Artykuły Stanisława Michalkiewicza UPR staje w obronie sześciolatków


O korzyściach z rozpusty.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W ubiegłym tygodniu przez prawie cały dzień oddawałem się rozpuście, to znaczy - oglądałem w telewizorze transmisje z przesłuchania pana posła Zbigniewa Chlebowskiego, czyli „Zbycha” przez sejmową komisję śledczą, pod przewodnictwem przejętego poczuciem misji pana posła Mirosława Sekuły. Rozpusta - wiadomo, nic dobrego i w ogóle grzech, ale skoro nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, to i z rozpusty można wydobyć jakieś plusy dodatnie, no nie? Więc kiedy tak oddawałem się rozpuście ze „Zbychem”, przypomniała mi się opinia nieżyjącego już amerykańskiego ekonomisty, nawiasem mówiąc - żydowskiego pochodzenia, czyli Murraya Rothbarda - że państwo jest najgroźniejszą organizacją przestępczą. Wprawdzie Rothbard odnosił swoją opinię do wszystkich państw bez wyjątku, ale wiadomo, że jedne gangi są raczej operatywne, podczas gdy inne - okrutne i bezlitosne, więc i między państwami muszą występować jakieś różnice. Na przykład Niemcy w okresie, gdy były okupowane przez wojowniczy, a dzisiaj już wymarły wskutek globalnego ocieplenia naród Nazistów, były państwem wobec swoich wrogów bardzo surowym, podobnie jak miłujący pokój Związek Radziecki kierowany niechybną ręką Ojca Narodów, co to usta słodsze miał od malin.

Ale każde z nich było surowe inaczej, to znaczy - w zasadzie tak samo, tylko wrogowie byli demaskowani według odmiennych kryteriów. W okupowanych przez Nazistów Niemczech była to przynależność do niewłaściwej rasy, podczas gdy w miłującym pokój Związku Radzieckim - przynależność do niewłaściwej klasy. Po latach okazało się, że te kryteria doczekały się zróżnicowanych ocen, również moralnych, wskutek czego demaskowanie wrogów należących do niewłaściwych klas nie tylko nadal jest praktykowane, ale i uznawane za słuszne, podczas gdy kryterium rasowe w zasadzie jest potępiane. Taka różnica może zaskakiwać, ale i Rothbard znany był z zaskakujących opinii, wskutek czego nie był lubiany przez zapełniających wyższe uczelnie stada utytułowanych kujonów, którzy mozolnie zrzynają jeden z drugiego, ciułając sobie w ten sposób kolejne listki bobkowe do swoich akademickich wawrzynów. Na przykład sławną teorię umowy społecznej, jaka niby to stoi u podstaw państwa Rothbard kwitował propozycją zlikwidowania przymusu płacenia podatków. - Natychmiast się wtedy przekonamy - mówił - czy jest jakaś umowa społeczna, czy jej nie ma. Ciekawe, że chociaż żaden z wyznawców tej teorii nie odważył się zaryzykować takiego eksperymentu, to nadal nauczają jej na uniwersytetach, jak gdyby nigdy nic.

Ale mniejsza już o napięte stosunki Murraya Rothbarda z kujonami, zwłaszcza, że on był sam jeden, a kujonów - Legion, no a poza tym - już nie żyje. Czy państwo jest rzeczywiście organizacją przestępczą i w dodatku - najgroźniejszą? W jaki sposób można taką opinię zweryfikować? Jak zwykle na ratunek przychodzą nam starożytni Rzymianie, którzy każdą myśl zwyczajowo ubierali w formę pełnej mądrości sentencji. Sentencją, którą możemy, a nawet powinniśmy tu przywołać jest „nullum crimen sine lege”, co się wykłada, że nie ma przestępstwa bez ustawy. Wynika z tego, że opinię Rothbarda, czy państwo jest, czy nie jest organizacją przestępczą, musimy skonfrontować z Kodeksem karnym, w którym, jak wiadomo zawarty jest najbardziej reprezentatywny i zarazem wyczerpujący katalog przestępstw.

I co Państwo powiecie? Już na samym wstępie w Części szczegółowej Kodeksu karnego znajdujemy spektakularne potwierdzenie opinii Murraya Rothbarda. Art. 117 powiada, że kto wszczyna lub prowadzi wojnę napastniczą, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy niż lat 12. Mniejsza już o wymiar kary, bo widać jak na dłoni, ze to przestępstwo może popełnić tylko państwo. Nikt inny nie jest w stanie wszczynać wojny napastniczej, a zwłaszcza jej prowadzić, choćby ze względu na wysokie koszty. Na przykład wojna w Iraku i Afganistanie kosztuje Stany Zjednoczone w porywach nawet 300 milionów dolarów dziennie, a przecież to nie żadna „wojna napastnicza” tylko zaledwie „operacja pokojowa”, zwana inaczej „wojną o pokój”. Ale - może ktoś powiedzieć - to są sytuacje szczególne, tymczasem w tak zwanym życiu codziennym państwo żadnych przestępstw się nie dopuszcza. To poważny zarzut, więc wypada go rozebrać z uwagą.

Weźmy tedy art. 239 Kodeksu, który mówi, że kto utrudnia lub udaremnia postępowanie karne, pomagając sprawcy przestępstwa uniknąć odpowiedzialności karnej, podlega… - i tak dalej. Takie przestępstwo mogą oczywiście popełnić pojedyncze osoby, ale znacznie częściej dopuszczają się takich czynów organy państwowe, ubierając je tylko w pozory legalności, w postaci tak zwanych „ustaw”, „rozporządzeń”, czy „postanowień o umorzeniu postępowania”. W rezultacie przestępcom, zwłaszcza tym, którzy zarazem są funkcjonariuszami tajnych służb, albo przynajmniej ich konfidentami, nie spada nawet włos z głowy, a swoim ofiarom śmieją się one w nos. Jednak i takie sytuacje, chociaż akurat w naszym państwie nagminne, niekoniecznie muszą stanowić regułę i rodzaj rutynowego działania państwa jako takiego.

