Michałkiewicz Stanisław Teksty VIII


0x01 graphic

Dorzynki

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-08-01 | www.michalkiewicz.pl

Obserwując sytuację polityczną można by odnieść wrażenie, ze nie ma w niej żadnej logiki. Pan Andrzej na przykład ogłasza, że koalicji już „nie ma”, po czym deklaruje z mocą, że nie da się z niej „wypchnąć”.

Znowu PiS oznajmia, że ministrem rolnictwa zostanie pan Mojzesowicz, „bo są żniwa”. Wiadomo, najobfitsze żniwa zawsze są w Ministerstwie Rolnictwa, bez względy na to, kto rządzi, więc takie uzasadnienie nie jest żadną osobliwością. Osobliwością jest dopiero to, że żniwa dopiero się zaczynają, a PiS już urządza dożynki, a właściwie dorzynki - bo chyba tak właśnie należałoby nazwać obecną fazę koalicyjnej sodomii.

Wskazują na to również umizgi Marka Jurka do Platformy Obywatelskiej, żeby przeforsowała zmianę konstytucji i większościową ordynację wyborczą z okręgami jednomandatowymi. Nie da się ukryć, że dla Marka Jurka jest to ostatnia deska ratunku.

Jeśli jednak Platforma go nie posłucha i raczej przyjmie ofertę PiS, by zmienić ordynację poprzez wprowadzenie okręgów czteromandatowych, to zarówno on, jak i resztki, jakie z koalicjantów pozostaną po urządzanych właśnie dorzynkach, będą musiały pójść do Canossy.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

I dobro względne, i zło...

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-08-03 | www.michalkiewicz.pl

Już dawno minęły te czasy, kiedy nauki humanistyczne dostarczały ludziom pewności. Jeszcze w 1919 roku Władysław Tatarkiewicz napisał naukową rozprawę o wiele mówiącym tytule: „O bezwzględności dobra”, ale dzisiaj wszystko to przestało chyba być aktualne.

W „Tygodniku Powszechnym” pan Daniel Olbrychski daje wyraz swemu niezadowoleniu, że „opluwa się autorytety” w osobach panów Damięckiego i Wołoszańskiego, a w „Gazecie Wyborczej” wtóruje mu Jego Ekscelencja arcybiskup Józef Życiński, z tym, że w charakterze autorytetów wymienia zupełnie inne osoby. Niezależnie jednak od tych różnic, wszystkie autorytety łączy jeden wspólny mianownik: każdemu mianowicie przytrafił się casus pascudeus w postaci konfidencjonalnych kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa.

Ale zarówno w oczach pana Daniela Olbrychskiego, jak i Jego Ekscelencji, takie kontakty to nic złego. Złe jest dopiero mówienie o tym, bo to podrywa autorytet. Tymczasem według arcybiskupa Życińskiego „godność” jest ważniejsza niż prawda. Dlatego mówienie prawdy, która może spowodować psychiczny dyskomfort autorytetów zażywających właśnie godności i dekorujących się nawzajem nagrodami i tytułami, stanowi rodzaj zła.

Najwyraźniej w dzisiejszych czasach dobro straciło swój bezwzględny charakter, jaki miało jeszcze w roku 1919. Ano trudno - czasy się zmieniają i nic już chyba na to nie poradzimy. Skoro jednak dobro utraciło swój bezwzględny charakter, to może można mówić przynajmniej o bezwzględności zła? Gdyby chociaż zło miało charakter bezwzględny, byłby to mimo wszystko jakiś stały punkt oparcia w oceanie niepewności.

Niestety również i pod tym względem sprawa nie wygląda najlepiej. Mówi się na przykład, że korupcja jest złem i nawet pod tym pretekstem mamy w koalicji rządowej kryzys polityczny. Tymczasem gdyby francuski prezydent Mikołaj Sarkozy nie skorumpował libijskiego przywódcy Muammara Kadafiego obfitymi dostawami broni i innymi przysługami, to bułgarskie pielęgniarki zostałyby stracone wraz z palestyńskim doktorem. Można zatem bez żadnej przesady powiedzieć, że korupcja uratowała im życie, a skoro tak, to czyż możemy traktować ją jako coś złego?

Jak się okazuje, o wszystkim decyduje skutek: jeśli ktoś, dzięki współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa został, dajmy na to, autorytetem moralnym i zażywa godności, to taki skutek unieważnia tamte nikczemności. Jeśli korupcja prowadzi do politycznego wyniesienia osób z towarzystwa, to czyż można traktować ją jako coś złego?

Taki sposób myślenia nazywano kiedyś obłudą i jeszcze w czasach ewangelicznych była ona surowo potępiana. Od tamtej pory jednak humaniści dokonali ogromnego postępu, dzięki czemu nawet praca profesora Tatarkiewicza z 1919 roku już się zdezaktualizowała, a cóż dopiero - księgi wcześniejsze?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 6.50 i powtarzany w ciągu dnia.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

Wszyscy jesteśmy przestępcami

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-08-03 | www.michalkiewicz.pl

Jak było do przewidzenia, po nadaniu tak wielkiego rozgłosu katastrofie autokaru pod Grenoble, do akcji ruszyła biurokratyczna stonka. Kontrolerzy, ma się rozumieć, poznajdowali w firmie „Caban” mnóstwo tak zwanych „nieprawidłowości”, przede wszystkim - w papierach. Z tego tytułu nałożyli na firmę kary, zaś organizatorowi pielgrzymek, jako że nie miał własnych autokarów, postanowili odebrać licencję.

Polska, podobnie jak inne kraje Eurokołchozu, cierpi na ostrą formę biegunki legislacyjnej. Ustawy, rozporządzenia i zarządzenia, zarówno „europejskie” jak i tubylcze, mnożą się w postępie geometrycznym, wskutek czego nikt nie jest w stanie nawet ich przeczytać, nie mówiąc już o zapamiętaniu czegokolwiek.

W rezultacie każdy, kto podejmuje jakąkolwiek działalność, na pewno dopuszcza się jakiegoś przestępstwa, tylko o tym nie wie. Naturalnie w razie czego kontrolerzy natychmiast te wszystkie „nieprawidłowości” wykryją i z triumfem ogłoszą, dają tym samym dowód swojej przydatności.

Tymczasem to właśnie biurokracja jest przekleństwem naszego życia. Produkuje same „nieprawidłowości” tylko, że nie ponosi za nie żadnej odpowiedzialności. Gdyby jakakolwiek spółka prawa handlowego była zarządzana tak, jak państwo, cały zarząd i rada nadzorcza z cała pewnością znalazłyby się w kryminale.

Niestety jest odwrotnie - do kryminałów wędrują i kary płacą ludzie, którzy desperacko próbują zarobić na siebie i na rosnącą z roku na rok armię naszych pasożytów, którym najwyraźniej przewraca się już w głowach.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

Próby niszczące

Artykuł · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-08-04 | www.michalkiewicz.pl

Zawirowania spowodowane koalicyjną wojną na górze sięgnęły dna, powodując niesłychany zamęt. Wezwany przez premiera Kaczyńskiego do rezygnacji z immunitetu pan Andrzej twierdzi wprawdzie, że koalicja już „nie istnieje”, ale stanowczo deklaruje, że nie da się z niej wypchnąć.

Na trzeźwo pojąć tego nie sposób, ale czyż można utrzymywać się w stanie nietrzeźwości przez kilka tygodni, a kto wie - może i miesięcy? Przecież wojna na górze może się przeciągnąć daleko poza tempus deliberandi, jaki premier Kaczyński wyznaczył partnerom na przyjęcie „warunków dobrego rządzenia”.

Wydaje się, że wśród tych warunków najistotniejszym jest rezygnacja z powołania sejmowej komisji śledczej w sprawie CBA, któremu przytrafił się casus pascudeus w postaci fałszowania dokumentów, których CBA fałszować nie powinno.

Art. 24 ustawy o CBA mówi wprawdzie, że tajniacy mogą posługiwać się fałszywymi dokumentami, ale tylko takimi, które uniemożliwią ich identyfikację bądź identyfikację środków, jakimi się posługują, a więc np. fałszywymi dowodami osobistymi, albo fałszywymi dowodami rejestracyjnymi swoich samochodów, ale nigdy nie dokumentami, na podstawie których można np. nabyć własność, czy wygrać proces sądowy.

Żeby zatem uniknąć niemiłego wrażenia, że za pośrednictwem CBA złapał się za własną rękę, pan premier urządza teraz panu Andrzejowi i wicepremierowi Giertychowi coś, co producenci samochodów nazywają „próbami niszczącymi”.

Próby niszczące polegają na robieniu z samochodami tego, czego nie powinno się robić, np. na puszczaniu silnika na pełnych obrotach bez smarowania, aranżowaniu czołowych zderzeń itp. Mają one na celu sprawdzenie, ile samochód może wytrzymać. Czyż nie identyczna myśl towarzyszyć musi panu premierowi, kiedy tak tarza panów Andrzeja Leppera i Romana Giertycha w smole i pierzu, wyrzucając im z posad kolejnych ludzi?

Z drugiej strony determinacja LiS-a, by w koalicji mimo wszystko pozostać, wskazuje, że i oni mogą mieć jakiś plan, opierający się na spostrzeżeniu znanym jeszcze w Hilterjugend, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Podobnie radził Mickiewicz, który, póki co, chyba ostał się jeszcze w kanonie lektur szkolnych: „Kto tam, gdzie trzeba, zamilczy roztropnie, a wytrwa choć pod młotem - celu swego dopnie”.

Cóż to może być za cel, jeśli nie kontynuowanie kadencji Sejmu, a także - blokowanie, poprzez utrzymywanie koalicji, zmiany ordynacji wyborczej, polegającej na wprowadzeniu okręgów czteromandatowych?

Wprawdzie pan premier dementuje pogłoski o zamiarze zawiązania koalicji z Platformą Obywatelską, ale - po pierwsze - qui s`excuse, s`accuse, a po drugie - w przypadku takiej zmiany ordynacji nie chodzi przecież o żadną „koalicję” tylko ofertę dychotomicznego podziału politycznej sceny i rotacyjne wymienianie się przy sterze, raz pod hasłem odsuwania od władzy „faszystów”, innym razem - „aferałów”.

Czy urządzając próby niszczące swoim koalicyjnym partnerom, pan premier nie demonstruje aby Platformie Obywatelskiej swojej gotowości do nowego porozumienia okrągłego stołu, które byłoby aktem założycielskim Rzeczypospolitej Trzeciej i Pół, skoro Czwarta spaliła na panewce?

Próbując w tym zamęcie znaleźć jakąś busolę, wszyscy instynktownie zwracają się ku Wieszczowi, który i tym razem, ustami Gerwazego, udziela nieomylnej wskazówki: „Gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych - każdy swego”.

Stąd też całe „mainstreamowe” dziennikarstwo rzuciło się do gardła o. Tadeuszowi Rydzykowi, oskarżając go o wszystkie możliwe nieprawości: od sprzeniewierzania się zasadom Ewangelii Chrystusowej, poprzez „krzywdzenie prostych ludzi” (a krzywych ludzi - to można?), aż do utrzymywania swoich zwolenników w przekonaniu, iż Radio Maryja jest obiektem nieustannych ataków - co podniósł kol. Rafał Ziemkiewicz.

Przyznam, że ten ostatni zarzut trochę mnie zdziwił, bo dlaczego właściwie kol. Ziemkiewicz ma o. Rydzykowi za złe, że jest spostrzegawczy? Od jesieni 2005 roku, kiedy to ostatecznie załamały się próby sklecenia koalicji PiS-PO, Radio Maryja znajduje się pod nieustannym obstrzałem.

Już w grudniu 2005 r. w sprawie Radia Maryja interweniował u premiera ambasador Izraela, domagając się „zrobienia porządku”, a tylko „Gazeta Wyborcza” opublikowała w tym miesiącu 26 krytycznych materiałów o Radiu Maryja.

Jeszcze nie skończyła się ta kampania, a już zaczęła się następna, związana z „aferą felietonową”, której byłem mimowolnym sprawcą. Poruszone zostały nie tylko moce piekielne, ale i ziemskie, a nawet niebieskie, jeśli za taką próbę uznać donosy do Watykanu i Zespół Duszpasterskiej Troski.

Potem nastąpił kilkumiesięczny okres pieriedyszki, ale przecież i wtedy „Gazeta Wyborcza” piórem m.in. red. Jacka Holuba („wynajęli też alfonsa, żeby ze mnie się natrząsał”), przez cały czas prowadziła na Radio Maryja ogień nękający.

Wreszcie pan premier uruchomił kolejną kampanię „cięcia po skrzydłach”; najpierw swoją część zadania rozpoczęła „Gazeta Polska”, potem „Wprost”, dzięki czemu pretekst do interwencji zyskał „sam główny Srul” w postaci Centrum im. Szymona Wiesenthala w Los Angeles, za którym podążyło pospolite ruszenie „intelektualistów” i autorytetów moralnych z „Jurkiem Owsiakiem” na czele.

Czyżby pan Rafał tego wszystkiego nie zauważył, skoro sugeruje, jakoby były to prześladowcze urojenia o. Rydzyka? Że michnikowszczyzna, to udrapowane w wolnościowy kostium totalniactwo - wie to każde dziecko.

Że „intelektualiści” będą nadskakiwać każdemu, u kogo zwęszą „kasy pełne” - to też wiadomo od czasów Chorążego Pokoju i Luny Brystigerowej. Ale że do tego chóru dołączy pan Rafał - tego bym się nie spodziewał.

Podczas dyskusji w TVN pan Stanisław Janecki, redaktor naczelny „Wprost” zarzucił mi, że uprawiam „dziennikarstwo koprofagiczne”, m.in. dlatego, że wykorzystuję publikacje „Wprost”, nie mówiąc już o pismach codziennych.

Przyznam, że byłem trochę zaskoczony tak radykalną, samokrytyczną oceną produkcji tygodnika „Wprost”, dokonaną przez jego szefa, ale czyż wypadało mi zaprzeczać? Nie wypadało, tym bardziej, że dziennikarstwo, które pan red. Janecki określił mianem „koprofagicznego” uprawiali również inni, znacznie lepsi ode mnie publicyści, że wymienię choćby Stefana Kisielewskiego.

Zatem nie mogę powiedzieć, bym z tego tytułu znalazł się w jakimś złym towarzystwie, w odróżnieniu od tych, którzy dostają gotowce od tajniaków z bezpieki, uważających ich widocznie za swoich kolegów, jeśli nie wprost - seksotów.

Nawiasem mówiąc, czy nie tutaj właśnie tkwi tajemnica zadziwiającej jednomyślności „mainstreamu”? Na tym świecie pełnym złości wszystko jest możliwe, nawet porozumienie z razwiedką.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Między dwoma kółeczkami

Analiza · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-08-05 | www.michalkiewicz.pl

„Próby niszczące” w koalicji rządowej i związane z tym emocje utrudniają postrzeganie ewolucji sytuacji międzynarodowej Polski, która zdaje się miotać, albo, jak kto woli - tkwić w rozkroku między dwiema kierunkami politycznymi, jakie jeszcze, jak się wydaje, może wybierać. Sytuacja Polski nie jest bowiem pod tym względem komfortowa.

Nie jesteśmy w sytuacji najpiękniejszej panienki na balu, do której ustawiają się kolejki tancerzy. Jesteśmy raczej w sytuacji panienki, która podpiera ścianę i byłaby szczęśliwa, gdyby ktoś zaprosił ją do tańca nawet w kółeczku. Nawiasem mówiąc, w kółeczku, a właściwie w dwóch kółeczkach tańcujemy.

Jednym z nich jest NATO, a drugim - Wspólnoty Europejskie. Problem polega na tym, że te kółeczka zaczynają kręcić się w przeciwne strony, a to za sprawą Niemiec i Stanów Zjednoczonych, których cele zaczynają coraz bardziej się różnić.

Dlatego też Polska ma jeszcze możliwość wyboru, o czym zresztą zaświadcza mimowolnie wzmożona aktywność agentury, wmawiającej pożytecznym idiotom, jakie to pożytki płyną z rozbrojenia państwa, które wtedy może utrzymywać przyjazne stosunki ze wszystkimi swoimi sąsiadami i jakie niebezpieczeństwa ściąga na siebie państwo, próbujące się zbroić.

Popłuczyny po Dmowskim

W czasach rozbiorów Narodowa Demokracja reprezentowała w polskiej myśli politycznej orientację prorosyjską, która mieściła się w szerszym nurcie, zwanym „ugodowym”. Drugim nurtem polskiej myśli politycznej był kierunek insurekcyjny, zwany również „patriotycznym”.

Reprezentanci nurtu patriotycznego często uważali ugodowców za zdrajców, którzy swoje zaprzaństwo maskują jedynie narodowym frazesem, natomiast ugodowcy uważali „patriotów” za niebezpiecznych szaleńców, którzy szantażując naród patriotycznym frazesem, ściągają nań co pokolenie straszliwe klęski, skutkujące stopniowym pomniejszaniem znaczenia narodu polskiego wśród narodów europejskich oraz postępującym zubożeniem wskutek zniszczeń, konfiskat i kontrybucji.

Nurt insurekcyjny traktował bowiem okresy względnego spokoju, jako rodzaj pieriedyszki, którą należy wykorzystać do przygotowania nowego powstania, które tym razem już na pewno doprowadzi do odzyskania niepodległości.

Problem jednak polegał na tym, że każdy zryw niepodległościowy (które zresztą kierowane były przeciwko Rosji), postrzegany był nie tylko przez Rosjan, ale i dwóch zaborców pozostałych, jako inicjatywa skierowana również przeciwko nim, w związku z czym zarówno Prusy, jak i Austria w przypadku powstań skierowanych przeciwko Rosji, zachowywały się co najmniej z rezerwą

Z tego właśnie względu ugodowcy uważali, że największym problemem Polski nie jest niewola, tylko fakt rozbioru, tzn. - podziału terytorium państwowego między trzy państwa. Wskutek tego próby odzyskania niepodległości w tych warunkach siłą rzeczy muszą oznaczać wojnę z całą trójką, a ta skazana jest na niepowodzenie.

Dlatego tez ugodowcy uważali, że należy postawić na ugodę z jednym zaborcą, by przy jego pomocy doprowadzić do scalenia dawnego polskiego terytorium państwowego w ramach państwa zaborczego, a dopiero potem podjąć próbę separacji, w której można ewentualnie skorzystać z pomocy dwóch dawnych zaborców.

Takie przesłanki dyktowały Romanowi Dmowskiemu przyjęcie „orientacji rosyjskiej”. Oczywiście Dmowski przyjmując orientację rosyjską, nie przestawał być polskim patriotą, bo ta cała „orientacja” nie była celem samym w sobie, tylko środkiem do celu, jakim było odzyskanie niepodległości.

Po odzyskaniu niepodległości wszelkie „orientacje” przestały mieć jakąkolwiek rację bytu, ale dziwnym trafem przetrwały one aż do dnia dzisiejszego i to nawet nie jako patriotyczna legenda, dorabiana sobie przez rosyjską agenturę, ale jako wyraz szczerych przekonań. Dzisiejsi „rusofile” uważają się za spadkobierców Romana Dmowskiego, co to kontynuują jego „spuściznę ideową”.

Nie jest wykluczone, że Dmowski uznałby ich wszystkich za durniów, co oczywiście byłoby określeniem uprzejmym, bo w przeciwnym razie uznałby ich pewnie za renegatów.

Europejsy

Na przeciwnym biegunie ulokowały się europejsy, które pragną doprowadzić do pełnej integracji Polski z Unią Europejską tak, żeby jedynymi odrębnościami były tylko jakieś folklorystyczne „łodirydi”. Dominują wśród nich przedstawiciele lobby żydowskiego, co jest skądinąd zrozumiałe, ponieważ nie ma najmniejszego powodu, by lobby żydowskie było zainteresowane zachowaniem niepodległości Polski.

Lobby żydowskie jest zainteresowane pogłębieniem integracji Polski z UE w nadziei, że to właśnie jemu zostanie powierzona misja nadzorowania tutejszej administracji tubylczej, co zapewniłoby społeczności żydowskiej w Polsce status stanu szlacheckiego i przybliżałoby realizację wymarzonego Żydolandu.

O ile jednak można zrozumieć motywy lobby żydowskiego, o tyle trudno pojąć motywy europejsów, że tak powiem, „aryjskich”. Pogłębianie integracji Polski z UE oznacza bowiem poddanie Polski pod kuratelę Niemiec, które specjalnie nawet nie ukrywają swoich roszczeń terytorialnych. W tej sytuacji pogłębianie integracji oznacza uruchomienie procesu, który musi zakończyć się utratą suwerenności polskiej nad Ziemiami Odzyskanymi.

Jest to zatem założenie dokładnie odwrotne od tego, jakim kierowali się w XIX i początkach XX wieku ugodowcy. Im zależało na scaleniu dawnego polskiego terytorium państwowego, podczas gdy europejsy uruchamiają proces ponownego rozbioru.

