Czy Polska zwycięża?
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-10-01 | www.michalkiewicz.pl
„Zwyciężaj Polsko!”. Tym utworem rozpoczęło się spotkanie chicagowskiej Polonii z prezydentem Lechem Kaczyńskim, poprzedzające koncert zatytułowany „Polska dla Chicago”.
Prezydent wygłosił krótkie i dobre przemówienie, którym ujął kilkanaście tysięcy Polaków przybyłych do Millenium Park. Urządzili mu owacje na stojąco i odśpiewali „Sto lat”. Większe brawa dostała tylko Nelly Rokita, z czego wnoszę, że Chicago ceni kobiety stanowcze, a nawet - męskie.
Natomiast na koncert Polska specjalnie się nie wysiliła; wprawdzie wystąpili wybitni artyści, ale w liczbie niezwykle skromnej: Katarzyna Jamroz, Andrzej Piaseczny, Piotr Szczepanik, Jan Pietrzak i Justyna Steczkowska. Najwyraźniej reszta artystów nie czuje się chyba dostatecznie pewnie na estradzie, skoro w obawie przed zemstą Jasnogrodu nie odważyła się wsiąść do prezydenckiego samolotu.
Zresztą i u części artystów, którzy odważyli się przylecieć z prezydentem Kaczyńskim do Stanów Zjednoczonych, pojawiła się skłonność do asekuracji w postaci włączenia do repertuaru piosenek z folkloru żydowskiego. Ano, takie czasy.
Czy jednak Polska zwycięża? Tego nie jesteśmy niestety pewni, bo wprawdzie pani minister Fotyga nawet się obraziła na OBWE za skwapliwość w spełnianiu zachcianek Wacława Havla, żeby polskie wybory poddać pod nadzór zagranicznych obserwatorów, ale teraz, nie bacząc na przysłowie, że pierwsza myśl najlepsza, znowu z OBWE „negocjuje”, chociaż Dawid Harris z Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego poparł w całej rozciągłości pierwotne polskie stanowisko.
No tak, ale z drugiej strony „drogi Bronisław”, który chyba stoi wyżej w hierarchii od Davida Harrisa, niczym Rydel w grobie Agamemnona, „pysk rozpuścił” krytykując Polskę w gazetach niemieckich socjaldemokratów. Reprezentant tychże socjaldemokratów w Parlamencie Europejskim, niejaki Martin Schulz, o fizjonomii wskazującej na „korzenie”, wezwał właśnie do międzynarodowej izolacji Polski za zablokowanie groteskowego Dnia Przeciwko Karze Śmierci.
Jeśli tak wyrafinowany osobnik, który będąc na schodach, nie wiadomo, czy wchodzi, czy schodzi, łączy się w takiej sytuacji z niemieckimi socjaldemokratami, to nieomylny to znak, że żydowskie lobby w Polsce, którego „drogi Bronisław” jest nie tylko wybitnym przedstawicielem, ale chyba też kimś w rodzaju „ojca chrzestnego”, zdecydowało się już na całego na kolaborację z Niemcami, żeby te w dowód wdzięczności powierzyły mu nadzór nad administracją tubylczą, jaka wyłoni się z obwieszczenia Państwowej Komisji Wyborczej.
Ponieważ 26 września o godzinie 24 upływa termin rejestracji list wyborczych, zakończyły się transfery polityków między partiami. Jeśli nie liczyć subsidium charitativum, jakie dla Piotra Ikonowicza z PPS przygotowała Samoobrona, oferując mu miejsce na swojej liście warszawskiej, transfery zakończyło przejście byłego „tenora” i założyciela Platformy Obywatelskiej Macieja Płażyńskiego do Prawa i Sprawiedliwosci.
W ten sposób rachunki zostały wyrównane: Płażyński za Mężydłę i Borusewicza, który swoją legendę wymienia na akcje coraz tandetniejsze. Właśnie obejrzałem sobie telewizyjną dyskusję między Radosławem Sikorskim a ministrem Wassermannem.
Sikorski, chociaż kandyduje z Platformy, przecież jest na tyle przytomny, że nie zdecydował się podpisać pod postulatem tej partii, by zlikwidować urząd koordynatora tajnych służb. Tymczasem taki postulat expressis verbis w programie PO został sformułowany, co pokazuje, że razwiedka wprawdzie płaci, ale i wymaga.
A Borusewiczowi już wszystko jedno? Mimo woli przypomina się bajka Krasickiego o starym psie i starym słudze: „psisko stare, niezdatne, oddano do bydła”.
Sondaże pokazują, że obawy, iż wybory nie wyłonią zdecydowanego lidera, który mógłby samodzielnie utworzyć rząd, nie są pozbawione podstaw i przyszły Sejm może być pod tym względem bardzo podobny do właśnie rozwiązanego.
Tymczasem wirtuoz intrygi Jarosław Kaczyński najwyraźniej robi awanse Lewicy i Demokratom, za co pryncypialnie krytykuje go Roman Giertych. Ale nie myli się mistrz taki! Pomagając LiD-owi Jarosław Kaczyński zmierza do osłabienia Platformy, która przecież zbudowała swoją siłę na marginalizacji Unii Wolności, reprezentowanej teraz w LiD w postaci epigońskiej Partii Demokratycznej.
Platforma jeszcze upaja się przyszłą chwałą, ale z młodości pamiętam, jak to wytrawni podrywacze podstępnie zachęcali naiwne panienki: „pij, pij, będziesz łatwiejsza!” - w tym przypadku oczywiście do zawarcia koalicji. Jużci: jeśli LiD odbierze Platformie trochę głosów wyborczych, to kto wie - pewnie trzeba będzie pójść do Canossy, by ratować dla razwiedki co tam jeszcze będzie do uratowania.
No dobrze - a Polska? Co z tego będzie miała Polska? Zwycięstwo, czy kolejne zgryzoty w postaci parlamentarnej reprezentacji „partii zagranicy”?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Rząd światowy
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-10-03 | www.michalkiewicz.pl
Kto rządzi światem? Nad odpowiedzią na to pytanie od wieków łamią sobie głowę najtęższe umysły, ale jedynym efektem ich łamigłówek jest niebywałe rozmnożenie bardziej lub mniej prawdopodobnych hipotez.
Na przykład gdzieś od początku XX wieku coraz większą konkietę zaczęła robić hipoteza, że światem rządzi nafta. Trudno sie temu dziwić, bo rzeczywiście - niech no ktoś spróbuje żyć bez nafty, a właściwie bez benzyny czy oleju napędowego. Największe mocarstwa w jednej chwili stałyby się bezbronne jak niemowlęta.
Toteż o dostęp do źródeł ropy naftowej toczono wojny i np. japoński atak na Pearl Harbor miał nastąpić dlatego, że Amerykanie systematycznie odcinali Japonii dostęp do źródeł ropy, co skazywało to cesarstwo na egzystencję w granicach uznanych przez USA za dopuszczalne.
Ambitni Japończycy wykombinowali sobie, że zniszczą znienacka amerykańską flotę Pacyfiku, a zanim Ameryka ją odbuduje, to oni wyrąbią sobie dostęp do ropy mieczem i niech no potem ktoś spróbuje ich odsunąć.
Podobnie i teraz: wybitna osobistość Ameryki, były szef Rady Gubernatorów Systemu Rezerwy Federalnej Alan Greenspan ogłosił, że przyczyną amerykańskiego (no i naszego też; gdzie konie kują, żaba podstawia nogę) ataku na Irak była cheć zapewnienia sobie dostaw ropy naftowej.
Nie bardzo wiadomo, co oznacza to „sobie” - czy Stanom Zjednoczonym, czy wiceprezydentowi Rysiowi Cheney'owi, ale mniejsza już o to, bo przecież myśleliśmy, że tak naprawdę, to w Iraku chodzi nie o żadną ropę, tylko o ustanowienie demokracji, która, jak wiadomo, uważana jest za najlepszy ustrój na świecie, no, może za wyjątkiem demokracji socjalistycznej, która miała jeszcze lepszą prasę.
No i co teraz zrobi „Gazeta Wyborcza”, co to wmawiała nam, że w Iraku walczymy „za wolność waszą i naszą”? Gdyby taką rewelacje ujawnił kto inny, to sprawa byłaby prosta; oskarżyłoby się go o antysemityzm i może rewokowałby swoje oszczerstwa, niczym czarownica wbijana na pal. Ale Alana Greenspana trudno oskarżać o takie rzeczy, więc nie ma rady - trzeba będzie wymyślić jakieś nowe bajki.
Zresztą mniejsza o bajki, ale czy Polska dostała chociaż baryłkę ropy? Jeśli iustitia w tej wojnie nie polegnie, to musimy zadbać chociaż o te symboliczną baryłkę i to jeszcze przed ostatecznym zwycięstwem, po którym wszyscy szermierze demokracji będą musieli sie stamtąd wycofać.
Z baryłką, niechby nawet symboliczną, to wycofanie wyglądałoby lepiej niż bez baryłki, bo przecież nasz sojusz ze Stanami Zjednoczonymi nie może chyba polegać na tym, że za radosny przywilej uczestniczenia w wojnie o ropę dla Rysia Cheneya będziemy musieli płacić frycowe różnym żydowskim organizacjom.
Bo inna hipoteza utrzymuje znowu, że światem nie rządzi żadna nafta, tylko Żydzi. Trudno powiedzieć, żeby i ta hipoteza była pozbawiona podstaw. W Ameryce, która przecież ma ambicje przewodzenia cywilizowanemu światu (teraz modne są właśnie takie eufemizmy) podnosi się fala pewnego zniecierpliwienia wywołanego rosnącym wpływem żydowskiego lobby na politykę tego państwa, który sprawia wrażenie, jakby to ogon wywijał psem.
Wyglądałoby zatem na to, że Żydzi mogą rządzić światem, chociaż z drugiej strony taki np. prezydent Putin albo przepędził z Rosji albo nawet pozamykał do tiurmy różnych grandziarzy zwanych „oligarchami” i najwyraźniej naigrawa sie z krytyki, której nie szczędzi mu „Gazeta Wyborcza”.
Albo weźmy takie Chiny: czy nimi też rządzą Żydzi? Jak dotąd, nic na to nie wskazuje, no, może za wyjątkiem tego, że Chiny są największym nabywcą amerykańskich obligacji, którymi rząd USA finansuje wojnę w Iraku i Afganistanie. Czyżby jednak... No nie, skąd mieliby takie skośne oczy! Granice metamorfoz zakreśliła w tym przypadku nieubłagana Natura tworząc ludzkie rasy, więc chyba jednak Chinami rządzą Chińczycy.
Co innego Polską. Polską, jak sie wydaje, rządzą wszyscy, a wiec i Żydzi też, czemu zresztą dają wyraz a to w postaci żądań, żeby zrobić porządek z Radiem Maryja, a to w postaci żądań, żeby Unia Europejska nie udzielała subwencji toruńskiej szkole, a to żeby jakimści organizacjom Polska wypłaciła jakieś pieniądze, słowem - próbują administrować Polską w najlepsze.
Ciekawe, że żaden z polityków startujących w wyborach nie ośmiela się zauważyć tego słonia w menażerii. Przeciwnie - wszyscy się przezywają i wymyślają sobie od najgorszych, sprawiając wrażenie jakby to oni mieli rządzić Polską, a przecież nie słyszałem, żeby np. reaktywowana właśnie loża B'nai B'rith obiecywała, że się z nimi swoją władzą podzieli. No to co będzie po wyborach? Czy nasi reprezentanci i prawodawcy będą władać przynajmniej własnymi sekretarkami?
Nie da sie ukryć, dobrze to nie wygląda, ale pocieszmy się, że niedawno minął 23 września i „światem zaczęła rządzić jesień”. Tak przynajmniej śpiewała Maryla Rodowicz do słów Agnieszki Osieckiej. Ta hipoteza wcale nie jest gorsze od innych, ach, co ja mówię - zdecydowanie najlepsza, nieprawdaż?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.
Naród się stęsknił
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-10-05 | www.michalkiewicz.pl
Lot z Chicago do Los Angeles trwa cztery godziny i dwadzieścia minut, ale nasz samolot po wylądowaniu jeszcze przez pół godziny stał na płycie lotniska w korku, czekając aż inne samoloty wystartują, żeby zrobić miejsce przy terminalu. Najwyraźniej tłok w powietrzu daje sie we znaki również na ziemi, toteż lotnisko w Los Angeles jest jednym wielkim placem budowy. Ale każde oczekiwanie kiedyś się kończy i oto znów jestem w słonecznej Kalifornii.
Tutaj jeszcze dalszy ciąg lata, podczas gdy w Chicago - początek jesieni, a gdy w Calgary jechałem na lotnisko, by polecieć do Chicago, na trawie srebrzył się szron. Jednym słowem - wszystkie klimaty na raz, jak to na kontynencie.
Tego dnia, gdy do Chicago przybył prezydent Kaczyński, rozpętała się tam wprawdzie burza z piorunami, ale pod wieczór, kiedy w Millenium Park w centrum miasta zaczęły gromadzić się tłumy Polaków, wróciła pogoda i nic już nie zakłóciło atmosfery tego spotkania. Kilkanaście tysięcy zgromadzonych ludzi urządziło dostojnemu gościowi owacje na stojąco z odśpiewaniem „Sto lat” i wymachiwaniem polskimi flagami.
Prezydent, chociaż trochę rozstrojony zmianą czasu, najwyraźniej był zadowolony, co znalazło wyraz w postaci życzenia, by za rok było tak samo. Kto wie, może takie imprezy też przybliżą politycznż konsolidację Polonii amerykańskiej, która pod tym względem nadal przypomina śpiącego Guliwera?
Ta owacja pokazuje, że „naród sie stęsknił”. Tak właśnie skomentowała pewna starsza pani owacje urządzoną przez warszawiaków prezydentowi Ryszardowi Nixonowi, kiedy przyjechał do Polski w 1972 roku.
Niestety, wieści z Polski nie tylko wprawiają tutejszych Polaków w osłupienie, ale w dodatku tylko patrzeć jak staną się inspiracją do kolejnych „polish jokes”, czyli tak zwanych polskich dowcipów, w których kolportowaniu specjalizują się zwłaszcza przedstawiciele diaspory.
Mam oczywiście na myśli pomysł pana prezesa Kurtyki, żeby w katalogu IPN nie ujawnić przed wyborami informacji o kandydatach na parlamentarzystów. Znaczy - wyborcy powinni wiedzieć jak najmniej o kandydatach na ich własnych przedstawicieli i narodowych prawodawców.
Ja oczywiście rozumiem, że michnikowszczyzna z „drogim Bronisławem” na czele może odnośnym władzom takie pomysły podsuwać i uzasadniać, gwoli dostarczenia diasporze nowych tematów do dowcipkowania z nadwiślańskich Irokezów, ale dlaczego robi z siebie błazna również Władysław Bartoszewski? Dopiero teraz zebrało mu sie na seppuku? A za Józefa Oleksego i za Jerzego Buzka wszystko było gites tenteges?
Do grona osobistości obsrywających Polskę dołączył też ostatnio JE ks. biskup Tadeusz Pieronek, nazywając ją państwem „zdziczałym” i „totalitarnym”. Nie jest to oczywiście żadna deklaracja polityczna; Ekscelencja w ten sposób dzieli się tylko zapewne „radościami z pielgrzymek”, albo zwyczajnie „poszerza przestrzeń duszpasterską”.
Ciekawe, jak nazywa sie diabeł, który podkusił go do wygłaszania takich bredni, bo że go podkusił, a kto wie - może nawet opętał - to rzecz pewna. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, na kogo diabły mogą najbardziej ostrzyć sobie zęby, jeśli nie na takie Ekscelencje? Taki jeden z drugim potępieniec, dajmy na to duch oficera prowadzącego, myśli sobie, że jednak „moje będzie za grobem zwycięstwo” - i dalejże kusić na prawo i lewo.
Kuszenie, jak wiadomo, rozpoczyna sie od odebrania rozumu, a na początek - od przytępienia spostrzegawczości. W przeciwnym razie ks. biskup Pieronek na pewno zorientowałby się, że Polska żadnym państwem „totalitarnym” nie jest, bo w totalitarnym państwie za takową psotę od razu powędrowałby do lochu, albo - co nie daj Boże - pod ściankę.
Jak nie wierzy, to niechże zapyta profesora Bronisława Geremka, jak się takie sprawy załatwiało w jego czasach, co z takimi nakazywał robić Chorąży Pokoju, no i oczywiście - Jakub Berman. Chyba jeszcze pamięta?
Nawiasem mówiąc, taki przypadek musi nastręczać poważne wątpliwości teologiczne. Jak potraktować nauczanie biskupa opętanego przez diabla? W czwartym wieku donatyści twierdzili, ze tradytor nie może skutecznie sprawować sakramentów, chociaż święty Augustyn uważał odwrotnie - że nawet złe prowadzenie się nie ma tu nic do rzeczy.
Mniejsza zresztą o te wątpliwości; niechże wodzą się o nie za łby uczeni teologowie - bo ważniejszy jest kryzys przywództwa, którego dowody zbieramy na każdym kroku. Od śmierci nieodżałowanego prymasa Stefana kardynała Wyszyńskiego naród nasz nie ma przywódcy ani w sferze politycznej, ani w żadnej innej.
Weźmy takiego „drogiego Bronisława” - czy nadaje się na przywódcę? Ależ skądże, wcale nie, przecież każdy widzi, jak obsrywa na prawo i lewo, a kto wie - może nawet zdradza państwo, któremu tyle zawdzięcza i które wybaczyło mu grzechy młodości. Albo JE ks biskup Pieronek - czy można mu wierzyć choćby nawet na jedno słowo, skoro z wiadomych przyczyn jest tak malo spostrzegawczy?
U kardynała Wyszyńskiego wszystko było „ogniem próbowane” i każdy, kto choćby raz się z nim zetknął, nie miał wątpliwości, że to prawdziwy wielki pan - książę rzymskiego Kościoła, który do powierzonego mu narodu ma stosunek ojcowski - nie paternalistyczny, ale właśnie ojcowski - co wyrażało się choćby w gotowości do poświęceń, ale nie do poświęcania innych - a własnej osoby. Naród nieomylnym instynktem to wyczuwał - i odpłacał mu niezachwianym zaufaniem i szacunkiem.
Czy mamy dzisiaj kogoś, kto odpowiadałby takiemu formatowi? Ach, szkoda każdego słowa - mnóstwo mężyków, czy meżydłów stanu podejrzanego autoramentu, którzy właśnie z okazji kampanii wyborczej jeden przez drugiego wykrzykują „zakłamane swoje racje” i oskarżają nawzajem do niezawisłych - jakże by inaczej - sądów.
