jak już kiedyś zauważył to Tadeusz Mazowiecki - panuje „polskie piekło”, kult prof. Geremka ma charakter ograniczony. Trafiają się nawet bluźniercy, ot, choćby w osobie premiera Kaczyńskiego, według którego „drogi Bronisław” nawet „szkodzi Polsce”.

Wprawdzie wiadomo skądinąd, że psu wolno nawet na Pana Boga szczekać, niemniej jednak taka sytuacja musi prof. Bronisława Geremka głęboko zasmucać, skoro uznał on za stosowne przypomnieć swoje nieprzemijające zasługi dla Polski. Uczynił to w formie stanowczej choć powściągliwej, jako człowiek skromny, co zresztą jest całkowicie uzasadnione.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

U progu doskonałości

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-09-07 | www.michalkiewicz.pl

„Winszuj ojcze - rzekł Tair - w dobrym jestem stanie

Jutrom szwagier sułtana i na polowanie

Z nim wyjeżdżam. Rzekł ojciec: Wszystko to odmienne:

Łaska pańska, gust kobiet, pogody jesienne”.

Jakoż zgadł, piękny projekt wcale się nie nadał.

Sułtan siostrę odmówił, cały dzień deszcz padał”.

Każdy musi przyznać, że literaci miewają zdolności profetyczne, a cóż dopiero taki literat, jak autor tej bajeczki - biskup Ignacy Krasicki! Czyż nie jest to przedstawienie ruiny marzeń premiera rządu fachowców, jeśli dzisiaj Sejm podejmie uchwałę o samorozwiązaniu?

W takiej desperacji człowiekowi mogą przychodzić do głowy różne przemyślenia, na przykład - o marności rzeczy światowych. Umysły praktyczne nawet w takich chwilach próbują jednak ratować co się da i stąd w gazetach ukazują się niekiedy najsmutniejsze ogłoszenia świata: „suknię ślubną, nie używaną, sprzedam tanio”.

Ale nic na to poradzić nie można; co upadło, to przepadło, nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, zwłaszcza gdy życie idzie naprzód, a żyć - wiadomo - jakoś trzeba - i nadchodzą wybory. Przed wyborami przywódcy partii zachodzą w głowę, jakby tu jeszcze raz zbajerować tak zwany elektorat. Wymyślają tedy, jeden przez drugiego, rozmaite reformy.

Tymczasem, jak wiadomo, oprócz tego świata, zwanego niekiedy „padołem płaczu”, istnieje drugi świat, zwany „tamtym światem”. O tamtym świecie wiemy bardzo niewiele, prawdę mówiąc - nie wiemy nic - poza jedną rzeczą: na tamtym świecie nigdy nie było, nie ma i nie będzie żadnych reform. Z tym wszystkim tamten świat cieszy się opinią nieporównanie lepszego od tego świata, który co i rusz wstrząsany jest jakimiś reformami.

Dlatego właśnie zwróciłem uwagę na zastosowaną w dniach ostatnich przez Romana Giertycha taktykę inicjowania kolejnych przerw w obradach Sejmu. Czyż można wyobrazić sobie lepszy program? Z jednej strony daje on partii niekwestionowane korzyści. Taktykę inicjowania kolejnych przerw w obradach można stosować przez całą czteroletnią kadencję, co gwarantuje posłom bezpieczeństwo socjalne.

Z drugiej strony taktyka ta gwarantuje, że Sejm nie uchwali żadnej ustawy, a wiadomo, że im mniej ustaw - tym lepiej. Już Tacyt zauważył, że im słabsze państwo, tym więcej w nim ustaw i rozporządzeń.

W ten sposób państwo nasze nie tylko zyska szansę dołączenia do światowych potęg, ale nawet - do tamtego świata, w którym - jak wspomniałem - nigdy nie było, nie ma i nie będzie żadnych reform. I pomyśleć, że można zbliżyć się do ideału tak prostymi środkami i tak małym kosztem! Niewiarygodne, ale prawdziwe!

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 6.50 i powtarzany w ciągu dnia.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

W „Tygodniku” - jak w „Trybunie”!

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-09-08 | www.michalkiewicz.pl

Starsi pamiętają, a młodszym warto przypomnieć, jak bywało za komuny. Za komuny, kiedy partia chciała pogrążyć jakiegoś wroga ludu, ale tak, żeby nie było widać, że to z jej podjudzenia, „inspirowała” artykuły w prasie zachodniej.

W „L`Humanite”, czy innej „Morning Star” jakiś francuski lub angielski komunistyczny gryzipiór publikował artykuł obstalowany przez ambasadę PRL. Następnie artykuł ten przedrukowywała „Trybuna Ludu”, bijąc na alarm, że to już nawet nie partia, ale cały Zachód zauważył opisane bezeceństwa wrogów ludu, a w tej sytuacji - trzeba działać. Dla razwiedczyków, którzy takie rzeczy załatwiali, nie są to żadne arcana.

Czyż zatem można się dziwić, że kiedy tylko „Tygodnik Powszechny” został zakupiony przez grupę ITI, którą podejrzewam, iż powstała dzięki PRL-owskiej razwiedce i przy udziale jej czarnej kasy, zaraz ks. redaktor Adam Boniecki, „bez wiedzy i zgody” J.Em. Stanisława kardynała Dziwisza opublikował tekst jego wystąpienia w sprawie Radia Maryja?

Absolutnie dziwić się temu nie można, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę kontekst sytuacyjny i dalszy rozwój wypadków. Publikacja w „TP” nastąpiła w momencie, gdy zarówno toruńska prokuratura zamknęła sprawę, jak i konferencja Episkopatu Polski na Jasnej Górze nie uznała za stosowne podejmować żadnych decyzji, zwłaszcza personalnych.

W tej sytuacji opublikowanie wystąpienia J.Em. Stanisława kardynała Dziwisza „bez jego wiedzy i zgody”, mogło mieć tylko jeden cel - stworzenie wrażenia, że sprawa wcale nie jest zamknięta, przeciwnie - że dopiero teraz wkracza w jakąś decydującą fazę. W dodatku premier Kaczyński przy jakiejś okazji en passant podkreślił zasługi Radia Maryja dla Kościoła w Polsce.

Zaraz tedy „La Republica”, socjalistyczny dziennik włoski, który swoje wiadomości o Polsce czerpie z zatrutych źródeł geremkowszyzny oraz ze studni mądrości Lecha Wałęsy, triumfalnie ogłosił, że „Kardynał Dziwisz przeciwko Kaczyńskim”. Znaczy - Kaczyńscy przeciwko kardynałowi Dziwiszowi, a więc - przeciwko Kościołowi!

Nie dość, że niszczą demokrację w Polsce, to jeszcze targnęli się na Kościół. Czyż socjalistyczna gazeta może spokojnie patrzeć na takie bezeceństwa? Jasne, że nie! Komuniści wszystkich krajów - łączcie się - oczywiście o obronie polskiego Kościoła przed Kaczyńskimi!

Czy ks. redaktor Boniecki wykombinował to sobie na własną rękę, czy też posłużył w charakterze ślepego instrumentum dla tej razwiedkowej akcji skierowanej na dyskredytowanie polskiego rządu na arenie międzynarodowej i doprowadzenie do międzynarodowego nadzoru nad wyborami w Polsce - mniejsza o to. Mechanizm tej dezinformacyjnej akcji jest taki sam, jak za komuny, tylko, że teraz - w odwrotną stronę.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. W Polsce kształci się stosunkowo dużo świeckich teologów. Nie ma w tym oczywiście nic złego, chociaż z drugiej strony pozycja takiego teologa nie do końca jest ustalona; z jednej strony nie ksiądz, ale z drugiej strony - już katolik „zawodowy”.

Problem w tym, że niektórzy z nich mają ambicje znacznie wykraczające poza aktualny, na ogół skromny status. Chcieliby, jako tzw. „świeccy”, albo - używając fachowego żargonu - „laikat” - kierować, jeśli już nie całym Kościołem, to przynajmniej niektórymi katolickimi instytucjami, ot np. Radiem Maryja lub Telewizją „Trwam”. Nic dziwnego, że się uwijają, korzystając z każdej okazji.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.

Przedwyborcze powtórki z historii

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-09-10 | www.michalkiewicz.pl

Ujawnienie przez prokuraturę sprzeczności w zeznaniach Janusza Kaczmarka, Konrada Kornatowskiego i Jaromira Netzla pogrążyło, jak się wydaje, ostatecznie możliwość powołania tzw. „rządu fachowego”, pod kierownictwem byłego ministra spraw wewnętrznych.

Okazało się, że Janusz Kaczmarek zaprzeczając, jakoby spotkał się z Ryszardem Krauze, minął się z prawdą. Prokuratura nie tylko pokazała nagranie, jak o północy pojechał do warszawskiego hotelu Marriott, by gdyńskiemu nababowi złożyć sytuacyjny meldunek, ale przytoczyła również nagrania rozmów ministra spraw wewnętrznych z szefem policji i prezesem PZU, który Januszowi Kaczmarkowi miał stworzyć alibi na okoliczność spotkania z Ryszardem Krauze.

Ujawnienie tego materiału skutecznie zniechęciło wszystkich do uczestnictwa w konstruktywnym wotum nieufności. Przywiązanie do tej koncepcji zademonstrował jedynie Roman Giertych, organizując uwolnionemu w międzyczasie Januszowi Kaczmarkowi entuzjastyczne powitanie w „biało-czerwonym miasteczku namiotowym”, ustawionym naprzeciw wejścia do Kancelarii Premiera. Inna rzecz, że nie miał innego wyjścia, bo alternatywą była zgoda na rozwiązanie Sejmu i przyspieszone wybory, której zarówno LPR, jak i Samoobrona wolały raczej uniknąć.

Doprowadziło to w końcu do powstania w Sejmie osobliwego „czwórporozumienia” między PiS, PO, SLD i PSL na rzecz rozwiązania Sejmu w dniu 7 września. Osobliwością tego konsensusu było pragnienie, by rozwiązany Sejm jednak funkcjonował, wykonując nie tylko konstytucyjne „uprawnienia ustawodawcze, ale i kontrolne” - jak to określił Waldemar Pawlak z PSL.

Konstytucyjnie jest to możliwe, bo zgodnie z art. 98 ust. 1 kadencja Sejmu trwa aż do wigilii pierwszego posiedzenia nowo wybranego Sejmu. Czy zatem rozwiązany Sejm będzie funkcjonował i jakie formy przybierze jego aktywność - o tym przekonamy się później.

W chwili gdy piszę te słowa, Sejm obraduje, uchwalając w stachanowskim tempie ustawy, których efektem będzie obciążenie budżetu państwa wydatkami rzędu ponad dwudziestu miliardów złotych. Powołany w następstwie wyborów rząd będzie musiał ściągnąć te pieniądze z obywateli, ale na razie, w kampanii wyborczej, ustawy te będą przez wszystkie ugrupowania przedstawiane jako dobrodziejstwo mające wielu ojców.

Przykładem jest ulga w podatku od dochodów osobistych na każde dziecko. Uszczupli ona dochody budżetowe o co najmniej 3 miliardy, które budżet będzie musiał uzupełnić z innych tytułów. Zatem jest rzeczą pewna, że po Nowym Roku należy spodziewać się zwiększenia obciążeń fiskalnych, bo z próżnego - wiadomo - i Salomon nie naleje.

Taka jest logika tzw. „zasady neutralności budżetowej”, polegającej na tym, by wydatki państwowe pod żadnym pozorem się nie zmniejszyły. Głosowanie nad samorozwiązaniem Sejmu zaplanowano na 7 września. Jeśli taka uchwała zapadnie, wybory odbędą się 21 października.

To, ze decyzje w tej sprawie zostały podjęte już wcześniej, można było wywnioskować na podstawie tzw. czynności konkludentnych. Oto ks. Adam Boniecki, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, ogłosił drukiem „bez wiedzy i zgody” kardynała Stanisław Dziwisza treść jego wystąpienia skierowanego do pozostałych biskupów w sprawie Radia Maryja.

Nastąpiło to zarówno już po umorzeniu postępowania przez toruńską prokuraturę, jak i odstąpieniu przez Episkopat od jakichkolwiek decyzji w tej kwestii, zwłaszcza decyzji personalnych. Wydaje się, ze w tej sytuacji akcja ks. Bonieckiego zmierzała do wywołania wrażenia, iż nic się nie skończyło, przeciwnie - dopiero teraz akcja wspaniale się rozwija.

