Stanisław Michalkiewicz Teksty IV 07(1)


W poszukiwaniu listka figowego

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 3 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Jak i pieniądze zarobić i wianuszka nie stracić, jak mieć ciastko i zjeść ciastko - oto popularne porzekadła, ilustrujące dzisiaj dylemat europejsów pobożnych, którym zostało już niewiele - bo zaledwie dwa lata na wymyślenie jakiegoś listka figowego, który mógłby, przynajmniej prowizorycznie, przykryć figę, jaką narodom Europy pokazują dzisiaj marksiści.

Właśnie przedstawiciele biurokratycznej międzynarodówki przyjęli w Berlinie tekst deklaracji składającej się w 99 procentach z bełkotu, w którym miało zapewne zginąć najważniejsze, przedostatnie zdanie: „Dlatego dziś, w 50 lat po podpisaniu traktatów rzymskich, razem podejmujemy wyzwanie, aby do czasu wyborów do Parlamentu Europejskiego w roku 2009 odnowić wspólny fundament Unii Europejskiej”.

Zatem, jak pisał poeta w „Anonimowym mocarstwie” - W Londynie, w wielkiej loży, już postanowiono”. Ten „wspólny fundament”, co to ma być „odnowiony”, to konstytucja Eurosojuza, do której prą Niemcy, przez całe dziesięciolecia drenujący swoich podatników i finansujący zabawę w „europejską jedność”.

Jeśli ktoś chce wierzyć, że to z sympatii do Greków, czy Portugalczyków, to oczywiście zabronić mu tego nie mogę, ale sam uważam, że Niemcy, jako państwo poważne, traktują Unię Europejską, jako swego rodzaju inwestycję. Każda inwestycja ma jednak to do siebie, że od pewnego momentu powinna zacząć przynosić zyski.

Dobry inwestor stara się ten moment przyspieszyć tym bardziej, jeśli na przykład zaczyna mu już brakować pieniędzy. Tym właśnie tłumaczę sobie gorączkowy pośpiech, z jakim przedstawiciele Niemiec nalegają na przyjęcie traktatu konstytucyjnego. Co konkretnie, tzn. jakie korzyści sobie po tym obiecują - to osobny temat.

Warto jednak przypomnieć, że inny wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler też marzył o europejskiej jedności z tą wszelako różnicą, iż pragnął urzeczywistnić tę ideę środkami militarnymi. W tym celu też inwestował m.in. w przemysł zbrojeniowy i armię swego państwa, a wydatki na ten cel poniesione miał zrekompensować mu łup wojenny. Dlatego też w 1939 roku tak się denerwował, kiedy Benito Mussolini wystąpił z pomysłem mediacji. Te „mediacje” były Adolfowi Hitlerowi w tym momencie potrzebne jak psu piąta noga, bo każde odwleczenie wojny i związanych z nią łupów narażały Rzeszę na widmo bankructwa.

Dlaczego zatem teraz „odnowić wspólny fundament” musimy koniecznie w roku 2009 i ani dnia później? Co takiego ważnego zawiera konstytucja Eurosojuza, że bez niej cała „integracja” może okazać się nie warta funta kłaków?

Pan prezydent Kaczyński bardzo buńczucznie oświadczył w Berlinie, że „będzie walczył” o umieszczenie „w preambule” jakiejś wzmianki o „wartościach chrześcijańskich”, czy „judeochrześcijańskich” - bo różnie o tym mówią. Ależ naturalnie, jakże by inaczej! Niech „walczy” aż do upadłego. Czy jednak nie miał zamiaru „walczyć”, żeby zapis o tych, niech już będzie, że „judeochrześcijańskich” wartościach znalazł się już w Deklaracji Berlińskiej”?