Krążąc wśród tłumu zgromadzonego wokół amfiteatru w chicagowskim Millenium Park nie miałem wątpliwości, że ci ludzie, że nasz naród rzeczywiście stęsknił się za przywódcą, że chciałby wreszcie komuś zaufać, ale co z tego, kiedy nie ma komu.
Z jednej strony to może i dobrze; Francuzi wymowni powiadają, ze „lepiej tęsknić, niż nie tęsknić wcale”. Rzeczywiście - ta tęsknota za przywodcą, który przezwycięży obecny kryzys, dowodzi zdrowia narodu, dowodzi, że nie wszystko, a właściwie - że może jeszcze nic nie jest stracone.
Z drugiej jednak strony lata mijają, a tymczasem większość mężyków stanu rozgląda się, komu by ten naród najkorzystniej sprzedać. W takiej sytuacji może wyjść na to, że naród stęsknił się nadaremnie.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Babcie i doktorzy
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-10-06 | www.michalkiewicz.pl
No proszę - już się wyjaśniło, kto tak naprawdę stanowi największe zagrożenie dla demokracji w Polsce. Nad losem demokracji ubolewa od dawna nie tylko „drogi Bronisław”, ale także drugi z naszych dwóch „skarbów narodowych” - za jaki Magdalena Albright uznała również „profesora” Władysława Bartoszewskiego.
Wskazywali oni uporczywie na Kaczyńskich, którzy wprowadzają w Polsce „faszyzm” i „totalitarismus”, ale chyba nie mieli racji. Okazało się, że największym zagrożeniem dla demokracji nie są wcale straszliwi tyrani w osobach Lecha i Jarosława Kaczyńskich - tylko „babcie”.
Nikt bowiem, za wyjątkiem jakiegoś białostockiego Janka Muzykanta, który śpiewa song o zabiciu prezydenta, nie chce zablokować Kaczyńskim możliwości głosowania. Wygląda natomiast na to, że zaniepokojony Jasnogród postanowił stawić czoła niebezpieczeństwu ze strony „babć” i w tym celu zarządził mobilizację wnucząt.
Mobilizacja ta przybrała postać akcji „schowaj babci dowód”. Bez dowodu osobistego bowiem głosować nie można, więc jak tylko wnuczęta schowają babciom dowody, zwycięstwo nieubłaganego Postępu wydaje się murowane.
Inicjatorzy mobilizacji raczej nie afiszują się ze swoim autorstwem, więc nie wiadomo, czy na ten pomysł ostatecznego zwycięstwa wpadł sam Adam Michnik, czy któryś z proroków mniejszych w rodzaju Jacka Żakowskiego lub Tomasza Wołka. Trudno się w związku z tym dopytać, czy dowody osobiste trzeba chować wszystkim babciom, bez względu na płeć, narodowość, rasę, wyznanie i poglądy polityczne, czy też tylko niektórym?
Wydaje się jednak, ze pierwsza możliwość nie wchodzi w rachubę; ileż to postępowych babć, co to znały jeszcze samego Stalina albo przynajmniej - Bermana, może przysporzyć głosów takiemu LiD-owi? Bardziej prawdopodobna jest zatem możliwość druga - że chodzi tylko o niektóre babcie, starannie wyselekcjonowane pod kątem rasy, wyznania i poglądów politycznych.
Byłoby ciekawe poznać, jaka to rasa, narodowość i wyznanie stanowi w oczach Jasnogrodu takie zagrożenie dla demokracji w Polsce, że w jej obronie trzeba sięgać do mobilizacyjnych rezerw w postaci wnucząt? No i wreszcie - czy chodzi tylko o babcie płci żeńskiej, czy również o babcie płci męskiej?
Na tym tle widać wyraźnie, że wprawdzie panująca w Internecie anonimowość ma swoje wielkie zalety, cenione zwłaszcza przez osobników cierpiących na brak odwagi cywilnej, ale też i swoje wady. Jeszcze raz okazuje się, że nie ma rzeczy doskonałych.
Przekonują się o tym wszyscy aktualni i przyszli pacjenci, patrzący na sytuację w ochronie zdrowia. Jak wiadomo, jest ona u nas „bezpłatna”, co stanowi ogromną zdobycz ludu pracującego. Z drugiej strony, z dniem 1 października wielu lekarzy, którzy wcześniej złożyli wypowiedzenie, zakończyło pracę w szpitalach. I zaraz okazało sie, kto w ochronie zdrowia jest najważniejszy.
Nie słychać bowiem, żeby wypowiedzenie z pracy złożył jakiś urzędnik Narodowego Funduszu Zdrowia, czy też wydziału zdrowia i opieki społecznej któregokolwiek samorządu terytorialnego lub administracji rządowej - a szpitale są zamykane, zaś pacjenci przewożeni do jeszcze działających. Czyż to nie dowód, że w ochronie zdrowia najważniejsi są doktorzy i pacjenci, a nie urzędnicy?
A skoro tak, to może urzędnicy wcale nie są tacy ważni, może - strach powiedzieć - w ogóle są niepotrzebni? Czy jednak głoszenie takich poglądów nie jest aby zagrożeniem dla demokracji? Co na to mówią wnuczęta Józefa Stalina?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.
Cudów nie będzie
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-10-08 | www.michalkiewicz.pl
„Polska zasługuje na cud gospodarczy”. Taki billboard zamierza wyprodukować Platforma Obywatelska w związku ze zbliżającymi się wyborami. Najwyraźniej emocje narastają, o czym już kiedyś wspominałem, na przykładzie wiecu wyborczego Stanisława Tymińskiego, kandydata na prezydenta w wyborach 1990 roku.
Najpierw Stanisław Tymiński stwierdził, ze Tadeusz Mazowiecki „szkalował” biskupa Czesława Kaczmarka (co akurat było prawdą), ale po godzinie, kiedy emocje narosły - zarzucił mu, że go „prześladował”, zaś po kolejnej godzinie - że go już „torturował”.
Podobnie i teraz; SLD zarzuca ministrowi Ziobrze, że jest „sprawcą” śmierci Barbary Blidy, a Zbigniew Ziobro z kolei przypisuje winę za tę śmierć politykom SLD, zwłaszcza tym, którzy wiedzieli o związkach nieboszczki z mafią węglową. Patrzcie państwo! Wiedzieli, a nie powiedzieli!
Za Stalina nie uszło by im to na sucho, ale teraz jest demokracja, więc ci, których poświęcenie Barbary Blidy uratowało przed kompromitacją i kryminałem, zażywają reputacji autorytetów moralnych i politycznych, powtarzając za Januszem Kaczmarkiem, że przeciwko pani Blidzie nie było żadnych dowodów. Jak słusznie zauważył Janusz Korwin-Mikke - ona sama myślała jednak, że takie dowody są, bo czyż w przeciwnym razie strzelałaby do siebie?
Skoro zatem politycy w kampanii wyborczej zaczynają zapowiadają cuda, niechby tylko gospodarcze, to nieomylny to znak, że mózgi już im się gotują. Oczywiście żadnego cudu nie będzie, przede wszystkim dlatego, że sztaby partyjne w Polsce tylko z pozoru mają nieograniczoną, oligarchiczną władzę w państwie.
Tak naprawdę są zakładnikami własnego politycznego zaplecza, które - jak zauważył Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku” - „chce mieć tytuły, forsę, włości i w nosie przyszłość ma Ludzkości”. Dlatego każda partia, spośród sprawujących dotychczas władzę przykładała rękę jak nie do rozszerzania reglamentacji w gospodarce, to do rozbudowy sektora publicznego.
W rezultacie największym problemem polskiej gospodarki jest państwo, które nie tylko rzuca przedsiębiorczym ludziom kłody pod nogi, żeby za przywilej pokonania tych przeszkód każdy musiał zapleczu politycznemu jak nie tej, to innej partii zapłacić zwyczajowy haracz, ale ponadto wysysa z gospodarki wszystkie siły żywotne, karmiąc nimi rozrastająca się rzeszę darmozjadów, tworzących wspomniane polityczne zaplecza.
Najgorszą zaś rzeczą jest, że te darmozjady są w większości uczciwe, w tym przynajmniej sensie, że skoro już biorą od Rzeczypospolitej pieniądze, to chcą coś za to zrobić i prześcigają się w zbawiennych pomysłach.
A to utworzą, dajmy na to, kasy chorych, a to wkrótce je polikwidują, tworząc na ich miejsce Narodowy Fundusz Zdrowia, a to zorganizują powiaty, żeby zaraz potem, zgodnie zresztą z prawdą, twierdzić, że są niepotrzebne - i tak dalej.
Realizowanie tych zbawiennych pomysłów jest najbardziej kosztowne i z tego powodu względna uczciwość ludzi tworzących zaplecza partii politycznych staje się dla Polski prawdziwą plagą. Jedynie Unia Polityki Realnej odgraża się, że „zlikwiduje koryto”, ale pewnie właśnie z powodu tej szczerości jest znienawidzona przez cały polityczny establishment.
Zlikwidować koryto? Któż to widział! Przecież w takiej sytuacji współuczestnictwo w sprawowaniu władzy, będące wszak najtwardszym jądrem demokracji, straciłoby wszelki urok i w oczach polityków atrakcyjność samej demokracji mogłaby też spaść do zera. Toteż bez zaskoczenia przyjąłem wiadomość, że TVP nie dopuściła Janusza Korwin-Mikkego do debaty w programie „Forum”.
No jasne! Jeszcze by powtórzył, że chce „zlikwidować koryto”, a w tej sytuacji pozostali uczestnicy nolens volens musieliby „koryta” bronić. Mogłoby to zrobić fatalne wrażenie na telewidzach, bo czym innym jest przychylać ludziom nieba, a czym innym - bronić „koryta”. Domyślam się tedy, że TVP na wszelki wypadek zawiesiła program „Forum” ze względów pedagogicznych - tych samych, dla których blokowana jest lustracja konfidentów.
Ale nie tylko z tych powodów „cud gospodarczy” w Polsce wygląda na bardzo mało prawdopodobny. Powiedzmy sobie szczerze, jakże ma się zdarzyć cud, niechby i gospodarczy, kiedy Episkopat ogłosił właśnie rozkaz, żeby duchowieństwo pod żadnym pozorem nie angażowało się po stronie żadnej partii, który to zakaz dotyczy również „mediów katolickich”.
W tych okolicznościach trudno liczyć na jakikolwiek cud, bo przecież media kontrolowane przez michnikowszczyznę żadnych takich ograniczeń sobie przecież nie narzucają. Niestety - władze Unii Europejskiej są w tym względzie nieubłagane, toteż i Kościół coraz bardziej akomoduje się do politycznej poprawności.
Oczywiście, gdyby „media katolickie”, a konkretnie - to jedno, którym tak bardzo interesują się organizacje żydowskie, „ambasadorowie różnych nacji” i Komitet Oświęcimski, zaangażowało się po stronie właściwej partii, zapraszając na przykład przed kamery „drogiego Bronisława”, to nikt nie ośmieliłby się pisnąć krytycznego słówka.
Ponieważ jednak „drogi Bronisław” i tak ma medialny „l`embarras de richesse” i „media katolickie” najchętniej by zakneblował, to mamy rozkaz udawania niezaangażowanych. A przecież michnikowszczyzna nie powiedziała ostatniego słowa; wszystko zatem przed nami, więc wygląda na to, że „media katolickie” będą powoli ustępować i ustępować.
W tej sytuacji najbardziej prawdopodobne będą cuda znane już z poprzednich okresów: kręcenie biczyków z piasku i wypłukiwanie złota z powietrza. Na szczęście społeczeństwo nasze jest do takich cudów przygotowane, czego najlepszym dowodem jest informacja statystyczna, według której jedna trzecia polskiej gospodarki funkcjonuje w konspiracji przed władzami. I to dopiero jest prawdziwy cud, ale takimi cudami żadni poważni ludzie się nie interesują.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Samokrytyka renesansiaka
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-10-09 | www.michalkiewicz.pl
Wbrew twierdzeniom rozmaitych czarnowidzów, mamy jeszcze w Polsce ludzi renesansu, znaczy - renesansiaków - jakby powiedział Wiech. Zwróciła na to naszą uwagę już kilka lat temu Magdalena Albright, która zresztą też jest wielką osobliwością gatunku ludzkiego, bo raz jest Serbką, a innym znowu razem - Czeszką - jak tam akurat pasuje.
Otóż pani Magdalena zwróciła naszą uwagę, że mamy dwa „skarby narodowe”. Jeden - to oczywiście „drogi Bronisław” - jak pieszczotliwie, nie bez pewnej poufałości nazwała Bronisława Geremka, a drugi - to właśnie nasz renesansiak Władysław Bartoszewski. „Drogi Bronisław” też zresztą jest renesansiakiem i wśród specjalistów trwają spory o to, czy większym od Władysława Bartoszewskiego, czy mniejszym.
Chodzi o to, że Władysław Bartoszewski był kiedyś więźniem Oświęcimia, a „drogi Bronisław” nie był. Z drugiej jednak strony „drogi Bronisław” w czasach stalinowskich był działaczem PZPR, do której z kolei Władysław Bartoszewski nie należał, tak, że wszystko się wyrównuje.
Można powiedzieć, że obydwa skarby świecą w koronie polskiej niczym dwa karbunkuły i że jeden odbija się w drugim. Ich blask oświeca cały Jasnogród, ale z drugiej strony trudno w związku z tym powiedzieć, który z nich świeci światłem własnym, a który - odbitym.
Renesansiakowie, jak wiadomo, tym sie charakteryzują, że potrafią dosłownie wszystko. Inaczej mówiąc, są zdolni do wszystkiego. Na przykład Władysław Bartoszewski jest - można powiedzieć - zawodowym autorytetem moralnym, ale jak trzeba - to może być i ambasadorem, i ministrem spraw zagranicznych, członkiem rady nadzorczej PLL „Lot”, laureatem niezliczonych nagród prestiżowych i pieniężnych, a wreszcie - showmanem wynajmującym się na partyjne konwencje wyborcze. Właśnie niedawno wystąpił na parteitagu Platformy Obywatelskiej w Krakowie, gdzie zachwycił publiczność zgromadzoną na sali znakomitym wykonaniem samokrytyki.
Młodsi pewnie nie pamiętają już tego gatunku, ale starsze pokolenie - jak najbardziej. Samokrytyka, jak sama nazwa wskazuje, polegała na krytykowaniu siebie samego. Samokrytyka zwykła polegała na bezmyślnym przyznawaniu się do różnych przewinień.
Tak właśnie uczynił był Lesław Maleszka, przyznając się do tajnego współpracownictwa z SB. Wszystko wskazuje jednak na to, że był on epigonem tego gatunku, wypieranego systematycznie przez samokrytykę artystyczną.
Uprawiający samokrytykę artystyczną jeśli nawet do czegoś tam sie przyznają, to nigdy nie jest to nic kompromitującego. Na przykład pewien duchowny wcale na nikogo nie donosił, tylko dzielił się z ubekami „radościami z pielgrzymek”. Inny znowu - „rozszerzał przestrzeń duszpasterską” - i tak dalej.
Jeszcze bardziej wyrafinowani showmani uprawiający ten gatunek potrafią przeprowadzić samokrytykę w formie krytyki kogoś innego. Należy do nich właśnie Władysław Bartoszewski, od razu potrafiący wprowadzić widzów w nastrój cokolwiek surrealistyczny choćby poprzez obnoszenie tytułu „profesora”.
Na wspomnianym parteitagu Platformy Obywatelskiej w Krakowie „profesor” Bartoszewski, w charakterystycznym dla siebie, szalenie emocjonalnym stylu, dał wyraz oburzeniu faktem, iż Polska rządzą „psychopaci”, a zwłaszcza - „dyplomatołki”.
Mniejsza już o „psychopatów”, ale te „dyplomatołki”, to wyrafinowana samokrytyka najwyższego lotu. Żyją jeszcze przecież ludzie pamiętający dokonania Władysława Bartoszewskiego na niwie dyplomatycznej, zwłaszcza, gdy dał się obsadzić w roli ministra spraw zagranicznych.
Wprawdzie dyplomaci wytrenowani są w ukrywaniu prawdziwych myśli i uczuć, ale na widok występów Władysława Bartoszewskiego na różnych międzynarodowych imprezach wielu z nich nie potrafiło ukryć zaskoczenia i rozbawienia. No bo jakże inaczej reagować na widok dyplomaty, a nawet ministra, który krytykuje nie tylko państwo, ale i naród, który reprezentuje?
Oczywiście to początkowe zaskoczenie wynikało z przekonania, że mają do czynienia z prawdziwym ministrem spraw zagranicznych, ale szybko dochodzili do przekonania, że to tylko taka charakterystyczna rola i nic już nie mąciło im rozbawienia.
Ten efekt komiczny z czasem coraz bardziej się potęgował, bo Władysław Bartoszewski robił coraz większe postępy w sztuce aktorskiej, sprawiając wrażenie święcie przekonanego o autentyczności swego dyplomatycznego dygnitarstwa.
Nic więc dziwnego, że Platforma Obywatelska się na nim poznała, angażując go w charakterze głównego punktu programu swego parteitagu. Bardzo dobrze świadczy to o artystycznym wyrobieniu działaczy tej partii, zwłaszcza w dziedzinie przemysłu rozrywkowego.
Dlatego tym bardziej zaskoczyły mnie krytyczne opinie o występie Władysława Bartoszewskiego, jakie pojawiły się i na łamach prasy, i w wypowiedziach radiowych czy telewizyjnych.
Autorzy tych opinii najwyraźniej nie znają się na autoparodii, w której Władysław Bartoszewski, jak przystało na renesansiaka, wspiął się na absolutnie przepastne wyżyny.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.
Okiem grzesznika
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-10-12 | www.michalkiewicz.pl
Ludowa Republika - Santa Monica! Wprawdzie Santa Monica koło Los Angeles w Kalifornii kojarzy się nam raczej z blichtrem, na który snobują się nadwiślańscy światowcy, ale tak naprawdę to i tam socjalizm zapuszcza swoje korzonki, głównie za sprawą starej bolszewicy Jane Fondy.
Starsi pamiętają, jak to Jane Fonda wygłupiała się podczas wojny w Wietnamie, ale kładli to na karb młodości. Nie na darmo jednak przysłowie powiada, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, co w przypadku Jane Fondy przybrało postać swoiście pojmowanej ochrony lokatorów. Przeforsowała w Santa Monica zasadę, że lokatorów nie wolno wyrzucić, nawet jeśli nic nie płacą.
