Zwycięstwo demokracji
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 1 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Po pierwszej turze niedzielnych wyborów prezydenckich we Francji w polskich mediach ukazały się tytuły oznajmiające, iż miało tam miejsce „zwycięstwo demokracji”.
Wielbicielom demokracji chodziło o frekwencję wyborczą, rzeczywiście w tym roku wyjątkowo wysoką, bo przekraczającą 84% uprawnionych do głosowania. Żadnego innego sukcesu nie udało się bowiem odnotować, jako, że pierwsza tura nie wyłoniła prezydenta.
Najlepszy rezultat (31,1%) uzyskał Mikołaj Sarkozy, potomek węgierskiego arystokraty i greckiej Żydówki. Jego sukces dostarcza kilku ważnych informacji o francuskim społeczeństwie. Po pierwsze - że co najmniej 31% obywateli francuskich skłania się ku politycznej definicji narodu, bo według np. definicji etnicznej, Mikołaj Sarkozy w ogóle Francuzem nie jest, ani z ojca, ani z matki.
Wg. kryteriów stosowanych przez Żydów, Mikołaj Sarkozy jest Żydem, ponieważ jego matka jest Żydówką. Ani to źle, ani dobrze; takie rzeczy zdarzały się i gdzie indziej. W Wielkiej Brytanii np. premierem w latach 1868 oraz 1874-1880 był Beniamin Disraeli, któremu nie tylko udało się wykupić od egipskiego kedywa jego udziały w Kanale Sueskim, ale i włożyć na głowę królowej Wiktorii koronę Cesarzowej Indii, za co został lordem Beaconsfield.
Ten Kanał Sueski wprawdzie wybudował Francuz, ale Disraeli, dzięki pożyczce od Rotszylda pod gwarancję rządu JKMości, przejął go pod kontrolę brytyjską. Być może wielu Francuzów myśli, że jak prezydentem zostanie Sarkozy, to podźwignie Francję w podobny sposób, ale gdzie tam marzyć o tym!
Sarkozy`emu nic podobnego się nie uda, bo czasy się zmieniły; to Francja jest dzisiaj okupowana zarówno przez młodych Arabów i Senegalczyków, jak i lichwiarską międzynarodówkę. Arabowie i Senegalczycy od czasu do czasu wychodzą na ulicę swoich przedmieść, podpalają samochody i demolują okoliczne knajpy. Francuzi, wytresowani już przez tamtejszą michnikowszczyznę, zdobywają się na bezsilne „marsze przeciw przemocy”, które podpalaczy samochodów rozśmieszają do łez, po czym rząd (Sarkozy, który jest mocny, ale tylko w gębie - również) zwiększa im „zasiłki”, będące formą haraczu, takiego samego, jaki Rzeczpospolita za Michała Korybuta Wiśniowieckiego płaciła Tatarom.
Jeszcze wiekszy haracz płacą Francuzi lichwiarskiej międzynarodówce. Właśnie zajrzałem sobie na „Compteur de la dette publique de la France”, czyli licznik długu publicznego Francji i co się okazało? Okazało się, że francuski dług publiczny powiększa się z szybkością 1200 euro na sekundę i w dniu 23 kwietnia br. o godz. 20:18 wynosił 1.156.074.101.980 euro. Jeśli koszty obsługi francuskiego długu publicznego są podobne do kosztów polskich, to wynoszą mniej więcej 58 mld euro rocznie.
Francja liczy 63,5 mln obywateli, zatem na jednego obywatela przypada rocznie 913 euro, czyli około 3.600 zł. Ciekawa rzecz, że jest to tylko trochę mniej, niż w przypadku obywateli polskich. Wynika z tego, że statystyczna 5-osobowa rodzina Francuzów płaci lichwiarskiej międzynarodówce taki sam trybut, jak statystyczna rodzina Irokezów polskich.
A to ci dopiero siurpryza! Kto by pomyślał, że dzisiaj Irokezi polscy mogliby wystosować do Irokezów francuskich takie samo posłanie, jak w 1981 roku do narodów Europy Wschodniej ”głęboko odczuwamy wspólnotę naszych losów” - losów niewolników lichwiarskiej międzynarodówki.
Wygląda na to, że demokracja, zarówno w Polsce, jak i we Francji polega dzisiaj na tym, iż tubylcza ludność ma radosny przywilej wybrania sobie co jakiś czas nowych nadzorców, którzy będą pilnowali „stabilizacji politycznej” - to znaczy - żeby Irokezi nie tropnęli się, że ktoś ich zoperował bez przerywania snu i się nie zbuntowali przeciwko swoim panom, zmiatając przy okazji z powierzchni ziemi nadzorców.
Mikołaj Sarkozy jeszcze udaje lwa; pręży muskuły, odgraża się, że będzie dusił ludzi gołymi rękami itd. No, ale on robi za „prawicę”, więc takie ma emploi. Natomiast taka pani Segolene Royal już nawet niczego nie udaje; otwarcie mówi, że będzie „słuchać Francuzów” i co oni jej każą, to ona zaraz zrobi.
Ciekawe co by zrobiła, gdyby tak, wzorem Małego Księcia, Francuzi zażądali, żeby zrobiła im zachód słońca? Król, którego Mały Książę odwiedził, też mu to obiecał, ale dopiero o godzinie 19:30, kiedy zajrzał do kalendarza.
Pani Royal nawet się do kalendarza nie fatyguje, bo wiadomo, że państwo może wszystko. Inna rzecz, że Francuzi żadnego zachodu słońca nie zażądają. Jeśli już - to co najwyżej igrzysk w rodzaju „Euro 2012”, które tak podnieciły polskich złodziejaszków i malwersantów, że aż ta ekscytacja udzieliła się również tym, którzy za całą tę zabawę będą musieli zapłacić.
Doprowadzenie ludzi do takiego stanu ogłupienia, to sukces niewątpliwy, bez względu na to, czy jego ojcem jest demokracja, czy tylko telewizja.
Stanisław Michalkiewicz
Z życia hien
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Pan Henryk Blida zamierza domagać się wysokiego odszkodowania od ABW za to, że nie powstrzymała jego żony Barbary przed popełnieniem samobójstwa. Podtrzymuje go w tym zamiarze pan mec. Leszek Piotrowski, ongiś wiceminister sprawiedliwości, no i oczywiście mec. Ryszard Kalisz.
Skoro już palestra liczy na sukces, to z życzliwości podsuwam kolejne roszczenia, których można by dochodzić przed niezawisłym sądem. Pierwsze - odszkodowanie od Sojuszu Lewicy Demokratycznej, że ten kolektyw nie ustrzegł pani Blidy przed zejściem na złą drogę, a drugie - od Kościoła, z tego samego tytułu.
Ten drugi proces jest tym bardziej wskazany, że można by zawrzeć w nim ugodę, w zamian za obietnicę kanonizowania pani Barbary Blidy szybką ścieżką santo subito, żeby na wybory w roku 2009 Ruch Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej Aleksandra Kwaśniewskiego mógł uczcić w niej patronkę kompanii węglowych.
Stanisław Michalkiewicz
Zanim padnie salwa...
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Wygląda na to, że burza w szklance wody, wywołana abdykacją marszałka Marka Jurka powoli zaczyna przycichać. Po długich i - co tu ukrywać - bezowocnych naradach w PiS, kogo by tu wystawić na Marszałka Sejmu - premier Kaczyński 26 kwietnia o 9 wieczorem ogłosił wreszcie nazwisko wybrańca: Ludwik Dorn.
Okazuje się, że Ludwik Dorn przekształca się w instytucję, swego rodzaju rezerwę kadrową PiS na nieprzewidziane wypadki. Początkowo bowiem w charakterze faworyta wymieniano Pawła Zalewskiego.
Kandydatura ta została jednak dość przychylnie potraktowana przez media, co w wielu obserwatorach wzbudziło wątpliwości, czy w takim razie Zalewski ma jakiekolwiek szanse. Te wątpliwości wkrótce się potwierdziły, bo wkrótce pojawiło się w obiegu nazwisko pani Aleksandry Natali-Świat.
Ale i jej nie było sądzone zostać ostateczną faworytą, bo zaczęto mówić i o Zbigniewie Wassermannie, ministrze-koordynatorze służb specjalnych. Jakby tego było mało, pojawiły się też pogłoski, jakoby Abp. Michalik namawia Marka Jurka, by poszedł do Canossy. Pośrednio potwierdzały je deklaracje premiera, że jeśli Jurek wróci do PiS, to wszystko jest możliwe.
Na to zareagowała gniewnie Samoobrona, że nigdy w życiu! „Banda nie przebacza, kula jest zapłatą” - bo przecież marszałek Jurek zapodał był Samoobronę do Trybunału Konstytucyjnego z powodu weksli, które wicepremier Lepper z iskrami tryskającymi spod zgrzytających zębów właśnie pozwracał. Najwyraźniej jednak Marek Jurek do Canossy nie poszedł, więc nie było innej rady, jak zmobilizować Ludwika Dorna.
„Tak czy owak - sierżant Nowak” - mawiało się za moich czasów w kołach wojskowych. Najwyraźniej nie było innego wyjścia, jako że minister Wassermann zaczął mieć inne zmartwienia.
Oto bowiem w środowy poranek do domu Barbary Blidy, byłej posłanki SLD, a w swoim czasie również szefa Urzędu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast weszła ekipa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w celu przeprowadzenia rewizji, a następnie zatrzymania pani Blidy pod zarzutem podejrzenia o grube łapownictwo.
Według sporządzonych później raportów, pani Barbara poprosiła agentów, by pozwolili jej na chwilę do łazienki. Tam zaś, na oczach zaskoczonej funkcjonariuszki, miała wyjąć ze schowka rewolwer i strzelić sobie w pierś tak nieszczęśliwie, że zginęła niemal na miejscu.
Kiedy tylko wieść o tym z szybkością płomienia dotarła do Sejmu, ten zaraz uczcił nieboszczkę minutą ciszy, a potem, z inicjatywy posłów SLD, urządził na jej cześć coś w rodzaju akademii - oczywiście w stylu przełomu III i IV Rzeczypospolitej. SLD wespół z Platformą Obywatelską prześcigały się w oskarżeniach pod adresem ABW, że Barbarę Blidę „zaszczuła” (poseł Martyniuk), ministra Wassermanna, ministra Ziobry, rządu i IV Rzeczypospolitej, której symbolem jest „kominiarka” (posłanka Piekarska) i która „ma krew na rękach” (poseł Cezary Grabarczyk) - słowem - lały się potoki słów potępienia „narodowo-katolicko faszystowsko-bolszewickiego” reżymu braci Kaczyńskich, którzy „muszą odejść”.
Przy okazji objawił się interesujący fenomen socjologiczny, że oto na naszych oczach, pod osłona demokratycznej retoryki, zdążył się uformować stan szlachecki, reagujący identycznie, jak w epoce zabójstwa przez krakowskiego płatnerza Klemensa wojnickiego kasztelana Andrzeja Tęczyńskiego. Przyjaciele zabitego ułożyli wtedy rodzaj ballady, która pod nazwą „Pieśni o zabójstwie Andrzeja Tęczyńskiego” stała się pomnikiem literatury polskiej.
Przyjaciele Barbary Blidy niestety potrafią tylko miotać wyzwiska, z czego żaden literacki pomnik, ma się rozumieć, nie powstanie, ale nie o to chodzi, tylko o to, że z powodu tego samobójstwa poruszone zostały wszystkie Moce demokratycznego państwa prawnego.
„Biednego by tak nie chowali” - powiedziała jakaś kobiecina na widok konduktu pogrzebowego Stefana Żeromskiego. Coś jest na rzeczy i teraz, bo nie tylko szef ABW został odesłany na urlop, ale nawet Rzecznik Praw Obywatelskich zażądał „wyjaśnień” i zlecił jakieś „badania”.
Wyobrażam sobie, jak min Żiobro musiał rugać szefa ABW, że owszem, mógł trochę postraszyć panią Blidę, ale nie postraszyć śmiertelnie! Za to dygnitarze SLD z pewnością na wieść o tej śmierci odetchnęli z ulgą, ze przynajmniej ze strony pani Barbary nie grożą im już żadne niespodzianki.
Jednak ten wypadek pokazuje, że periculum in mora, więc tylko patrzeć, jak Wielka Nadzieja Białych w osobie Aleksandra Kwaśniewskiego powróci na polityczna scenę na czele Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej. Już tam i konfidenci i aferzyści i pożyteczni idioci plotą w ukryciu powitalne girlandy i komponują transparenty, podczas gdy „drogi Bronisław” zadbał o zapewnienie odpowiedniej atmosfery na odcinku międzynarodowym.
Ogłosił był mianowicie, że „odmawia” złożenia oświadczenia lustracyjnego i wyraża pewność, że wbrew przepisom ustawy, jego europoselski mandat „nie wygaśnie”. Na takie dictum lewica Parlamentu Europejskiego we wzorowym, stadnym odruchu wyraziła solidarność z prof. Geremkiem w obliczu męczeństwa zgotowanego mu przez „haniebny” reżym Kaczyńskich, a Daniel Cohn-Bendit w histerycznych wrzaskach potępił „stalinowskie metody” polskiego rządu.
Wszystko zatem jest już powoli dopinane na ostatni guzik, kto wie, czy nie z rodzajem apoteozy pani Barbary, co byłoby odpowiednikiem „santo subito” w tworzącej się właśnie nowej, świeckiej tradycji.
Stanisław Michalkiewicz
Cykl Moje trzy grosze
Nędza filozofii
Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 3 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, że filozofowie robią się coraz głupsi, to powinien przeczytać artykuł prof. Marcina Króla w dzienniku „Dziennik” z 24 kwietnia. Pan prof. Król pisze tam, że gdyby chciał osiągnąć polityczny sukces, to nie zajmowałby się sporami o aborcję, tylko założyłby Partię Budowy Autostrad i sukces miałby w kieszeni.
Gdyby z tego rodzaju poglądem wystąpił kto inny, dajmy na to, Nikodem Dyzma, albo jeszcze lepiej - hohsztapler i grandziarz Kunicki vel Kunik z tej samej powieści - to rzecz byłaby całkowicie zrozumiała. Horyzonty intelektualne pana Kunickiego, czy Nikodema Dyzmy nie wykraczały poza to, żeby wypić i zakąsić. W przypadku filozofa, za jakiego uchodzi pan prof. Marcin Król, wydaje się to trochę za mało.
Inna sprawa, że pan prof. Król jest „historykiem idei”, to znaczy akademickim bakałarzem, opowiadającym studentom o ideach, które wymyślili inni. Do tego trzeba mieć trochę pilności i sprawną pamięć, żeby zapamiętać, co się przeczytało i potem umieć powtórzyć to własnymi słowami. Król pruski Fryderyk II nazywał takich uczonych „kujonami”. Czy to wystarcza do tytułowania się zaszczytnym mianem filozofa - to inna sprawa. Czasy są jednak takie, że cieszymy się, że nasz filozof przynajmniej nie okazał się „Filozofem”.
Nawiasem mówiąc, „Filozof” widocznie poczuł się na tyle ośmielony zbliżającym się terminem rozprawy przed Trybunałem Konstytucyjnym, który pewnie uzna ustawę lustracyjną za sprzeczną z konstytucją, że znowu zaczął produkować wydzielinę moralniackich recenzji w „Gazecie Wyborczej”. Skrytykował tam „cynizm” Jerzego Targalskiego za zapowiedź ewentualnego ufundowania stypendium na poszukiwanie agentów w spółce Agora.
Najgorsze są nieproszone rady, ale myślę, że Jerzy Targalski dobrze by zrobił rozszerzając stypendium na znalezienie dodatkowych dowodów współpracy z SB „Filozofa”, na którego widok już pewnie sam Pan Bóg Wszechmogący zaczyna dostawać mdłości. Wielka bowiem radość zapanowałaby z tego powodu w Niebiesiech, nie mówiąc już o tej na ziemi, a zwłaszcza - w Archidiecezji Lubelskiej.
Wracając do pana prof. Marcina Króla, to najwyraźniej uważa on, że władza publiczna powinna zajmować się raczej budowaniem autostrad, niż ustaleniem etycznych fundamentów systemu prawnego państwa. Na jego usprawiedliwienie trzeba przypomnieć, że nie jest odosobniony; za komuny właściwie wszyscy filozofowie tak uważali, ponieważ przyjęli do wiadomości, że etycznym fundamentem systemu prawnego jest „zbiorowa mądrość partii”.
W takiej sytuacji filozofowie nie mieli tu nic do roboty i mogli skoncentrować się na wysławianiu płatnym językiem a to budowy autostrad, a to Kanału Białomorskiego - w zależności od projektów realizowanych przez rząd, który im płacił. No, ale teraz komuny już podobno nie ma, a w każdym razie tak twierdzi pan Tadeusz Mazowiecki, który „nie wyklucza” udziału w Ruchu Obrony Praw Człowieka, by u boku Aleksandra Kwaśniewskiego bronić „zdobyczy III Rzeczypospolitej”.
Czy w takim razie filozofowie nie mogliby spróbować udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy prawo powinno pozwalać na legalne zabijanie ludzi, których nikt nie oskarża o żadne zbrodnie, a jedyną przyczyną tej srogości jest okoliczność, iż samo ich istnienie trochę komplikuje egzystencję ich bliskich krewnych, albo naraża na koszty ubezpieczalnię społeczną?
W XIX wieku, kiedy ludzie „mniej mieli kultury lecz byli szczersi”, taki kapitan Mac Whirr z „Tajfunu” nie miał najmniejszych wątpliwości, że trzeba robić to, co „słuszne” i dlatego nawet w chwili, kiedy statek bliski był utonięcia, posłał pierwszego oficera Jukesa z marynarzami pod pokład, by spacyfikowali chińskich kulisów bijących się o pieniądze. Nie mógł bowiem znieść myśli, że na jego statku ludzie mogą mordować się pod pokładem.
Tymczasem pan prof. Marcin Król najwyraźniej uważa, podobnie zresztą jak większość polityków, że to nic nie szkodzi; „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Najważniejsze - byle tylko wybudować autostrady. Prof. Króla o to już nie posądzam, ale polityków z pewnością ożywia nadzieja, że przy tej okazji będą mogli do syta się nakraść.
Tym właśnie tłumaczę sobie popularność wśród nich poglądu, jakoby autostrady powinien budować rząd, najlepiej w ramach jakiegoś „planu pięcioletniego”, który zresztą właśnie powstaje. W rezultacie upowszechnienia się wśród filozofów takiego myślenia, już tylko niewielu z nich stara się udzielać odpowiedzi na egzystencjalne pytania.
Nic więc dziwnego, że inni ludzie zaczynają traktować ich z lekceważeniem, a nawet pogardą. Rozterek każdy może naprodukować sobie sam, ile tylko dusza zapragnie i do tego żadnych filozofów mu nie potrzeba.
Jeśli jednak filozofowie nie potrafią dostarczyć pewności, jeśli nie potrafią być przewodnikami wśród rozterek, to nie są nikomu do niczego potrzebni. W tej sytuacji nawet postulat włączenia filozofii do programu nauczania w szkołach średnich jawi się jedynie jako z lekka tylko zakamuflowany sposób wzięcia na utrzymanie podatników kolejnych filutów.
A jeśli już idzie o autostrady, to warto przypomnieć, iż za jedną roczną składkę, jaka Polska wpłaca do Unii Europejskiej, można zbudować 500 kilometrów autostrady. Gdyby zatem pieniądze, jakie rząd na tę składkę konfiskuje polskim podatnikom, przeznaczyli oni na udziały w prywatnych konsorcjach budowy autostrad, to po dwóch pełnych latach mogliby sfinansować 1000 kilometrów autostrad, bez niczyjej łaski i bez pisania upokarzających próśb.
Oczywiście wtedy pan Janusz Onyszniewicz nie miałby posady w Parlamencie Europejskim i pan Andrzej Lepper nie dostałby dopłat do swego gospodarstwa. Gdyby tak jacyś filozofowie nam doradzili, co ważniejsze - czy posada dla pana Onyszkiewicza i dopłaty dla pana Leppera - czy autostrady, ale gdzie tam marzyć o tym, skoro oni przecież niczego pewnego nie wiedzą?
Stanisław Michalkiewicz
Sewerynów Rzewuskich reinkarnacja?
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 4 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
„Szczęk broni, rzeź obywatelów (...) od wszystkich sąsiednich granic zatargi, najsolenniejszych traktatów złamanie, wolność u nóg tyranii... słowem płacz, nędza, ubóstwo, spustoszenie, zabójstwa, gwałt, niewola, kajdany, łańcuchy, spisy, noże, pale, haki i różne okrucieństw instrumenta, są to właściwe i istotne znamiona Stanisława Poniatowskiego, intruza i uzurpatora tronu polskiego”. Tak brzmi fragment manifestu detronizacyjnego z 15 października 1770 roku, sporządzonego przez konfederatów barskich.
Nietrudno zauważyć, że jego stylistyka jest bardzo podobna i do lamentów podnoszonych przez zagrożonych lustracją konfidentów i do donosu, jaki złożył na Polskę jeden z dwóch naszych „skarbów narodowych”, pan profesor Bronisław Geremek, zwany również „drogim Bronisławem”.
14 maja 1792 roku Seweryn na Rzewuskach Rzewuski, Orderu Orła Białego kawaler, wydał w Targowicy manifest wzywający do obalenia dopiero co uchwalonej Konstytucji 3 maja. Czytamy tam między innymi, że ponieważ Sejm Wielki „Królowi Jegomości wojsko, skarb, ius agratiandi i moc absolutną w ręce oddał, prawo szlachcica nad jego poddanym nadwerężył i zupełnie je znieść zamyśla, słowem, wolność zniósł, niewolą Rzeczpospolitą sprofanował i imię szlachcica zgubić usiłuje - z tych powodów Sejm niniejszy za Sejm gwałtu i za illegalny” uważamy.
Czyż to nie mógłby być manifest Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej pod przewodnictwem Aleksandra Kwaśniewskiego, na który czekają nie tylko konfidenci komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, wszelkiego rodzaju złodzieje i aferzyści oraz agenci obcych wpływów i do którego akces zgłosił rozpięty właśnie na pluszowym krzyżu profesor Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki?
Okazuje się, że targowiczanie dochowali się w Polsce licznego potomstwa, które - podobnie jak niesławnej pamięci antenaci - gotowe jest sprzymierzyć się z każdym i podkopać resztki suwerenności państwowej Polski - żeby tylko nie dopuścić do ujawnienia haniebnych kart własnego życiorysu, albo nie pozbawić się możliwości pasożytowania na państwie i współobywatelach.
Historia niestety się powtarza również w tym sensie, ze takie akty zdrady nie spotkały się z karą. Wyjątkiem od tej pobłażliwości był samosąd, jakiego na targowiczanach dopuściło się warszawskie pospólstwo. Odtąd targowiczanie starają się unikać sądów i wolą, by sądziła ich tylko Historia.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 8.49 i powtarzany o 16.50
Cykl Myśląc Ojczyzna
Mobilizacja parku jurajskiego
Komentarz · Radio Maryja · 4 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! „Jubiluje dzicz pogańska, megafony ryczą z mieszkań” - pisał poeta. Starsi pamiętają jeszcze z PRL-u obchody 1 maja - święta naszych okupantów, kiedy to megafony ryczały od samego rana, a „dzicz pogańska” spędzała ludzi na pochody, podczas których trzeba było składać hołdy Bierutowi, Gomułce, Gierkowi i Jaruzelskiemu.
W 18 roku od sławnej transformacji ustrojowej 1 maja nadal jest świętem państwowym. Jest to najlepszy dowód, że pępowina łącząca III Rzeczpospolitą z PRL-em nie została przecięta i że nadal przepływa przez nią komunistyczna trucizna, zatruwając ludzkie umysły i organizm państwowy.
Tego roku w różnych miastach Polski różne sieroty po Stalinie znowu urządziły sobie sabaty. Czy władze państwowe nie powinny wreszcie raz na zawsze skasować tego święta, wprowadzonego na ziemiach polskich przez dwóch przywódców socjalistycznych: Adolfa Hitlera i Józefa Stalina?
W przeddzień 1 maja prawie sto osób podpisało się pod oświadczeniem Ruchu na Rzecz Demokracji. Wśród sygnatariuszy są między innymi nazwiska Aleksandra Kwaśniewskiego, Andrzeja Olechowskiego, Marka Borowskiego, Włodzimierza Cimoszewicza, Jacka Majchrowskiego, Władysława Frasyniuka, Bogdana Lisa, Jana Widackiego i Wisławy Szymborskiej.
Obecność Andrzeja Olechowskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego, Jana Widackiego i Włodzimierza Cimoszewicza wskazuje, że razwiedka najwyraźniej postanowiła przejąć ręczne sterowanie polską sceną polityczną.
Pewne zdziwienie może budzić obecność wśród sygnatariuszy Władysława Frasyniuka, ale po bliższym przyjrzeniu się, zdziwienie mija. Władysław Frasyniuk jest bowiem właścicielem firmy przewozowej FF „Fracht”. Została ona założona jako jedno z ogniw związanych z Fabrykami Mebli „Forte” S.A.
Fabryki Mebli „Forte” - te same, które reklamował w swoim czasie prezydent Aleksander Kwaśniewski - zostały założone w 1992 roku, w ramach przedsięwzięć nomenklaturowych, prawdopodobnie przy udziale razwiedki.
W takiej sytuacji lepiej rozumiemy obecność wśród sygnatariuszy Ruchu na Rzecz Demokracji również Władysława Frasyniuka. Razwiedka walczy o przetrwanie, toteż mobilizuje wszystkie rezerwy, a w takiej sytuacji również i Władysław Frasyniuk musi się odwdzięczyć i tańcować tak, jak mu zagrają.
Podobnie „drogi Bronisław”, czyli profesor Bronisław Geremek. Już porzucił wszelkie pozory i przy pomocy europejskiej żydokomuny szkaluje Polskę we wszystkich mediach, które zechcą jego oszczerstwa drukować. Ostatnio - w hiszpańskiej gazecie „El Pais”.
Szkaluje Polskę również inny przedstawiciel stalinowskiego parku jurajskiego - generał Jaruzelski, lamentując nas upadkiem praworządności w naszym kraju.