Komu ks. Boniecki, albo nowi właściciele „Tygodnika Powszechnego”, czyli grupa ITI, będąca właścicielem stacji TVN, chciała to pokazać i w jakim celu - tego można się domyślać na podstawie dalszego rozwoju wypadków. Publikacja „TP” wywołała dyskusję, że to Radio Maryja „dzieli Kościół” w Polsce i „przejmuje inicjatywę” w sprawach duszpasterskich, podczas gdy „sam Jezus Chrystus” złożył ten obowiązek na barki biskupów.

Brzmiało to bardzo koturnowo i patetycznie, ale w wystąpieniu Jego Eminencji były też pełne niepokoju wzmianki o protestach, jakie składają „ambasadorowie różnych nacji” no i oczywiście nieśmiertelny argument o „politycznym zaangażowaniu”. Wszystko razem przypominało anegdotkę Stefana Kisielewskiego, jak to do restauracji przychodzi gość i władczo rzuca kelnerowi: szampan i owoce! Na kelnerze nie robi to jednak wielkiego wrażenia i pyta: a konkretnie, to co? - A konkretnie - powiada gość - to wódka i ogórek.

Do tej dyskusji włączył się też premier, podkreślając zasługi, jakie Radio Maryja położyło dla Polskiego Kościoła. I zdaje się, że chodziło właśnie o to. Zaraz bowiem rzymska socjalistyczna „La Repubblica” doniosła, że „Kardynał przeciwko Kaczyńskim” co a contrario się wykłada, że Kaczyńscy przeciwko Kościołowi.

Wydaje się jednak, że prymitywizm tej operacji wywołał w Episkopacie skutek odwrotny; abp Józef Michalik, nie ukrywając irytacji oświadczył, że w takiej sytuacji Episkopat nie będzie podejmował żadnych inicjatyw i nawet odstąpi od wysłania listu do generała Tobina, jak to było pierwotnie zamierzone.

Najwyraźniej lepsze jest wrogiem dobrego, o czym przekonał się już chyba „drogi Bronisław” - bo to najprawdopodobniej z jego i z Adama Michnika inspiracji były czeski prezydent Wacław Havel zaproponował, żeby najbliższe wybory w Polsce odbyły się pod nadzorem międzynarodowym. Wywołało to w Polsce falę irytacji i rozgoryczenia nawet wśród sympatyków Wacława Havla, a premier Kaczyński stwierdził, ze działalność Geremka i Michnika „szkodzi Polsce”.

To nie ulega najmniejszej wątpliwości, ponieważ pomysł Havla powodowałby skutek podwójny; z jednej strony podważałby naszą suwerenność państwową a z drugiej - stanowiłby nowy etap w akcji „upokarzania Polski na arenie międzynarodowej”, jaką w kwietniu 1996 roku zaanonsował sekretarz Światowego Kongresu Żydów Izrael Singer.

Ale widać, że i po tej stronie rozwinęło się socjalistyczne współzawodnictwo. Oto Aleksander Kwaśniewski na łamach „Vanity Fair” zasugerował, że gdyby Kaczyńscy wygrali następne wybory, to Niemcy powinny „zareagować inaczej” na ich „prowokacje”. Nie wiadomo oczywiście czy miał na myśli reakcję, jaką Adolf Hitler odpowiedział na „prowokację gliwicką”, czy jeszcze coś innego, ale to nie takie ważne.

Wprawdzie Aleksander Kwaśniewski przyzwyczaił nas, by nie traktować poważnie tego, co mówi, bo sam chyba już nie wie, kiedy mówi serio, a kiedy nie, ale niezależnie od tego wydaje się, że w tym momencie przekroczył granicę obywatelskiej lojalności, tak samo, jak w XVIII wieku przywódcy Konfederacji Targowickiej.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Kto przypilnuje Balcerowicza?

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-09-11 | www.michalkiewicz.pl

Rzadko kiedy jakieś wydarzenie następuje znienacka. Z reguły poprzedzają je różne zwiastuny, zwane niekiedy znakami. Na przykład jesień. Przejście od lata do jesieni następuje płynnie; dni są wprawdzie podobne, jeden do drugiego, ale na przykład bociany zaczynają zbierać się w stada, podobnie jak szpaki, których garściami Pan Bóg obsiewa jesienną ziemię.

Podobnie w polityce. Wszyscy zastanawiają się, czy 7 września Sejm podejmie uchwałę o samorozwiązaniu. Wprawdzie aż trzy ugrupowania złożyły projekty takiej uchwały, ale wiadomo, że si duo dicunt idem, non est idem, co się wykłada, że gdy dwóch mówi to samo, to wcale nie jest to samo - a cóż dopiero, gdy trzech? Ale od czegóż znaki?

Bo właśnie pojawił się znak wskazujący, że wybory chyba jednak się zbliżają. Objawy konsolidacji wystąpiły bowiem w środowisku faryzeuszy, których wybitnym przedstawicielem od dawna jest Tadeusz Mazowiecki.

Wraz z „drogim Bronisławem”, czyli Bronisławem Geremkiem i Lechem Wałęsą podpisali „Deklarację Gdańską 2007”, w której czytamy m.in., że „nie można stawiać partyjnych, grupowych, czy osobistych interesów ponad interes zbiorowy”. Jest to oczywiście stwierdzenie ze wszech miar słuszne, więc tylko wypada wyrazić żal, że żaden z sygnatariuszy Deklaracji Gdańskiej nie stosował się do tej wskazówki.

Lech Wałęsa, na przykład, dla osobistego interesu doprowadził do obalenia rządu premiera Olszewskiego. Tadeusz Mazowiecki z kolei, w interesie „lewicy laickiej” próbował blokować rozwój normalnego systemu partyjnego, kierując się zasadą „pacta sunt servanda”, to znaczy - że umów należy dotrzymywać.

Problem jednak w tym, ze nie miał na myśli umowy z narodem, czy „społeczeństwem obywatelskim”, jak kto woli, tylko - z naszymi okupantami, z którymi umówił się przy „okrągłym stole”. Ta lojalność Tadeusza Mazowieckiego wobec naszych okupantów odbija się Polsce bolesną czkawką aż do dnia dzisiejszego, ale za to pana Tadeusza okadza tylu wynajętych pochlebców, że chodzi on nieustannie in odore sanctitatis.

No i wreszcie - „drogi Bronisław”. Jako minister spraw zagranicznych w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka (1997-czerwiec 2000), doprowadził do zdyskredytowania prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej Edwarda Moskala, skutecznie rozbijając polskie lobby na terenie amerykańskim.

Być może dzwonkiem alarmowym dla prof. Geremka była udana akcja w sprawie przyjęcia Polski do NATO, kiedy to Edward Moskal zmobilizował aż 9 milionów amerykańskich Polaków, pokazując siłę skonsolidowanej politycznie Polonii. Ale prof. Geremek wcale nie musiał się z tego cieszyć. Prof. Geremek mógł sobie myśleć, że po co w Stanach Zjednoczonych lobby polskie, skoro działa tam już lobby żydowskie?

Interes lobby żydowskiego nie zawsze pokrywa się z interesem polskim, a prawdę mówiąc, pokrywa się bardzo rzadko. Stąd też kolportowane z inicjatywy warszawskiego MSZ oskarżenia prezesa Edwarda Moskala o - jakże by inaczej! - „antysemityzm”, doprowadziły do stopniowej erozji wpływów politycznych KPA w Stanach, a rozbijacka działalność agentury dokończyła dzieła.

Dzisiaj polskiego lobby w USA praktycznie nie ma i jest to niewątpliwy rezultat działalności „drogiego Bronisława”, podyktowanej interesem, nazwijmy to - „grupowym”, a nie „zbiorowym”, czyli polskim interesem państwowym. Podobnie zresztą zachował się „drogi Bronisław” w ostatnich miesiącach, kiedy to nie wahał się oskarżać Polski o „faszyzm”, kiedy tylko urażona została jego niebotyczna pycha.

Wspominam o tej przedwyborczej konsolidacji faryzeuszów, bo właśnie w dzienniku „Dziennik” ukazał się kolejny znak zbliżających się wyborów w postaci informacji, iż Leszek Balcerowicz założył fundację, która „przypilnuje polityków”.

Chodzi o to, ze jak który polityk zacznie podczas kampanii wyborczej gadać jakieś „głupstwa”, to wynajęci przez fundację Leszka Balcerowicza „młodzi zdolni” hunwejbini, natychmiast zrobią z niego marmoladę - rozumiem, że za pośrednictwem mediów utworzonych w swoim czasie za pieniądze razwiedki i stąd kierujących się „interesem grupowym”.

Ciekawe, jakimi kryteriami będą kierowali się „młodzi zdolni” hunwejbini? Czy na przykład za punkt odniesienia będą przyjmowali poczynania Leszka Balcerowicza, z okresu, gdy był on wicepremierem i ministrem finansów? To być może, ale - powiedzmy sobie szczerze - w tych okresach Leszek Balcerowicz też nie wymyślił prochu.

W roku 1990, poprzez kombinację „zmiennej stopy oprocentowania”, podwyższenia oprocentowania lokat bankowych i „stabilizacji” kursu dolara, doprowadził do niebywałego wydrenowania Polski z pieniędzy, szacowanego nawet na 17 mld dolarów. Po tej operacji w Polsce do dnia dzisiejszego nie może odtworzyć się „klasa średnia”, co widać wyraźnie choćby poprzez strukturę oszczędności.

Czy Leszek Balcerowicz obniżył kiedy jakieś podatki? Nie przypominam sobie. Za to Leszek Balcerowicz odpowiada za cztery wiekopomne reformy charyzmatycznego premiera Buzka, w którego rządzie, jako przewodniczący UW, do czerwca 2000 r. był wicepremierem i ministrem finansów.

Reformy te, których celem było stworzenie nisz ekologicznych dla zaplecza politycznego AW„S” i UW, gwałtownie podwyższyły koszty funkcjonowania państwa. Wiedząc, że wkrótce pojawi się „dziura budżetowa”, Leszek Balcerowicz w czerwcu 2000 r wycofał w rządu Unię Wolności i uzyskawszy w nagrodę posadę prezesa NBP, rozpoczął się pryncypialnie i krytycznie mądrzyć.

Domyślam się tedy, że „młodzi zdolni” hunwejbini z fundacji będą odnosić się raczej do teoretycznych, niż do praktycznych osiągnięć Leszka Balcerowicza, bo to zawsze trudniej sprawdzić.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.

Jaki rozkaz jest teraz?

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-09-12 | www.michalkiewicz.pl

Ledwo tylko Jan Paweł II zamknął oczy i kiedy już zakończył się okres żałoby, sprawnie administrowany przez dwie Guwernantki III Rzeczypospolitej: red. Justynę Pochanke, czyli Guwernantkę Komercyjną i red. Monikę Olejnik, wtedy jeszcze Guwernantkę Publiczną - zaraz rozpoczęła się w mediach kampania wyborcza. Polegała ona na tym, że media trzy razy dziennie wbijały publiczności do głowy, jak ma być.

A miało być tak, że wybory wygra Platforma Obywatelska, która potem zawiąże koalicję z Prawem i Sprawiedliwością, dzięki czemu wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, oczywiście za wyjątkiem tych, co umrą. Wypadki co prawda potoczyły się inaczej, ale rozkaz z pewnością być taki.

No a teraz? Jaki rozkaz jest teraz? Kto ma wygrać wybory i z kim zawrzeć koalicję? Tego oczywiście nie wiadomo, ale trochę możemy się domyślać po zachowaniu mediów. Dotychczas bezwarunkowo wspomagały Platformę Obywatelską i najwyraźniej Donald Tusk był zaskoczony, kiedy okazało się, że już tak nie jest. Dzisiaj na duszeńkę mediów, przynajmniej tych, które z pierwszej ręki wiedzą, jaki jest rozkaz, wyrasta Lewica i Demokraci.

Wygląda na to, że według aktualnego rozkazu wybory ma wprawdzie znowu wygrać Platforma, ale tak, żeby musiała utworzyć koalicję z LiD. Tymczasem Jarosław Kaczyński, z dwojga złego wołałby raczej koalicję PO-PiS. Czyż nie dlatego uznał LiD za głównego wroga?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

Co być może, co być musi...

Analiza · „Nasz Dziennik” · 2007-09-13 | www.michalkiewicz.pl

Wszyscy, którzy bądź to czytali, bądź tylko słyszeli o starożytnym filozofie Platonie, zetknęli się z pewnością z tzw. „złudzeniem jaskini”. Platon uważał bowiem, że nie postrzegamy autentycznych zjawisk, a jedynie ich pozór, rodzaj cieni na ścianie jaskini, w głębi której płonie ognisko. Podobną myśl wyraził Antoni de Saint-Exupery, pisząc w „Małym Księciu”, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Ostatnie posiedzenie Sejmu pokazuje, że coś może być na rzeczy.