W ten sposób natrafiamy na art. 282 Kodeksu karnego, który mówi, że kto w celu osiągnięcia korzyści majątkowej przemocą, groźbą zamachu na życie lub zdrowie, albo gwałtownego zamachu na mienie, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia mieniem własnym lub cudzym, albo do zaprzestania działalności gospodarczej, podlega… - i tak dalej. Jak wiadomo, mamy u nas przymus tak zwanych ubezpieczeń społecznych. Polegają one, jak wiadomo, na tym, że obywatel, kiedy tylko zaczyna osiągać jakieś dochody, a niekiedy nawet gdy pojawia się tylko taka możliwość - musi odprowadzić do państwowego ZUS prawie połowę uzyskanego, albo tylko spodziewanego dochodu. Co uzyskuje w zamian? Prawdę mówiąc - tylko obietnicę, że kiedyś coś dostanie. „Kiedyś” - bo państwo może wydłużyć wiek emerytalny (nawiasem mówiąc, właśnie to knuje) i „coś” - bo państwo zawsze może zmienić wysokość emerytury. Gdyby zatem była to swobodna umowa, to żaden normalny człowiek by jej nie podpisał. Dlatego ubezpieczenia społeczne są przymusowe. W ten jednak sposób obywatele są przez państwo, któremu przyświeca cel osiągnięcia korzyści majątkowej ich kosztem, przemocą w postaci „gwałtownego zamachu na mienie” przez państwowych funkcjonariuszy zmuszani do oczywiście niekorzystnego rozporządzenia własnym mieniem i mieniem swoich dzieci, a czasami nawet - do zaprzestania działalności gospodarczej.

Mamy więc działanie państwa spełniające wszystkie znamiona przestępstwa, podobnego zresztą do opisanego w art. 286, które mówi o doprowadzeniu innej osoby do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym mieniem za pomocą wprowadzenia jej w błąd. Działaniem państwa, spełniającym wszystkie znamiona tego przestępstwa jest na przykład organizacja finansowania tak zwanej służby zdrowia. Jak wiadomo, polega ona na tym, że pieniądze idą „za pacjentem”, ale w takiej odległości, że obywatel traci z nimi wszelki kontakt. Gdyby pieniądze szły wraz z nim, to znaczy - gdyby państwo mu ich przemocą wcześniej nie odebrało, z pewnością rozporządziłby nimi korzystniej, bo nie musiałby opłacać całej armii darmozjadów, którzy nikogo nie leczą, zaś swoje dochody wymuszają z racji uplasowania się we właściwym miejscu tego akurat oddziału państwowej organizacji przestępczej. Jednak państwo, między innymi za pośrednictwem kujonów, którzy w zamian za swoje usługi otrzymują od państwa różne dostojnie brzmiące tytuły i inne błyskotki, wprowadza obywateli w błąd i to w skali masowej, do czego nie byłby zdolny żaden pojedynczo działający oszust, a nawet banda oszustów. Co tu dużo mówić; Murray Rothbard miał rację, a żeby się w tym przekonaniu utwierdzić, warto było przez kilka godzin oddawać się rozpuście, oglądając transmisję przesłuchania „Zbycha”.

Stanisław Michalkiewicz

Okazja do poważnej rozmowy

Zdjęcie przez JŚ. Benedykta XVI ekskomuniki z Bractwa św. Piusa X, które mimo to nie zmieniło swojej oceny Soboru Watykańskiego II, składnia do podjęcia dyskusji nad jego przebiegiem i konkluzjami, jak również - następstwami, jakie przyniósł dla Kościoła katolickiego i dla reszty świata. Przydatna byłaby ona zwłaszcza w Polsce, gdzie podczas Soboru, ze względu na presję komunistów i zdominowanie katolickich mediów z jednej strony przez agenturę, a z drugiej - przez tzw. siły postępu, żadna swobodna dyskusja nie była możliwa. Nie stała się ona możliwa również po tzw. transformacji ustrojowej, gdyż z uwagi na obecność na Stolicy Piotrowej „naszego umiłowanego Ojca Świętego” oraz - czego wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy - silnych wpływów zakonu Ojców Konfidencjałów, można było jedynie się „radować” i „zawierzać”. Inne formy ekspresji ani refleksji ani nie były oczekiwane, ani - powiedzmy sobie szczerze - publicznie dopuszczalne, między innymi ze względu na sławny instynkt samozachowawczy. Tego rodzaju obawy nie były chyba bezpodstawne, bo o determinacji niektórych hierarchów świadczy fakt, że nawet po ogłoszeniu przez Benedykta XVI decyzji uchylającej obowiązek uzyskiwania każdorazowo zezwolenia biskupa na odprawienie Mszy św. w rycie trydenckim JE abp. Tadeusz Gocłowski otwarcie decyzję tę wyśmiał, zaś JE bp Tadeusz Pieronek bez takiej ostentacji, za to z dużą pewnością siebie oświadczył, iż „nikt” Mszą św. w rycie trydenckim „nie jest zainteresowany”.

Na wszelki jednak wypadek, dbająca o dusze tubylczego narodu „Gazeta Wyborcza”, podobnie zresztą, jak reszta tzw. „prasy międzynarodowej”, a także - niestety - episkopaty niektórych krajów, postarały się o zablokowanie merytorycznej dyskusji poprzez rozpętanie histerycznej nagonki na JE bp Williamsona z powodu jego wypowiedzi na temat nieszczęsnego holokaustu. Można było odnieść wrażenie, że to nie Sobór Watykański II jest ważny, ani odpowiedź na pytanie, czy krytyka podnoszona przez Bractwo św. Piusa X jest uzasadniona, czy nie, wreszcie - nawet przyszłość Kościoła katolickiego, tylko - ilu Żydów zginęło podczas II wojny światowej i co na temat decyzji JŚ. Benedykta XVI sądzą nowojorscy cadykowie. Nawiasem mówiąc, jeśli by pokusić się o zastosowanie tutaj ewangelicznej wskazówki co do poznawania drzewa po owocach, to warto zwrócić uwagę, iż przed Soborem Watykańskim II żadnemu cadykowi, nawet w silnej gorączce, nie przyszedłby do głowy pomysł sztorcowania papieża, którego katolicy uważają wszak za Namiestnika Chrystusa na Ziemi, za kanonizację tego czy innego świętego, czy za jakieś decyzje personalne. Tymczasem w 50 lat po tym Soborze nie tylko stało się to nową, świecką tradycją, ale można nawet odnieść wrażenie, iż najwyższe władze Kościoła starają się do opinii cadyków akomodować.