W tej sytuacji tylko patrzeć, jak Santa Monica zacznie przypominać przedwojenne czynszówki na łódzkich Bałutach, chociaż na razie blichtr jest na poziomie. Toteż nurzam się w nim, niczym Esik w Ostendzie („Esik sie nurza, szczypie w odnóża, paszczę wynurza i dalej ji”), pomny hasła „korzystajcie z wojny, bo pokój będzie straszny!”.
Docierają bowiem do mnie z kraju stłumione echa przedwyborczych bojów. Wygląda na to, jakby największym wydarzeniem była debata między Jarosławem Kaczyńskim a Aleksandrem Kwaśniewskim. Ja oczywiście jej nie oglądałem, ale doprawdy nie pojmuję, co mogłoby w niej być takiego interesującego.
Aleksander Kwaśniewski - wiadomo, to znaczy pardon - nigdy nie wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie, toteż obciążanie sobie pamięci słuchaniem tego, co mówi, mija się z celem („To się z celem mija” - głosił wierszyk napisany na konkurs poezji turpistycznej, jaki w 1971 roku urządziliśmy w akademiku na Jelonkach).
Z kolei Jarosław Kaczyński - też wiadomo; trzeba walczyć z korupcją, ale w taki sposób, by mogły przy tym powstawać nowe posady dla uczciwych - bo na cóż stawiać w tych zepsutych czasach, jeśli nie na uczciwość?
Można oczywiście stawiać na bezstronność - co właśnie uczynił Episkopat, ogłaszając przy okazji nowy grzech - grzech zaniedbania, jakim jest powstrzymanie się od udziału w wyborach.
Przypominam sobie w związku z tym, że ten grzech już raz był ogłoszony w 1995 roku przez JE bpa Tadeusza Pieronka. W rozmowie nadanej przez Radio Watykańskie poinformował on o tym nowym grzechu w związku z drugą turą wyborów prezydenckich, do których stawał Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski.
Już zacząłem się zamartwiać, co poczniemy z taką armią zatwardziałych grzeszników, kiedy po zakończeniu drugiej tury wyborów w „Życiu Warszawy” przeczytałem wypowiedź bpa Pieronka, pryncypialnie piętnującego osoby nadużywające uczuć religijnych dla celów politycznych, m.in. poprzez wygłaszanie opinii, jakoby powstrzymanie się od udziału w wyborach było grzechem. Wtedy nowy grzech obowiązywał zaledwie kilka dni; teraz zanosi się, że będzie obowiązywał trochę dłużej.
Wszystkie te znaki pokazują, że mamy do czynienia z elegancką wojną konwencjonalną, żeby nie powiedzieć - sportową. Wprawdzie „Gazeta Wyborcza” jeszcze siłą inercji lamentuje, że demokracja w Polsce zagrożona, ale widać, że ma się dobrze.
Najlepszym tego dowodem jest prewencyjne zawieszenie telewizyjnego programu „Forum” w związku z usiłowaniem wzięcia w nim udziału przez Janusza Korwin-Mikkego. Nie bez kozery Janusz Szpotański napominał, że „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”.
Głowę dam, że JK-M na pewno zacząłby się odgrażać, że „UPR zlikwiduje koryto”, przez co zmusiłby innych uczestników programu do obrony „koryta” przed likwidacją, co mogłoby sprawić fatalne wrażenie pedagogiczne - cały pogrzeb, to znaczy - cała kampania na nic! Zawieszenie programu pokazuje, co w kampanii jest najważniejsze, co jest jej, że tak powiem, najtwardszym jądrem.
Skoro zatem establishment stanął na nieubłaganym gruncie obrony „koryta”, to znaczy, ze walczy tylko o lepszy do niego dostęp. Warto w tej sytuacji wspomnieć, że „koryto” napełniane jest bogactwem konfiskowanym obywatelom, którzy - jak się okazuje - zobowiązani zostali w sumieniu do statystowania w tej walce o lepszy dostęp pod rygorem grzechu. A to ci dopiero paradoks: za twoje myto jeszcze cię obito nie tylko na tym, ale i na tamtym świecie!
Nic nie sprzyja takim otchłannym rozważaniom, jak lot samolotem na wysokości 11 kilometrów. Właśnie lecę z Los Angeles do Dallas na spotkanie nocy i - jak się okazuje - burzy. Pierwszy raz widzę burzę z takiej wysokości.
W narastającym z każda chwilą mroku strzelające pioruny robią niesamowite wrażenie, prześwietlając upiornymi błyskami chmury, jak horyzont długi. A nad tym wszystkim - spokojne nieruchome gwiazdy, pokazujące łagodzący wpływ dystansu.
Następnego dnia w Dallas z panem Stanisławem Futoma oglądamy miejsce zamachu na prezydenta Kennedy`ego 22 listopada 1963 roku. Na jezdni zaznaczony jest punkt w którym znajdował się prezydencki samochód, zaś przy trotuarze - tablica, że właśnie tutaj się to stało.
Z tylu, troche wyżej stoi budynek składnicy książek, z okna której miały paść strzały. Upamiętnia to tablica na ścianie, na której między innymi zapisano że Oswald strzelał stąd „prawdopodobnie”. Czyjaś pracowita ręka starannie to słowo podkreśliła, ryjąc w metalu czymś twardym.
Widać, że i tutaj ludzie nie ufają oficjalnym wyjaśnieniom władz, co zresztą daję o sobie znać również w postaci kwestionowania urzędowych ustaleń przebiegu wydarzeń 11 września 2001 roku. Oczywiście po cichu i jakby pokątnie, bo chociaż wszyscy siłą inercji nadal podkreślają, że Ameryka jest „wolnym krajem”, to jednak z takimi opiniami bezpieczniej jest się już nie wychylać.
Przewidział to w Polsce Gałczyński jeszcze przed wojną, umieszczając w poemacie „Tatuś” prorocze słowa, jak to tatuś zasłania okna mapą: „czyli że co do tych okien, to każdy kraj ma gestapo”.
Z drugiej jednak strony co Texas, to jednak Texas. „Nie zadzieraj z Texasem” - przestrzega napis na teksaskiej fladze umieszczonej na koszulkach i pocztówkach. Nawiasem mówiąc, ta flaga jest bardzo podobna do polskiej, bo biało-czerwona, tylko że z gwiazdą.
Podobnie swojsko wyglądają stanowe targi. Wprawdzie stoją tam potężne półciężarówki o pojemności silników 5, a nawet 6 litrów, bez których szanujący się mężczyzna w Texasie nie rusza się z domu, traktory i maszyny rolnicze „John Deere”, ale znaczna część ekspozycji zajmuje tradycyjna gałąź teksaskiej gospodarki, to znaczy krowy i świnie.
Pilnują ich prawdziwi kowboje, przez tutejszych wykształciuchów nazywani „czerwonymi karkami”, co oznacza jeszcze niższy stopień w społecznej hierarchii niż „niebieskie kołnierzyki”. Co tu dużo mówić - i tutaj, podobnie jak w Europie, „najcięższa jest dola chłopa”. I jak w tej sytuacji nie grzeszyć?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Czy demokracja prowadzi do socjalizmu?
Prelekcja wygłoszona na University of Southern California w Los Angeles dnia 28. IX. 2007 roku
Odpowiedź na postawione w tytule pytanie wymaga zdefiniowania użytych w nim pojęć, by w epoce chaosu semantycznego, w jakiej żyjemy, nie powiększać pomieszania języków. Przekonałem się o tym, czytając książkę prof. Michaela Novaka "Duch demokratycznego kapitalizmu", która w latach 80-tych została przetłumaczona wydana w Polsce w tak zwanym "drugim obiegu", czyli w wydawnictwie podziemnym. Pamiętam jak moje ogromne zdumienie wzbudził przedstawiony tam pogląd, według którego koniecznym warunkiem rozwoju kapitalizmu jest demokracja.
Taki pogląd nie wytrzymywał konfrontacji z historia Europy, w której taka np. Rosja w drugiej połowie wieku XIX była scena niezwykle intensywnego i burzliwego rozwoju kapitalizmu w warunkach braku jakiejkolwiek demokracji politycznej. A przecież to, co istnieje, jest tym samym możliwe, w związku z czym teza przedstawiona przez prof. Novaka nie mogła być prawdziwa. Wyjaśniłem tę wątpliwość dopiero w bezpośredniej rozmowie z prof. Novakiem podczas jego pobytu w Warszawie. Zapytałem go o te kwestie, aż jego odpowiedzi zrozumiałem, ze pod pojęciem: "demokracja" rozumie on zespół instytucji służących wolności, jak np. prawo gwarantujące własność prywatna, niezawisłe sadownictwo, autonomia jednostki wobec państwa itp. Z demokracja polityczna nie musi to jednak mieć nic wspólnego, bo po reformach cesarza Aleksandra II w Rosji prawo gwarantowało własność prywatna nawet chłopom, którzy zostali uwłaszczeni, a pańszczyzna - zniesiona. Rosja otrzymała tez niezawisłe sadownictwo, a mimo cenzury prewencyjnej, autonomia jednostki wobec państwa była duża, prawdę mówiąc, pod pewnymi względami znacznie większa, niż w wielu współczesnych państwach demokratycznych. Na przykład w Rosji w tym czasie władze państwowe nie dyktowały osobom cywilnym, jak mają się ubierać. Wyjątkiem było Królestwo Polskie po upadku Powstania Styczniowego w roku 1864. W ramach wprowadzonego wówczas ustawodawstwa stanu wojennego, władze ustanowiły przepisowe kolory ubrań dla cywilów, żeby w ten sposób przeciwdziałać manifestowaniu przez ludność polską żałoby narodowej. Tymczasem we współczesnej Francji, która chlubi się ze swej demokracji, władze zakazują muzułmańskim uczennicom noszenia chust na głowach, a pozostałym - zawieszania na szyi symboli religijnych w postaci krzyży, czy gwiazd Dawida. Uzasadniane to jest bigoteria tak zwanej laickości, ale pomijając to groteskowe uzasadnienie, wypada melancholijnie stwierdzić, ze demokracja czasami służy wolności, a czasami nie. Dlatego w żadnym wypadku nie można miedzy wolnością a demokracją stawiać znaku równości, bo każde z tych pojęć oznacza coś zupełnie innego.
Demokracja na dwa sposoby
Demokrację można rozumieć na dwa sposoby. Po pierwsze - może to być metoda rozstrzygania kwestii spornych w ten sposób, by każdorazowo przyznawać racje większości. Po drugie może to być metoda tworzenia aparatu władzy publicznej w państwach o republikańskim ustroju politycznym.
Jeśli chodzi o demokratyczną metodę rozstrzygania sporów, to jest ona oczywiście tak samo dobra, jak każda inna, np. metoda przez losowanie, chociaż wada metody demokratycznej, podobnie zresztą jak metody przez losowanie, widoczna jest już na pierwszy rzut oka. Jest bowiem oczywiste, ze większość bardzo często się myli, a nawet - że bywają sytuacje, w których jeden człowiek ma racje przeciwko całemu światu. Zatem demokratyczna metoda rozstrzygania sporów wcale nie informuje nas o tym, po czyjej stronie jest racja, tylko - jakie są mniemania większości. Tymczasem wielu ludzi nie tylko uważa, że większość ma rację, ale nawet wydaje im się, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja, co jest poglądem nie tylko niemądrym, ale i niebezpiecznym, zwłaszcza gdy przekształca się w tak zwaną demokrację totalną, która polega na przenoszeniu metody demokratycznej na dziedziny nie związane z polityką, np. na teren nauki. Demokracja totalna polega bowiem na ustalaniu faktów przez głosowanie, jak to miało np. miejsce w Światowej Organizacji Zdrowia, która przez głosowanie uznała, że homoseksualizm nie jest chorobą. Takie ustalenie nie poszerza wcale naszej wiedzy o zjawisku, przeciwnie - sprzyja tworzeniu fałszywej świadomości, o czym łatwo się przekonać, wyobrażając sobie potworne głosowanie w Światowej Organizacji Zdrowia, w tej samej sprawie, ale w innym składzie osobowym. Demokracja totalna pozostaje więc w oczywistej i nieusuwalnej sprzeczności z tkwiącym u podstaw cywilizacji łacińskiej greckim stosunkiem do prawdy. Polega on, jak wiadomo, na przeświadczeniu, że prawda istnieje obiektywnie, to znaczy niezależnie od tego, co ludzie na jej temat mniemają, że wobec tego nie zależy od opinii większości, że nie leży również "pośrodku", tylko tam, gdzie leży i że poznanie prawdy jest możliwe dla umysłu ludzkiego, a nawet - że jest swego rodzaju powinnością człowieka rozumnego. W tej sytuacji jasne jest, ze demokracja totalna prowadzi do zjawiska sprzecznego z cywilizacją łacińską, to znaczy - do szamaństwa, polegającego, jak wiadomo, na usiłowaniu "zaklinania" rzeczywistości. Jest ona, krótko mówiąc, objawem regresu cywilizacyjnego. Widzimy zatem, że demokratyczna metoda jest dość zawodna i że znacznie większą, bo aż 50-procentową pewność, daje metoda losowania.
Jeśli chodzi o demokrację, jako sposób tworzenia aparatu władzy publicznej w państwach o ustroju republikańskim, to oczywiście ma ona swoje zalety, ale i swoje wady. Ustrój republikański, jak wiadomo, polega na przyjęciu, że suwerenem jest "naród". W takiej sytuacji ogromnego znaczenia nabiera określenie właściwego sposobu wyrażania przez suwerena jego woli. Jednym z takich sposobów jest właśnie powszechne głosowanie, które służy również do wyłonienia zbiorowego reprezentanta suwerena w postaci parlamentu. Co prawda nie ma też żadnych formalnych przeszkód, by suweren, to znaczy naród, powierzył reprezentowanie siebie jednostce, np. Dyktatorowi chociaż w tym przypadku pojawia się duże ryzyko, że Dyktator nie zechce przyjąć do wiadomości cofnięcia takiego pełnomocnictwa.
Ponieważ uznanie narodu za suwerena pociąga za sobą również przyjęcie, że wszyscy ludzie tworzący naród mają identyczny udział w suwerenności, w obecnych demokracjach zwyciężyła zasada równości, to znaczy - uznania, że głos każdego człowieka powinien mieć jednakową siłę. Nie jest to bynajmniej zasada powszechnie aprobowana. Na przykład w Cesarstwie Austro-Węgierskim funkcjonował tak zwany system kurialny, który polegał na tym, iż "naród", czyli wyborcy, podzieleni zostali według kryterium statusu majątkowego, a częściowo i społecznego na pięć grup zwanych kuriami. Każda z nich mogła wybierać posłów do parlamentu, ale np. w kurii wielkiej własności do wyboru posła wystarczało kilkaset głosów, podczas gdy w kurii powszechnego głosowania, do której wchodzili wyborcy nie zaliczeni do żadnej z poprzednich kurii - już kilkadziesiąt tysięcy głosów. Wprawdzie powszechność głosowania została zachowana, ale równość - już nie, bo siła głosu wyborców poszczególnych kurii nie była jednakowa. Wspominam o tym, bo próby łączenia powszechności z równością budzą niepokój wielu myślicieli, zmartwionych systematycznym pogarszaniem się jakości prawa. Na przykład Fryderyk August von Hayek, laureat nagrody Nobla z ekonomii i założyciel Stowarzyszenia Mont Pelerin, kierowany tym niepokojem zaproponował reformę parlamentaryzmu, którą nazwał "demonarchią". Parlamenty powinny być dwuizbowe; pierwsza izba, zwana "izbą rządową" miałaby być wybierana wg dotychczasowych zasad i kompetencje izb niższych, za wyjątkiem jednej - stanowienia prawa. Ta kompetencja, zdaniem Hayeka, powinna być jej odjęta i przekazana Izbie Praw. Bierne i czynne prawo wyborcze do tej izby przysługiwałoby wyborcom, którzy ukończyli 45 lat. Kadencja posła wynosiłaby 15 lat; co 5 lat wymieniałaby się jedna trzecia składu izby, zaś zasiadać w niej, podobnie zresztą jak i głosować w wyborach do niej można by tylko raz w życiu.
Innym sposobem minimalizowania ryzyka związanego z połączeniem powszechności i równości głosowania, jest dyskretne zastępowanie demokratycznej metody tworzenia aparatu władzy w ustroju republikańskim przez metodę kooptacji - oczywiście pod osłoną hałaśliwej i podniosłej retoryki demokratycznej. Współczesnym państwem europejskim, które w najszerszym zakresie i oficjalnie stosuje tę metodę, jest Stolica Apostolska. Ma ona wprawdzie ustrój monarchiczny, bo suwerenem jest papież, ale rekrutacja aparatu władzy w postaci duchowieństwa odbywa się w zasadzie metodą kooptacji. Papież osobiście mianuje każdego biskupa, a także kardynałów, którzy tworzą kolegium wybierające jego następcę. Każdy biskup natomiast na podstawie własnej decyzji wyświęca księży. Podobna sytuacja jest w Unii Europejskiej. Jedyny organ, który pochodzi w powszechnego głosowania, to Parlament Europejski, w zasadzie pozbawiony kompetencji stanowiących. Zajmuje się on co prawda szalenie ważnymi sprawami, jak np. ustalanie procentu tłuszczu w jogurcie, ale pozostałe organy Unii, które naprawdę mają władzę, rekrutowane są wyłącznie metodą kooptacji.
Wreszcie socjalizm można zdefiniować, jako pogląd, według którego podział dochodu narodowego powinien być dokonywany pod przymusem za pośrednictwem państwa. Przeciwnicy socjalizmu bowiem uważają, że podział dochodu, to znaczy - uczestnictwo w nim, powinno odbywać się na zasadzie dobrowolności i poprzez rynek.