„Wrogie przejęcie” państwa

„Z konieczności połączymy się z waszym ludem, będziemy jego inteligencją, której dziś nie posiada... Nauczymy go naszej filozofii, naszej polityki, naszej ekonomii i z pewnością lepiej wyjdzie na nas, aniżeli na swoich dotychczasowych przewodnikach” - mówił doktor Szuman do Wokulskiego w „Lalce” Bolesława Prusa.

„My” - to znaczy Żydzi - bo to w ich imieniu doktor Szuman przedstawił tę wizję. Dzisiaj nabiera ona nieoczekiwanej aktualności w kontekście masowego napływu żydowskich wniosków o polskie paszporty, a z drugiej - na nasilających się naciskach na polskie władze, by dokonały na rzecz organizacji żydowskiej diaspory transferu majątkowego wartości ok. 60-65 mld dolarów.

Grupa, która dysponowałaby w Polsce majątkiem tej wartości, siłą rzeczy stałaby się tutejszą szlachtą, panującą nad narodem tubylczym nie tylko materialnie, ale również mentalnie. Bo również w tym kierunku idą usiłowania przybierająca z jednej strony postać intensywnej tresury w politycznej poprawności, ze szczególnym uwzględnieniem starannego unikania „antysemityzmu”, a z drugiej - bezkompromisowe zwalczanie wszelkich zachowujących autonomię mediów.

Aroganckie żądania ograniczenia konstytucyjnych wolności słowa, z jakimi występuje Centrum Szymona Wiesenthala i inne organizacje pod adresem polskich władz państwowych, nie pozostawiają wątpliwości, co do celu jakim jest swego rodzaju wrogie przejęcie państwa, a przecież to dopiero początek.

Aktualność wizji doktora Szumana jest tym dobitniejsza, że część, trudno powiedzieć jak znaczna, dotychczasowych przewodników narodu w osobach inteligentów oraz duchowieństwa, przeszła na stronę wroga. Niektórzy uczynili to z ostentacją, inni jeszcze trochę się tego wstydzą i drapują się w ewangeliczne i inne togi, ale rodzaj i kierunek ich zaangażowania, a właściwie nadskakiwania, nie pozostawia wątpliwości, że decyzję już podjęli.

Sojusznik nakłada kontrybucję?

Alternatywą wobec sierot po Dmowskim i wobec europejsów mogłaby być opcja amerykańska. Problem wszelako polega na tym, iż Stany Zjednoczone nie traktują Polski jako kraju sprzymierzonego. Stany Zjednoczone traktują Polskę jako kraj podbity.

Na kraj sprzymierzony nie nakłada się kontrybucji. Kontrybucję nakłada się tylko na kraj podbity. Okazuje się, że przedstawiciele Stanów Zjednoczonych maja do nas właściwie tylko jeden interes: kiedy wreszcie rząd polski wypłaci żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu żądany przez nich haracz, dzięki któremu będą mogły dokonać wrogiego przejęcia państwa nadwiślańskich tubylców.

Dopiero na tym tle możemy w pełni ocenić, jakim nieszczęściem był dla Polski Aleksander Kwaśniewski, który przyzwyczaił amerykańskich dygnitarzy do takiego traktowania Polski w nadziei, że w nagrodę zrobią go sekretarzem generalnym ONZ, albo jakimś innym figurantem. Zdaje się, ze nawet porobił jakieś w tym względzie obietnice, ale ponieważ wszyscy już wiedzą, że nigdy nie wiadomo, kiedy mówi on serio, a kiedy nie, więc może nie mają one już większego znaczenia.

Niestety również w postępowaniu obecnego prezydenta nie widać w tej sprawie dostatecznej stanowczości, a przecież od tego zależy, czy opcja amerykańska ma w ogóle jakikolwiek sens. Cóż nam po sojuszu, którego jedynym, a w każdym razie najważniejszym efektem ma być rabunek naszego narodu i narzucenie mu obcoplemiennej szlachty?

Jeśli władze polskie nie uzyskają od władz amerykańskich solennego zapewnienia, że zaprzestaną domagać się od Polski zaspokojenia żydowskich roszczeń majątkowych, to wyświadczanie Stanom Zjednoczonym jakichkolwiek przysług mija się z celem.

Jeśli Amerykanie nie widzą, że kontynuowanie traktowania Polski jako kraju podbitego powoduje coraz szybszą erozję tradycyjnego w Polsce uczucia przyjaźni wobec Stanów Zjednoczonych, to trzeba im to dobitnie powiedzieć. A jeśli okazałoby się, że jest to dla nich bez znaczenia, to byłaby to dla naszych władz i dla nas wszystkich bardzo ważna informacja.

Lepiej jest bowiem - jeśli już pojawiłaby się taka konieczność - sprzedawać się samemu, aniżeli udzielać komuś na to licencji, tak, jak rząd polski zrobił w latach 40-tych, wskutek czego Anglicy sprzedali nas Stalinowi w Jałcie. Wiadomo bowiem, ze kto sprzedaje, ten inkasuje, jeśli można tak powiedzieć, honorarium.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Zamiast suwerenności - „wstrzemięźliwość”?

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-08-05 | www.michalkiewicz.pl

Cóż za nadzwyczajny zbieg okoliczności! Akurat w przeddzień 63 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, która tym razem ma być obchodzona w całym kraju, wstrzymana została budowa obwodnicy wokół Augustowa, której odcinek ma przechodzić przez dolinę rzeki Rospudy.

Powstanie Warszawskie, w którym walczyła ofiarna młodzież AK-owska, miało na celu zademonstrowanie światu pragnienia zachowania przez Naród Polski suwerenności politycznej. Suwerenności - a więc zdolności do kształtowania form swego życia zbiorowego po swojemu.

Tymczasem na konferencji w Teheranie, której postanowienia zostały później potwierdzone i skonkretyzowane na konferencji w Jałcie, sprzymierzone mocarstwa postanowiły poddać życie Narodu Polskiego kurateli sowieckiej, w ramach nagrody dla Stalina za udział w wojnie z Niemcami.

Dzisiaj, na wezwanie „Gazety Wyborczej” i Greenpeace'u młodzi przedstawiciele tubylczej ludności polskiej demonstrują przeciwko budowie obwodnicy wokół Augustowa, naiwnie myśląc, że pomysłodawcom tego protestu naprawdę chodzi o komfort żab, a nie o przetestowanie zakresu suwerenności Polski nad własnym terytorium.

A przecież jest oczywiste, że „Gazecie Wyborczej” nie chodzi o żadne żaby, bo nie mają one łuski, jednak młodym przedstawicielom tubylczej ludności polskiej trudno to zrozumieć, skoro ci sami politycy, którzy z okazji 63 rocznicy Powstania Warszawskiego twierdzą, że „wolna Polska jest zawsze wartością najwyższą”, przed czterema laty, przed referendum akcesyjnym, wzywali do poparcia pomysłu przyłączenia Polski do Unii Europejskiej.

Efektem tego przyłączenia jest dzisiaj wstrzymanie budowy obwodnicy wokół Augustowa, bo sprzeciwia się temu Bruksela, odpowiednio nastawiona przez tutejszych europejsów. A zatem - czy w efekcie przyłączenia do Unii Europejskiej Polska powiększyła swoją wolność, czy przeciwnie - weszła na drogę stopniowej jej utraty?

Charakterystyczne jest również to, że chociaż inwestorem obwodnicy wokół Augustowa, jak i w ogóle - całej trasy jest Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, a więc organ administracji państwowej, można odnieść wrażenie, że jest to jakaś prywatna sprawa mieszkańców Augustowa. To oni blokowali przejazd przez miasto w poczuciu bezradności wobec bezkarnego tworzenia faktów dokonanych przez obrońców rospudańskich żab, to oni przyjechali do Warszawy pikietować przez siedzibą Greenpeace-u i Przedstawicielstwem Komisji Europejskiej.

Nawiasem mówiąc, Greenpeace jest osobliwą organizacją, która rozpoczęła działalność w latach 70-tych od protestów przeciwko amerykańskim i francuskim testom jądrowym. Nie przypominam sobie, by protestowała przeciwko sowieckim - albo uważała, że dla „środowiska” są one nieszkodliwe, albo obawiała się zostać bez pieniędzy.

Mniejsza zresztą o to, bo miejsca, jakie mieszkańcy Augustowa wybrali na pikietę, dowodzą, że zdążyli się zorientować, kto jest w Polsce władzą najwyższą, a kto tylko markuje jej posiadanie. Cóż bowiem miał do powiedzenia w tej sprawie pan premier? „Próbowałem to załatwić, chciałem przekonać partnerów z Unii Europejskiej”.

Ale „partnerzy” najwyraźniej nie dali się „przekonać”, więc pan premier bezradnie wzdycha, że „musimy wykazać w tej sprawie pewną wstrzemięźliwość”. No proszę - „musimy”, podczas gdy „Gazeta Wyborcza” i Greenpeace - ani myślą zachowywać wstrzemięźliwości. Ano - skoro władze państwowe biorą dudy w miech, to ludności tubylczej pozostaje już tylko „wstrzemieźliwość”.

Inna rzecz, że sama sobie winna, bo to tylko skutki wcześniejszej lekkomyślności. W referendum akcesyjnym w roku 2003 za przyłączeniem Polski do Unii Europejskiej opowiedziało się 68,63% głosujących, a przeciw - tylko 31,31%. A jak będzie z „traktatem reformującym”?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.

Premier skraca front

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-08-06 | www.michalkiewicz.pl

Starzy ludzie pamiętają, jak to w drugiej fazie wojny niemiecki Wehrmacht, „wycofywał się na z góry upatrzone pozycje”, co niekiedy nazywało się również „skracaniem frontu”. W komunikatach wojennych takie „skracania frontu” miały same zalety, ale tak naprawdę chodziło o ukrycie słabości.

Podobna sytuacja zaistniała w koalicji rządowej. Pan premier Kaczyński chyba już zrozumiał, że PiS jest za słaby nawet na taką wersję IV Rzeczypospolitej, która polegałaby już tylko na zajęciu miejsca rozgromionej „grupy trzymającej władzę” i próbuje „skracać front” w nadziei, że to przegrupowanie pozwoli mu jeśli nie utrzymać władzę, to przynajmniej podzielić się nią w sposób dla siebie korzystny.

Widać to choćby na podtrzymywaniu ofensywy na odcinku Samoobrony i wyraźnym jej zahamowaniu na odcinku Ligi Polskich Rodzin i Radia Maryja. Pan Andrzej, który w dodatku chyba naprawdę się rozchorował, jest pod coraz większą presją między innymi za sprawą wpływowego męża stanu, Wielce Czcigodnego posła Stanisława Łyżwińskiego.

Gdyby nawet zarzuty prokuratorskie podzielić na połowę, to i tak mogłyby one wzbudzić w wielu mężczyznach nie tylko zazdrość z powodu tak licznych okazji do grzechu, ale i respekt dla jego temperamentu - a nie jest wykluczone, że zdrowie pana Andrzeja mogło zostać podkopane właśnie wskutek dotrzymywania mu towarzystwa.

Co prawda wszystko to w sądzie może okazać się hucpą, bo na główną ofiarę posła Łyżwińskiego wykreowana została pani Aneta Krawczykowa, która do dziś dnia nie może się zdecydować, komu właściwie przypisać ojcostwo swej córeczki, a także inne panie, przez całe lata asystujące posłowi i biorące od niego pieniądze, ale zanim to nastąpi, reputacja pana Andrzeja, co tu ukrywać, trochę na tym cierpi.

A tu jeszcze premier Kaczyński poderwał mu autorytet mianując na stanowisko ministra rolnictwa pana Wojciecha Mojzesowicza, dysydenta z Samoobrony, który tylko patrzeć, jak zacznie żelazną miotłą wymiatać z posad wszystkich mało spostrzegawczych. Dla całego klubu jest to nieomylny znak, że trzeba wycofać się na jakieś z góry upatrzone pozycje, a te wskazuje usunięty niedawno z Samoobrony europoseł Czarnecki, któremu podobno udało się w ten sposób skaptować prawie dwie trzecie spośród 44 posłów.

Reszta na razie demonstruje wierność panu Andrzejowi, ale jak długo? Charakterystyczne jest, że dysydenci z Samoobrony nie są wabieni do PiS. Król pruski Fryderyk II często mawiał, że można posługiwać się kanaliami, ale broń Boże nie spoufalać się z nimi. Jak się okazuje, metody sprawdzone w okresie absolutyzmu oświeconego można z powodzeniem stosować również w demokracji.

W ten oto sposób pan premier próbuje odsunąć widmo sejmowej komisji śledczej, która wzięłaby na tapetę Centralne Biuro Antykorupcyjne. Wprawdzie demonstruje niezachwianą wiarę, że jego szefowi w osobie pana Mariusza Kamińskiego „należy się nagroda”, ale jeśli nawet, to - powiedzmy sobie szczerze - chyba tylko za lojalność. Tymczasem komisja, gdyby powstała, na pewno nie zachowałaby wobec pana Mariusza staroświeckiej rewerencji, więc lepiej nie ryzykować.

Dlatego eskalacji naporu na pana Andrzeja towarzyszą ze strony premiera pojednawcze gesty wobec Romana Giertycha, który na takie dictum natychmiast nabrał wigoru, zapowiadając wydanie powtórnego rozporządzenia w sprawie kanonu lektur szkolnych i oświadczając gotowość dymisji, gdyby zostało ono jeszcze raz zmienione przez Radę Ministrów. Mamy zatem dalszy ciąg groteskowej wojny o Gombrowicza z tym, że min. Giertych zapowiada kompromis w postaci dopuszczenia do kanonu fragmentów „Ferdydurke”.

Sytuacja nie jest jednak do końca jasna, bo właśnie premier energicznie zdementował doniesienia, jakoby w specjalnym liście przedstawił Donaldowi Tuskowi ofertę zawiązania koalicji. Dementi premiera uzupełnił rzecznik rządu pan Dziedziczak wyjaśniając, że pan premier nie wysyłał do Donalda Tuska listu z ofertą zawiązania koalicji.

Pamiętając o zasadzie księcia Gorczakowa, który nie wierzył nie zdementowanym informacjom prasowym, można w tej sytuacji dopuścić możliwość, że pan premier wysłał jednak Donaldowi Tuskowi list z inna ofertą - na przykład ofertą wspólnej zmiany ordynacji wyborczej, polegającej na wprowadzeniu okręgów czteromandatowych.

Coś może być na rzeczy, bo Marek Jurek zaapelował do Donalda Tuska, by Platforma przeforsowała zmianę konstytucji i wprowadziła ordynację większościową z okręgami jednomandatowymi. Dla Marka Jurka to byłaby ostatnia deska ratunku, bo w przeciwnym razie - Canossa albo śmierć polityczna.

Ciekawe, że „Rzeczpospolita” zaraz opublikowała sondaż, z którego wynika, że naród ponad wszystko pragnie takiej właśnie ordynacji. W tej sytuacji również skracanie frontu przez pana premiera może być swego rodzaju rozpoznaniem walką - co widać na przykładzie drugiego skrzydła, jakie przed kilkoma tygodniami zostało poddane cięciu - Radia Maryja.

Wprawdzie i premier i prezydent „przyjęli przeprosiny” o. Rydzyka, ale ni stąd ni zowąd z interwencją w sprawie toruńskiego Radia wystąpił do rządu polskiego izraelski ambasador Peleng. Rząd, zamiast natychmiast uznać go za persona non grata z powodu bezczelnego wtrącania się w wewnętrzne sprawy państwa polskiego i w ten sposób nauczyć rozumu wszystkich następnych ambasadorów, przełknął zniewagę w milczeniu, co może być oznaką tchórzliwego nadskakiwania „starszym braciom” przez obydwu braci młodszych, ale równie dobrze - poważnym ostrzeżeniem wobec o. Rydzyka, że wojna może zostać w każdej chwili wznowiona, jeśli tylko Radio odejdzie od „pluralizmu” i zacznie popierać „przedsięwzięcia marginalne”, które w tej retoryce oznaczają Ligę i Samoobronę. Inna sprawa, że LiS nie wykazuje oznak życia, więc może okazać się przedsięwzięciem jednorazowego użytku.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Zespół Duszpasterskiej Troski im. Wiesenthala

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-08-07 | www.michalkiewicz.pl

Tadeusz Boy-Żeleński wspomina, jak to należący do grona wyznawców Stanisława Przybyszewskiego pewien malarz, w stanie nietrzeźwości zwykł zalewać się łzami i czynić wyrzuty Panu Bogu, że „dał mu talent, ale mały”. Jeszcze więcej takich nieszczęśników jest wśród adeptów literatury.

Zwykły człowiek nie ma bladego pojęcia, ilu jest wynalazców perpetuum mobile, ilu posiadaczy otchłannych tajemnic bytu, a choćby tylko i rządu, ilu „narodowych poetów” okrutnej mocy ducha, zwłaszcza po kilku głębszych, ilu zbawicieli ludzkości! Wiedzą o tym redaktorzy gazet, psychiatrzy, no i policja.

Plaga grafomaństwa jest tak powszechna, że część pozbawionych talentu adeptów literatury stworzyła odrębną grupę, nazywając się „filozofami”. Jednym z takich mętnologów był Hegel, o którego twórczości Stendhal trafnie napisał, że jest to „ciemna i źle napisana poezja”.

Prawdziwe nieszczęście polega jednak na tym, że wokół takich mętnologów-grafomanów, gromadzą się wyznawcy, którym szalenie imponuje wszystko, czego nie rozumieją. Zgodnie ze spostrzeżeniem Józefa Goebbelsa, głupstwo powtarzane przez miliony, nabiera cech spiżowych i wreszcie uchodzi za perłę wiedzy.

„Wielkim nieszczęściem jest ludzkości, że ma sąd błędny o wolności” - zauważył w „Towarzyszy Szmaciaku” Janusz Szpotański. I rzeczywiście - za sprawą rzeczonego Hegla „filozofowie” upowszechnili dziwaczne mniemanie, jakoby istniała „wolność od” i „wolność do”. W tym napuszonym żargonie „wolność od” oznacza po prostu brak przymusu, podczas gdy „wolność do” - albo skłonność do czegoś, albo nawet rodzaj uprawnienia, np. do zasiłku.

Ponieważ fantasmagorie Hegla, podobnie jak twórczość wielu innych tego rodzaju wariatów, za sprawą ich wyznawców uchodzi za „naukę”, toteż plaga grafomaństwa rozszerza się z szybkością płomienia. Na uniwersytetach niczego nieświadomi młodzi ludzie z całą powagą się z tego doktoryzują i habilitują, no a potem już jest za późno; „kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta” - przestrzega Szpotański.

Gdyby chociaż grafomani tumanili się tylko nawzajem, to jeszcze można by to jakoś wytrzymać. „Niech w własnym kółku, jak w krzywym zwierciadle, sami się dręczą własną niemożnością” - powiada poeta. Ale gdzieżby tam! Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia! Sytuacja staje się nieznośna przede wszystkim dlatego, że grafomani, którzy za sprawą różnych tytułów, którymi nawzajem szczodrze się obdarzają, już nie zdają sobie sprawy, jeśli nawet mają talent, to tylko „mały” - i pragną zmusić wszystkich dookoła, żeby kuśtykali ich własnym, seryjnym móżdżkiem.

Stąd też, kiedy tylko ktoś czymkolwiek wyróżni się na tle coraz bardziej sformalizowanej przeciętności, zaraz podnoszą klangor, piszą zbiorowe protesty, by tego rodzaju terrorem wymusić ograniczenia wolności słowa. Bo wolność słowa jest dla grafomanów niebezpieczeństwem śmiertelnym, jako że stwarza graniczące z pewnością ryzyko zdemaskowania grafomanii. Dlatego grafomani chętnie tworzą różne korporacje, różne „związki literatów”, różne policje myśli, za pomocą których upowszechniają, a właściwie próbują narzucać tak zwane „standardy”, czyli właśnie swoje fantasmagorie.

Z gwałtowny nasileniem tych prób mieliśmy ostatnio do czynienia za sprawą Centrum im. Szymona Wiesenthala, które, pewnie dzięki donosowi jakiegoś „życzliwego” (czy „drogi Bronisław” nie umoczył tu aby swego paluszka?), nie tylko gwałtownie zaprotestowało przeciwko wypowiedziom o. Tadeusza Rydzyka, ale i zażądało uciszenia go.

Na ten sygnał odruchem Pawłowa zareagowało całe stado „intelektualistów”, a niektórzy spośród nich poczuli się zobowiązani do zaakcentowania swego stanowiska indywidualnie. Wszystko to, ma się rozumieć, podyktowane było troską o zachowanie przez Kościół katolicki właściwego moralnego pionu, który próbuje mu właśnie wyznaczać wspomniane Centrum.

Skoro już nabrało takiej rezolucji, to nie jest wykluczone, że wkrótce wystąpi ono z inicjatywą utworzenia jakiegoś Zespołu Duszpasterskiej Troski o Kościół Katolicki. Coś musi być na rzeczy, bo w przeciwnym razie jakże można by wytłumaczyć, że wśród autorów indywidualnych wystąpień pojawiły się takie osobistości, jak pan Stanisław Obirek, ex-jezuita, czy pan Tadeusz Bartoś - ex-dominikanin, no i oczywiście znane grono katolików zawodowych (katolicy zawodowi to osoby świeckie, utrzymujące się z tego, że są katolikami).