Dlatego też znakomicie się złożyło (śp. Ksiądz Bronisław Bozowski powiadał, że nie ma przypadków - są tylko znaki), że wydawnictwo „Antyk” właśnie udostępniło czytelnikowi polskiemu monumentalne dzieło Romana Amerio pod tytułem „Iota unum - analiza zmian w Kościele katolickim”. Autor tej 900-stronicowej książki uczestniczył w przygotowywaniu tzw. schematów oraz opinii dla potrzeb Soboru Watykańskiego II, zaś solidne przygotowanie filozoficzne pozwala mu ocenić nie tylko - nawiasem mówiąc, bardzo interesujące, a niekiedy, również niepokojące - tak zwane kulisy różnych decyzji i ustaleń Soboru, ale również przeprowadzić ich wnikliwą analizę. Na jeden taki fakt warto zwrócić uwagę również i dzisiaj, bo pokazuje on, za jaką cenę zostało uzyskane wrażenie ogromnego sukcesu Soboru. Na kilka miesięcy przed rozpoczęciem Soboru Jan XXIII zawarł porozumienie z Cerkwią prawosławną, na podstawie którego patriarchat moskiewski zgodził się przysłać swoich obserwatorów na Sobór pod warunkiem, iż Sobór powstrzyma się od potępienia komunizmu. Rozmowy w tej sprawie toczyły się w 1962 roku w Metzu. W imieniu Cerkwi porozumienie to podpisał metropolita Nikodem, zaś w imieniu Stolicy Apostolskiej - ówczesny dziekan Kolegium Kardynalskiego, J.Em. Tisserant. Być może, że właśnie wtedy rozpoczął się proces, którego następstwa, w postaci panoszenia się cadyków i nie bez zdumionego rozgoryczenia właśnie obserwujemy. Myślę, że dzięki temu szczęśliwemu przypadkowi, albo - jak ktoś woli - znakowi w postaci tej książki, środowiska katolickie w Polsce będą wreszcie miały okazję odrobienia pięćdziesięcioletnich zaległości i przedyskutowania wszystkich kwestii, wynikających z Soboru Watykańskiego II. Nie tylko dlatego, że lepiej późno, niż wcale, ale przede wszystkim dlatego, że dzisiaj jesteśmy bogatsi o doświadczenia, których w połowie lat 60-tych nie moglibyśmy nawet przeczuwać, ani sobie wyobrazić. Z tego punktu widzenia nawet okoliczności, które uniemożliwiły przeprowadzenie takiej debaty wcześniej można uznać za rodzaj felix culpa.

Stanisław Michalkiewicz

Kto jednoczy konfidentów?

Trudno o lepszą ilustrację kondycji polskich środowisk opiniotwórczych, niż nadana w niedzielę 18 stycznia przez TVN-24 audycja „Loża prasowa” pod dyrekcja pani Małgorzaty Łaszcz. O lustracji dyskutowali: red. Maciej Łętowski, uwolniony od zarzutu kłamstwa lustracyjnego przez niezawisły sąd, red. Cezary Michalski, red. Piotr Stasiński z „Gazety Wyborczej” i były tajny współpracownik SB co najmniej od 1964 roku pseudonim „John”, czyli red. Daniel Passent.

Nietrudno się domyślić, że w tym gronie lustracja , zwłaszcza ta „dzika”, w której nie okazuje się żadnego względu na osoby, została poddana pryncypialnej krytyce i chociaż red. Michalski próbował protestować, to został przytłoczony autorytetem.

Ale dziennikarze, to tylko dziennikarze; „posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę, kto mnie przyjmie?”. Tych 18 stycznia br. przelicytował JE abp. Józef Życiński, zarejestrowany przez SB jako TW „Filozof”. Uczestnicząc w ekumenicznych modłach przekazał wyrazy solidarności prawosławnego arcybiskupowi Ablowi, którego SB zarejestrowała jako Tajnego Współpracownika o pseudonimie „Krzysztof”. Zanim jeszcze JE Abel czyli „Krzysztof” udekorował JE Józefa Życińskiego, czyli „Filozofa” orderem św. Marii Magdaleny, JE „Filozof” udelektował JE abpa Abla oświadczeniem, że „jednoczy nas Chrystus”.

Warto w związku z tym odnotować, że z Marii Magdaleny, zanim została świętą, Pan Jezus musiał wyrzucić aż siedem demonów. Tymczasem o ile mi wiadomo, ani z JE abpa Życińskiego, ani z JE abpa Abla nikt jak dotąd nie wyrzucił ani jednego. Zatem wzajemne dekorowanie się takimi orderami przez duchownych dygnitarzy zarejestrowanych jako Tajni Współpracownicy Służby Bezpieczeństwa, nabiera osobliwego sensu. Obawiam się nawet, że w kwestii osoby, która takich osobników „jednoczy”, JE jak zwykle może się mylić. Poza - co jest zrozumiałe samo przez się - oficerami prowadzącymi, już prędzej może jednoczyć ich Lucyfer, chyba, że stosownego pełnomocnictwa udzielił Judaszowi, który w związku z tym może być uznany za patrona konfidentów.

Stanisław Michalkiewicz

Komu potrzebna jest Polska?
0x01 graphic

W ubiegłą sobotę, z okazji poświęcenia lokalu Oddziału Unii Polityki Realnej w Nowym Sączu i inauguracji Biblioteki im. Feliksa Konecznego, odbyło się również otwarte spotkanie z publicznością, poświęcone odpowiedzi na pytanie: komu potrzebna jest Polska?

Myślę, że zwłaszcza w obecnej sytuacji, warto zastanowić się nad odpowiedzią, bo można wyciągnąć z niej wiele wniosków, również politycznych. No dobrze; Polska - czyli co? Polska występuje w dwóch znaczeniach; jako kraj i jako państwo. Spróbujmy na początek spojrzeć na Polskę, jako na kraj. W tym znaczeniu Polska oznacza zarówno pewien obszar geograficzny, jak i pewien obszar historyczny i obyczajowy. Obszar geograficzny obejmuje krajobrazy, miasta, pory roku, zaś obszar historyczny i obyczajowy obejmuje naród.