Zasada uczestnictwa
"Trudniej jest nie dać rządzić sobą, niż rządzić innymi - twierdzi Franciszek ks. de La Rochefoucauld w swoich "Maksymach". Z tego punktu widzenia demokracja idzie na łatwiznę, bo naczelną jej zasadą, a zarazem główną przynętą, jest zasada uczestnictwa we władzy. W demokracji każdy, czy to poprzez powszechne głosowanie, czy też wykonywanie biernego prawa wyborczego, czy wreszcie - przez uczestnictwo w referendach, ma swój udział w sprawowaniu władzy. Problem wszelako polega na tym, że ta władza ma za przedmiot innych ludzi. Krótko mówiąc - uczestnicząc w ramach demokracji w sprawowaniu władzy, każdy człowiek rządzi innymi ludźmi - ale z drugiej strony ci inni ludzie w tym samym stopniu i zakresie rządzą nim. Zatem - wszyscy rządzą wszystkimi, a w tej sytuacji coraz trudniej zachować autonomię jednostki wobec władzy publicznej, która z kolei, właśnie żeby wyjść naprzeciw potrzebie współuczestnictwa i sprostać oczekiwaniom ludzi przynajmniej na okruch władzy nad innymi, musi nieustannie rozszerzać swoje imperium, anektując tym samym coraz to nowe obszary ludzkiej wolności. A ponieważ pierwszym krokiem na drodze zapanowania nad drugim człowiekiem, to znaczy - nad zdobyciem nad nim władzy, jest przechwycenie kontroli nad bogactwem, jakie człowiek ten wytwarza, coraz więcej bogactwa wytwarzanego przez ludzi musi trafiać pod kontrolę władzy publicznej. Jeśli zaś coraz ludzie tracą kontrolę nad wytwarzanym przez siebie bogactwem na rzecz władzy publicznej, to znaczy, że w coraz większym stopniu to ona decyduje o podziale dochodu narodowego, a ponieważ dla władzy publicznej charakterystyczny jest język nakazów i zakazów, czyli przymusu - podział dochodu w coraz większym stopniu odbywa się pod przymusem. Widzimy więc, że demokracja, z uwagi na przyświecającą jej podstawową zasadę współuczestnictwa we władzy, nieuchronnie prowadzi do socjalizmu.
Marsz ten odbywa się tym szybciej, że znaczna część, a może nawet większość ludzi nie rozumie mechanizmu finansów publicznych, a przede wszystkim nie zdaje sobie sprawy, albo nie chce przyjąć do wiadomości, że nie ma darmowych obiadów. Ludzie ci chętnie ulegają perswazjom polityków, obiecujących im różne świadczenia "na koszt państwa". Są to jednak świadczenia na koszt podatników, do których należy również wyborca będący obiektem politycznej perswazji. Zatem również on ponosi koszty dobrodziejstw, którymi obsypywany jest przez polityków. Zabierają oni mu znacznie więcej niż potem oddają, ponieważ część tych pieniędzy przechwytują na własne potrzeby. Jak słusznie zauważył Murray Rothbard, żeby jakiś człowiek uzyskał dochód, musi porozumieć się z drugim człowiekiem i albo coś mu sprzedać, albo wyświadczyć mu jakąś przysługę. Jedynym wyjątkiem są funkcjonariusze publiczni, czyli ludzie władzy, którzy swoje dochody zwyczajnie wymuszają. Wbrew pozorom bowiem, wcale nie mamy do czynienia z umową społeczną, jak naiwnie mniemał Jan Jakub Rousseau. Tenże Rothbard słusznie drwił z wyznawców tej teorii, proponując eksperyment, by zlikwidować przymus płacenia podatków. I zaraz się przekonamy, czy jest jakaś społeczna umowa, czy nie. Jak dotąd żaden z najbardziej płomiennych szermierzy demokracji nie dał się na ten eksperyment namówić, co skłania do podejrzeń, że w głębi duszy nie wierzą w głoszone przez siebie prawdy. W Polsce na przykład, podobnie zresztą jak w innych krajach Unii Europejskiej, suweren, czyli naród, może wypowiedzieć się na każdy temat bezpośrednio, poprzez referendum. Na każdy - za wyjątkiem podatków. Tego suwerenowi zrobić nie wolno i ten fakt więcej wyjaśnia, niż mówi.
Stanisław Michalkiewicz
(12 października 2007) http://kapitalizm.republika.pl/demosocjal.html
Pan Zagłoba nie wytrzeźwiał?
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-10-13 | www.michalkiewicz.pl
Kiedy podczas uczty w Kiejdanach ksiażę Janusz Radziwiłł wzniósł toast: „vivat Carolus Gustavus rex!”, pan Zagłoba przerwał zaskoczone milczenie okrzykiem: „zdrajco, po trzykroć zdrajco!” - po czym niektórzy pułkownicy, między innymi pan Michał Wołodyjowski, cisnęli hetmanowi wielkiemu litewskiemu swoje buławy pod nogi.
Tak przynajmniej opisuje to Sienkiewicz w „Potopie”. Kto wie, czy aby nie dlatego umieszczenie dzieł Sienkiewicza w kanonie lektur szkolnych wzbudziło takie protesty, zwłaszcza w kołach postępowych?
Po co młodzież ma czytać o takich scenach, które mogą zainspirować ją do pytań, co właściwie takiego złego zrobił książę Janusz Radziwiłł, że pan Zagłoba wykrzyczał mu w twarz oskarżenie o zdradę, a pułkownicy rzucili buławy?
Nie mówi się przecież o sznurze w domu wisielca, a książe Janusz, będąc hetmanem, a więc rodzajem ministra obrony Wielkiego Księstwa Litewskiego, będącego od 1569 roku w unii z Koroną Polską i wraz z nią tworzącą Rzeczpospolitą Obojga Narodów, sprzeniewierzył się przysiędze złożonej królowi polskiemu i wielkiemu księciu litewskiemu, by samowolnie poddać tę część kraju pod władzę obcego króla, Karola Gustawa właśnie.
Gdyby młodzież zaczęła się rozczytywać w Sienkiewiczu, mogłaby jeszcze dopatrzyć się analogii między tamtą sceną, a deklaracją minister spraw zagranicznych Anny Fotygi, że Polska „jest bliska” podpisania Traktatu Reformującego Unię Europejską.
Traktat Reformujący, będący modyfikacją Traktatu Konstytucyjnego, zachowuje najistotniejsze postanowienia swego poprzednika, proklamując w art. 1 utworzenie Unii Europejskiej, jako nowego podmiotu prawa międzynarodowego, który będzie następcą prawnym Wspólnoty Europejskiej.
Podpisanie tego traktatu „przez Polskę”, a więc przez jakiegoś polskiego dygnitarza, dajmy na to, panią Fotygę, oznacza formalne zrzeczenie się w imieniu Polski jej suwerenności państwowej. Pozostaje to w oczywistej sprzeczności z treścią przysięgi, jaką składa prezydent, bo wspomina on tam, że będzie strzegł niepodległości państwa. Czy podpisanie zrzeczenia suwerenności, a przynajmniej wyrażenie na nie zgody, nie jest aby złamaniem tej przysięgi?
Zresztą mniejsza o przysięgi; dzisiaj mało kto przywiązuje do nich wagę, ale czy nawet prezydent ma takie uprawnienie? Zwróćmy uwagę, że według konstytucji, suwerenem w Polsce jest Naród, a nie prezydent, premier, czy minister spraw zagranicznych. Nie wydaje się więc, by nawet prezydent mógł skutecznie wyrzec się suwerenności, skoro nie jemu ona przysługuje.
W takiej sytuacji jest rzeczą oczywistą, iż w sprawie ewentualnego przyjęcia przez Polskę Traktatu Reformującego konieczne jest przeprowadzenie referendum, bo tylko w referendum suweren może wypowiedzieć się bezpośrednio w kwestii swej politycznej suwerenności.
Wydawać by się mogło, że nie ma dziś ważniejsze dla państwa sprawy - czy ma pozostać niepodległe, czy też ma przekształcić się w prowincję europejskiego imperium, w którym przez inne prowincje może być zmuszone do przyjmowania rozstrzygnięć lub uczestniczenia w przedsięwzięciach sprzecznych ze swoim interesem.
Czy jednak ta kwestia jest przedmiotem kampanii wyborczej? Bodajże tylko Liga Prawicy Rzeczypospolitej zajmuje w tej sprawie jasne stanowisko, sprzeciwiając się Traktatowi Reformującemu. Pan Zagłoba chyba jeszcze nie wytrzeźwiał, a pułkownikom ani w głowie rzucać buławami.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.
Przegląd tematów zastępczych
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-10-16 | www.michalkiewicz.pl
Wygląda na to, że już wszyscy mają dość kampanii wyborczej. Trudno się temu dziwić, bo jak długo można słuchać, że Donald Tusk „wkrótce” przedstawi rewelacje o Kaczyńskich, albo o tym, ze Tusk skrzywdził biedne dzieci?
Nawiasem mówiąc, biedne, a właściwie nie tyle biedne, co niepełnosprawne dzieci miał skrzywdzić również Janusz Korwin-Mikke. W każdym razie oskarża go o to dziennik „Dziennik”, słynący z różnych oskarżeń, jak niektóre obrazy - z cudów. Albo, że Aleksander Kwaśniewski znowu się upił?
To ostatnie przewidział Tuwim jeszcze przed wojną, pisząc dla niepoznaki o Angliku, ale przecież i tak wszyscy wiemy, o kogo chodzi: „Raz Anglik w Polsce chory był / Choć zdrowym do tej pory był / Bo wódkę i rum pił / Okropnie się umpił / Nazywał się Bloompil / It`s horrible”.
Więc kiedy Aleksander Kwaśniewski, jeszcze nie wydobrzawszy do końca po Kijowie, znowu „okropnie się umpił” w Szczecinie, nawet Władysław Frasyniuk nie uwierzył w jego wyjaśnienia, że zażywa lekarstwa na wirusową chorobę z Filipin, tylko powiedział, że się za niego „wstydzi”.
Ano lepiej późno, niż wcale, ale z drugiej strony co myśleć o Partii Demokratycznej, która wzięła sobie w charakterze „twarzy kampanii” osobnika, co to nigdy nie wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie?
Inna sprawa, że o ile takie rzeczy mogą być szalenie zajmujące dla polityków i ich rodzin, bo od tego może zależeć rozwiązanie ich problemów socjalnych na najbliższe cztery lata, o tyle pozostałych ludzi mogą obchodzić mało, albo nawet wcale.
No bo, powiedzmy sobie szczerze, co wynika dla Polski z tego, że Aleksander Kwaśniewski z wolna idzie drogą Jacka Kuronia, o którym każdy wiedział, że do wódki ma już nie pociąg, ale prawdziwą zapamiętałość? Gdyby jeszcze był prezydentem, tzn. „preziem”, to co innego, ale przecież „preziem” już nie jest, tylko jeździ to tu, to tam na „wykłady”, ku wyraźnej uciesze audytorium.
Więc kiedy wreszcie komornik w asyście setki policjantów, którym towarzyszyli psychologowie oraz samochód pancerny „Dzik”, gwoli ewentualnego staranowania bramy, zdecydował się na eksmisję byłych zakonnic z klasztoru betanek w Kazimierzu Dolnym, wszystkie media z wyraźną przyjemnością rzuciły się na ten temat, a TVN-24 monitorowała całą akcję w czasie rzeczywistym z helikoptera Blue-24, dzieki czemu niżej podpisany mógł ją ogladać nawet w Waszyngtonie.
Nawiasem mówiąc, z racji pobytu w Waszyngtonie, będącym bądź co bądź ważną stolicą polityki światowej, muszę sprostować fantasmagorie „profesora” Bartoszewskiego, jakoby osobistości światowe niepokoiły się stanem spraw polskich pod krwawym reżymem Kaczyńskich. Nic takiego nie ma miejsca; Polska nikogo tu nie obchodzi, no, może poza Żydami, ale i ich tylko o tyle, o ile można z niej wyciągnąć 65 miliardów dolarów frycowego.
„Profesor” Bartoszewski najwyraźniej miał nawrót ostrego ataku megalomanii, który zresztą znakomicie spożytkował aktorsko na parteitagu Platformy Obywatelskiej w Krakowie.
Ale mniejsza już o naszego vieillarda, bo przecież chciałem o eksmisji. Jej przyczyną było pozbawienie kazimierskich betanek statusu zakonnic i zdegradowanie ich do stanu świeckiego z powodu dawania posłuchu „objawieniom prywatnym”, jakie miała mieć ich przełożona Jadwiga Ligocka.
Twierdziła ona ni mniej, ni więcej, że w piekle będą same „habity i sutanny”. Najwyraźniej musiało to zaniepokoić Jego Ekscelencję „Filozofa”, bo jeśli by tak miało być, to jakież z tego mogłoby wyniknąć zgorszenie, a w tej sytuacji możliwość ewentualnego zatwierdzenia „prywatnych” objawień takiej treści była oczywistym niepodobieństwem.
Trochę szkoda, bo w tej sytuacji każdy ciekawy będzie musiał osobiście sprawdzić, kogo można spotkać w piekle, ale z drugiej strony przysłowie nie bez kozery piętnuje ciekawość jako pierwszy stopień do piekła.
Toteż i dziennikarze, mimo, że podobno wścibscy, najwyraźniej unikali głębszego penetrowania wstydliwych zakątków tej sprawy, co dowodzi, że piekła jednak się boją. Na tym lęku można już budować i to jest właśnie pozytywny wniosek z eksmisji byłych betanek z Kazimierza Dolnego.
Nawiasem mówiąc, zostały one rozwiezione do różnych domów rekolekcyjnych, ale słychać, że z nich uciekają. Dokąd - tego nikt jeszcze nie wie, ale nie wykluczone, że śladem piątki ich koleżanek, które miały zostać deportowane na Białoruś, schronią się u Łukaszenki, który tylko patrzeć, jak prywatne objawienia pani Jadwigi Ligockiej wykorzysta w antypolskiej propagandzie i w końcu aresztuje panią Andżelikę Borys, przewodniczącą zdelegalizowanego Związku Polaków, nie pod jakimś błahym pretekstem, a pod zarzutem pozostawania w służbie samego Piekła.
Stworzyłoby to szalenie delikatną sytuację dla naszej dyplomacji, bo interwencja w obronie pani Andżeliki byłaby bezwzględnie konieczna, ale z drugiej strony, jakże tu interweniować, kiedy obalając zarzut Łukaszenki, trzeba by podawać w wątpliwość istnienie Piekła?
Jak tam nasze dyplomacja ewentualnie z tego wybrnie, to zobaczymy, pamiętając, że język dyplomatyczny służy nie tyle do wyrażania myśli, co do ich ukrywania.
Z tego punktu widzenia politycy biorący udział w kampanii wyborczej zachowują się szalenie dyplomatycznie, starając się ze wszystkich sił swoich nie zauważać w menażerii słonia w postaci deklaracji pani minister spraw zagranicznych Anny Fotygi, że „Polska jest gotowa” do podpisania Traktatu Reformującego.
Ciekawe w czyim imieniu pani minister to zadeklarowała, bo w Chicago słyszałem na własne uszy, jak prezydent Lech Kaczyński mówił, iż Polska w sprawie „integracji” UE podziela stanowisko brytyjskie.
Tymczasem Wielka Brytania wcale nie jest „gotowa” do podpisania Traktatu Reformującego, bo tamtejszy parlament stwierdził, że w stosunku do Traktatu Konstytucyjnego, który został odrzucony przez Francję i Holandię, traktat ten wcale nie został „poprawiony” a wobec tego referendum jest bezwzględnie konieczne.
Na tym tle ogłoszona przez panią Fotygę „gotowość” Polski do podpisania traktatu Reformującego wygląda szalenie podejrzanie, podobnie jak staranne omijanie tej kwestii przez większość ugrupowań stających do wyborów.
O ile mi wiadomo, jedynie Liga Prawicy Rzeczypospolitej zajmuje w tej kwestii jasne stanowisko, to znaczy - żeby Traktatu Reformującego nie przyjmować. Inni wolą rozwodzić się nad losem skrzywdzonych przez Tuska biednych dzieci, a dziennikarze - nad byłymi betankami, co to miały „prywatne objawienia”.
Jaka szkoda, ze nikt nie zechciał objawić pani Ligockiej, czy „Polska” podpisze Traktat Reformujący, czy nie, a jeśli tak - to kto w jej imieniu to popełni.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Zanim przejdziemy na jidysz
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-10-17 | www.michalkiewicz.pl
Kampania wyborcza rozwija się prawidłowo, czego najlepszą ilustracją jest debata Donalda Tuska z Aleksandrem Kwaśniewskim. Najwidoczniej pozazdrościł on premierowi Kaczyńskiemu tych bliskich spotkań trzeciego stopnia i postanowił też dostąpić zaszczytu.
Przypadek ten pokazuje, jak często wydarzenia nabierają własnej dynamiki i znaczenia zupełnie odmiennego od intencji człowieka, który je wywołał. Nietrudno się bowiem domyślić, że premier Kaczyński zdecydował się na debatę z Aleksandrem Kwaśniewskim gwoli wywołania wrażenia, że z Donaldem Tuskiem nie warto dyskutować.
Dotknięty tym do żywego w miłości własnej przywódca Platformy Obywatelskiej załatwił sobie taką samą debatę. W rezultacie jednak wyszło na to, że najważniejszym dyskutantem na polskiej scenie politycznej jest Aleksander Kwaśniewski! I to w momencie, kiedy jeszcze mógł nie wytrzeźwieć po kolejnym ataku goleni na kijowskim uniwersytecie!
A to dopiero siurpryza, a to ci dopiero obciach! Doprawdy ten cały Aleksander Kwaśniewski ma więcej szczęścia, niż siły charakteru. Gdyby jeszcze miał „zalety fizjologiczne” dra Andrzeja Olechowskiego, bo te „inne”, o których enigmatycznie wspominał kiedyś Lech Wałęsa, z pewnością ma, mimo odmiennego wyroku niezawisłego sądu. Wtedy mógłby nawet zaśpiewać i zatańczyć w duecie z Dodą Elektrodą, ku uciesze telewizyjnej publiczności.
Tymczasem Donald Tusk po nobilitacji dyskusją z Aleksandrem Kwaśniewskim zaapelował do męskości Jarosława Kaczyńskiego, dając do zrozumienia, że jak mu nie stanie do debaty, to będzie go uważał za szelmę.
Takiej poważnej zastawki jeszcze u nas nie bywało, ale zawsze musi kiedyś być ten pierwszy raz. Nawet Leszek Miller, chociaż w swoich bon-motach posuwał się niekiedy bardzo daleko, odważył się jedynie na stwierdzenie, że prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy. Ironia losu sprawiła, że były szef Sojuszu Lewicy Demokratycznej kończy na łaskawym chlebie u pana Andrzeja w Samoobronie.
„Więc popatrzcie i zważcie u siebie” - zachęca Adam Mickiewicz - że według Bożego rozkazu, kto nie skończył po męsku ni razu, tego męskość zawiedzie w potrzebie. Czy Donald Tusk aby na pewno zdaje sobie sprawę na co się naraża? Naprawdę warto dla krótkotrwałego połechtania sobie ambicji?