Widać gołym okiem, że komuna zwiera szeregi w obronie „zdobyczy III Rzeczypospolitej”. Tylko patrzeć, jak do tego ruchu doszlusuje pewien stary faryzeusz, bo przecież bez niego takie przedsięwzięcie nie mogłoby się obejść.
Wszystkie te przygotowania wychodzą naprzeciw niemieckim oczekiwaniom, by najpóźniej w roku 2009 wszystkie kraje członkowskie Wspólnot Europejskich przyjęły konstytucję Unii Europejskiej. Ponieważ organizowanie referendów w tej sprawie prowadzi do nieprzyjemnych niespodzianek, chodzi o przeforsowanie zasady, by w krajach, które jeszcze konstytucji nie ratyfikowały, między innymi w Polsce, decyzję w tej sprawie podejmował parlament.
Ale w tym celu trzeba zadbać o to, by w roku 2009 parlament przyjął konstytucję Unii Europejskiej w podskokach i bez żadnych zastrzeżeń. Pod tym względem na Aleksandrze Kwaśniewskim można polegać: każdemu się nadstawi, nikomu nie odmówi.
Dlatego też tworzony przez niego Ruch na Rzecz Demokracji ma przed sobą dwa zadania: po pierwsze - „w imieniu Polski” wyrzec się suwerenności państwowej, a po drugie - poprzez doprowadzenie do zmiany rządu w Polsce - zablokować lustrację i rozliczanie aferzystów, a następnie utrwalić panowanie nad narodem polskim towarzystwa wzajemnej adoracji, zblatowanego przy „okrągłym stole”.
W tej sytuacji w trudnym położeniu znalazła się Platforma Obywatelska. Dotychczas bowiem zawdzięczała ona swoje polityczne sukcesy temu, że razwiedka oddała do jej dyspozycji i na jej usługi nie tylko kontrolowane przez siebie media, ale też agenturę, wpływy i pieniądze.
Kiedy jednak na polityczną scenę wchodzi Ruch na Rzecz Demokracji, firmowany przez Aleksandra Kwaśniewskiego i Andrzeja Olechowskiego, Platforma Obywatelska staje przed wyborem: albo przyłączyć się do tego przedsięwzięcia i poddać się już oficjalnie pod rozkazy razwiedki i komuny, albo pozostać na zewnątrz, ryzykując katastrofę, spowodowaną cofnięciem wszystkiego, co dotąd zapewniało Platformie powodzenie i popularność.
Wydaje się, że Platforma na takie ryzyko nie pójdzie również dlatego, że w jej szeregach razwiedka ma znaczne wpływy. W takiej sytuacji będzie musiała zaprząc się do rydwanu Aleksandra Kwaśniewskiego i wraz z innymi ciągnąć go tam, gdzie woźnicy kazano dojechać.
Nie da się ukryć, że dobrze to nie wygląda, bo bieżący rok może przesądzić o kształcie polskiej państwowości na długie lata, a może nawet - na dziesięciolecia.
Być może można jeszcze zapobiec najgorszemu, bo trwa swego rodzaju wyścig z czasem, ale niekiedy można odnieść wrażenie, jakby zaraza była również w Grenadzie. W takiej sytuacji być może już niewiele da się zrobić, ale nawet gdyby już nic nie można było zrobić, dobrze jest rozumieć, co się dzieje.
Szczęść Boże! Mówił Stanisław Michalkiewicz
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Myśląc Ojczyzna” jest emitowany w Radiu Maryja w każdą środę o godz. 20.50 i powtarzany w czwartek.
Cykl Ścieżka obok drogi
Razwiedka tworzy „Żywą Cerkiew”?
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 6 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Media doniosły, że medialna grupa ITI kupiła 49% udziałów „Tygodnika Powszechnego”. W rzeczywistości sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, bo „TP” jest wydawany przez spółkę Tygodnik Powszechny, której jedynym właścicielem od 2002 roku była Fundacja „Tygodnika Powszechnego”.
Tworzą ją dotychczasowi udziałowcy spółki „Tygodnik Powszechny”, Społeczny Instytut Wydawniczy „Znak”, francuska kompania Bayard Presse wydająca m.in. dziennik „La Croix” oraz dwa stowarzyszenia: Malesherbes Solidarite i Europe Presse Solidarite. Wygląda na to, że grupa ITI kupiła 49% udziałów w spółce Tygodnik Powszechny.
Grupa ITI, to znaczy - International Trading and Investment Holdings SA Luxemburg powstała w roku 1984, kiedy to dwaj jej założyciele: Jan Wejchert i Mariusz Walter otrzymali od ówczesnych władz koncesję na import elektroniki i rozprowadzanie kaset video.
Z różnych powodów, o których pisałem kiedyś w „Najwyższym Czasie” [artykuł W mrocznych początkach - po omacku przyp. webmaster] podejrzewam, że firma ta, podobnie zresztą, jak wiele innych, została założona przy udziale wywiadu wojskowego i jego pieniędzy w ramach przygotowań nomenklatury do transformacji ustrojowej.
Obecnie grupa ITI jest właścicielem m.in. telewizji TVN, portalu internetowego „Onet” i sieci kin „Multikino”, kontrolując w ten sposób spory segment rynku medialnego i rozrywkowego. W kampanii wyborczej 2005 roku i później, właściwie aż do dnia dzisiejszego, media grupy ITI bardzo aktywnie zwalczały PiS, wspierając jednocześnie Platformę Obywatelską.
Obecnie coraz mocniej angażują się w przygotowanie triumfalnego powrotu na polityczną scenę Aleksandra Kwaśniewskiego na czele Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej. Prezydentem ITI jest Jan Wejchert, wiceprezydentami - Mariusz Walter i Bruno Valsangiacomo, zaś prezesem i dyrektorem generalnym - Wojciech Kostrzewa.
Ten urodzony w 1960 roku biznesmen najpierw „studiował prawo” w Warszawie, by skończyć ekonomię w Niemczech i zaraz po skończeniu, jako 29-letni absolwent - „doradzać” wicepremierowi i profesorowi Leszkowi Balcerowiczowi.
Czy miał mu „doradzać” , czy też go pilnować, żeby robił to, co mu tam razwiedka kazała - tego już się pewnie nie dowiemy, bo Trybunał Konstytucyjny pewnie i tym razem nie dopuści do działania „bankowej” komisji śledczej. Wprawdzie pan Kostrzewa już raz przed nią stanął, ale dowiedzieliśmy się tylko, że ma również obywatelstwo niemieckie.
Kupno udziałów w „Tygodniu Powszechnym” pokazuje, że ITI zamierza zająć się polskim katolicyzmem. Wcześniej bowiem zatrudniła ks. Sowę i Szymona Hołownię, którzy mają uruchomić tam redakcję katolicką.
Można powiedzieć, że najwyższy czas, bo skoro Niemcy wyznaczyły w Deklaracji Berlińskiej rok 2009 na przyjęcie konstytucji Unii Europejskiej, to jest to ostatni dzwonek, żeby zająć się wreszcie polskim katolicyzmem. Można powiedzieć, że od dwóch lat sprawia on wrażenie pozostawionego samopas, a i przedtem nie wyglądał dobrze, zwłaszcza z punktu widzenia standardów europejskich.
Wiadomo, że według tych standardów katolicyzm na być „otwarty”, zwłaszcza na sygnały płynące z razwiedki i rue Cadet w Paryżu, gdzie ma siedzibę Wielki Wschód Francji, co wymaga porzucenia archaicznej, sztywnej pryncypialności, z tym idiotycznym „tak-tak, nie-nie”.
Już tam w TVN przewielebny ks. Sowa z panem red. Hołownią zadbają o to, jak się należy, ale, ma się rozumieć, raczej dla mas, to znaczy na poziomie „Kiepskich”, podczas gdy „Tygodnik” jest potrzebny gwoli transmisji pożądanych treści dla elity, czyli na poziomie „Kasi i Tomka”. Wielu czytelników wyrażało wątpliwości, czy zakup tak dużego udziału w spółce nie zagrozi aby sławnej niezależności „Tygodnika Powszechnego”, czy będzie on mógł na przykład wydrukować krytyczną recenzję seriali „M jak miłość”.
Oczywiście nie ma obawy; serial będzie mógł „Tygodnik” krytykować, ile dusza zapragnie, oczywiście w granicach rozsądku, zaś sławnej niezależności nic nie jest w stanie zagrozić, bo na jej straży stoi statut Fundacji TP, który w paragrafie 9 pkt e) wyraźnie stanowi, że jednym z celów Fundacji jest „promowanie modelu integracji europejskiej opartego na judeochrześcijańskich wartościach kultury europejskiej”.
Kiedyś, gdy cały obóz socjalistyczny, ze Związkiem Radzieckim na czele, był zaangażowany w walkę narodów arabskich z amerykańskim imperializmem, razwiedka zwalczała również „judeochrześcijaństwo”, ale dzisiaj sytuacja się zmieniła i „judeochrześcijaństwo” jest nawet zalecane, w odróżnieniu od chrześcijaństwa zwyczajnego, które po staremu nadal wzbudza nieufność, zwłaszcza europejsów, promujących model integracji.
Ponieważ nie tylko integracja, ale również przemysł rozrywkowy wymagają jasnych i pogodnych sytuacji, dlatego też nie ulega wątpliwości, że tylko patrzeć, jak w ślad za tymi posunięciami ITI w sferze „bazy”, pojawią się również pożądane zmiany w „nadbudowie” w postaci „Żywej Cerkwi”.
Żywa Cerkiew, jak wiadomo, powstała dzięki wyeliminowaniu z Cerkwi Prawosławnej duchownych nie potrafiących zrozumieć dziejowych konieczności, wynikających z rewolucji październikowej i leninowskich norm życia partyjnego. Pozostała część, wsparta przez oddelegowanych na ten odcinek czekistów, dokonała przebudowy Cerkwi w duchu otwartości na nowe idee, przez co tak bardzo ją ożywiła, że aż trzeba było zaznaczyć to w nomenklaturze.
I tak, jak przed laty „Żywa Cerkiew” wspierała każdą postępową przemianę, również nowe jej wcielenie wesprze tworzący się Ruch Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej na odcinku moralności. Już tam czekiści tę ciągłość zagwarantują.
Stanisław Michalkiewicz
Drodzy Czytelnicy i Goście forumowi!
Specjalnie dla Czytelników strony www.michalkiewicz.pl · 8 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Z okazji przekroczenia drugiego miliona odwiedzin chciałbym Wam wszystkim podziękować za zainteresowanie moją publicystyką i wymowne dowody życzliwości. Dodaje mi to otuchy, a dla moich Współpracowników stanowi zachętę i upewnienie, że służą dobrej sprawie.
Staje się to oczywiste zwłaszcza teraz, gdy polityczny konflikt w Polsce nabiera wymiarów europejskich. Przewidywaliśmy to od dawna i to co najmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, było do przewidzenia, że pieszczochy III Rzeczypospolitej, wzorem swoich protoplastów w osobach podkanclerzego Hieronima Radziejowskiego i inicjatorów Konfederacji Targowickiej, w obronie „nabytego prawa” do pasożytowania na polskim narodzie, odwołają się do zagranicznych protektorów.
Po drugie - że zagraniczni protektorowie chętnie ten pretekst wykorzystają do zainstalowania swoich faworytów w charakterze administracji tubylczej w Polsce, żeby wreszcie w Europie był „ein Volk, ein Reich i ein Führer”. Każdy pretekst jest dobry; jak nie radiostacja w Gliwicach, to „drogi Bronisław”.
Jak wspominałem w niedawnym felietonie [Czarny koniec pieriedyszki - przyp. webmaster], pieriedyszki mają to do siebie, ze nie trwają długo. Wiele wskazuje na to, że - podobnie jak ta w latach 1918-1939 - nasza również powoli dobiega końca.
Widniejąca na horyzoncie data rok 2009, kiedy to w Polsce odbędą się kolejne wybory, a Niemcy oczekują przyjęcia konstytucji Eurosojuza - wyznacza być może kres pieriedyszki współczesnej.
Musimy zatem wykorzystać maksymalnie czas darowany na zgromadzenie ideowego kapitału, do którego będziemy sięgać w okresie pacyfikacji. Jeszcze raz dziękuję za Wasze życzliwe zainteresowanie i cieszę się ze wspólnie przebytej drogi.
Stanisław Michalkiewicz
Złamanie, czy zlekceważenie?
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 8 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
„Obejmując z woli Narodu urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, uroczyście przysięgam, że dochowam wierności postanowieniom Konstytucji, będę strzegł niezłomnie godności Narodu, niepodległości i bezpieczeństwa Państwa, a dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem. Tak mi dopomóż Bóg”.
Taką przysięgę złożył prezydent Lech Kaczyński obejmując prezydenturę po wyborach w 2005 roku.
„Chłopiec przyklęknął, chwycił w dłoń piasku, piekielne wzywał potęgi. Klął się przy świętym księżyca blasku, lecz czy dochowa przysięgi?” - niepokoił się Mickiewicz w Świteziance”. I słusznie, bo oto 27 kwietnia br. podczas wizyty w Warszawie prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki, prezydent Lech Kaczyński podpisał dokument, który można uznać jeśli nie za otwarte złamanie, to w każdym razie - za zlekceważenie prezydenckiej przysięgi. Chodzi oczywiście o wspólne oświadczenie obydwu prezydentów w 60 rocznicę operacji „Wisła”.
W oświadczeniu czytamy m.in.: „Polakom i Ukraińcom udało się (…) dokonać olbrzymiego postępu w dążeniu do pojednania oraz w poszukiwaniu wspólnej oceny trudnej i bolesnej przeszłości. (…) W 2007 r. obchodzimy 60-tą rocznicę akcji «Wisła», która w historii współczesnej Polski stała się przykładem niesprawiedliwości, będącej skutkiem działań totalitarnych władz komunistycznych. (…) Wydarzenie to, jako sprzeczne z podstawowymi prawami człowieka, zostało potępione w 1990 r. (…) przez Senat RP”.
Prezydent Kaczyński, podpisując dokument, minął się z prawdą już w tym punkcie, który mówi o „postępie” w poszukiwaniu „wspólnej oceny” przeszłości. Nie istnieje żadna „wspólna ocena”, a pan prezydent Kaczyński lekkomyślnie podpisał się pod jednostronną oceną, dokonaną 30 grudnia 2006 roku w apelu, opublikowanym przez Światowy Kongres Ukraińców z siedzibą w Toronto.
Czytamy tam m.in., że „Czystka etniczna wszystkich Ukraińców w czasie akcji «Wisła» z najdalej na zachód wysuniętych części ukraińskiego terytorium etnicznego [autorzy apelu mają tu na myśli część Chełmszczyzny oraz obecnych województw: podkarpackiego i małopolskiego - przyp. SM] jest największą tragedią, jaka spotkała naród ukraiński od czasu Wielkiego Głodu w latach 1932-1933 oraz strasznych cierpień epoki II wojny światowej.
Światowy Kongres Ukraińców zwraca uwagę Rady Europy, OBWE, UE oraz ONZ, że rząd Rzeczypospolitej Polskiej otwarcie odmówił potępienia, przeproszenia i wypłacenia odszkodowań ofiarom akcji «Wisła». Światowy Kongres Ukraińców uważa, że potrzebny jest nacisk ze strony rządów innych krajów w celu skłonienia Polski do uczynienia prawidłowego kroku”.
Z dalszej części apelu wynika, że zadania zostały rozdzielone nie tylko między „rządy innych krajów”, ale przydzielone również prezydentowi Juszczence: żeby z tych żądań uczynił „istotną część stosunków ukraińsko-polskich”.
I prezydent Wiktor Juszczenko przybył do Warszawy z konkretną misją, podczas gdy prezydent Kaczyński jak zwykle okazał się do tej wizyty i tej konfrontacji kompletnie nieprzygotowany.
Gdyby bowiem był przygotowany, to by wiedział, że wcześniej Związek Ukraińców w Polsce, będący członkiem Światowego Kongresu Ukraińców i wykonując przypadającą nie niego część zadania, wystąpił do ówczesnego Marszałka Sejmu Marka Jurka z żądaniem jeszcze nie „odszkodowań dla ofiar”, tylko na razie „potępienia” operacji „Wisła”.
Takie „potępienie” jednak jest wstępem do odszkodowań, bo jakże pozostawić bez rekompensaty wydarzenie „sprzeczne z podstawowymi prawami człowieka”?
Gdyby był przygotowany, to by wiedział, że Światowy Kongres Ukraińców jest zdominowany politycznie przez banderowców, którzy wykorzystali zimną wojnę, kiedy to byli Amerykanom i Niemcom potrzebni w charakterze dywersji wobec Związku Sowieckiego, do umocnienia swoich wpływów również na Ukrainie, gdzie stanowią trzon politycznego zaplecza prezydenta Juszczenki, zmuszając go w ten sposób do realizowania ich politycznych celów.
Gdyby był przygotowany, to by wiedział, że pani Bogumiła Berdychowska, która od lat w sprawach ukraińskich, jako „doradczyni”, wodzi całe państwo polskie za nos, za nic ma polski interes państwowy, tylko, podobnie jak udekorowany przez prezydenta Kwaśniewskiego Orderem Orła Białego Bogdan Osadczuk, cierpliwie i metodycznie realizuje polityczne cele banderowców, gdy jako stypendysta Adolfa Hitlera, w latach 1941-1944 przebywał w Berlinie na studiach, no i później oczywiście też.
Uprzejmie tedy zakładam, że prezydent Lech Kaczyński o tym wszystkim nic nie wie i dlatego może nawet nie wiedzieć, że łamie swoją prezydencką przysięgę, w której stwierdza m.in., że będzie „strzegł” bezpieczeństwa państwa, tzn. odwracał od państwa różne niebezpieczeństwa, a nie lekkomyślnie je na nie ściągał, stwarzając przesłanki do obciążenia w przyszłości polskich obywateli obowiązkiem płacenia haraczu „ofiarom” akcji „Wisła”.
Przy okazji warto przypomnieć, że operacja „Wisła” odbywała się na terytorium polskim i dotyczyła obywateli polskich, zarówno po stronie przesiedlanych, jak i po stronie przesiedlających. Na jakiej zasadzie prezydent Ukrainy przyznaje sobie prawo ingerowania w wewnętrzną sprawę państwa polskiego i na jakiej zasadzie prezydent Kaczyński przechodzi nad tą uzurpacją do porządku?
Czyżby nie zauważył, że prezydent Juszczenko, podobnie jak banderowcy, najwyraźniej hołduje etnicznej, a nie politycznej definicji narodu? Czy zagadnął prezydenta Juszczenkę, co znaczy sformułowanie o „ukraińskim terytorium etnicznym” w apelu Światowego Kongresu Ukraińców i czy ono również ma być elementem „wspólnej oceny”?
Stanisław Michalkiewicz
Inteligencja czasu wojny
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 10 maja 2007 (pierwodruk luty 2006) | www.michalkiewicz.pl
W okresie II wojny światowej wiele osób uzyskiwało stopień oficera „czasu wojny”. Dotyczyło to osób nie legitymujących się wojskowym wykształceniem, tzn. ukończeniem podchorążówki, ale faktycznie wykonujących obowiązki, jakie zazwyczaj powierzane są oficerom. Obserwując dyskusję nad aktualną sytuacją inteligencji w Polsce, można odnieść wrażenie, że autorzy, pisząc o „inteligencji”, w gruncie rzeczy mają na myśli takich „inteligentów czasu wojny”, tzn. półinteligentów, którym powierzono zajęcia normalnie zarezerwowane dla inteligentów prawdziwych.
Prawdziwi inteligenci zostali w Polsce dość drastycznie przetrzebieni zarówno przez Adolfa Hitlera, jak i Józefa Stalina, którzy, całkiem zresztą słusznie, uważali, że pozostawienie tej warstwy społecznej przy życiu utrudni im podbój podstawowej masy narodu polskiego.
O ile jednak Hitler nie przewidywał żadnego odbudowywania państwowości polskiej i wszystkie spekulacje przeciął dekretem o utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa, o tyle Stalin, decydując się na utworzenie PRL, będącej sowiecką namiastką państwa polskiego, potrzebował też namiastki inteligentów, którzy w namiastce polskiego państwa tworzyliby namiastkę polskich elit narodowych.
W ten sposób doszło do powstania „inteligentów czasu wojny”. Czym różni się inteligent czasu wojny od zwyczajnego inteligenta? Najlepiej tę różnicę pokazuje zdanie wypowiedziane przez prof. Leszka Kołakowskiego: „trzeba głosić pewne rzeczy, jeśli partia każe”.
Półinteligent czuje się świetnie!
Pani prof. Barbara Skarga w artykule napisanym na obstalunek samego Adama Michnika stwierdziła, że inteligencja umarła, a ostatnim gwoździem do jej trumny będzie - a właściwie już jest - lustracja.
Coś w tym jest, bo inteligenci czasu wojny rzeczywiście lustracji trochę się boją, ponieważ partia przekazywała im swoje rozkazy rozmaitymi kanałami, również kanałem bezpieczniackim.
Taka jest zresztą tajemnica wielu karier naukowych i moralnych autorytetów, więc trudno się dziwić, że kiedy z IPN zaczęły wypływać na światło dzienne różne rewelacje, spora część inteligentów czasu wojny przezornie usunęła się w zacisze domowe, co pani prof. Skarga uznała za objawy zejścia śmiertelnego.
Polemizuje z nią prof. Jerzy Jedlicki, według którego wszystko jest w jak najlepszym porządku, tylko trzeba trochę zewrzeć szeregi. Jak w początkach lat 70. pewien dżentelmen, znany w środowisku jako „Kocica”, rzucił hasło: „Poznajemy się po »Ulissesach«” (bo akurat ta książka była wtedy w środowisku kochających inaczej szalenie popularna ze względu na pewien monolog), tak teraz pan prof. Jedlicki - podobnie.
Podobnie, bo już nie po „Ulissesach”, tylko po tym, co „czytamy”. A więc czytamy „Gazetę Wyborczą”, „Politykę” i „Tygodnik Powszechny”. Czasem dodatkowo „Rzeczpospolitą” (zwłaszcza sobotni „Plus-Minus”), czasami „Przekrój” albo lewicowy „Przegląd”.
Takie jest wyposażenie współczesnego inteligenta czasu wojny. Kiedyś, w okresie marksistowskiej młodości, były jeszcze pozatykane za pasek nagany, na wypadek, gdyby „reakcja” nie poddała się sile argumentów.
Ciekawe, że w oczach prof. Jedlickiego za „lewicowy” uchodzi tylko „Przegląd”, a „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny” czy „Polityka” - już nie. To teraz partia tak każe? No proszę! A przecież jeszcze w 1968 roku „prawica” to było „brzydkie słowo” i „porządny człowiek uważał się za lewicowca” - twierdzi prof. Jedlicki. Wszystko wskazuje na to, że dzisiaj „porządne człowieki” musiały dostać rozkaz udawania prawicy.
Fauna parku jurajskiego
Czytamy tedy „Rzeczpospolitą” a zwłaszcza sobotni dodatek „Plus-Minus” i co widzimy? Widzimy artykuł pana Sławomira Sowińskiego „Na śmierć liberała”, w którym pisze on, że „pod liberalnym sztandarem miejsce osób dojrzałych zajmują coraz częściej ludzie niepoważni”.
To by się nawet zgadzało, chociaż uważna lektura artykułu wprawia w zakłopotanie. Autor słyszał nawet o Mirosławie Dzielskim (chociaż umieszcza go dopiero w „latach 80.”); wspomina o „silnym intelektualnie” ośrodku „liberałów gdańskich”, a także „prężny krąg warszawski, skupiony wokół »Respubliki«”. Niestety - „silnemu intelektualnie” ośrodkowi „liberałów gdańskich” przytrafił się casus pascudeus w postaci Kongresu Liberalno-Demokratycznego, po którym nastąpiło „coraz śmielsze zawłaszczanie, a tym samym dezawuowanie idei liberalnych przez środowiska postkomunistyczne”.
Wszystko to prawda, tyle - że nie cała. Autor jest bowiem „politologiem”, uczonym doktorem, a nawet „wicedyrektorem Instytutu Politologii Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego”. Wprawdzie urodził się w 1968 roku, ale nawet i w takiej sytuacji mógł zauważyć, że zanim jeszcze „liberałom gdańskim” przytrafiła się przygoda z KLD, to „coraz śmielsze zawłaszczanie” idei liberalnych i przerabianie ich po swojemu zaczęła uprawiać Unia Demokratyczna (później Wolności), w której ton nadawali trockiści traktujący liberalizm i gospodarkę rynkową jako środek, umożliwiający uprawianie socjalistycznego marnotrawstwa w przyszłości.
Ani Jacek Kuroń, ani prof. Bronisław Geremek nigdy tego specjalnie nie ukrywali, więc dopiero na tym tle łatwiej zrozumieć, dlaczego to pod liberalnymi sztandarami znaleźli się „postkomuniści” i kto ich tam wciągnął.
Nie wspomnę już nawet, że rozpływający się nad „intelektualną siłą” liberałów gdańskich autor nie zauważył, że to nie oni, ani też „prężny krąg warszawski skupiony wokół »Respubliki«”, udostępnili polskiej publiczności Miltona Friedmana ani Fryderyka von Hayeka, ani Piotra Manenta, ani Gwidona Sormana, tylko niżej podpisany w wydawnictwie „Kurs” i Janusz Korwin-Mikke w swojej „Oficynie Liberałów”.
Czyżby partia zabraniała dzisiaj wspominać o tym środowisku i o Stefanie Kisielewskim nawet politologom? Wszystko to być może, bo przecież Stefan Kisielewski pod koniec życia dopuścił się świętokradztwa, odchodząc z „Tygodnika Powszechnego”, kiedy ten wkroczył na nieubłaganą drogę postępu.
W tymże samym numerze „Plusa-Minusa” Piotr Wojciechowski cytuje panią Mirosławę Grabowską, profesor socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, która w rozmowie z Dariuszem Rosiakiem oświadczyła, że „nie rozumie”, dlaczego nie doszło do koalicji PiS i PO.
Starożytni jurysprudensi rzymscy wypracowali definicję rażącego niedbalstwa w brzmieniu następującym: „nimia negligentia id est non intellegere quod omnes intellegunt”, a więc nie rozumienie tego, co wszyscy rozumieją.