Warto zwrócić uwagę, o czym zresztą kilkakrotnie mówiłem, ze naród, wbrew pozorom, nie oznacza wyłącznie generacji żyjącej aktualnie. Przecież to nie my stworzyliśmy Polskę. Myśmy ją już zastali , a to znaczy, że została zbudowana, właśnie jako przestrzeń historyczna i obyczajowa, przez pokolenia, które były tu przed nami. Nie będąc zatem twórcami Polski, jesteśmy tylko depozytariuszami dziedzictwa, które tak się właśnie nazywa. Jako depozytariuszom nie wolno nam wyzbywać się tego dziedzictwa, bo przyjmując ten depozyt, przyjmujemy jednocześnie na siebie obowiązek przekazania go pokoleniom, które przyjdą po nas, w stanie przynajmniej nie uszczuplonym, pod żadnym względem nie pogorszonym, a jeszcze lepiej - w stanie wzbogaconym. Ponieważ Polska jako kraj należy do wszystkich - minionych, obecnych i przyszłych pokoleń narodu, to jest chyba oczywiste, że pokolenie aktualnie żyjące nie ma prawa się go wyrzec.

Jak wspomniałem, na pojęcie kraju składa się przestrzeń geograficzna oraz przestrzeń historyczna i obyczajowa. Przestrzeń historyczna obejmuje tradycję, a więc - polskich królów, polskich bohaterów, polskich świętych, polskie zwycięstwa, chwałę i majestat Rzeczypospolitej, ale również - polskich zdrajców, polskie klęski i polską rozpacz. Tradycja bowiem jest niepodzielna i trzeba albo przyjąć ja w całości, albo w całości odrzucić.

Ale nie tylko sprawy publiczne, narodowe ona obejmuje. Obejmuje tez obyczaje, zwłaszcza te unikalne, które wyznaczają obszar naszej specyfiki - jak Wigilia Bożego Narodzenia, tłumy na cmentarzach w dzień Wszystkich Świętych, rocznice narodowe i sentymenty, ale przecież i uroczystości rodzinne, jak chrzty, czy wesela. Ważnym elementem przestrzeni obyczajowej jest również kuchnia, której smaki przechowujemy w pamięci od wczesnego dzieciństwa, aż po krańce życia. W nostalgicznym poemacie „Popiół i wiatr” Antoni Słonimski wylicza rodzaje wędlin, jakie można było przed wojną jadać w Warszawie i ekskuzuje się czytelnikom: „wybaczcie, że wyliczam te wszystkie frykasy lecz ojczyzna się składa także i z kiełbasy”. Otóż to!

Czy Polska jako kraj jest nam potrzebna? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, spróbujmy wyobrazić sobie, że nie wiemy nic ani o polskich krajobrazach, ani o polskich królach, ani o polskich bohaterach, ani o polskich świętych, ani o polskich zwycięstwach, ani o polskich klęskach, ani o polskich zdrajcach, ani o naszych wrogach, ani o polskich obyczajach, o polskiej Wigilii, o widoku cmentarzy w dzień Wszystkich Świętych, ani o polskiej kuchni - i tak dalej. Nic o tych sprawach nie wiemy.

Jeśli w ogóle możemy sobie siebie w tym stanie wyobrazić, to przecież bylibyśmy jakimiś osobnikami bez właściwości. Na pewno nie bylibyśmy takimi, jakimi jesteśmy; nie bylibyśmy sobą. Wynika z tego, że Polska jako kraj, jest ważną, a może nawet najważniejszą częścią naszej tożsamości. Że my Polskę w siebie wchłaniamy tak dokładnie, że staje się ona częścią nas samych, ze przez jej pryzmat postrzegamy świat - właśnie jako Polacy. Więc nie wierzmy tym durniom, albo tym łajdakom, którzy próbują nam wmawiać, że to nieważne, że to zaścianek, że to parafiańszczyzna, że powinniśmy jak najszybciej z siebie to wszystko wyrzucić, jako coś wstydliwego. Dopiero wtedy - powiadają - zostaniemy Europejczykami, dopiero wtedy zostaniemy prawdziwymi światowcami. Tak jednak mogą mówić albo durnie, albo łajdacy.

Durnie - bo nie wiedzą, że wielki świat składa się właśnie z rozmaitych prowincji, z rozmaitych zaścianków i parafiańszczyzn, że właśnie ta różnorodność przesądza o jego urodzie i pobudza w nas ciekawość świata. Poza rozmaitymi prowincjami niczego innego na świecie nie ma. Durnie, którzy uważają inaczej, to nieszczęśliwi snobi, którzy sami nie wiedząc, kim są, muszą bez przerwy małpować kogoś innego. Właśnie małpować, to znaczy - imitować tylko zewnętrzne znamiona cudzej oryginalności, cudzej tożsamości - bo nie są ani sobą, ani tymi, których imitują. Niech Bóg nas broni, byśmy kiedykolwiek poszli w ślady durniów, bo tylko dlatego, że są durniami, to nie mogą w pełni zrozumieć, jak bardzo są nieszczęśliwi. O łajdakach nie wspominam, bo łajdacy wiedzą, że udzielają nam złych wskazówek, żeby doprowadzić nas do zguby.

Widzimy zatem, że Polska jako kraj jest nam potrzebna po prostu do życia tak samo, jak woda i powietrze. No dobrze - a Polska jako państwo? Po co nam jest potrzebne państwo?

Państwo jest organizacją, której istotą jest monopol używania przemocy. Pokazuje to, ze państwo jest z istoty organizacją groźną, ale w jego przypadku nie musi być to wadą, a może być zaletą. Przemoc państwa, jego siła, może i powinna być wprzęgnięta w służbę naszej wolności. Dlatego nie jest źle, że państwo jest organizacją groźną. Powinno ono bowiem wzbudzać strach u tych, którzy chcieliby nas naszej wolności pozbawić.

No dobrze, ale do czego właściwie potrzebna nam jest wolność? Żeby nie wdawać się w skomplikowane rozważania powiem krótko, ze wolność jest nam potrzebna do tego, żebyśmy mogli żyć po swojemu. Wolność nie gwarantuje, że życie „po swojemu” będzie mądre, szlachetne, pożyteczne i bogate. Wolność stwarza tylko taka możliwość, a resztę musimy wypełnić własnym działaniem.

Normalni ludzie na ogół bardzo cenią sobie możliwość życia po swojemu i z trudem pozwalają narzucać sobie obce formy życia - chociaż chętnie się uczą i wiele pożytecznych form dobrowolnie adaptują. Generalnie jednak cenią sobie wolność i często gotowi są ryzykować dla niej życie, a nawet je dla wolności poświęcać. Inaczej jest ze snobami. Ci wolności sobie nie cenią, bo nawet nie znają jej smaku, ponieważ sami nie wiedzą, kim są. Zresztą samo określenie „snob” mówi samo za siebie. Jest to skrót powstały ze zbitki dwóch łacińskich słów: sine nobilitate, to znaczy - bez szlachetności. Trudno wymagać, by ludzie bez szlachetności cenili sobie wolność, ale też nie można pozwalać na to, by ludzie bez szlachetności stawali na czele społeczeństwa, na czele narodu.