Kiedy tak politycy się między sobą przekomarzają, światem wstrząsnęła wiadomość, że w Toruniu powstaje szkoła filologii hebrajskiej, i to podobnież naprzeciwko Radia Maryja.
Słyszałem, ze w takich szkołach studenci uczą się języka powtarzając chórem zadane teksty. W takiej sytuacji szkoła filologii hebrajskiej może dodatkowo pełnić funkcję zagłuszarki toruńskiej rozgłośni, co stanowi osobliwe, niemniej jednak połączenie pięknego z pożytecznym, przynajmniej z punktu widzenia JE ambasadora Dawida Pelega, pełniącego przy rządzie Rzeczypospolitej mniej więcej tę samą rolę, co w przeszłości ambasadorowie Repnin i Stackelberg przy królu Stanisławie Auguście.
Zresztą mniejsza już o te dodatkowe funkcje nowej toruńskiej uczelni, bo już samo jej utworzenie stanowi wymowny znak, że przygotowania do objęcia administracji tubylczej w Polsce specjalnym nadzorem są w pełnym toku. Jest rzeczą oczywistą, że w tej sytuacji tubylczy Irokezi będą musieli nauczyć się nowego języka urzędowego, więc tylko patrzeć, jak podobne szkoły zaczną wyrastać jak grzyby po deszczu również w innych miastach.
Ciekawe, czy nowym językiem urzędowym zostanie hebrajski, czy też poprzestaniemy na jidysz? Za tym drugim rozwiązaniem przemawia okoliczność, że jidysz jest bardziej podobny do niemieckiego niż hebrajski, więc można by za jednym zamachem załatwić obydwie kwestie polityczno-kulturowe.
Ciekawe, że jakoś nikt nie wspomina o tym w kampanii wyborczej, a przecież to chyba ważniejsze niż, dajmy na to, debata Donalda Tuska z Aleksandrem Kwaśniewskim, czy znieważenie suki pana marszałka Sejmu?
Nietrudno wskazać na przyczyny tego stanu rzeczy zwłaszcza, że przewidział je zaraz po wojnie Gałczyński, wspominając w jednej z wizji św. Ildefonsa, że „posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę, kto mnie przyjmie?”.
Tym właśnie objaśniam sobie komentarz wygłoszony przez Andrzeja Wielowieyskiego, wieloletniego prezesa Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie i ojca jednej ze świętych polskich rodzin do krytyki, jaką za wiedzą Episkopatu Polski poddany został wyrok trybunału w Strasburgu w sprawie pani Alicji Tysiąc. Pani Tysiącowa uzyskała wyrok zasądzający na jej rzecz od Rzeczypospolitej odszkodowanie za pozostawienie przy życiu jej córki.
Andrzej Wielowieyski pryncypialnie skrytykował tę krytykę, zarzucając krytykującym brak wrażliwości na sprawy kobiece. Ano, sam jest na te sprawy wrażliwy tym bardziej, że jego córka, Dominika, pracuje w redakcji „Gazety Wyborczej”, która sprawę pani Tysiącowej życzliwie pilotuje od samego początku i ze strasburskiego wyroku się cieszy.
Rzuca to pewne światło na pogłębiające się różnice między kościołem otwartym, którego wybitnym reprezentantem jest właśnie Andrzej Wielowieyski, a kościołem tradycyjnym. W tym kontekście wypada przypomnieć deklarację wygłoszoną w swoim czasie przez Aleksandra Kwaśniewskiego, iż w swoim postępowaniu kieruje się katolicką nauką społeczną.
Jeśli tak się sprawy mają, to kto wie - może nawet powiedział to serio?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.
Pacanowska nadgorliwość
Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 2007-10-18 | www.michalkiewicz.pl
Jeszcze w Nowym Jorku dobiegły mnie skrzydlate wieści z Polski, że „wszyscy” potępiają Ligę Prawicy Rzeczypospolitej za wyemitowanie wyborczego filmiku, w którym umieszczono zdjęcia przedstawiające prezydenta Lecha Kaczyńskiego pod jerozolimską Ścianą Płaczu w jarmułce na głowie.
O ile pamiętam, pan prezydent Kaczyński rzeczywiście wystąpił tam w takim nakryciu głowy, więc nie bardzo rozumiem, o co ten klangor. Czyżby zdaniem prowincjonalnego Salonu Warszawskiego ujawnianie tego faktu stanowiło jakiś wstydliwy zakątek?
W takim razie warto by jeszcze przed wyborami uzyskać wyjaśnienie, co takiego złego zrobił pan prezydent, zakładając na głowę jarmułkę. Najwyraźniej salonięta muszą uważać to za coś złego, bo czyż w przeciwnym razie podnosiłyby ten potępieńczy klangor?
Wprawdzie już starożytni Rzymianie zauważyli, że fama crescit eundo, co się wykłada, że wieści rosną po drodze, ale chyba prawdą jest, że zarówno fejginięta, jak i salonięta wysunęły przeciwko Lidze Prawicy Rzeczypospolitej zarzut „antysemityzmu”.
Jest on zdumiewający zwłaszcza w Nowym Jorku, gdzie w dzielnicy Williamsburg Żydzi chodzą nie tylko w jarmułkach, ale również - zwłaszcza w sobotę - w okrągłych lisich czapach, czarnych jedwabnych lub wełnianych surdutach, tzw. chałatach oraz białych pończochach, zakładanych do XVIII-wiecznych culottes, czyli spodni zapinanych pod kolanami. Chodzi oczywiście o chasydów, bo jarmułki noszą chyba wszyscy.
Zawiadamiam tedy zaściankowych tubylczych światowców, że straszliwie się mylą sądząc, iż pokazanie kogoś w jarmułce na głowie jest dowodem „antysemityzmu”. Ja oczywiście wiem, że zarówno fejginięta, jak i salonięta chcą jak najlepiej, to znaczy - pragną podlizać się tym, w kim nieomylnym instynktem wyczuwają swoich nowych panów i władców, ale czy koniecznie muszą objawiać przy tym taką pacanowską nadgorliwość?
Ten rodzaj nadgorliwości może wzbudzić nieprzyjemne zaskoczenie nawet u Żydów, bo w sugestii, iż jarmułka na głowie polskiego prezydenta stanowi coś niestosownego, mogą dopatrzyć się obrazy. I co wtedy?
Wtedy każdy, kto najwięcej hałasował przy potępianiu Ligi Prawicy Rzeczypospolitej, może zostać odnotowany na liście proskrypcyjnej. Może zatem lepiej nie przesadzać z tymi oskarżeniami o „antysemityzm”, bo lepsze jest wrogiem dobrego.
Nawiasem mówiąc, w Ameryce otwartym tekstem mówi się również o partactwie prezydenta Busha w Iraku, oskarżając go o pójście na pasku syjonistycznego lobby tak zwanych „neokonserwatystów”, czyli - co zwłaszcza po francusku brzmi obelżywie - „neokonów”.
Nasi mężykowie stanu oczywiście nie ośmielają się na ten temat nawet zająknąć, wychodząc zapewne z założenia, że „co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”, ale niezależnie od nich możemy chyba zastanowić się nad przyczynami, dla których również Polska stała się w ostatnich miesiącach obiektem tak wielkiego zainteresowania środowisk żydowskich. Objawiło się to m.in. w reaktywowaniu loży B'nai B'rith, której działalność została zakazana w Polsce na podstawie dekretu prezydenta Mościckiego.
Min. Ewa Juńczyk-Ziomecka w imieniu prezydenta Kaczyńskiego wyraziła „radość” z powodu „odrodzenia się” tej organizacji, ale wiadomość o radości pana prezydenta z tego powodu nie ukazała się na stronach internetowych Kancelarii Prezydenta. Czyżby w obawie, że rozprawianie w domu wisielca o sznurze może być nietaktowne?
Stanisław Michalkiewicz
Szanowni Czytelnicy!
Odezwa · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 2007-10-19 | www.michalkiewicz.pl
Ponieważ otrzymuję listy z kraju i z zagranicy z zapytaniem, na kogo „trzeba” głosować, odpowiadam, że na kogo „trzeba” - to ja nie wiem, bowiem od nikogo nie dostaję żadnych rozkazów. W tej sytuacji mogę tylko powiedzieć, na kogo ja będę głosował.
Otóż będę głosował na pana Wojciecha Popielę, prezesa Unii Polityki Realnej, który kandyduje w Warszawie z listy Ligi Prawicy Rzeczypospolitej (lista nr 3, pozycja 1).
Stanisław Michalkiewicz
Egzotyka, przeszłość i rzeczywistość
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-10-19 | www.michalkiewicz.pl
Czego to się człowiek nie dowiaduje! Ja na przykład dopiero teraz dowiedziałem się, że Teksas wcale nie wygląda jak... Teksas - oczywiście przedstawiany na filmach kręconych przez żydowskie wytwórnie z Hollywood.
Na tych filmach Teksas sprawia wrażenie jałowej pustyni, po której przelatują „pieriekatypola”, jak na filmie „Olbrzym”, albo rozległych obszarów z górami-świadkami, jak na westernach. Ale bo też wytwórnie te filmy o wydarzeniach w Teksasie kręcą albo na pustynnych terenach wokół Los Angeles, albo w Arizonie, gdzie i gór, i kaktusów jest całkiem sporo.
Oto jak kino może kreować rzeczywistość podstawioną w miejsce rzeczywistości zwykłej. Tymczasem lepiej jest nie mieć żadnych informacji, niż informacje fałszywe, zwłaszcza z dodatkiem tak zwanego „dramatyzmu”, jak to nazywa Tomasz Jastrun - czyli fałszu skondensowanego.
Okupacyjne hasło „tylko świnie siedzą w kinie”, może mieć różnoraki sens, obejmując nie tyle widzów, którzy mogą być zwyczajnie robieni w konia, co przede wszystkim tak zwanych „ludzi filmu”, wynajmujących się magnatom przemysłu rozrywkowego do preparowania rzeczywistości podstawionej.
Nie wymaga to wielkiej wyobraźni, ani talentu. Weźmy takie „Gwiezdne wojny”; Jedi, czyli „światli rycerze mocy” prowadzą wojnę z dysydentami z zakonu. O co? A o cóż by, jak nie o opanowanie świata. Przypomina to do złudzenia „Protokoły mędrców Syjonu”, które podobno zostały spreparowane jeszcze przez Ochranę.
No dobrze, a gdyby tak według tych „Protokołów” nakręcić film? Skoro kino tak czy owak oferuje rzeczywistość podstawioną i nawet Teksas potrafi przedstawić całkiem inaczej, niż w rzeczywistości, to dlaczego mielibyśmy sobie żałować, zwłaszcza, że „Protokoły” z całą pewnością wzbudziłyby większe zainteresowanie kinowej publiczności, niż jakieś gwiezdne wojny, o których wiadomo tylko tyle, że nigdy ich nie było, nie ma i nie będzie?
Tak to sobie rozbieram z uwagą lecąc nad Zatoką Meksykańską w kierunku Florydy. Już podczas podchodzenia do lądowania w Fort Lauderdale zauważam, że ta cała Floryda, to jedno wielkie bagnisko, na którym nie ma nawet skrawka suchej ziemi. Tak samo myśli moja sąsiadka, która mówi po francusku; czy myśmy aby nie zabłądzili?
Okazuje się, że nie, że są jeszcze na Florydzie lotniska! Lotnisko jest oczywiście klimatyzowane, ale kiedy wychodzę na zewnątrz, mam wrażenie, że wszedłem do łazienki, w której ktoś przed chwilą brał bardzo gorący prysznic.
Miejscowi mówią, że to nic w porównaniu z latem, kiedy temperatura i wilgotność sięgają zenitu. Jednak gwoli ochłody pan Władysław Kosidło wiezie mnie nad Atlantyk, gdzie pod powiewem wiatru „drżą palmy wysmukłe”, a łaskawy Pan Ocean na powitanie ochlapuje nas bryzgiem fali.
Następnego dnia zwiedzamy Palm Beach, gdzie aż się roi od rezydencji nuworyszów i starej plutokracji. Sprawiają one niekiedy wrażenie wymarłych, ale podobno każda z nich zatrudnia co najmniej dwóch ogrodników, pokojówki, kucharza, a niekiedy - pielęgniarkę, tak, że przy plutokratach i biedniejsi się pożywią.
Wszystko to potwierdza się też na bagnach, które penetrujemy na łodzi napędzanej śmigłem; ryby jedzą rośliny i inne ryby, ptaki, których tu zatrzęsienie, jedzą ryby, no a aligatory, stanowiące bagienną arystokrację, jedzą wszystko.
Łańcuch pokarmowy widać tu jak na dłoni; w załamaniu drzewa, gdzie widocznie zebrało się trochę wilgotnego kurzu, rośnie palma. Na korze - jakieś mchy i porosty, słowem - bujność niesamowita!
A wszystko dzięki bagnom, które parują zwłaszcza w lecie, dostarczając deszczu niemal o stałej porze dnia, a przede wszystkim - stanowią podstawowy rezerwuar słodkiej wody dla Florydy. Przefiltrowuje się ona przez skałę, na której spoczywa półwysep i spływa do wielkiej jakby cysterny wewnątrz niej.
Stamtąd biorą ją pompy, ale gdyby tak osuszyć bagna, to cysterna nie tylko szybciej by się opróżniła, ale przede wszystkim ciśnienie Atlantyku i Zatoki Meksykańskiej zalałoby ją wodą morską i dopiero byłby problem.
Okazuje się, że czasami bezpieczniej jest powstrzymać się od ambitnych reform, których tyle obiecują politycy w kampanii wyborczej. Na szczęście już 22 października o wszystkim zapomną, bo w przeciwnym razie życie stałoby się nie do zniesienia.
Toteż i na Florydzie mimo całej bujności, widać objawy gorszej koniunktury; bardzo dużo domów jest do wynajęcia lub do sprzedania. To te, które banki odebrały niewypłacalnym dłużnikom.
Od pana Jerzego Bogdziewicza, który gościł mnie w Boca Raton dowiaduję się jednak, że aż tak źle nie jest; jako absolwent budowy okrętów Politechniki Szczecińskiej pracuje w firmie budującej jachty, z którą, dzięki jego kontaktom, kooperują inżynierowie szczecińscy, wytwarzając w Polsce różne moduły.
Jak dotąd jachty się sprzedają, podobnie jak miejsca na wycieczkowcach, gdzie za niewielkie wynagrodzenie po 70 godzin tygodniowo pracują Filipińczycy i Hindusi, ale za to bilet na tygodniowy rejs kosztuje zaledwie 500 dolarów. Tak właśnie wygląda globalizacja, która najwyraźniej ma też swoje dobre strony, bo Filipińczycy i Hindusi aż przebierają nogami, żeby dostać tę pracę.
Trzy dni na Florydzie mijają jak sen i oto znowu jestem w Waszyngtonie, gdzie tym razem pan Jacek Marczyński postanawia pokazać mi Amerykę od podstaw. Jedziemy tedy do Jamestown, gdzie nad rzeką powstała pierwsza angielska kolonia nazwana na cześć królowej Elżbiety Virginią.
Niewiele się zachowało z tamtych czasów; pod szkłem resztki fundamentów pierwszych budynków, a dla turystów - pomnik Pocahontas, „księżniczki indiańskiej”, która nawet popłynęła do Anglii i tam umarła - jak głosi epitafium w kościółku.
Z Jamestown przenosimy się w wiek XVIII do stołecznego Williamsburga. Tam, po głównej ulicy jeżdżą konne powozy, w strojach w epoki spacerują dżentelmeni, wśród których przemykają się czarni niewolnicy. W sklepach ówczesne towary, słowem - całkowita inscenizacja przeszłości.
Jej kulminacyjnym momentem jest wiec, podczas którego mówca w porywającym przemówieniu podrywa zebranych do walki o niepodległość, a po chwili zza węgła wychodzą uzbrojeni ludzie ciągnący wózek z karabinami. Rozdają je mężczyznom słuchającym wiecowego mówcy i po chwili cała grupa wśród entuzjazmu widzów, zajmuje fort w środku miasta, obejmując je w ten sposób w posiadanie.
Mimowolnie chciałoby się zawołać: „precz z komuną!”, ale cóż tu wznosić takie okrzyki, kiedy premier Kaczyński „debatuje” akurat z Aleksandrem Kwaśniewskim, zaś pani minister Anna Fotyga oświadczyła właśnie, że Polska jest „gotowa” do podpisania Traktatu Reformującego Unię Europejską.
Naprawdę cała Polska? Może byłoby lepiej, żeby każdy mówił za siebie?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Polska dla „Polaków”?
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-10-19 | www.michalkiewicz.pl
„Do czego doszło! Żeby szlachtę przed sądy pozywały chłopy!” - gorszył się Towarzysz Szmaciak w słynnym poemacie Szpotańskiego. Rozmnożone ostatnio potomstwo Szmaciaka dało wyraz swemu świętemu oburzeniu po opublikowaniu nagrań rozmów pani Beaty Sawickiej.
Wiadomo, że „służby” są podglądania, podsłuchiwania i prowokowania zwykłych Polaków, ALE NIE SZLACHTY! Na tym właśnie opierał się fundament III Rzeczypospolitej, ustanowiony przy okrągłym stole: „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”. I dopiero na tym nieubłaganym gruncie można się przekomarzać na temat różnicy między przodkiem, a tyłkiem i w pozostałych otchłannych kwestiach, które tak interesują „Polaków”.
To ciekawe, że w kampanii wyborczej zupełnie zniknęło nam „społeczeństwo otwarte” i inne podobne wynalazki, a centralne miejsce w retoryce zajęli „Polacy”. Że to niby oni właśnie „chcą” tego albo tamtego, że „oczekują” na to i owo - i tak dalej.
To oczywiście bardzo ładnie, ale przecież na wyniki wyborów w Polsce oczekują również Niemcy, Ukraińcy. Białorusini, Rosjanie, no i oczywiście - Żydzi. I jakie propozycje politycy maja dla nich? Bo dla „Polaków” - wiadomo: „aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”.
A dla Niemców co? Dla Niemców - oczywiście podpisanie Traktatu Reformującego. A dla Żydów? No, dla nich to chyba 65 mld dolarów „zadośćuczynienia” i pacyfikacja Radia Maryja?
Z takimi oczekiwaniami wystąpiła niedawno reaktywowana właśnie loża B'nai B'rith, którą pan prezydent powitał „z radością”. Oczywiście o tym nie trzeba głośno mówić i stąd pewnie przedwyborczą retorykę tak zdominowali „Polacy”.