Oto Sejm większością 377 głosów podjął uchwałę o samorozwiązaniu, wskutek czego 21 października odbędą się przyspieszone wybory. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że uchwała o skróceniu kadencji Sejmu zapadła na skutek tego, że posłowie tak głosowali. To oczywiście prawda, ale nie cała, bo dlaczego tak właśnie głosowali nawet ci posłowie, którzy są prawie pewni, że do nowego Sejmu nie wejdą?

Tego już same wyniki głosowania nie wyjaśniają, zatem najważniejsza i niewidoczna dla oczu część prawdy jest taka, że dlatego, iż tak się umówiły kierownictwa czterech partii: Prawa i Sprawiedliwości, Platformy Obywatelskiej, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego.

Te partie, a przynajmniej większość z nich na pierwszy rzut oka pozostaje wobec siebie w nieprzejednanej wrogości. A jednak w tej sprawie się porozumiały, więc ponad podziałami musi istnieć między nimi jakaś wspólna cecha, a kto wie - może nawet cel?

Entuzjasta demokracji mógłby powiedzieć, że jest to umiłowanie Ojczyzny i skłonność do kierowania się interesem państwowym. W takim razie SLD nie powinien się nigdy do tego porozumienia przyłączyć, bo w przypadku tej partii ani jeden, ani drugi element nigdy nawet przez chwilę nie wchodził w rachubę. A jednak się przyłączył, więc musi to być coś innego.

W debacie nad wnioskami o samorozwiązanie Sejmu, rzecznicy poszczególnych partii wytykali sobie nawzajem różne bezeceństwa. Najciekawsze jest to, że wszystkie te zarzuty i charakterystyki prawdopodobnie są prawdziwe. Politycy ci obcują ze sobą już tyle lat, więc siła rzeczy muszą znać się nawzajem, jak łyse konie i - jak powiadają Rosjanie - wiedzą, kto czem dyszyt`. Zatem wydaje się oczywiste, że w takiej sytuacji nie ma mowy, by spierali się o jakieś pryncypia.

O co wobec tego się spierają? Wszystko wskazuje na to, że już tylko o różnicę łajdactwa, bo o cóż by innego? Ten spór, aczkolwiek bardzo żywy i przyciągający uwagę opinii, tak naprawdę nie jest specjalnie ważny. Bo - powiedzmy sobie szczerze - cóż takiego ważnego może wynikać z takiej różnicy? Nic specjalnego, to chyba oczywiste. W tej sytuacji rozsądniej jest zwracać uwagę nie tyle na słowa, co na skutki.

A jakie mogą być skutki przedterminowych wyborów? Przede wszystkim warto zwrócić uwagę, że wybory wyznaczone na 21 października odbywają się według niezmienionej ordynacji. Ustanawia ona faktyczny monopol partii politycznych na wystawianie list wyborczych, wskutek czego mamy do czynienia ze swego rodzaju postępującym „chowem wsobnym” klasy politycznej.

W Sejmie, z małymi wyjątkami, od lat zasiadają ci sami politycy, którzy co najwyżej zmieniają barwy partyjne, albo tworzą nowe partie. Pogłębia się w ten sposób oligarchizacja sceny politycznej; kilka partyjnych sztabów od lat kręci całą polityczną sceną, a kto nimi kręci - aaa, tego to już nie wie nikt.

Coraz więcej ludzi zniechęca się do statystowania w tym widowisku, o czym świadczą dane o frekwencji wyborczej. W roku 1993 - ok. 52%, w roku 1997 - 48%, w roku 2001 - 46% i w roku 2005 - 41%. Wiele wskazuje na to, że w nadchodzących wyborach frekwencja będzie podobna, albo jeszcze niższa. Oznacza to, że do wyborów pójdą już tylko rodziny i przyjaciele kandydatów oraz działacze poszczególnych partii z rodzinami.

Ponieważ to zaplecze nie wykazuje większych wahań ilościowych, to jest bardzo prawdopodobne, że układ sił w przyszłym Sejmie będzie bardzo podobny do obecnego. Nie będzie wyraźnego lidera, zatem stworzenie jakiejś podstawy politycznej dla rządu będzie wymagało chwiejnych politycznych kompromisów.

Następstwem tego stanu rzeczy będzie umocnienie politycznej korupcji jako zasady rządzenia, a przede wszystkim - brak stabilnego rządu na nadchodzące lata. Państwo nasze, stojące w dryfie co najmniej od roku 2002, nadal będzie niesterowne. Z punktu widzenia naszych sąsiadów jest to sytuacja wymarzona.

Układ sił w Sejmie może być bardzo podobny do obecnego, co nie oznacza, że musi być identyczny. Wprawdzie sondaże są elementem politycznej propagandy, ale w miarę zbliżania się terminu głosowania, sondażownie, w trosce o swoją reputację, starają się w miarę możliwości zbliżać do prawdy.

Biorąc tedy dotychczasowe sondaże za podstawę, nie można wykluczyć, że wskutek nadchodzących wyborów wrócą do Sejmu politycy dawnej Unii Wolności (obecnie Partia Demokratyczna) w koalicji z SLD, a powrót ten dokona się kosztem wypchnięcia z Sejmu ugrupowań i polityków uniosceptycznych, tzn. - sprzeciwiających się przyjęciu przez Polskę konstytucji Eurosojuza w postaci Traktatu Reformującego.

Pragnę zwrócić uwagę, że to jest właśnie wspólna cecha partii, które ponad podziałami zawarły porozumienie w sprawie skrócenia kadencji Sejmu i przyspieszonych wyborów. Czy miały one taka właśnie intencję - tego nie wiem, ale w polityce nie intencje się liczą, tylko skutki.

A skutek będzie taki, że zgodnie z niemieckim życzeniem wyrażonym w Deklaracji Berlińskiej, Polska bez mrugnięcia okiem i bez szemrania przyjmie w nadchodzącym roku konstytucję Eurosojuza i to bez przeprowadzania referendum, bo w Sejmie może nie być już nikogo, kto by taki postulat zechciał podnieść. A zatem - czy warto tracić czas i obciążać sobie pamięć wsłuchiwaniem się w gdakanie posłów na ostatnim posiedzeniu?

Jeśli w ogóle, to tylko o tyle, że Sejm na ostatnim posiedzeniu uchwalił ustawy, których wykonanie podniesie wydatki państwowe co najmniej o 20 mld zł. Ponieważ żelaznym elementem postępowania partii establishmentu jest tzw. zasada neutralności budżetowej, tzn, że wpływy do budżetu nie mogą się pod żadnym pozorem zmniejszyć, a z drugiej strony obowiązuje tzw. „kotwica budżetowa”, tzn. że deficyt nie może przekroczyć 30 mld zł.

W tej sytuacji nie może być inaczej, tylko od przyszłego roku będziemy musieli zapłacić frycowe tytułem kosztów tych dobrodziejstw, jakimi Sejm w ostatnim dniu swego urzędowania nas obsypał, wyciskając zarazem pocałunek Almanzora na przyszłym Sejmie i rządzie.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

U progu Żydolandu

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-09-14 | www.michalkiewicz.pl

Dawno, dawno temu pełniący w Polsce obowiązki Stalina red. Adam Michnik surowo krytykował penetrowanie rodzinnych powiązań osób publicznych. Zdarzały się naturalnie wyjątki, np. w roku 1990 nie tylko wolno było, ale nawet należało zająć się stosunkami rodzinnymi Stanisława Tymińskiego, że „bije żonę”.

Podobnie niedawno „Gazeta Wyborcza”, proponując scenariusz do filmu o ks. Jankowskim, sugerowała, że „mamusia” miała wejścia nawet „do gestapo”. Zatem - jak wystąpi „potrzeba etapu” - można zajmować się nawet „mamusiami”.

Ano, skoro tak, to przypominam sobie mamusię red. Michnika, upiorną stalinówę Helenę Michnik, która w intencji przerobienia tubylców na „ludzi sowieckich”, pisała dla nich podręczniki historii, zatwierdzane przez Ministerstwo Oświaty. Dzięki temu red. Michnik, który wtedy nie był jeszcze redaktorem, tylko wunderkindem, mniej więcej takim, jak dzisiaj Sławomir Sierakowski, mógł „poszukiwać sprzeczności”.

Jak tylko zdybał jakąś sprzeczność między tym, co, dajmy na to, zobaczył na własne oczy lub usłyszał od starszych ludzi, a tym, co napisała mamusia, zaraz triumfalnie to ogłaszał. Zdumieni taką mądrością emerytowani działacze ruchów robotniczych z różnych egzotycznych krajów cmokali z zachwytu - aj, ten nasz Adaś, jakie to mądre dziecko! W ten sposób ukształtowała się reputacja przyszłego autorytetu moralnego, który w końcu uznały nie tylko „Żydy”, ale nawet „Chamy”, w słusznym przekonaniu, że red. Michnik też nie będzie zainteresowany w forsowaniu emancypacji narodu tubylczego.

I słusznie myśleli. Wprawdzie w 2002 roku wystąpiły pewne nieporozumienia, ale między kupcami o takie rzeczy nie ma gniewu; pan Rywin - dobry kupiec, ale pan Michnik - też dobry, a może nawet jeszcze lepszy kupiec, więc wszystko zakończyło się wesołym oberkiem.

To znaczy - zakończyłoby się, gdyby do tej kłótni w rodzinie nie wmieszała się tubylcza hołota, najwyraźniej uznając, że jest to moment sprzyjający wybiciu się na niepodległość wobec swoich dotychczasowych dobroczyńców, co to najpierw tresowali ich na ludzi sowieckich, a potem zaczęli tresować ich do demokracji i „społeczeństwa otwartego”.

Tymczasem red. Michnik jeszcze w latach 80-tych przewidział, że tubylczej hołocie na żadną emancypację pozwolić nie można, bo wtedy zaraz odda się ona swoim ulubionym rozrywkom w postaci „faszyzmu” a nawet - co jest jeszcze gorsze - „klerofaszyzmu”, który zaraz będzie próbował budować tu „państwo wyznaniowe” z „ajatollachami” na czele, podczas gdy wiadomo, że na czele „społeczeństwa otwartego” muszą stać jego przedstawiciele, których otwartość została uprzednio sprawdzona i zatwierdzona zarówno wcześniej przez Stalina, jak i później - przez „filantropa”.

Dlatego też red. Michnik, wespół z innymi otwarciuchami postawionymi na odcinku tubylczym, jak np. „drogi Bronisław”, oraz czeladzią, wśród której wybijają się zwłaszcza redaktorzy Żakowski, Lis i Wołek, przystąpił do mobilizowania otwarciuchów rzuconych na różne odcinki cudzoziemskie, tzn. pardon - oczywiście na odcinki „międzynarodowe”, żeby emancypacyjne ciągoty tubylczych ambicjonerów napiętnować i obnażyć, a napiętnowawszy i obnażywszy - skonfundować ich, a zwolenników - rozproszyć. Jednak, mimo mobilizacji, w której wyróżnił się szczególnie „drogi Bronisław”, mimo piętnowania i obnażania - skonfundowanie i rozproszenie natrafiło na nieprzewidzianą trudność w postaci zatwardziałości tubylców.

Tymczasem bieg wypadków najwyraźniej zaczął zmierzać w stronę przedterminowych wyborów. Otwarciuchy wykombinowały sobie tedy, żeby na jednym ogniu upiec aż dwa półgęski. Zainspirowały Wacława Havla, który przecież także z otwarciuchów, do wystąpienia z projektem, by najbliższe wybory parlamentarne w Polsce odbyły się pod nadzorem międzynarodowym.

Pretekstem jest oczywiście „faszyzm” i w ogóle, ale tak naprawdę idzie o załatwienie dwóch spraw. Po pierwsze - żeby przy tej okazji pogłębić proces podważania polskiej suwerenności politycznej, a po drugie - by w ten sposób kontynuować akcję „upokarzania Polski na arenie międzynarodowej”, jaką w kwietniu 1996 roku zapowiedział ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów Izrael Singer. Warto zwrócić uwagę, że jeden cel łączy się z drugim.

Akcja „upokarzania” ma bowiem na celu skłonienie polskich władz państwowych do wypłacenia żydowskim organizacjom „przemysłu holokaustu” 60, a może nawet 65 mld dolarów pod pretekstem „odszkodowań”.