Tylko patrzeć, jak do takiego Zespołu Duszpasterskiej Troski doszlusuje kapitan Grzegorz Piotrowski. Jego obecność wydaje się tam niezbędna nie tylko gwoli gwarancji połączenia rewolucyjnej teorii z rewolucyjna praktyką.

Utrzymaniem właściwego pionu moralnego przez Kościół katolicki interesuje się on już od dawna i zebrał w tej dziedzinie pewne doświadczenia, które mogą okazać się dla Centrum im. Szymona Wiesenthala interesujące, oczywiście jeszcze nie teraz, tylko na etapie następnym, gdy w myśl przepowiedni filozofa, walka klasowa jeszcze bardziej się zaostrzy.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.

Walka o fabrykę gwoździ

Komentarz · Strona Prokapitalistyczna · 2007-08-08 | www.michalkiewicz.pl

Czytając niektórych ekonomistów i słuchając niektórych, a właściwie nie tyle „niektórych”, co większości polityków, przypominam sobie mego przyjaciela z dzieciństwa, Henia Zielskiego z Markuszowa pod Lublinem.

Jako cztero- i pięciolatkowie często bawiliśmy się razem, a że w tamtych czasach nie było zbyt wielu wymyślnych zabawek, więc używaliśmy w tym celu skrzynki ze starymi gwoździami i innymi rupieciami.

Zetknęliśmy się wówczas z problemem kluczowym dla ekonomii, z którego w ogóle ona wyrasta, a mianowicie ze zjawiskiem rzadkości. Nas było dwóch, natomiast skrzynka - tylko jedna i na tym tle rodziły się kontrowersje, kto właściwie ma się nią bawić.

Wprawdzie skrzynka i gwoździe były nasze, tzn. stanowiły własność mojej rodziny, ale wydawało mi się, ze podnoszenie wobec Henia tego argumentu byłoby nietaktowne tym bardziej, że nie chciał on mi jej odbierać „na zawsze”, a tylko chwilowo posiadać w charakterze posiadacza samoistnego, o którym kodeks cywilny mówi, że „włada jak właściciel”.

Ale ja też chciałem ją posiadać i często instynkt posiadania przeważał, budząc niezadowolenie Henia. Pewnego dnia, w przystępie takiego niezadowolenia, Henio Zielski sformułował zasadę, która - o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem - była już wykładana na uniwersytetach, a i dzisiaj znowu przeżywa renesans.

„Jak to może być - zaczął Henio - żeby jeden miał całą fabrykę gwoździ, a drugi żeby nic nie miał? Jak jeden ma całą fabrykę gwoździ, to i drugi niech ma całą fabrykę gwoździ. A jak jeden nie ma nic, to i drugi niech nie ma nic”.

Jak widzimy, w pierwszym zdaniu Henio dał wyraz potrzebie sprawiedliwości społecznej. Każdy powinien mieć to samo, np. fabrykę gwoździ. No bo dlaczego właściwie jeden ma, a drugi nie ma? Tłumaczenie, że np. jeden oszczędzał i sobie kupił, a drugi nie oszczędzał i sobie nie kupił nie każdego przekonuje, zwłaszcza, kiedy nie bardzo ma z czego oszczędzać na zakup fabryki gwoździ.

Widok takiej fabryki w posiadaniu innego budzi w nim rozgoryczenie i pragnienie posiadania takiej samej fabryki. Czy nie jest to aby sprzeczne z dziesiątym przykazaniem Dekalogu, przestrzegającym przed pożądaniem cudzej własności? Z pozoru nie, bo przecież pożądający niekoniecznie pragnie tej samej fabryki gwoździ i pewnie zadowoliłby się taką samą.

Problem wszelako w tym, że z powodu nieszczęsnej rzadkości dóbr bardzo trudno sprokurować mu na poczekaniu taka samą fabrykę gwoździ. Mówiąc szczerze, jest to wręcz niepodobieństwem. W rezultacie pożądanie siłą rzeczy kieruje się w stronę tej fabryki gwoździ, bo wiadomo, że innej nie ma i nie będzie.

A jeśli ktoś nie potrafi tego pożądania opanować, to będzie próbował złamać przykazanie siódme, a kto wie - może i piąte, jeśli właściciel fabryki spróbuje jej bronić. Przypominam sobie, że i między nami czasami dochodziło do bójek na tle posiadania skrzynki z gwoździami, nazywanej „fabryką gwoździ”, więc nie jest to przypuszczenie tak całkiem bezpodstawne.

Jeszcze mniej przekonujący bywa argument, że ktoś ma fabrykę gwoździ, bo ją odziedziczył. Przeciwko temu wysuwa się na ogół zastrzeżenia natury moralnej; heres stał się właścicielem fabryki gwoździ bez żadnej zasługi osobistej, bo rzeczywiście - trudno uznać za osobistą zasługę faktu urodzenia np. w rodzinie Rotszyldów.

Inna sprawa, że pożądający też nie ma mocnego argumentu na rzecz przyznania mu własności fabryki gwoździ poza tym, że bardzo pragnie ją posiadać i tylko sprytnie ubiera swoją żądzę w kostium sprawiedliwości. Gdyby tak zatem odwrócić jego rozumowanie i zapytać, dlaczego właściwie heres ma odziedziczoną fabrykę oddać właśnie jemu, z pewnością nie potrafiłby udzielić zadowalającej odpowiedzi. Widać zatem wyraźnie, że ta cała „sprawiedliwość społeczna” nie ma zbyt mocnych podstaw teoretycznych.

Na domiar złego, z uwagi na ową nieszczęsną rzadkość, sprawiedliwość społeczna, rozumiana jako sytuacja, że każdy ma wszystko, jest nawet teoretycznie niemożliwa do osiągnięcia. Znacznie łatwiejsze, a właściwie jedynie możliwe staje się zatem zrealizowanie drugiego, alternatywnego postulatu Henia Zielskiego, to znaczy, że jeśli jeden nie ma nic, to i drugi niech nie ma nic.

Jest to jedyna możliwa wersja sprawiedliwości społecznej, bo jużci - w przypadku pozbawienia własności każdego, wszyscy zostają zrównani w nędzy. Nic też dziwnego, że tylko ta możliwość mogła być wykorzystana i nie bez kozery została nazwana „socjalizmem realnym”.

Oczywiście niekonsekwentnie, bo nawet wtedy istniało zróżnicowanie stanu posiadania; jak wiadomo, koniak był napojem klasy robotniczej, pitym ustami jej najlepszych przedstawicieli. Nie bądźmy jednak zbyt wymagający od pięcioletniego Henia Zielskiego, skoro nawet dzisiaj uczeni profesorowie uniwersytetów też nie potrafią sformułować tej zasady lepiej.

Czy jednak sytuacja, w której nikt nie ma nic, jest z punktu widzenia ekonomicznego i społecznego pożądana? Wszystko wskazuje na to, że nie, zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę cel, dla którego w ogóle istnieje gospodarka, a więc produkcja i wymiana dóbr i usług. Tym celem jest konsumpcja, a jaka konsumpcja może mieć miejsce w przypadku, kiedy nikt nie ma nic?

Jeśli nikt nie ma nic, to cóż właściwie może skonsumować, zaoszczędzić, albo wymienić? Ex nihilo nihil fit - z niczego nic nie będzie, co zauważyli już starożytni Rzymianie, a więc nie będzie też żadnej konsumpcji. Wygląda na to, że w przypadku spełniania drugiego członu alternatywy nakreślonej przez Henia Zielskiego, jakakolwiek gospodarka utraciłaby sens. W takim razie jest oczywiste, że ziszczenie się tej możliwości jest z punktu widzenia gospodarki absolutnie niepożądane.

Wydaje się też, że sytuacja, w której nikt nie ma nic, jest niepożądana też z punktu widzenia społecznego. Gdyby wszyscy ludzie byli jednakowi - a tacy byliby z pewnością w sytuacji gdy nikt niczego nie ma, tzn. również nie wyróżnia się niczym na tle innych, np. zdolnościami, urodą, czy umiejętnościami - to jeden drugiemu nie byłby do niczego potrzebny.

Żeby bowiem jeden człowiek stał się potrzebny drugiemu, to najpierw musi obudzić jakiej jego zaciekawienie. A co mogłoby zaciekawić człowieka w osobniku takim samym, jak on? Nic zgoła, a skoro nie potrafiłby wzbudzić nawet zainteresowania, to tym bardziej - żadnych uczuć wyższego rzędu, jak np. przyjaźni, czy miłości.

Widać zatem, że komunizm - bo to on właśnie zmierza do osiągnięcia powszechnej urawniłowki - jest ideą prowadzącą gatunek ludzki od cywilizacji, która oznacza zróżnicowanie i skomplikowanie - ku barbarzyństwu, oznaczającemu ujednolicenie i uproszczenie, tzn. sprymitywizowanie. Henio Zielski nie mógł sobie zdawać z tego sprawy, ale cóż powiedzieć o jego dorosłych, utytułowanych naśladowcach?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Przedruk ze Strony Prokapitalistycznej (www.kapitalizm.republika.pl ), gdzie co miesiąc ukazuje się specjalny artykuł Stanisława Michalkiewicza.

„Żywa cerkiew” dla Eurosojuza

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-08-08 | www.michalkiewicz.pl

W odróżnieniu od Wspólnego Rynku, Unia Europejska jest politycznym projektem socjalistów. A u socjalistów - wiadomo; w miarę postępów socjalizmu walka klasowa się zaostrza.

Realizacja politycznego projektu Unii Europejskiej jest już bardzo zaawansowana; zgodnie z rozkazem zawartym w Deklaracji Berlińskiej, do 2009 roku „wszyscy” mają przyjąć konstytucję Eurosojuza, zwaną dla niepoznaki „traktatem reformującym”. W tej sytuacji musi też zaostrzać się walka klasowa, co najlepiej możemy zobaczyć właśnie w Polsce.

Polska bowiem uchodzi w powszechnej opinii za kraj katolicki, a w każdym razie taki, w którym duchowieństwo ma spory wpływ na bieg spraw publicznych i sposób myślenia ludzi. Takiego słonia w menażerii socjaliści nie mogą nie zauważyć, toteż wszystko wskazuje na to, iż walka klasowa nasiliła się zwłaszcza na tym odcinku.

W tej walce chodzi przeforsowanie w Polsce takiej wersji chrześcijaństwa, która nie kolidowałaby z projektami zoperowania europejskich narodów na socjalistyczną modłę. Socjalizm ma być przyjęty powszechnie i bez zastrzeżeń. W tej sytuacji dopuszczalna wersja chrześcijaństwa przyjmuje kształt tzw. „kościoła otwartego”, tzn. podporządkowanego i posłusznie podporządkowujacego się „standardom” ustalanym przez gremia polityczne.

Dlatego militanci „kościoła otwartego” z pasją zwalczają chrześcijaństwo tradycyjne, według którego „bardziej trzeba słuchać Boga, niż ludzi”. W „kościele otwartym” - odwrotnie - bardziej słucha się ludzi, zwłaszcza mających wpływy w instytucjach i „prasie międzynarodowej”. „Kościół otwarty” przypomina pod tym względem „żywą cerkiew” jaką bolszewicy stworzyli w Rosji, kiedy po rozgromieniu cerkwi prawosławnej odkomenderowali do stanu duchownego pewną ilość czekistów.

W Polsce odbywa się to trochę inaczej; czekiści w ramach swego koncernu medialnego (TVN, rozgłośnie radiowe, „Tygodnik Powszechny”) tworzy „kanał religijny” do propagowania „judeochrześcijaństwa” pod dyrekcją „starszych braci”. Uruchomienie tego kanału uważane jest za wielki krok naprzód w budowie socjalizmu, więc nic dziwnego, że i walka klasowa niebywale się zaostrzyła.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

By armia mogła maszerować

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-08-10 | www.michalkiewicz.pl

Jeszcze płonie znicz zapalony w 63 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, a już zbliża się kolejna rocznica - tym razem nie klęski militarnej, tylko zwycięskiej bitwy, która dała naszemu narodowi, a także innym narodom Europy Środkowej, 20-letni okres wolności od sowieckiego komunizmu. Mówię oczywiście o rocznicy bitwy warszawskiej w 1920 roku, która była przełomowym momentem wojny polsko-bolszewickiej i słusznie uważana jest za osiemnastą decydującą bitwę w dziejach świata.

O ile sam przebieg bitwy jest stosunkowo dobrze znany również dzięki spektakularnemu hołdowi, jaki poległym w niej żołnierzom polskim złożył papież Jan Paweł II - o tyle mniej znane są jej aspekty - że tak powiem - logistyczne. Marszałek Wellington mawiał, że „armia maszeruje na brzuchu”, to znaczy, że aby odnosiła zwycięstwa, musi mieć buty, żywność i amunicję.

Otóż mało kto wie, że zwycięstwo w bitwie warszawskiej zawdzięczamy również Węgrom, rządzonym wówczas przez regenta Michała Horthy`ego. Węgry przekazały wówczas Polsce co najmniej 60 milionów sztuk amunicji karabinowej, kilkadziesiąt tysięcy pocisków artyleryjskich, a przede wszystkim - wydatnie pomogły dostarczyć do Polski nie tylko własny, ale przede wszystkim - francuski materiał wojenny, bez którego zwycięstwo nie byłoby możliwe. Na skutek blokady zastosowanej przez Niemcy i Czechosłowację, pomoc ta dotarła niemal w ostatniej chwili i amunicja prosto z pociągów stojących na stacji w Skierniewicach, dostarczona została na linię frontu.

Wspominam o tym nie tylko dlatego, by ten gest węgierski wobec Polski nie został zapomniany. Wspominam o tym przede wszystkim dlatego, byśmy w przededniu święta Wojska Polskiego poświęcili trochę uwagi i troski naszym Siłom Zbrojnym.

Wymagają one modernizacji, a ta modernizacja wymaga pieniędzy. Polskie siły zbrojne są częścią sił zbrojnych NATO, rozlokowaną na wschodnim skraju obszaru obrony Sojuszu Północnoatlantyckiego. Zatem modernizacja armii polskiej leży we wspólnym interesie całego Paktu. W tej sytuacji celowe wydaje się rozważenie przez naszych sojuszników militarnej konwersji polskiego zadłużenia zagranicznego.

Chodzi o to, żeby zamiast spłacać te długi, Polska za zgodą państw-wierzycieli przeznaczyła te pieniądze na modernizację własnej armii. Załatwienie tej sprawy byłoby najlepszym prezentem dla naszego wojska w dniu jego święta, w rocznicę zwycięstwa nad bolszewikami.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 6.50 i powtarzany w ciągu dnia.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

O jedno zdanie za dużo?

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-08-10 | www.michalkiewicz.pl

Czy były już minister spraw wewnetrznych Janusz Kaczmarek był od początku „kretem” razwiedki przy Kaczyńskich? Jego kariera w prokuraturze od 1988 roku jest tak błyskotliwa, że wykluczyć tego nie można.

Ewentualne powiązanie Janusza Kaczmarka, podobnie jak i szefa CBŚ, pana Marca z razwiedką pozwala wyjaśnić przyczyny wymknięcia się Andrzeja Leppera z pułapki, jaka zastawiło na niego Centralne Biuro Antykorupcyjne. Zawsze twierdziłem, że operacja CBA musiała być od początku monitorowana przez jakąś inną razwiedkę, która w odpowiednim momencie postanowiła ostrzec pana Andrzeja, wywołać w ten sposób długotrwały kryzys polityczny i postawić państwo w dryfie.

Wydawało mi się jednak, że krajowa razwiedka jest już pod kontrolą konstytucyjnych władz państwa, więc podejrzewałem gestapo. Tymczasem okazuje się się, że niekoniecznie - że razwiedka mogła uplasować swoich uśpionych agentów na wysokich stanowiskach państwowych. W takiej sytuacji pewność siebie, z jaką pan Andrzej rozpoczął wojnę z premierem, łatwo wyjaśnić ufnością w skuteczność razwiedkowej protekcji.

Ale i premier nie żartuje. Dymisja Janusza Kaczmarka, szefa policji i szefa CBŚ wskazuje, że jak wojna - to wojna. Ciekawe, czy panu Andrzejowi nie zmięknie rura, kiedy uderzenie w razwiedkę usunie mu ziemię spod nóg?

Janusz Kaczmarek w swoim oświadczeniu poparł powołanie sejmowej komisji śledczej, co wzmacnia podejrzenia, że tym razem już nie udaje, że jest sobą, a nie kretem. Umieścił tam też jedno zagadkowe zdanie, że prokuratura kierowana przez Zbigniewa Ziobrę nie jest w stanie wykryć źródła przecieku.

Albo chciał w ten sposób dać wyraz pogardy wobec niedawnego swojego zwierzchnika, albo lekkomyślnie przyznał się do zlikwidowania dowodów, które umożliwiłyby wykrycie tego źródła. W tym drugim przypadku byłby to przedostatni kamyczek w mozaice. Ostatnim byłoby oczywiście skazanie za udział w spisku przeciwko państwu.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

Dżentelmeneria nowego typu

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-08-11 | www.michalkiewicz.pl

Prawdziwa zasługa nie powinna pozostać bez nagrody. Wprawdzie ostatnio aż roi się od komentarzy na temat polskiej sceny politycznej, ale mało kto wspomina o prawdziwym jej kreatorze.

No, może nie jedynym, ani nawet nie najważniejszym, bo czyż można w Polsce prowadzić skuteczną politykę nie będąc agentem jakiejś razwiedki? Jedna partia reprezentuje interesy BND, inna znowu - CIA, jeszcze inna - Mosadu, nie mówiąc już o GRU, a reszta - to partie nieskuteczne.

Pomijając jednak te wszystkie razwiedki, wypada wspomnieć o panu Piotrze Tymochowiczu. Mówią, że wystrugał on z banana mnóstwo wpływowych mężów stanu, więc również jest niekwestionowanym kreatorem polskiej sceny politycznej.

Z panem Tymochowiczem zetknąłem się przed laty w warszawskiej telewizji kablowej „Porion”, gdzie akurat uczestniczyłem w programie na tematy obyczajowe. Program był nadawany „na żywo”, a oprócz pana Tymochowicza brała w nim udział dama uwielbiająca skandalizowanie. Wraz z panem Piotrem przedstawiła pogląd, że nie istnieją granice wstydliwości.

Zaproponowałem jej tedy, by ściągnęła przed kamerami majtki. Nie chciała się zgodzić i w ten sposób okazało się, że granice wstydliwości jednak są, ale program oczywiście musiał się na tym zakończyć, bo nie było już nad czym dyskutować.

Mimo tego rodzaju pomyłek, pan Tymochowicz rzeczywiście potrafi kreować wpływowych mężów stanu, toteż różni ambicjonerzy garną się podobno do niego na wyścigi. On robi z nich osobistości i to pewnie dlatego politycy i partie coraz mniej się między soba różnią. Jak się mają różnić, skoro wyszli spod jednej sztancy? Każdy jest, ma się rozumieć, wpływowym mężem stanu, ale jeden jest bardziej, a drugi mniej wpływowy. Najbardziej wpływowy i charakterystyczny dla tego grona wydaje się pan Andrzej Lepper.

Pan Andrzej Lepper przebył długą drogę, zanim został dżentelmenem. Być może właśnie dlatego stara się być dżentelmenem w każdym calu. Obecnie, za sprawą Adama Michnika, w środowisku dżentelmenów pojawiła się nowa, świecka tradycja nagrywania prywatnych rozmów ukrytym magnetofonem i używania takich nagrań do szantażu.

Szanujący się dżentelmen bez magnetofonu nie rusza się na krok i jeśli nie chce zostać autorytetem moralnym, to w ten sposób zbija kapitał polityczny. Ta nowa tradycja wypiera starą, którą najlepiej ilustruje przypadek rosyjskiego ministra spraw wewnetrznych Durnowo (tak się naprawdę nazywał!) i cesarza Aleksandra III.

W środowisku ówczesnych „wykształciuchów” Aleksander III nie miał dobrej reputacji. Oto jaką recenzję uzyskał pomnik tego cesarza: „na cokole stoi koń, na koniu siedzi cham, na chamie - czapka”. A jednak, kiedy okazało się, że minister Durnowo próbował szantażować żonę argentyńskiego posła posiadanymi jej listami (z powodu zacofania technicznego nagrań wtedy jeszcze nie było), a poseł się poskarżył, cesarz odręcznym pismem nakazał: „wypędzić won tę świnię w ciągu 24 godzin!”. Miał oczywiście na myśli ministra Durnowo. I tak się stało.

Niestety w demokracji, zwłaszcza takiej jak nasza, nie ma już powrotu do tamtych, monarchicznych zwyczajów i standardów. Pewnie dlatego ujawniło się, że „elektorat” Platformy Obywatelskiej „wytrzymałby” chwilowy sojusz z panem Andrzejem.