Zdaje się, że z takim, nazwijmy to uprzejmie, przypadkiem rażącego niedbalstwa mamy do czynienia w przypadku pani prof. Grabowskiej. A przecież jako socjolożka, powinna chyba zauważyć, że wokół Platformy Obywatelskiej, a potem Donalda Tuska, jako kandydata na prezydenta, skupiły się wszystkie środowiska beneficjantów układu „okrągłego stołu” właśnie dlatego, że PiS odgrażało się, iż układ ten rozmontuje, a grupę trzymającą władzę - rozpędzi.
Czy w takiej sytuacji możliwa była jakakolwiek koalicja między tymi partiami, czy przeciwnie - trzeba było spodziewać się raczej wojny na śmierć i życie? Wprawdzie razwiedka i pozostające na jej usługach, bo sfinansowane w znacznym stopniu z jej pieniędzy media, przez co najmniej pół roku wbijały ludziom do głowy, że wybory ma wygrać Platforma Obywatelska, a potem będzie rządzić w koalicji z PiS-em, ale od profesor socjologii, zwłaszcza na Uniwersytecie Warszawskim, można by wymagać trochę większej spostrzegawczości i krytycyzmu.
Można by - chyba że znowu partia kazała raczej wierzyć i pragnąć niż wątpić. Jeśli tak - to co innego.
Stado ruszy?
Właśnie razwiedka, ustami Donalda Tuska postawiła władzom państwowym ultimatum, że „nie uzna” ewentualnej decyzji prezydenta o rozwiązaniu Sejmu.
Pokazuje to, że najwyraźniej zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji i zagrożenia podstaw układu „okrągłego stołu”, stanowiących prawdziwą konstytucję III Rzeczypospolitej, w której za parawanem demokratycznej fasady kręciła całym państwem i zawłaszczała jego zasoby. Zdaje sobie sprawę i jest zdecydowana bronić swego stanu posiadania. Tego, ma się rozumieć, nigdy głośno nie powie. Głośno powie, że broni „wolności” przed „faszyzmem” czy „kaczyzmem”, jak mówi pani Senyszyn, specjalizująca się naukowo w „teorii konsumpcji”, czyli - jak prawidłowo wypić i zakąsić.
Rzeczywiście można odnieść wrażenie, że Jarosław Kaczyński próbuje robić dobro ze zła, ale już Robert Penn Warren twierdził w swym „Gubernatorze”, że inaczej nie można, bo zła jest po prostu więcej, podczas gdy dobra - jak na lekarstwo.
Ale pozostawienie układu „okrągłego stołu” byłoby jeszcze gorsze. Jakakolwiek zmiana oznacza bowiem pojawienie się szansy, podczas gdy spełnienie oczekiwań razwiedki oznacza tylko umocnienie tyranii status quo. I jeśli nawet zostanie zawarte jakieś zawieszenie broni, to nie miejmy złudzeń; przed nami wojna domowa, może nie „gorąca”, bo nie ma armat, ale z całą pewnością - psychologiczna.
No a taka wojna to dla inteligentów czasu wojny - najlepsze warunki rozwoju. Tylko patrzeć, jak stado ruszy.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Powyższy artykuł został wydrukowany po raz pierwszy 4 lutego 2006 w numerze 5 (820) tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Przywieczerski jak Geremek
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 9 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Za pierwszej komuny, kiedy to w miarę kolejnych rocznic zakończenia II wojny światowej, pęczniały szeregi Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, żartownisie mówili, że „rosną młode kadry związku kombatantów”.
Teraz też tak jest, o czym świadczy apel Sławomira Sierakowskiego i innych sygnatariuszy w obronie „dąbrowszczaków”, tzn. komuchów, z inspiracji Stalina mordujących najpierw Hiszpanów, a potem, już w UB - polskich patriotów. Okazuje się, że ogniska politycznej wścieklizny nadal są aktywne, więc można spodziewać się nawet stalinowskiej recydywy.
Jest to prawdopodobne tym bardziej, że równolegle rosną też szeregi autorytetów moralnych. Jak tylko prof. Geremek odmówił podpisania oświadczenia lustracyjnego, zaraz w jego ślady poszedł pan Dariusz Przywieczerski.
Co prawda bez patetycznych oświadczeń, ale też odmówił stawienia się przez polskim wymiarem sprawiedliwości, opuszczając Stany Zjednoczone. Prasa pisze, że „uciekł” stamtąd, ale gdzieżby taki tęgi autorytet moralny „uciekał”?
Jeszcze nie ochłonęliśmy z podziwu, a tu i Józef Oleksy odmówił stawiennictwa przez sejmową komisja śledczą. Gdyby tak wezwała go komisja śledcza rosyjskiej Dumy, to pewnie stawiłby się w podskokach, ale w Polsce - „kto to widział, żeby szlachtę przed sądy pozywały chłopy?”.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Cykl Myśląc Ojczyzna
Polityka, jako kontynuacja wojny
Komentarz · Radio Maryja · 10 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! Wczoraj [felieton został wygłoszony 9 maja - przyp. webmaster], z okazji kolejnej rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej w Europie, przez media przetoczyła się dyskusja, czy Polska wygrała tę wojnę, czy przegrała.
Kiedyś, za komuny, nie wolno było mieć takich wątpliwości; skoro Związek Radziecki wygrał, no to tym samym Polska też. Teraz jednak, wbrew lamentom generała Jaruzelskiego, Bronisława Geremka, Ryszarda Kalisza, Aleksandra Kwaśniewskiego i innych szermierzy wolności, możliwości dyskutowania są jednak większe, niż za komuny, więc sobie podyskutowaliśmy.
Dlaczego w 1939 roku Polska weszła do wojny? Weszła, bo została zaatakowana przez Niemcy, które stworzyły sobie w tym celu pretekst w postaci sfingowanego napadu na radiostację w Gliwicach.
Dlaczego jednak Niemcy zaatakowały Polskę? Ano dlatego, że w ten sposób realizowały umowę, zawartą ze Związkiem Radzieckim 23 sierpnia 1939 roku, znaną pod nazwą „paktu Ribbentrop-Mołotow”. Ten pakt stanowił ukoronowanie wysiłków obydwu państw: Niemiec i Związku Sowieckiego, podejmowanych od 20 lat w celu zlikwidowania w Europie porządku politycznego, zatwierdzonego w Traktacie Wersalskim.
Zarówno Niemcy, jak i Związek Sowiecki, dążyły do obalenia porządku wersalskiego, który pozbawiał je obszarów kontrolowanych przed wybuchem I wojny w roku 1914. To współdziałanie Niemiec i Rosji trwało przez cały okres 20-lecia międzywojennego, mimo dzielących obydwa państwa różnic ustrojowych i ideologicznych.
Pokazuje ono, że interesy polityczne bywają ważniejsze od różnic ustrojowych czy ideologicznych i dlatego, przy odwołaniu się do tamtego przykładu, łatwiej nam zrozumieć dzisiejsze strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie.
Niemcy już wcześniej próbowały z powodzeniem odzyskać terytoria utracone na skutek Traktatu Wersalskiego, a nawet zagarnąć nowe - jak w przypadku Austrii, czy Czechosłowacji. Jednak próbowały dokonać tego w ramach porządku wersalskiego, to znaczy - za zgodą Wielkiej Brytanii i Francji, które były gwarantami tego porządku.
Pakt Ribbentrop-Mołotow natomiast dokonywał podziału stref wpływów w Europie Środkowej nie tylko bez uprzedniej zgody Wielkiej Brytanii i Francji, ale nawet bez informowania tych mocarstw. Oznaczał on zatem ostentacyjne podważenie mocarstwowego statusu Wielkiej Brytanii i Francji przez Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki. Anglia i Francja stanęły zatem przed wyborem: albo pogodzić się z tą sytuacją, albo bronić swego mocarstwowego statusu siłą.
Natomiast dla Polski pakt Ribbentrop-Mołotow oznaczał utratę niepodległości, a nawet gorzej - bo również rozbiór terytorium państwowego między Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki. Polska po 23 sierpnia 1939 roku nie mogła nawet poddać się Hitlerowi, bo z jego punktu widzenia ważniejsze było dotrzymanie umowy ze Stalinem.
Skoro jednak Polska została zmuszona do wojny w obronie niepodległości i integralności swego terytorium państwowego, to jest oczywiste, że II wojnę światową przegrała. Utraciła bowiem niepodległość na rzecz Związku Sowieckiego, no a jej terytorium państwowe zostało okrojone i częściowo przesunięte. To się stało i już się nie odstanie, zwłaszcza, że od zakończenia działań wojennych w Europie minęły już 62 lata.
62 lata temu zakończyły się w Europie działania wojenne. Czy jednak zakończyła się tym samym II wojna światowa? To już nie jest takie pewne, zwłaszcza gdy przypomnimy, co na ten temat sądził pruski generał Karol Filip von Clausewitz. Otóż twierdził on, że „wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami”.
Odwracając to powiedzenie możemy zatem uznać, że polityka jest kontynuacją wojny tyle, że innymi środkami. No dobrze, ale co to oznacza, że polityka jest kontynuacją wojny innymi środkami? Ano to, że chodzi o osiągnięcie tych samych celów.
Bardzo dobrym przykładem jest pierwsza wojna światowa. Niemieckie cele wojenne zostały sprecyzowane w postaci „Mitteleuropy” - to znaczy planu politycznego urządzenia Europy Środkowej po ostatecznym zwycięstwie niemieckim.
Chodziło tam o utworzenie na tym obszarze państw pozornie niepodległych, ale faktycznie - takich niemieckich protektoratów, o gospodarkach peryferyjnych i komplementarnych wobec gospodarki niemieckiej. Metodami militarnymi nie udało się Niemcom osiągnąć wówczas tego celu.
Sytuacja nakreślona w projekcie „Mitteleuropa” powstała dopiero po 1 maja 2004 roku, kiedy to Polska i inne kraje środkowoeuropejskie zostały przyłączone do Unii Europejskiej. Ten przykład pokazuje, ze w przypadku państw poważnych, do jakich niewątpliwie należą Niemcy, twierdzenie generała Clausewitza można z powodzeniem odwrócić: polityka jest kontynuacją wojny, tyle, że innymi środkami.
Z tego punktu widzenia warto spojrzeć również na sytuację obecną. Niemcy, które od kilkudziesięciu lat finansują zabawę w jedność europejską, niewątpliwie mają w tym jakiś cel. W przeciwnym razie musielibyśmy uznać, że robią to z głupoty, a takie przypuszczenie byłoby nietaktowne i nieprawdziwe. Z kolei przypuszczenie, że robią to z sympatii do Greków, Portugalczyków, Czechów czy Polaków, byłoby naiwne i też nieprawdziwe.
Skoro tak, to warto zastanowić się, w jakim naprawdę celu to robią. Czy przypadkiem nie próbują osiągnąć w ten sposób celów stawianych podczas II wojny światowej? Jak jest naprawdę, tego ja oczywiście nie wiem, bo przedstawiciele niemieckich władz nie robią mi żadnych zwierzeń. Ale i bez tego niektórych rzeczy można się domyślić.
Weźmy sprawę Mitteleuropy. Jeśli państwo dominujące organizuje sobie protektorat, to musi z jednej strony zadbać o zachowanie pozorów samodzielności swego protektoratu i suwerenności kontrolowanego narodu, ale z drugiej strony - pilnować, żeby sytuacja w protektoracie cały czas była pod jego kontrolą.
Warto z tego punktu widzenia spojrzeć zarówno na niechętny stosunek Niemiec i Rosji do aktualnego rządu polskiego, na poparcie warcholskiej i antypaństwowej akcji profesora Geremka, na przebąkiwania o ewentualnej „pomocy” w celu ratowania w Polsce „demokracji”, a przede wszystkim - na Ruch na Rzecz Demokracji, proklamowany przez Aleksandra Kwaśniewskiego do spółki z Andrzejem Olechowskim.
Jestem przekonany, że Aleksander Kwaśniewski znakomicie nadaje się do stwarzania różnych pozorów, a jednocześnie gwarantuje niemiecka kontrolę w protektoracie. Po cóż zatem toczyć kosztowne i ryzykowne wojny, skoro wystarczy znaleźć odpowiednich kandydatów na pozorantów i udzielić im dyskretnego poparcia?
Innym przykładem jest działalność Powiernictwa Pruskiego. Rząd niemiecki oczywiście się do niego „odcina”, ale to nie ma żadnego znaczenia. Jak wiadomo, Powiernictwo złożyło przeciwko Polsce w Trybunale w Strasburgu 22 pozwy.
Od kilku miesięcy panuje w tej sprawie zagadkowa cisza. A przecież jeśli strasburski Trybunał zacząłby merytorycznie rozpatrywać chociaż jeden taki pozew, to oznaczałoby to, iż stosunki własnościowe na jednej trzeciej polskiego terytorium zostały poddane pod arbitraż międzynarodowy.
Byłby to zatem wielki sukces niemieckiej dyplomacji, chociaż dokonany za pośrednictwem Powiernictwa Pruskiego, bo stanowiłby znakomity wstęp do podważenia polskiej suwerenności nad tym terytorium, a więc - do podważenia dotychczasowych rezultatów II wojny światowej.
Jak się okazuje, również w tym przypadku odwrócenie spostrzeżenia Karola Filipa von Clausewitza sprawdza się doskonale. Po cóż prowadzić ryzykowne i kosztowne wojny, skoro identyczne cele można osiągnąć metodyczną i cierpliwą polityką?
Wygląda zatem na to, że 62 lata temu państwa europejskie zrezygnowały z pewnych form uprawiania polityki i przerzuciły się na inne formy. Nie przeczę, że między nimi istnieją poważne i głębokie różnice. Uważam jednak, ze te różnice nie powinny przesłonić nam występującej w bardzo wielu punktach identyczności celów.
Szczęść Boże! Mówił Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Myśląc Ojczyzna” jest emitowany w Radiu Maryja w każdą środę o godz. 20.50 i powtarzany w czwartek.
Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.
Cykl Moje trzy grosze
Bardzo dużo podobieństw
Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 10 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Uzyskanie przez Polskę i Ukrainę radosnego przywileju zorganizowania w 2012 roku mistrzostw piłki kopanej, wprawiło miliony ludzi w stan euforii. Główną przyczyną tej radości są informacje, ile to wszystko będzie kosztowało, tzn. - ile pieniędzy trzeba będzie wydać, zanim oczekiwane mistrzostwa się rozpoczną.
O ile jednak radość tych, którzy będą mieli okazję część tych pieniędzy rozkraść, a także tych, którzy będą mogli je zarobić przy budowaniu stadionów, hoteli, dróg czy autostrad jest zrozumiała, to trudno pojąć radość tych, którzy będą musieli te pieniądze wyłożyć, bez żadnego ekwiwalentu.
Mówię oczywiście o podatnikach, od których przecież rząd ten czy inny, będzie musiał te pieniądze najpierw odebrać. Jest to jeden z dowodów na nieracjonalność świata, a przy okazji - również na trafność polskiego porzekadła: „czegoś biedny - boś głupi”.
To właśnie o takich ludziach pisał poeta, że „na wyschłej piersi, pod brudną koszulą, czcze serca noszą krzycząc za kawałkiem chleba, a biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom”. Ten odruch biegania za orkiestrą pokazuje atrakcyjność przemysłu rozrywkowego, przy pomocy którego możni tego świata rozładowują dzisiaj frustracje swoich niewolników.
Ale mniejsza już o to; w końcu to jeszcze w starożytnym Rzymie rzucono hasło „panem et circenses”, którymi najpierw konsulowie, a potem cesarze zjednywali sobie tłumy stołecznego pospólstwa, żyjącego dzięki bezpłatnemu rozdawnictwu egipskiego zboża i oliwy na podstawie słynnej lex frumentaria i wypełniającemu sobie czas wolny uczestnictwem w widowiskach cyrkowych i wyścigach rydwanów.
Piłki nożnej jeszcze wtedy nie znano, ale stronnictwa cyrkowe toczyły walki podobne do tych, jakie dzisiaj prowadzą między sobą sympatycy sportowych klubów, zwani przez podlizujących się policji gryzipiórów „pseudokibicami”. Znacznie ciekawsze mogą być jednak następstwa procesu, o którym z satysfakcją, a nawet nadzieją donosi „Gazeta Wyborcza” - że oto od momentu przyznania Polsce i Ukrainie radosnego przywileju zorganizowania wspomnianych mistrzostw, „nie ustaje popyt na spółki budowlane”.
Chodzi oczywiście o tak zwanych inwestorów, którzy na giełdzie kupują akcje przedsiębiorstwa zajmujących się budownictwem w nadziei na uzyskanie wysokich dywidend, albo na udaną spekulację na hossę.
Warto tedy przypomnieć, że podobna sytuacja wystąpiła 136 lat temu w Berlinie. W roku 1871 Prusy rozgromiły Francję w tak zwanej wojnie francusko-pruskiej. Jednym z narzuconych przez Ottona Bismarcka warunków pokojowych było wypłacenie przez Francję Niemcom 5 miliardów franków w złocie.
Stanowiło to równowartość miliarda ówczesnych dolarów, a dolar w tych czasach oznaczał mniej więcej jedną dwudziestą uncji złota (dokładnie w roku 1871 uncja złota kosztowała 22,4 dolara), podczas gdy teraz uncja złota kosztuje 600 dolarów. W przeliczeniu zatem na złoto, wartość francuskiej kontrybucji wyniosłaby dzisiaj co najmniej 27 miliardów dolarów, czyli około 80 miliardów złotych, co mniej więcej odpowiada kosztom organizacji mistrzostw euro 2012 oraz związanym z nimi inwestycji stadionowych, drogowych i hotelowych w Polsce i na Ukrainie.
Taki deszcz złota spadł na Berlin w okresie zaledwie trzech lat i spowodował gwałtowny wzrost popytu na akcje spółek, przede wszystkim właśnie budowlanych. Te spółki w przeważającej większości miały charakter grynderski. Chodzi o to, że w okresach dobrej koniunktury, kiedy ludzie mają więcej pieniędzy i poszukują możliwości korzystnego ich ulokowania, pojawiają się filuci, przedstawiający niebywale korzystne oferty akcji spółek-wydmuszek.
Nie prowadzą one żadnej działalności, poza wyciąganiem pieniędzy od jeleni. Tak właśnie było z większością spółek budowlanych w Berlinie, a dodatkowego smaczku dodaje temu okoliczność, że w tym okresie około 90% niemieckich grynderów było Żydami, z bankierem kanclerza Bismarcka, Gerszonem Bleichroederem na czele. Ówczesna prasa berlińska niebywale się nasładzała zarówno koniunkturą gospodarczą, jak i niebywałymi okazjami, całkiem tak samo, jak dzisiaj „Gazeta Wyborcza” w Warszawie.
Na efekty nie trzeba było długo czekać; kiedy w 1873 roku ustał dopływ francuskiego złota, na berlińskiej giełdzie nastąpił krach. Wszystkie budowlane spółki-wydmuszki zbankrutowały, wyciągnąwszy przedtem pieniądze od naiwniaków, którym się wydawało, że mogą być partnerami zawodowych giełdziarzy. Straty niemieckich Irokezów sięgnęły podobno aż jednej trzeciej stanu ich posiadania.
Wywołało to oczywiście wśród nich różne refleksje, które dziennikarz Wilhelm Marr, autor książki „Zwycięstwo judaizmu nad Niemcami” nazwał w roku 1879 „antysemityzmem”.
Historia oczywiście nigdy nie powtarza się dosłownie, ale w tym przypadku podobieństwa jest tak dużo, że obojętne przejście obok nich jest nie do pomyślenia, zwłaszcza dla felietonisty. Tym bardziej, że po roku 2012 nieuchronnie nadejdzie rok 2013, no a trzynastki bywają pechowe.
Stanisław Michalkiewicz
Zamach na PRL - udaremniony
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 11 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
„Dziś mój zenit, moc moja dzisiaj się przesili, dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny” - mogliby powtarzać dzisiaj za mickiewiczowskim Konradem konfidenci, a także sam „drogi Bronisław”, gdyby zdenerwowanie nie mąciło umysłów i nie przytępiało pamięci.
Kto by pomyślał, że reputacja tylu autorytetów moralnych, „skarbów narodowych”, ekscelencji i ozdób tubylczych oraz europejskich Salonów, będzie zależała od głosowania w gronie prawników tworzących zespół orzekający Trybunału Konstytucyjnego?
Oddech wstrzymują nie tylko konfidenci, co jest całkowicie zrozumiałe nawet w sytuacji, gdy żaden z nich niczego nie podpisywał, a jeśli nawet kiedyś coś tam może i palił, to przecież się nie zaciągał, a jeśli nawet raz czy dwa się zaciągnął, to przecież nikomu to nie zaszkodziło, a jeśli nawet temu czy owemu zaszkodziło, to kto to widział, żeby rozdrapywać stare rany, polować na czarownice i dopuszczać do siebie żądzę zemsty?
Więc oddech wstrzymują nie tylko konfidenci, biedne ofiary systemu, który właściwie nie był taki zły, o czym najlepiej może zaświadczyć Aleksander Kwaśniewski, wraz z całą trzódką bojowników o wolność i demokrację. Oddech wstrzymuje też cała postępowa Europa, która na widok męczeństwa zgotowanego „drogiemu Bronisławowi” aż zatrzęsła się ze zgrozy i zaczęła przebąkiwać o możliwości udzielenia Polsce „bratniej pomocy”.
Oczywiście nie będzie takiej potrzeby; „policmajster powinność swej służby zrozumiał” i zamach na dziedzictwo Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zdusi w zarodku własnymi rękami, przy pomocy suwerennej decyzji, takiej samej, jaka kiedyś podjął generał Jaruzelski.
Ciekawe, że postępowa Europa, tak dzisiaj zaniepokojona stanem demokracji w Polsce, u siebie, na własnym terenie, nie miała przy lustracji komunistycznej agentury żadnych zahamowań.
Niemcy nie mieli względów ani na „skarby narodowe”, ani na autorytety moralne, ani nawet - strach powiedzieć - na samobójców, którzy u nas objawiają się in odore sanctitatis. Kuracja przeczyszczająca była szybka, bezwzględna i radykalna.
No tak, ale to są państwa poważne, w odróżnieniu od naszej atrapy, przykrywającej tylko PRL-owskie szambo, z którego bije pod niebiosa przeraźliwy smród, przyprawiając samego Pana Boga Wszechmogącego o mdłości.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 8.49 i powtarzany o 16.50
Cykl Ścieżka obok drogi
Czy ktoś nas już sprzedał?
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 12 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
„Gubernator” - książka Roberta Penn Warrena poświęcona jest władzy. W tej znakomitej powieści narrator w osobie asystenta gubernatora do zadań specjalnych, obserwuje przygotowania do wiecu, podczas którego mają niby rozstrzygnąć się losy stanu.
Obserwuje je z osobliwym zainteresowaniem. Osobliwym - bo dominuje w nim poczucie wyższości - bo on już wie, nie tylko jaki będzie przebieg tego wiecu, ale przede wszystkim - jaki będzie jego finał.
„Wiedziałem, co im powie. Wiedziałem, iż stanie przed nimi i powie, że nadal jest gubernatorem tego stanu. Wiedziałem to, bo poprzedniego dnia wczesnym wieczorem, gdzieś około wpół do ósmej, zawołał mnie i wręczył dużą, brązową kopertę. (…) To było wieczorem czwartego kwietnia. Kiedy nazajutrz wyglądałem z okna na masy ludzi wypełniające ulice i szeroką połać trawnika za posągami przed Kapitolem, nieomal żałowałem, że wiem to, co wiedziałem.
Gdybym nie wiedział, mógłbym tam stać w pełni podniecony możliwościami chwili. Jednakże znałem z góry wynik gry. Było to coś w rodzaju próby generalnej po zakończeniu przedstawienia. Stałem tam i czułem się jak Bóg Wszechmocny zadumany nad Historią”.
Ósmego maja odebrałem nowy paszport dla mojej córki. Na jego okładce, na samej górze widnieje napis „UNIA EUROPEJSKA”, a dopiero pod nim - „RZECZPOSPOLITA POLSKA” i wizerunek Orła.
Na okładce paszportu mojej córki, wydanego przez polskiego urzędnika, widnieje nazwa państwa, którego jeszcze nie ma i nie wiadomo, czy w ogóle będzie. Powstanie tego państwa, a w każdym razie - wejście Polski w jego skład, nie jest jeszcze przesądzone, bowiem zależy od ratyfikowania przez Rzeczpospolitą Polską traktatu konstytucyjnego, czyli - mówiąc potocznie - przyjęcie konstytucji unijnej.
Dopiero ta konstytucja proklamuje powstanie europejskiego imperium pod nazwą Unia Europejska. Ewentualne przyjęcie przez Polskę tej konstytucji, a tym samym - przyłączenie naszego kraju do tego państwa w charakterze jednej z jego prowincji, ma być zdecydowane w referendum, ponieważ, zgodnie z naszą konstytucją, ani prezydent, ani nawet Sejm nie ma prawa wyrzec się „w imieniu Rzeczypospolitej” suwerenności państwowej - bo suwerenem jest naród.
A naród jeszcze się w tej sprawie w sposób miarodajny i wiążący nie wypowiedział. Na jakiej zatem zasadzie na okładce paszportu wydanego przez urząd Rzeczypospolitej Polskiej 8 maja 2007 roku widnieje na samej górze nazwa państwa którego jeszcze w ogóle nie ma, które nie wiadomo, czy w ogóle powstanie, a nawet jakby powstało - to nie wiadomo, czy Polska zostanie do niego przyłączona?
Kto i na jakiej podstawie podjął decyzję o wyprodukowaniu takich paszportów, skoro art. 7 konstytucji wyraźnie mówi, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa - co znaczy, że nie wolno im ani działać bez podstawy prawnej, ani przekraczać nakreślonych przez prawo granic swoich kompetencji?
Jest tylko jedna możliwość, która by uzasadniała umieszczenie na okładce polskiego paszportu wydanego 8 maja 2007 roku nazwy nie istniejącego państwa i to w dodatku ponad nazwą państwa polskiego - gdyby polskie władze państwowe w tajemnicy przed narodem już przyłączyły Polskę do Eurosojuza. Byłaby to oczywiście zdrada, połączona ze złamaniem konstytucji, za które sprawcy tego czynu powinni odpowiadać przed Trybunałem Stanu.