Jednocześnie, jeszcze za kadencji prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, rozpoczęła się i nabrała tempa akcja „przywracania” obywatelstwa polskiego Żydom. Obecnie - jak informuje „Gazeta Wyborcza” - akcja ta przybrała charakter masowy. Coraz więcej Żydów ma polskie paszporty, ale do Polski nie przyjeżdżają - jakby na coś czekali.

Ja oczywiście nie wiem, na co, bo nie jestem osobą, której by się zwierzali, ale nie jest wykluczone, że czekają na te 65 miliardów dolarów. Czym innym bowiem jest przyjazd, że tak powiem, na gołą ziemię, a czym innym - miękkie lądowanie na ziemi wymoszczonej dolarami. Oczywiście lepiej wylądować w charakterze szlachty, której powierzony został nadzór nad niesforną masą tubylczą.

I dopiero na tym tle możemy w pełni zrozumieć apel, jaki pod adresem Niemiec na gościnnych łamach „Vanity Fair” sformułował Aleksander Kwaśniewski. Były prezydent Polski, o którym złośliwcy rozpuszczają pogłoski jakoby naprawdę nazywał się Stolzman i „wywodził z karczmarzy”, zachęcił Niemcy, by w razie ponownego zwycięstwa Kaczyńskich zaczęli ostrzej reagować na ich prowokacje.

Nawiasem mówiąc, jest to kolejna przesłanka przemawiająca za teorią reinkarnacji; czyż w Aleksandrze Kwaśniewskim nie objawił się duch podkanclerzego Hieronima Radziejowskiego, co to sprowadził na Polskę szwedzki potop?

Ale mniejsza o to; czy „ostrzejsza” reakcja Niemiec nie musiałaby polegać na przejściu do porządku nad rezultatem wyborów i zainstalowaniu administracji tubylczej z „otwarciuchów”, którzy najwyraźniej nie mogą się już doczekać i tych pieniędzy, i tego szlacheckiego statusu?

W tym kontekście można lepiej zrozumieć również nasilenie agitacji za „judeochrześcijaństwem”, której towarzyszą ataki na Radio Maryja, jakoby „dzieliło” Kościół w Polsce. Operacja zainstalowania w Polsce tubylczej administracji z „otwarciuchów”, których w Chicago nazywają „ekspertami”, jest bardzo delikatna, więc nie można zaniedbać żadnego odcinka, zwłaszcza tak w Polsce ważnego, jak religijny.

Uzyskanie w Polsce przewagi przez „judeochrześcijaństwo” dla którego sprawą najważniejszą jest „dialog z judaizmem”, niewątpliwie ułatwiłoby przeprowadzenie operacji zainstalowania tu „Ziemi Obiecanej”. Z tej perspektywy nadchodzące wybory wydają się tylko epizodem.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

To, co najważniejsze

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-09-14 | www.michalkiewicz.pl

„Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu” - przestrzegał Antoni de Saint-Exupery w „Małym Księciu”. I rzeczywiście. Ledwo tylko rozwiązał się Sejm i ruszyła kampania wyborcza, rozpoczęła się operacja tworzenia list wyborczych. Jest ona niewidoczna dla oczu przede wszystkim ze względów pedagogicznych - żeby wyborcy nie zobaczyli, do jakich upokorzeń i poświęceń zdolni są politycy, byle tylko zostać kandydatami.

Ukrycie tej operacji wewnątrz gabinetów ścisłych kierownictw partyjnych z jednej strony pozwala uwzględnić konieczności pedagogiczne, ale z drugiej - pozwala szefom partii lepiej poznać kandydatów: „na co mierzy, na co zdatny, czy zeń ma być rządca kraju, czy podstoli, czy też szatny” - albo w ostateczności kapciowy, co też bywa znakomitą odskocznią do kariery.

Procedura ta jest niewidoczna dla oczu. Widoczne są tylko jej niektóre zewnętrzne znamiona. Na przykład z PiS-u do Platformy Obywatelskiej przeprowadził się poseł Mężydło, a znowu poseł Rokita z Platformy Obywatelskiej „rozważa” podobno jej opuszczenie. Z powodu takich wiadomości świat wstrzymuje oddech, ale to jeszcze nic w porównaniu z zablokowaniem dostępu do listy wyborczej SLD Leszkowi Millerowi.

Przy takich okazjach wypływają na powierzchnię różne niedyskrecje, ot na przykład, że na czele Sojuszu Lewicy Demokratycznej wcale nie stoją „młode wilczki”, tylko „młode hieny”. Skoro takie diagnozy stawia sam Leszek Miller, to czy wypada im zaprzeczać? Jasne, że nie, ale to oznacza, że i pan Olejniczak, i pan Napieralski... A to ci dopiero siurpryza, a to ci menażeria!

Ale nie tylko o takie niedyskrecje chodzi. Kto wie, czy zablokowanie Leszkowi Millerowi dostępu na listę wyborczą SLD wyraża tylko zwykłą niechęć do starych aparatczyków, czy tez może jest również sygnałem odwrotu od opcji amerykańskiej w polityce zagranicznej? Bądź co bądź to właśnie Leszek Miller spędził trochę czasu w centrali CIA w Langley i najbardziej zasłużył się przy załatwieniu sprawy płk. Kuklińskiego.

Coś może być na rzeczy, bo w „Rzeczpospolitej” również Paweł Zalewski wzywa do szukania sojuszników po sąsiedzku, a nie gdzieś daleko, no a były prezydent Aleksander Kwaśniewski na łamach „Vanity Fair” zachęcał Niemcy, by w razie powtórnych rządów Kaczyńskich na ich prowokacje reagowały „inaczej”.

Być może jest to też znak jakiegoś procesu niewidocznego na razie dla oczu, chociaż z drugiej strony otoczenie Aleksandra Kwaśniewskiego bagatelizuje cały incydent, zwłaszcza że były prezydent, swoim zwyczajem, za psotę przeprosił. Jakże tedy mieć do niego pretensje czy o to, czy o pijaństwo w Charkowie, za które też przecież przeprosił, a wcześniej - może nawet zwrócił?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 6.50 i powtarzany w ciągu dnia.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

Drodzy Czytelnicy i Uczestnicy forum!

Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 2007-09-14 | www.michalkiewicz.pl

Przekroczenie kolejnego, trzeciego już miliona wejść na stronę zastało mnie w Ottawie. Ale nie tylko z tego się cieszę, a ściślej - nie przede wszystkim z tego. Najbardziej cieszy mnie to, że dotrzymujecie mi Państwo towarzystwa, co utwierdza mnie w celowości uprawiania publicystyki.

Nawet jeśli nie zgadzacie się Państwo z tym, co piszę, czy mówię (ja zresztą też nie zgadzam się z wieloma poglądami prezentowanymi na forum) - to wydaje mi się, że lektura moich felietonów czy komentarzy zaspokaja jakąś ważną Państwa potrzebę. W przeciwnym razie tego trzeciego miliona z pewnością by nie było.

Krótko mówiąc - wygląda na to, że jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Czegóż chcieć więcej?

Wprawdzie rozwój sytuacji politycznej nie nastraja optymistycznie, ale - po pierwsze - bywało gorzej, a po drugie - poza polityką też jest życie. Jednak, kiedy już opadnie tuman wzniesiony przez elity polityczne w ramach rytualnego, jesiennego bekowiska, warto zastanowić się zarówno nad jakimś remedium na chroniczny, jak się wydaje, kryzys parlamentaryzmu w Polsce i nad sposobem wyjścia ze ślepego zaułka, w jaki wpędza nasze społeczeństwo uporczywe kontynuowanie socjalistycznego zabobonu. Czy jest to w ogóle możliwe w warunkach demokracji politycznej?

O tych i innych sprawach zamierzam mówić na spotkaniach z Polakami mieszkającymi w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. Mam nadzieję, że podczas tych spotkań zrozumiemy się wzajemnie, podobnie, jak za poprzednim razem. A Wam, Drodzy Państwo, z okazji trzeciego miliona życzę inspiracji do kolejnych przemyśleń i w ogóle - wszelkiej pomyślności.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Hieny się niepokoją?

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-09-15 | www.michalkiewicz.pl

Jeszcze kierownictwa partii nie zdążyły pozatwierdzać list wyborczych, a stopień onieprzytomnienia wśród polityków powoli narasta. Kiedy osiągnie punkt krytyczny, politycy wprowadzeni już na dobre w stan amoku, zaczną wprowadzać w podobny amok wyborców.

Czasami stopień narastania takich emocji można obserwować dosłownie z godziny na godzinę. W 1990 roku, podczas wiecu, zwołanego w Hali Mirowskiej Stanisława Tymińskiego, mówca rozpoczął spokojnie od przypomnienia, jak to inny ówczesny kandydat na prezydenta, Tadeusz Mazowiecki, w latach stalinowskich, na łamach PAX-owskiego tygodnika sponiewierał biskupa Czesława Kaczmarka, skazanego po ciężkich torturach przez krzywoprzysiężny sąd.

Kiedy atmosfera wiecu się podgrzała, pan Tymiński podniesionym głosem oznajmił, że Tadeusz Mazowiecki „prześladował” biskupa Kaczmarka. Minęła jeszcze godzina, sala rozgrzewała się coraz bardziej i w pewnym momencie pan Tymiński krzyknął, że Tadeusz Mazowiecki „torturował” biskupa Kaczmarka.

Wprawdzie temperatura kampanii nie osiągnęła jeszcze swego apogeum, ale wydaje się, że ludzi o słabszych głowach zaczyna już ogarniać gorączka. Taki przypadek zdarzył się najwyraźniej pani Joannie Senyszyn, wiceprzewodniczącej Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a więc należącej do ścisłego kierownictwa, w którym - według rewelacji Leszka Millera - dominują „młode hieny”.

Pani Senyszyn z pewnością do nich nie należy, bo okres pierwszej młodości ma już dawno za sobą, raczej bohatersko walczy z upływem czasu. Ten okres jednak ma też swoje niebezpieczeństwa, m.in. w postaci gwałtownych uderzeń emocjonalnych do głowy. Jedno z nich przybrało postać krytyki Janusza Korwin-Mikke. Pani Senyszyn zarzuciła mu brak „twarzy” oraz „honoru”, a także stwierdziła, że prezentowana przez niego teoria państwa i wolności „jest pozbawiona sensu”.

Ponieważ ewolucję ideową SLD można sprowadzić do tego, że duet Marks i Engels zastąpiony został duetem Marks i Spencer, to nie jest pewne, czy pani Senyszyn nadal uważa państwo za „narzędzie ucisku w rękach klasy panującej”, czy hołduje jakiejś innej teorii. Czy w SLD po staremu obowiązuje formuła, że wolność to „uświadomiona konieczność”, czy też każdy może myśleć po swojemu?

Nie wiadomo tedy, czy pani Joanna jest w stanie w ogóle zrozumieć teorie państwa i wolności odmienne od wyuczonej politgramoty, zatem nic dziwnego, że uważa je za pozbawione sensu na tej samej zasadzie, wg. której żaden człowiek nie jest zadowolony ze swojej fortuny, a każdy - ze swego rozumu.

Nie byłoby sensu zatrzymywać się dłużej nad tym uderzeniem emocji do głowy pani prof. Senyszyn, gdyby nie przyczyna, dla której tak zirytował ją Janusz Korwin-Mikke. A przyczyną tą jest ogłoszenie porozumienia wyborczego Ligi Polskich Rodzin, Prawicy Rzeczypospolitej i Unii Polityki Realnej. Skoro to porozumienie wzbudza taki niepokój w szeregach SLD, że pani prof. Senyszyn aż rzuciło się na głowę, to warto się zainteresować, cóż takiego groźnego nasze komuchy w tym dostrzegły.

Nietrudno się domyślić, że ich zaniepokojenie wzbudza groźba pojawienia się na polskiej scenie politycznej autentycznej prawicy, zarazem narodowej, chrześcijańskiej i wolnorynkowej. SLD uwodzący dotąd swoich czekistów iloczynem Lenina i Rywina na taką konfrontację nie jest chyba przygotowany. Wydawało się przecież, że dzięki porozumieniu gen. Kiszczaka ze swymi agentami przy okrągłym stole takie ryzyko już się nie pojawi, ale życie płata figle.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.

Hieny jako dżentelmeni?

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-09-17 | www.michalkiewicz.pl

Nieubłagany postęp działa na wszystkie dziedziny życia. Pociąga to za sobą różne następstwa, które w swoim czasie zauważył Józef Stalin. W miarę postępów socjalizmu - powiadał - zaostrza się walka klasowa. Kto wie, czy nie miał racji, nie tylko dlatego, że tezę tę potwierdziły mimowolnie swoim zgonem miliony ludzi, ale również dlatego, że z podobną zależnością mamy do czynienia również dzisiaj w Polsce.