Dzięki temu można by przeprowadzić konstruktywne wotum nieufności, a więc zmienić rząd bez ryzyka nowych wyborów. Bez pana Andrzeja ta sztuczka nie mogłaby się udać i to jest najlepsza ilustracja sukcesu pana Piotra Tymochowicza.

PS. Informacja z poprzedniego felietonu o wynikach referendum akcesyjnego dotyczyła oczywiście województwa podlaskiego.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.

Agonia IV Rzeczypospolitej

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-08-13 | www.michalkiewicz.pl

Kiedy tysiące pielgrzymów ze wszystkich stron Polski maszerują ku Jasnej Górze w Częstochowie, by zdążyć na uroczystości 15 sierpnia, kiedy inne rzesze wylegują się na plażach, pławią w jeziorach i rzekach, buszują po lasach, wspinają się na góry, kiedy jeszcze inni pocą się przy żniwach i hutniczych piecach, kiedy do gmachu Sejmu wkraczają ekipy remontowe, by po parlamentarnych wakacjach wszystko było na swoim miejscu - rozpoczęła się agonia IV Rzeczypospolitej.

Jak zwykle zaczęło się od tego, czego nikt nie brał w ogóle pod uwagę. Oto Państwowa Komisja Wyborcza odrzuciła sprawozdania finansowe PiS i SLD z ostatnich wyborów. Jeśli tę decyzję podtrzyma Sąd Najwyższy, to będzie to oznaczało pozbawienie PiS i SLD subwencji budżetowej.

Na wieść o decyzji PKW Andrzej Lepper nabrał nadzwyczajnego wigoru i niezależnie od zapowiedzi powołania sejmowej komisji śledczej w sprawie CBA, zapowiedział publikację taśm z potajemnymi nagraniami rozmów, jakie prowadził z premierem Kaczyńskim. W ten sposób sprawdziło się przysłowie, że kto z chłopem pije, ten z nim pod płotem leży.

Król pruski Fryderyk II wyrażał tę myśl trochę inaczej, utrzymując, że można posługiwać się kanaliami, ale za żadne skarby nie wolno się z nimi spoufalać. Co tu dużo mówić - świętą rację miał Stary Fryc!

Na takie dictum premier Kaczyński przerwał urlop i wkrótce objawiły się skutki. Z rządu wyleciał na zbity łeb minister spraw wewnętrznych Janusz Kaczmarek, a jednocześnie z nim opuścił swoje stanowisko komendant główny policji pan Kornatowski i szef Centralnego Biura Śledczego pan Marzec.

Na konferencji prasowej premier ujawnił, że Janusz Kaczmarek znalazł się „w kręgu podejrzeń” w związku z przeciekiem, dzięki któremu Andrzej Lepper wyśliznał się z puałpki, jaką zastawiło na niego CBA. Janusz Kaczmarek oczywiście wszystkiemu zaprzecza, ale jego zachowanie do złudzenia przypomina zachowanie pana Andrzeja, co skłania do podejrzeń, że mogli z jednego komina wygartywać, tylko oczywiście każdy inaczej, zgodnie ze swoim emploi.

Czy Janusz Kaczmarek miał powiązania z razwiedką i w tym charakterze został uplasowany w ścisłej ekipie Kaczyńskich - tego pewnie nigdy się nie dowiemy, ale skoro TVN - stacja którą podejrzewam nie tylko o związki, ale przede wszystkim o razwiedkowy rodowód, wierzy Januszowi Kaczmarkowi bezgranicznie oskarżając jednocześnie ministra Ziobro i cały rząd o intencje ukrycia jakichś zagadkowych zbrodni, to hipoteza, iż rząd premiera Kaczyńskiego nie do końca razwiedkę rozpędził, jest bardzo prawdopodobna.

Co więcej - dymisje aż trzech policyjnych dygnitarzy, w tym dwóch - z prokuratorskim rodowodem - i to w związku z przeciekiem pokazują, że mimo rozwiązania WSI razwiedka mogła zachować jeszcze wiele sekretnych rezerw, nie mówiąc już o bratniej pomocy z zewnątrz.

W tej atmosferze doszło do czterogodzinnej rozmowy prezydenta Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem, po której Michał Kamiński z Kancelarii prezydenta oświadczył, iż obydwie strony doszły do wniosku, iż najlepszym rozwiązaniem sytuacji będą wybory już w jesieni bieżącego roku. Oznacza to początek agonii IV Rzeczypospolitej, bo w tej sytuacji nie ma już mowy o jej kontynuacji.

O tym - co w zamian - była właśnie ta czterogodzinna rozmowa. Wiadomo, że mówiono o uchwaleniu ustaw „niezbędnych dla państwa”, m.in. w sprawie układu z Schengen. Czy wśród tych „niezbędnych” ustaw jest również nowelizacja ordynacji wyborczej? Wykluczyć tego nie można, a fakt, iż prezydent rozmawiał akurat z szefem PO, z którą podobno PiS omawiał nowelizację polegającą na utworzeniu 4-mandatowych okręgów wyborczych, czyni taka hipotezę bardzo prawdopodobną.

Taka ordynacja oznaczałaby w praktyce podział sceny politycznej między PiS i PO, bo pozostałe ugrupowania, nawet w przypadku konsolidacji, mogłyby mieć kłopoty z przeskoczeniem faktycznego progu wyborczego, znacznie wyższego od ustawowych 5%.

W ten oto sposób, już teraz PO staje się jakby wspólnikiem PiS, podczas gdy dotychczasowi koalicjanci mogą zostać wyeliminowani z rządu w ciągu najbliższych dwóch tygodni, bo administrować do wyborów PiS potrafi samodzielnie.

Taki obrót sprawy jest dla PO korzystny, bo to ona znajduje się dzisiaj na czele notowań, a w sytuacji prawdopodobnego zablokowania SLD, PSL, Samoobronie i LPR-owi dostępu do Sejmu, mogłaby przejąć władzę bez potrzeby wchodzenia w kłopotliwe koalicje.

Wygląda zatem na to, że PO zdecydowała się przyjąć ofertę PiS, odrzucając tym samym ofertę LiD, polegającą na przyśpieszeniu wyborów bez zmiany ordynacji. Ta oferta skazywałaby PO na koalicję z LiD-em, który dzięki sekretnym rezerwom razwiedki już wkrótce stałby się de facto politycznym kierownikiem całego przedsięwzięcia.

W tej sytuacji prawdopodobnie nie dojdzie już do powołania sejmowej komisji śledczej w sprawie CBA, bo prawdę mówiąc, nie miałaby ona wiekszego sensu poza jednym - umożliwienia Andrzejowi Lepperowi zapoznania się z materiałami, jakie zgromadziła prokuratura. Nie sadzę jednak, by PO zamierzała wyrządzić mu tę przysługę skoro ustami Jana Rokity wyklucza jakiekolwiek wspólne przedsięwzięcia.

Jeśli zatem te przypuszczenia sa trafne, to zaraz po zakończeniu wakacji parlamentarnych 22 sierpnia będzie musiał pojawić się projekt nowelizacji ordynacji wyborczej, tak, by ekspresowy proces legislacyjny zmieścił się w wyborczym kalendarzu.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Ostatnia nadzieja - system prezydencki

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-08-14 | www.michalkiewicz.pl

Kryzys polityczny w koalicji rządowej przybrał formę ostrą, to znaczy - formę otwartej wojny z PiS-em a zwłaszcza - z premierem Kaczyńskim, który przed miesiącem przedsięwziął operację „cięcia po skrzydłach”.

Tym razem intryga, chociaż zaplanowana nieźle, spaliła na panewce bo chyba była monitorowana przez razwiedkę wyższego rzędu; CBA najwyraźniej od początku było tropione przez KOGOŚ, kto w decydującym momencie otrzegł pana Andrzeja, a nawet pana Rybę.

Przy okazji CBA posłużyła się metodami nie mieszczącymi się w granicach prawa, toteż premier Kaczyński robi wszystko, by nie dopuścic do powolania komisji śledczej. Z drugiej strony pan Andrzej nie wie, czy CBA nie podsłuchało jednak czegoś kompromitujacego i dlatego pragnie za pośrednictwem komisji się tego dowiedzieć.

Tę patową sytuację zdynamizowała decyzja Państwowej Komisji Wyborczej o odrzuceniu sprawozdania finansowego PiS i SLD. Powiedzmy sobie szczerze, że procedury ustanowione w ustawie, w której palce maczał marszałek Ludwik Dorn, są tak skonstruowane, że uchronienie się przed popełnieniem przestępstwa jest niepodobieństwem.

W tej sytuacji PKW może pod tym pretekstem zapoczątkować procedurę likwidacji każdej partii. Tym razem padło na SLD i PiS, co stawia tę partię w kłopotliwym położeniu, zwłaszcza gdyby Sąd Najwyższy zechciał akurat przy tej sprawie urządzić pokaz swojej niezawisłości i skargę PiS oddalił. PiS musiałoby wtedy, pod rygorem wykreślenia z rejestru, zwrócić otrzymane subwencje budżetowe.

Wykreślenie z rejestru nie jest, powiedzmy sobie szczerze, żadną dolegliwością; już następnego dnia można by założyć nową partię pod jakąś inna nazwą. Problemem sa natomiast pieniądze. Nowa partia nie dostałaby subwencji, a jak tu bez pieniedzy robić wybory?

Poczucie odpowiedzialności za Polskę mogłoby w tej sytuacji skłonić wielu działaczy do umizgów do innych partii, np. Platformy i sądzę, że na to własnie postawił pan Andrzej, skłaniając Samoobronę do powzięcia uchwały że PiS zerwał umową koalicyjną, ale ministrowie Samoobrony nie podaja się do dymisji, tylko „oddaja do dyspozycji” premiera.

Jest to idiotyzm podwójny, po pierwsze dlatego, że Samoobrona stwierdza fakty przez głosowanie. Skoro ma takie poczucie mocy sprawczej, to może przegłosowałaby w Polsce dobrobyt, na przykład 100 milionów dla każdego i jeszcze pół litra do obiadu? Podobnie „oddawanie” się ministrów do dyspozycji premiera nie ma najmniejszego znaczenia prawnego, bo każdy minister jest „oddany” do dyspozycji premiera na podstawie konstytucji, więc pan Andrzej najwyraźniej swoich, że tak powiem, członków płci obojga, podpuścił.

Ale metoda się spodobała i tylko patrzeć, jak również ministrowie Ligi Polskich Rodzin „oddadzą się” premierowi. Kiedyś o takiej taktyce mówiono: „i pieniadze zarobić, i wianuszka nie stracić” - i oto na naszych oczach zaczynają zacierać się granice demi-mondu i rządu.

Przyglądając się temu widowisku, jakie robią z siebie zarówno politycy, jak i zmobilizowani dziennikarze, trudno opanować odruch obrzydzenia do demokracji. Okazuje się, że losy całego państwa mogą zależeć od tego, czy przed sądem prokurator udowodni jakiemuś knurowi, że swoich dziwek nie rżnął za obopólnym porozumieniem, albo że ministrem zupełnie niepotrzebnego resortu, jakim jest resort rolnictwa (czy gdyby nie było tego ministerstwa zboże przestałoby rosnać, a kury się nieść?) został nie ten ambicjoner, co trzeba.

Nawiasem mówiąc, przy tej okazji natychmiast wyszła na jaw ukrywa sympatia, jaka dla pana Andrzeja żywiła przez cały czas razwiedka. Nie tylko został dokooptowany do grona autorytetów moralnych, ale TVN, którą podejrzewam, iż została założona przy udziale razwiedki i jej tajnej kasy, urządziła mu prawdziwy festiwal.

Życzliwość razwiedki dla pana Andrzeja posunęła się tak daleko, że nawet pan red. Sekielski, gwiazda polskiego dziennikarstwa, laureat wszystkich możliwych nagród, jakimi się „mainstream” nawzajem obsypuje, posłużył za podstawkę pod mikrofon, do którego pan Andrzej kierował swoje tokowisko.

Ano - jak pan każe - sługa musi. Ciekawe, czy w miarę zaostrzania się walki klasowej również jakaś sławna gwiazda TVN będzie musiała nadstawić się drugiemu obok mego faworyta, posła Filipka, wpływowemu mężowi stanu, czy też obejdzie się bez takiej ostentacji?

Niestety wygląda na to, ze mimo narastającego wstrętu do demokracji, nasi okupanci, zarówno tubylczy, jak i brukselscy, z demokracji nie zrezygnują. W tej sytuacji warto podjąć próbę maksymalnego w tych warunkach zbliżenia jej do monarchii, przy zachowaniu demokratycznej podstawy w postaci powszechnego głosowania.

Mówię oczywiście o zmianie systemu parlamentarno-gabinetowego na system prezydencki. Zgodnie z konstytucją prezydent już jest wybierany w wyborach powszechnych, więc wielkiej rewolucji by nie było.

System prezydencki zaś polega na tym, że w osobie prezydenta spoczywa cała władza wykonawcza. Nie ma „Rady Ministrów” jako kolektywnego organu władzy pod przewodnicwem prezesa, czyli premiera. Jedynym organem władzy wykonawczej jest prezydent, który dobiera sobie współpracowników, tzn. ministrów, według swego uznania, bez pytania Sejmu o zgodę.

W ten sposób można by zapewnić państwu stabilny rząd, a posłowie niechby się w Sejmie nawzajem pozagryzali, bo coraz wyraźniej widać, że potrzebni oni są Polsce jak psu piąta noga.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.

Precz z demokracją!

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-08-15 | www.michalkiewicz.pl

Ponownie rzucam to hasło, bo słuszne rzeczy trzeba przypominać „w porę i nie w porę”. Kiedy zewsząd słychać lamenty („po wsiach, miasteczkach słychać lamenty, że pani A. znów nosi brzuch wzdęty”) nad upadkiem obyczajów politycznych w Polsce, powtarzam nieśmiertelną diagnozę Stefana Kisielewskiego: „to nie kryzys, to rezultat!”.

Przecież ideałem demokracji przedstawicielskiej - a taką właśnie pragniemy zbudować - jest reprezentatywność. Zatem reprezentację parlamentarną powinni mieć kryminaliści - no i mają. Ladacznice - w języku ewangelicznym zwane „jawnogrzesznicami” - też mają, a przecież w tej dziedzinie jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa.

A czyż PT Korrupcjoniści mieliby być pozbawieni reprezentacji parlamentarnej? Uchowaj Boże! Nie można też zapomnieć ani o byłych (?) konfidentach - środowisku nader wpływowym i solidarnym, no i oczywiście - o konfidentach aktualnych, współpracujących z razwiedkami tubylczymi i obcymi. Warto sobie to wszystko dokładnie przemyśleć przed zbliżającymi się wyborami, żeby następny parlament też odpowiadał demokratycznym standardom.

Znakomitej wskazówki dostarcza nam, jak zwykle zresztą, Adam Mickiewicz. Na weselu Tadeusza i Zosi grała wprawdzie orkiestra wojskowa, ale przybyli też muzykanci demokratyczni: „cymbalista, skrzypak i kozice”. „Jeśli się ich odprawi, biedni będą płakać” - lituje się nad grajkami Wieszcz, rzucając jednocześnie pragmatyczną uwagę, że „lud przy innej muzyce nie potrafi skakać!”.

Wieszcz oczywiście przesadził. Lud zawsze skacze, jak mu zagrają; „nie hymnów trzeba tym, którzy w zaschłej piersi, pod zgrzebną koszulą czcze serca noszą, krzycząc za kawałkiem chleba, a biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom”.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

Na psy i inne istoty

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-08-17 | www.michalkiewicz.pl

Niewiarygodne, ale wygląda na to, że nawet w poglądach członków „Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot” może tkwić racjonalne jądro. Wspominam akurat o nich, ponieważ uważam ich za wyjątkowo głupią i niebezpieczną sektę, która, o ile mi wiadomo, uważa, że gwoli zapewnienia przestrzeni życiowej „wszystkim istotom”, np. bakteriom syfilisu, należałoby zredukować ludność świata.

Ciekawe od jakiej części nasi radykalni ekologowie rozpoczęliby tę redukcję. Gdyby od jakiegoś narodu mniej wartościowego, to jeszcze, jeszcze, ale gdyby coś im poszło nie tak?

Ale nie o to w tej chwili chodzi; każdy, kto uważa, że na Ziemi jest za dużo ludzi, powinien rozpocząć redukcję od siebie. Gdyby ta zasada była rygorystycznie egzekwowana, zaraz by się okazało, że na Ziemi nie ma żadnego przeludnienia.

Sprawdzono tę metodę w Hiszpanii, przy pomocy Św. Inkwizycji. Teraz byle kretyn wyżywa się na Św. Inkwizycji, jaka to ciemnota i w ogóle. Tymczasem było akurat odwrotnie; oto do Supremy inkwizycji hiszpańskiej dotarło doniesienie, że w jakejś wsi w Pirenejach pojawiła się czarownica.

Posłano ojca Salazara, który po wnikliwym zbadaniu sprawy złożył sprawozdanie, na podstawie którego Suprema orzekła, iż oskarżenie kogokolwiek o czary jest dowodem herezji.

A z heretykami Inkwizycja nie żartowała, podobnie jak dzisiaj demokratyczne państwa prawne z kłamcami oświęcimskimi, więc ani w Hiszpanii, ani w jej posiadłościach zamorskich nie było ani jednego przypadku czarów, gdy w protestanckiej części Europy czarownice płonęły na stosach dosłownie tysiącami.

Ale czy kretyni po akademiach pierwszomajowych wiedzą takie rzeczy? Jasne, że nie, ale w ramach dobrych uczynków przypominajmy. A nuż jeden z drugim się opamięta?

Więc racjonalne jądro, jakiego można dopatrzyć się nawet w poglądach członków nieszczęsnej „Pracowni”, polega na identyczności zachowań, jeśli nawet nie „wszystkich istot”, to przynajmniej ssaków.

Nie wiem zresztą, czy członkowie tej ekologicznej sekty w ogóle to wiedzą, bo podobieństwo to odkrył Konrad Lorenz, o którym większość ekologów pewnie w ogóle nie słyszała. Do uprawiania ekologii jest to zresztą zupełnie niepotrzebnie; ekologom wystarczy wiedzieć, kto w okolicy zamierza podjąć jakąś inwestycję, by w odpowiednim momencie, przy pomocy szantażu wydoić z niego forsę i tak pędzić wesołe życie aż do naturalnej śmierci.

Otóż Konrad Lorenz opisał spotkanie psów rozdzielonych drucianą siatką. Psy biegły naprzeciw siebie wzdłuż siatki, sprawiając wrażenie, że gdyby nie ona, to pożarłyby się nawzajem w mgnieniu oka. I oto nagle siatka się skończyła; psów nie oddzielało już nic. I w tym momencie cała wściekłość natychmiast z nich wyparowała; na sztywnych nogach, bez szczeknięcia, czy choćby warknięcia, rozeszły się w przeciwne strony.

Czyż nie identycznie zachowali się nasi czołowi politycy, którzy, podobnie jak tamte psy, są przecież ssakami, kiedy po rozmowie prezydenta Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem ukazał się komunikat zapowiadający jesienne wybory? Jak przedtem nie tylko „nie bali się” wyborów, ale właśnie w nich upatrywali jedyny salus Reipublicae, tak teraz, na sztywnych nogach, woleliby cokolwiek, byle nie to.

Nie żeby się bali, co to, to nie, o tym nie ma naturalnie mowy. To tylko w taki sposób manifestuje się sławne poczucie odpowiedzialności za Polskę, wzmocnione potężnym głosem instynktu samozachowawczego, który występuje jeśli nawet nie u „wszystkich istot”, to u ssaków łożyskowych - z całą pewnością.

Niestety oprócz tych podobieństw przedstawicieli gatunku ludzkiego do „wszystkich istot”, są też różnice, które chyba przemawiają na niekorzyść naszego gatunku. Chodzi o to, że zwierzęta nie posługują się wynalazkami, zwłaszcza takimi, jak np. magnetofon, podczas kiedy ludzie, nawet sprawiający wrażenie kierujących się wyłącznie różnymi instynktami, jak np. parlamentarzyści Samoobrony, takie umiejętności posiedli i robią z nich użytek, pogrążając siebie, chociaż o to mniejsza, nie ma kogo żałować, ale co gorsza - również całe państwo w gównie, jakby to właśnie ono stanowiło ich środowisko naturalne.

Inna rzecz, że prekursorem tej nowej, świeckiej tradycji jest u nas red. Michnik i to on zapoczątkował ją w środowisku dżentelmenów, zanim zeszła pod strzechy. No, ale jakie jest u nas naturalne środowisko dżentelmenów? Co tu dużo mówić; wszystko się zgadza.

Wygląda zatem na to, że przy wszystkich różnicach, podobieństwo przedstawicieli gatunku ludzkiego do „wszystkich istot”, a przynajmniej - do ssaków łożyskowych nie zależy od aktualnej pozycji społecznej, zwłaszcza, gdy demokracja, z jej idiotycznym przecież już na pierwszy rzut oka postulatem „równości”, szalenie temu sprzyja.