Stanisław Michalkiewicz
Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).
Ostatnia przysługa dla kraju
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-10-20 | www.michalkiewicz.pl
Pani Beata Sawicka z Platformy Obywatelskiej była członkiem Rady Służby Publicznej przy Prezesie Rady Ministrów, więc jest raczej pewne, że służbę publiczną miała, jak to się mówi, w małym palcu.
Służyła zresztą krajowi jako posłanka, a już Tadeusz Boy-Żeleński zauważył, że „praca posła ciężka, szczera; z rana poseł się ubiera, fagas listy mu otwiera, on tymczasem się wybiera... do Puchera!”.
Jak się ktoś w taki sposób wdroży do służby krajowi, to potem już nie bardzo może przestać. Toteż i pani Sawicka postanowiła zostać już nie posłanką, tylko senatoressą.
Żeby efektywniej służyć krajowi, zapisała się wcześniej na kurs członków rad nadzorczych. Jak bowiem wiadomo, jeszcze w latach 90-tych Sejm uchwalił ustawę o komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych „w celu innym niż prywatyzacja”.
Ten enigmatyczny cel stosunkowo łatwo odgadnąć, zwłaszcza na kursach członków rad nadzorczych. Dawne skomercjalizowane przedsiębiorstwa państwowe, już jako spółki Skarbu Państwa mają bowiem rady nadzorcze, w których zasiadają osoby służące w ten sposób krajowi swoimi zadami.
Na przykład w swoim czasie w radzie nadzorczej PLL „LOT” usłużył krajowi swoim zadem sam „profesor” Władysław Bartoszewski, znawca lotnictwa podziemnego.
Traf chciał, że pani posłanka Sawicka zetknęła się na takim kursie z agentem CBA, który, jak to się kiedyś mówiło, „sunął do niej w koperczaki”, czemu ona nie była przeciwna. Agenciak sprawiał bowiem wrażenie, że ma dryg do interesów, tzn. pardon - oczywiście do służenia krajowi, ale w taki sposób, żeby człowiek służący rósł razem z krajem.
„Słowicze dźwięki w mężczyzny głosie, a w sercu lisie zamiary!” - przestrzegał Mickiewicz. Agent lał miód w uszy senatoressy-kandydatki, która zaczęła robić mu zwierzenia, jak to można usłużyć krajowi przy prywatyzacji szpitali.
„Jest nas troje, którzy tworzą prawo” - rozmarzała się pani Beata, dodając, że „ci będą mieli fart, którzy pierwsi będą wiedzieć” i w taki oto sposób „biznes na służbie zdrowia będzie robiony”. Wydawało się jej, że te rzeczy mówi w zaufaniu, chociaż pewnie słyszała, że „spisane będą czyny i rozmowy”. „Spisane” - i ponagrywane.
Toteż kiedy niedawno pani Beata, pozostając w służbie narodu, została zatrzymana przez CBA na przyjmowaniu łapówki za ustawienie przetargu na zakup działki na Helu, CBA ujawniło nagrania biznesowych rozmów z agentem. W rezultacie zobaczyliśmy ją w Sejmie rozbeczaną i lamentującą, że „ukamienowano ją za życia”.
Najwidoczniej musiała sobie wyobrażać, że uprosi szefa CBA Mariusza Kamińskiego, żeby nie publikował nagrań przed wyborami. Ciekawe, czy ze swej strony oferowała CBA swoje usługi w charakterze kreta w Platformie, a jeśli tak - to dlaczego oferta została odrzucona?
Bo najwyraźniej została i pani Beata podsumowała swoją sytuację konkluzją, iż zgubiła ją „wiara i zaufanie do drugiego człowieka”. Ano, służba krajowi to nie żarty; tutaj lepiej nie ufać nikomu, nawet samemu sobie, a cóż dopiero jakiemuś „drugiemu człowiekowi”?
A jednak, kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat - i pani Beata raz jeszcze, być może ostatni, usłużyła krajowi swoim upadkiem, odsłaniając przed naszymi oczyma, o co tak naprawdę walczą w kampanii wyborczej kandydaci na polityków i dlaczego pod pretekstem naszego dobra utrzymywany jest w Polsce tak szeroki sektor publiczny, zwany wulgarnie „korytem”. Czyż nie powinniśmy okazać jej za to odrobiny wdzięczności?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.
Miłosna pieśń łabędzia
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-10-22 | www.michalkiewicz.pl
Ponieważ wydawało się, że w trakcie dotychczasowej kampanii rzucone zostały wszelkie możliwe oskarżenia i obelgi, obserwatorów polskiej sceny politycznej zdominowało zaciekawienie, co też nastąpi w ostatnim tygodniu.
No i nie zawiedli się, bo wszystko jest niczym w słynnym wierszu Elektrybałta, u którego konstruktor Klapaucjusz zamówił utwór o miłości i zdradzie w wyższych sferach, ponadto o muzyce i Murzynach, dodając, żeby wszystko było na literę „c”.
Jak wiadomo Elektrybałt sprostał temu zadaniu, komponując utwór następujący: „Cyprian, cyberotoman, cynik, ceniąc czule czarnej córy cesarskiej cud ciemnego ciała, ciągle cytrą czarował. Czerwieniała cała, cicha codzień czekała, cierpiała, czuwała... Cyprian ciotkę całuje cisnąwszy czarnulę!”.
Więc w ostatnim tygodniu przed wyborami otrzymaliśmy niezwykłą historię o miłości i zdradzie w wyższych sferach, podlaną - jakże by inaczej - korupcyjnym i agenturalnym sosem.
Pani Beata Dorota Sawicka, posłanka Platformy Obywatelskiej była członkinią Rady Służby Cywilnej przy premierze, słowem - służyła krajowi, jak tam potrafiła. Ale przecież zawsze można służyć lepiej, a nawet - jeszcze lepiej. Toteż pani Beata, już po dwóch latach służby w parlamencie, zorientowawszy się, jakie rodzaje służby są lepsze, a jakie gorsze.
Dlaczegoś wydało się jej, ze najlepiej usłuży krajowi zasiadając w radzie nadzorczej jakiejś spółki Skarbu Państwa. Jeszcze bowiem za koszmarnych rządów SLD-PSL w latach 90-tych uchwalona została ustawa o komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych „w celu innym niż prywatyzacja”.
„Zachodzilim w um z Podgornym Kolą” cóż to może być za cel „inny niż prywatyzacja”, ale pani Beata szybko spenetrowała prawdę. Rzecz w tym, ze przedsiębiorstwa skomercjalizowane w ten sposób mają swoje zarządy i rady nadzorcze, w których mogą, a właściwie nawet muszą zasiadać osoby cieszące się zaufaniem właściciela, czyli Skarbu Państwa, personifikowanego przez każdorazowy rząd.
Za to zasiadanie pobierają wynagrodzenie, z czym trudno się spierać po pierwsze dlatego, że nawet Pismo Święte powiada, iż „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”, a po drugie - że w cóż inwestować pieniądze w tych zepsutych i skorumpowanych czasach, jak nie w zaufanie i lojalność?
Toteż zapisawszy się na kurs członków rad nadzorczych również pani Beata wiele sobie obiecywała po zwiększonych możliwościach służenia krajowi, bo wiadomo, ze ludzie służący krajowi rosną wraz z krajem.
Aliści „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności” - jak przestrzegał Szpotański. Na kurs członków rad nadzorczych zapisał się również agent CBA, który panią Beatę nie tyle może w sobie rozamorował, co raczej rozmarzył, zarówno na tle uczuciowym, jak i biznesowym.
Wzorem innych hochsztaplerów, których w Polsce jest prawdziwe zatrzęsienie, sprawiał wrażenie obdarzonego niezwykłym drygiem do interesów. Zaimponowało to szalenie pani Beacie, która zapragnęła mu dorównać i na początek nauczyła się obowiązującego w środowisku żargonu, w którym prowadziła z amantem-agentem rozmowy o wspólnej przyszłości.
On zaś te rozmowy nagrywał i przekazywał Centrali. Ta zaś, niezależnie od tego, śledziła panią Beatę i w końcu przyłapała ją na pobieraniu łapówki za obietnicę ustawienia przetargu na działkę na Helu.
Może gdyby czas był inny, albo gdyby pani Beata przytomnie przedstawiłaby szefostwu CBA ofertę pełnienia funkcji kreta w Platformie, to nie doszłoby do najgorszego. Jednak potrzeby kampanii okazały się nieubłagane i CBA opublikowało również rozmowy z agentem-amantem.
Z rozmów tych widać, jak pani Beata się rozmarzała; snując wizje, jak to „we trójkę stanowimy prawa”, a wiadomo, ze kto pierwszy będzie miał informacje, ten będzie miał największe możliwości, w związku z czym przy prywatyzacji szpitali będzie można kręcić nadzwyczajne „lody”. Bo pani Beata rozmarzała się właśnie na tle prywatyzacji szpitali, co przewidywał stosowny ustęp w tak zwanym „programie” Platformy Obywatelskiej.
Po publikacji rozmów została oczywiście natychmiast wyrzucona z PO za zdradę partyjnych tajemnic, ale oczywiście pod całkiem innym pretekstem. Wystąpiła w Sejmie rozbeczana, prosząc szefa CBA Mariusza Kamińskiego, żeby jej „nie linczował”, ale daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia!
Takiej okazji nikt by nie porzucił, więc rada nierada Platforma przystąpiła do kontrataku. Pani Julia Pitera po trzech, czy może nawet czterech latach przypomniała sobie, jak to Jarosław Kaczyński ją „szantażował” obietnicą zaniechania postępowania sądowego w sprawie mieszkania, jeśli tylko będzie głosowała za absolutorium dla brata, obecnie prezydenta, a wtedy - też prezydenta, tylko że Warszawy.
Wprawdzie pani Pitera jest znana ze swej nieposzlakowanej uczciwości, jednak okoliczność, że o tym szantażu przypomniała sobie dopiero teraz, znacznie obniżyła zainteresowanie publiczności tą sprawą, wobec czego Donald Tusk, a za nim agitatorzy poprzebierani za dziennikarzy, podnieśli lament, że PiS „złamał zasady”. Chodziło zapewne o jedną zasadę zaklepaną przy okrągłym stole, że „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”.
Wobec takiego naruszenia podstawowych reguł demokracji poruszone zostały nie tylko Moce ziemskie, ale także niebieskie, a nawet - piekielne. Pojawiły się oskarżenia CBA o „przestępstwo”. Donald Tusk spotkał się z JEm. Stanisławem kardynałem Dziwiszem, którego przeprosił za brutalną kampanię, zaś głos zabrały różne ssaki kopalne; "profesor" Władysław Bartoszewski, Tadeusz Mazowiecki, a nawet oczywiście w charakterze Mocy Piekielnej - Lech Wałęsa, odgrażając się, że „udowodni wszystkie winy” - oczywiście znienawidzonym Kaczyńskim.
Toteż i pan Andrzej Lepper, cokolwiek już zapomniany, nagle otrzymał „z Izraela” materiały obciążające Kaczyńskich, ale jakby w odpowiedzi na te pogróżki, pojawiły się informacje, jakoby PO umówiło się ze związkowcami z KGHM o poparcie za pieniądze, oczywiście płatne z dołu („Gdy tylko w Polsce obejmę władzę...”).
Widać, że walka między Towarzystwem Przyjaźni Polsko-Niemieckiej, a Towarzystwem Przyjaźni Polsko-Izraelskiej, jakie rywalizują w tych wyborach, zaostrza się na koniec, niczym walka klasowa w miarę postępów socjalizmu.
Jest w tym pewna logika, bo te hałaśliwe przekomarzania niewątpliwie pozwalają ukryć najważniejszą informację, jaką w ostatnich dniach przekazała pani Anna Fotyga, obsadzona w roli ministra spraw zagranicznych, że Polska „jest gotowa” do podpisania Traktatu Reformującego Unię Europejską. No a skoro już jesteśmy „gotowi”, to chyba jesteśmy też i ugotowani.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Na pewno wszyscy umrzemy
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-10-23 | www.michalkiewicz.pl
No i już po wyborach. Kiedy politycy, wymyślając sobie nawzajem, już prawie nas przekonali, że nie nadają się do rządzenia ani państwem, ani nawet spółką prawa handlowego, a kto wie, czy nawet samym sobą - poszliśmy na nich głosować.
Cykl produkcyjny sprawia, ze piszę to jeszcze przed głosowaniem, ale od 1989 roku w tylu głosowaniach już uczestniczyłem, że bez większej omyłki mogę przewidzieć, co będzie nazajutrz. Jest to tym łatwiejsze, że w „Panu Tadeuszu” Adam Mickiewicz plastycznie przedstawiał sceny sejmikowe w barwnym opisie serwisu Wojskiego.
Oczywiście od tamtych czasów wiele się zmieniło, aczkolwiek demokracja, czy to szlachecka, czy plebejska, zawsze jest taka sama. Toteż teraz jedni nadymają się, a nawet zaciągają pożyczki a conto przyszłych udziałów w konfiturach władzy, a drudzy z biciem serca oczekują telefonu z komunikatem: „uciekaj, wszystko wykryte!” lub melancholijnie skreślają kolejne pozycje budżetów domowych.
Jedne przyjaciółki zamawiają prenumeratę „Twojego Stylu”, gdzie wyranżerowane damy, pierwsze i kolejne, uczą profanów jeść bezy i zachowywać się na rautach, inne - starannie wymazują z notatników i pamięci komórkowców numery niedawnych przyjaciół i obmyślają sposoby usidlenia przyjaciół nowych.
Jedni przyjaciele już przebierają nogami w oczekiwaniu koncesji na hurtownie spirytusu, inni pogrążają się w lekturze mapy świata, ze szczególnym uwzględnieniem krajów o łagodnym klimacie, niskich podatkach i reżymie, co to sam żyje i pozwala żyć innym.
Więc kiedy pierwsze jesienne szarugi rozpuszczą klej na plakatach wyborczych, a chłodne wiatry lub jakieś złośliwe ręce zaczną szarpać wizerunki naszych doszłych lub niedoszłych przedstawicieli i prawodawców, wskutek czego zaczną się one rozpadać w strzępy, jak większość ich wspaniałych planów, przyjdzie czas na bolesny powrót do rzeczywistości. A wynika ona z deklaracji pani minister Anny Fotygi, że Polska jest gotowa podpisać Traktat Reformujący Unię Europejską.
Przyznam się, że po usłyszeniu tej deklaracji przestałem w ogóle interesować się tym, co politycy kandydujący do Sejmu i Senatu mają do powiedzenia. Nie dlatego, żebym nie cenił niektórych z nich osobiście. Przeciwnie - wielu z nich bardzo szanuję, ale wolałem nie słuchać co mówią z obawy usłyszenia, że będą zapewniać, iż coś zrobią albo, że czegoś nie zrobią.
Tymczasem w przypadku przyjęcia przez Polskę Traktatu Reformującego, żaden z nich nie ma najmniejszego pojęcia, co zrobi, albo czego nie zrobi nawet w najbliższym miesiącu.
Wszyscy pamiętamy chyba deklarację dra Andrzeja Olechowskiego, byłego agenta „wywiadu gospodarczego”, a poza tym człowieka obdarzonego zaletami „fizjologicznymi i innymi”, uczestnika konwentyklów w Bilderbergu, jak to po wejściu do Unii Europejskiej nie będziemy już decydować o naszych sprawach, tylko - „współdecydować”.
Już tam dr Andrzej Olechowski wie, co mówi, to znaczy - co powiedział publicznie podczas słynnego „Forum Dialogu” w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina w Warszawie - a w takim razie deklaracje posłów i senatorów, a zwłaszcza kandydatów - nie maja żadnego pokrycia, nawet jeśli z poważnymi minami głoszą, że coś zrobią, albo czegoś nie zrobią „na pewno”.
„Na pewno” bowiem, to wszyscy umrzemy, co w przypadku przyjęcia przez Polskę Traktatu Reformującego Unię Europejską nie jest wcale najgorszym wyjściem z sytuacji.
Jak bowiem powszechnie wiadomo, Unia Europejska - gdy powstanie - będzie nowym imperium, taki samym, jak, dajmy na to, Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich czy Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.
Warto zwrócić uwagę, że obydwa imperia powstały w drodze przyłączania lub wchłaniania w siebie organizmów politycznych zwanych „republikami”, czy „stanami”, które oczywiście miały „prawo wychoda”, to znaczy - opuszczenia szczęśliwej rodziny narodów, to w praktyce, gdyby tylko któraś spróbowała...
Niektórzy myślą, że tylko Józef Stalin pokazałby jej „ruski miesiąc”. Owszem, pokazałby, ale inni też umieli pokazywać takie rzeczy. Kiedy w Ameryce stany południowe postanowiły skorzystać z „prawa wychoda”, prezydent Abraham Lincoln posłał przeciwko nim wojska, żeby „ratować Unię”.
Ratowanie Unii zawsze jest przedsięwzięciem szlachetniejszym od jej rozrywania, dlatego też jestem pewien, że w razie czego wojska niemieckie też będą motywowane szlachetnie. Inna sprawa, ze w takim przypadku również w Polsce odżyje na nowo szlachetna tradycja romantyczna, która w naszej historii manifestowała się w narodowych powstaniach.
Wydaje się, że jest to jedyna korzyść, jaką na dłuższą metę odniesiemy z przyjęcia przez Polskę Traktatu Reformującego Unię Europejską, do czego gotowość w imieniu „Polski” zadeklarowała niedawno nasza reprezentantka, pani minister Anna Fotyga.
I tym optymistycznym akcentem podsumowujemy rezultaty wyborów, bo nawet w przypadku bolesnego powrotu do rzeczywistości, a zwłaszcza przed Dniem Wszystkich Świętych - trzeba myśleć pozytywnie.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.
Powrót do przeszłości
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-10-24 | www.michalkiewicz.pl
21 października skończyła się IV Rzeczpospolita - powiedział Aleksander Kwaśniewski na widok sondażu pokazującego prawdopodobne rezultaty głosowania w wyborach parlamentarnych.
Aleksander Kwaśniewski Przyzwyczaił nas, że nigdy nie wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie, ale tym razem chyba mówił serio. Zwycięstwo Platformy Obywatelskiej oznacza przekreślenie projektu budowy IV Rzeczypospolitej i powrót do porządku politycznego zaprojektowanego w 1989 roku przy „okrągłym stole”.