Ta przestrzeń wolności, którą ochrania nam państwo, jest, jak widzimy wartością bardzo cenną, a zatem państwo również jest nam potrzebne. Widzimy, że z tego punktu widzenia nie ma sprzeczności między krajem i państwem, a zatem - Polska jest nam potrzebna zarówno jako kraj, jak i jako państwo. Wydaje się, że poza durniami i łajdakami wszyscy to rozumieją. Dlatego właśnie taki wstrząs wywołuje w nas zamiar włączenia Polski do innego państwa - do Unii Europejskiej.

Jaka jest różnica między Polską, a Unią Europejską, która przecież też będzie państwem? Wskażę na jedną. Być może teraz ta gotowość jest trochę mniejsza, ale nawet i teraz wielu ludzi byłoby gotowych oddać życie za Polskę. Czy jest chociaż jeden, który oddałby życie za Unię Europejską?

 Stanisław Michalkiewicz
 

www.michalkiewicz.pl

Europa nas sodomizuje

Co tu dużo mówić - na świecie co rusz zdarzają się rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Zresztą diabli wiedzą, co tym wszystkim filozofom się śni, a nawet - czy śni im się w ogóle cokolwiek, czy może nic im się nie śni, tylko - jak to kujones - śpią jak zabici, a jak się obudzą, to mozolnie zrzynają ze starszych i mądrzejszych w nadziei, że może nikt się nie połapie.

Weźmy takich filozofów, co działali w Polsce w roku 1955. Czy śniło im się, że na Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, w przeddzień 1 maja zawiśnie gigantyczna niebieska flaga z 12 złotymi gwiazdami symbolizującymi 12 pokoleń Izraela? Już prędzej marksistowskie emblematy symbolizujące narzędzia nienawiści klasowej: sierpem po gardle, młotem w łeb! A tymczasem w przeddzień 1 maja, który odtąd stanie się dniem uroczystych obchodów kolejnych rocznic Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, błękitna flaga z 12 złotymi gwiazdami symbolizującymi 12 pokoleń Izraela zawisła i wisiała przez całe triduum majowe, tzn. aż minęły również obchody rocznicy Konstytucji 3 Maja oraz jednocześnie święto Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej.

Nawiasem mówiąc, różni maleńcy uczeni, co to anonimowo komentują na forach internetowych, strofują mnie za nieuctwo, że to niby nie wiem, iż 12 gwiazd liczył wieniec, który miała na głowie „Niewiasta obleczona w Słońce, a Księżyc pod jej stopami”. Podejrzewanie, że takich rzeczy mogę nie wiedzieć, nie jest specjalnie taktowne, ale trudno wymagać taktu od osób nie mających odwagi podpisać się pod własnymi opiniami - bo nie tylko nie wiedzą, co czynią, ale i nie przychodzi im nawet do głowy, co też innego mógł mieć na myśli natchniony autor Apokalipsy, pisząc o wieńcu z 12 gwiazdami, jeśli nie 12 pokoleń Izraela panujących nad Ziemią. Ale mniejsza już z tym, bo ważniejsze, że w ten sposób 1 maja ponownie został świętem „wszystkich Polaków”, którzy w piątą rocznicę Anschlussu rozkaz radowania się otrzymali nie tylko od władzy świeckiej, ale i duchownej.

Jako że 1 maja przypadał akurat w piątek, JE abp Kazimierz Nycz udzielił dyspensy od postu, uzasadniając swoją decyzję niechęcią narażania wiernych na wyrzuty sumienia. Najwyraźniej Światowa Organizacja Zdrowia musiała uznać wyrzuty sumienia za coś złego, a w każdym razie szkodliwego dla zdrowia psychicznego, więc tylko patrzeć, jak na następną rocznicę Anschlussu skasowane zostanie również sumienie. Nie będzie sumienia - nie będzie wyrzutów, dzięki czemu wszyscy będą mogli się radować, jakby wraz z Anschlussem przybliżyło się Królestwo Niebieskie.

Kto by pomyślał, że tak trudny i wydawałoby się odległy cel można osiągnąć przy pomocy tak prostych środków? Oczywiście wymaga to poprawy koordynacji, która jeszcze trochę szwankowała, bo w jednych diecezjach dyspensę ogłoszono, ale w innych nie. Opowiadał mi konduktor pociągu jadącego tego dnia z Jeleniej Góry do Suwałk, jak to pewien skrupulatny pasażer żądał od niego komunikatów o każdorazowym przekroczeniu granic poszczególnych diecezji i w zależności od tego, gdzie pociąg akurat się znajdował, albo sięgał po kanapkę z szynką, a odkładał tę z jajkiem, albo odwrotnie.

Akurat mamy kampanię wyborczą do Parlamentu Europejskiego, więc warto podnieść tę kwestię, żeby w przyszłości takie rzeczy były koordynowane w skali całej Unii, właśnie przez Parlament Europejski w porozumieniu z COMECE - profsojuzem biskupów, mającym pełnić rolę transmisji polityki partii do katolickich mas.

Pierwsze efekty tej transmisji już są widoczne, na przykład w postaci odmowy przeprowadzenia dyskusji o homoseksualizmie na UKSW. Władze tej katolickiej uczelni - pewnie w obawie przez koniecznością zwrotu tzw. grantów, co mogłoby nastąpić w przypadku wytropienia tam przez wiedeńską centralę gestapo „homofobii” - na wszelki wypadek cofnęły zgodę. Okazuje się, że rację miał Stanisław Lem, pisząc w „Głosie Pana”, iż „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle tylko postępować cierpliwie i metodycznie” - bo w podobnym położeniu znajduje się każda parafia, której Unia Europejska przyznała subwencję na blachę.