Przestrzegał przed tym Janusz Szpotański, pisząc, że „by mogła zapanować równość, trzeba wspierw wszystkich wdeptać w gówno”. I właśnie coś takiego odbywa się na naszych oczach.

Oto po audiencji u Benedykta XVI w Castel Gandolfo grupy polskich redemptorystów, wśród których był o. Tadeusz Rydzyk, straszliwy klangor podniosły środowiska żydowskie, m.in. Europejski Kongres Żydów. W publicznych protestach zaczęły sztorcować papieża, że to niby przyjmuje on na audiencjach antysemitów.

Jak wiadomo, antysemitą w Polsce zostaje się dzisiaj z nominacji „Gazety Wyborczej”. Ja na szczęście zostałem antysemitą jeszcze z nominacji samej pani red. Aliny Grabowskiej, w związku z tym mogę uważać się za prawdziwego arystokratę i ostrzegam, że próby powtórnego nominowania mnie, podejmowane przez różnych neofitów „judeochrześcijaństwa”, wcale mi nie imponują. Zresztą mniejsza o to, bo tu chodzi o papieża.

Ten klangor, a co gorsze - tłumaczenie się, z jakim uznała za stosowne pośpieszyć Stolica Apostolska, uważam za miarę upadku Kościoła katolickiego. Za pontyfikatu Jego Świątobliwości Piusa XII coś takiego byłoby absolutnie nie do pomyślenia.

Po pierwsze, żadnemu handełesowi nie przyszedłby do głowy pomysł sugerowania papieżowi, kogo wolno mu przyjmować na audiencjach, a kogo nie, a jeśli nawet coś by mu się nie sposobało, to przecież nie odważyłby się publicznie sztorcować Namiestnika Chrystusowego, za jakiego przecież uważają, a przynajmniej powinni uważać papieża katolicy.

Katolicy może tak - ale „judeochrześcijanie”? Oni już niekoniecznie, bo przecież ich główną troską, prawie dogmatem jest to, żeby, Boże broń, nie narazić się „starszym braciom”.

Dlatego też publicyści nurtu „judeochrześcijańskiego” tego słonia w menażerii zupełnie nie zauważyli, a w każdym razie - woleli nie zauważyć. W pełnych godności pozach, na sztywnych nogach schodzą na psy. To na początek, bo potem pewnie przyjdzie kolej na wszystkie pozostałe „istoty”.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Zanim zawalczymy o „godne życie”

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-08-17 | www.michalkiewicz.pl

Wydaje się, że posłowie niezbyt dobrze wypoczywali podczas tegorocznych wakacji parlamentarnych. Zwłaszcza w niektórych klubach atmosfera jest niezwykle nerwowa, a wiadomo, że nic tak nie wyczerpuje, jak zdenerwowanie spowodowane na przykład koniecznością podejmowania różnych życiowych decyzji.

Pewien dyrektor skazany za malwersacje trafił do więzienia, gdzie naczelnik - ludzki człowiek - przydzielił go do spokojnej pracy w kartoflarni. Aliści już następnego dnia więzień-dyrektor zameldował się z prośbą o zmianę zajęcia. Na uwagę naczelnika, że obieranie kartofli to przecież lekka praca, dyrektor wybuchnął: Lekka? To się tylko tak panu wydaje! Kartofle są różne; większe, mniejsze, zdrowe i zgniłe... Nie ma pan pojęcia, ile to decyzji trzeba podjąć!

A tu, jak na złość, po nerwowych wakacjach czeka jeszcze bardziej denerwujący i bolesny powrót do rzeczywistości. Jak tylko zakończy się festiwal piosenki w Sopocie, a dzieci pójdą do szkoły, ma się rozpocząć ogólnopolska akcja protestacyjna pracowników sfery budżetowej, którzy pragną godnego życia. Konkretnie chodzi o to, żeby rząd zmusił inne grupy społeczne do płacenia wyższych cen za usługi medyczne i edukacyjne - bo tylko w ten sposób może być zrealizowany postulat podniesienia płac w sferze budżetowej.

Ciekawe, że ludzie nawet nieźle wykształceni przywiązują tak dużą wagę do nominalnej wysokości płac, jakby zupełnie zapomnieli, że to nie wysokość jest najważniejsza, tylko siła nabywcza wynagrodzeń. Płace mogą być wysokie, ale kiedy ceny są jeszcze wyższe, pracownikowi wcale się od tego nie poprawia. Zatem nie tyle chodzi o to, żeby były wysokie płace, tylko żeby były niskie ceny.

Od czego zależą ceny? Od tego, ile kosztują surowce i materiały niezbędne do produkcji różnych towarów, np. rudy metali, ropa naftowa, żywność i - płace robocze. Im niższe są ceny tego wszystkiego, tym niższe koszty produkcji, a zatem - tym niższe mogą być ceny towarów konsumpcyjnych.

Ale ten efekt może być w jednej chwili zniweczony przez wysokie podatki. Wysokie podatki sprawiają, że droższe są surowce i nośniki energii, a co za tym idzie - wyższe koszty produkcji i wyższe ceny towarów, wskutek czego siła nabywcza wynagrodzeń maleje i ludzie domagają się podwyżek płac. Jednak podwyżki płac jeszcze bardziej podnoszą koszty produkcji materialnej i usług, siła nabywcza nawet podwyższonych zarobków jest coraz mniejsza - i tak dalej.

Jeśli zatem jakiś protest miałby sens, to tylko o obniżenie podatków. Ciekawe, że o to akurat żaden związek zawodowy nie protestuje. Dlaczego? Czyżby nie zauważali słonia w menażerii?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 6.50 i powtarzany w ciągu dnia.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

Pan Andrzej i pani Aneta

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-08-17 | www.michalkiewicz.pl

Wiktymologia, jak wiadomo, zajmuje się ofiarami przestępstw. Jednym z jej zaskakujących odkryć jest spostrzeżenie, że niektórzy ludzie są jakby predestynowani do odegrania roli ofiary. Ciekawe, że i przestępcy jakimś szóstym zmysłem wyczuwają takie osoby i atakują je znacznie częściej, niż kogo innego.

Niektórzy wiktymologowie utrzymują ponadto, że między przestępcami i ich ofiarami wytwarza się specyficzna więź, coś w rodzaju psychicznego pokrewieństwa. Za ilustrację tej prawidłowości służyła historia Partrycji Hearst, porwanej przez trockistowską bojówkę panience z bogatej rodziny amerykańskiego magnata prasowego.

Pod wpływem herszta bandy zmieniła poglądy i jako „towarzyszka Tania”, brała udział w maskowanych marksistowską ideologią rabunkowych napadach. Kiedy została ujęta, ze strachu narobiła w majtki i na tym szczególe oparta została linia obrony - że niby przeszła „pranie mózgu”, które w Polsce zrobiło furorę jako stan pomroczoności jasnej.

Ciekawym przykładem takiego psychicznego pokrewieństwa jest przypadek Andrzeja Leppera i Anety Krawczykowej. Jak wiadomo, pani Krawczykowa do dziś dnia nie potrafi wskazać ojca swojej córeczki.

Najprzód wskazywała na wpływowego męża stanu, posła Łyżwińskiego. Kiedy testy DNA wykluczyły jego kandydaturę, wskazała na przewodniczącego Leppera. Kiedy i to okazało się niemożliwe, „nie wykluczyła” kandydatury nawet jakiegoś anonimowego podróżnego, z którym zetknęła się na dworcu w Piotrkowie Trybunalskim.

Pan Andrzej - podobnie, chociaż odwrotnie. O ile pani Aneta zaczynała od wpływowych mężów stanu, a potem typowała coraz bardziej demokratycznie, pan Andrzej konfabuluje, że tak powiem, od dołu do góry. Najpierw ostrzec go miał tajemniczy nieznajomy, być może tajny agent jakiejś razwiedki. W miarę upływu czasu przypominał sobie jednak ostrzeżenia ze strony coraz wyżej postawionych osobistości.

Ale niezależnie od tego, na kim ostatecznie skoncentruje się ta nowa wersja opowieści o Marsjanach w Klewkach, przypadek pana Andrzeja i pani Anety już teraz niesłychanie wzbogaca wiktymologię.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Ten dług i ten morał

Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 2007-08-18 | www.michalkiewicz.pl

Biało-krwawy, krwawo-biały, lniany

Opatrunku, który zwiesz się sztandar

Coś się z wielkim krwotokiem uporał

Wiatr rozwiewa ten dokument rany

Wznosi w górę bohaterski bandaż

Tę pamiątkę, ten dług i ten morał

- napisała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska w wierszu „Barwy narodowe”.

Z okazji święta Wojska Polskiego padło wiele słów o bohaterstwie i poświęceniu dla Polski. Całe szczęście, że te słowa zostały skierowane tylko do żołnierzy. Tak się bowiem złożyło, że tegoroczne święto Wojska Polskiego odbywało się na tle przeraźliwego bekowiska, jakie ostatnio urządzili sobie, świeżo wyjrzali z rozporków wpływowi mężykowie stanu, za patriotycznym frazesem ukrywający najpodlejszy rodzaj prywaty. Jakże tu nakłaniać żołnierzy do poświęceń? Dla kogo?

Do Świnoujścia, nadalej wysuniętego punktu zachodnich rubieży Rzeczypospolitej, gdzie akurat jestem, docierają na szczęście tylko stłumione echa warszawskiego bekowiska, ale przecież nawet tego za wiele.

Kryzys parlamentaryzmu widoczny jest gołym okiem: jeden warchoł może wodzić za nos całe państwo. Pan oboźny koronny Samuel Łaszcz, miał przynajmniej tę fantazję, że wyrokami kazał sobie podbić delię. Dzisiejsze warcholstwo nie ma ani tyle fantazji, ani odwagi. To są - jak trafnie zauważył nieżyjący już minister podziemnego Rządu Rzeczypospolitej, Adam Bień - ludzie „drobnych krętactw”.

To nie tylko problem polityczny. To również problem moralny. Czy można żądać od ludzi, by poświęcali się dla bandy drapichrustów? Żadna „demokracja” nie może tu stanowić moralnego usprawiedliwienia. Drzewo poznaje się po owocach, a skoro one takie, to czy nie pora przyłożyć do pnia siekierę?

Ja wiem, że to niemożliwe. Dzisiaj nikt nie odważy się na obalenie tego bałwana. Ale może przynajmniej ukrócić najbardziej rażące wynaturzenia tego bałwochwalstwa?

Jednym z nich jest nadmierna władza Sejmu, który z kadencji na kadencję coraz bardziej upodabnia się do skrzyżowania jaskini zbójców ze szpitalem dla wariatów. Taki jest efekt kolejnych nowelizacji ordynacji wyborczej, które doprowadziły do oligarchizacji politycznej sceny.

Dlatego należałoby zmienić ordynację w taki sposób, by w jednomandatowych okręgach wybierać posłów w dwóch turach - jak we Francji. W przeciwnym razie wybory nie mają najmniejszego sensu. Proponowałem to jeszcze w 1992 roku, ale ówcześni posłowie odrzucili tę możliwość z obawy, czy sami się dostaną.

Ale nawet zmiana ordynacji nie spowoduje natychmiastowej poprawy sytuacji. Należałoby jednocześnie odejść od systemu parlamentarno-gabinetowego, w którym całe państwo zależy od humoru jakiegoś kretyna, obdarzonego przez innych kretynów poselskim mandatem.

W demokracji panuje moda na podlizywanie się „elektoratowi”, ale ja nie jestem ultrasem demokracji. Wiadomo, że w każdym społeczeństwie durniów jest więcej niż mądrych, więc nic dziwnego, że dureń durniowi rad. Na to oczywiście nie ma rady, ale można spróbować ograniczyć następstwa tego fatalizmu.

Skoro już wybieramy prezydenta w powszechnym głosowaniu, to system parlamentarno-gabinetowy trzeba zastąpić systemem prezydenckim, w którym prezydent skupia w swojej osobie pełnię władzy wykonawczej i dobiera sobie ministrów niezależnie od Sejmu. Dzięki temu państwo na 5 lat zyskuje stabilny rząd, odporny na wahania humorów sejmowych mężyków stanu.

Wprawdzie „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu” - przestrzega Pismo Święte, ale przecież nie można dopuścić, by woły zeżarły wszystko - zasoby całego państwa. Dlatego też trzeba zmienić też i model państwa, ukształtowany jako żerowisko, dla wygody naszych okupantów. I albo uda się to przeprowadzić, albo zostaniemy pośmiewiskiem świata.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Powróżyć nie tylko z fusów?

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-08-19 | www.michalkiewicz.pl

Po czterogodzinnej rozmowie prezydenta Lecha Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem min. Kamiński poinformował, że obydwaj rozmówcy doszli do wniosku, iż najlepszym wyjściem z pogłębiającego się kryzysu politycznego są wybory.

Zanim jednak one nastąpią, to znaczy - zanim zapadnie uchwała o samorozwiązaniu Sejmu, zarówno Platforma Obywatelska, jak i PiS przeforsują ustawy „niezbędne dla państwa”.

Jako przykład takiej ustawy wymieniono przyjęcie traktatu z Shengen, ale to był tylko przykład, bo przecież o jednej tylko ustawie, która zresztą jest raczej formalnością, prezydent nie rozmawiałby z Donaldem Tuskiem aż przez cztery godziny.

Charakterystyczne jest, iż Donald Tusk zgodził się z sugestią prezydenta iż do czasu rozwiązania Sejmu, w parlamencie powinien panować nastrój „spokoju i powagi”, co oznacza, że przynajmniej Platforma zawiesi stan wojny propagandowej z PiS-em. Zresztą nastrój „powagi” łatwo można w Sejmie wymusić wnosząc do laski marszałkowskiej inicjatywę zmiany ordynacji wyborczej, polegającej na wprowadzeniu okręgów 4-mandatowych.

Tak zmieniona ordynacja jeszcze bardziej zbliżałaby się w skutkach do ordynacji większościowej, dostarczając wyborcom Platformy Obywatelskiej i PiS dodatkowej motywacji do uczestnictwa w głosowaniu, podobnie zresztą, jak wyborcom innych partii z tym,ze w przypadku PO i PiS ta motywacja byłaby inna, niż w przypadku wyborców pozostałych ugrupowań.

Mobilizacja elektoratu Po i PiS wynikałaby ze świadomości, iż tym razem gra toczy się o wyeliminowanie z Sejmu polityków z pozostałych partii, np. z SLD (byłaby to „dekomunizacja” bez użycia tego słowa) i Partii Demokratycznej, podobnie jak Samoobrony, PSL i LPR. Krótko mówiąc - wyborcy obydwu partii mieliby świadomość, że tym razem jest szansa na podział władzy między obydwa ugrupowania, które później już tylko rotacyjnie by się wymieniały.

W przypadku partii pozostałych jest to walka o utrzymanie się na politycznej scenie, zaś dla ich przywódców - rozpaczliwa walka o własną pozycję w macierzystych ugrupowaniach. Nie ulega bowiem wątpliwości, że zarówno Samoobrona, jak i LPR, mogłyby nie przetrzymać kryzysu przywództwa w przypadku klęski w wyborach parlamentarnych. Być może PSL również, bo w orbicie PiS kręci się przecież ludowa nóżka satelicka, chyba, że PO zechce zachować „swoje” PSL.

Wprawdzie Donald Tusk zaprzeczył, by miała nastąpić jakakolwiek zmiana ordynacji przed wyborami, ale - po pierwsze - jak partia mówi, że da - to mówi, a po drugie - dlaczego w takim razie Ryszard Kalisz tak gwałtownie zaatakował Platformę, że nie „konsultowała” swego stanowiska z SLD przed rozmową z prezydentem Kaczyńskim?

Na pierwszy rzut oka ta pretensja jest zrozumiała, bo decyzja o przyspieszonych wyborach, czyli uchwała o samorozwiązaniu Sejmu, zgodnie z art. 98 Konstytucji wymaga poparcia przez co najmniej 2/3 ustawowej liczby posłów. Bez SLD raczej się nie obejdzie, bo PiS ma 150 posłów, a PO - 131, więc 55 posłów SLD załatwiałoby sprawę.

Czy jednak SLD naprawdę jest zainteresowany przyspieszonymi wyborami, jak oficjalnie deklaruje? To już nie jest takie pewne, chyba, że uzyskaliby od Platformy jakieś obietnice. Jakie? A jakieżby inne, jeśli nie gwarancję, że nie nastąpi zmiana ordynacji wyborczej z czteromandatowymi okręgami?

Wydaje się na pierwszy rzut oka, że PO musi tych gwarancji udzielić, by w ogóle doszło do przedterminowych wyborów. Tak jest jednak tylko w sytuacji, gdy przyspieszone wybory miałyby nastąpić na skutek uchwały Sejmu o samorozwiązaniu. Nie jest jednak wykluczone, że w czterogodzinnej rozmowie prezydenta z Donaldem Tuskiem, właśnie bez uprzedniego konsultowania SLD, omówiono, a może nawet uzgodniono rozwiązanie Sejmu inną metodą.

Oto, zgodnie z art. 160 konstytucji premier może wystąpić do Sejmu z wnioskiem o udzielenie rządowi wotum zaufania. Jest oczywiste, że w tej sytuacji rząd premiera Kaczyńskiego wotum zaufania by nie uzyskał, bo w przeciwnym razie PO, SLD, Samoobrona, LPR czy PSL ośmieszyłyby się na oczach całej Polski.

W takim razie, zgodnie z art. 162 ust. 2 pkt 1 konstytucji, premier składa dymisję rządu. W tej sytuacji niemożliwe jest już „konstruktywne wotum nieufności” z którym takie nadzieje wiąże pan Andrzej. Jeśli sprawa byłaby rzeczywiście dogadana z Platformą, PiS i PO mogłyby skutecznie zablokować każdą próbę stworzenia nowego rządu przez resztę Sejmu, a w tej sytuacji prezydentowi nie pozostawałoby nic innego, jak rozwiązać Sejm na podstawie art. 155 ust. 2 - to znaczy z powodu niemożności powołania nowego rządu.

Czy aby nie dlatego poseł Kalisz tak się zdenerwował brakiem „konsultacji” ze strony PO? Wszystko jest możliwe, bo skoro premier Kaczyński powiada, że wybory mogą być albo w październiku, albo w listopadzie, to znaczy, że wariant bez porozumienia z SLD też został wzięty pod uwagę.

A jeśli PiS porozumiałby się z Platformą w sprawie tego skomplikowanego i co tu ukrywać - ryzykownego sposobu przyspieszenia wyborów, to jest bardzo prawdopodobne, ze porozumiałby się również w sprawie korzystnej dla obydwu ugrupowań ordynacji wyborczej.

Wprawdzie polityka nie zawsze bywa logiczna, ale w analizach czymś trzeba się kierować, a czymże, jeśli nie logiką, według której ugrupowania prawdopodobnie zrobią to, co jest dla nich oczywiście korzystniejsze. PO ma do wyboru - albo przyjąć ofertę LiD, przeforsowania wyborów bez zmiany ordynacji, albo ofertę PiS przeforsowania wyborów ze zmianą ordynacji.

W pierwszym przypadku PO mogłaby nawet zostać zwycięzcą wyborów, ale albo nie mogłaby samodzielnie stworzyć rządu, albo musiałaby korzystać z pomocy LiD, bo do 2010 roku prezydentem będzie Lech Kaczyński, a w tej sytuacji rząd PO musiałby dysponować z Sejmie nie zwykłą większością, ale większością potrzebną do odrzucania weta prezydenta (zgodnie z art. 122 ust. 5 konstytucji jest to 3/5 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów).

Kto wie, czy taka większość mogłyby rządowi zapewnić same PO i LiD, a to oznacza co najmniej ryzyko powtórki koalicji PiS-Samoobrona-LPR, przy czym z uwagi na sytuację na rynku mediów, to tym razem PO byłaby „wszystkiemu winna”.

Co więcej, z punktu widzenia strategicznego, takie rozwiązanie skazuje PO na wzmacnianie swoich potencjalnych przeciwników i politycznych konkurentów, zwłaszcza PD, które w ten sposób dostąpiłoby reinkarnacji. PO nie ma w tym żadnego, ale to absolutnie żadnego interesu, bo przecież zbudowała swoją obecną potęgę na zmarginalizowaniu Unii Wolności, której PD jest już tylko elizejskim cieniem.

Również dla konserwatywnego skrzydła PO polityczne uzależnienie od SLD byłoby bardzo trudne, jesli w ogóle możliwe do przyjęcia. Wprawdzie podziały z okresu PRL niby z roku na rok traca na znaczeniu, ale z drugiej strony przecież wiadomo, że kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat, zwłaszcza jeśli polega on na nieusuwalnym ubeckim smrodzie.