Postęp, bo cóżby innego, sprawił, że pojawiła się u nas społeczna warstwa dżentelmenów, którzy tworzą nowe świeckie tradycje nie tylko w polityce, czy ekonomii, ale i w obyczajowości.

Na przykład, żaden szanujacy się dżentelmen nie rusza się bez magnetofonu do sekretnych nagrań rozmów z innymi dżentelmenami. Można powiedzieć, że po tym własnie poznajemy dżentelmena. Oczywiście nie tylko po tym. Prof. Jacek Hołówka z UW twierdzi, że dżentelmena można poznać również po tym, iż jest za legalizacją aborcji i przeciwko karze śmierci.

Zdaniem chluby warszawskiej umysłowości, o człowieczeństwie decyduje posiadanie świadomości, której „płód” jest pozbawiony. To oczywiście bardzo ciekawe spostrzeżenie zwłaszcza, że niechętny stosunek do kary śmierci cechował środowisko dżentelmenów i dawniej, zwłaszcza, gdy byli osobiście zainteresowani w złagodzeniu kary za różne nieostrożności.

Dzięki nieubłaganemu postępowi poglądy popularne niegdyś w podmiejskich spelunkach, za sprawą dżentelmenów wkraczają dziś na renomowane uniwersytety. Czy jednak prof. Hołówka nie przesadza aby z tą świadomością? Już mniejsza o to, skąd właściwie wie, że „płód” nie ma świadomości. A pozostali ludzie mają?

Warto zwrócić uwagę, że nawet dżentelmeni z różnych powodów często tracą świadomość. Wprawdzie później ją odzyskują, ale właśnie to odzyskiwanie jest dowodem, że przedtem ją utracili. „Co raz człek stracił, tego nie odzyszcze” - pisał Boy-Żeleński, ale z pewnością nie miał na myśli odpornego na używki środowiska naszych dżentelmenów.

Czy w takich momentach prof. Hołówka usprawiedliwiałby skracanie im męki? Okazuje się, że nieubłagany postęp może szykować na dżentelmenów różne pułapki, w które wpadają nawet chluby warszawskiej umysłowości, pragnące dostroić się do modnych standardów.

Kiedy środowiskiem dżentelmenów targają takie rozterki, życie polityczne w Polsce wkroczyło w fazę wyborczą. Dla zmylenia ludzi prostych nazywa się ona kampanią, ale niesłusznie, bo własnie odbywa się najważniejsza operacja aktu wyborczego, to znaczy - układanie list.

Ścisłe kierownictwa partii umieszczając jednego polityka na pierwszym, innego - na dalszym miejscu listy, zaś trzeciego - nie umieszczając na liście w ogóle, decydują, kto tym razem wejdzie w skład elit politycznych, a kto nie.

Operacja ta wywołuje w środowisku polityków ogromny niepokój, Objawia się on m.in. w gwałtownych zmianach przynależności partyjnej, dyktowanych oczywiście względami ideowymi. Wspominał o nich Boy-Żeleński: „żadnych politycznych nie ma on przesądów, każda partia dobra, byle dojść do rządów”.

Więc poseł Mężydło przeprowadził się z PiS do Platformy, a senator Sikorski - odwrotnie. Swoją przyszłość w Platformie „rozważa” też Jan Rokita, podczas gdy jego małżonka, pani Nelly rozważa co innego; czy przyjąć ofertę PSL, czy może jednak PiS. Ach, gdyby ta rodzina była liczniejsza, to można by obstawić w ten sposób wszystkie listy i wygrywać bez względu na okoliczności.

Nawiasem mówiąc, tym transferom towarzyszy niezbyt zrozumiała radość w partiach przyjmujących dysydentów. Niezrozumiała - bo przecież zasadnicza teza Platformy głosi, że w PiS nie może być niczego dobrego. Podobnie utrzymuje PiS o Platformie. Skoro tak, to skąd taka radość z przejścia posła Mężydło? Czy ze względu na jego zalety, czy tylko z powodu Schadenfreude?

Prof. Jadwiga Staniszkis utrzymuje, że w PO mamy do czynienia z konfliktem pokoleniowym. Pokolenie Stefana Niesiołowskiego - powiada pani profesor - już jest wypalone i wypada, by zluzowało je pokolenie następne. Rzeczywiście, Stefan Niesiołowski sprawia wrażenie człowieka o beznadziejnie zszarpanych nerwach, ale, powiedzmy sobie szczerze, nie jest to pokolenie najstarsze.

Zresztą, dlaczego zmiana pokoleniowa miałaby nastąpić tylko w polityce? Poza polityką też jest życie, a życie, jak wiadomo, polega m.in. na tym, że trzeba wiedzieć, kiedy odejść.

Nie wszyscy chcą jednak przyjmować takie rzeczy do wiadomości, co rodzi konflikty nawet w tak bardzo udżentelmenionych środowiskach, jak Sojusz Lewicy Demokratycznej. Pominięty przy rozdziale miejsc na listach wyborczych Leszek Miller przypomniał sobie, że wg Gerarda Schrödera, starych wyjadaczy wcale nie zastępuja młode wilczki, tylko „młode hieny”.

Bardzo to musiało zmartwić Wojciecha Olejniczaka, ale mniejsza o to, bo ta sytuacja wskazywałaby, że z konfliktem pokoleniowym mamy do czynienia nie tylko w Platformie Obywatelskiej. Jeśli ta walka klasowa nadal będzie się nasilała, to prof. Hołówka będzie musiał chyba rozszerzyć definicję dżentelmena również na zwolenników radykalnej eutanazji. Czy instynkt samozachowawczy pozwoli mu na taki radykalizm?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Sceny myśliwskie z zającem

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-09-18 | www.michalkiewicz.pl

Skrócenie kadencji Sejmu oznacza, że rozpoczęła się kampania wyborcza. Jak wiadomo, kampania wyborcza może być albo negatywna, albo pozytywna.

Kampania negatywna właściwie zaczęła się już na wiosnę 2005 roku i wygląda na to, że będzie trwała nieprzerwanie aż do 19 października włącznie - bo 20 będzie obowiązywała cisza wyborcza. Ta cisza będzie obowiązywała tylko w Polsce, więc kampania negatywna za granicą będzie trwała sobie w najlepsze, chyba, że cudzoziemskie gryzipióry nie dostaną jurgieltu.

O tym jednak nie ma mowy; bo przecież zadania „prasy międzynarodowej” wykraczają i to znacznie poza problematykę tubylczych wyborów w Polsce. Owszem, ważne jest, żeby wygrały je odpowiednie siły, ale jeszcze ważniejsze - by wyłoniona w ten sposób tubylcza administracja trafiła pod właściwy nadzór - o co upomniał się ostatnio i Wacław Havel, i Aleksander Kwaśniewski - każdy po swojemu.

Kampania negatywna polega na tym, że jej uczestnicy udowadniają publiczności, iż ich konkurenci absolutnie nie nadają się nie tylko do rządzenia państwem, ale w ogóle - do polityki. Argumenty, a nawet wyzwiska, jakie przy tej okazji padają z obydwu, czy też ze wszystkich stron, są trafne, logiczne i dobrze uzasadnione, toteż nie bardzo można się im sprzeciwiać.

Zresztą - powiedzmy sobie szczerze - ludziom spoza środowiska nie bardzo też wypada. W końcu ci politycy obcują ze sobą już tyle lat, w życiu towarzyskim są po imieniu, więc niewątpliwie znają się nawzajem znacznie lepiej, niż ktokolwiek inny. Skoro tedy kategorycznie twierdzą, że żaden z nich nie nadaje się do polityki, że raczej „kury im szczać prowadzać, a nie politykę robić” - to cóż mają robić wyborcy, jak nie przyjąć tego do wiadomości?

Problem polega na tym, że demokracja nie pozostawia wyborcom żadnej alternatywy; muszą wybierać wyłącznie między tymi, którzy w trakcie kampanii przekonali ich, że są łajdakami, durniami, a nawet złodziejami. Nic więc dziwnego, że coraz więcej wyborców nie chce statystować w tym obrzydliwym widowisku, że frekwencja wyborcza spada.

Co prawda, demokracji to wcale nie szkodzi, przeciwnie - przy niskiej frekwencji nawet bardziej się stabilizuje, bo jakże ma być inaczej, skoro do głosowania idą już tylko kandydaci w rodzinami i przyjaciółmi oraz działacze partyjni?

W tej sytuacji całkiem zrozumiały jest apel Waldemara Pawlaka z PSL, by zaniechać tej wojny i podać sobie rękę do zgody. Słuszna jego racja, bo skoro do wyborów i tak idą tylko rodziny z przyjaciółmi i działaczami, to nie ma dla kogo się wysilać, a co ważniejsze - nie ma potrzeby zdradzać tajemnicy, a zwłaszcza - wbijać jej ludziom do głowy, że są rządzeni przez złodziei, durniów i łajdaków.

Czy nie lepiej, żeby myśleli, że rządzi nimi Rada Uczciwych Mędrców, więc jeśli mimo to sprawy idą źle, to tylko ich, ciemnej masy, wina? Gdyby nie było tych wojen na górze, to może nawet do dnia dzisiejszego nikt by się nie dowiedział o rozbiorze Polski, jakiego PSL wraz z SLD dokonały w latach 19993-1997, podobnie jak koalicja AWS-UW w latach 1997-2000 i później. A czego oczy nie widzą, o to serce nie boli, więc tacy obywatele byliby szczęśliwi, nawet gdyby ich strzyc do gołej skóry.

Dlatego obok kampanii negatywnej jest i pozytywna. Kampania pozytywna polega na tym, że partie polityczne na wyścigi obiecują, czego to nie zrobią, żeby tylko obywatelom przychylić nieba.

Naturalnie nikt nie zamierza tych obietnic spełniać, bo często jest to albo głęboko szkodliwe, albo obiektywnie niemożliwe, ale wszyscy wiedzą, że nie chodzi o to, żeby były spełniane, tylko - żeby były przyjemne.

No i właśnie, kiedy tylko okazało się, że 21 października będą wybory, „Rzeczpospolita” przepytała przedstawicieli poszczególnych partii, co też tym razem wymyśliły, by przychylić nam nieba.

Z prawdziwą uciechą zobaczyłem, że wszyscy - poza Prawem i Sprawiedliwością - chcą, a nawet „zdecydowanie chcą” rozdzielić funkcję prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości. Z pozoru nic nadzwyczajnego, ale chodzi o to, że ten postulat wszystkie partie obiecywały zrealizować zarówno po wyborach w roku 1993, po wyborach w roku 1997, po wyborach w roku 2001, no i oczywiście - po wyborach w roku 2005.

Oczywiście niektóre nazywały się wtedy inaczej, np. PiS nazywał się wtedy Porozumieniem Centrum, Platforma Obywatelska - najpierw Kongresem Liberalno-Demokratycznym, a potem - Unią Wolności, Samoobrona najpierw była związkiem zawodowym i do prokuratury miała stosunek zdecydowanie podejrzliwy, bez względu na jej usytuowanie w systemie organów państwa, no a teraz pewnie by też chciała, by prokurator generalny podlegał Konwentowi Seniorów, którzy za każdym razem by ustalali w demokratycznym głosowaniu, które śledztwa ma wszczynać, a które - umarzać. SLD też był Polską Zjednoczona Partią Robotniczą, zanim najpierw został Socjaldemokracją Rzeczypospolitej Polskiej, a później - SLD.

Ale chociaż wszyscy - oczywiście poza PiS-em - „chcieli” rozdzielić te urzędy, to jak dotąd - nie są one rozdzielone, mimo, że wszystkie „chcące, a nawet «zdecydowanie chcące»” tego ugrupowania zdążyły w międzyczasie rządzić państwem.

Ta sytuacja przypomina anegdotę Stefana Kisielewskiego o polowaniu na zające. Myśliwi przybywają do lasu i ustawiają się w linię. Nagle z lasu wyskakuje zając. Wszyscy podrywają strzelby, ale leśniczy powiada: panowie, to samica, często kotna, my do niej nigdy nie strzelamy! Myśliwi opuszczają więc strzelby, wtem z lasu wybiega drugi zając, a leśniczy mówi: aaa, teraz to co innego; to stary kot, my zawsze do niego strzelamy!

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.

Objawy schizofrenii bezobjawowej

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-09-21 | www.michalkiewicz.pl

„Nie wolno izolować demokratycznych narodów” - głosi napis na bilboardzie w hali przylotów terminalu lotniska im Kennedy'ego w Nowym Jorku, gdzie czekam czekam w kolejce do oficera imigracyjnego, który zdecyduje - izolować mnie, czy nie.