Czyżby stary dylemat: blacha, czy Pan Jezus - nadal pozostawał aktualny? Czyżby tyle zostało z buńczucznych zapowiedzi JE abp. Józefa Życińskiego o „ewangelizowaniu” zlaicyzowanej Europy jako argumencie za Anschlussem? Obawiam się, że to raczej zlaicyzowana Europa zaczyna nas tu sodomizować, co pokazuje, iż każdy, kto słucha JE abp. Józefa Życińskiego, sam sobie szkodzi. Ale triduum majowe nie wyczerpuje tegorocznych jubileuszów, bo oto 4 czerwca nadchodzi 20. rocznica wyborów podyktowanych
przez generała Kiszczaka, uznanych obecnie za „obalenie komunizmu”.

Z tej okazji w Gdańsku miał odbyć się festyn z udziałem całego świata, a szczególnie pani Anieli, która miała przewrócić najpierw kostkę domina z napisem „Solidarność”, następnie ta kostka miała przewrócić następną z napisem „mur berliński”, ta kostka kolejną - i tak dalej. Ponieważ pojawiły się wątpliwości, czy wypada, by tubylczy bądź co bądź premier Tusk podejmował w Gdańsku panią Anielę w charakterze gospodarza, szef tzw. rządu III RP, wykorzystując w charakterze pretekstu zapowiadaną na ten dzień demonstrację Solidarności, przeniósł „polityczną” część uroczystości do Krakowa na Wawel. Idzie niby o bezpieczeństwo gości, ale równie dobrze można uznać to za nawiązanie do tradycji, której fundamenty położył generalny gubernator Hans Frank. Oczywiście na cześć pani Anieli zostanie pewnie wciągnięta na wawelską wieżę błękitna flaga z 12 złotymi gwiazdami symbolizującymi 12 pokoleń Izraela, bo zanim nadejdzie kolejny etap, na razie jesteśmy na etapie podlizywania.

Więc jeśli - wszystko jedno: w Gdańsku czy na Wawelu - pani Aniela zacznie przewracać kostki domina, to wiadomo, od czego zacznie - od Solidarności. Potem mur berliński i tak dalej. No dobrze, ale na czym się skończy? Co będzie na kostce, która się przewróci jako ostatnia w tej sekwencji wiekopomnych rocznic? Może rozwiązanie Związku Radzieckiego? O, to być może, chyba żeby taka aluzja nie spodobała się ruskim szachistom, co rozwiązanie cudnego raju uważają za największą katastrofę w dziejach ludzkości - kto wie, czy nawet nie większą od Holokaustu. Rocznicy rozpoczęcia wojny 1 września 1939 roku nie ma co świętować, bo skoro jako „wszyscy Polacy” mamy się radować bez żadnych wyrzutów sumienia, to po pierwsze - nie jest to dobra okazja do radości, a po drugie - po co rozdrapywać stare rany?

Ale przecież jest lepszy moment dziejowy, do którego można pozytywnie nawiązać, a mianowicie 23 sierpnia,
kiedy to przypada rocznica nawiązania strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego. Związana jest z nią organicznie rocznica następna - 28 września, kiedy to w 1939 roku w Moskwie między Rzeszą Niemiecką a Związkiem Sowieckim dokonany został rozbiór Polski. Taka sekwencja świąt i rocznic byłaby nawet logiczna: od Anschlussu, którego rocznica przypada 1 maja - do rozbioru 28 września. W tzw. międzyczasie kalendarz rocznic można by wzbogacić jeszcze o dzień 14 maja, kiedy to nastąpiło ogłoszenie manifestu konfederacji targowickiej.

W ten sposób udelektowani zostaliby rzeczywiście „wszyscy Polacy” bez żadnego wyjątku, no i oczywiście bez sumienia, z którego tylko same wyrzuty.

Stanisław Michalkiewicz

W „Rzeczpospolitej - wielka polemika między red. Pawłem Lisickim, a ks. Hryniewiczem i o. Kowalczykiem SJ - czy jest piekło, czy go nie ma. Wbrew temu, co plotą rozmaici antyklerykałowie, obydwaj duchowni wcale nie straszą piekłem. Przeciwnie - w istnienie piekła po staremu wierzy red. Lisicki, podczas gdy obydwaj księża w piekło zdecydowanie powątpiewają, sugerując, że to tylko takie pedagogiczne strachy na Lachy, żeby ludzie zanadto się nie rozdokazywali, żeby byli „poważni”. Wychodzi to naprzeciw aktualnym modom intelektualnym - zabobonowi „równości”, głoszącemu, że wszyscy wygrali i wszystkim należy się nagroda - oczywiście pierwsza, bo jakże by inaczej - oraz tzw. „humanistycznej” koncepcji człowieka, głoszącej, iż jest on kłębowiskiem sił, z których istnienia nie zdaje sobie sprawy, więc cóż dopiero wymagać, by nad nimi zapanował? A skoro tak, to wymaganie od niego, a zwłaszcza egzekwowanie jakiejkolwiek odpowiedzialności, byłoby małpim okrucieństwem. Podważa to oczywiście tradycyjną naukę Kościoła o grzechu, jako „świadomym i dobrowolnym” - i tak dalej, co zakłada jednak możliwość kierowania przez człowieka własnym postępowaniem, zakłada istnienie wolnej woli. Ale skoro wolnej woli nie ma, to nie ma także grzechu, a skoro grzechu nie ma, no to i piekła też.

Jak wielokrotnie mawiał Stefan Kiesielewski, a ja za nim powtarzam, że ani ze mnie ksiądz, ani teolog. Nie wciskam się zatem między ostrza tak potężnych szermierzy, natomiast pragnę zwrócić uwagę na praktyczne konsekwencje poglądów głoszonych przez ks. Hryniewicza i o. Kowalczyka SJ. Wydaje mi się bowiem, że podcinają oni gałąź, na której siedzi stan duchowny. Jak wiadomo, stan duchowny bierze swój początek z wydarzenia jakie miało miejsce po Zmartwychwstaniu Chrystusa, kiedy odwiedził On apostołów, tchnął na nich i powiedział: „weźmijcie Ducha Świętego; którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie - są im zatrzymane”. Ale skoro piekła nie ma, to jaki sens ma odpuszczanie, albo i nie odpuszczanie grzechów? Skoro wszyscy, tak czy owak, zostaną zbawieni, to odpuszczanie grzechów nie ma najmniejszego znaczenia. Ale skoro odpuszczenie grzechów nie ma znaczenia, to do czego właściwie byłby nam potrzebny choćby ks. Hryniewicz, czy o. Kowalczyk i w ogóle - cały stan duchowny? W tej sytuacji widać wyraźnie, że chociaż poglądy głoszone przez ks. Hryniewicza i o. Kowalczyka, chociaż oczywiście bardzo modne i w ogóle, to jednak są też bardzo lekkomyślne.