W tej sytuacji obecne „negocjacje” na forum międzynarodowym na temat kształtu „przyszłej” konstytucji UE, a także dyskusje, czy urządzać referendum w tej sprawie, czy może nie urządzać, miałyby charakter zasłony dymnej, mającej zakryć przed opinią publiczną fakty już dokonane.
Uprzedzając ewentualne tłumaczenia, że zdecydowano się na to dlatego, żeby zaoszczędzić podatnikom i obywatelom kosztów nowych paszportów (paszport córki ma ważność do 2012 roku) w sytuacji gdyby jednak Unia Europejska powstała, a Polska stała się jej prowincją wyjaśniam, że żadne oszczędności, skądinąd bardzo wskazane, nie mogą stanowić usprawiedliwienia ani dla zdrady stanu, ani dla łamania konstytucji, zwłaszcza w zasadniczej kwestii, jaką jest suwerenność państwowa.
Jeśli władze poszukują oszczędności, to najszybciej można je poczynić likwidując subwencje dla partii politycznych, ponieważ naruszają one podstawowe zasady moralne. Subwencjonowanie z budżetu partii politycznych oznacza bowiem, że, dajmy na to, ja jestem zmuszony jako podatnik do płacenia na utrzymanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który uważam za organizację wyjątkowo szkodliwą dla Polski.
Warto przypomnieć, że konieczność subwencjonowania partii politycznych z budżetu uzasadniana była bezczelnym szantażem, że w przeciwnym razie partie będą zmuszone kraść i się korumpować. Być może było to szczere, ale taka szczerość nie jest oczywiście żadnym argumentem, bo złodziei powinno się zamykać w kryminale, podobnie jak szantażystów.
Niestety, na skutek splotu różnych okoliczności standardy moralne polskiej klasy politycznej obniżyły się do tego stopnia, że ogłupiały Sejm uczcił minutą ciszy panią Barbarę Blidę, która zastrzeliła się w związku ze skierowanymi wobec niej podejrzeniami o przestępstwa. Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce w parlamentarnych kuluarach ujrzymy pewnie posągi „Baraniny”, „Pershinga” i „Nikosia”.
Ale mniejsza już o to, w jaki sposób zamierzają się łajdaczyć w nadchodzącym sezonie nasze, że tak powiem, „elity”. Trzeba by przede wszystkim wyjaśnić, co z tą nieszczęsną Unią Europejską - czy już ktoś Polskę do niej sprzedał, zainkasował, a może nawet przepił jurgielt i teraz spogląda na nas z wyższością Boga Wszechmocnego zadumanego nad Historią, czy może jednak wszystko jeszcze przed nami?
Stanisław Michalkiewicz
Finisz wyścigu z czasem
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 13 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Nie tylko cała Polska, to znaczy - redakcja „Gazety Wyborczej”, nie mówiąc już o innych środowiskach autorytetów moralnych, zainteresowanych zablokowaniem lustracji, konfidenci prości i salonowi, skompletowane przez razwiedkę senaty wyższych uczelni, i oficerowie prowadzący, ale nawet cała postępowa Europa - wszyscy wstrzymali oddech, kiedy w czwartkowy (10 maja) poranek, w drugim dniu rozprawy przed Trybunałem Konstytucyjnym, poseł Mularczyk złożył wniosek o odroczenie rozprawy.
Takie wnioski składał już wcześniej, poprzedniego dnia, motywując je antylustracyjnymi deklaracjami sędziów zasiadających w składzie orzekającym. Co tu ukrywać; rzeczywiście, taki, dajmy na to, sędzia Ciemniewski, w roku 1992 na widok uchwały lustracyjnej niemal że uciekł z Sali plenarnej Sejmu, wołając, że zrzeka się mandatu.
Co prawda, kiedy panika minęła, nie tylko wrócił, ale nawet stanął na czele specjalnej komisji, sprawdzającej „prawidłowość wykonania uchwały lustracyjnej przez min. Macierewicza”, to znaczy - co też Macierewicz wykrył w archiwach - czy przypadkiem nie naruszył interesów Salonu.
Kiedy okazało się, że jest bezpiecznie, znowu spokojnie „piastował” mandat, rosnąc wraz z krajem, aż został sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Aliści Trybunał uznał - bo jakże by inaczej - że antylustracyjne poglądy sędziów nie mają nic do rzeczy i wszystkie wnioski posła Mularczyka oddalił.
„Lecz tymczasem na mieście inne były już treście” - ostrzegał poeta. Toteż czwartkowy wniosek posła Mularczyka uzasadniony był tym, iż dwaj sędziowie Trybunału figurują w rejestrach IPN jako „kontakty operacyjne” Służby Bezpieczeństwa.
A to ci dopiero siurpryza, „owóż nieprzewidziany wypadek” - jak głosi sławne proroctwo świętej Brygidy. Jakież to wobec tego oświadczenia lustracyjne złożyli suspendowani w ten sposób sędziowie? Czy nie dopuścili się aby kłamstwa lustracyjnego, niechby i w stanie sławnej „pomroczności jasnej”? Kto ich rekomendował do Trybunału i w jakim celu?
Na te pytania żadnej odpowiedzi, ma się rozumieć uzyskać nie było można, bo Trybunał natychmiast udał się na naradę. Na tej naradzie, rada w radę uradzono, by podejrzanych o niebezpieczne związki sędziów „wyłączyć”, ale rozprawę kontynuować - no bo jakże inaczej, kiedy nie tylko ścisłe kierownictwo „Gazety Wyborczej”, konfidenci prości i salonowi, skompletowane przez razwiedkę senaty wyższych uczelni, oficerowie prowadzący i wreszcie - cała postępowa Europa, wspierająca męczeństwo „drogiego Bronisława” na pluszowym krzyżu - aż przebiera nogami w oczekiwaniu na orzeczenie o niezgodności ustawy lustracyjnej z konstytucją koniecznie 11, no - najdalej 12 maja, to znaczy - przed niedzielą, po której 15 maja upłynie ostateczny termin składania oświadczeń lustracyjnych.
Wg. szacunków IPN, na około 300 tys. zobowiązanych, oświadczenia złożyło dotąd około 27 tys. Reszta czeka, więc Trybunał, w odczuciu tej presji, gotów jest kontynuować rozprawę nawet gdyby przyszło mu orzekać w składzie jednoosobowym. Nie jest to zresztą wykluczone, bo zagadnięty podczas rutynowego przesłuchania przez red. Monikę Olejnik pracownik IPN wprawdzie nie potwierdził, ale i nie zaprzeczył ewentualności nowych rewelacji na temat wstydliwych zakątków w życiorysach pozostałych członków prześwietnego Trybunału.
Jeśli poseł Mularczyk w piątek wyciągnie kolejne asy z rękawa, to publiczność może odnieść wrażenie, że sędziowie TK dobrani zostali w korcu maku. Co na to powiedzą w Paryżu, nie mówiąc już o zasmuceniu profesora Geremka?
Ale - jak mówi poeta - „policmajster powinność swej służby zrozumiał” - toteż nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania”), że zwłaszcza w tej sytuacji Trybunał nie będzie miał innego wyjścia, jak lustrację storpedować, ku uciesze konfidentów prostych i salonowych, senatów wyższych uczelni, oficerów prowadzących i ścisłego kierownictwa „Gazety Wyborczej”.
Na tę wszelako okoliczność prezydent Kaczyński zapowiedział, że w takim razie trzeba będzie „brutalnie” otworzyć archiwa. Wszystko to oczywiście być może, ale będzie to wymagało uchwalenia kolejnej ustawy, która oczywiście zostanie zaskarżona do Trybunału, no a Trybunał - i tak dalej.
Warto w związku z tym przypomnieć, iż większość spośród 40 zarzutów, jakie SLD skierował przeciwko ustawie lustracyjnej, wzięła się z nowelizacji dokonanej przez prezydenta Kaczyńskiego. „Cóż stąd, że bije? Nikogo nie zabił” - konstatuje nie bez zdziwienia poeta. Uprzejme tłumaczenie takiego obrotu wypadków sprowadzałoby się do skonstatowania niezbyt wysokiego poziomu techniki legislacyjnej Kancelarii Prezydenta.
Niby to uprzejme, ale jednak jakieś takie nietaktowne. A czy wypada dopuszczać się takich nietaktowności?
Stanisław Michalkiewicz
Rodzi się fołksfront
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 15 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
„Artilieristy! Stalin dał prikaz!” - tak zaczynała się jedna z wojskowych piosenek sowieckich. Kto wie, czy i ona nie weszła na stałe do skarbnicy polskiej tradycji narodowej, skoro przy okazji awantury wokół pomnika żołnierza Armii Czerwonej w Tallinie również w Polsce wybuchło tyle namiętności?
Trudno się temu dziwić; również i u nas nie brakuje ludzi, którzy nie tylko dostawali „prikazy”, jeśli nie bezpośrednio od Stalina, to od jego pomocników różnej rangi, ale i dochowali im wierności aż do dnia dzisiejszego. Skłania to do zastanowienia nad pojęciem tożsamości narodowej.
Teoretycznie składa się na nią to wszystko, z czym wszyscy członkowie narodowej wspólnoty, a przynajmniej zdecydowana większość, się identyfikuje. Oznacza identyczne, a w każdym razie bardzo zbliżone rozumienie tych samych rzeczy, otaczanie szacunkiem tych samych wartości, zachowywanie pokoleniowej ciągłości i tak dalej. W takim jednak razie trzeba sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, że tożsamość narodowa znajduje się u nas w głębokim kryzysie.
Poza językiem mówionym trudno znaleźć cokolwiek wspólnego. Zewnętrznym wyrazem tego zamętu są sąsiadujące ze sobą święta 1 i 3 maja. Pierwsze nawiązuje do tradycji okupacyjnej, zwłaszcza, że zostało na ziemiach polskich wprowadzone przez naszych okupantów: Adolfa Hitlera i Józefa Stalina, podczas gdy drugie - do tradycji niepodległościowej i patriotycznej.
Wyznawcy Stalina przez długie dziesięciolecia tępili każdą próbę obchodzenia święta 3 maja, a i dzisiaj zachowali tyle wpływów, że swoim wiernopoddańczym odruchom Pawłowa potrafili nadać rangę święta państwowego. Innym przykładem tego zamętu jest reportaż Pawła Smoleńskiego w „Gazecie Wyborczej” z Uniwersytetu Gdańskiego, opowiadający, jak to „wszyscy” pracownicy naukowi w nastroju „euforii” poparli prof. Włodarskiego na stanowisku dziekana, chociaż przyznał się do współpracy z SB.
Czy nie oznacza to przypadkiem całkowitego zerwania ciągłości już nawet nie tylko z polską, ale w ogóle - z cywilizacyjną tradycją, według której donosiciel nie miał zdolności honorowej? Można posługiwać się kanaliami - mawiał król pruski Fryderyk II - ale spoufalać się z nimi - nigdy!
Nie tylko zresztą donosiciel. Karol Olgierd Borchardt wspomina, jak kapitan Mamert Stankiewicz zrugał swego podwładnego za czyn „nie licujący z godnością oficera”, kiedy tamten przyznał się tylko do podsłuchiwania rozmów toczonych przez kolegów.
Czy w takim razie istnieje jeszcze coś takiego, jak naród polski - czy też jego pozostałości stanowią zaledwie nieznaczną mniejszość w tłumie różnych bastardów, niekoniecznie zrodzonych przez „diabła z parszywej suki” - jak podejrzewała stara Sobieska w „Placówce” Bolesława Prusa - ale którzy tak długo nadstawiali się a to Stalinowi, a to różnym jego pomocnikom i pogrobowcom, że w końcu bisurmaństwo stało się ich drugą, a właściwie - jedyną naturą?
Wiele wskazuje na to, że taka jest przykra prawda, ale czyż nie lepiej stanąć na gruncie prawdy, niż odurzać się złudzeniami, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”? Czyż nie słuszniej będzie przyjąć do wiadomości, że co najmniej połowę naszych współobywateli tworzą „ludzie sowieccy”, którzy programowo odrzucili większość składników nie tylko polskiej tożsamości narodowej, ale i cywilizacji łacińskiej, zachowując z obydwu tylko zewnętrzne znamiona w postaci np. języka mówionego, którym jednak wyrażają już treści zasadniczo odmienne?
Zresztą trudno, by było inaczej, skoro nad wyhodowaniem człowieka sowieckiego przez kilkadziesiąt lat pracowała żydokomuna najpierw w imperium stalinowskim, a obecnie kontynuuje te starania w Eurosojuzie?
Przeciwnicy „teorii spiskowej” i w ogóle „Jasnogród” bardzo się zawsze zżymał na określenie „żydokomuna” - że to niby niczego takiego nie ma, podobnie jak masonów i spisków.
Oczywiście bywały wyjątki; kiedy np. Adam Michnik wykrył straszliwy spisek przeciwko „Agorze”, ogłoszona została dyspensa i przynajmniej w ten spisek można było wierzyć. Tymczasem żydokomuna nie tylko istniała, ale ma się całkiem dobrze również dzisiaj, a najbardziej wymownym tego świadectwem jest „plan polityczny” ogłoszony przez Aleksandra Kwaśniewskiego.
Jest to nic innego, jak stary, poczciwy, stalinowski „fołksfront”, jakie Ojciec Narodów nakazywał zawiązywać w latach 30-tych, żeby „faszyzmowi” zrobić „no pasaran”. Nawiasem mówiąc, dzisiaj „no pasaran” odgraża się również Sławomir Sierakowski, o którym przeciwnicy kolportują fałszywe pogłoski, że pochodzi od samego Wawrzyńca Berii. Wprawdzie z okularów i wścieklizny jest nawet podobny, ale to chyba niemożliwe?
Więc Aleksander Kwaśniewski, wespół z byłym konfidentem „wywiadu gospodarczego” i innymi konfidentami, którzy później porobili błyskotliwe kariery, będzie „no pasaran” robił własną, powiedzmy, piersią straszliwemu „faszyzmowi”, który wylągł się w Polsce i „zagraża demokracji”.
Stręczy się nawet na przewodniczącego rady programowej Lewicy i Demokratów, więc jeśli fołksfront ma dostarczyć pretekstu, by Eurosojuz udzielił Polsce bratniej pomocy, to również „ludzie rozumni” będą musieli ukorzyć przed nim swoje rozumy. I w tym nie będzie niczego nadzwyczajnego, bo przecież i kiedyś Ojciec Narodów „głupoty powagą najmądrzejszych wodził za łby”.
Stanisław Michalkiewicz
W służbie kompromisu
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 16 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
A to ci dopiero rewelacja! Dotychczas naiwnie myśleliśmy, że ustawowym zadaniem Trybunału Konstytucyjnego jest orzekanie o zgodności ustaw z konstytucją, a więc stwierdzanie stanu faktycznego. Okazuje się, że nic podobnego!
Wprawdzie konstytucja nadal twierdzi, że Trybunał ma takie właśnie zadania, ale życie, jak zwykle idzie naprzód, pozostawiając skostniałe prawo daleko w tyle. Red. Ewa Siedlecka twierdzi w „Gazecie Wyborczej”, że Trybunał w toku wielogodzinnej dyskusji osiągnął „trudny kompromis”.
Na pewno tak jest, po pierwsze dlatego, że „Gazeta Wyborcza” nigdy nie kłamie (no, chyba, że tak akurat trzeba), a po drugie - że dodatkowo świadczy o tym aż dziewięć zdań odrębnych. No dobrze, ale czego właściwie dotyczył ten kompromis, skoro podstawowym zadaniem Trybunału jest ustalenie stanu faktycznego - czy ustawa jest zgodna z konstytucją, czy niezgodna?
Na pewno nie dotyczy stanu faktycznego, bo dżentelmeni o fatach przecież nie dyskutują, a tu dyskusja była „wielogodzinna”. Nad czym tedy dżentelmeni dyskutowali? Red. Siedlecka sugeruje, że nad zakresem dopuszczenia lustracji.
To oczywiście coś zupełnie nowego, ale czy rzeczywiście tak trudno osiągnąć było w tej sprawie kompromis? Przecież można było lustrację dopuścić w dni parzyste, a w nieparzyste - zakazać.
Stanisław Michalkiewicz
Cykl Moje trzy grosze
Ideał wiecznie żywy
Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 17 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Dość już tego czarnowidztwa, dość już narzekania, pora przestawić się na myślenie po nowemu. Tak kiedyś zrobili wszyscy Rosjanie, a właściwie, pardon - nie żadni tam „Rosjanie”, tylko „ludzie radzieccy”.
Prawdziwi Rosjanie może by się tak z dnia na dzień na myślenie „po nowemu” nie potrafili przestawić, podczas gdy dla człowieka radzieckiego to żaden problem. Wczoraj jeszcze myślał „po staremu”, a dzisiaj - proszę! - już „po nowemu”, aż miło popatrzeć!
Stefan Kisielewski opowiadał o ludziach radzieckich jeszcze dziwniejsze rzeczy. Na przykład - jak po upadku Wawrzyńca Berii redakcja Wielkiej Encyklopedii rozesłała do wszystkich abonentów nową kartę z poleceniem, żeby wycięli starą, na której było właśnie o Berii, a następnie wkleili nową, na której o Berii nie było już ani słowa. I wszyscy ludzie radzieccy tak właśnie zrobili. Nic więc dziwnego, ze jak trzeba było zacząć myśleć po nowemu, to też zaczęli.
U nas byłoby z tym trudniej. Taki na przykład baca, jak ma czas, to siedzi i myśli, ale jak nie ma czasu - to tylko siedzi. W takiej sytuacji namówić go do myślenia po nowemu byłoby niepodobieństwem. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że ma być łatwo, dlatego i u nas, mimo trudności, trzeba wreszcie zacząć myśleć po nowemu, myśleć pozytywnie.
Myślenie pozytywne polega na optymistycznym podejściu. Taki, dajmy na to, czarnowidz, pesymista woła, niczym profesor Geremek, że „już gorzej być nie może!”. Na szczęście myślący pozytywnie optymista natychmiast daje mu odpór i pogodnie odpowiada: „może, może!”.
Dlatego też, wbrew rozpowszechnionej opinii, jakoby parlamentarzyści nie mieli żadnych ideałów, śpieszę z zapewnieniem, ze nie ma najmniejszych powodów do obaw. Jest akurat odwrotnie; parlamentarzyści mają ideały, do których są w dodatku tak bardzo przywiązani, ze gotowi są dążyć do nich wbrew wszelkich przeciwnościom.
Podobni są w tym do swoich ideowych poprzedników, w rodzaju Hilarego Minca. Hilary Minc miał na przykład ideał gospodarczy, któremu nawet nadał postać hasła: „plan doprowadzony do każdego stanowiska pracy”. Ciekawa rzecz, że u nas nigdy nie udało mu się tego ideału osiągnąć, podczas gdy w krajach Wspólnego Rynku został on osiągnięty już w latach 80-tych.
Nazywa się to „kwotowaniem produkcji”, które polega na tym, że Komisja Europejska przyznaje poszczególnym krajom kwoty produkcyjne, np. tyle to a tyle hektolitrów wina. Potem każde tubylcze ministerstwo rolnictwa, np. francuskie, rozpisuje przyznaną krajowi kwotę między poszczególne departamenty, departamenty z kolei - między gminy, no a gminy ustanawiają maksymalny poziom wydajności; za moich czasów w gminie Saint-Amour leżącej w departamencie Saony i Loary maksymalna wydajność wynosiła 50 hl wina z hektara.
Wspominam o tym m.in. dlatego, że autor, którego „Gazeta Wyborcza” charakteryzowała, jako „wybitnego znawcę” win twierdził, że taka wydajność jest „optymalna”. To pokazuje siłę wiary, jaka wybitni znawcy win z „Gazety Wyborczej” pokładają w urzędnikach z Brukseli - najwyraźniej wierzą, że każdy z nich potrafi określić optymalną wydajność każdej winnicy.
Skoro tedy Unia Europejska nawiązuje do gospodarczego ideału Hilarego Minca, to Polska nie może stać z boku. Musi też nawiązać, bo inaczej - cóż powiedzą o nas w Paryżu? W tym celu pan poseł Michał Wójcik wniósł w ub. roku do Sejmu projekt ustawy o zmianie ustawy o rzemiośle, a Sejm 13 kwietnia br. ustawę uchwalił.
Za Stalina („za Stalina - dyscyplina”), gdy Hilary Minc próbował zrealizować swój ideał, wszystko było prostsze; jak partia ustaliła, ze w miasteczku ma być tylko, dajmy na to, dwóch szewców, to trzeciego jeszcze tej samej nocy UB aresztował i ideał wydawał się osiągnięty.
Teraz atoli żyjemy w demokratycznym państwie prawnym, toteż metody zachwalane przez młodego Bronisława Geremka stosowane być nie mogą. Ale i w takich warunkach trzeba dążyć do ideału, tyle, że w sposób bardziej skomplikowany.
Aresztować nikogo ot tak sobie nie można, to jasne, ale za to można, a nawet trzeba dbać o należyty poziom umiejętności zawodowych. Dlatego też znowelizowana ustawa o rzemiośle stwierdza, że zawody znajdujące się na liście zawodów rzemieślniczych mogą wykonywać wyłącznie osoby posiadające potwierdzone kwalifikacje zawodowe.
Takie potwierdzenia kwalifikacji zawodowych wydają organizacje samorządu zawodowego, a nietrudno się domyślić, że nie wydadzą ich nikomu, kto się do nich nie zapisał i nie zapłacił składki, to chyba oczywiste? Naturalnie zapisać tego w ustawie wprost nie można, by wtedy byłaby ona sprzeczna z konstytucją, no a tak, to już sprzeczna nie jest.
Dzięki temu na rzemiośle mogą pasożytować aż trzy organizacje samorządu zawodowego, których zadaniem jest m.in. „uczestniczenie w dialogu społecznym”. Gdybyśmy tkwili jeszcze na poprzednim etapie myślenia po staremu, to zamiast mówić o „dialogu społecznym”, powiedzielibyśmy pewnie, że te organizacje uczestniczą w siuchcie. Nie da się jednak ukryć, że „dialog społeczny” brzmi o wiele lepiej, chociaż znaczy mniej więcej to samo.
I ten przykład powinien już każdego przekonać nie tylko do tego, jak ważne jest myślenie po nowemu, ale i do tego, że to właśnie dzięki jego zaletom możemy realizować nieśmiertelne ideały.
Stanisław Michalkiewicz
Już widzimy własne plecy?
Artykuł · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 17 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który 11 maja uznał ustawę lustracyjną za częściowo niezgodną, a częściowo zgodną z konstytucją, niewątpliwie mamy do czynienia z zakończeniem lustracji w Polsce. Wprawdzie wyrok expressis verbis tego nie zapowiada, ale nieuchronne jego następstwa oznaczają taki właśnie rezultat.
Warto zwrócić uwagę, że większość, czy może nawet wszystkie przepisy ustawy lustracyjnej uznane za niezgodne z konstytucją, były niezgodne z art. 2 konstytucji. Zacytuję go, gwoli lepszego zrozumienia, że z tak sformułowanym przepisem może być niezgodna każda ustawa, o ile tylko Trybunał zechce ją za taką uznać.
Art. 2 konstytucji stanowi bowiem że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Trudno znaleźć więcej sprzeczności i głupstw zgromadzonych w tak krótkim zdaniu.
Czy państwo „demokratyczne” tzn. z zasady przyznające rację większości, może być państwem „prawnym” tzn. takim w którym słuszna zasada może oprzeć się Większości? Czy państwo „prawne” może urzeczywistniać zasady „sprawiedliwości społecznej”, która przecież polega na stworzeniu pozorów legalności dla wzajemnego rabunku współobywateli? Ten przepis jest kompletnym bełkotem, ale właśnie dlatego jest znakomitym narzędziem do wykazywania sprzeczności w ustawach.
Warto także zwrócić uwagę, że przyczyną, dla której Trybunał doszukał się sprzeczności ustawy lustracyjnej z konstytucją, była jej nowelizacja dokonana przez prezydenta Kaczyńskiego. Uprzejmie wyjaśnić tę sprawę można by przy pomocy żydowskiej anegdotki: ojciec żali się do rabina: mój syn nie umie pić, ani grać w karty. - No to czego ty się martwisz? - pyta zdziwiony rabin. - Uj rabbi, ty nie rozumiesz; on nie umie pić - i pije, on nie umie grać - i gra!
Gdyby jednak porzucić uprzejmość, można by popaść w podejrzenie, ze pan prezydent jest bardziej przebiegły, niż nam się wydaje i nowelizując ustawę lustracyjną, podał ją Trybunałowi na tacy gwoli położenia kresu lustracji w Polsce.
Zwróćmy bowiem uwagę na skutki wyroku wydanego przez Trybunał. Zaskarżone zostały niektóre przepisy ustawy i niektóre też zostały uznane za sprzeczne. Nie był jednak zaskarżony, ani nie został uznany za sprzeczny z konstytucją przepis ustawy lustracyjnej stwierdzający uchylenie poprzednio obowiązującej ustawy. Ta część ustawy lustracyjnej obowiązuje, przy czym znaczna część pozostałych jej przepisów została przez Trybunał podważona.
W rezultacie nie ma żadnej ustawy, bo bardzo trudno będzie teraz komukolwiek wykonywać ustawę tak pokaleczoną. Na przykład, za sprzeczne z konstytucją zostały uznane wzory oświadczeń lustracyjnych. Oznacza to, że złożone dotychczas oświadczenia przestają mieć jakiekolwiek znaczenie prawne. Jest zatem tak, jakby nikt żadnego oświadczenia lustracyjnego nie złożył.
Ponieważ nie ma jednak żadnych nowych wzorów, więc w tej sytuacji jakiekolwiek wykonywanie resztek ustawy nie będzie możliwe. Krótko mówiąc, Trybunał, zachowując pozory korygowania ustawy, doprowadził do całkowitego zablokowania lustracji.
Na jak długo? Pan prezydent w czwartek 10 maja odgrażał się, że jeśli Trybunał uzna ustawę lustracyjną za sprzeczną z konstytucją, to nie będzie innego wyjścia, jak pełne otwarcie archiwów. Warto przypomnieć, że podobnie groził prezydent Kwaśniewski na początku 1996 roku, po wydrukowaniu przez tygodnik „Wprost” rewelacji o wielkich sumach w walutach obcych, jakie PZPR w latach 1972 - 1990 transferowała z Pewexu do banków szwajcarskich.