Tymczasem przyjęcie oferty PiS polegającej - jeśli dobrze się domyślam - na przeforsowaniu wyborów po uprzedniej zmianie ordynacji wprowadzającej czteromandatowe okręgi, oznacza de facto prawdopodobny podział sceny politycznej między PO i PiS, które w tej sytuacji mogłyby rządzić na przemian całkowicie samodzielnie, bez konieczności wchodzenia w koalicje.

Z punktu widzenia strategicznego oznacza to wyeliminowanie, być może całkowite, ugrupowań politycznych wywodzących swój rodowód z PRL, jak SLD i PSL, a także - z „lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców w pierwszym, drugim, a nawet już chyba trzecim pokoleniu, którzy wprawdzie PRL kontestowali, krytykują i się od niej odcinają, ale jednak uważają, że władza i wpływy należą się im naturalnym biegiem rzeczy w spadku po rodzicach - właścicielach Polski Ludowej.

Jeśli nawet LiD przedarłby się jakoś przez zapory ustanowione przez nową ordynację, to byłby ugrupowaniem marginalnym, któremu można by przeciwstawić wielką koalicję PO-PiS, z prezydentem w tle. Oczywiście przyjęcie takiej oferty prowadzi do wzmocnienia PiS, ale jak wiadomo, nie ma rzeczy doskonałych.

Co Platforma w tej sytuacji zrobi - tego oczywiście nie wiem, ale przekonamy się o tym już niedługo, kiedy po zakończeniu 22 sierpnia parlamentarnych wakacji ponownie zbierze się Sejm i zobaczymy, jakie inicjatywy ustawodawcze się w nim pojawią i jaka metoda zostanie zastosowana do przeforsowania przedterminowych wyborów.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Przeczyszczenie z powikłaniami

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-08-20 | www.michalkiewicz.pl

W poprzednim komentarzu [Agonia IV Rzeczypospolitej - przyp. webmaster] przewidywałem, że w zaistniałej sytuacji premier Kaczyński zrezygnuje z koalicji, bo administrować państwem do wyborów PiS potrafi samodzielnie.

Sądziłem, że z uwagi na wakacje parlamentarne demontaż koalicji może odwlec się o dwa tygodnie, ale premier najwidoczniej wolał nie tracić czasu. Ludzie przesądni, zwłaszcza jeśli sa tacy w Samoobronie, albo LPR, będą mieli dodatkowy argument, bo „czarny poniedziałek” dla koalicyjnych „przystawek” - jak określano w mediach Samoobronę i LPR - przypadł akurat 13 sierpnia.

Stanowiska stracili wszyscy mężowie stanu z LPR i Samoobrony, tzn. wicepremier i minister edukacji Roman Giertych, którego zastąpił na tym stanowisku prof. Ryszard Legutko, filozof z UJ i senator PiS oraz Rafał Wiechecki, którego zastąpił oficer marynarki Marek Gróbarczyk.

Na ministra rolnictwa już wcześniej mianowany został Wojciech Mojzesowicz, ongiś z Solidarności RI, potem w Samoobronie, wreszcie w PiS. Stanowisko stracił też Andrzej Aumiller, uchodzący w Samoobronie za człowieka renesansu, co to potrafi wszystko, podobnie jak wczesniej w Unii Pracy. Jego zastąpił Mirosław Barszcz, który na pierwszej konferencji prasowej zapowiedział, że mieszkania może nie będą tanie jak barszcz, ale niewiele droższe. I wreszcie Annę Kalatę, o której kuchni i spiżarni w ministerstwie pracy opowiadano sobie na mieście niesamowitości, zastąpiła Joanna Kluzik-Rostkowska.

Kuracja przeczyszczająca, jaką krajowi zaordynował premier Kaczyński objęła nie tylko najważniejszych dygnitarzy, ale i mężyków stanu, że tak powiem, drobniejszego płazu. Stąd płacz i zgrzytanie zębów, co jest całkowicie zrozumiałe, zwłaszcza w przypadku utraty hojnych alimentów od Rzeczypospolitej.

Zaraz tez okazało się, że „demokracja jest zagrożona” ze strony „totalitarnych skłonności”, jakie objawia rząd. Z jednej strony nie wpada takim diagnozom zaprzeczać, skoro ich autorami są wczorajsi wicepremierzy i ministrowie tego rządu, z drugiej jednak strony - czy wypada w takie deklaracje wierzyć, skoro składają je ludzie, którzy jeszcze wczoraj w „zagrażaniu demokracji” brali czynny udział, wzmacniając „totalitarne skłonności” rządu?

Nigdy jeszcze zmiana punktu widzenia nie nastepowała tak radykalnie i szybko po zmianie punktu siedzenia. Na tym najwyraźniej polega ów sławny pragmatyzm, który dzisiaj Lidze Polskich Rodzin, pod dyktando Samoobrony, w ścisłym współdziałaniu z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, każe forsować konstruktywne wotum nieufności z byłym działaczem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, lektorem PZPR i słuchaczem kursów dla oficerów politycznych w Łodzi - czyli Januszem Kaczmarkiem w charakterze premiera. Osobnego wyjasnienia wymaga,dlaczego akurat w nim upodobali sobie również bracia Kaczyńscy, ale dla LPR tego rodzaju upodobania mogą zakończyć się całkowitą kompromitacją.

Tym bardziej, że wcale nie jest pewne, czy konstruktywne wotum nieufnosci w ogóle przejdzie. Wszystko zalezy od Platformy Obywatelskiej, a ta, po rozmowie Donalda Tuska z prezydentem Kaczyńskim, sprawiała wrażenie umówionej z PiS-em co do sposobu rozegrania wyborów i dalszego postępowania.

Po pierwsze - PO zgadzała się z PiS co do konieczności przedterminowych wyborów, co wymagało albo uchwały Sejmu o samorozwiązaniu, albo wspólnego zablokowania przez PO i PiS powołania nowego rządu. Uchwała o samorozwiązaniu wymagałaby poparcia ze strony SLD, który najwyraźniej nie zmierza go udzielić.

Pozostaje zatem droga okrężna w postaci zgłoszenia przez premiera wniosku o wotum zaufania. Rząd tego nie uzyska, zatem premier w tej sytuacji składa dymisję rządu. Jeśli Sejm przy kilku podejściach nie jest w stanie powołać nowego gabinetu, prezydent może rozwiązać parlament i rozpisać nowe wybory.

Jeśli zatem sprawa została uzgodniona podczas rozmowy prezydenta z Donaldem Tuskiem, to PO i PiS byłyby w stanie zablokować każdą próbę powołania alternatywnego gabinetu i w ten sposób doprowadzić do rozwiązania Sejmu.

Po drugie, z uwagi na to, iż wybory odbyłyby się najpóźniej w listopadzie, powoływanie komisji śledczej w sprawie CBA nie mialoby innego sensu, jak wyłącznie ten, że Andrzej Lepper mógłby się zorientować, jakie dowody przeciwko niemu zgromadziła prokuratura, a rozżaleni utratą alimentów mężowie stanu mogliby zamarkować „obronę demokracji” poprzez wytarzanie premiera Kaczyńskiego, ministra Ziobry i szefa CBA Mariusza Kamińskiego w smole i pierzu.

Wszystko wydawało się jasne i początkowe deklaracje polityków PO wskazywały, że ta sprawa również została uzgodniona podczas czterogodzinnej rozmowy prezydenta z Donaldem Tuskiem. Aliści ostatnio z szeregów PO zaczeły dobiegać głosy o potrzebie powołania przed wyborami, a więc jeszcze w aktualnej kadencji, nie tylko komisji śledczej w sprawie CBA, ale również - w sprawie samobójstwa Barbary Blidy.

Ta ostatnia sprawa według wszelkich oznak, została wytypowana przez SLD, którego faktyczne kierownictwo znowu przejął Leszek Miller, za główny motyw kampanii wyborczej. Barbara Blida jako „santa subito”, została wytypowana na męczennicę faszystowskiego reżymu IV Rzeczyspopolitej.

Jest to pomysł równie makabryczny, co groteskowy, ale dla razwiedki to nic nie szkodzi. Można powiedzieć, że w groteskach nawet się lubuje, czego dowodem może być choćby prezydentura Lecha Wałęsy.

To, że takie rzeczy jak za pania matką powtarza Samoobrona, to nic dziwnego. Nic też dziwnego, że do tej nowej świeckiej tradycji najwyraźniej garnie się również LPR. Jeśli jednak pojawiły się w tej sprawie różnice zdań w PO, to znaczy, że razwiedka zmobilizowała również tamte rezerwy.

Podział przebiega według wyraźnej linii: za komisjami opowiada się Grzegorz Schetyna i Paweł Graś, przeciwko - Jan Rokita. Po stronie zwolenników komisji subito znalazł się również Bronisław Komorowski, co utwierdza mnie w podejrzeniach, że podczas piastowania wysokich stanowisk w Ministerstwie Obrony Narodowej musiał popaść w jakieś bliskie spotkania III stopnia, wskutek czego mógł się nieusuwalnie strefić, no i stąd te wszystkie wolty.

Może to zresztą takie przekomarzania, żeby PiS nie poczuł się zbyt pewnie i nie zhardział, bo - powiedzmy sobie szczerze - nie ma do tego najmniejszych, ale to najmniejszych powodów.

Jak jest naprawdę - przekonamy się przy głosowaniach, bo mówić to można różne rzeczy, ale za niewłaściwe głosowanie można z dobrego miejsca na liście wyborczej wylecieć do „ciemności zewnętrznych”, gdzie, jak wiadomo, jest „płacz i zgrzytanie zębów”.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Herosi ballad dziadowskich

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-08-21 | www.michalkiewicz.pl

Gdyby Czesław Miłosz dożył dzisiejszych czasów, to swój słynny wiersz o „krzywdzeniu człowieka prostego” z pewnoscią napisałby inaczej. Zamiast „spisane będą czyny i rozmowy” napisałby zapewne: „nagrane będą czyny i rozmowy”.

A skoro nagrane - to nie trzeba ich wcale spisywać, wobec czego poeta nie musi nic „pamiętać”. Pamięć poety, zresztą, powiedzmy sobie szczerze, selektywna i zawodna, została zastąpiona cyfrową pamięcią dyktafonu. Czyżby w tej sytuacji poeci stali się zbędni?

Wszystko to być może, chociaż - niekoniecznie, bo przecież ktoś musi komponować ballady dziadowskie, sławiące czyny Andrzeja Leppera, czy Janusza Kaczmarka, którzy w mgnieniu oka zdemaskowali Polskę jako „państwo totalitarne”.

Andrzej Leper, jako były działacz PZPR, co prawda niskiego szczebla, musi jednak wiedzieć, co mówi, podobnie jak Janusz Kaczmarek, jak powiadają starsi ludzie, działacz Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, później nawet lektor PZPR, słuchacz kursów dla oficerów politycznych, słowem - znawca problematyki totalitaryzmu, zarówno od strony rewolucyjnej teorii, jak i rewolucyjnej praktyki.

Czy bracia Kaczyńscy sami wyszukali sobie taki okaz w korcu maku, czy też razwiedka podsunęła im go w charakterze „kreta” - o to już mniejsza, bo znacznie ciekawsze wydają się przyczyny, dla których Liga Polskich Rodzin akurat jego upatrzyła sobie na premiera „rządu fachowców”, co to miałby niby nastać wskutek „konstruktywnego wotum nieufności”.

Nawet jeśli jest to objaw słynnej pomroczności jasnej, która może, a właściwie nawet powinna manifestować się w inicjatywach groteskowych, to dlaczego LPR preferuje akurat taki rodzaj groteski?

Bo że mamy do czynienia z pomrocznością, to zdaje się nie ulegać najmniejszej wątpliwości. Janusz Kaczmarek przez całe miesiące nie zauważał, że jest ministrem spraw wewnętrznych państwa totalitarnego - bo chyba nie stało się ono totalitarne w momencie, gdy dowiedział się o własnej dymisji?

Z kolei Roman Giertych twierdzi, że to „sumienie” nie pozwoliło mu dalej sprawować funkcji wicepremiera i ministra edukacji. Wszystko to być może, ale wydaje się, że raczej nie pozwolił mu na to premier Kaczyński, podobnie zresztą, jak i innym ministrom, zdymisjonowanym w „czarny poniedziałek”.

Co tu gadać - autorzy ballad dziadowskich materiału będą mieli pod dostatkiem, więc zdymisjonowani koalicjanci mogą pocieszać się w nieszczęściu gwarancją sławy herostratesowej. Może nie jest to najlepszy rodzaj sławy, ale mówi się trudno; czasy są ciężkie, więc nie pora na grymasy, a poza tym, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Niezależnie od tego, pojawiła się możliwość, że powiększą grono nie tyle może aniołków, co autorytetów moralnych. Wynika to wyraźnie z wypowiedzi redaktora Jacka Żakowskiego, który od pewnego czasu pełni obowiązki Michnika czasu wojny. Wypowiadając się na gorąco akurat w „czarny poniedziałek” 13 sierpnia (no i jak tu nie wierzyć w przesądy?) dał do zrozumienia, że demokracja w Polsce zaczęła opierać się również na Andrzeju Lepperze i jego najwierniejszym otoczeniu, no i oczywiście - na Januszu Kaczmarku.

Okazuje się, że do grona autorytetów moralnych pod pewnymi warunkami mogą być dokooptowani również reprezentanci ludności tubylczej. W ten oto sposób wcześniejszy awans pani Renaty Beger do tego grona został nieoficjalnie potwierdzony ponownie, dzięki czemu będzie mogła znaleźć się w panteonie, obok Ojców Założycieli III Rzeczypospolitej w osobach Czesława Kiszczaka i Bronisława Geremka.

Temperament pani Renaty, objawiający się, jak wiadomo, w postaci uderzeń owsa do głowy, pozwala żywić nadzieję, że dzięki temu III Rzeczpospolita nie umrze bezpotomnie. Gdyby jeszcze dołączyła tam Aneta Krawczykowa!

Jest to wskazane nie tylko ze względu na konieczność wzbogacenia Eurosojuza nowymi świeckimi tradycjami, jakie na naszych oczach właśnie się ujawniają, ale również dlatego, że obok nowych świeckich tradycji, na naszych oczach rodzi się tradycja quasi-sakralna. W „czarny poniedziałek”, kiedy to w rządzie rozpoczeła się rzeź niewiniątek, na konferencji prasowej sam Leszek Miller wydał z siebie groźne pomruki pod adresem „kanalii” odpowiedzialnych za samobójstwo Barbary Blidy.

Czy groził im na serio, czy tylko groźnie kiwał palcem w bucie - trudno powiedzieć, bo jedna z nich stała całkiem blisko niego, ale nie o to przecież chodzi. Czy SLD nie próbuje aby, w charakterze elementu politycznego marketingu, stworzyć rodzaju kultu Barbary Blidy, jako męczenniczki totalitarnego reżymu braci Kaczyńskich?

Jeśli tak, to tylko patrzeć, jak dawni specjaliści z Wydziału Obrzędowości Świeckiej KC PZPR w kampanii wyborczej rzucą hasło „santa subito”, bo czyż fakty, jak to się mówi, „autentyczne”, w rodzaju cudownego ocalenia mec. Leszka Piotrowskiego z opresji od nieznanych sprawców, nie potwierdzają intuicji mas ludowych? Czyż to nie jest odpowiedź na pytanie, jakie oblicze przyjmie devotio moderna po nieuniknionym już przyjęciu konstytucji Eurosojuza?

Zatem - posłuchajcie ludkowie, co wam dziadek opowie. Opowidz dziadku, opowidz, przecie wracasz z Siemianowic, wielgieś cuda tam widział?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.

Janusz Kaczmarek ma miejsce w historii

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-08-22 | www.michalkiewicz.pl

Dlaczego ludzie pragną władzy? Pragnienie to wywodzi się zapewne z żądzy dominacji, właściwej nie tylko rodzajowi ludzkiemu, ale również zwierzętom żyjącym w stadach hierarchicznych. W przypadku zwierząt sprawa jest prosta; tylko samiec najwyższy w hierarchii może kopulować z należącymi do stada samicami.

U ludzi wszystko się komplikuje, co widać choćby na przykładzie „seksafery” w „Samoobronie”. Ludzie pragną dominować nad innymi z bardzo różnych powodów. Na przykład - by ich uszczęśliwić. Z tego pragnienia powstają przeważnie wielkie nieszczęścia, ale kiedy tylko ludzie o nich trochę zapomną, uszczęśliwiacze ludzkości znowu mają szansę.

Wystarczy popatrzeć na karierę jaką w Europie Zachodniej i USA robi dziś marksizm. U nas jeszcze mało kto otwarcie przyznaje się do marksizmu, kamuflując się jak nie „prawdziwym” socjalizmem, to „katolicką nauką społeczną” (czyż prezydent Aleksander Kwaśniewski nie twierdził, że kieruje się katolicką nauka społeczną?), ale w takim np. Paryżu, roi się od marksistów, pełnych wigoru i planów na przyszłość.

Inni pragną władzy, żeby swoich podwładnych obrabować: „Szmaciak chce władzy nie dla śmichu, lecz dla bogactwa, dla przepychu. Chce mieć tytuły, forsę, włości i w nosie przyszłość ma Ludzkości” - twierdził Janusz Szpotański. Nazywa się to elegancko społecznym solidaryzmem: „na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera”.

Czasami zdarza się, że władzę, a przynajmniej jej zewnętrzne znamiona otrzymuje ktoś tylko dlatego, by nie objął jej ktoś inny; „głosuję na głupszego” - mawiał francuski polityk Jerzy Clemenceau. Można by to ciągnąć w nieskończoność, ale nie ma potrzeby, bo 20 sierpnia objawił się w Warszawie człowiek, który zapragnął władzy ze strachu.

Janusz Kaczmarek, bo o niego chodzi, sam się do tego przyznał podczas konferencji prasowej. Wyjaśnił, że Roman Giertych tak go nastraszył, że w pojedynkę zostanie „zniszczony”, iż natychmiast zgodził się zostać kandydatem na premiera „rządu zgody narodowej”.

Jest bardzo mało prawdopodobne, by Janusz Kaczmarek został premierem, a wspominam o nim z kronikarskiego obowiązku, bo to chyba pierwszy człowiek w historii świata, który zapragnął władzy ze strachu. Już ma miejsce w historii.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

Zamiast musztardy - poobiednie psoty?

Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 2007-08-23 | www.michalkiewicz.pl

Stanisław Cat-Mackiewicz napisał, że tylko polski język stworzył tak makabryczne powiedzenie, jak „marzenia ściętej głowy”. Trochę przesadził, bo podobne powiedzenia istnieją również w innych językach; tacy np. Francuzi wymowni mają „l`esprit d`escalier” na oznaczenie sytuacji, kiedy komuś przychodzi do głowy wspaniała riposta, ale niestety w chwili, kiedy już schodzi (albo, co gorsza, zlatuje) po schodach. Jednak jeśli chodzi o ładunek makabry, to oczywiście „marzenia ściętej głowy” wydają się bezkonkurencyjne.

Właśnie 18 sierpnia urządzone zostały w Berlinie uroczyste obchody „Dnia Stron Ojczystych”, zorganizowane przez niemieckie związki wypędzonych, kierowane przez Erikę Steinbach. Uroczystość tę uświetnił swoją obecnością i przemówieniem Hans Georg Pottering, przewodniczący Parlamentu Europejskiego.

Wprawdzie pan Pottering przewodniczy Parlamentowi Europejskiemu, ale żeby mógł dostąpić takiego zaszczytu, musi być najpierw wybrany na deputowanego, podobnie, jak i nasze wpływowe europejsy. Zatem jego obecność na uroczystości Dnia Stron Ojczystych jest całkowicie zrozumiała i nawet świadczy, że ma poczucie rzeczywistości; wie skąd wyrastają mu nogi, o czym nasze europejsy często zapominają.

Wypędzeni bowiem głosują, a na głosach nie jest napisane, czy pochodzą od wyborców nader postępowych, czy przeciwnie - hołdujących sprośnym błędom Niebu obrzydłym, podobnie zresztą, jak i na pieniądzach, zwłaszcza banknotach euro, które na wszelki wypadek nie są w ogóle przez nikogo podpisane.

Żeby dać odpór zarówno niemieckim ziomkostwom, jak i utrzeć nosa pragmatycznemu przewodniczącemu Potteringowi, Powiernictwo Polskie, któremu przewodzi pani senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk, wyprodukowało ulotkę, będącą kopią dawnego niemieckiego plakatu propagującego Waffen SS, na którym na tle jakby ducha średniowiecznego rycerza, prezentował się przystojny SS-man. Powiernictwo Polskie dołączyło do tej pary jeszcze Erikę Steinbach, która sprawia wrażenie, jakby cierpiała na wytrzeszcz.

Oczywiście wywołało to w Niemczech okropny skandal, a nawet postanowienie sądu, pod karą zakazujące kolportowania tej ulotki na terenie - już nie pamiętam, czy tylko Niemiec, czy już całej Unii Europejskiej. Pani senator Arciszewska-Mielewczyk wydawała się po tym wszystkim trochę przestraszona własną odwagą, co można było wywnioskować z uwagi, że na terenie Polski postanowienia niemieckich sądów nie obowiązują.