Jego istotą było porozumienie tak zwanej „lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców, przeobrażonych w demokratów, ze stroną rządową, której trzonem, jak dzisiaj już wiemy, był wywiad wojskowy - o podziale władzy NAD narodem polskim.
Możliwość odzyskania przez naród suwerenności politycznej, jaka pojawiła się w roku 2005, wzbudziła zdecydowany sprzeciw zarówno w środowiskach krajowych beneficjentów „okrągłego stołu”, jak i „strategicznych partnerów” z zagranicy, którzy - podobnie jak w wieku XVIII - są zainteresowani utrzymaniem kontroli nad sytuacją w Polsce.
Te środowiska i te siły podjęły zmasowaną kampanię w celu przywrócenia stanu poprzedniego. Była ona na tyle skuteczna, że po dwóch latach przyniosła zwycięstwo Platformie Obywatelskiej, na którą siły te postawiły, ale która w związku z tym będzie teraz musiała spłacić im rachunek za poparcie i oddanie do jej dyspozycji wszystkich aktywów.
Według wstępnego sondażu Platforma Obywatelska balansuje na granicy możliwości samodzielnego utworzenia rządu. Wydaje się jednak, że z uwagi na konieczność liczenia się z prezydentem, z którym polityczne współżycie PO może okazać się trudne, będzie poszukiwała koalicjanta.
Najbardziej prawdopodobnym partnerem wydaje się PSL, ponieważ Lewica i Demokraci wolą unikać ostentacji i postanowili udawać opozycję, chociaż tak naprawdę, to właśnie środowiska reprezentowane przez partie skupione w LiD będą głównymi konsumentami sukcesu Platformy Obywatelskiej.
Wprawdzie Donald Tusk w oświadczeniu złożonym w wieczór wyborczy zapowiedział coś w rodzaju „bombardowania miłością”, ale wydaje się, że w tym bombardowaniu nie będzie żadnego zmiłowania. Środowiska wystraszone perspektywą rozliczeń są zdecydowane nie dopuścić do ponownego przeżywania tego lęku i z pewnością podejmą działania zabezpieczające je przed utratą „zdobyczy” i możliwości spokojnego ich przetrawiania.
Jakie czynniki pomogły Platformie Obywatelskiej w uzyskaniu dobrego wyniku? Na pierwszym miejscu postawiłbym dwuletnią, nieprzerwana i zmasowana kampanię przeciwko rządowi PiS. Na drugim - katastrofalny finał koalicji rządowej, a na trzecim wyższą frekwencję wyborczą.
Nietrudno było domyślić się, że wyższa frekwencja oznacza udział w głosowaniu wyborców nie wyrobionych politycznie, a więc podatnych na demagogię, która stanowiła główne przesłanie kampanii wyborczej.
Potwierdza to pośrednio charakterystyczny efekt, że mimo frekwencji wyższej aż o 13% od tej w poprzednich wyborach, do Sejmu dostały się tylko cztery ugrupowania. Oznacza to dalszy postęp w oligarchizacji sceny politycznej, która coraz bardziej się zamyka, zarówno na nowych ludzi, jak i na nowe idee.
Podobny proces odbywa się zresztą we wszystkich pozostałych państwach członkowskich Unii Europejskiej która już wkrótce z konfederacji państw formalnie suwerennych, przekształci się w federacyjne europejskie imperium, w którym, pod osłoną demokratycznej retoryki, biurokratyczna międzynarodówka przejmie władzę nad narodami Europy.
Stanisław Michalkiewicz
List otwarty do PT Durniów
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-10-24 | www.michalkiewicz.pl
Murzyn zrobił swoje - Murzyn może się... - powiedzmy - pocałować. Taka jest właśnie logika polskiego systemu politycznego.
Przed wyborami Donald Tusk zapowiadał gospodarcze „cuda” i w ogóle. Aliści Platforma nie jest w stanie samodzielnie utworzyć rządu, wobec czego musi rozpocząć rozmowy koalicyjne z PSL. Partia, przedstawiająca się jako najbardziej prorynkowa, z partią uchodzącą za najbardziej etatystyczną.
Przywódcy obydwu partii oficjalnie zapowiadają „rozmowy programowe”. To znaczy - podjęcie prac NAD ZUPEŁNIE NOWYM PROGRAMEM, którego nikt nie widział, o którym nikt jeszcze niczego nie wie i na który nikt nie głosował - ani wyborcy Platformy, ani wyborcy PSL.
Jedyny cud w tych warunkach to to, że znalazło się w Polsce jeszcze kilka milionów durniów (w tym niżej podpisany), którzy w ogóle poszli głosować.
Stanisław Michalkiewicz
Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).
Groteski programowe
Komentarz · Radio Maryja · 2007-10-25 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! Spotykamy się po długiej przerwie - po czterech miesiącach. W tym czasie wiele się zmieniło; rozwiązał się Sejm, przetoczyła się przez kraj kampania wyborcza i wreszcie, 21 października, najwięcej głosów zdobyła Platforma Obywatelska, która wkrótce przystąpi do formowania nowego rządu.
Wszystko to są oczywiście wydarzenia bardzo ważne, ale również i je powinniśmy widzieć we właściwych proporcjach. Te właściwe proporcje uzyskujemy dopiero po uwzględnieniu informacji, że 13 grudnia Polska podpisze w Lizbonie tak zwany Traktat Reformujący, czyli - inaczej mówiąc - konstytucję Unii Europejskiej.
Podpisanie tego Traktatu oznacza zgodę na rezygnację z formalnej suwerenności państwowej. Po wejściu w życie tego Traktatu powołana zostanie bowiem Unia Europejska jako odrębny podmiot prawa międzynarodowego, europejskie imperium, w którym Polska będzie tylko jedna z jego prowincji.
Dlatego też wybory, jakie odbyły się 21 października, nie mają dla Polski aż tak wielkiego znaczenia, jakie przypisują im poprzebierani za dziennikarzy agitatorzy i naganiacze. Już teraz bowiem co najmniej 80% obowiązującego u nas prawa ustalane jest w Brukseli, a nie w Warszawie, zaś po podpisaniu Traktatu Reformującego stopień samodzielności Polski skurczy się jeszcze bardziej. Jak to przed laty ujął dr Andrzej Olechowski, o naszych sprawach nie będziemy już decydować samodzielnie, tylko „współdecydować”.
W tej sytuacji politycy niepotrzebnie aż tak bardzo się nadymają, zwłaszcza kiedy mówią, co też zrobią, albo czego to nie zrobią. To wszystko blaga, bo sami nie wiedzą, co, dajmy na to, za pół roku będą musieli robić, i to w podskokach.
Nadaje to rezultatom ostatnich wyborów niezamierzony charakter groteskowy. Groteska jest to połączenie elementów tragicznych z komicznymi. To się często zdarza również w życiu; śmieszne sytuacje trafiają się np. na pogrzebach, a w polityce groteska powoli staje się regułą.
Weźmy taką sprawę, jak program. Każda partia stając do wyborów prezentuje program, to znaczy - zestaw obietnic, jak będzie rządziła krajem, kiedy obejmie władzę. Zwycięska Platforma Obywatelska tez przedstawiła program, w którym znalazła się nawet zapowiedź cudu gospodarczego.
Tak naprawdę jednak, to rząd wyłoniony pod egidą Platformy będzie musiał - po pierwsze - wykonywać polecenia i dyrektywy Komisji Europejskiej, czyli prawdziwego rządu.
Po drugie - będzie musiał odwdzięczyć się tym wszystkim, którzy przez ostatnie dwa i pół roku Platformę Obywatelską wspierali, zapewniając jej przychylność mediów, współdziałanie agentury krajowej i zagranicznej - i tak dalej. Ile Polska za to zapłaci - tylko jeden Pan Bóg wie. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że będzie to nas wszystkich drogo kosztowało.
Po trzecie - Platforma będzie musiała zadbać o swoje polityczne zaplecze; obdarować je stanowiskami i synekurami, np. w radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa, które właśnie dlatego pozostają państwowe. I dopiero po załatwieniu tego wszystkiego będzie można ewentualnie pomyśleć o programie.
Ale tutaj też pojawiają się komplikacje. Platforma Obywatelska wprawdzie uzyskała najlepszy wynik w wyborach, ale nie wystarcza on do samodzielnego utworzenia rządu. Dlatego będzie musiała rozpocząć tworzenie koalicji np. z Polskim Stronnictwem Ludowym.
Sęk już nawet nie w tym, że PSL słusznie uchodzi za ugrupowanie skrajnie etatystyczne, podczas gdy Platforma chciałaby uchodzić za partię wolnorynkową. Sęk w tym, że tworzenie koalicji rozpoczyna się od tak zwanych "rozmów programowych", a więc - od tworzenia programu dla koalicji rządowej.
Zwracam uwagę, że ten program nie jest ani programem Platformy Obywatelskiej, ani programem PSL - a więc - żadnym programem, na który głosowali i za którym opowiadali się wyborcy jednej, czy drugiej partii. Nie wnikam w to, czy te programy były mądre, czy głupie, pożyteczne dla kraju, czy szkodliwe. Najważniejsze, że tworząc program koalicyjny, obydwie partie odstępują od własnych programów na rzecz nowego, którego nikt wcześniej nie znał i na który nikt nie głosował!
Oto do jakich nieoczekiwanych paradoksów doprowadza system parlamentarno-gabinetowy, w którym do podstawowych zadań Sejmu należy utworzenie rządu i zapewnienie mu odpowiedniej podstawy politycznej. Doprawdy aż dziw bierze, ze w tych warunkach aż 53% obywateli zgodziło się statystować w tym ostentacyjnym oszustwie!
Stanisław Cat-Mackiewicz powiedział kiedyś, ze tylko język polski stworzył makabryczne powiedzenie: marzenia ściętej głowy. Bardzo możliwe, że wobec perspektywy podpisania 13 grudnia Traktatu Reformującego, czyli konstytucji Unii Europejskiej, na reformy ustrojowe w Polsce jest już za późno.
Z drugiej jednak strony, nawet prowincja Eurosojuza może być rządzona lepiej, albo gorzej przez administrację tubylczą - bo przecież Niemcy, przynajmniej dla zachowania pozorów, na jakąś administrację tubylczą w Polsce chyba pozwolą? Tę administrację tubylcy będą mogli tworzyć sobie względnie swobodnie, chyba, że przyjdą odmienne rozkazy. Kto wie - może nawet wolno będzie zamienić system parlamentarno-gabinetowy na system prezydencki?
Warto by z takiej możliwości skorzystać, bo uwalniałaby nas ona od konieczności tworzenia koalicji rządowych, co wiąże się z koniecznością tworzenia „programu” już po wyborach. Oczywiście po podpisaniu Traktatu Reformującego również i system prezydencki powinniśmy widzieć we właściwych proporcjach.
Ale nawet z uwzględnieniem tych proporcji, system może być gorszy, albo lepszy, więc dlaczego nie mielibyśmy wybrać sobie lepszego, zwłaszcza, jeśli Niemcy nam pozwolą?
Szczęść Boże! Mówił Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Myśląc Ojczyzna” jest emitowany w Radiu Maryja w każdą środę o godz. 20.50 i powtarzany w czwartek. Komentarze nie są emitowane podczas przerwy wakacyjnej w lipcu i sierpniu.
W szponach „idealistów”
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-10-26 | www.michalkiewicz.pl
Do Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie wchodzi się jak na lotnisko. Przy wejściu trzeba wyjąć wszystko z kieszeni, zdjąć pasek od spodni i marynarkę, a następnie, pod okiem barczystego, murzyńskiego policjanta, przejść przez bramkę wykrywającą metale i Bóg wie, co jeszcze.
Ja przechodzę od razu, ale towarzyszący mi pan Jacek ma jakieś problemy i musi do bramki podchodzić kilkakrotnie. Czekając na niego mówię głośno po polsku, że „trzeba uważać”, na co Murzyn odpowiada „o, yes”, jakby zrozumiał. Diabli wiedzą, może i rozumie? W takim razie trzeba uważać tym bardziej.
Ekspozycja rozpoczyna się od przedstawienia narodzin antysemityzmu w Niemczech. Niby prawda, ale jakaś taka nie cała. Bo wynika z niej, że niechęć do Żydów narodziła się tam bez żadnej widocznej przyczyny, jako swego rodzaju masowa psychoza, rodzaj schizofrenii nie tyle może bezobjawowej, co samoistnej. Mamy zatem do wyboru dwie możliwości; albo jest to wyjątek od zasady przyczynowości, albo ekspozycja przedstawia sprawę tendencyjnie.
Przejście do następnej sali wyjaśnia tę wątpliwość. Fotografia na ścianie przedstawia scenę palenia książek na niemieckich uniwersytetach, a pod nią leży stosik książek, jakie były wtedy palone. Widać dzieła Karola Marksa, Włodzimierza Lenina i Lwa Trockiego - a więc jednego teoretyka i dwóch praktyków już realizowanego wtedy ludobójstwa, wobec którego to hitlerowskie, aczkolwiek też godne uwagi, nie wytrzymuje przecież konkurencji.
Najwidoczniej jednak autorzy ekspozycji, zapatrzeni we własne pępki, tego słonia w menażerii nie zauważają. Czy to wytłumaczyć? Znowu mamy dwie możliwości; albo są mało spostrzegawczy, albo wspólnego mianownika między Trockim i Himmlerem nie pozwala im zauważyć narodowy lub rasowy szowinizm.
I znowu wątpliwość ta wyjaśnia się w sali przedstawiającej początek drugiej wojny światowej. Ani słowa o 17 września, kiedy to na Polskę, zaatakowaną z jednej strony przez Rzeszę Niemiecką, z drugiej strony napadł miłujący pokój Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Nietrudno domyślić się przyczyn tej powściągliwości; gdyby wyeksponowano również napaść sowiecką, trzeba by jakoś ustosunkować się do poczynań społeczności żydowskiej na terenach okupowanych przez Sowiety i roli, jaką odegrali jej liczni przedstawiciele zarówno w okupacyjnym aparacie terroru, jak i w deportacjach ludności polskiej w roku 1940 i 1941. Wprowadzałoby to do dominującej nad całą ekspozycją tezy, że niechęć do Żydów nie miała żadnej racjonalnej przyczyny, dysonans poznawczy. Że jakieś przyczyny jednak były.
W takiej sytuacji trudniej byłoby też przekonać zwiedzających, że ratowanie Żydów z opresji należało do podstawowych obowiązków ludności tubylczej na terenach okupowanych przez Niemcy. Dlaczego? Tego dokładnie nie wiadomo, więc autorzy ekspozycji w waszyngtońskim Muzeum chyba uważają, że jest to zrozumiałe samo przez się.
Nietrudno się domyślić, że ekspozycja w waszyngtońskim Muzeum nie tyle ma na celu ukazanie prawdy o masakrze Żydów europejskich podczas drugiej wojny światowej, co wywołanie, zwłaszcza u słabo poinformowanego widza amerykańskiego wrażenia, jakoby masakra ta była wydarzeniem bez precedensu w historii świata, a Żydzi - bezwinnymi ofiarami zbiorowego szaleństwa.
Takie przesłanie przynosi kilka skutków całkiem praktycznych. Po pierwsze - utrwala przekonanie, że wszelka krytyka Żydów, a zwłaszcza niechęć, niebezpiecznie graniczy ze zbrodniczym szaleństwem. Sprzyja to postawieniu znaku równości miedzy antysyjonizmem, czyli krytyką polityki Izraela, a antysemityzmem, co w Stanach Zjednoczonych już się chyba dokonało. Po drugie - sprzyja uznaniu każdej krytyki Żydów za „antysemityzm”, z którym trzeba „walczyć” w imię zablokowania recydywy zbrodni. Po trzecie wreszcie - sprzyja wzmocnieniu fundamentów tzw. religii holokaustu.
W XX wieku na narody pozostające w kręgu cywilizacji zachodniej zaczął coraz silniej oddziaływać sekularyzm, czyli zeświecczenie. Jego skutkiem jest wypieranie religii z terenu publicznego. Sekularyzm, chociaż niebezpieczny dla każdego narodu, wydaje się szczególnie groźny dla narodu żydowskiego, którego większość żyje rozproszona wśród innych narodów.
Dotychczas fundamentem żydowskiej tożsamości była religia. Tymczasem sekularyzm uderza we wszystkie religie, również w religię żydowską, ufundowaną na traumatycznym wydarzeniu sprzed tysięcy lat, jakim było wyjście z Egiptu. Czy rzeczywiście Morze Czerwone rozstąpiło się, a świetlisty obłok prowadził cały pochód - coraz więcej ludzi waha się, czy powinni w to wierzyć, czy nie. Ale po cóż odwoływać się do tamtych opowieści, kiedy tuż pod ręka jest traumatyczne wydarzenie w postaci masakry Żydów europejskich?
Ono może stać się nowym fundamentem żydowskiej tożsamości, w dodatku odpornym na nacisk sekularyzmu, wszelako pod warunkiem, że - po pierwsze - sami Żydzi uznają tzw. holokaust za wydarzenie bez precedensu, a po drugie - co jest jeszcze ważniejsze - że zostanie on uznany za wydarzenie bez precedensu w powszechnej historii również przez resztę świata.
W tym celu trzeba jednak tę resztę odpowiednio wyedukować, a raczej, z uwagi na metody tej edukacji - wytresować. Używam tego określenia, bo ekspozycja waszyngtońskiego muzeum jest nastawiona na oddziaływanie na emocje. I temu, jak sądzę, służą przede wszystkim muzea holokaustu, zarówno to w Waszyngtonie, to w Nowym Jorku i innych miastach amerykańskich. No a warszawskie - chyba też?
„Żydowscy komuniści (chodzi o Romkowskiego, Mietkowskiego, Alstera, Andrzejewskiego, Bermana, Minca, Spychalskiego, Zambrowskiego, Różańskiego, Brystygierową, Światłę, Rubinsteina i innych - SM) byli prawdziwymi idealistami i pragnęli zbudować niepodległą, socjalistyczną Polskę, która byłaby ojczyzną dla Polaków i Żydów” - czytamy w opracowaniu poświęconym historii lat 40-tych na stronie internetowej „Izrael - serwis poświęcony Izraelowi i narodowi żydowskiemu” (izrael.badacz.org).
Jak wiadomo, ten eksperyment pod kierownictwem „prawdziwych idealistów”, tysiące Polaków przypłaciło życiem, często po ciężkich torturach, setki tysięcy - więzieniem, miliony - konfiskatą własności i wegetacją na marginesie życia.