Stanisław Michalkiewicz

Lekkomyślność pasożytów.

Nasi okupanci już tyle lat ciągną od Rzeczypospolitej forsę albo jako posłowie lub senatorowie, albo jako ministrowie, albo jeszcze inni dygnitarze, mniejsza o nazwy ich godności - że nic dziwnego, iż powoli utracili poczucie rzeczywistości. W końcu taki poseł, nawet do tubylczego parlamentu, lub senator, ma dietę, dotację na biuro i różne darmochy, nie licząc oczywiście tego, co tam sobie na boku wykorumpuje, podobnie zresztą, jak ministrowie (już pozbawiony złudzeń, ale przecież spostrzegawczy ksiądz biskup Ignacy Krasicki pisał we "Wstępie do bajek": "był minister rzetelny - o sobie nie myślał"), więc już nie wiedzą, co robić z pieniędzmi. Nawet jeśli nie mają ich tyle, co, dajmy na to, pani Maria Ludwika Weronika Ciccone, o której powiadają, że jest wypchana dolarami, niczym spreparowany pawian - trocinami, to i tak nie mogą narzekać. Zresztą - wedle stawu grobla; pani Ciccone pokazuje majtki i w ogóle, a co pokaże taki jeden z drugim poseł, czy - jeszcze lepiej - minister? Zresztą - jak są niezadowoleni, to niech zrobią strajk okupacyjny, wywieszą flagi, spiszą na wołowej skórze 21 postulatów, zaproszą księdza-patriotę (a bo to prawdziwy przyjdzie?), żeby odprawił im mszę świętą za Ojczyznę, zażądają negocjacji z przedstawicielami rządu - a zobaczymy, co da się zrobić. Jak się da - to się zrobi, a jak się nie da - to firma Zubrzycki puści gaz - i też będzie dobrze.

Zresztą nie tylko nasi okupanci tracą poczucie rzeczywistości. Inni okupanci też je stracili - i to znacznie wcześniej. Kiedy Valery Giscard d'Estaing, jako prezydent Republiki Francuskiej zapragnął - niczym kalif Harun Al-Raszid - być zapraszany do "zwykłych Francuzów" na śniadanie i gwoli ich ośmielenia ogłosił, że najbardziej lubi jajecznicę, jeden z dzienników zauważył: "on myśli, że wszyscy przyrządzają ją z truflami!" W dodatku, tej utracie poczucia rzeczywistości towarzyszy potężny dysonans poznawczy. Oto najtęższe głowy, tak tęgie, że można by ich z powodzeniem używać nawet do przebijania murów ("a mury runą, runą runą i pogrzebią stary świat!"), umocowane na ciałach należących do czołówki naszej jurysprudencji głoszą, że surowość kary nie ma żadnego wpływu prewencyjnego. Ale pogląd ten obowiązuje tylko w odniesieniu do kary śmierci, którą unijni okupanci przezornie polecili w Europie wyeliminować (najwyraźniej kochają życie, niczym Jurij Gagarin!), natomiast najwyraźniej nie ma zastosowania do wykroczeń popełnianych przez kierowców. Tam im surowsza kara - tym lepsza, zwłaszcza jeśli polega na konfiskacie mienia, czy to w pieniądzu, czy w naturze. Tutaj nasi okupanci nie stawiają swojej fantazji żadnych granic, abstrahując zupełnie od statystyk, pracowicie wyliczających nie tylko zmyłkową średnią krajową - zmyłkową, bo uwzględniającą milionowe pensje prezesów banków - tych - obok rządów - najgorszych pasożytów gospodarki - a tym bardziej - od realiów, w których większość niewolników lichwiarskiej międzynarodówki o średniej krajowej może tylko pomarzyć.

Jednym z dowodów ilustrujących tę umysłową przypadłość jest rozporządzenie Prezesa Rady Ministrów z 5 listopada 2008 roku w sprawie wysokości grzywien nakładanych w drodze mandatu karnego. Większość grzywien wyznaczonych tam jako kara za wykroczenia popełniane przez kierowców nie przekracza 200 złotych, ale naliczyłem co najmniej 21 grzywien w wysokości 250 zł, 50 przypadków, gdy grzywna wynosi co najmniej 300 zł i co najmniej 31 przypadków, gdy grzywna wynosi 500 zł. Wykroczenia za które grzywna nie przekracza 200 zł, to na przykład - korzystanie podczas jazdy z telefonu, wymagające trzymania słuchawki lub mikrofonu, Podobnie przekroczenie szybkości o 21 do 30 kilometrów na godzinę ponad ustanowiony zakaz - bo już przekroczenie o 31 do 40 km na godzinę kosztuje od 200 do 400 zł, a o 50 km i więcej - od 400 do 500 zł.

Nietrudno sobie wyobrazić, że samorząd terytorialny, który akurat potrzebuje się trochę podfutrować, poustawia na swoich drogach mnóstwo znaków-pułapek, przy których będą na kierowców polować na zasiadkę poborcy finansowi, dla niepoznaki przebrani w uniformy policji drogowej. Ograniczenie na prostej drodze z szerokimi poboczami szybkości do 30 km na godzinę bardzo łatwo przekroczyć o 50 km - i "wnet się posypią piękne wyroki", że o brzęczącej monecie nie wspomnę. A tu jeszcze gwałtowne hamowanie - na widok fotoradaru, czy makiety policyjnego radiowozu - 300 złotych. A zawracanie w warunkach, w których mogłoby to zagrażać bezpieczeństwu ruchu - nawet do 400 złotych. A powiedzmy sobie szczerze - jakże tu nie zawrócić, kiedy przez trzymany w ręku podczas jazdy telefon komórkowy słyszymy komunikat: "uciekaj, wszystko wykryte!"? Co innego, gdy możemy skryć się za murami immunitetu, a policjantowi pokazać paszport dyplomatyczny (kto by pomyślał, że z posła Nitrasa taki tęgi dyplomata!), ale jeśli nie mamy ani jednego, ani drugiego? W takiej sytuacji nic, tylko się zatrzymać, ale jak tu się zatrzymać, kiedy za naruszenie zakazu postoju trzeba zapłacić od 200 do 300 złotych? I tak źle i tak niedobrze, zwłaszcza, że nie bardzo można też się przesiąść. Nasi okupanci bowiem szalenie dbają o nasz komfort i na przykład za przewożenie osób pojazdem do tego nie przystosowanym kosztuje - bagatela - 300 zł. Porzucając wisielczy humor nietrudno nie zauważyć, że ta złośliwość jest wymierzona w ludzi biednych, z trudem prowadzących jakąś działalność gospodarczą, na której nasi okupanci sobie pasożytują, jednocześnie - jak to jest w zwyczaju wszystkich pasożytów - bezlitośnie wycieńczają swojego żywiciela. Bo jakże inaczej można zinterpretować przepis ustanawiający grzywnę w wysokości 500 zł, za "sprowadzenie zagrożenia bezpieczeństwa w ruchu drogowym"? Nietrudno się domyślić, że im większy deficyt w budżecie, tym więcej takich "wykroczeń", to chyba jasne?