Informatorem dziennikarzy „Wprost” był gen. Marian Zacharski, w latach 1988-1989 dyrektor Pewexu. Dostał tę posadę na otarcie łez po powrocie z amerykańskiego więzienia, gdzie został wtrącony za szpiegostwo.
Z czasów jego dyrekcji informacje we „Wprost” były ścisłe; np. że PZPR w latach 1988-89 dostała 800 zezwoleń dewizowych, a więc realizowała więcej, niż jedno dziennie, a np. 31 sierpnia 1989 r. przekazała do banku szwajcarskiego 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. dolarów. Więc kiedy te rewelacje ujrzały światło dzienne, prezydent Kwaśniewski zagroził, ż jeszcze jedno słowo, a on zarządzi „lustrację totalną”.
Następnego dnia Jacek Kuroń i Karol Modzelewski wystosowali do prezydenta Kwaśniewskiego list, że już się nie kłóćmy, że zgoda buduje itd., byle tylko Józef Oleksy podał się do dymisji. I tak się stało. Żadnej lustracji totalnej oczywiście nie było, bo jak już wielokrotnie pisałem, z agenta zdemaskowanego nie ma już żadnego pożytku, podczas gdy zakonspirowanego można eksploatować aż do śmierci.
Czy zatem pan prezydent Kaczyński zechce pozbawić się tej atrakcyjnej możliwości? . Gdyby nawet, to „pełne otwarcie archiwów” wymagałoby przecież uchwalenia stosownej ustawy. Tak się akurat składa, że dzisiaj „wszyscy” są za „otwarciem archiwów”. Rokuje to jak najgorzej, bo oznacza, ze każdy zwolennik otwarcia archiwów przygotuje własny projekt, a w każdym będą inne wyjątki.
Jeden projekt na przykład będzie wyłączał jawność w przypadku gdy chodzi o obywateli grubych, drugi - gdy ujawnienie informacji mogłoby zaszkodzić interesom „polskiej wsi i rolnictwa”, trzeci - że można ujawnić wszystko, za wyjątkiem informacji dotyczących kobiet, jeszcze inny chroniłby kobiety na literę „B” - i tak dalej. Ponieważ każdy autor projektu byłby przywiązany do własnych wartości, uzgodnienie jednolitego projektu będzie musiało trochę potrwać. Czy przypadkiem nie do końca kadencji? Wykluczyć tego nie można.
A czy większość parlamentarna wyłoniona w następnych wyborach będzie nadal zainteresowana tą sprawą? Tego już nie można być pewnym zwłaszcza gdyby przywódcą zwycięskiej większości parlamentarnej został Aleksander Kwaśniewski, obok dra Andrzeja Olechowskiego, który w przeszłości był agentem „wywiadu gospodarczego”.
W takiej sytuacji okazuje się, że wracamy do punktu wyjścia - to znaczy do sytuacji z roku 1992, kiedy to Trybunał Konstytucyjny stwierdził sprzeczność uchwały lustracyjnej Sejmu z Konstytucją. Wówczas lustracja również została całkowicie zablokowana, a minister Milczanowski w imieniu MSW przed niezawisłymi sądami „przepraszał” konfidentów ujawnionych przez min. Antoniego Macierewicza za „naruszenie” im „dóbr osobistych”.
Ten powrót do punktu wyjścia może okazać się jeszcze głębszy niż myślimy, z uwagi na to, że w roku 2009 nie tylko przypada konstytucyjny termin wyborów parlamentarnych w Polsce, ale i termin przyjęcia konstytucji Unii Europejskiej, jaki Niemcy zakreśliły w Deklaracji Berlińskiej. Czy Niemcy będą zainteresowane w ujawnieniu komunistycznej agentury w Polsce? Czy zechcą naciskać w tym kierunku Aleksandra Kwaśniewskiego?
Oczywiście, że nie! Przecież doskonale wiedzą, co to są za osoby, bo min. Macierewicz jeszcze w roku 1992 podał posłom i senatorom informację, iż przed rozpoczęciem niszczenia bezpieczniackich akt, zostały sporządzone co najmniej trzy komplety mikrofilmów; dwa z nich są „za granicą” a jeden - „w kraju”. Jedne z tych zagranicznych jest z całą pewnością w Moskwie, a ten drugi - czy aby nie w Berlinie, tzn. albo w Koblencji?
W takiej sytuacji konfidenci będą służyć nowym panom na zadnich nogach i w podskokach, zaś historia zatoczy jeszcze większe koło. W 1944 i 1945 roku NKWD i UB przejmowały agenturę Gestapo. Teraz Gestapo przejmie agenturę SB i WSI.
Stanisław Michalkiewicz
W rzeczywistości podstawionej
Artykuł · „Nasz Dziennik” · 18 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Wyrok Trybunału Konstytucyjnego stwierdzający częściową niezgodność ustawy lustracyjnej z konstytucją wywołał tzw. mieszane uczucia. Bronisław Geremek nie ukrywał radości, któremu towarzyszyło również uczucie ulgi, bo wprawdzie „cała Europa” stanęła po jego stronie, ale czy równie skwapliwie wypłacałaby mu uposażenie europosła - tego chyba i on do końca nie był pewien.
W tej radości i uldze nie był osamotniony. Uczucie ulgi, któremu być może towarzyszyły też dziękczynne modły, było udziałem wielu konfidentów i osób, które wprawdzie za konfidentów w sumieniu się nie uważały, ale miały w życiorysach rozmaite dwuznaczne epizody.
Radował się też pan Olejniczak, przywódca SLD, że to niby zwyciężyła „Polska”, no i oczywiście - „demokracja”. Widać naprawdę uważa, że „Polska” konfidentami stoi, jak niegdyś nierządem, no a demokracja - wiadomo - rzeczywistość podstawiona, więc bez tajniaków obejść się nie może.
Z drugiej strony wyrok Trybunału Konstytucyjnego wywołał rozgoryczenie i irytację tym większą, że w znacznym stopniu przyczyniła się do niego nowelizacja pierwotnej ustawy lustracyjnej, dokonana przez prezydenta Kaczyńskiego.
Stosunkowo prosta pierwotna konstrukcja została przez tę nowelizację skomplikowana i zagmatwana, zaś wprowadzenie oświadczeń lustracyjnych dla około 700 tys. osób czyniło ją nie tylko trudno wykonalną, ale i podatną na objawy tak zwanego „obywatelskiego nieposłuszeństwa”, które w skali masowej pojawiło się niemal równolegle z zapowiedzią powołania ruchu obrony zdobyczy III Rzeczypospolitej, który ostatecznie przyjął nazwę Ruchu na Rzecz Demokracji.
Nie intencje, ale skutki
Intencją nowelizacji ustawy dokonanej przez prezydenta Kaczyńskiego miało być jej poprawienie w taki sposób, żeby stała się zgodna z konstytucją. Nie tylko zresztą z konstytucją, ale i z oczekiwaniami na ochronę różnych intymności ważnych figur z demokratycznej opozycji.
Jak już pisałem, nie przemawiało mi to do przekonania, bo intymności sprzed 30, czy 40 lat mało kogo dzisiaj obchodzą, oczywiście poza zainteresowanymi damami, zaś ekscesy alkoholowe nigdy nie były dla nikogo w Polsce kompromitujące. Na przykład wszyscy wiedzieli, że nieboszczyk Jacek Kuroń miał do wódki już nie to, że zamiłowanie, ale prawdziwą zapamiętałość, a przecież pochowany został jako santo subito we wszystkich obrządkach religijnych w Polsce.
Natomiast nawet po 30 latach kompromitujące mogły być intymności finansowe. Jak wiadomo, jednym z kanałów, przez który przepływała zachodnia pomoc finansowa dla podziemia było Międzynarodowe Biuro Solidarności w Brukseli, na którego czele stał Tajny Współpracownik SB pan Milewski. Dzięki temu wszystkie przepływy były monitorowane i skrupulatnie odnotowywane - kto ile wziął i gdzie schował.
Ponieważ w tak zwanej „wolnej Polsce” za całe rozliczenie musiało wystarczyć kapłańskie słowo honoru ks. prałata Henryka Jankowskiego, to ujawnienie ewentualnie istniejących zapisków na ten temat mogłoby i dzisiaj wywołać zrozumiałe zainteresowanie i różne komentarze. Zresztą - jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było - jak mawiał dobry wojak Szwejk, natomiast skutkiem tych intencji było przywrócenie procedur obowiązujących przy poprzedniej ustawie, procedur, których jedynym i powszechnie już postrzeganym celem była ochrona konfidentów przy pomocy instytucji procesu karnego z domniemaniem niewinności i obowiązkiem tłumaczenia wątpliwości na korzyść oskarżonego na czele.
Statystyka liczby podejrzeń i spraw sądowych przedstawiona przez rzeczników interesu publicznego nie pozostawia co do tego najmniejszych wątpliwości. Ponadto nowelizacja ustawy uczyniła ją niespójną i jeszcze bardziej podatną na ryzyko niezgodności z konstytucją. Sojusz Lewicy Demokratycznej naliczył bodajże około 40 przypadków takiej niezgodności, co prawnikom redagującym tę nowelizację nie wystawia dobrego świadectwa umiejętności legislacyjnych, chyba, że... takie właśnie mieli zadanie. W takim razie chapeau bas - wywiązali się z niego znakomicie.
Konstytucja i Trybunał
Szczerze mówiąc, konstytucja z 1997 roku jest napisana w taki sposób, że wykazanie zgodności z nią bądź niezgodności tego samego przepisu jest bardzo łatwe.
Na przykład art. 2 konstytucji, do którego odnosiło się bardzo wiele zauważonych przez Trybunał przypadków niezgodności, stanowi, iż „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”.
W tym krótkim zdaniu spiętrzone są co najmniej dwa nonsensy. Państwo demokratyczne - to znaczy kierujące się zasadą, że Rację ma Większość. Zasada państwa prawnego zaś jest całkiem inna - ze słuszność jest pojęciem obiektywnym i od Większości niezależnym. Zbitka „demokratyczne państwo prawne” ma zatem tyle samo sensu, co określenie „żonaty kawaler”.
A w dodatku jeszcze ta nieszczęsna „sprawiedliwość społeczna”, która sprowadza się do tego, że władza publiczna stwarza pozory legalności dla wzajemnego okradania się przez współobywateli za pośrednictwem organów państwowych. Z państwem prawnym, jakkolwiek by nie pojmowanym, nie ma to oczywiście nic wspólnego, bo jest to tylko bardziej elegancka nazwa łotrowskiej spelunki.
Jednak udowodnienie zgodności bądź niezgodności czegokolwiek z tą piramidalną bzdurą jest zadaniem dziecinnie łatwym, wymagającym tylko tak zwanego prawniczej sofistyki, która w przypadku aktualnego składu tego czcigodnego gremium nałożyła się na poczucie misji pedagogicznej. Dał mu wyraz pan prezes Jerzy Stępień w zbawiennych pouczeniach zarówno co do „żądzy zemsty”, jak i „właściwych kryteriów” udostępniania akt IPN dziennikarzom i naukowcom.
Najwyraźniej Trybunał Konstytucyjny pozazdrościł Naszym Guwernantkom - Monice Olejnik i Justynie Pochanke i też postanowił nas trochę pedagogicznie posztorcować, jak we freblówce.
Niestety i w jego przypadku sprawdziło się ewangeliczne porównanie o źdźble i belce. Wyrok, do którego dopisano aż dziewięć zdań odrębnych, w tym niektóre całkiem obszerne, dyskwalifikuje się ipso facto, bo pokazuje, ze właściwie na żadną kwestię sędziowie nie mieli jednakowego poglądu.
W tej sytuacji o uznaniu zgodności bądź niezgodności konkretnego przepisu ustawy lustracyjnej nie decydowało stwierdzenie faktu, tylko głosowanie. W tej sytuacji jest to metoda równie dobra, jak rzucanie monetą; jeśli orzeł - to przepis zgodny, jeśli reszka - niezgodny. Wielkiego rozumu to nie wymaga, a zamiast zostawiać sobie aż trzydniowy tempus deliberandi, Trybunał mógłby uwinąć się z całą sprawą w pół godziny i kto wie, czy wyrok nie byłby identyczny, bo głosowanie w tych warunkach to też przypadek.
Przypadek - chyba, że nie. Wprawdzie bowiem przepisy i statuta powiadają, że sędziowie rozsądzają rzecz według swego sumienia, ale nawet dziecko wie, że każdy człowiek jest jednością duszy i ciała i jeżeli politykuje, to jego sumienie politykuje także. Czy to nie ta właśnie okoliczność stała się jedną z przyczyn tak wielkiej liczby zdań odrębnych?
Przypominam, że w roku 1992, kiedy to Trybunał Konstytucyjny wykonał swoją część zadania, uznając za sprzeczną z konstytucją uchwałę lustracyjną Sejmu, tylko prof. Wojciech Łączkowski odważył się napisać votum separatum, wbrew całej reszcie Trybunału, podzielającej absolutnie krytyczną opinię „Gazety Wyborczej” o tej uchwale. A teraz aż dziewięć zdań odrębnych.
Widać wyraźnie, że autorytet „Gazety Wyborczej” nie jest już taki, jak kiedyś. Jakie w takim razie jest prawdziwe stanowisko Trybunału? Zgodna ta ustawa z konstytucją, czy niezgodna?
Koniec lustracji
W jednym „GW” miała rację pisząc, że wyrok Trybunału blokuje lustrację. Bo też taka była prawdopodobna intencja, a uznanie części przepisów za zgodne stworzyło pozory głębokiego namysłu. Warto zwrócić jednak uwagę, że przepisów ustawy zgodnych z konstytucją nijak nie można wykonać, bo przepisy uznane za niezgodne stanowią niezbędny warunek dla wykonania tych zgodnych.
Na przykład, uznanie wzoru oświadczenia lustracyjnego za niezgodny z konstytucją nie tylko sprawia, że oświadczenia złożone dotychczas stają się nieważne, ale również - że nie można składać żadnych nowych, ponieważ nie ma wzorów. A że konstytucyjność przepisu mówiącego o uchyleniu poprzedniej ustawy lustracyjnej nie została podważona, przeto rezultatem wyroku jest zablokowanie każdej formy lustracji.
Wszyscy doskonale o tym wiedzą, toteż szalenie się zradykalizowali i nawet Adam Michnik nie pozwolił nikomu wyprzedzić się w tym wyścigu, stwierdzając konieczność „pełnego otwarcia” archiwów IPN. SLD też tak mówi, ale jednocześnie nawołuje do likwidacji IPN i przekazania zasobów archiwalnych tej instytucji archiwom państwowym.
Widać wyraźnie, ze wszystkie te radykalne pomysły lęgną się z tego samego źródła, co i siedem projektów ustawy lustracyjnej po obaleniu przez TK uchwały lustracyjnej Sejmu w roku 1992. Wiadomo, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, a wtedy projektów było aż siedem. Toteż nic dziwnego, że żaden nie został uchwalony, dopóki jakiś przytomny przeciwnik lustracji, już w następnej kadencji przypomniał sobie zasadę cunctando rem restituere, to znaczy, żeby sytuację ratować przewlekaniem.
W ten sposób rozwiązana została kwadratura koła, jak zrobić lustrację, ale jej nie zrobić? W nowej ustawie ustanowiono procedury tak skomplikowane i przewlekłe, że w rezultacie nikomu nic prawie nigdy nie udowodniono. Jestem tedy pewien, że i teraz ta zasada będzie przyświecała pracom nad „cywilizowaną” ustawą lustracyjną, które potrwają aż do końca kadencji, po której władzę może przejąć ktoś inny, na przykład Aleksander Kwaśniewski na czele swego Ruchu na Rzecz Demokracji.
Si duo dicunt idem, non est idem, to znaczy, ze jak dwóch mówi to samo, to nie jest to samo. A jeśli wszyscy mówią to samo, to już na pewno znaczy coś zupełnie innego. Jeśli Michnik opowiada się na otwarciem archiwów, to dlatego że skądś już wie, że zostaną zatrzaśnięte na wieki.
O pożytkach z konfidentów
No dobrze, ale skąd mógłby wiedzieć takie rzeczy? Ja tego nie wiem, bo on mi się nie zwierza, ale kto wie - może powiedział mu „drogi Bronisław”, który z racji swoich rozgałęzionych kontaktów coś tam w końcu musi wiedzieć, albo też w jego samotnej celi jacyś duchowie mu podszepnęli?
Warto jednak przypomnieć, że w roku 2009 Polska, podobnie jak pozostałe kraje Eurosojuza mają przyjąć konstytucję Unii Europejskiej. Taki rozkaz został wydany w sławnej Deklaracji Berlińskiej, a Niemcy to państwo poważne i tym razem naprawdę nie żartują. Bieg wypadków wskazuje, że przeszły w związku z tym w Polsce na ręczne sterowanie, dzięki czemu akcja „obywatelskiego nieposłuszeństwa” tak znakomicie się udała, bo cóż to znaczy dla sprawnej razwiedki, dysponującej w kraju tubylczym rozbudowaną siecią agentów wpływu?
Sukces akcji „obywatelskiego nieposłuszeństwa” stanowi też pierwsze poważne ostrzeżenie, że następne akcje mogą mieć przebieg bardziej gwałtowny. Już się wszyscy domyślamy, że bez konfidentów ręczne sterowanie byłoby bardzo trudne, a kto wie, czy w ogóle możliwe? Tymczasem Europa czeka na nową konstytucję, więc jakże tu tolerować w Polsce takie bezeceństwa, jak lustracja, która nie dość, że nie ma względu na osoby, w rodzaju „drogiego Bronisława”, to jeszcze łamie prawa człowieka, bo wiadomo, że człowiek, zwłaszcza taki, który w przeszłości „udzielał pomocy organom państwowym”, musi mieć spokój.
Toteż „policmajster powinność swej służby zrozumiał” i wydał wyrok, jak się należy, próbując najwyraźniej uwędzić przy tym dymku swoje półgęski ideowe, o czym świadczy liczba zdań odrębnych.
Czyż w tej sytuacji kogokolwiek może jeszcze zdziwić, że wdzięczni konfidenci z rodzinami i osobami wrażliwymi na ludzkie prawa, w rodzaju pani Wisławy Szymborskiej, „w dyrdy” pobiegną za Aleksandrem Kwaśniewskim, doskonałym kandydatem na nadzorcę rzeczywistości podstawionej.
Stanisław Michalkiewicz
Cykl Myśląc Ojczyzna
Wszystko już było
Komentarz · Radio Maryja · 18 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! Dawno, dawno temu sławna dziennikarka Oriana Fallaci przesłuchiwała cesarza Etiopii Hajle Selasje na okoliczność, dlaczego nie modernizuje swojego państwa, kiedy na świecie codziennie dzieje się coś nowego?
Cesarz wił się jak piskorz, ale Oriana Fallaci była nieubłagana i molestowała go bez litości. Widząc, że nie ma rady, zirytowany Hajle Selasje powiedział: „proszę pani, na świecie nigdy nie dzieje się nic nowego!”.
Nawiasem mówiąc, wkrótce potem Etiopia została zmodernizowana przez pułkownika Mengistu Hajle Mariama, który przy pomocy Kubańczyków zaprowadził tam komunizm, mordując przy okazji wszystkich tych, którzy nie wykazywali dostatecznego entuzjazmu do nowoczesności.
Jak się zatem okazuje, modernizacja nie wszystkim wychodzi na zdrowie, co zresztą też jest od dawna wiadomo. Czyżby więc Hajle Selasje rzeczywiście miał rację i na świecie rzeczywiście nie działo się nic nowego?
Wszystko to być może, o czym łatwo możemy się przekonać, kiedy przyjrzymy się aktualnej sytuacji w Polsce. Oto dynamicznie rozwija się u nas ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa. Jego prekursorem był Leszek Balcerowicz, odmawiając stawienia się przed tak zwaną „bankową” komisją śledczą. Wkrótce przyznał mu rację Trybunał Konstytucyjny, unieważniając przy okazji sejmową uchwałę powołującą sama komisję.
Zachęceni tym przykładem naukowcy z różnych uczelni odmówili złożenia oświadczeń lustracyjnych, a profesor Geremek własnej odmowie nadał rozgłos międzynarodowy, ściągając na polski rząd falę krytyki całej bratniej prasy. I znowu Trybunał Konstytucyjny przyznał rację nieposłusznym obywatelom, uznając przy okazji sama ustawę lustracyjną za częściowo niezgodną z konstytucją.
Są to wszystko sprawy, wydawać by się mogło, bez precedensu, ale rzut oka za historię Polski pokazuje, że wszystko już było. W dawnej Polsce znany był na przykład oboźny koronny Samuel Łaszcz, który podobno kazał sobie podbić delię prawomocnymi wyrokami sądowymi. W jego osobie mamy niewątpliwego prekursora ruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa i niedościgniony wzorzec obywatela nieposłusznego.
Ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa rozwinął się u nas zwłaszcza w czasach saskich, czemu sprzyjało częste zrywanie sejmów. W rezultacie nie można było niczego uchwalić, no a skoro niczego nie uchwalano, to nie było też czego przestrzegać. W czasach saskich wystarczyło, żeby jeden poseł zerwał sejm, a czynność ta powodowała unieważnienie wszystkich uchwał poprzednich, choćby nawet podjęte były jednomyślnie.
Dlatego też ościenne dwory zainteresowane utrzymaniem w Polsce demokracji, której istotnym elementem był właśnie ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa, starały się przekupywać posłów, żeby tylko zerwali sejm. Dzisiaj takie przekupywanie posłów jest oczywiście surowo zabronione, ale na szczęście ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa zyskuje wsparcie ze strony Trybunału Konstytucyjnego. Sejmy nie są więc już zrywane, ale to nie ma znaczenia, bo jak trzeba, to każdą ustawę uchylić może Trybunał Konstytucyjny i to zupełnie bezinteresownie.
Wszystko jest zatem w jak najlepszym porządku. Demokracja, której najważniejszym elementem staje się ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa, rozwija się u nas i umacnia do tego stopnia, że tylko patrzeć, jak ponownie aktualna stanie się starodawna formuła, według której „Polska nierządem stoi”.
Ciekawe, że historia powtarza się również i w tym punkcie, iż państwa ościenne, tak zatroskane o rozwój demokracji i ruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa w Polsce, u siebie preferują raczej surowość. Najwidoczniej i w XVIII wieku uważali, podobnie jak uważają teraz, że co dobre dla Polski, to niekoniecznie musi być dobre dla, dajmy na to, Niemiec, czy Rosji.
Zresztą nie tylko dla nich. Weźmy taki Irak. Tam też rozprzestrzenia się ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa, ale jest on energicznie zwalczany, między innymi przy udziale wojsk polskich. Najwyraźniej to, co dobre, a nawet zbawienne dla Polski, musi być głęboko szkodliwe nawet dla Iraku.
Skoro już tyle historycznych precedensów udało nam się znaleźć, to przypomnijmy jeszcze jeden. Oto w czasach stanisławowskich znalazła się grupa faszystów, którzy postanowili nie tylko okiełznać triumfujący republikanizm, ale nawet podnieśli zbrodniczą rękę na demokrację. Ci faszyści, w konstytucji 3 maja restaurowali dziedziczną monarchię zamiast powszechnych wyborów, a w innej ustawie pozbawili szlachtę-gołotę prawa głosowania na sejmikach, gdzie wybierano posłów.
Dzisiaj konstytucję 3 maja natychmiast zaskarżyłby do Trybunału Konstytucyjnego Sojusz Lewicy Demokratycznej i wszystko zakończyłoby się wesołym oberkiem, ale wtedy trybunałów konstytucyjnych jeszcze nie wymyślono, toteż gwarantka naszej demokracji, imperatorowa Katarzyna, nakazała sporządzić stosowny manifest, który następnie własnym nazwiskiem firmował Seweryn Rzewuski, ogłaszając go w miasteczku Targowica, wtedy jeszcze na terytorium Polski.
Manifest ów wzywał wszystkich do obrony wolności i demokracji przed faszystowską konstytucją 3 maja. Naturalnie słowo „faszyzm” w manifeście Konfederacji Targowickiej się nie pojawiło, bo jeszcze nie zostało wynalezione, ale poza tym dokument ów bardzo przypominał dzisiejsze deklaracje profesora Geremka.
Widać na tych przykładach wyraźnie, że kontynuacja jest większa, niż myślimy, więc chyba cesarz Hajle Selasje mógł mieć rację mówiąc, że na świecie nigdy nie dzieje się nic nowego. Bo też, powiedzmy sobie szczerze - cóż nowego niby miałoby się dziać, skoro agentura i zdrada są tak stare, jak historia ludzkości?
Mówił Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Myśląc Ojczyzna” jest emitowany w Radiu Maryja w każdą środę o godz. 20.50 i powtarzany w czwartek.
Czysty typ nordycki
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 19 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
W koszmarnych czasach sanacji, kiedy Komunistyczna Partia Polski bohatersko stanęła w pierwszym szeregu szermierzy wolności, demokracji i państwa prawnego, w burżuazyjnych kręgach Warszawy powtarzano sobie szydercze dowcipy o przejściowych trudnościach z zaopatrzeniem rynku w Berlinie. Miało tam podobno brakować mydła, w związku z czym esesmani i towarzysze partyjni pocieszali się, że to nic nie szkodzi, bo czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty.
Wprawdzie miało to być szyderstwo z przejściowych trudności z zaopatrzeniem rynku, jakie zawsze towarzyszą ustrojowi socjalistycznemu, ale bywa, że wbrew intencjom szyderców, nawet w szyderstwie może znaleźć się trafne spostrzeżenie. Jeśli ktoś się urodził jako porządny, albo został w takiej postaci zatwierdzony, to pozostanie porządny bez względu na to, czego by się nie dopuścił.
Takim człowiekiem jest u nas pan Aleksander Kwaśniewski, który w potrzebie jednym susem wskoczył do pierwszego szeregu bojowników o wolność i demokrację, nawiązując w ten sposób do nowej, świeckiej tradycji, zapoczątkowanej w koszmarnych czasach sanacji przez Komunistyczną Partię Polski.
Wtedy światłem całej postępowej ludzkości był, kierowany przez Ojca Narodów, miłujący pokój Związek Radziecki i dlatego działacze Komunistycznej Partii Polski na każdym kroku podkreślali swe przyjazne uczucia do Związku Radzieckiego.