Ano - do czasu dzban wodę nosi, Dostojna Pani; już Winston Churchill zauważył, że „nigdy”, to jest słowo, którego wymawiania nikomu nie można zabronić. Warto przypomnieć, że spostrzeżeniem tym podzielił się akurat z premierem polskiego rządu Stanisławem Mikołajczykiem, który oświadczył mu, iż Polska „nigdy” nie zgodzi się na oddanie Kresów Wschodnich.

Całe szczęście, że resztki wstydu nie pozwoliły Trybunałowi Konstytucyjnemu uznać „europejskiego nakazu aresztowania” za zgodny z art. 55 polskiej konstytucji, dzięki czemu Sejm mógł w ramach korekty usunąć przynajmniej przepis dopuszczający ekstradycję obywatela polskiego sądom innego państwa członkowskiego Unii nawet wtedy, gdy czyn zarzucany temu człowiekowi nie jest w Polsce w ogóle przestępstwem.

Gdyby nie ten szczęśliwy, powiedzmy sobie szczerze, przypadek, to nie jest wykluczone, że zarówno Erika Steinbach, jak i Hans Georg Pottering, nie mówiąc już o licznych wypędzonych, mieliby z pani senator Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk satysfakcję. Ale jak długo można liczyć na szczęśliwe przypadki?

Dzięki Deklaracji Berlińskiej, która została „przyjęta do wiadomości” w kwietniu br. wiemy, że najdłużej do roku 2009. Do tego czasu ma zostać przyjęta przez wszystkie państwa członkowskie konstytucja Eurosojuza, oczywiście pod eufemistyczną nazwą „traktatu reformującego”.

Czy wtedy psota pani senator Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk, będąca w istocie rodzajem profanacji, może nieistotnego, niemniej jednak elementu historycznej tożsamości będzie mogła ujść bezkarnie? To chyba niemożliwe; w przeciwnym razie konstytucja i w ogóle - cały Eurosojuz nie miałby najmniejszego sensu. Wiadomo bowiem, że od rzemyczka, do koniczka, zatem państwa poważne i przewidujące nie mogą nikomu pozwolić nawet na żadne psoty, jeśli oczywiście nie chcą snuć marzeń ściętej głowy.

Ten radosny przywilej pozostawią pewnie nam, kto wie, czy nie z uzasadnieniem, że skoro akurat język polski stworzył to makabryczne powiedzenie, to widać wypływa ono z przepastnych głębin naszego narodowego charakteru i jest trwałym składnikiem naszej tożsamosci.

Prawdę mówiąc, trudno temu rozumowaniu odmówić słuszności, zwłaszcza komuś, kto jak np. ja, w roku 2003, przed referendum akcesyjnym, jeżdżąc po Polsce przestrzegałem przed przyjęciem traktatu akcesyjnego, zanim nie wyjaśnimy ostatecznie z Niemcami wszystkich remanentów powojennych.

Nie przypominam sobie jednak, by Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, partia dziś zupełnie zapomniana, z której pani Dorota Arciszewska-Mielewczyk wówczas posłowała, wyrażała jakieś w tym względzie zastrzeżenia. Przeciwnie - raczej koncentrowała się na „korzyściach”, jakie można będzie uzyskiwać, no i oczywiście - dzielić.

Tymczasem „korzyści” stanowią tylko jedną stronę medalu. Drugą stanowią postanowienia zapisane na 5 tysiącach stron traktatu akcesyjnego, których konsekwencją jest m.in. obecność przewodniczącego Parlamentu Europejskiego na obchodach Dnia Stron Ojczystych, a także cisza, jaka zapadła nad 22 pozwami, jakie w grudniu ub. roku skierowało przeciwko Polsce Powiernictwo Pruskie, sprytnie wysuwając na pierwszy plan pozew żydowskiego właściciela wrocławskiej fabryczki.

Dzisiaj zacna pani senator Dorota Aciszewska-Mielewczyk jest w klubie PiS, które chyba opowiada się za przyjęciem konstytucji Eurosojuza. Czy zatem psoty wyrządzane Erice Steinbach stanowią element jakiegoś politycznego planu, czy to tylko przedstawienie dla Irokezów?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Porozumienie dżentelmeńskie?

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-08-24 | www.michalkiewicz.pl

W koszmarnych czasach komuny Stanisław Lem napisał powieść fantastyczną pod tytułem „Pamiętnik znaleziony w wannie”. Treścią książki są spisane wspomnienia agenta przygotowywanego do przerzucenia na teren wroga w ramach Misji.

Rzecz w tym, że żadnych przygotowań nie ma, natomiast szwendając się po najtajniejszym Gmachu, agent odkrywa, że jest on naszpikowany wtyczkami wroga i prowokatorami, niczym zając słoniną. W końcu i jemu samemu, i czytelnikowi trudno jest się połapać, kto jest kim naprawdę - i wtedy książka się kończy.

Jeszcze tydzień temu wydawało się, że sytuacja w państwie jest, powiedzmy, osobliwa, ale - że jest pod kontrolą. Pan prezydent rozmawiał z przewodniczącym Platformy Obywatelskiej Donaldem Tuskiem przez cztery godziny i wydawało się, ze ustalili sposób postępowania na najbliższą przyszłość. Nosiło to wprawdzie znamiona odejścia od pryncypiów IV Rzeczypospolitej, ale mniejsza o to.

Samo porozumienie z Platformą oznacza - bo chyba musi oznaczać - zgodę na przyjęcie w imieniu Polski traktatu reformującego, czyli konstytucji Unii Europejskiej, co w moim przekonaniu oznacza rezygnację z suwerenności państwowej, a właściwie - nawet z jej resztek.

Tymczasem po pierwszym dniu powakacyjnego posiedzenia Sejmu trudno wierzyć, że między obydwoma rozmówcami zostało zawarte jakieś porozumienie, niechby i dżentelmeńskie. W Sejmie między poszczególnymi ugrupowaniami, a nawet posłami, rozgorzała walka o byt w literalnym znaczeniu tego słowa, więc tylko patrzeć, jak wielce czcigodni reprezentanci narodu i prawodawcy zaczną się nawzajem drapać i gryźć - bo cóż innego im pozostanie, kiedy już wystrzelają się z podsłuchów i podglądów, z porównywania, skąd komu wyrastają nogi - co oczywiście będzie wymagało ściągania majtek na oczach publiczności...

Podobno czteroletnia kadencja może uczynić z hołysza milionera. W takim razie ta determinacja jest całkowicie zrozumiała; inni ludzie gotowi są mordować się nawzajem za znacznie mniejsze pieniądze. A tu przecież jeszcze dodatkowa perspektywa: kto w imieniu Rzeczypospolitej wyrzeknie się suwerenności, ten zainkasuje dodatkowe honorarium.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 6.50 i powtarzany w ciągu dnia.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

Reinkarnacje odrodzeniaków

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-08-25 | www.michalkiewicz.pl

Prof. Wojciech Sadurski jest swoistą ozdobą rodzaju ludzkiego. Może nie „umiłowaniem i słodyczą rodzaju ludzkiego” jak historyk Swetoniusz napisał o cesarzu Tytusie. Ten Swetoniusz, nawiasem mówiąc, musiał mieć odwagę desperata, bo cesarz Tytus to ten sam, który zburzył Świątynię Jerozolimską i zabrał stamtąd złotą menorę, która do dzisiaj widnieje na rzymskim Łuku Tytusa. Ciekawe, że jakaś organizacja żydowska zażądała niedawno zwrotu tej menory od... Watykanu!

Dzisiaj żaden Swetoniusz Trankwillus nie odważyłby się obdarzyć Tytusa takimi komplementami z obawy przed Moniką Olejnik, która obok innej gwiazdy polskiej żurnalistyki, może uchodzić za dowód prawdziwości teorii reinkarnacji. Czyż nie przypomina ona do złudzenia Wandy Odolskiej (nee Boye), upiornej stalinówy, której głos wywoływał ciarki nie tylko na skórze słuchaczy Polskiego Radia, ale wszystkich ówczesnych dygnitarzy?

Kogo bowiem Odolska wskazała nieubłaganym palcem, ten stawał się żywym, a potem - często zwykłym trupem. Odolska umarła naturalną śmiercią w 1972 roku i zaraz na arenie medialnej pojawiły się liczne wcielenia, męskie i żeńskie, co z jednej strony mogło dowodzić jej wielkiej żywotności, ale z drugiej - wyraźnego nieukontentowania dotychczasowymi wcieleniami.

Ta sytuacja zmieniła się dopiero z początkiem lat 80-tych, kiedy to z radiowej anteny zabrzmiał stanowczy głos młodej absolwentki zootechniki. To była właśnie Monika Olejnik, do której dzisiaj najważniejsi dygnitarze potulnie drepcą na przesłuchania. Za Stalina - jednak ich doprowadzano, więc postęp jest!

Można powiedzieć, że z takiego wcielenia Wanda Odolska niewątpliwie jest zadowolona, oczywiście pod warunkiem, że teoria reinkarnacji byłaby prawdziwa. Może nie powinienem rozwodzić się nad takimi hipotezami na łamach „NDz”, ale po pierwsze - moje hasło, to „ścieżka OBOK drogi”, a po drugie - skoro wszyscy tak zachęcają katolików do „otwartości” - no to jazda!

Swetoniusz za takową psotę z pewnością zostałby oskarżony o „antysemityzm”, który Monika Olejnik zwalcza podobnie, jak Wanda Odolska „wroga klasowego”. Już tam z własnego doświadczenia musi ona wiedzieć, z której strony dzisiaj wiatr wieje, a cóż dopiero, gdy w jej cielesnej powłoce może siedzieć duch Wandy Odolskiej?

Wielki Brat patrzy i notuje - kogo najbardziej zasmuciło postanowienie toruńskiej prokuratury w sprawie „taśm o. Rydzyka” i czyją paszczę najdłużej ściskał trismus. Monika Olejnik z pewnością nie da się w takich sprawach nikomu wyprzedzić, chyba że Piotrowi Kadlcikowi z warszawskiej gminy żydowskiej, ale to chyba zrozumiałe, że jemu zarówno w tej, jak i w każdej innej sprawie, należy się pierwszeństwo.

Ale mniejsza już o cesarza Tytusa - czy on był „umiłowaniem i słodyczą rodzaju ludzkiego”, czy dzisiejsza ludzkość powinna upodobać sobie w innych delikatesach, bo tak naprawdę chodzi przecież o profesora Wojciecha Sadurskiego, również ozdoby rodzaju ludzkiego, tyle - że swoistej.

Twierdzi on, że jest liberałem, w czym przypomina bohatera poematu Janusza Szpotańskiego („zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie!”), ale większość poglądów uważa za „niedopuszczalne” - w czym oczywiście bliski jest totalniakom. W dodatku Kandyjska Fundacja Dziedzictwa Polsko-Żydowskiego awansowała go na „liberalnego filozofa”. Słowem - rodzaj współczesnego człowieka renesansu, więc nic dziwnego, że urzęduje na Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji, kształcącym europejsów.

Wspominam o tych szczegółach, bo prof. Sadurski ganiąc prof. Legutkę, jednocześnie go pochwalił za to, iż jest lepszy od „rodziny Giertychów”. Może to oznaczać, że w środowisku europejsów zaczyna dominować tendencja do penetrowania powiązań rodzinnych. Może to być zarówno wstępem do budowania nowej arystokracji, jak i przywrócenia zasady zbiorowej odpowiedzialności.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.

Siedzenie uderza do głowy

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-08-27 | www.michalkiewicz.pl

Punkt widzenia, jak wiadomo, zależy od punktu siedzenia, więc kiedy siedzenia gwałtownie zmienią swoje położenie w przestrzeni, następują gwałtowne zmiany punktów widzenia.

Ramy komentarza nie pozwalają na rozwinięcie tej myśli, ale wydaje się, że problem wymaga głębokich studiów nad wzajemnymi zależnościami między siedzeniem, a głową. Takie zależności muszą być, czego najlepszą ilustracją jest „osoba Janusza Kaczmarka”.

Używam tego określenia za Januszem Kaczmarkiem, który najwyraźniej przywykł do traktowania siebie z pewnym namaszczeniem i podczas konferencji prasowej bodajże ani razu nie użył słowa: „ja”, czy „wobec mnie”, tylko zawsze - „moja osoba” lub „wobec mojej osoby”. Podobnie było z pewną ministrową, która potrafiła w nocy budzić swego męża ni to pytaniem, ni to stwierdzeniem: „słuchaj, czy ty kiedykolwiek wyobrażałeś sobie, że będziesz spał z ministrową?”.

Więc Janusz Kaczmarek, do niedawna minister Spraw Wewnętrznych i Administracji w rządzie premiera Kaczyńskiego, już w kilka godzin po swej dymisji odkrył porażającą prawdę, że Polska jest „państwem totalitarnym”. Wystarczyło, że siedzenie, jako niewątpliwie istotna część „osoby” Janusza Kaczmarka, wyleciało z ministerialnego fotela, a głowa, jako inna część wspomnianej „osoby”, natychmiast zmieniła sposób percepcji rzeczywistości. Takie badania z pewnością wzbogacą medycynę i w ogóle - wiedzę o człowieku, zwłaszcza, gdy nie jest on człowiekiem zwyczajnym, tylko „osobą”.

Janusz Kaczmarek powrócił z ziemi włoskiej do Polski w charakterze kandydata na premiera rządu „zgody narodowej”, który miałby zostać poparty przez Ligę Polskich Rodzin i Samoobronę.

Jednak ugrupowania te reprezentują zbyt mało narodu, by taki rząd powołać, więc najwiekszą nadzieję na zbudowanie „rządu zgody narodowej” upatrują w Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformie Obywatelskiej, znaczy - w „postkomunistach” i „liberałach”, którzy do niedawna stanowili największe zagrożenie zarówno dla tożsamości narodu polskiego, jak i dla jego interesów.

Okazuje się, że kuracja przeczyszczająca, jaką premier zaaplikował dotychczasowym koalicyjnym partnerom, zupełnie odmieniła ich zapatrywania. SLD nie jest już partią właścicieli fortun ciemnego pochodzenia, powstałych wskutek uwłaszczenia nomenklatury i „złodziejskich prywatyzacji”, tylko nieugiętym szermierzem przyrodzonych praw Narodu Polskiego, jęczącego pod strasznym knutem braci Kaczyńskich, wobec których nawet Stalin zastygłby w pełnej podziwu konsternacji.

Razem z Platformą Obywatelską , LPR i Samoobroną, SLD jednym susem znalazł się też w pierwszym szeregu obrońców demokracji. Oczywiście tylko do ewentualnego głosowania konstruktywnego wotum nieufności z osobą Janusza Kaczmarka jako premiera. Jeśli poprą - to LPR i Samoobrona mogą liczyć na odsunięcie widma rychłych wyborów i powrót do rządu. Jeśli nie poprą - no to zobaczymy.

Tymczasem nie jest pewne, czy konstruktywne wotum nieufności w ogóle zostanie poddane pod głosowanie. Pierwsze posiedzenie Sejmu upłynęło w atmosferze niemal tumultu. Marszałek Dorn zapowiedział, że będzie trzymał się ustalonego porządku obrad i nie dopuści do głosowania żadnych wniosków o powołanie komisji śledczych, ani konstruktywnych wotów.

Opozycja zapowiedziała wszczęcie procedury odwołania Marszałka Sejmu, na co PiS zareagował zapowiedzią złożenia własnego wniosku o samorozwiązanie Sejmu z jednoczesną prośbą, by był on głosowany już na posiedzeniu w dniu 7 września.

Gdyby tak się stało - a warto pamiętać, że art. 13 regulaminu Sejmu stanowi, iż porządek dzienny ustala Marszałek - to wszystkie pozostałe wnioski stałyby się w tym momencie bezprzedmiotowe, chyba, żeby Sejm odrzucił wniosek PiS o samorozwiązanie. Tego jednak, bez okrycia się śmiesznością, uczynić nie może, bo zarówno SLD, jak i PO, złożyły już wnioski w tej sprawie.

Wprawdzie atmosfera w Sejmie sprawie wrażenie potęgującego się chaosu, jednak po upływie dwóch pierwszych dni widać, że nieustępliwość marszałka Dorna przynosi rezultaty w tym sensie, że Sejm, wprawdzie w atmosferze tumultu, niemniej jednak realizuje ustalenia poczynione przez prezydenta i Donalda Tuska podczas czterogodzinnego spotkania.

Czynnikiem dodatkowo podgrzewającym atmosferę są konfesaty, jakie osoba Janusza Kaczmarka czyni w obliczu sejmowej komisji do służb specjalnych. Z przecieków, jakie się stamtąd przedostają wynika, że tajniacy, którzy w tej chwili działają już bodaj w pięciu policjach cywilnych (Centralne Biuro Śledcze, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Policja Skarbowa i Centralne Biuro Antykorupcyjne), nie licząc dwóch razwiedek wojskowych, podsłuchiwali wszystkich dookoła, a być może i siebie nawzajem.

Dla człowieka, który, podobnie jak ja, większość swego życia przeżył w PRL, nie są to żadne arcana, ale przed wyborami, wiadomo - wycisnąć trzeba wszystko choćby i z trupa, a właściwie wcale nie „choćby”. Z trupa przede wszystkim, z trupa najłatwiej, bo trup nic już nie powie, wobec czego w jego usta można włożyć każdą wypowiedź bez ryzyka protestu czy sprostowania. Dlatego SLD tak się domaga komisji śledczej, która wyjaśniłaby „okoliczności śmierci” tej samobójczyni, a dawni wiceministrowie obrony rzucili się na trupy żołnierzy polskich, których akurat zastrzelono w Afganistanie.

Wracając do osoby Janusza Kaczmarka, to drugiego dnia konfesat tak się był zagalopował, że aż marszałek Dorn przerwał te opowieści z dreszczykiem pod pretekstem ujawniania najskrytszych tajemnic państwowych.

Że też bracia Kaczyńscy na strażnika tajemnic państwowych musieli upatrzyć sobie akurat takiego chlapę, jak osoba Janusza Kaczmarka! Tajemnica to wielka, chociaż z drugiej strony nawet i oni mogli nie zdawać sobie sprawy, jak wielki może być wpływ siedzenia na głowę, zwłaszcza w przypadku osób uważających się za osoby.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Pan Bóg ofiarą socjalizmu?

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-08-28 | www.michalkiewicz.pl

Jakże nie przyznać racji spostrzeżeniu Stefana Kisielewskiego, że socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w żadnym innym ustroju? Oto przed wielu laty, na podstawie porozumienia Kościoła katolickiego z rządem, przywrócono w państwowych szkołach nauczanie religii.

Wywołało to protesty z różnych zresztą stron. Protestowali osobiści nieprzyjaciele Pana Boga, których w tym kierunku nakręcił albo jeszcze sam Chorąży Pokoju, albo już „towarzysz Wiesław” lub jego filozofowie pomocniczy, albo Edward Gierek, albo wreszcie - Wojciech Jaruzelski z Czesławem Kiszczakiem.

Protestowali - ciekawa rzecz - także niektórzy katolicy, twierdząc, że uczynienie z religii jednego ze szkolnych przedmiotów, skutecznie zniechęci do niej młodych ludzi. Wielu z nich bowiem traktuje nabywaną w szkole wiedzę, jako swego rodzaju udręczające testy, przygotowane przez sadystycznych starców-wampirów. Dlatego po zaliczeniu testów, w ramach higieny psychicznej, postanawiają natychmiast o wszystkim zapomnieć. Mniejsza zresztą o te protesty, bo w końcu religia w szkołach pozostała jako przedmiot fakultatywny, ale oceniany.

Atoli w tak zwanym międzyczasie grupa trzymająca władzę w latach 1997-2000 narobiła straszliwego zamieszania w edukowaniu młodych ludzi. Chodziło - podobnie jak w pozostałych trzech wiekopomnych reformach charyzmatycznego premiera Buzka - o zainstalowanie w sektorze publicznym odpowiedniej liczby nowych klamek, których mogliby uwiesić się członkowie zaplecza politycznego grupy ówcześnie trzymającej władzę, bo u klamek dotychczasowych uwieszeni już byli członkowie zaplecza politycznego grupy poprzednio trzymającej władzę, tzn. SLD i PSL.

Tę operację dojenia Rzeczypospolitej przez nowe stado nietoperzy-wampirów trzeba było jednak jakoś usprawiedliwić przed opinia publiczną, toteż biurokratyczne kręgi wspomnianej grupy nazwały to „reformą edukacyjną”. W ramach tej reformy wykombinowali sobie rozmaite głupstwa, jakie tylko mogą przyjść do głowy ludziom bezmyślnym i zdeprawowanym. Wśród tych głupstw znalazła się też „średnia ocen”, na podstawie której uczeń uzyskiwał pewne przywileje, co miało oswajać młodzież z tworzeniem stanu szlacheckiego.