Pretekstem większości tych grzywien jest troska o bezpieczeństwo. Że rząd jest w służbie bezpieczeństwa - tego nikt nie musi nikomu dwa razy powtarzać. Ale żeby bezpieczeństwo miało polegać na obdzieraniu podróżnych na drogach - to już dysonans poznawczy.

Możliwość uprzejma i prawdopodobna.

Arabski szejk z Kataru nie zapłacił ministru Gradu za stocznie, które wcześniej "kupił". W związku z tym minister Grad wynalazł nowego szejka, który tym razem "już na pewno"... i tak dalej - aż do końca sierpnia, kiedy wszystko się wyjaśni. Mamy w związku z tym dwie możliwości; pierwsza - uprzejma, że ci nasi dygnitarze to durnie, którym sprytni szejkowie, prawdopodobnie reprezentujący zresztą izraelskich wojskowych, lali, jak to mówią, w uszy miód, by zablokować sprzedaż stoczni, a potem, już naprawdę za psie pieniądze, kupić od syndyków poszczególne składniki postoczniowego majątku, przede wszystkim - atrakcyjne tereny. Możliwość druga - prawdopodobna - że wszystkie te bajki o szejkach z Kataru, to tylko kamuflaż, mający przesłonić realizację przez rząd PO-PSL zleconego przez naszą Katarzynę Wielką programu likwidacji w Polsce przemysłu ciężkiego, w tym również - przemysłu okrętowego, - co może być połączone z wynagrodzeniem dla poszczególnych wykonawców w postaci cichego udziału w zakupie postoczniowych terenów i realizowanych tam przedsięwzięciach. Oczywiście każda możliwość musi być realizowana za przyzwoleniem razwiedki, która rząd premiera Donalda Tuska informuje o jego programie na bieżąco.

Stanisław Michalkiewicz

UPR staje w obronie sześciolatków.

Unia Polityki Realnej wzywa minister edukacji narodowej Katarzynę Hall do zaprzestania indoktrynacji dzieci i przymusowego odbierania ich rodzicom w ramach obniżania wieku szkolnego i edukacji przedszkolnej.

Na podstawie raportu Europejskiej Sieci Informacji o Edukacji "Eurydice" Komisja Europejska zaleca objęcie "edukacją" przedszkolną dzieci od 3 roku życia. Unia Polityki Realnej stoi na stanowisku, że to rodzice znając swoje dziecko, najlepiej potrafią ocenić w jakim wieku należy posłać je do przedszkola.

"Popieramy wszelkie akcje, które mają na celu obronę praw dzieci i ich rodziców, zapędy biurokratów w stanowieniu kolejnych nakazów i przymusów będziemy hamowali jako zbędną ingerencję w prywatność i wolną wolę obywateli" - mówi Grzegorz Grocki z Unii Polityki Realnej.

Ministerstwo kierowane przez panią Katarzynę Hall pod wpływem protestów rodziców i organizacji pozarządowych prowadzących kampanię pod hasłem: "Dzieci są nasze, a nie państwowe!" - uznało obniżenie wieku szkolnego do 6 lat za dobrowolne. Nie przeszkodziło to jednak ministerstwu przeznaczyć 347 mln. zł. z pieniędzy podatników na program obniżenia wieku szkolnego i to w sytuacji gdy, tylko 5 % rodziców zdecydowało się na taki krok. Podczas kiedy wg UOKiK jedna wyprawka szkolna w ubiegłym roku wynosiła 940 zł.

"Niesamowite jak dużo zbędnej pracy wykonuje za nasze pieniądze ministerstwo w walce z rodzicami zamiast wspierać rodziców dbających o dobro swoich dzieci np. Stowarzyszenie Obrony Rodziców w edukacji domowej i szereg innych organizacji. Wobec konfrontacji urzędnicy kontra rodzice zawsze stajemy po stronie rodziców i ich dzieci, wzywając urzędników: zostawcie dzieci w spokoju, nie odbierajcie rodzicom! Jeśli ministerstwo nie wycofa się z tych propozycji UPR przygotuje społeczne protesty" - dodaje Grocki.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Niebo staje w obronie Ks Dr Hab Piotra Natanka
Stanislaw Michalkiewicz (1)
Konstytucja RP Projekt Stanisława Michalkiewicza
Uboczne użytkowanie lasu (Paweł Staniszewski, Michał Kalinowski)
Spółka chrześcijan z żydami – Stanisław Michalkiewicz
Stanisław Michalkiewicz Teksty III 06 III 07 spis tekstów
Stanisław Michalkiewicz Teksty V 07
2019 05 26 Jezuita znowu wywołał burzę Ksiądz staje w obronie tych, którzy znieważają Kościół Co tu
Stanisław Michalkiewicz Nowych Polaków plemię Wokół nowej Konstytucji Marian Miszalski Zapis rab
Nadchodzi czas skubania Stanislaw Michalkiewicz
Stanisława Michalik Połączenie Różańskiego z Wolińską
Demokracja medialna stanisław michalczyk
Stanisław Michalkiewicz o standardach edukacji seksualnej WHO
Stanisław Michalkiewicz Suwerenność a konstytucja
Wokół wizyty ad limina – Stanisław Michalkiewicz
Stanisław Michalkiewicz Teksty IV 07(1)
DOŁADUJ SWÓJ TELEFON CAŁKIEM ZA DARMO!!!!!, Świat wokół nas, Michalkiewicz Stanisław
Michałkiewicz Stanisław Teksty IX
Michałkiewicz Stanisław Teksty Teksty V 07

więcej podobnych podstron