Teraz Związku Radzieckiego już nie ma, więc przyjazne uczucia bojowników o wolność i demokrację skierowały się ku „Europie”, która rozdziela posady, subwencje i dopłaty. Aleksander Kwaśniewski stworzył fundację Amicus Europae, dzięki której uczucia przyjaźni mogły zamieniać się na konkretne dowody.
I zaraz telewizja TVN wykryła, że fundacja uzyskała od przedstawiciela ukraińskiej burżuazji kompradorskiej prawie milion złotych. Z pozoru wyglądało to na bardzo poważne oskarżenie, ale wystarczyło przyjrzeć się przyjaznym przekomarzaniom pani red. Moniki Olejnik z panem doktorem Andrzejem Olechowskim, żeby się przekonać, iż nagłośnienie tej rewelacji ma na celu wykazanie, że w sprawach finansowych Aleksander Kwaśniewski jest czysty jak łza.
Utwierdza nas w tym przekonaniu również i to, że w obronie Aleksandra Kwaśniewskiego stanęły murem takie autorytety, jak pan Janusz Onyszkiewicz i pan Andrzej Celiński. Po takim teście Aleksander Kwaśniewski będzie mógł stawić z powodzeniem czoło każdym oskarżeniom, zgodnie z zasadą, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. My zaś będziemy mieli okazję osobiście przekonać się o trafności spostrzeżenia, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 8.49 i powtarzany o 16.50
Cykl Ścieżka obok drogi
Entliczek pentliczek, okrągły stoliczek?
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 19 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Po ustaleniu przez Trybunał Konstytucyjny drogą głosowania, że ustawa lustracyjna jest częściowo zgodna, a częściowo niezgodna z konstytucją, pan prezydent zaprosił na konsultacje przywódców partii politycznych.
Zgłosili się prawie wszyscy, za wyjątkiem przywódcy SLD, pana Olejniczaka, który tym razem stanął na nieubłaganym gruncie praworządności. „Ja się z faszyzmem nie położę”, w każdym razie dopóty, dopóki salomonowy wyrok nie zostanie opublikowany w „Dzienniku Ustaw”.
Wobec tak poważnej zastawki ze strony pana Olejniczaka „Dziennik Ustaw” wyrok opublikował w ostatniej chwili, dzięki czemu konfidenci uniknęli palpitacji serc gorejących z powodu konfliktów sumienia, ale unus defensor democratiae już na konsultacje do pana prezydenta nie zdążył.
Tymczasem radzono tam nad dobrem Rzeczypospolitej. Kiedyś, gdy książę Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” zaprosił był posłów prowincji litewskiej, żeby trochę sobie poradzili o dobru Rzeczypospolitej, to najsampierw służba odbiła stojące w rogu sali beczki i na srebrne tace wysypała z nich ostrygi. Na stołach pojawiły się również toruńskie pierniki i karafy gdańskiej wódki.
„Mości panowie - zagaił książę Karol - zanim zaczniemy radzić o dobru Rzeczypospolitej, posilmy się nieco”. U pana prezydenta pewnie było inaczej, bo „tanie państwo” nie chodzi przecież w parze z gdańską wódką i piernikami, nie mówiąc już o ostrygach, których zresztą w maju się nie jada, bo jada się je tylko w miesiącach, które w języku francuskim mają w nazwie literę „r”.
Mniejsza zresztą o to, bo przede wszystkim chodziło do dobro Rzeczypospolitej. Wprawdzie wyrok Trybunału Konstytucyjnego „uratował demokrację” no a przede wszystkim - reputację „drogiego Bronisława”, ale jednocześnie, przedziwnym zrządzeniem losu musiał jednak nieco zwekslować Rzeczpospolita z dobrej drogi, bo przecież w przeciwnym razie nie byłoby nad czym radzić.
Z wyroku Trybunału wynikało, że ustawę trzeba tak przerobić, żeby była, jak to się mówi, „cywilizowana”, to znaczy - żeby lustracja broń Boże nie zaszkodziła nikomu z towarzystwa.
W takiej sytuacji trzeba było - po pierwsze - ustalić krąg osób należących do towarzystwa, a po drugie - skonsultować, co ewentualnie mogłoby im zaszkodzić, a co nie. Chodziło o tak zwane „dane wrażliwe” - żeby wydelegowani specjalnie w tym celu pracownicy IPN pracowicie je zasmarowali, a dopiero potem archiwa zostałyby udostępnione szerokiej publiczności.
Wydaje się, że co do tej zasady osiągnięty został konsensus, zaś różnice zdań objawiły się w dwóch kwestiach: które dane są „wrażliwe”, no i kto będzie decydował o ich „zaczernianiu”. Rzeczywiście - i w jednym i w drugim przypadku sprawa jest poważna.
Na pierwszy rzut oka „najwrażliwszą” informacją jest ta, że delikwent był tajnym współpracownikiem. W porównaniu z nią pozostałe „wrażliwe” dane to kaszka z mlekiem. Jeśli zatem lustracja ma być „cywilizowana”, to „zaczernieniu” powinny w pierwszym rzędzie podlegać takie informacje.
No tak, ale w takim przypadku zawsze pozostanie ślad po zaczernieniu, co różnym rekordzistom prymitywizmu moralnego, nie mówiąc już o barbarzyńcach, stworzy okazję do rozmaitych domysłów, które zagrożą zarówno demokracji, jak i publicznej moralności. Wreszcie - kto upilnuje strażników, którzy przecież, zanim cokolwiek zaczernią, mogą sobie porobić fotokopie i inne świstki, i potem dźgać nimi w oczy cały umęczony naród.
Dlatego też trzeba by ustanowić nad nimi komisję złożoną z przedstawicieli wszystkich stronnictw politycznych, które w ten sposób by decydowały co ujawniać, a co nie.
Rysują się w ten sposób kontury Ministerstwa Prawdy, którego powołanie wydaje się sprawą palącą tym bardziej, że oto właśnie nie tylko same największe legendy Solidarności wzięły się za łby, nie tylko Bogdan Pęk przed „bankową” komisją śledczą miotał straszliwe oskarżenia na Marka Borowskiego, a nawet na samego Leszka Balcerowicza, który ma szanse zastąpienia Pawła Wolfowitza na stanowisku prezesa Banku Światowego, ale jeszcze Aleksander Gudzowaty, któremu najwyraźniej nie wystarczają „polskie nagrania”, kolportuje opowieści o straszliwym układzie, który rządzi Polską.
Wydaje się, że nie ma innej rady, jak posłużyć się analogią z tak zwanego „kłamstwa oświęcimskiego”. Ustalić raz na zawsze, kto jest autorytetem moralnym pierwszej rangi, a kto - rangi drugiej, zatwierdzić obowiązującą wersję wydarzeń historycznych, a następnie okrutnie karać każdego, kto by w imię jakiejś „prawdy” próbował te ustalenia kwestionować.
Czy uda się to stworzyć pod egidą pana prezydenta? To zależy, co w tej sprawie postanowią strategiczni partnerzy, którzy od pewnego czasu przeszli na ręczne sterowanie polską sceną polityczną.
Jeśli postanowią inaczej, to jest rzeczą prawie pewną, iż Trybunał Konstytucyjny dopatrzy się w takim rozwiązaniu sprzeczności z konstytucją, którą będzie mogła zniwelować tylko powtórka z okrągłego stołu.
Stanisław Michalkiewicz
Kwaszyzm nadzieją Europy
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 22 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Tegoroczna parada szumańskiego komsomołu odbywała się w szczególnie radosnej atmosferze, bo poprzedniego dnia Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok w sprawie ustawy lustracyjnej, uznając ją za częściowo zgodną, ale częściowo niezgodną z konstytucją.
Wyrok niby salomonowy, ale salomonowy tylko z pozoru, bo Trybunałowi wydały się sprzeczne z konstytucją te przepisy, bez których ustawa nie może być w ogóle wykonana. Na przykład okazało się, że niezgodny z konstytucją jest wzór oświadczenia lustracyjnego.
Oznacza to, że dotychczasowe oświadczenia są nieważne, a ponieważ nowych nie ma - że nikt nie może składać żadnych oświadczeń. Nic więc dziwnego, że „drogi Bronisław” mógł odetchnąć z ulgą i już pełną piersią śpiewać „Odę do radości”, bo jakże tu się nie radować, kiedy - niezależnie od europejskiego prestiżu - wyrok Trybunału oznacza zachowanie uposażenia europejskiego parlamentarzysty aż do końca kadencji?
„Z nami ten, kto choćby jedną raz podjarał foczkę swą. Ale kto nie kuma ściemy, to poracha. Fuck off stąd” - tak brzmi fragment „Ody do radości” w wersji hiphopowej, znaczy - dla „Kiepskich” i tym podobnych Irokezów, podczas gdy w tradycyjnym przekładzie Gałczyńskiego wykłada się to tak: „Z nami ten kto choćby jedną duszę rozpłomienić mógł / Ale kto miłości nie zna, niech nie wchodzi tu za próg”.
Ciekawe, która wersja ma większe szanse na popularyzację w szeregach szumańskiego komsomołu, maszerującego ku świetlanej przyszłości pod niebieską flagą z 12 gwiazdami, symbolizującymi dwanaście pokoleń Izraela.
W takim razie trzeba kuć żelazo, póki gorące i dlatego już wkrótce Aleksander Kwaśniewski obejmie przewodnictwo rady programowej nowej lewicy, a właściwie centrolewu, czyli fołksfrontu własną piersią zasłaniającego polską, a nawet europejską demokrację przed groźnym „kaczyzmem”.
No dobrze, ale co właściwie może zaproponować Aleksander Kwaśniewski, jaką przedstawić alternatywę? Tego oczywiście jeszcze nie wiemy, ale cóż może to być innego, jeśli nie „kwaszyzm”? Similia similibus - twierdził Hipokrates, czyli podobne podobnym się leczy, toteż czymże fołksfront może zrobić no pasaran „faszyzmowi” jeśli nie kwaszyzmem?
Widmo kwaszyzmu krąży już po Polsce, budząc nadzieję wśród konfidentów i oficerów prowadzących, aktywu partyjnego i młodzieżowego, no i oczywiście - pracowników frontu ideologicznego, wśród których nie może przecież zabraknąć „Filozofów”.
Właśnie dowiedzieliśmy się, że Ekscelencja przyjął zaproszenie od Jerzego Owsiaka na „Przystanek Woodstock”, co może niesłychanie wzbogacić ofertę przemysłu rozrywkowego nie tylko od strony treści, ale i formy. Taki święty Wojciech występował dotychczas w roli męczennika, ale na paradzie szumańskiego komsomołu pojawił się w towarzystwie rozbójnika Rumcajsa - też postaci historycznej, tyle - że wesołej. I tak właśnie trzeba!
Trybunał Konstytucyjny zamknął archiwa dla dziennikarzy i naukowców aż do czasu wypracowania „właściwych kryteriów” udostępniania materiałów, znowu jest bezpiecznie, więc jakże tu nie poweselić się trochę w swobodnej atmosferze „pogo”?
Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, po cóż właściwie tubylcy mieliby penetrować archiwa? Czyż nie wystarczy, że przejrzała je „komisja Michnika”, a cudzoziemskie razwiedki otrzymały komplety mikrofilmów, sporządzone jeszcze przed rozpoczęciem akcji palenia akt?
Skoro „demokratyczne państwo prawa” nie powinno zaspokajać „żądzy zemsty” jaką pan prezes TK zdaje się przypisywać lustratorom, to czyż nie lepiej będzie, jeśli tubylczych konfidentów z pożytkiem dla Zjednoczonej Europy wykorzystają państwa poważne?
„Czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno”. Kto by pomyślał, że tę spiżową strofę z „Towarzysza Szmaciaka” powtórzy językiem prawniczym Trybunał Konstytucyjny?
Wydaje się to niewiarygodne, ale z drugiej strony pomyślmy chwilę. Któż lepiej zrozumie wymagania świadomej dyscypliny, jeśli nie oni - konfidenci - sól ziemi czarnej?
Kwaszyzm stwarza im nie tylko możliwość odreagowania pięciu minut strachu, ale przede wszystkim - powrotu do politycznej i obywatelskiej aktywności w obronie zdobyczy III Rzeczypospolitej - o czym przypomnieli uczestnikom parady szumańskiego komsomołu jej odprężeni po wyroku ojcowie-założyciele.
Stanisław Michalkiewicz
Towarzysz Szmaciak broni demokracji
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 23 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Co łączy Lecha Wałęsę, Aleksandra Kwaśniewskiego i Andrzeja Olechowskiego? Olechowski jest wysoki, nawet bardzo, podczas gdy Wałęsa i Kwaśniewski - raczej niscy i przysadziści.
Wałęsa jest elektrykiem ze średnim wykształceniem, Kwaśniewski - prawie magistrem, podczas gdy Olechowski - doktorem nauk ekonomicznych. Olechowski i Kwaśniewski mówią językami, podczas gdy Wałęsa - nawet po polsku słabo.
Z pozoru zatem niewiele, prawie nic, ale tak naprawdę - bardzo wiele rzeczy. Po pierwsze - każdy z nich miał jakieś epizody ze Służbą Bezpieczeństwa. Andrzej Olechowski nawet się przyznał, że był agentem „wywiadu gospodarczego”, a na liście Macierewicza z 1992 roku zarejestrowany został pod pseudonimem „Must”. Tenże Macierewicz w 1992 roku ujawnił, że także Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek”.
Również Aleksander Kwaśniewski stanął przed sądem lustracyjnym, ponieważ Rzecznik Interesu Publicznego nabrał podejrzeń co do prawdziwości jego lustracyjnego oświadczenia. Oczywiście sąd oczyścił zarówno Lecha Wałęsę, jak i Aleksandra Kwaśniewskiego, ale - trawestując rzymskiego cesarza Klaudiusza - i w jednym i w drugim przypadku pozostał ślad po czyszczeniu.
Po drugie - zarówno Wałęsa, jak i Kwaśniewski piastowali urząd prezydenta Polski, a Olechowski kandydował, ale przegrał. Te kariery i to pretendowanie więcej mówią o III Rzeczypospolitej, niż różne socjologiczne, czy politologiczne opracowania, w przeważającej - propagitki bez wartości naukowej.
Po trzecie - pogróżki braci Kaczyńskich („król srogie głosi kary”) każdego z nich muszą „napawać trwogą, że mu zdobycze zabrać mogą”. Czy to nie wystarczy, żeby cała trójka 17 maja zasiadła w wielkiej sali Uniwersytetu Warszawskiego, przewodnicząc wiecowi „w obronie zagrożonej demokracji”?
Kiedy 11 maja Trybunał Konstytucyjny uznał ustawę lustracyjną za częściowo niezgodną z konstytucją, a de facto - zablokował lustrację na amen, zrobiło się na tyle bezpiecznie, by ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa, wybijający się ostatnio na czoło bojowników o wolność i demokrację, przystąpił do czynności instytucjonalizujących.
Wprawdzie Aleksander Kwaśniewski zaprzeczył, by zebranie na Uniwersytecie było początkiem nowej partii, czy ruchu politycznego, ale to przecież ten były prezydent przez ostatnie 15 lat zdążył nas przyzwyczaić, że nigdy nie wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie, więc jego zaprzeczenie skłonny jestem interpretować odwrotnie, zgodnie ze zbawienną wskazówką księcia Gorczakowa, który nie wierzył nie zdementowanym informacjom prasowym. Zresztą zapowiedź nowego ruchu politycznego znajdowała potwierdzenie w składzie audytorium.
Wprawdzie kamery telewizyjne tylko prześlizgiwały się po obliczach zebranej publiczności, mimo to jednak zdołałem zauważyć kilku tajnych współpracowników, Andrzeja Wajdę i Kazimierza Kutza, pieszczochów zarówno PRL, jak i III Rzeczypospolitej, weteranów ruchu robotniczego, reprezentowanych przez ostatniego I sekretarza KC PZPR Mieczysława F. Rakowskiego szeregowych przedstawicieli ruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa, co to za żadne skarby nie złożyliby oświadczeń lustracyjnych i oczywiście - liderów politycznych w osobach Janusza Onyszkiewicza z Partii Demokratycznej, Marka Borowskiego z Socjaldemokracji Polskiej i Wojciecha Olejniczaka z SLD.
Nie było ani Waldemara Pawlaka, ani Donalda Tuska, ani nawet Leszka Millera, co dowodzi, że jeszcze nie wszystkie sprawy zostały zdecydowane i dogadane, zarówno w razwiedce, jak i u protektorów.
Dodatkowo utwierdza nas w tych podejrzeniach okoliczność, ze w przeddzień tego uroczystego zebrania, jak zgrzyt żelaza po szkle, gruchnęła wieść, że założona przez Aleksandra Kwaśniewskiego fundacja Amicus Europae, korzysta z niezwykle hojnych dotacji ukraińskiego burżuja kompradorskiego, zięcia b. prezydenta Kuczmy - Wiktora Pińczuka.
Charakterystyczne jest, że wieść puściła telewizja TVN, nie bez kozery uważana za odkrywkę razwiedki, gdzie pani Jolanta Kwaśniewska w jednym z kanałów uczy tubylczych Irokezów, jak jeść bezę. „Czy to pies, czy to bies”, czy to wypadek przy pracy, czy tez przeciwnie - przemyślane posunięcie?
Z jednej strony może to wyglądać na próbę zastopowania Kwaśniewskiego i to nie przez Kaczyńskich, którzy w TVN nie mają nic do gadania, tylko właśnie przez Leszka Millera, którego dawny współpracownik i przyjaciel, Mariusz Łapiński odrażał się, ze już wkrótce założy nowe ugrupowanie lewicowe.
Sprawia to wrażenie, jakby CIA też zapragnęła mieć swoją partię lewicową w Polsce, bo Kwaśniewski, po miłosnym zawodzie z Bushem, który nie dał mu żadnych szans ani w NATO, ani w ONZ, najwyraźniej optuje „za Europą” i stręczy się do podpisania „w imieniu Polski” konstytucji Eurosojuza. Z drugiej jednak strony charakter stawianego przeciwko Kwaśniewskiemu zarzutu sprawia wrażenie szczepionki, która przecież nie zabija zaszczepionego, tylko go uodparnia na prawdziwy atak choroby.
„Co cię nie zabije, to cię wzmocni” - mawiano w Hitlerjugend, a takie wzmocnienie Aleksandrowi Kwasniewskiemu niewątpliwie się przyda, kiedy zaczną mu wyciągać nie jakiegoś tam Pińczuka, który w końcu nie jest przestępstwem - ale prawdziwe przekręty. Wtedy ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa przyda mu się, jak znalazł, bo - kto wie? - może nawet pozwoli migać się przed wymiarem sprawiedliwości aż do końca kadencji?
Wszystko to jest w pewnym sensie zrozumiałe w kategoriach politycznego przekomarzania, niemniej jednak nie mogłem oprzeć się smutnemu wrażeniu degrengolady, kiedy wypełniona „elitą” wielka sala Uniwersytetu Warszawskiego reagowała takim samym służalczym rechotem na prymitywne dowcipasy Wałęsy o „bliźniakach”, jak na początku stanu wojennego Sejm na żarty posła-pułkownika Janusza Przymanowskiego na temat internowanych. „Tak wylazła z Archanioła stara świnia reakcyjna; absolutnie apolityczna i zupełnie bezpartyjna”.
Stanisław Michalkiewicz
Dobry znak - znaleziono frajera
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 23 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Od poniedziałku trwa strajk lekarzy w publicznych szpitalach. W prywatnych szpitalach i przychodniach lekarze nie strajkują. Już samo to spostrzeżenie wystarczyłoby za komentarz, ale na podstawie poniedziałkowych deklaracji zainteresowanych stron, można przewidzieć, czym to się skończy.
Podstawowym problemem jest wysupłanie pieniędzy na podwyżki wynagrodzeń. Rząd nie chce tego zrobić, więc trzeba będzie znaleźć rozwiązanie pozwalające na dodatkowe opodatkowanie współobywateli poza budżetem państwa. Taki właśnie pomysł się pojawił i jestem pewien, że w tym kierunku będzie zmierzał upragniony kompromis.
Chodzi oczywiście o narzucenie ludziom przymusu kolejnego ubezpieczenia, z którego można by sfinansować wyższe wynagrodzenia lekarzy. Takie rozwiązanie z pewnością zadowoli wszystkie zorganizowane strony.
Rząd - bo nie będzie musiał ograniczać innych wydatków. Lekarzy - bo dostaną oczekiwane pieniądze. I wreszcie - lichwiarzy, bo z samego kurzu, jaki powstaje przy przeliczaniu takiej forsy można wykroić sobie wiele pokaźnych fortun, nie mówiąc już o posadach w zarządach i radach nadzorczych funduszy ubezpieczeniowych.
Za wszystko zapłacimy my, ale też powinniśmy być zadowoleni, bo to wszystko dla wspólnego dobra, w którego tworzeniu każdy uczestniczy na swój sposób.
Stanisław Michalkiewicz
Cykl Moje trzy grosze
W poszukiwaniu symetrii
Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 24 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Prawo do strajku, jak wiadomo, jest „święte”, chociaż opinie na ten temat mogą zależeć od punktu siedzenia. Na przykład francuski polityk Jerzy Clemenceau, kiedy zasiadał w Zgromadzeniu Narodowym jako deputowany socjalistyczny, grzmiał o „świętym” prawie do strajku.
Kiedy jednak został ministrem spraw wewnętrznych i przytrafił mu się strajk, wysłał do jego uśmierzenia batalion wojska. Dawni koledzy, socjalistyczni deputowani, w słowach pełnych goryczy wytykali mu tę „zdradę”, ale Clemenceau z brutalną szczerością wyjaśnił im, że kiedy siedział na ławach poselskich, to mógł sobie głosić święte prawo do strajku, ale jako minister spraw wewnętrznych strajki tłumi i koniec kropka.
Właśnie ze świętego prawa do strajku ostrzegawczego skorzystali lekarze, a ponieważ wszystko wskazuje na to, iż podwyżek tak od razu nie dostaną, wkrótce będą strajkowali w permanencji.
Akcję tę organizuje Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy. Kiedyś, z powodu niewielkiej reprezentatywności nie był nawet dopuszczany do zasiadania w sławnej Komisji Trójstronnej.
Poszedł jednak po rozum do głowy, porzucił obmyślanie „rozwiązań systemowych”, rzucił hasło walki o podwyżki wynagrodzeń i dzięki jednym susem stał się najbardziej reprezentatywną organizacją. Więc teraz strajkujący lekarze domagają się podwyżek wynagrodzeń, a premier Kaczyński wyliczył, że spełnienie ich żądań wymagałoby wyasygnowania z budżetu 11 mld zł.
Dlaczego z budżetu? Ano dlatego, że strajkują tylko lekarze zatrudnieni w państwowych instytucjach medycznych. Prywatne instytucje medyczne nie strajkują. Przeciwnie - wszystko wskazuje na to, że ze strajkiem permanentnym wiążą nadzieję na zwiększony dopływ pacjentów, tzn. klientów. Warto by wyjaśnić przyczynę, dla której lekarze zatrudnieni w instytucjach prywatnych ani myślą strajkować, natomiast w państwowych - niewątpliwie strajkować będą.
Wydaje mi się, że przyczyna jest, że tak powiem, pozaekonomiczna. Każdy z zatrudnionych w prywatnej instytucji zawarł z jej właścicielem umowę, że za tyle i tyle będzie robił dla niego to i to. Elementarne poczucie przyzwoitości nie pozwala normalnemu człowiekowi łamać umowy zawartej z innym, konkretnym człowiekiem i odmawiać pracy dopóki nie podwyższy umówionego wynagrodzenia. Zresztą nikt by nie zawarł umowy, której nie chciałby zawrzeć, a zatem, skoro zawarł, to musiał widzieć w tym jakiś swój interes.
Ale przecież i w sektorze państwowym też każdy pracuje na zasadzie umowy, więc o co chodzi? No tak, ale w sektorze państwowym pracodawcą jest „państwo”, a nie konkretny człowiek, wobec którego nie wypada zachowywać się nieprzyzwoicie. Wobec „państwa” już wypada, dlatego, że urzędnik państwowy, dajmy na to min. Zbigniew Religa, nie płaci nikomu z własnej kieszeni, tylko z państwowej, zatem reguły przyzwoitości nie zostają tu naruszone.
Kieszeń państwowa bowiem nie ma konkretnego właściciela, któremu trzeba by spojrzeć w oczy. Nikomu konkretnie nie wyrządza się szkody, a w takim razie nic nie powstrzymuje przez wysuwaniem żądań płacowych.
Niestety w kwestii świętego prawa do strajku sytuacja nie jest symetryczna, bowiem ci, którzy w ostatniej instancji będą musieli te żądania sfinansować, tzn. podatnicy, prawa do strajku zostali pozbawieni. W imię zatem elementarnej sprawiedliwości należałoby przywrócić tu symetrię; skoro każda grupa społeczna ma święte prawo do strajku, to powinni je mieć również podatnicy.
Jeśli, dajmy na to, lekarze, czy nauczyciele domagają się wyższych pensji, to oczywiście mają do tego prawo. Wtedy jednak podatnicy, korzystając ze swego świętego prawa do strajku, powinni mieć prawo powstrzymania się przed płaceniem podatków.
Jeśli lekarze chcą większych wynagrodzeń, to niech uzyskają je od pacjentów, tak samo, jak w prywatnych instytucjach medycznych, w których nikt nie strajkuje. Żeby jednak było to możliwe, to pacjenci muszą mieć pieniądze. Zatem państwo nie powinno odbierać im ich w podatkach pod pretekstem, że ich leczy, bo zapowiedź permanentnego strajku lekarzy pretekst ten ostatecznie podważa.
Krótko mówiąc: rząd zmniejsza podatki o tę część, która przeznaczona jest na sfinansowanie ochrony zdrowia i edukacji i od tej pory każdy sam troszczy się o to, gdzie, u kogo i za ile będzie się kurował. Lekarz zarobi tyle, ile będzie miał pacjentów; jeden więcej, drugi mniej, trzeci - wcale.
Pacjenci będą samodzielnie decydowali o poziomie usług medycznych. Podczas gorączki złota w Kalifornii pigułka lekarstwa na chybił-trafił, bez porady, kosztowała bodajże dolara, a z fachową poradą - kilkadziesiąt razy więcej, ale każdy sam decydował, co sobie zaordynować, więc nie mógł mieć do nikogo pretensji.