Ale czy ja jestem jakimś „demokratycznym narodem”? A gdzieżby tam, uchowaj Boże! Nie tylko nie jestem „demokratycznym narodem”, ale nawet nie uchodzę za ultrasa demokracji, więc diabli wiedzą, jak będzie z tą izolacją.

Okazuje się zesztą, ze napis na bilboardzie wcale nie dotyczy osobników takich jak ja, tylko „narodu tajwańskiego”, który powinien być przyjęty do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Tak w każdym razie uważają „przyjaciele Tajwanu”, którzy bilboard ufundowali. Znaczy - to nie żadna akcja rządu, tylko prywatne przedsięwzięcie zapewne z dyskretnym poparciem Departamentu Stanu, niemniej jednak.

Ano, skoro tak, to niechże ich przyjmą; dlaczego jakiś tajwański wykształciuch nie miałby przemówić do innych, podobnych mu wykształciuchów w sali Zgromadzenia ogólnego ONZ? Co prawda, oni wszyscy z góry wiedza, co powie każdy z nich, ale wiadomo, że i demokracja musi mieć swoje rytuały.

Skracając sobie czas oczekiwania takimi rozmyślaniami, dochodze wreszcie do oficera. Ten pyta, po com przyjechał, potem lewy palec, prawy palec, dno oka i już dołączam do grona szczęściarzy, co to nie zostali izolowani.

Ale nie zawsze idzie tak gładko. Następnego dnia na lotnisku w Ottawie pani oficerowa kanadyjska, której nieopatrznie powiedziałem, że przywożę książki [mowa o nowej książce StM - przyp. webmaster], kieruje mnie do osobnego kantorku, bierze książkę, przegląda i pyta, w jakim to ona jest języku.

Polskiego, ma się rozumieć, nie zna, więc robi mi wyrzut, dlaczego rzecz nie została przetłumaczona na jakiś normalny język, dajmy na to - francuski, w którym właśnie rozmawiamy.

- Ano - powiadam - wyszła dopiero trzy tygodnie temu, więc jeszcze za wcześnie na tłumaczenie. Zresztą, poza Polakami nikogo to nie obchodzi, więc po co tłumaczyć. - Tak? A o czym ona jest, ta książka? - pyta dociekliwa pani. - Ona jest o lustracji w Polsce. - O lustracji? A co to takiego?

Opowiadam tedy, że za komuny było UB, które miało swoich konfidentów, no a teraz chodzi o to, żeby wiedzieć, którzy to byli, czy dajmy na to, któryś nie jest aby autorytetem moralnym. Dla pani, widzę, trochę to za trudne, więc znowu bierze się za wertowanie książki i każe mi tłumaczyć tytuły rozdziałów.

Widocznie mam zdziwiona minę, bo wyjaśnia, że „wie pan, tu jest Kanada i prawo zakazuje uprawiania propagandy”. Dziwię się uprzejmie, twierdząc, że zawsze myślałem, iż Kanada słynie w świecie z wolności słowa. - Zresztą - powiadam - żadnej „propagandy” tu nie ma, tylko relacje o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich 15 lat.

Pani wychodzi na jakieś konsulatacje, po czym zagląda do internetu. - Co pani chce wiedzieć? - Sprawdzam, czy coś o panu jest w internecie. - O, to będzie trochę trwało, bo podobno jest 400 tys. wzmianek - mówię, ale przecież wśród nich pewnie są też donosy Stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita i Stowarzyszenia im. Jana Karskiego, chwała Bogu - po polsku.

Okazuje się, że chyba słusznie myślę, bo moja pani idzie na konsultacje do innej i wspólnie nad czymś się naradzają. Wreszcie wraca i uśmiechem, który wydaje mi się trochę dziwny oznajmia mi, że jestem „sławny” również w USA. Niechże Najwyższy błogosławi tedy pana Abrahama Foxmana z żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej, bo czyż to nie jego interwencjom u prezydenta Kaczyńskiego, żeby wyrzucić mnie z Polskiego Radia, zawdzięczam obecne wyzwolenie z lotniskowego domu niewoli?

Okazuje się, że Kanadyjczycy nie różnią się od Polaków i śmiało można by również do nich skierować słowa „Posłania do Narodów Europy Wschodniej” z 1981 roku, że „głęboko czujemy wspólnotę naszych losów”. Najwyraźniej międzynarodówki też mogą by rozmaite, tyle, że jedne działają z ostentacją, a inne - dyskretnie.

Wspominam o tym tak obszernie, bo właśnie przeczytałem, jak to niezawisły sąd zabronił prof. Zybertowiczowi mówienia o sekretnych związkach telewizji „Polsat” z razwiedką. Teraz tylko patrzeć, jak red. Lis, Żakowski i Wołek zaczną pod niebiosa wychwalać niezawisłość sądów, chociaż z drugiej strony wychwala się przecież Galileusza, co to niby, wbrew zakazowi Inkwizycji miał powiedzieć, że „jednak się porusza”.

Ale czy Inkwizycja była niezawisłym sądem, jakie mamy dzisiaj w Polsce? To już zależy od punktu widzenia, więc i tak dobrze, że niezawisły sąd nie zabronił prof. Zybertowiczowi mówić również o innych sprawach, że, dajmy na to, nie zabronił mu w ogóle mówić. A dlaczego miałby sobie żałować, dlaczego miałby mu nie zabronić, skoro wiadomo przecież, że milczenie jest złotem?

Oczywiście nie w każdym przypadku; taki dajmy na to, „drogi Bronisław” może mówić, co mu się tylko podoba i żaden niezawisły sąd nie ośmieli się podnieść nań wyssanego palca, podobnie zresztą, jak na Aleksandra Kwaśniewskiego, ale po pierwsze - co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie, a po drugie, najwyraźniej „Polsat”znalazł jakiś sposób przekonania niezawisłego sadu, że tak własnie będzie dla wszystkich najlepiej. Podobnie uważał pan Surwint, szlachcic żmudzki, perswadując oficerowi plutonu egzekucyjnego, by nie rozstrzeliwał pana Wołodkowicza: „zmuruje kościół pan mój, chwała Bogu ma z czego!”.

No dobrze, ale co będzie, jeśli prof. Zybertowicz zacznie przedstawiać historię sekretnych związków „Polsatu” z razwiedka w języku migowym? Czy niezawisły sąd zabroni mu także gestykulować?

Wszystko to być może, ale jak taki zakaz wyegzekwować? Nie ma rady, bez kaftana bezpieczeństwa chyba się nie obejdzie. No dobrze, ale jakże to tak, pakować zdrowego człowieka, w dodatku profesora uniwersytetu, w kaftan bezpieczeństwa? Co powie na to Helsińska Fundacja Praw Człowieka, co powiedzą inni płomienni szermierze wolności?

A cóż niby mieliby powiedzieć; nic nie powiedzą, bo przecież wolność jest tylko dla przyjaciół wolności, a nie dla jej wrogów. A o tym, kto jest przyjacielem wolności, zawsze decydował Hermann Göring, tj. pardon - Hermann Göring decydował, kto jest Żydem, a o tym, kto jest przyjacielem wolności, a kto jej wrogiem decyduje... no, kto właściwie o tym decyduje?

Czy aby nie razwiedka, za pośrednictwem swoich agentów, uplasowanych po fundacjach i merdiach? Skoro tak, to tylko patrzeć, jak wracze ze Światowej Organizacji Zdrowia zatwierdzą przez głosowanie słynną schizofrenię bezobjawową, na którą zapadało w przeszłości tylu wrogów nieubłaganego postępu. Czas po temu najwyższy, bo już i duchowy przywódca polskich gojów i lesbijek Robert Biedroń wzywa do „leczenia nienawiści” do homosiów.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Sprawa życia i śmierci

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-09-22 | www.michalkiewicz.pl

Zablokowanie przez Polskę Dnia Przeciwko Karze Śmierci, który zapewne, w zamyśle jego promotorów miał być elementem nowej, świeckiej tradycji europejskiej, ożywiło przygasłą nieco dyskusję na temat kary śmierci i w ogóle sensu wszelkich kar.

Przez szermierzy politycznej poprawności kara śmierci uważana jest za relikt barbarzyńskiej epoki, podobnie zresztą, jak wszystkie kary. Wynika to z tzw. „humanistycznej” koncepcji człowieka. Według niej, człowiek jest kłębowiskiem sił, których istnienia nawet sobie nie uświadamia, a cóż dopiero, żeby nad nimi zapanował.

Jest „ślepym narzędziem przyrody”, a nie istotą zdolną do świadomego wybierania, które chrześcijaństwo określa mianem „wolnej woli”. Skoro tak, to egzekwowanie wobec człowieka jakiejkolwiek odpowiedzialności, zwłaszcza w postaci kary, jest rodzajem małpiego okrucieństwa, którego szczytowym wyrazem jest właśnie kara śmierci.

Nic zatem dziwnego, że w Unii Europejskiej, gdzie polityczna poprawność staje się obowiązującym prawem, kara śmierci jest źle widziana. Jej przeciwnicy stawiają znak równości między nią, a morderstwem, ignorując zupełnie to, że kara śmierci wymierzana jest człowiekowi winnemu przestępstwa, podczas gdy ofiarą morderstwa pada człowiek niewinny.

Zacieranie różnicy między winą i niewinnością jest również elementem filozofii głoszącej, że prawda nie istnieje. Skoro prawdy nie ma, to mówienie o winie i niewinności nie ma żadnego sensu. Jednak cała ta filozofia, podobnie jak „humanistyczna” koncepcja człowieka, to intelektualna tandeta. Jeśli bowiem prawdy nie ma, to czego właściwie nauczają modni filozofowie?

Warto by zatem dyskusję nad karą śmierci uporządkować. Na początek - zwrócić uwagę, że kara śmierci, podobnie zresztą, jak wszystkie inne kary, jest dolegliwością stosowaną w procesie wymierzania sprawiedliwości.

Najważniejszą tedy kwestią, jaką trzeba rozstrzygnąć, jest odpowiedź na pytanie, czy kara śmierci jest sprawiedliwa, czy nie. Jeśli nie jest sprawiedliwa, to trzeba ją skasować, bo jest oczywiste, że przy pomocy niesprawiedliwej kary żadnej sprawiedliwości wymierzyć się nie da.

Jeśli jednak okazałoby się, że kara śmierci jest sprawiedliwa, to nie ma żadnego powodu, by ją kasować. Przeciwnie - państwo nie powinno pozbawiać się żadnego narzędzia wymierzania sprawiedliwości, bo tylko dlatego tolerujemy państwowy monopol na przemoc, że ma być ona używana w służbie sprawiedliwości.

To pytanie dla przeciwników kary śmierci bywa kłopotliwe, o czym miałem okazję przekonać się podczas dyskusji na Wydziale Prawa UMCS w Lublinie, w której moim przeciwnikiem, był działacz Amnesty International.

Kiedy zaproponowałem, byśmy rozpoczęli od odpowiedzi na to pytanie, próbował zwekslować dyskusję na inne tory. Wzbudził jednak zniecierpliwienie publiczności i zrozumiał, że nie uda mu się uchylić od odpowiedzi. Stwierdził tedy, że kara śmierci jest niesprawiedliwa.

Odparłem, że w takim razie należałoby zrehabilitować wszystkie ofiary mordu sądowego w Norymberdze. Na to odrzekł, że wcale nie, bo wtedy kara śmierci była sprawiedliwa, a dopiero teraz nie jest. Sala zareagowała na to huraganem śmiechu i dyskusja się skończyła.

Warto zatem wrócić do tego pytania zwłaszcza, że zablokowanie przez Polskę tej nowej, świeckiej tradycji europejskiej, nastręcza wyjątkowo dobrą okazję.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.

Tubylcy pod specjalnym nadzorem

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-09-24 | www.michalkiewicz.pl

„Dziś moja moc się przesili, dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny” - tak może za mickiewiczowskim Konradem z „Dziadów” powtarzać sobie każdy spośród 57 zarejestrowanych w Panstwowej Komisji komitetów wyborczych.

Kogóż tam nie ma! I Samoobrona, reprezentowana przez posła Krzysztofa Filipka, i komitet wyborczy Krzysztofa Rutkowskiego, ongiś wybitnego parlamentarzysty w klubie tejże Samoobrony, a dzisiaj startującego samopas, i różne komitety typu „Róbmy sobie na rękę”, słowem - zupełnie jak w proroczej wizji św. Ildefonsa, tzn. Konstatnego Ildefonsa Gałczyńskiego, przedstawionej w postaci rozmowy syna z matką.