Kiedy jeszcze Roman Giertych był jednym z filarów rządu kładącego fundamenty pod IV Rzeczpospolitą (która dzisiaj demaskowana jest jako państwo „totalitarne”, albo „faszystowskie”) i ministrem edukacji, postanowił zaliczyć do tej „średniej” również ocenę z religii. Wywołało to burzliwe protesty; SLD pretendujący do wyłączności w reprezentowaniu osobistych nieprzyjaciół Pana Boga postanowił zaskarżyć to zarządzenie do Trybunału Konstytucyjnego.

Nie chciałbym być złośliwy, ale na podstawie wotów separatów od wyroku w sprawie ustawy lustracyjnej można wysnuć przypuszczenie, że opinia prawna zależy od daty nominacji, zatem - vederemo. Protestom oczywiście towarzyszą dyskusje. Jednej z nich wysłuchałem za pośrednictwem I programu PR, jadąc samochodem ze Świnoujścia do Warszawy.

Uczestniczyli goście w osobach Ireny Dzierzgowskiej, która w grupie trzymającej tempore criminis władzę, miała rangę wiceministra i, jak się wydaje, wiele głupstw w sławnej „reformie edukacyjnej” właśnie jej zawdzięczamy, red. Halina Bortnowska i o. Dariusz Kowalczyk, prowincjał jezuitów. Dzwonili też słuchacze; jednym wliczanie stopnia z religii do „średniej” się podobało, innym nie, słowem - każdy plótł co mu tam ślina przyniosła na język.

Charakterystyczne było jedno: ani żadnemu zaproszonemu gościowi, ani żadnemu telefonującemu słuchaczowi nie przyszło do głowy, że sprawcą całego zamieszania jest owa nieszczęsna „średnia”. Gdyby w swoim czasie grupa trzymająca władzę nie wykombinowała sobie tego głupstwa gwoli lepszego zakamuflowania swoich prawdziwych intencji, to dzisiaj nie byłoby żadnego problemu. Niestety nawet ojciec prowincjał potraktował ten idiotyzm jako dogmat, rodzaj dopustu Bożego, którego człowiek nie powinien podważać.

Chociaż roznosiła mnie irytacja do tego stopnia, że gotów byłem nawet stworzyć zagrożenie w ruchu drogowym i telefonować do Radia w czasie jazdy, oczywiście nie mogłem się dodzwonić. Korzystam tedy z okazji, by poddać po rozwagę kwestię następującą: czy nie byłoby lepiej, gdyby w jednych szkołach nauczano tradycyjnych przedmiotów - oraz religii, a w innych - tylko marksizmu-leninizmu?

Gdyby „państwo”, czyli wymieniające się kolejne grupy trzymające władzę nie rabowało rodziców podatkami pod pretekstem, że „kształci” ich dzieci, tylko zostawiło je w spokoju?

Gdyby ministerstwo edukacji narodowej zostało rozpędzone na cztery wiatry, oczywiście bez jakichkolwiek odpraw dla urzędników, zaś ważne zadanie edukowania dzieci podjęliby ich rodzice we współpracy z nauczycielami, którzy wtedy nie użeraliby się o pieniądze z rządem, tylko spokojnie umawialiby się o wynagrodzenie ze swoimi faktycznymi pracodawcami - rodzicami swoich uczniów?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.

Pilnuj szewcze kopyta!

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-08-29 | www.michalkiewicz.pl

Rzecznik Praw Obywatelskich dr Janusz Kochanowski zwrócił się do władz zakonu Paulinów na Jasnej Górze m.in. z oficjalną przestrogą, że na terenie tamtejszego klasztoru dochodziło do spotkań między politykami, którzy prowadzili jakieś pertraktacje.

Jest to wystąpienie zdumiewające, m.in. ze względu na art. 7 konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, który stanowi, że „organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa”. Oznacza to, że żaden organ władzy publicznej nie może domniemywać swoich kompetencji, a na każdą swoja czynność musi znajdować wyraźne zezwolenie w obowiązującym prawie.

Tymczasem art. 25 ust 3 konstytucji stanowi, że „stosunki między państwem [tzn. reprezentującymi je organami władzy publicznej - SM], a kościołami (...) są kształtowane na zasadach poszanowania ich autonomii oraz wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie, jak również współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego”. Oznacza to, organy państwowe nie mogą wtrącać się w czynności kościołów, chyba że polegają one na popełnianiu czynów zabronionych pod groźbą kary, czyli przestępstw lub wykroczeń.

Rzecznik Praw Obywatelskich dr Janusz Kochanowski nie zarzucił OO Paulinom złamania jakiegokolwiek przepisu ustaw karnych. Jeśli nawet politycy spotykają się na terenie jasnogórskiego klasztoru, to nie jest to zakazane przez jakąkolwiek ustawę, podobnie, jak prowadzenie tam ewentualnych pertraktacji politycznych. Widać zatem wyraźnie, że pan Rzecznik Praw Obywatelskich swoim niefortunnym wystąpieniem dopuścił się ewidentnego złamania konstytucji, poprzez naruszenie jej art. 7 i 25 ust. 3. Za takową psotę powinien być pociągnięty do odpowiedzialności, niezależnie od tego, czy działał z inicjatywy własnej, czy wykonywał jakiś obstalunek.

Nawiasem mówiąc, nie przypominam sobie, by Rzecznik Praw Obywatelskich z podobną czujnością zareagował na rządowe zapowiedzi odejścia od zasady domniemania niewinności oraz odejścia od zasady ochrony własności, przewidzianej w art. 21 ust. 1 i 2 konstytucji RP. Chodzi o zapowiedź konfiskowania własności nie tylko osób skazanych za przestępstwa przeciwko mieniu, ale również własności należącej do osób które skazane nie były - co stanowi oczywiste naruszenie art. 42 konstytucji przewidującego indywidualizację odpowiedzialności karnej i domniemanie niewinności.

Nie przypominam sobie, by Rzecznik Praw Obywatelskich protestował przeciwko ekstradycji polskich obywateli w ramach tzw. europejskiego nakazu aresztowania, ewidentnie sprzecznego z art. 55 konstytucji - co stwierdził zresztą Trybunał Konstytucyjny - ale wcześniej kilku obywateli zostało obcym państwom wydanych.

Najwyraźniej pan dr Janusz Kochanowski nie jest rzecznikiem praw o b y w a t e l s k i c h, tylko kreuje się rzecznikiem jakiegoś anonimowego dobroczyńcy ludzkości.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

Choroba zawodowa totalniaków?

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-08-31 | www.michalkiewicz.pl

Zatrzymanie panów Kaczmarka, Kornatowskiego i Netzla niewątpliwie oznacza eskalację wojny na górze. Kto wie, czy w końcowej fazie nie dojdzie do wzajemnego wyaresztowania całej klasy politycznej? To nawet nie byłoby najgorsze zakończenie, zwłaszcza, że w przeciwnym razie ktoś mógłby podpisać w imieniu Polski Traktat Reformujący Unię Europejską.

Tymczasem, jeśli wszyscy będą aresztowani, nikt nie będzie mógł tego skutecznie zrobić. Kto wie, czy nie jest to jedyny sposób na zachowanie przez Polskę państwowej suwerenności?

Spektakularne zatrzymania skłaniają niektórych do oskarżeń rządu o „faszyzm” i temu podobne bezeceństwa. Tymczasem znacznie gorsze niebezpieczeństwo nadchodzi ze strony władzy sądowniczej. Oto Sąd Najwyższy w postanowieniu z 26 lipca (sygn. Akt IV KK 174/07), zawarł był pogląd, że strona internetowa aktualizowana częściej niż raz w tygodniu, powinna być zarejestrowana jako dziennik. Jeśli nie - jej właściciel będzie ścigany przez prokuraturę jako przestępca.

Postanowienie to dowodzi, ze w państwie naszym mamy do czynienia z epidemią prokuratorskiej choroby zawodowej. Jej objawy polegają na tym, że pacjentowi świat jawi się jako obszar zaludniony przez 6,5 mld podejrzanych, których trzeba przynajmniej przesłuchać. Najwyraźniej epidemią ta ogarnęła również Sąd Najwyższy.

Obowiązek rejestracji ma wynikać z ustawy z 26 stycznia 1984 roku - prawo prasowe - z późniejszymi zmianami. Czy jednak aby na pewno? Oto art. 7 ust. 2 pkt 2 tej ustawy powiada, że „dziennikiem jest ogólnoinformacyjny druk periodyczny lub przekaz za pomocą dźwięku oraz dźwięku i obrazu [podkr. SM], ukazujący się częściej, niż raz w tygodniu”. Zgodnie z art. 20 ust 1 - wydawanie takiego dziennika wymaga rejestracji. Jeżeli zatem właściciel strony internetowej nie posługuje się łącznie „dźwiękiem i obrazem”, tylko np. - samym „obrazem” - to zgodnie z prawem prasowym - żadnego „dziennika” nie wydaje.

W ogóle pomysł, żeby jeden człowiek, chcąc powiedzieć coś innego drugiemu człowiekowi, albo wielu innym ludziom, musiał prosić w tym celu o pozwolenie jakiegoś trzeciego człowieka, np. przebranego w togę z łańcuchem, jest z gruntu totalniacki. Zwłaszcza, że zgodnie z art. 21 i 22 prawa prasowego, taki przebrany człowiek może „odmówić rejestracji”, może „zawiesić wydawanie dziennika”, no a przede wszystkim - za swoje wymuszone usługi żąda pieniężnego haraczu.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).

Opowieści barona Kaczmarka

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-08-31 | www.michalkiewicz.pl

„Otczizna nasza została podzielona na trzy czensti. Jedną wzięli Germańcy, drugą - Awstryjcy, a trzecią - my!”. Tak przedstawiał historię rozbiorów Polski uczniom Szkoły Morskiej w Tczewie jeden z wykładowców.

Wynika stąd morał, że trzeba zwracać szczególną uwagę na zaimki osobowe, o czym przekonała się także pani hrabina Sobańska w rozmowie z Julianem Klaczką. Opowiadając mu, jak to Mickiewicz był już o krok od „zbawienia” w ramionach tajemniczej D.D., ale nie dostąpił nawet „wpół-zbawienia”, wyznała w pewnej chwili, że kiedy „młody człowiek” nadto się zbliżył i zaleciało odeń nieznośnie taniego gatunku pomadą - „to m n i e po prostu zniechęciło”.

Wprawdzie obrady Sejmu 24 sierpnia zostały utajnione, toteż nie wiemy, jakich właściwie zaimków osobowych uzywał baron Kaczmarek podczas swoich konfesat przed komisją do służb specjalnych. Sądząc jednak po jego zachowaniu podczas konferencji prasowej, można się domyślać, że starannie unikał nie tylko pierwszej osoby liczby pojedynczej, ale chyba i pierwszej osoby liczby mnogiej. Jeśli już posługiwał się zaimkami, to najpewniej w trzeciej osobie liczby mnogiej - że wzystkiemu winni są „oni”, ewentualnie - „on”, czyli nienawistny Zbigniew Ziobro.

Domyślam się, że dla siebie baron Kaczmarek przeznaczył rolę swego rodzaju świadka koronnego, który przeniknął do najtwardszego jądra faszystowskiego reżymu Kaczyńskich, by zdemaskować go przed światem. Najciekawsze, że może to być bliskie prawdy, bo wiele wskazuje na to, że Janusz Kaczmarek rzeczywiście uczestniczył w rządzie premiera Jarosława Kaczyńskiego jako l`agent provocateur razwiedki.

Czy został do niej zwerbowany jako słuchacz wykładów dla oficerów politycznych, czy jako lektor komitetu partyjnego w Gdyni, czy może już po sławnej transformacji ustrojowej - tego nieprędko się dowiemy, o ile dowiemy się w ogóle, bo ten przypadek pokazuje, że i minister Antoni Macierewicz chyba jednak porusza się po omacku. Czyż w przeciwnym razie bracia Kaczyńscy upatrzyliby sobie akurat barona Kaczmarka na strażnika tajemnic państwowych?

Dlaczego „barona”? Ano, wiele wskazuje na to, że Janusz Kaczmarek mógł być bombą z opóźnionym zapłonem, niespodzianką razwiedki dla braci Kaczyńskich i jej sekretną bronią.

Dzięki niemu nie tylko miała ona wiadomości o najtajniejszych zamiarach rządu (ile z tego sprzedała państwom trzecim, Bóg jeden wie, bo że sprzedawała i sprzedaje - to sprawa pewna. Czyż w przeciwnym razie „prasa międzynarodowa”, podobnie jak „europejska” alarmowałaby tak bardzo o „zagrożeniach demokracji” w Polsce?).

No a teraz nie bez kozery Janusz Kaczmarek postanowił rozwinąć pawi ogon swoich talentów narracyjnych akurat przed sejmową komisją do służb specjalnych. Teoretycznie ma ona „kontrolować” tajne służby, ale - jak słusznie zwraca uwagę JK-M, żeby zostać członkiem tej komisji, trzeba najpierw uzyskać od bezpieczniaków glejt o dopuszczeniu do konfidencji. Czyż w tej sytuacji bezpieka wystawi taki glejt komuś, kto nie cieszy się jej zaufaniem? Wszystko to być może, jak jednakże wkładam to między bajki.

W tej sytuacji Janusz Kaczmarek mógł mieć pewność, że w tej komisji wszystko co powie, spotka się z pełnym zrozumieniem, bo przecież tacy wytrawni znawcy problematyki służb specjalnych musieli przynajmniej słyszeć o metodzie dezinformacji.

Polega ona, jak wiadomo, na umiejętnym wymieszaniu banalnych informacji prawdziwych z różnymi fantastycznymi rewelacjami, którym tamte banalne prawdziwe maja przydawać wiarygodności. Dla słuchacza kursów dla oficerów politycznych nie są to żadne arcana, bo przecież tego rodzaju formacje były specjalnie szkolone dla robienia ludziom wody z mózgu.

Stąd też przypuszczam, że konfesaty Janusza Kaczmarka przed surowymi kontrolerami służb specjalnych mają wszelkie cechy opowieści barona Munhausena i dlatego też pozwoliłem sobie obdarzyć byłego ministra spraw wewnętrznych tym arystokratycznym tytułem.

Dodatkową przesłanką, jaka mnie do tego skłania jest widoczna już na pierwszy rzut oka ostrożność i przezorność Janusza Kaczmarka. Wprawdzie, jak sądzę, unika on w swoich opowieściach pierwszej osoby liczby pojedynczej, niemniej jednak oskarżenia miotane pod adresem faszystowskiego reżymu Kaczyńskich, w przypadku Janusza Kaczmarka muszą mieć charakter swego rodzaju spowiedzi.

Trudno bowiem uwierzyć, by wykorzystywanie służb specjalnych do działalności przestępczej mogło odbywać się bez wiedzy i bez aprobaty ministra spraw wewnętrznych, którym przecież był właśnie Janusz Kaczmarek. Nie wierzę, by umiłowanie demokracji i praworządności dominowało u niego nad instynktem samozachowawczym, a w tej sytuacji jest bardzo prawdopodobne, iż jego rewelacje są bardzo podobne do opowieści barona Munhausena, w których Trybunał Stanu nie będzie miał żadnego punktu zaczepienia.

W tej sytuacji jedyna korzyść, jaką przyniosło pierwsze nocne czytanie opowieści barona Kaczmarka w Sejmie, to podniesienie poziomu czytelnictwa wśród posłów. Obawiam się bowiem, że z braku czasu („praca posła ciężka, szczera; z rana poseł się ubiera, fagas listy mu otwiera, on tymczasem się wybiera... do Puchera!”), wielu wpływowych mężów stanu czyta bardzo niewiele, więc jeśli marszałek Dorn, podobno płynnie, odczytywał stenogramy konfesat barona Kaczmarka, musiało wpłynąć to na poziom kultury literackiej polskich parlamentarzystów i być może skłoni wielu z nich do sięgnięcia po pierwowzór.

Posłom narodowym, preferującym literaturę polską, polecałbym opowieści Karola księcia Radziwiłła „Panie Kochanku”. Jedna z nich nawiązuje do romansu, jaki książę Karol miał z syreną. Jego owocem, jak wiadomo, było potomstwo złożone ze stu tysięcy śledzi. Takimi rezultatami nie może pochwalić się nawet wpływowy mąż stanu, poseł Łyżwiński, będący akurat pod śledztwem z powodu bliskich spotkań z Anetą Krawczykową, prawdziwą femme fatale Samoobrony.

W tej sytuacji jedyna niewiadomą staje się porozumienie, do jakiego miało dojść w trakcie czterogodzinnej rozmowy prezydenta Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem. Rozwój sytuacji pokazuje, że musiało to być chyba porozumienie dżentelmeńskie, albo - że Donald Tuska tak naprawdę nie panuje nad własną partią, w której tak naprawdę karty rozdaje razwiedka.

Właśnie tygodnik „Wprost” doniósł, jakoby „dotarł” do listy członków przyszłego rządu Platformy Obywatelskiej. Już mniejsza o to, jak „dotarł”, bo w charakterze premiera występuje tam „charyzmatyczny” Jerzy Buzek, jak mało kto przyzwyczajony, że ktoś steruje nim ręcznie z tylnego siedzenia, no i - Leszek Balcerowicz na stanowisku wicepremiera i ministra finansów. Czyż to nie dowód, że razwiedka zaplanowała rekonkwistę w najdrobniejszych szczegółach?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Euforia i klęska

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-08-31 | www.michalkiewicz.pl

Trudno znaleźć bardziej znaczącą datę, niż dzisiejsza. 27 lat temu, 31 sierpnia 1980 roku, na skutek buntu podniesionego przez znaczna część, a może nawet większość polskiego społeczeństwa, doszło do sytuacji bez precedensu. Oto kierownictwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej podpisało porozumienie z reprezentacją zbuntowanego społeczeństwa.

Trudno o lepszy dowód, że Polska Zjednoczona Partia Robotnicza nie reprezentowała polskiego społeczeństwa. PZPR reprezentowała tę część społeczeństwa, która, na ogół z niskich pobudek, podjęła się reprezentowania naszych okupantów. Nie tylko zresztą reprezentowania. Partyjniacy, zwłaszcza członkowie aparatu, podjęli się zadania przerobienia Polaków na tak zwanych „ludzi sowieckich”.

Poglądy człowieka sowieckiego najlepiej wyraził Mieczysław Moczar. Według niego prawdziwą ojczyzna partyjniaków był Związek Radziecki. I nietrudno zauważyć, że wielu partyjniaków, ot - choćby najwybitniejszy spośród nich generał Wojciech Jaruzelski, pozostaje tamtemu patriotyzmowi wierny.

I oto 31 sierpnia 1980 roku, pod naporem buntu, jakie przeciwko partii podniosła większość polskiego społeczeństwa, PZPR zaczęła się rozpadać. Próżnię polityczną w ten sposób powstałą, zaczęły wypełniać tajne służby, które, po wprowadzeniu stanu wojennego, dokonały powtórnej okupacji całego państwa. Ale 31 sierpnia 1980 roku nikt jeszcze o tym nie myślał. Polska była upojona, uskrzydlona radością z tego zwycięstwa, które zapowiadało początek końca okupacji.

Tak się złożyło, że ta rocznica przypada w przeddzień innej rocznicy. 68 lat temu, wskutek niemieckiego uderzenia na Polskę, państwo nasze poniosło straszliwa klęskę. Okazało się, że polityczne spory, które wydawały się niemożliwe do przezwyciężenia, przestają mieć jakiekolwiek znaczenie w momencie, gdy pod ciosami wrogów rozpada się państwo.

To bezpośrednie sąsiedztwo dnia euforii z dniem klęski powinno podziałać trzeźwiąco na naszych polityków, jeśli oczywiście widzą oni jeszcze coś więcej, niż własne nosy i pępki. Powinno im uświadomić, że ich ciężar gatunkowy, ich znaczenie i ważność, wreszcie - oni sami, trwają dopóty, dopóki istnieje państwo. Tymczasem przez zaślepienie, które nie pozwala im zauważać rzeczy oczywistych, doprowadzają państwo do stanu obezwładnienia i niesterowności, który nie wróży nic dobrego. Ale widocznie już taki los wypadł nam.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 6.50 i powtarzany w ciągu dnia.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michałkiewicz Stanisław Teksty IX
Michałkiewicz Stanisław Teksty Teksty V 07
Michałkiewicz Stanisław Teksty Teksty VI 07
Michałkiewicz Stanisław Teksty IV 07
Michałkiewicz Stanisław Teksty X
Michałkiewicz Stanisław Teksty VII 07
DOŁADUJ SWÓJ TELEFON CAŁKIEM ZA DARMO!!!!!, Świat wokół nas, Michalkiewicz Stanisław
Michał Staniszewski Taktyka wojskowa w pierwszej połowie XV wieku 2
Stanisław Michalkiewicz Teksty III 06 III 07 spis tekstów
Stanisław Michalkiewicz Teksty V 07
Stanisław Michalkiewicz Teksty IV 07(1)
SIERGIEJ MICHAŁKOW- , Lektury Szkolne - Teksty i Streszczenia
Artykuły Stanisława Michalkiewicza UPR staje w obronie sześciolatków

więcej podobnych podstron