Niestety obawiam się, że elity polityczne nie wyrażą zgody na przywrócenie takiej symetrii, bo uderzałoby to w ich interes. Biurokraci narzucają bowiem swoje pośrednictwo między producentem usługi medycznej i jej nabywcą, każąc sobie za nie słono płacić.
Jest to, nawiasem mówiąc, koronny argument przeciwko teorii Jana Jakuba Rousseau, jakoby państwo było następstwem jakiejś „umowy społecznej”. Jest to teoria od początku do końca fałszywa. Czy ktoś normalny zgodziłby się dobrowolnie na takie pośrednictwo, które podwyższa mu koszty niemal o 100%?
Jasne, że nikt by się nie zgodził, więc możliwości są dwie: jeśli Rousseau ma rację, to znaczy, że wszyscy powariowali, ale w takim razie cóż to za umowa z wariatami? Albo Rousseau nie ma racji, a w takim razie demokratyczne państwo prawne jest inną nazwą organizacji dopuszczającej się wymuszeń.
Stanisław Michalkiewicz
Cykl Myśląc Ojczyzna
Traktat o szczepionkach
Komentarz · Radio Maryja · 24 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! Akurat mamy bezterminowy strajk lekarzy, który nie wiadomo kiedy się skończy, chociaż kiedyś przecież skończyć się musi.
Warto zwrócić uwagę, że strajkują tylko lekarze w szpitalach państwowych, natomiast w prywatnych klinikach pracują, jak gdyby nigdy nic. Najwidoczniej w prywatnych klinikach są zadowoleni ze swoich zarobków, a narzekają tylko na zarobki w szpitalach państwowych. Cóż można na to poradzić?
Nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym, żeby dojść do wniosku, że gdyby wszystkie szpitale były prywatne, to żadnych strajków lekarzy by nie było, to chyba jasne? No tak, ale nie wszystkich ludzi byłoby stać na zapłacenie kosztów leczenia w prywatnym szpitalu. Tak w każdym razie wielu ludzi myśli i ma sporo racji.
Kiedy bowiem podliczyć to wszystko, co państwo ludziom zabiera pod przymusem w podatkach i przymusowych ubezpieczeniach, to wychodzi ponad 80% dochodu rodziny pracowników najemnych. W takiej sytuacji wiele z tych rodzin rzeczywiście nie byłoby stać na samodzielne opłacenie szpitalnego leczenia. Gdyby jednak państwo zabierało im mniej?
Każdemu wolno marzyć, więc wyobraźmy sobie, że państwo nie zabiera więcej, niż 20% dochodu. Ot, tyle, żeby sfinansować wydatki wojskowe, koszty bezpieczeństwa wewnętrznego, wymiaru sprawiedliwości, polityki zagranicznej i niewielką administrację.
Gdyby więc do naszej dyspozycji zostawało nam nie 17% - jak dzisiaj - ale 80% naszych dochodów, to z całą pewnością stać by nas było na zapłacenie za szpital. Lekarze nie musieliby strajkować, najwyżej zastrajkowaliby urzędnicy, ale tego i tak nikt by nie zauważył; ludzie przestaliby chodzić do urzędów, bo niby po co?
Oczywiście to są tylko marzenia, bo urzędnicy chcą być potrzebni, chcą nam „służyć”, więc nigdy do takiej sytuacji nie dopuszczą. Dzięki temu mamy strajk bezterminowy.
Zanim tedy jakoś się zakończy, możemy spokojnie zastanowić się nad pewną kwestią pośrednio związaną z ochroną zdrowia, mianowicie - nad szczepionkami. Szczepionka polega na tym, że do organizmu pacjenta wprowadza się chorobotwórcze bakterie - ale osłabione.
Nie są one w stanie wywołać groźnej choroby, tylko pobudzają organizm do wytworzenia ciał odpornościowych. Dzięki temu człowiek zaszczepiony będzie już odporny wtedy, gdy zaatakują go bakterie naprawdę groźne.
Przypominam o tym wszystkim dlatego, żeby wykazać, iż szczepionki mają zastosowanie nie tylko w ochronie zdrowia. Oto niedawno telewizja TVN doniosła na cała Polskę, że Aleksander Kwaśniewski wziął „prawie milion złotych” dla swojej fundacji „Amicus Europae” od ukraińskiego oligarchy Wiktora Pińczuka, który nie dość, że jest ukraińskim oligarchą, to jeszcze - zięciem byłego prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy.
Najciekawsze w tym wszystkim nie było to, że Aleksander Kwaśniewski wziął pieniądze. Sensacja byłaby, gdyby nie wziął. Najciekawsze było to, że roztrąbiła o tym na całą Polskę stacja telewizyjna TVN, w której pani Jolanta Kwaśniewska w programie „Style”, uczy tubylczych Irokezów, jak jeść bezę.
W dodatku roztrąbiła o tym w przeddzień wiecu na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie Aleksander Kwaśniewski w towarzystwie Lecha Wałęsy i Andrzeja Olechowskiego „bronił demokracji”. Czyżby razwiedka rozchorowała się na schizofrenię, czy też atak stacji TVN na Aleksandra Kwaśniewskiego jest tylko rodzajem szczepionki?
Zwróćmy uwagę, że wzięcie pieniędzy od Wiktora Pińczuka nie jest sprzeczne z prawem. Jest tylko nieładne, ale za „nieładne” nikt nikogo nie wsadza do kryminału, zwłaszcza w „demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Zatem zjadliwość oskarżycielskich bakcyli jest mocno osłabiona.
Skoro tak, to oskarżenie TVN obliczone jest nie na zaszkodzenie Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, co raczej - na przyzwyczajenie opinii publicznej, ze jest on człowiekiem może i lekkomyślnym, ale dobrym z kościami, którego tylko złośliwie się czepiają.
Żeby było więcej pewności, że pierwsza szczepionka podziała, już wkrótce TVN zaaplikowała następną rozgłaszając, iż Aleksander Kwaśniewski brał pieniądze również od Narodowego Banku Polskiego i to w okresie, gdy jego prezesem był Leszek Balcerowicz.
To już nie żaden zarzut, to właściwie certyfikat niewinności, bo czy możliwe jest, by było coś złego w braniu pieniędzy od Leszka Balcerowicza? Jasne, że niemożliwe, toteż to była raczej surowica, niż szczepionka.
Teraz Aleksander Kwaśniewski wydaje się uodporniony dostatecznie, to znaczy - opinia publiczna, a przynajmniej jej część - wytresowana tak, że kiedy pojawią się poważne oskarżenia o sprawy kryminalne - absolutnie w nie nie uwierzy. I o to właśnie chodzi, bo Aleksander Kwaśniewski nie będzie musiał ani śpiewać, ani tańczyć. Powie tylko, że oskarżenia mają „charakter polityczny” i dalej będzie spokojnie „bronił demokracji”.
Warto bowiem zwrócić uwagę o ile na froncie krajowym akcję szczepienia wykonuje TVN, to na front zagraniczny rzucono samego redaktora Michnika, który na łamach „Le Mode” szkaluje Polskę, aż miło! Widać wyraźnie, że z obrońcami demokracji nie ma żartów.
Wprawdzie oficjalnie wyrzekają się „nienawiści” i „zemsty”, ale już Radio Erewań przestrzegało, że wojny wprawdzie nie będzie, za to rozgorzeje taka walka o pokój, iż nie pozostanie kamień na kamieniu.
Inną szczepionkę zastosował „Przekrój”, zamieszczając materiał ilustrujący skandaliczne zachowanie uczestników wycieczek żydowskiej młodzieży do Polski oraz panoszenie się towarzyszących tym wycieczkom uzbrojonych izraelskich agentów.
Dlaczego akurat „Przekrój”, skoro jego wydawca - Edipresse chwali się, że „szanuje narodowe tradycje i wzorce”? Mniejsza o to, ale kto i na jakiej podstawie wpuszcza do Polski uzbrojonych izraelskich bezpieczniaków? Zachowują się oni, jak u siebie w domu, a polska policja podkula pod siebie ogony.
Krzysztof Kozłowski, groteskowy minister, czy może ambasador pełnomocny do spraw kontaktów z diasporą żydowską, bąka tylko, że to wszystko w służbie bezpieczeństwa. Nooo, skoro w Służbie Bezpieczeństwa, to oczywiście wszystko jasne, nawet to, że polskie władze boją się egzekwować polskie prawo.
Warto jednak zadać sobie pytanie, że skoro Polska uchodzi w Izraelu za kraj aż tak niebezpieczny, iż młodzieży muszą towarzyszyć uzbrojeni agenci, to dlaczego tylu Izraelczyków ubiega się o polskie paszporty? Czyżby z nudów chcieli poigrać sobie z ogniem? Aż tak źle chyba nie jest; prawdopodobnie uważają Polskę za kraj znacznie bezpieczniejszy, niż, dajmy na to, Izrael.
No dobrze, ale w takim razie po co to całe przedstawienie z uzbrojonymi agentami, którzy zachowują się jak u siebie z domu? Czyżby to była taka szczepionka, mająca przyzwyczaić nas, iż taka okupacja to stan normalny? To nie jest wykluczone; inne narody tez są tak tresowane, więc z pewnością nie może to być przypadek.
Tak czy owak widać, że chociaż lekarze strajkują, to o nasze zdrowie ktoś jednak się troszczy i aplikuje nam szczepionki, jedna za drugą. Czy się przyjmą, to inna sprawa.
Szczęść Boże! Mówił Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Myśląc Ojczyzna” jest emitowany w Radiu Maryja w każdą środę o godz. 20.50 i powtarzany w czwartek.
Demokracja brnie ku zwycięstwu
Artykuł · „Nasz Dziennik” · 25 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
„Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy” - odgrażał się Władysław Gomułka. No dobrze, ale po co właściwie Władysławowi Gomułce i jemu podobnym potrzebna była władza?
W przypadku Władysława Gomułki była to podobno kwestia ambicji. Mówiono, że pragnie on „dogonić i przegonić” samego Karola Marksa. Jak wiadomo, Karol Marks był ekonomistą, a Władysław Gomułka chciał zostać starszym ekonomistą. Stąd też, jak tylko wchodził na mównicę, zaraz zaczynał wyliczać „komy i procenty”.
Ale już inni towarzysze, np. towarzysz Józef Cyrankiewicz, czy Grzegorz Korczyński (naprawdę Stefan Kilanowicz) kierowali się zgoła innymi motywacjami. Bardzo przekonująco streścił je Janusz Szpotański: „Szmaciak chce władzy nie dla śmichu lecz dla bogactwa, dla przepychu. Chce mieć tytuły, forsę, włości i w nosie przyszłość ma ludzkości”.
Jednak za Stalina nawet posiadanie „tytułów” mogło być ryzykowne, nie mówiąc już o „forsie”, a zwłaszcza „włościach”. Człowiek często sam nie wiedział, o co walczy i za co ginie, więc owszem - ten i ów próbował, ale większość wiedziała, że najbezpieczniej jest wypić i zakąsić. Tego nikt już odebrać nie mógł, nawet jeśli budziło pożądanie i zawiść.
Dlatego, chociaż dla wygody UB posiadanie dolarów i złota zostało uznane za zbrodnię i kiedy bezpieka dowiedziała się o takim chomiku, dopóty katowała go w lochu, aż powiedział gdzie schował; wtedy go zabijano, albo nawet puszczano wolno, a delikwent już niczego nie pragnął, kontent, że żywy i na tak zwanej wolności - ale z tych dolarów nie powstała w Polsce żadna dynastia. Może w Izraelu...
Za Gomułki była już stabilizacja, ale „mała”, bo jej rozmiary determinował „fanatyzm lśniący w wodza oku” i zadawnione przyzwyczajenie do ascezy. Rodziło to wśród towarzyszy coraz większą frustrację, którą rozładował dopiero Edawrd Gierek, rzucając hasło: „aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Naturalnie nie wszyscy naraz; dla wszystkich naraz by nie starczyło, ale - jak mówią Rosjanie - „po czinu”, czyli najpierw pierwsi sekretarze, potem drudzy - i tak dalej.
Niestety, kiedy przyszło spłacać pożyczki, czar prysnął i nastąpił bolesny powrót do rzeczywistości stanu wojennego. Owszem, nawet i wtedy można było się obłowić, zwłaszcza kładąc rękę na kanałach którymi z Zachodu szła finansowa pomoc dla podziemia, ale to był tylko przedsmak tego, co dopiero miało nadejść.
Kiedy w roku 1985 i latach następnych Gorbaczow uzgadniał z prezydentem Reaganem ewakuację imperium sowieckiego ze Środkowej Europy, towarzysze i osłona podjęli przygotowania do zachowania pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych. Wiadomo było, że po ewakuacji ustrój się zmieni - w strefie ewakuacji na pewno, a kto wie - może nawet w samym cudnym raju?
Dlatego też, pod nadzorem premiera-generała, rozwinęły się spółki nomenklaturowe, rozkradając na potęgę państwowe mienie, boć innego przecież w socjalizmie być nie mogło. Wszelako ewakuacja i prawdopodobna zmiana ustroju pozostawiały margines niepewności, który „napawał trwogą, że im zdobycze zabrać mogą”.
Z tej trwogi narodziła się idea okrągłego stołu, której zręby nakreślił Jacek Kuroń podczas rozmów prowadzonych z płk. Janem Lesiakiem: jeśli władza dyskretnie pomoże lewicy laickiej, czyli dawnym stalinowcom, wyeliminować ze struktur podziemnych „ekstremę”, to znaczy polityczną konkurencję, to lewica laicka, „w imieniu społeczeństwa”, udzieli ludziom władzy gwarancji zachowania i pozycji społecznej i ciułanych właśnie „zdobyczy”.
W ten oto sposób narodziła się III Rzeczpospolita, w ramach której obydwie strony umowy okrągłego stołu już w porozumieniu, rozkradały dalej, co tam było do rozkradnięcia, pilnując tylko, żeby wszystko odbywało się sprawiedliwie, to znaczy - po bratersku.
I wszystko było w jak najlepszym porządku, bo chociaż raz jedni, raz drudzy „odsuwali się od władzy”, to przecież wszystkiemu przyświecała zasada nadrzędna: my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych. Dzięki temu również w Polsce zaczęły powstawać stare rodziny („i ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a srać chodziłeś za chałupę...”), aż stało się nieszczęście, które tę idyllę przerwało: Rywin przyszedł do Michnika.
Pan Rywin dobry kupiec, ale pan Michnik - jeszcze lepszy kupiec. Tak się mu w każdym razie wydawało. Po co on miałby płacić panu Rywinowi 17,5 mln dolarów za możliwość wykupienia Polsatu, skoro nagrawszy pana Rywina na magnetofon mógł mieć Polsat za darmo? Nie wziął jednak pod uwagę, że periculum in mora i kiedy po pięciu miesiącach zorientował się, że pan Miller, to jeszcze lepszy, a w każdym razie - sprytniejszy kupiec - ogłosił wyniki sławnego „dziennikarskiego śledztwa”.
Wyszły z tego śmierdzące dmuchy, którymi zajęła się sejmowa komisja śledcza, najpierw jedna, potem druga i trzecia - a ich odkrycia napędziły wiatru w żagle „wrogom demokracji”, a nawet „faszystom”. I chociaż razwiedka przekazała wyraźny rozkaz, że wygrać ma Platforma Obywatelska, która owszem - także była za reformami, tyle - że „cywilizowanymi”, a potem wziąć do koalicji PiS na chłopaka do głosowania, to jednak stało się inaczej. Szermując hasłem budowy IV Rzeczypospolitej, wygrało nienawistne PiS, które zaczęło naprawdę rozmontowywać grupę trzymającą władzę, a w każdym razie - tę jej część, która nie nadawała się do recyklingu.
„Wrogowie demokracji” oraz „faszyści” w swojej zuchwałości uderzyli w sam fundament demokracji, to znaczy - w tajnych współpracowników, dzięki którym państwo, nawet w warunkach demokratycznych, zachowuje sterowność i jest przewidywalne dla sąsiadów.
Wprawdzie pan prezydent za namową marszałka Borusewicza i innych wpływowych senatorów znowelizował wkrótce ustawę lustracyjną, jak się należy, ale sytuacja zrobiła się niepewna, a w sytuacji niepewnej nie można liczyć na dobrą wolę partnera, trzeba dmuchać na zimne tym bardziej, że i towarzysze z bratnich krajów też wyrażali zaniepokojenie.
W przełomowych latach transformacji ustrojowej znaczna część razwiedki poprzewerbowywała się to tu, to tam, dzięki czemu bratnie państwa ościenne zyskały możliwość penetrowania Polski na wylot. Tym też tłumaczę sobie, przynajmniej częściowo, determinację i zasięg ruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa, jaki ogarnął środowiska naukowe i niektóre inne.
Miło patrzeć na gwałtowne przypływy odwagi, nawet jeśli wypływa ona z takich zatrutych źródeł, bo zawsze ma wpływ mobilizujący. Dzięki temu również i Trybunałowi Konstytucyjnemu łatwiej było stwierdzić częściową niezgodność znowelizowanej przez pana prezydenta ustawy lustracyjnej z konstytucją. W ten sposób odwaga został wynagrodzona bezpieczeństwem i słusznie, bo cóż wynagradzać w dzisiejszych zepsutych i tchórzliwych czasach, jeśli nie obywatelskie cnoty i odwagę?
W tej sytuacji nic już nie stało na przeszkodzie, by podjąć próbę instytucjonalizacji Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej, który przybrał nazwę Ruchu na Rzecz Demokracji. Wprawdzie podstawowym jego zadaniem będzie przyjęcie „w imieniu Polski” konstytucji Unii Europejskiej, zgodnie z rozkazem zawartym w sławnej Deklaracji Berlińskiej, ale zadaniem dodatkowym - ochrona agentury, tak przecież pożytecznej i dla demokracji i dla bratnich państw sąsiednich, no i wreszcie - ochrona „zdobyczy” oraz przywrócenie i umocnienie fundamentów stabilizacji politycznej, wśród których najważniejsza wydaje się zasada: „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”.
Z tego punktu widzenia któż inny mógłby stanąć w pierwszym szeregu szermierzy demokracji, stabilizacji i „standardów”, jeśli nie b. prezydent Aleksander Kwaśniewski, b. prezydent Lech Wałęsa i b. kandydat na prezydenta Andrzej Olechowski? Andrzej Olechowski był agentem „wywiadu gospodarczego” o pseudonimie „Must”, zaś w przypadku Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego Rzecznik Interesu Publicznego miał poważne wątpliwości, czy aby ich oświadczenia lustracyjne były prawdziwe, jednak niezawisły sąd z tych podejrzeń ich oczyścił. Trawestując rzymskiego cesarza Kaudiusza można jednak powiedzieć, że i w jednym i w drugim przypadku pozostały wyraźne ślady po tym czyszczeniu, kto wie, czy w ogóle usuwalne?
Trzeba bowiem pamiętać, że niezawisły sąd ma rozkaz tłumaczenia wszelkich wątpliwości na korzyść podejrzanych o lustracyjne kłamstwo, a w tej sytuacji wystarczy, niechby i przy pomocy oficerów prowadzących, jedną czy dwie garsteczki wątpliwości wyprodukować, by dostąpić oczyszczenia.
Toteż zgromadzeni na sali Audytorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego uczestnicy ruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa wiedzieli, że teraz już trzeba się słuchać i przymilnie rechotali z dowcipów Lecha Wałęsy na temat „bliźniaków”, niczym posłowie na pierwszym posiedzeniu Sejmu w stanie wojennym z dowcipów pułkownika Przymanowskiego o internowanych.
Warto zwrócić uwagę, że wśród uczestników wiecu na Uniwersytecie Warszawskim nie było ani liderów Platformy Obywatelskiej, ani liderów PSL. Nie dlatego, żeby mieli coś przeciwko obronie demokracji, tylko z powodów taktycznych. Rzecz w tym, że PSL związał się ostatnio z Platformą, licząc na powtórzenie sukcesu z wyborów samorządowych. Lider Platformy zaś nie przybył na wiec być może dlatego, że dopiero teraz zrozumiał znaczenie pogróżek, jakie Andrzej Olechowski na łamach „Gazety Wyborczej” kierował pod jego adresem jeszcze we wrześniu ub. roku.
Inauguracja Ruchu na Rzecz Demokracji oznacza, że oto razwiedka przerzuca wszystkie swoje atuty w postaci agentury w mediach, agentury w ogóle, wpływy wśród pożytecznych idiotów i pieniądze na Ruch, a tym samym - zaczyna sukcesywnie odejmować je Platformie. Cóż ona pocznie bez tego wszystkiego?
Sam senator Niesiołowski za to wszystko nie obstoi, o czym Donald Tusk wie najlepiej, bo przecież wziął go tylko na chłopaka do pyskowania. Ale żeby pyskować skutecznie, to trzeba mieć odpowiednie tło. Dotychczas pozostające pod wpływem razwiedki telewizje takie życzliwe tło dla pyskówek pana senatora Niesiołowskiego stwarzały, ale co będzie, jak zaczną z niego wypruwać flaki?
A wszystko to być może, bo skoro największe gwiazdy polskiego dziennikarstwa nagle zauważyły, że Platforma „nie ma programu”, to znaczy, że siekiera do pnia przyłożona. „Nie ma programu” - słyszane to rzeczy? Czy Platforma przetrwa taki eksperyment?
Do jesieni wszystko się wyjaśni, bo najdalej na jesieni Ruch na Rzecz Demokracji musi stworzyć struktury terenowe, żeby rozpocząć kampanię do wyborów w roku 2009, po których „w imieniu Rzeczypospolitej” wyrzeknie się suwerenności państwowej na rzecz Eurosojuza.
Paradoksalnie taki rozwój sytuacji przybliża nas do realizacji odwiecznego marzenia Jarosława Kaczyńskiego o podziale sceny politycznej na „My-ch” i na „Onych”. W warunkach postępującej oligarchizacji sceny politycznej taki podział pozwala funkcjonować na niej zarówno „My-m”, jak i „Onym” bez większego wysiłku, umożliwiając rotacyjną wymianę ekip przy władzy co cztery lata, bez konieczności zmiany modelu państwa. Dzięki temu demokracja będzie miała szansę okrzepnąć i ustabilizować się bez potrzeby wyrządzania krzywdy ludziom, którzy w przeszłości „udzielili pomocy organom państwowym”.
Stanisław Michalkiewicz
Józek Szmaciak z Aleksem Wardęgą
bronią demokracji
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 25 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
„Szmaciaków wyhodował ustrój ze trzy już chyba pokolenia” - pisał w poemacie „Towarzysz Szmaciak” Janusz Szpotański - „pierwsze wkroczyło na arenę tuż po tak zwanym wyzwoleniu, szeregi zasilając partii”.
Ponieważ wtedy „tylko mełamedzi w partyjnej mogli chodzić glorii”, to Szmaciaki poszły do UB: „Trzech jest w cholewach i w mundurze, a Szmaciak, jako cywil - w skórze”.
Kiedy już okres błędów i wypaczeń związanych z „kultem jednostki” zakończył się wreszcie wesołym oberkiem („czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!”), nastała epoka „małej stabilizacji”, Szmaciaki zaczęły zakładać stare rodziny. „Wpierw szarże były wielkim szykiem, lecz dziś z nich każdy - pułkownikiem / przejadł się także im doktorat, więc na tytuły przyszła pora”.
Pod koniec epoki „małej stabilizacji” Szmaciaki wyemancypowały się spod kurateli starych komunistów w rodzaju Wardęgi: „Wardęga, człek podeszły w laty był komunistą starej daty” co to nostalgicznie wzdychał do cudnego raju i „żelaznej miotły” Feliksa Dzierżyńskiego.
Z kolei młody Wardęga „we łbie miał mętlik ten Wardęga - nie pił, nie palił, tylko gęgał, przez co w aferę szybko wdał się antypaństwową”. W odróżnieniu od niego, młody Szmaciak ustawiał się do systemu frontem: „mój Józek, o ten to ma już chody duże i w MSW, i na uczelni!”.
I kiedy młody Aleks Wardęga wraz z gęgaczami starej daty tworzył zręby „lewicy laickiej”, Józek Szmaciak nauczył się mówić językami, jeść bezę i innych wytwornych manier. Wydawało się więc, że drogi Józka Szmaciaka i młodego Wardęgi nieubłaganie się rozchodzą, zwłaszcza, że wkrótce nastał stan wojenny.
„Waldek (…) w dwóch słowach: wojnę mamy! Ech, zadrżą zbuntowane chamy, (…) dziś w nocy rozkaz dał Generał” - oznajmiał staremu Szmaciakowi jego przyjaciel, pułkownik MO Maczuga.
Operacją odblokowywania miejscowego kombinatu dowodził sławny generał Tumor. „Tumor starego znał Wardęgę (…) i również znał Wardęgów syna”, a tak się akurat złożyło, że Aleks Wardęga schronił się w kombinacie w charakterze ideowego przywódcy strajkujących.
Tedy generał Tumor wydając Maczudze ostatnie rozkazy, poprosił go na koniec: „więc nie odmówisz mi przysługi? Stary towarzysz, zasłużony, samego jeszcze znał Stalina… Fakt, że ma głupawego syna, ale to zawsze syn rodzony, więc oszczędź Alka, bardzo proszę!”. Naturalnie młody Wardęga o niczym nie wiedział i „nim zapłaci własną głową, najeźdźcę przyjąć chce przemową w której mu rzuci oskarżenie prosto w twarz (…) Gdy więc runęła nagła szarża, kończył swój słynny tekst «Oskarżam»”.
Humanitarny postępek generała Tumora okazał się zbawienny w skutkach, bo w kilka lat później, na zaproszenie generała Kiszczaka, przy okrągłym stole Józek Szmaciak z Aleksem Wardęgą w serdecznym porozumieniu położyli fundamenty pod Trzecią Rzeczpospolitą.
I kiedy wydawało się, że sytuacja dojrzała do historycznego kompromisu, kiedy Rywin przyszedł do Aleksa, tj. pardon - oczywiście do Michnika, żeby podzielić się po bratersku wspólnym dobrem - ten zapragnął zjeść cały tort sam.