Na pytanie matki, co się synowi „marzy”, ten odpowiada, ze mu się marzy iż „przystępuje do ...arzy i z nimi robi to samo”. „A na czym, ach, a na czym polega robota w którąś się wplątał” - zapytowywuje stroskana matka, na co syn odpowiada, że na tym, iż „przelewamy z pustego w próżne, a sobie na konto”.

Oczywiście ta rozpusta wkrótce zakończy się pod presją nieubłaganej rzeczywistości, bo właśnie Państwowa Komisja Wyborcza rozesłała groźne memento, że wszystko ładnie-pięknie, ale listy wyborcze należy zarejestrować najpóźniej do godziny 24 dnia 26 września.

Ale łatwo powiedzieć - „zarejestrować”, kiedy do tego potrzeba uzyskać co najmniej po 5 tys. podpisów wyborców w co najmniej 21 okręgach, żeby już następne listy okręgowe rejestrować bez podpisów. A dla wielu komitetów wyborczych zebranie 105 tysięcy podpisów może okazać się zadaniem albo trudno, albo wręcz niewykonalnym, toteż liczba komitetów, które do wyborów staną naprawdę, może okazać się mniejsza.

Oczywiście, zanim padnie salwa, humory jeszcze dopisują i tym własnie tłumaczę sobie plakat wyborczy Partii Kobiet, na którym najwybitniejsze aktywistki z przewodniczącą Manuelą Gretkowską na czele, sfotografowały się na golasa.

Takiej oferty wyborczej nie złożyła dotąd jeszcze żadna partia, ale zawsze jakiś początek musi być. Bolesław Piasecki mawiał, że jeśli coś dostarcza nam szczęścia, to nie jest fikcją, a któż może lepiej uszczęśliwić jeśli nie kobieta? Jeśli zatem za przychylenie nam nieba bierze się już nie jakaś pojedyncza kobieta, ale cała Partia Kobiet, to szczęśliwość jest murowana.

Żeby tylko z tym nie przesadzic, bo lepsze jest wrogiem dobrego. Przekonał się o tym francuski prezydent, który zakonczył życie z głową między udami pewnej ładnej malarki. Chociaż okoliczności śmierci tego polityka starano się utrzymać w tajemnicy, to jednak na pogrzebie w przemówieniach żałobników pojawiły się aluzje, że nieboszczyk „był szczęśliwy aż do ostatniej chwili swego życia” - i tak dalej.

Jeśli zatem przeżyjemy ten nadmiar szczęścia od Manueli Gretkowskiej, to już pewnie przeżyjemy wszystko, jak głosiła sławna piosenka „Pesymiści”: „nie daliśmy się faszystom, nie damy się komunistom, źle było, źle będzie, w Polsce zawsze i wszędzie, oprócz nas wszyscy są w błędzie”.

Skoro aktyw partyjny uwija się wokół zbierania albo (pssst!) fałszowania podpisów, zaś transfery wpływowych mężów stanu miedzy poszczególnymi listami w zasadzie już się zakończyły, przyszedł sądny dzień na gryzipiórów.

Światem wstrząsnęła wiadomość, że red. Tomasz Lis został odsuniety od dziennika telewizyjnego w Polsacie. Jeszcze nie ochłonęlismy z wrażenia, a tu już następna sensacja, że niebezpieczne związki z Polsatem zrywa też pani Lisowa, znana pod nazwiskiem Hanny Smoktunowicz.

Powiadają, że to dlatego, że zagrożony („czuj się zagrożony!”) przez faszystowski reżym Kaczyńskich właściciel Polsatu Zygmunt Solorz, pozbywa się Lisów, niczym dziewiętnastowieczni podróżnicy murzyńskich chłopców, których wyrzucali z pirogi, kiedy krokodyle napierały na nią zbyt natarczywie.

Z tego powodu „Gazeta Wyborcza” nie szczędzi mu gorzkich wyrzutów, ale widocznie Zygmunt Solorz inaczej ocenia tę sytuację, w czym podobny jest do nieboszczki Barbary Blidy. Jak zapewniał wszystkich Janusz Kaczmarek, na Barbarę Blidę nie było żadnych dowodów. Cóż jednak z tego, skoro ona sama najwyraźniej myślała, że są.

Już tam Zygmunt Solorz na pewno słyszał ruskie porzekadło, że nikt nie jest bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara, więc jeśli wyrzucenie z pirogi murzyńskiego chłopca daje szansę przetrwania, to któż by się wahał?

Ta sprawa pokazuje, że kiedy najtężsi politycy nie są pewni ani dnia, ani godziny, również w środowisku telewizyjnych gwiazd sytuacja staje się płynna, a cóż dopiero, gdy kampania wyborcza wejdzie w decydującą fazę.

Jakby w przeczuciu rysującej się w tych okolicznościach niepowtarzalnej szansy, po 70 latach reaktywowano w Warszawie lożę B'nai B'rith. Ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce był z tego powodu niezwykle kontent, zwłaszcza gdy władze loży wyłożyły, jaki mają w tym interes.

Okazało się, że chodzi im o realizację tzw. „roszczeń” i zrobienie porządku z Radiem Maryja. Nieomylny to znak, że i sprawa właściwego nadzoru nad wyłoniona w drodze wyborów administracją tubylczą, również wchodzi w decydującą fazę.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Dobro demaskuje i zwycięża

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-09-25 | www.michalkiewicz.pl

Co tu dużo gadać - podróże kształcą. Gdybym nie pojechał do Kanady, to nigdy bym się nie dowiedział, ani kto mnie tam wysłał, ani - po co tam pojechałem. Naiwnie myślałem, że pojechałem na zaproszenie życzliwych mi osób, a tymczasem okazało się, że to wcale nieprawda, bo do Ameryki wysłali mnie Kaczyńscy z misją, żeby tam agitował na ich rzecz i judził przeciwko Lidze Polskich Rodzin i Samoobronie.

Nic o tym nie wiedziałem, ale czy to człowiek musi wszystko wiedzieć? Najwyraźniej Kaczyńscy wysłali mnie do Ameryki bez mojej „wiedzy i zgody”, podobnie jak ks. red. Adam Boniecki opublikował w „Tygodniku Powszechnym” tekst wystąpienia J.Em. Stanisława kardynała Dziwisza.

Nigdy bym się też nie dowiedział, że jestem piłsudczykiem i masonem, a nawet - że mam „słuszne pochodzenie”. A tak, to wystarczyło, bym przeczytał opublikowany w tygodniku „Goniec”, do którego ja również pisuję, list, jaki przysłał do redakcji pan Darek Kowalczyk - najwyraźniej sympatyk Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony, który z tego tytułu wie wszystko, a jeśli nawet nie wie - to „czuje i wierzy głęboko”.

Co prawda moje afekty do Piłsudskiego pan Darek wyprowadza z przesłanki, iż w lokalu Związku Narodowego Polskiego w Toronto wisi portret tego „socjalisty”, ale jak brakuje przesłanki lepszej, to przecież dobra i taka. Logiki żadnej w tym nie ma, ale czyż wszyscy muszą myśleć logicznie?

Nie muszą. Wystarczy, że czują i wierzą, a nade wszystko - kochają, dajmy na to, pana Andrzeja, a miłość rzadko parzy się z logiką. Zresztą wcale nie musi; przede wszystkim liczą się intencje, a pan Darek intencje ma poczciwe. Życzy Polsce jak najlepiej, więc bez wahania zdemaskuje każdego, kto nie popiera Samoobrony lub Ligi Polskich Rodzin.

Jeśli idzie o demaskowanie, to jestem poniekąd przyzwyczajony. Jeszcze w połowie lat 90-tych pani red. Alina Grabowska zdemaskowała mnie jako „antysemitę”.

Potem wielokrotnie demaskowali mnie redaktorzy „Gazety Wyborczej”, chociaż zwracałem im uwagę, że po zdemaskowaniu mnie przez samą panią Alinę Grabowską, powtórne demaskowanie przez nich, wcale mi nie imponuje.

Nic nie pomogło, przeciwnie - za demaskowanie mnie wzięła się później „Otwarta Rzeczpospolita” i Stowarzyszenie im. Jana Karskiego. Ale pan Darek, to co innego. Pan Darek demaskuje mnie od przodu i od tyłu, zagadkowo sugerując, że mam „słuszne pochodzenie”.

Co konkretnie ma na myśli - trudno zgadnąć, ale dzięki i za to, bo przecież „słusznym pochodzeniem” nie każdy może się pochwalić. Już starożytni Rzymianie zauważyli, że mater semper certa est, pater - quem nuptiae demonstrat, co się wykłada, że matka jest zawsze wiadoma, zaś ojcem jest ten, na kogo wskazuje małżeństwo.

Ha, łatwo powiedzieć: małżeństwo! A jak nie było małżeństwa? Od razu widać, że w takich okolicznościach „pochodzenie”, to sprawa niepewna, o czym przekonała się choćby pani Aneta Krawczykowa, oskarżająca pana Andrzeja o różne frywolności.

Wspominam o tym, bo nieomylny to znak, że kampania wyborcza rozpoczęła się również za oceanem i rozwija się według reguły zaproponowanej w „Panu Tadeuszu” przez Klucznika Gerwazego: „Gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych - każdy swego”.

Tymczasem w kraju - najwyraźniej odwrotnie; widać podmuchy nowego ducha. Wprawdzie ścisłe kierownictwa partii po staremu deklamują, że „oni kłamią, my mówimy prawdę”, ale widać też i światełko w tunelu. Jeszcze słychać energiczne zapowiedzi w rodzaju „zło wytępię!”, ale do głosu najwyraźniej dochodzi przekonanie, by zło dobrem zwyciężać.

Najbardziej spektakularnym tego dowodem, który cały świat wprawił w podziwienie, było przyjęcie posady doradczyni pana prezydenta do spraw kobiet przez panią Nelly Rokitową. Czym pan prezydent uwiódł panią Nelly, jakich środów perswazyjnych użył, by ją do siebie przekonać - tajemnica to wielka, a kto by tak wielką tajemnicę zdradził, umrze podwójnie - ciałem i duszą.

Z pewnością nie mogło to być jakieś byleco, bo przecież pani Nelly otrzymywała propozycje również od Platformy Obywatelskiej, a nawet - od PSL. Domyślam się tedy, że pan prezydent musiał, że tak powiem, zniewolić panią Nelly jakąś propozycją nie do odrzucenia. Wszystko jednak wskazuje na to, że podobnie jak ja o swoim „słusznym pochodzeniu”, tak i pan poseł Jan Rokita o tych sprawach, a właściwie - o decyzjach, jak przystało na męża, dowiedział się ostatni, więc z tego wszystkiego wycofał się z życia politycznego.

To oczywiście bardzo niedobrze, co teraz pocznie nasza biedna Ojczyzna, ale z drugiej strony - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej Centralne Biuro Antykorupcyjne nie będzie próbowało go werbować, jak podobno próbowało posła Antoniego Mężydło. Całe szczęście, że go nie zwerbowało, bo w przeciwnym razie dopiero Donald Tusk miałby z nim zgryzoty!

Przypadek pani Nelly, aczkolwiek znakomity, jako ilustracja zasady, że dobro wszystko zwycięża, skłania również do wniosku, że małżeństwa partnerskie mają też swoje wady. Jakże odmiennie prezentują się na tym tle mennonici, których skupiska znajdują się w okolicach miasta Waterloo, które objeżdżałem w pogodną niedzielę 16 września.

Wystarczy spojrzeć, jak wracają konnym powozem z nabożeństwa, galowo wystrojeni w czarne ubrania, żeby nabrać przekonania, że takie niespodzianki między nimi zdarzyć by się nie mogły. No tak, ale menonitów w Warszawie nie ma. Nie ma ich nawet w Krakowie, więc nie ma rady - trzeba podróżować.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

W pogoni za horyzontem

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-09-28 | www.michalkiewicz.pl

Jeśli ktoś pragnie poszerzyć sobie horyzonty, niech broń Boże nie wsadza nosa w „Gazetę Wyborczą”, bo wtedy „takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy”.

Wprawdzie wielu osobników wpatrzonych, jak nie w „Gazetę Wyborczą”, to we własne pępki, zaczyna ulegać jakimś halucynacjom iluminacyjnym, ale to tylko „przesądy światło ćmiące” - takie same, jakim w swoim czasie poddawali się paryscy czciciele Phallusa Uskrzydlonego.