Wygląda jednak na to, że wszystko przed nami i że następna generacja „idealistów” już się szykuje do budowania nam kolejnej edycji „socjalistycznej Polski”. 13 grudnia, który chyba już na dobre utrwali się w naszej zbiorowej pamięci jako święto naszych okupantów, „Polska” podpisze Traktat Reformujący Unię Europejską.
Czy w tej sytuacji warto ekscytować się wygraną Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Niemieckiej, ewentualnie Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Wdzięczność przede wszystkim
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-10-26 | www.michalkiewicz.pl
Platforma Obywatelska rozpoczęła rozmowy z PSL na temat tworzenia rządu. Jeszcze tak zwane „rozmowy programowe” nie rozpoczęły się na dobre - a już pojawiają się informacje i pogłoski wskazujące, iż PO zaczyna realizować pierwszą część swego prawdziwego programu, to znaczy - programu odwdzięczania się tym siłom i środowiskom, które w ciągu ostatnich 2,5 roku prowadziły czarną propagandę antyrządową, oraz wspierały Platformę przy pomocy kontrolowanych przez siebie mediów i agentury.
Nie mówię już nawet o zamiarze powierzenia teki ministra spraw wewnętrznych panu Schetynie - bo to jest zrozumiałe niejako samo przez się, ale o możliwym połączeniu wywiadu i kontrwywiadu wojskowego oraz likwidacji urzędu ministra-koordynatora.
Byłaby to zwyczajna reaktywacja Wojskowych Służb Informacyjnych, czyli razwiedki, która nie tylko by się wyemancypowała spod wszelkiej kontroli, ale przede wszystkim - odbudowała dominującą pozycję w gospodarce kraju.
Podobnie w polityce zagranicznej; Platforma w imię „poprawy stosunków” zrobi wszystko, o co poproszą ją „strategiczni partnerzy”, którzy nawet nie ukrywają, że po jej wygranej wiele sobie obiecują.
Stanisław Michalkiewicz
Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).
Maskony
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-10-27 | www.michalkiewicz.pl
„Prawdziwy świat jest tam, gdzie jesteś” - tak głosi slogan reklamujący nawet nie wiem co. Usłyszałem go przypadkowo z telewizora i nagle uświadomiłem sobie, że przez większą część swojego życia uważałem odwrotnie - byłem pewien, że świat, w którym ja żyję, wcale nie jest prawdziwy, że jest tylko kiepską imitacją prawdziwego świata.
To znaczy - z jednej strony oczywiście jest prawdziwy, ale zarazem nie jest, bo jakże można traktować serio rzeczywistość podstawioną? Komunizm był bowiem rzeczywistością podstawioną, chociaż zarazem prawdziwą, co czasami można było odczuć bardzo dotkliwie. Prawdziwy świat był jednak gdzie indziej - tam, gdzie władza komunizmu już nie sięgała.
Inna rzecz, że prawdziwość tamtego świata wcale nie musiała być atrakcyjna. Kiedy w latach 80-tych dostałem wreszcie paszport, wyjechałem z postanowieniem pozostania we Francji na zawsze. Pewnego dnia zrozumiałem jednak z absolutną pewnością, że nie zostanę, bo Francja nic mnie nie obchodzi. Więc wróciłem, wkrótce zostałem aresztowany i poczułem, że żyję. Tamta rzeczywistość, choć podstawiona, mogła dawać nawet poczucie autentyzmu.
W powieści Stanisław Lema „Kongres futurologiczny”, której akcja toczy się w odległej przyszłości, nieznośna rzeczywistość ukrywana jest przed ludźmi dzięki tzw. maskonom, tzn. rozpylanym w powietrzu substancjom, wywołującym u ludzi halucynacje.
Oto np. wydaje im się, że w wytwornej restauracji zajadają chrupiącego bażanta zapijając znakomitym winem, podczas gdy naprawdę ze specjalnych koryt gołymi rękoma wybierają jakąś bryję, uzupełnianą gumowym szlauchem. Ale tę bryję ktoś naprawdę musi przygotowywać i roznosić, więc robotnicy, (którym się wydaje, że przybywają do pracy własnym autami, podczas gdy naprawdę poruszają się biegiem), przy wejściu do fabryki dostają antyhal, anulujący działanie maskonów i przez 8 godzin mają kontakt ze światem prawdziwym.
Jednak przy wyjściu otrzymują dawkę preparatu powodującego całkowitą amnezję i bezkolizyjnie powracają do rzeczywistości podstawionej. Lem daje do zrozumienia, ze powszechne użycie maskonów nie jest podyktowane złą wolą, raczej litością, bo prawdziwy obraz świata stał się już zbyt nieznośny.
Jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie. Jest wysoce prawdopodobne, że maskony chemiczne znajdą się kiedyś w powszechnym użyciu już choćby dlatego, by dzięki podstawieniu sztucznej rzeczywistości łatwiej utrzymać porządek społeczny, a nawet - żeby utrzymać go w ogóle.
Jest to prawdopodobne tym bardziej, że z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia już dzisiaj, z tą różnicą, że rolę maskonów pełnią media, zwłaszcza telewizja. Kreuje ona rzeczywistość podstawioną w skali już zupełnie masowej, a coraz więcej ludzi, zwłaszcza generacja przywykła do telewizji od dziecka, nawet woli rzeczywistość podstawioną od prawdziwej, i coraz gorzej jedną od drugiej odróżnia. Ale obok rzeczywistości podstawionej istnieje też świat prawdziwy, w którym ktoś projektuje maskony i ktoś decyduje o takim czy innym ich użyciu.
We współczesnych państwach, zwłaszcza mocarstwach, które w swą służbę wprzęgły nie tylko fizykę, chemię i biologię, ale również psychologię, trudno o jakąkolwiek spontaniczność i naturalność. Czy zjawiska lub procesy, na pozór spontaniczne i naturalne, nie są tylko dobrze wyreżyserowanymi maskonami, niczym gra aktora w teatrze?
Czy takim maskonem nie jest również demokracja? Czy nie maskuje ona nieznośnej rzeczywistości, od początku do końca kreowanej przez czyichś agentów?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.
„Elity” realizują „program”
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-10-29 | www.michalkiewicz.pl
No i już po wyborach, które wygrała Platforma Obywatelska, ale nie na tyle, by mogła samodzielnie utworzyć rząd, więc już podjęła rozmowy koalicyjne z Polskim Stronnictwem Ludowym.
W sytuacji pełnej samodzielności politycznej Polski taka koalicja mogłaby być trudna, ale przecież 13 grudnia br. Polska ma podpisać Traktat Reformujący Unię Europejską (bo tak eufemistycznie został nazwany Traktat Konstytucyjny). W tej sytuacji, gdy już teraz około 80% obowiązującego u nas prawa ustalane jest w Brukseli, a nie w Warszawie, a wkrótce będzie jeszcze więcej, wielkiego niebezpieczeństwa nie ma.
Normalnie ryzyko mogłoby wziąć się stąd, że PSL uchodzi za partię bardzo, a nawet skrajnie etatystyczną, podczas gdy Platforma - za liberalną, ale w dzisiejszych czasach „poglądy, charakter, postawa, zjawiskiem są dosyć rzadkim; więcej się da wytłumaczyć zwyczajnym losu przypadkiem” - toteż jest prawie pewne, że rozmowy koalicyjne, a nawet tak zwane "programowe", potoczą się wartko.
Bo też nie ma powodu, by przywiązywać nadmierna wagę do oficjalnych partyjnych programów nawet w sytuacji, gdyby 13 grudnia Polska niczego nie podpisywała. Jak to jeszcze grubo przed wojną zauważył Stanisław Cat-Mackiewicz, do utworzenia partii politycznej potrzebne są dwie rzecz: klika, tzn. pardon - oczywiście „elita”, no i program.
PSL ma elitę w każdej gminie, no a program jest taki sam od co najmniej 90 lat: opanować Ministerstwo Rolnictwa i za jego pośrednictwem doić Rzeczpospolitą, naturalnie dla dobra „polskiej wsi i rolnictwa”.
Sytuacja Platformy Obywatelskiej jest trochę bardziej skomplikowana. W jej zwycięstwo różne środowiska i siły, zarówno w kraju, jak i za granicą, zainwestowały ogromne środki, dzięki czemu możliwe było prowadzenie przez co najmniej dwa i pół roku nieustającej czarnej propagandy w stylu Józefa Goebbelsa przeciwko rządowi firmowanemu przez PiS.
Sama Platforma nie byłaby ani intelektualnie, ani pod żadnym innym względem zdolna do takiego wysiłku, ale w sytuacji, gdy do jej dyspozycji oddane zostały media z poprzebieranymi za dziennikarzy agitatorami i naganiaczami, agentura krajowa i zagraniczna, środki finansowe i inne aktywa - to co innego.
Ale z tego właśnie powodu Platforma jest dłużniczką i zakładniczką owych środowisk i sił, wobec czego jej prawdziwym programem musi być jak najszybsze odwdzięczenie się za okazane wsparcie. Zatem, mimo pozornych różnic, „programy” obydwu partii wcale nie muszą być aż tak bardzo kolizyjne, więc jest wysoce prawdopodobne, że i „elity” szybko się dogadają.
W chwili, gdy to piszę, jeszcze światło nie zostało ostatecznie oddzielone od ciemności, ale z przebłysków w tunelu można już to i owo wydedukować. Oto Donald Tusk oświadczył, że resort spraw wewnętrzych najchętniej powierzyłby swemu partyjnemu koledze, panu Grzegorzowi Schetynie. Według fałszywych pogłosek pan S. pełni przy Donaldzie Tusku funkcję swego rodzaju ambasadora razwiedki, więc taka preferencja ze strony szefa PO wydaje się w tych okolicznościach jak najbardziej naturalna.
Zapowiedź połączenia wywiadu i kontrwywiadu wojskowego oraz likwidacja urzędu ministra-koordynatora służb specjalnych może oznaczać, że razwiedka odzyska pełną swobodę działania, odbuduje nieformalne struktury WSI, nadwątlone formalnym rozwiązaniem tych służb we wrześniu 2006 roku, jak również - ich pozycję w gospodarce kraju i wpływ na scenę polityczną.
Towarzyszyć będzie temu kuracja przeczyszczająca, jaką PO zaaplikuje we wszystkich instytucjach podległych władzy państwowej. O jej prawdopodobnej głębokości i zasięgu niechże świadczy wypowiedź Stefana Niesiołowskiego, by niżej podpisanego wyrzucić z radia, nawet razem „ze wszystkimi rzeczami”. Wprawdzie pan Niesiołowski od czasu aresztowania i przesłuchiwania przez SB w latach 70-tych stał się człowiekiem o zszarpanych nerwach, ale dzięki temu mówi szczerze to, co inni, bardziej zrównoważeni, woleliby do czasu ukrywać, a my, dzięki tej niezamierzonej szczerości, lepiej wiemy, czego się trzymać.
W rezultacie prawdziwym zwycięzcą tych wyborów, a ściślej - największym konsumentem wyborczego zwycięstwa Platformy Obywatelskiej będą w kraju środowiska, których politycznym eksponentem jest formacja Lewica i Demokraci. Krótko mówiąc - zwycięstwo PO jest tylko etapem na drodze odbudowy porządku zaprojektowanego przy „okrągłym stole” po drugiej (pierwszą, również nieudaną, podjął w 1992 roku rząd premiera Olszewskiego) próbie jego podważenia.
W dziedzinie polityki zagranicznej deklaracje Donalda Tuska, Bronisława Komorowskiego i Jacka Saryusza-Wolskiego nie pozostawiają najmniejszych złudzeń: Polska „poprawi” stosunki przede wszystkim z Niemcami, no i Rosją. A ponieważ obydwaj „strategiczni partnerzy” nie mają do nas żadnego interesu, tylko żebyśmy się poddali, to jest oczywiste, że PO będzie prowadziło politykę „białej flagi”.
Prawdę mówiąc, taką politykę prowadził również rząd Jarosława Kaczyńskiego, z tym, ze próbował kamuflować ją bardzo partiotycznymi deklaracjami, w większości przypadków zupełnie, albo prawie całkiem bez pokrycia, jak np. nadymając znaczenie sławnego tak zwanego „kompromisu z Joaniny”, co to na użytek opinii publicznej miał zrównoważyć zgodę na podpisanie Traktatu Reformującego.
Platforma odrzuca wszelkie pozory i godzi się nawet na bezwarunkowe podpisanie Karty Praw Podstawowych, która stanowi istny Manifest Komunistyczny Unii Europejskiej. Jak na partię liberalną o wolnorynkowych skłonnościach - to mocna rzecz, ale, jak wiadomo, są programy oficjalne i pogramy prawdziwe.
Nic więc dziwnego, że wyborczy sukces Platformy został we wszystkich stolicach europejskich przywitany z radością i uczuciem ulgi, ze oto kończy się okres inwestowania, a rozpoczyna się inkasowanie renty od zainwestowanych środków.
Ile będzie to Polskę kosztowało - tego jeszcze, ma się rozumieć, nie wiemy, bo - jak dowiedziałem się dzięki uprzejmości mego waszyngtońskiego korespondenta - również organizacje żydowskie już są pewne realizacji swoich tak zwanych „roszczeń”.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Słowo o prawdziwym programie
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-10-30 | www.michalkiewicz.pl
Wybory parlamentarne w Polsce wygrało Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Niemieckiej, chwilowo kamuflujące się pod nazwą Platformy Obywatelskiej. Wynika to nie tylko z deklaracji Bronisław Komorowskiego, że Polska „jest w Unii Europejskiej, a nie w USA” - ale również z demonstracyjnej obecności niemieckiej kanclerz Anieli Merkel, wraz z innymi członkami rządu na jubileuszu Związku Wypędzonych, gdzie wszyscy zgodnie skomplementowali Erikę Steinbach.
Niemcy były adwokatem Platformy Obywatelskiej, a teraz za swoje usługi wystawią rachunek, który Platforma spłaci co do grosza wiedząc, że w przeciwnym razie będzie rozsmarowywana na podłodze, jak PiS. Podobnie Platforma będzie musiała odwdzięczyć się krajowym dysponentom mediów, które przed ponad dwa lata udzielały jej poparcia i zwalczały konkurentów, dysponentom oddanej do jej dyspozycji agentury i tak dalej.
To jest prawdziwy program koalicyjnego rządu, jaki powstanie pod egidą PO. Nastąpi zatem recydywa kompradorskiego, tzn. politycznego kapitalizmu i odnowienie gwarancji, jakich „lewica laicka” udzieliła przedstawicielom wojskowej razwiedki przy „okrągłym stole”.
Na żadne ekstrawagancje nikt Donaldowi Tuskowi nie pozwoli, nawet gdyby próbował. Beneficjenci „okrągłego stołu” nie życzą sobie bowiem powtórnego przeżywania pięciu minut strachu i zrobią wszystko, by takie ryzyko już się nie powtórzyło.
Dlatego sądzę, że Platforma Obywatelska jest tylko etapem przejściowym w procesie przywracania tubylczej scenie politycznej w Polsce pożądanego kształtu. Z uwagi na konieczność odwdzięczenia się tym, którzy w Platformę Obywatelską zainwestowali, prawdziwymi zwycięzcami tych wyborów są środowiska, których politycznym eksponentem jest LiD.
Wykorzystają one rządy Platformy do okrzepnięcia i umocnienia swoich pozycji ekonomicznych i społecznych, by przy następnych wyborach przejść do ofensywy politycznej. Jest zatem wysoce prawdopodobne, że media, które przez ostatnie dwa i pół roku wspierały Platformę - za trzy lata będą wspierały LiD, który otrzyma również potężne wsparcie od bratnich partii socjaldemokratycznych - żeby tubylcza scena polityczna w Polsce była taka sama, jak wszędzie.
Wprawdzie Platforma Obywatelska też zrobi wszystko, czego zażąda od niej unijny Wielki Brat, ale LiD zrobi to jeszcze lepiej, bo będzie zgadywał i uprzedzał żądania. Na kogóż Unia, tzn. Niemcy mogą bardziej liczyć, na kogóż mają stawiać, jeśli nie na wypróbowaną we wszelkich gimnastykach Partię Zagranicy? Jest to prawdopodobne tym bardziej, że za cztery lata pełnoletniość osiągną roczniki już odpowiednio wytresowane zarówno przez system edukacyjny, jak i przez media.
Przedsmak tego, bo będzie za cztery lata mieliśmy już teraz, kiedy na apel o pójście do wyborów, wsparty ostrzeżeniem popadnięcia w „grzech zaniedbania”, odpowiedzieli właśnie ludzie młodzi, a więc bez żadnego politycznego, ani nawet życiowego doświadczenia, za to niezwykle podatni na medialną, a zwłaszcza telewizyjną demagogię.
Uwierzywszy alarmistycznym doniesieniom, że w Polsce zagrożona jest „demokracja”, poparli Platformę Obywatelską w przekonaniu, że oddają Polsce przysługę, podczas gdy tak naprawdę, utorowali drogę powrotowi ubecko-razwiedkowo-salonowych sitwesów na uprzywilejowane pozycje.
Utorowali też drogę bezwarunkowej rezygnacji Polski z suwerenności państwowej, chociaż, prawdę mówiąc, min. Fotyga też zadeklarowała gotowość podpisania przez Polskę Traktatu Reformującego. Naturalnie nie zdają sobie z tego wszystkiego sprawy, bo niby skąd?
Sposób myślenia tych ludzi znakomicie zilustrowała pani, która powiedziała, że wprawdzie na polityce się nie zna i jej nie rozumie, ale postanowiła „tupnąć nogą”. No i „tupnęła”, nie zdając sobie sprawy, ile to jej tupnięcie będzie Polskę, a także ją osobiście kosztowało.
Z tego punktu widzenia warto zastanowić się na przyszłość, co jest lepsze - czy „grzech zaniedbania” popełniony przez ludzi nie mających pojęcia o polityce, którzy nie ze skromności, tylko z lenistwa nie biorą udziału w głosowaniu, ale przynajmniej swojemu krajowi nie szkodzą, czy też osobliwy rygoryzm moralny, nakazujący politycznym analfabetom włączanie się do kierowania państwem, żeby tylko zadośćuczynić Świętej Demokracji?
Czy w obliczu takiej alternatywy „grzech zaniedbania” nie nabiera cech „felix culpa”, czyli winy błogosławionej? W naszej parszywej sytuacji nie ma to już pewnie większego znaczenia, ale za jakieś trzydzieści lat, kiedy w pokoleniu, które zatęskni za utraconą suwerennością polityczną, zacznie odradzać się tradycja romantyczna, może to być podstawowy dylemat moralny.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.