Ma się rozumieć nie udało mu się, więc ze złości ogłosił na całą Polskę rezultaty „dziennikarskiego śledztwa”, wskutek czego powołano sejmową komisje śledczą, z której niepotrzebnie wyszły różne śmierdzące dmuchy. Mimo to wydawało się, że sytuacja jest pod kontrolą i u progu kampanii wyborczej kontrolowane przez razwiedkę merdia, podały rozkaz, jak ma być - że rządzić ma Platforma, której, dla zmylenia ciemnogrodu, doda się PiS w charakterze kwiatka do kożucha.
Tymczasem dopuszczona przez niedopatrzenie pobożna radiostacja dla tubylczych Irokezów zaczęła mieszać na politycznej arenie, cały plan diabli wzięli i doszło do najgorszego; na powierzchnię wydostały się drzemiące w mrocznych zakamarkach tubylczej duszy demony nietolerancji i ksenofobii.
W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak mozolnie uciułane przez Józka Szmaciaka i Aleksa Wardęgę zdobycze III Rzeczypospolitej mogą wziąć diabli, więc nie ma innej rady, jak sięgnąć do nieprzebranej skarbnicy wynalazków Ojca Narodów, który na taką okoliczność stosował fołksfront.
Fołksfront, jak wiadomo, służy do robienia „no pasaran” znienawidzonemu faszyzmowi. Teraz bowiem nastały takie czasy, że oskarżenie o „kontrrewolucję” już na nikim nie robi wrażenia, za to o „faszyzm” - aaa, to co innego.
Taki Dawid Irwing nawet nie został oskarżony o „faszyzm”, tylko o „fascynację” faszystami i to wystarczyło, by na rozkaz Ministerstwa Prawdy miłośnicy wolności słowa i państwa prawnego wyrzucili go na zbity łeb z Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie. Znaczy - dozwolone cenzurą tylko talmudy.
Kiedy więc Niemcy w związku z gwałtowną potrzebą przyjęcia do 2009 roku konstytucji Eurosojuza przeszły w Polsce na ręczne sterowanie polityczną sceną, a Trybunał Konstytucyjny zablokował lustrację, Józek Szmaciak i Aleks Wardęga energicznie przystąpili do tworzenia fołksfrontu, organizując bojowników o wolność i demokrację.
Inauguracyjny wiec odbył się na Uniwersytecie Warszawskim pod prezydencją dwóch byłych prezydentów i jednego kandydata, z których każdemu przytrafił się ten sam casus pascudeus. Zgromadzeni na sali inteligenci czasu wojny reagowali usłużnym rechotem na dowcipy Wałęsy o „bliźniakach” - tak samo, jak na pierwszej w stanie wojennym sesji Sejmu posłowie na dowcipy pułkownika Przymanowskiego o internowanych. „Ta marynarka to kupa gówna” - mówił pewien oficer wojsk lądowych i na widok wiecu na Uniwersytecie Warszawskim trudno odmówić mu racji.
Gwoli uodpornienia Józka Szmaciaka na ataku zjadliwych bakcyli wymiaru sprawiedliwości, towarzysze z razwiedki zaaplikowali mu szczepionkę. Zaprzyjaźniona stacja TVN, w której towarzyszka małżonka uczy tubylców jeść bezę, nie stąd ni zowąd ogłosiła, że fundacja „Amicus Europae” bierze szmal od kompradorskiego ukraińskiego burżuja Wiktora Pińczuka, a niezależnie od tego - również z Narodowego Banku Polskiego.
Z pozoru wygląda to na akt czarnej zdrady, niespodziewany nóż w plecy, ale w istocie ma ono taki sam charakter, jak osłabione bakcyle w szczepionce ospy - nie chodzi o to, by zabiły delikwenta, tylko - żeby go uodporniły na atak bakcyli prawdziwych.
Jak mawiano w Hitlerjugend - „co cię nie zabije, to cię wzmocni”, a nasz Józek Szmaciak takiego wzmocnienia potrzebuje nawet w sytuacji, gdy Aleks Wardęga ponownie odkurzy swój słynny tekst „Oskarżam”, tym razem - by rzucić nim w ohydne oblicze „faszyzmu”.
Stanisław Michalkiewicz
Cykl Ścieżka obok drogi
Półgłówki w awangardzie barbarii
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 26 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
W 1968 roku wybuchły na Zachodzie młodzieżowe bunty. Akurat trwała wojna w Wietnamie, w której z jednej strony brał udział cały obóz socjalistyczny ze Związkiem Radzieckim na czele, a z drugiej - Stany Zjednoczone, realizujące doktrynę „powstrzymywania” komuny, sformułowaną przez sekretarza stanu Dullesa w ramach tzw. „teorii domina”.
Głosiła ona, że jeśli jakiś kraj zostanie skomunizowany, to podobny los czeka kraje sąsiednie, na podobieństwo kolejnych kostek domina, które przewracają się, po przewróceniu pierwszej.
Więc obóz socjalistyczny z jednej strony dostarczał Wietnamowi Północnemu broń, amunicję, samoloty, samochody, paliwa, żywność, mundury, buty oraz „doradców”, dzięki czemu północnowietnamscy komuniści mogli wysyłać na teren Wietnamu południowego regularne oddziały, które tam przeistaczały się w „partyzantów”. Z drugiej zaś strony prowadził szeroko zakrojone działania agenturalne na Zachodzie, przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych, żeby w tamtejszym społeczeństwie osłabić wolę walki.
W tej dywersji niezwykle użyteczni okazali się akademiccy bakałarze. Pod pretekstem nauczania, faszerowali młodych amerykańskich naiwniaków i perwersyjne francuskie panienki marksistowską ideologią i w ten sposób udało im się wzbudzić wśród nich szczere potępienie „imperializmu”.
Ruscy szachiści zacierali z uciechy ręce, bo im większe potępienie imperializmu amerykańskiego, tym większe szanse otwierały się przed imperializmem sowieckim. Ale półgłówki, w rodzaju michnikowego przyjaciela Daniela Cohn-Bendita, chyba nie zdawały sobie z tego sprawy, myśląc, że to wszystko naprawdę i byli z siebie bardzo zadowoleni. Tak bardzo, że postanowili obalić „stary porządek” i na jego gruzach stworzyć nowy, który trafnie nazwali „kontrkulturą”.
Ta cała kontrkultura, to intelektualna tandeta, podobna do tandety tekstylnej, oferowanej w swoim czasie przez handełesów. Jednak upowszechnienie oświaty, a zwłaszcza polityka wyrównywania szans, siłą rzeczy musi doprowadzić do obniżenia poziomu kształcenia; w konwoju wszystkie statki muszą dostosować swoją prędkość do najpowolniejszego - w związku z tym popyt na intelektualną tandetę był coraz większy, a liczba półgłówków, niezdolnych do samodzielnego myślenia też rosła lawinowo.
W warunkach demokracji politycznej rosnąca liczba półgłówków stanowi bezcenny kapitał, toteż przywódcy „kontrkultury” zapowiedzieli „długi marsz przez instytucje”.
Ten marsz w początkach lat 90-tych zakończył się całkowitym zwycięstwem kontrkulturowców, którzy obsadzili większość instytucji, a może nawet wszystkie - podporządkowując je własnym fantasmagoriom. Wprawdzie akurat wtedy skończyła się zimna wojna, ale polityka rozkładania konkurencyjnych narodów od wewnątrz nie została przecież wynaleziona w XX wieku.
Narzucanie całym narodom kontrkulturowych fantasmagorii, maskowanych hasłami „tolerancji” i „równości”, okazało się niezwykle przydatne w doprowadzaniu ich do stanu psychicznej bezbronności wobec garstki zorganizowanych agenciaków, otoczonych „pożytecznymi idiotami”.
Opanowanie instytucji przez wrogów łacińskiej cywilizacji zaowocowało ich stopniową degeneracją. Znakomitym tego przykładem jest Amnesty International. Organizacja ta, której celem było działanie na rzecz uwalniania, a przynajmniej łagodzenia losu tak zwanych więźniów sumienia, czyli osób więzionych za głoszone poglądy, obecnie strofuje Polskę za „rasizm” i „nietolerancję” w stosunku do „mniejszości” zwłaszcza „seksualnych”.
To oczywiście tylko margines obecnych zainteresowań Amnesty International, bo głównym jej zmartwieniem jest zapewnienie wszystkim kobietom „prawa do aborcji”. Wygląda to szalenie pryncypialnie, ale po bliższym przyjrzeniu się widać od razu, że AI wie, z czym wolno, a nawet należy walczyć, a z czym - lepiej nie.
Na przykład AI protestuje przeciwko „okaleczaniu żeńskich narządów płciowych” Bardzo pięknie, ale dlaczego tylko „żeńskich”? Czyżby jakaś dyskryminacja mężczyzn? Z pozoru tak, ale sprawa jest o wiele delikatniejsza, bo „okaleczanie męskich narządów”, czyli obrzezanie, stanowi element judaizmu i gdyby AI odważyła się skrytykować coś takiego, to „dałaby świekra ruletkę mu!”.
Dlatego też AI w coraz mniejszym stopniu interesuje się „więźniami sumienia”, a szczerze mówiąc - nie interesuje się nimi wcale, zwłaszcza gdy ośmielają się występować przeciwko kontrkulturze. Nie słyszałem, by Amnesty International zająknęła się w sprawie szwedzkiego pastora Ake Greena, który za powiedzenie na kazaniu, iż homoseksualizm jest „dewiacją”, został skazany na więzienie, ani w sprawie Dawida Irvinga, którego austriacki sąd wpakował do więzienia z tak zwane „kłamstwo oświęcimskie”.
Amnesty nie protestuje, gdy nadający współczesnej Europie ton faszyści oficjalnie wprowadzają penalizację przekonań sprzecznych z zasadami marksizmu kulturowego - bo kierownictwo tej organizacji, podobnie jak pozostałych „instytucji” zostało przejęte przez kontrkulturowców, którzy wskutek swego dyletanctwa nie tylko nie wiedzą, co czynią, ale również i tego, że kręcą nimi prawdziwi wrogowie łacińskiej cywilizacji, torując drogę niszczącej fali barbarzyństwa.
Stanisław Michalkiewicz
Dement czy cwany?
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 26 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Chyba się powtarzam, ale co mam robić, skoro sytuacja też się powtarza? Mam oczywiście na myśli dobrodziejstwa wynikające z utraty pamięci. W dawnych czasach demencja dotykała z reguły osoby starsze.
Dzisiaj niestety - coraz młodsze, czego żywym dowodem jest przewodniczący Sojuszowi Lewicy Demokratycznej pan Wojciech Olejniczak. Ten młody człowiek z wielką pewnością siebie skrytykował rząd za doprowadzenie do strajku lekarzy.
Gdyby nie dotknęła go demencja, objawiająca się również w upośledzeniu spostrzegawczości, z pewnością by zauważył, że strajkują wyłącznie lekarze ze szpitali państwowych. W prywatnych przychodniach i klinikach pracują, jakby nigdy nic. Tymczasem jednym z podstawowych postulatów programowych Sojuszu Lewicy Demokratycznej jest przecież utrzymanie państwowej służby zdrowia.
Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że byłoby okrucieństwem wymaganie od pana Wojciecha Olejniczaka, by uchwycił związek przyczynowy między upaństwowieniem służby zdrowia, a niezadowoleniem lekarzy, ale czyż objawy takiej demencji w tak młodym wieku nie są niepokojące? Jedyna nadzieja w tym, że strajk lekarzy kiedyś się skończy i może jakieś konsylium znajdzie na to jakąś radę.
Inna sprawa, że politycy z koalicji rządowej, chociaż od pana Olejniczaka starsi, też jakby nie zauważali tego związku przyczynowego. Może zatem krzywdzę pana Olejniczaka podejrzeniem o demencję? Może jest on po prostu cwany i tylko udaje głupiego, żeby przypodobać się swojej politycznej klienteli?
Tego też wykluczyć nie można, bo właśnie na tym przykładzie najlepiej widać kolizję między interesem publicznym, a interesem biurokratów i polityków. W interesie publicznym jest, żeby obywatele byli bogaci na tyle, żeby stać ich było na samodzielne opłacenie np. szpitala. Zainteresowani tym są również lekarze, którzy chcieliby lepiej zarabiać, ot, choćby tak, jak w klinikach prywatnych, gdzie żadnych strajków nie ma.
Cóż z tego jednak, skoro interes urzędników leży w tym, żeby z obywateli zedrzeć skórę, bo wtedy i pacjenci i lekarze jedzą im z ręki?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 8.49 i powtarzany o 16.50. Powyższy komentarz został wyemitowany w piątek 25 maja 2007.
Rezerwaty dla Irokezów
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 29 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Podczas kiedy my tu w napięciu obserwujemy przebieg spotkania Włodzimierza Putina z Aniela Merkel i Manuelem Baroso w Samarze, w przekonaniu, że od otwarcia rosyjskiego rynku dla wieprzowiny z Polski zależą losy Rzeczypospolitej, piąta kolumna w Polsce święci kolejne triumfy. Tymczasem w kraju dzieją się rzeczy nie mniej ważne, chociaż bez udziału polityków z najwyższej półki.
W ubiegłym roku gruchnęła straszliwa wieść, iż polscy Irokezi zamierzają wybudować drogę łączącą kraje leżące po wschodniej stronie Morza Bałtyckiego, poprzez Polskę z południową Europą. Zupłnie nie wiadomo po co, skoro teraz większość ładunków z południowej Europy jedzie na północ przez porty niemieckie.
W Brukseli przeciwko tym bezczelnym planom zaprotestował Greenpeace, zaś wychodząca w Warszawie żydowska gazeta dla Polaków zaczęła zbierać podpisy pod petycją do prezydenta, żeby „ratować dolinę Rospudy”, przez którą planowana trasa miałaby przebiegać. Tymczasem w tej dolinie rosną różne słodkie trawki, a zwłaszcza - sasanka łąkowa, która po wysuszeniu podobno znakomicie poprawia naturalny smak pejsachówki. Tak w każdym razie mówił mi pewien stary pijak.
Jeśli to prawda, to jasne, że ścisłe kierownictwo „Gazety Wyborczej” mogło być żywotnie zainteresowane zachowaniem doliny Rospudy w stanie pierwotnej dzikości, niezależnie od interesów portów niemieckich, podobnie, jak i organizacje ekologiczne, które natychmiast aktywnie włączyły się w akcję.
W Polsce ruch ekologiczny rozwija się niezwykle dynamicznie, zwłaszcza od momentu, gdy organizacje ekologiczne mogą składać skargi na inwestorów, że zagrażają środowisku naturalnemu. Wyposażenie organizacji ekologicznych w to uprawnienie stworzyło im znakomite warunki rozwoju, toteż nic dziwnego, że mnożą się, jak grzyby po deszczu.
Jak tylko gdzieś w pobliżu ma się rozpocząć jakaś inwestycja, to zaraz powstaje tam organizacja ekologiczna, która występuje ze skargą na inwestora. Oczywiście nie od razu, tylko w momencie, gdy inwestycja jest już zaawansowana. Zagrożony bezterminowym przestojem inwestor szybko dochodzi z ekologami do porozumienia, protesty są wycofywane i wszystko kończy się wesołym oberkiem w okolicznym kompleksie rozrywkowym, albo i na łonie natury.
To jest, że tak powiem, działanie modelowe, ale oczywiście zdarzają się odmienności. Na przykład jedna z organizacji ekologicznych nazywająca się „Pracownią na Rzecz Wszystkich Istot” oprócz rutynowej działalności, zajmuje się też krzewieniem filozofii zwanej „głęboką ekologią”. Jednym z elementów głębokiej ekologii jest przekonanie, iż „rozwój pozaludzkich form życia wymaga zahamowania wzrostu liczebności populacji ludzkiej”.
Naturalnie chodzi o tę część populacji ludzkiej, którą stanowią narody mniej wartościowe, bo w przeciwnym razie „Pracownia na Rzecz Wszystkich Istot” mogłaby narazić się na wielkie, a może nawet bardzo wielkie nieprzyjemności.
Nie bardzo wiadomo, w jaki sposób postulat „zahamowania wzrostu liczebności populacji ludzkiej” ma być realizowany; czy za pomocą przedsięwzięć zastosowanych kiedyś w ramach „ostatecznego rozwiązania”, czy też jakoś inaczej. Ponieważ, o ile mi wiadomo, rozstrzygające decyzje co do wyboru sposobu jeszcze nie zostały podjęte, sprawa ta jest przedmiotem eksperymentów.
Nie jest tedy wykluczone, że utrzymywanie różnych obszarów Europy w stanie pierwotnej dzikości, a zwłaszcza przywracanie ich do takiego stanu, niezależnie od walorów ekologicznych, może zniechęcać przedstawicieli narodów mniej wartościowych do powiększania liczebności populacji. Dzięki temu populacje obdarzone większą wrażliwością ekologiczną mają więcej możliwości rozkoszowania się pięknem natury podczas weekendowych wypadów na „wypić i zakąsić”.
Do podobnego rezultatu prowadzi również stworzenie systemu materialnych zachęt do emigracji, a także propaganda aborcji, eutanazji oraz zboczeń seksualnych, zwłaszcza wykluczających prokreację. Akurat niedawno strasburski Trybunał uznał zakaz Parady Równości w 2005 r. za bezprawny, więc propagatorzy zboczeń seksualnych zaraz urządzili Paradę, na której czele paradowała grupa Żydówek, m.in. panie Kazimiera Szczuka i Magdalena Środa.
Jak widać, testowany jest pełny wachlarz instrumentów mogących doprowadzić do „zahamowania wzrostu populacji ludzkiej” wśród mniej wartościowych tutejszych Irokezów. Periculum in mora, bo jak powiadają w polskich placówkach w Izraelu leży kilkadziesiąt tysięcy podań o polskie paszporty, a tamtejsi inwestorzy bardzo aktywnie działają na polskim rynku nieruchomości. Jeszcze tylko trochę nacisnąć na tubylczy rząd w sprawie „odszkodowań” i wszystko znajdzie się na najlepszej drodze.
Ciekawe, że na Paradzie równości nie pojawił się Jego Ekscelencja, mimo, że niedawno przyjął tytuł „Człowieka Roku” od „Gazety Wyborczej”, która zarówno z sprawę Rospudy, jak i w kampanię na rzecz „równości” szalenie się angażuje. No, ale co nagle, to po diable; na początek niech będzie „Przystanek Woodstock”, a jak Bóg pozwoli, to w następnym roku być może zaszczyci również Paradę Równości.
Na razie unijny Trybunał zabronił Polsce zalesić 160 hektarów pod pretekstem, że może to zaszkodzić ptakom. Pewnie tym, co lubią kalać własne gniazdo. No, mniejsza z tym, bo jeszcze bardziej intrygująca jest cisza, jaka zapadła nam 22 pozwami, skierowanymi do Trybunału w Strasburgu przez powiernictwo Pruskie.
Jeśli Trybunał zacznie rozpatrywać merytorycznie chociaż jeden taki pozew, to choćby go w końcu oddalił, oznaczałoby to, że również stosunki własnościowe na jednej trzeciej polskiego terytorium zostały poddane pod arbitraż międzynarodowy. A przecież pełny Anschluß dopiero przed nami! Potem - to już chyba tylko do rezerwatu?
Stanisław Michalkiewicz
Cykl Moje trzy grosze
Jak nie diamat, to grawitacja?
Komentarz · Radio Maryja · 31 maja 2007 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! Nie da się ukryć; wielu ludzi, a może nawet większość, ma dobra pamięć, ale krótką. Czasami to niedobrze, chociaż z drugiej strony jest to bardzo korzystne dla polityków.
Gdyby ludzie mieli dobra pamięć i w dodatku długą, demokracja chyba by się załamała, bo pomyślmy sami - co można by w takiej sytuacji jeszcze wmówić ludziom przed kolejnymi wyborami?
W ostatnia sobotę i niedzielę Platforma Obywatelska urządziła sobie konferencję programową. Tak naprawdę chodziło o to, żeby dać odpór inicjatywie Aleksandra Kwaśniewskiego, który razem z Lechem Wałęsą i Andrzejem Olechowskim wystartował z Ruchem na Rzecz Demokracji, ale oczywiście nie wypadało tego głośno mówić, bo Ruch na Rzecz Demokracji głosi ten sam program, co i Platforma: odsunąć Kaczyńskich od władzy i zająć ich miejsce.
Ale przecież takiego programu nie wypada głosić, zwłaszcza na konferencji, toteż trzeba było na użytek tak zwanego elektoratu wymyślić jakieś bajki. I tak Platforma Obywatelska ogłosiła między innymi, że stworzy system zachęt dla emigrantów, żeby powrócili do Polski.
Warto wobec tego przypomnieć, że Platforma Obywatelska w czerwcu 2003 roku, kiedy to wraz z Aleksandrem Kwaśniewskim stręczyła nam przyłączenie do Unii Europejskiej, właśnie z możliwości wyjazdu z Polski do pracy w Europie Zachodniej uczyniła główną atrakcję wejścia do Unii.
Gdyby więc ludzie, a zwłaszcza zwolennicy Platformy Obywatelskiej mieli dobrą pamięć i w dodatku długą, mogliby zapytać, jak to możliwe, że cztery lata temu emigracja zarobkowa z Polski była dobra, a teraz jest zła? Na szczęście nikt o to nie zapyta, bo kto by tam pamiętał, co było dobre cztery lata temu?
Dzięki temu Platforma Obywatelska ma do zaoferowania bajkę o potrzebie sprowadzenia emigrantów z powrotem do kraju. Oczywiście jest to bajka na krótki dystans, bo jak tylko w roku 2009 trzeba będzie znowu zaagitować Polaków do zgody na przyjęcie konstytucji Unii Europejskiej, to Platforma nam powie, że jak przyjmiemy konstytucję, to będziemy mogli wyjeżdżać do pracy do każdej prowincji Eurosojuza. No a potem znów będzie lamentować, ze już tyle milionów wyjechało i w związku z tym trzeba stworzyć system zachęt, żeby... i tak dalej.
Jak widać, można stosować tę metodę aż do końca świata, a to właśnie dzięki temu, że ludzie maja dobra pamięć, ale krótką. Jeśli nie pamiętają, co było przed czterema laty, to jakże mają pamiętać to, co wydarzyło się w 1976 roku?
Bo 10 lutego 1976 roku Sejm uchwalił zmianę konstytucji, polegającą m.in. na umieszczeniu tam zapisu mówiącego o „przewodniej sile”, jaką „w budowie socjalizmu” miała być Polska Zjednoczona Partia Robotnicza oraz wpisaniu do konstytucji przyjaźni ze Związkiem Radzieckim.
Zanim to nastąpiło, wiele środowisk podniosło protesty, wskazując, że wpisanie do konstytucji przyjaźni z jakimś państwem prowadzi do dalszego ograniczenia suwerenności Polski. Jak napisał Boy-Żeleński, „w tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz”. Jeśli zgodnie ze swoją konstytucją Polska musiałaby przyjaźnić się ze Związkiem Radzieckim, to Związek Radziecki mógłby stawiać Polsce coraz to nowe i coraz to cięższe warunki tej przyjaźni, no a Polska musiałaby je spełniać.
Oczywiście wszystkie te protesty partia puściła mimo uszu, a Sejm uchwalił zmianę konstytucji prawie jednogłośnie, bo tylko poseł Stanisław Stomma odważył się wstrzymać od głosu. Reszta głosowała za formalnym ograniczeniem suwerenności własnego państwa.
Więc chociaż nie liczę na specjalny rezonans w tak zwanych elitach politycznych, bo te gotowe są sprzedać nie tylko majątek, ale i całą ojczyznę za obietnicę posady w Eurokołchozie, przypominam o tamtych wydarzeniach. Wtedy chodziło tylko o wpisanie do konstytucji przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, podczas gdy dzisiaj stoimy w obliczu decyzji znacznie poważniejszej.
Niemcy w Deklaracji Berlińskiej nakazały wszystkim państwom Eurosojuza przyjęcie konstytucji Unii Europejskiej najpóźniej w 2009 roku. Warto w takim razie przypomnieć art. 1 części I tej konstytucji. Głosi on , że „zainspirowana wolą obywateli i państw Europy (…) niniejsza konstytucja ustanawia Unię Europejską, której państwa członkowskie przyznają kompetencje do osiągnięcia ich wspólnych celów”.
Jest oczywiste, że idzie to znacznie dalej, niż art. 6 konstytucji z 1976 roku, gdzie wpisano tylko przyjaźń ze Związkiem Radzieckim, a nie przyłączenie Polski do Związku Radzieckiego. Teraz natomiast chodzi o formalne przyłączenie Polski do Związku Ra… to jest pardon - do Unii Europejskiej, która ma być odtąd nowym państwem o własnych kompetencjach, z własnym ministrem spraw zagranicznych i tak dalej.
Tymczasem były premier rządu Prawa i Sprawiedliwości, dzisiaj piastujący posadę w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju, chwali Platformę Obywatelską, że w sprawie Unii Europejskiej porzuciła wszelkie wahania i wątpliwości. Przyłączenie Polski do Unii Europejskiej jest jak prawo grawitacji - powiada pan Kazimierz Marcinkiewicz.
Z uwagi na stosunkowo młody wiek może on nie pamiętać, że w 1976 roku partyjniacy podobnie uzasadniali wpisanie do konstytucji przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Oczywiście nie mówili o prawie grawitacji, tylko o nieubłaganych prawach dziejowych, z których wynika konieczność ściślejszej integracji wspólnoty socjalistycznej.
Pan Kazimierz Marcinkiewicz woli prawo grawitacji. Niech mu będzie na zdrowie, bo przecież zrzeczenie się suwerenności własnego państwa jakoś uzasadnić trzeba - jak nie prawami dziejowymi, to przynajmniej grawitacją.
W Sodomie i Gomorze nie znalazło się nawet dziesięciu porządnych ludzi. W Sejmie w 1976 roku zaledwie jeden Stanisław Stomma odważył się nie głosować za zmianą konstytucji, chociaż nie odważył się już głosować przeciw.
Ciekawe, jak będzie teraz? Czy ktoś odważy się zaprotestować, czy też wszyscy polecimy w dół na złamanie karku, zgodnie z prawem grawitacji?
Mówił Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Myśląc Ojczyzna” jest emitowany w Radiu Maryja w każdą środę o godz. 20.50 i powtarzany w czwartek.
Diamat - niezwykle popularny w latach 40. i 50. skrót od dialektyczny materializm; pseudofilozofia marksistowska (przyp. webmaster).