Ktoś, kto pragnie poszerzyć sobie horyzonty, powinien pojechać do prowincji Alberta w Kanadzie. Jadąc autostradą, dajmy na to, z Calgary do Edmonton, które jest stolicą tej prowincji, zaraz za miastem doznaje zaskoczenia rozległością tamtejszego horyzontu.

W klarownym, jesiennym powietrzu po zachodniej stronie widzi z odległości ponad 100 kilometrów ośnieżone szczyty Gór Skalistych, od których rozciąga się preria, ciągnąca się również w kierunku wschodnim przez kilka tysięcy kilometrów, poprzez sąsiednią prowincję Saskatchewan, kolejną prowincję Winnipeg - hen aż do Zatoki Hudsona!

Preria w zasadzie jest bezdrzewna, jeśli nie liczyć rzadkich zagajników, dzięki czemu nic nie przesłania linii dalekiego horyzontu. A po obydwu stronach autostrady, ciągną się pola, teraz już w większości zżęte, chociaż trafiają się jeszcze łany nie skoszone.

Gdzie indziej rozciągają się rozległe pastwiska, na których pasa się stada krów, przebywających tam samopas, jak rok okrągły. To z nich właśnie bierze się albertańska specialite de la maison, w postaci ogromnego steku. Zaraz pierwszego dnia w Calgary dostałem na kolację taki stek, ale z bizona - żebym poczuł, że jestem na prerii.

Po obydwu stronach autostrady widać od czasu do czasu ogrodzone budki, obok których stoją wysokie rury z płomieniem u szczytu. Jak mnie objaśniono, są to odwierty, z których wydobywana jest z piasku ropa naftowa. Przemysł naftowy jest w tej chwili wiodącą gałęzią gospodarki Alberty i niedawno wszyscy mieszkańcy tej prowincji otrzymali z tego tytułu dywidendę w wysokości 400 dolarów na osobę.

Benzyna jednak nie jest tania; litr w Edmonton kosztuje 97-99 centów, podczas gdy w Calgary - nawet powyżej dolara. Nie wpływa to w zasadzie w najmniejszym stopniu na ruch samochodowy; obok samochodów osobowych i półciężarówek marki Ford lub Dodge, wśród których trafiają się także półciężarówki marki Toyota - Tundra, autostradą gnają ogromne ciężarówki, niektóre z całymi domami na wielokołowych lorach, a jedna wiozła skrzynię ciężarówki używanej w odkrywkowych kopalniach. Ta skrzynia wielkością dorównywała przewożonym domom, ale bo też koło tej ciężarówki ma prawie 4 metry średnicy.

Na każdym kroku widać tutaj kontynentalny rozmach, z czego, ma się rozumieć korzystają też tutejsi socjaliści. Otwarcie swoich herezji oczywiście nie głoszą, zgodnie ze wskazówką klasyków, by na tym etapie materializmu dziejowego „nie płoszyć ptaszka - niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje - aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki”. Jeśli nawet tutejsze socjały mają taki ideał, to do jego realizacji chyba jeszcze daleko - między innymi również z uwagi na rozległość tutejszych horyzontów.

Wśród takich peregrynacji, z kraju docierają do mnie tylko echa przedwyborczych bojów. Już wiem o wiekopomnej decyzji małżonki Jana Rokity i zachodzimy tu wszyscy w głowę („zachodzim w um z Podgornym Kolą, co ciągnie go do naszych dam”), czym właściwie wyrafinowaną przecież panią Nelly mógł uwieść pan prezydent.

Niektórzy cynicy przypominają starożytną sentencję, że de gustibus - i tak dalej, formułując ją wszelako w wersji krajowej, że każda potwora - ale to chyba do końca sprawy nie wyjaśnia, bo przecież takie tajemnice z natury rzeczy niezgłębione są.

Zupełnie odmiennie na tym tle prezentuje się Partia Kobiet pani Manueli Gretkowskiej, która wyprodukowała plakat pokazujący, że kobiety nie mają przed nami nic do ukrycia, jako, że wraz ze swoją liderką sfotografowały się tam na golasa. Inna sprawa, że Partia Kobiet, mimo takich zewnętrznych znamion transparentnej otwartości, też musi mieć swoje dyskretne zakątki.

Przeglądając listę komitetów zgłoszonych do PKW zauważyłem, że pełnomocnikiem Partii Kobiet jest jakiś mężczyzna. Skoro tak, to przed Partią Kobiet rozciągają się świetlane prespektywy, tak szerokie, niczym horyzonty w prowincji Alberta - bo w odróżnieniu od ugrupowań o członkostwie zorientowanym raczej politycznie niż płciowo - Partia Kobiet może się rozmnażać.

A wiadomo, że nic dziś nie decyduje w takim stopniu o polityce, jak demografia, co zauważyły nawet wrogie do niedawna wszelkiej demografii masony („masony nudne i ponure...”), więc nie jest wykluczone, że Partia Kobiet może okazać się przyszłością polskiej polityki.

Oczywiście jeszcze nie teraz, bo teraz jeszcze pięknie się różnimy na tle, kto właściwie ma tworzyć grupę trzymającą władzę, ale w przyszłości, kiedy już grupy trzymające władzę zostaną ustabilizowane, pani Manuela - o ile nie pochłonie jej w międzyczasie cud ciemnego ciała („Cyprian cyberotoman cynik ceniąc czule czarnej córy cesarskiej cud ciemnego ciała...”) i jego interesujących otworów - może stanąć na czele polskiej klasy politycznej, jako babunia polskiej transformacji.

Bo transformacja nadchodzi, jak księżyc pod płot, ale zupełnie inną drogą (patrz wizje św. Ildefonsa spisane w poemacie „Tatuś”: „I wszystko było już tak październikowo / i podział dóbr miał być zrobiony sprawiedliwie... / Niestety! Tatuś ni stąd, ni zowąd / zatruł się szprotkami w oliwie”).

Czy szprotkami, czy może śledziami - mniejsza o to, bo czy to ważne, skoro już będziemy zatruci? A że coś takiego się szykuje, to rzecz pewna - o czym świadczy informacja ze strony internetowej Ambasady USA w Warszawie - że po bodajże 70 latach nieobecności, reaktywowana została w Polsce loża B'nai B'rith.

Okazuje się, że loża, podobnie zresztą jak i Ambasada, ma dwa największe zmartwienia; kiedy zostaną zrealizowane tak zwane „roszczenia” i kiedy zostanie zrobiony porządek z Radiem Maryja. Widać, że przygotowań do zainstalowania na terenie Polski Żydolandu już nie da się ukryć, podobnie jak nie da się już ukryć przygotowań do wojny w fazie koncentracji wojsk na obszarze przygranicznym.

Nawiasem mówiąc, widać też coraz wyraźniej, że pretensje do Radia Maryja pozostają w bezpośrednim związku z owymi „roszczeniami” - bo czyż w przeciwnym razie izraelski ambasador Dawid Peleg byłby traktowany jako przedstawiciel Ducha Swiętego na Polskę?

Wygląda na to, jakby nasz amerykański sojusznik powoli przygotowywał się do nowej Jałty - tym razem na korzyść Niemiec - na co wskazywałyby również zawężające się coraz bardziej horyzonty.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Jasnogrodziak całą gębą

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-09-29 | www.michalkiewicz.pl

Kto by pomyślał, że w zaostrzającej się walce klasowej propagandyści Jasnogrodu tak szybko sięgną do argumentów ongiś surowo przez Jasnogród potępionych?

Trudno to pomyśleć, ale tylko wtedy, gdy się zapomni, ze Jasnogród kieruje się mądrością etapu. Na jednym etapie coś się potępia, żeby na innym etapie do tego się odwołać.

Weźmy na przykład takiego pana Tomasza Jastruna. Trudno o lepszego przedstawiciela Jasnogrodu, bo i potępia, kogo akurat trzeba, i odziedziczył poetycki talent, co prawda mały, niemniej jednak.

I właśnie on odwołał sie ostatnio do potępionej ongiś teorii Lombroso, który określał cechy charakterologiczne ludzi na podstawie ich fizjonomii. Podobną metodę proponuje obecnie Tomasz Jastrun, utrzymując, że prawicowców, a zwłaszcza prawicowych dziennikarzy, można rozpoznać po „gebach”.

No dobrze, być moze, że Lombroso miał rację, być może, że rację ma i Tomasz Jastrun, kiedy twierdzi, prawicowca można rozpoznać po gębie. No a lewicowca? Czy lewicowca też można rozpoznać po gębie? Logika wskazywałaby, że można, a zatem - co takiego charakterystycznego jest w gębie lewicowca?

Gęba, jak wiadomo, jest strukturą złożoną... Na przykład jedne są owalne, inne znowu - pociągłe. Dalej - oczy, które mogą być niebieskie, szare albo piwne, a poza tym też skośne albo zwykle. Oczy mają też wyraz: jedno wejrzenie jest śmiałe, inne znowu - melancholijne. Po oczach idzie nos. Ooo, tu możliwości jest bardzo dużo. Czy jednak istnieje kształt nosa charakterystyczny dla typowego przedstawiciela lewicy?

Jeśli by istniał, to dociekania Tomasza Jastruna mogłyby zostać szalenie wzbogacone: jedne nosy mogłyby okazać się charakterystyczne dla gęb prawicowych, a inne - dla lewicowych. Wreszcie - jaki kształt nosa ma Tomasz Jastrun? Trudno bowiem takie badania skutecznie prowadzić w oderwaniu od konkretnych osób, zwłaszcza gdy wiemy, do której grupy należą.

Gdyby tak Tomasz Jastrun albo prof. Bronisław Geremek zechcieli użyczyć swoich gęb w charakterze wzorców, to dalsze badania nad fizjonomiami mogłyby pójść jak z płatka, a i walka klasowa zostałaby przeniesiona na płaszczyznę bardziej naukową.

Dzięki temu moglibyśmy bez trudu rozpoznawać się nie tylko po gębach, ale nawet - ich fragmentach, np. po nosach. Spojrzałby jeden z drugim - i od razu wiedziałby, że z takim nosem to na pewno musi być z Jasnogrodu.

A gdyby do nosa doszło jeszcze melancholijne spojrzenie piwnych oczu oraz wydatne, mięsiste wargi, zwłaszcza dolna, taka jak u szefa europejskich socjalistow Schulza, co to nawołuje do „izolowania Polski” - to nie mielibyśmy najmniejszych wątpliwości, że to Jasnogrodziak całą gębą.

Takie to myśli przychodzą mi do głowy podczas powrotu z koncertu, jaki odbył się w Millenium Parku w Chicago z okazji odwiedzin tego miasta przez prezydenta Kaczyńskiego. Kilkanaście tysięcy Polaków zgotowało mu owację na stojąco i odśpiewało sto lat, chociaż prawdę mówiąc, najmocniejsze oklaski otrzymała Nelly Rokitowa. Widać Chicago ceni kobiety stanowcze, żeby nie powiedzieć - męskie.

Następnie odbył się koncert w wykonaniu Katarzyny Jamroz, Andrzeja Piasecznego, Piotra Szczepanika, Jana Pietrzaka i Justyny Steczkowskiej. Widocznie więcej artystów albo nie zmieściło się w samolocie, albo nie chciało lecieć z prezydentem w obawie przed zemstą Jasnogrodu. Tego też nie można wykluczyć, bo i artyści, którzy koncertowali, w swoim repertuarze uwzględnili pozycje folkloru żydowskiego.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michałkiewicz Stanisław Teksty Teksty V 07
Michałkiewicz Stanisław Teksty Teksty VI 07
Michałkiewicz Stanisław Teksty IV 07
Michałkiewicz Stanisław Teksty X
Michałkiewicz Stanisław Teksty VII 07
Michałkiewicz Stanisław Teksty VIII
DOŁADUJ SWÓJ TELEFON CAŁKIEM ZA DARMO!!!!!, Świat wokół nas, Michalkiewicz Stanisław
Michał Staniszewski Taktyka wojskowa w pierwszej połowie XV wieku 2
Stanisław Michalkiewicz Teksty III 06 III 07 spis tekstów
Stanisław Michalkiewicz Teksty V 07
Stanisław Michalkiewicz Teksty IV 07(1)
SIERGIEJ MICHAŁKOW- , Lektury Szkolne - Teksty i Streszczenia
Pius IX - Quanta cura, STUDIA i INNE PRZYDATNE, Historyczne teksty źródłowe
Bez oręża - Rozd. IX On cię zna, WYCHOWANIE W CZAS WOJNY RELIGIJNEJ I KULTUROWEJ - MATERIAŁY, TEKSTY

więcej podobnych podstron