Jakże więc się stało, że się nie znalazł, a mimo to pan prezydent dokument podpisał? I co będzie, jeśli mimo „walki” wielka loża w Londynie, czy jakimś innym europejskim mieście zdecyduje, że „inaczej będzie”? Co wtedy zrobimy? Podpiszemy konstytucyjny cyrograf bez „preambuły”, czy odmówimy podpisu? A w razie podpisania - jakie usprawiedliwienie podamy do wierzenia całemu ludowi?

Bo ta cała „preambuła”, to jest taki listek figowy, który ma zasłonić bezwstydną kapitulację przed marksistami, którzy za pośrednictwem biurokratycznego internacjonału narzucają dzisiaj narodom Europy kulturowy marksizm pod postacią politycznej poprawności.

W odróżnieniu od „judeochrześcijan”, traktują swoje przekonania w sposób absolutnie fundamentalistyczny, to znaczy - nie uważają ich za rodzaj intelektualnej propozycji, tylko nadają im postać norm prawnych, za którymi stoi nasza stara, dobra znajoma przemoc socjalistycznego imperium.

I wcale nie mają zamiaru pozwolić żadnym „judeochrześcijanom”, którym samo chrześcijaństwo już nie wystarcza i muszą się podpierać tym „judeo” niczym laską - na żadne „preambuły”. Nie po to odbyli z powodzeniem „długi marsz przez instytucje”, żeby teraz pozostawiać jakieś enklawy „kultury burżuazyjnej”, zwłaszcza takie, co mogą dawać przerzuty i udaremnić kolejną edycję socjalistycznej rewolucji.

Obawiam się tedy, że żadnego listka figowego nie uda się znaleźć, a jeśli nawet - to nie będzie on w stanie przesłonić wymowy postanowień konstytucji Eurosojuza, zapisanych np. w Części I Tytule I Artykule I - 1: „Zainspirowane wolą obywateli i państw Europy zbudowania wspólnej przyszłości, niniejsza Konstytucja ustanawia Unię Europejską, której Państwa Członkowskie przyznają kompetencje do osiągnięcia ich wspólnych celów”.

Przyznają kompetencje - tzn. przekazują suwerenność państwową. Potwierdzają to kolejne artykuły: Art. I - 5 mówiący o stosunkach Unii z państwami członkowskimi - w którym nie ma ani słowa, że państwom przysługuje atrybut suwerenności, natomiast jest stwierdzenie, ze państwa członkowskie „powstrzymują się od podejmowania wszelkich środków, które mogłyby zagrażać urzeczywistnieniu celów Unii”.

Zresztą - cóż tam mogą „przedsięwziąć” skoro według Art. I - 6 „Konstytucja i prawo przyjęte przez instytucje Unii (...) mają pierwszeństwo przed prawem Państw Członkowskich”?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Odbija palma... męczeńska

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 5 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

W koszmarnych czasach pierwszej komuny, kiedy to w sławnym Sierpniu 1980 lud zaczął buntować się przeciwko partii-przewodniczce, Andrzej Rosiewicz śpiewał: „Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba”.

Chodziło o kredyty udzielone przez zachodnich bankierów Edwardowi Gierkowi w ramach „odprężenia”, co stworzyło wrażenie „dynamicznego rozwoju”, do dzisiaj wspominanego z nostalgią przez prawie 60% mieszkańców Polski. Mimo 30-procentowej redukcji tego długu w początkach lat 90-tych, trzeba będzie spłacać raty jeszcze przez następnych 20 lat, ale - cośmy się wtedy nażyli, tośmy się nażyli.

Wspominam tamte czasy, bo oto znowu legitymację partyjną oddał już nie jakiś tam „Wincenty Kalemba”, tylko sam Józef Oleksy. Najwyraźniej odwaga znowu staniała, bo, powiedzmy sobie szczerze, cóż właściwie Józef Oleksy ryzykuje, skoro włos mu z głosy spaść nie może?

Ryzykuje, ma się rozumieć, niewiele, ale właśnie dlatego warto zwrócić uwagę na przyczyny, dla których ten znany z wyjątkowej dyskrecji polityk nagle rozgadał się niczym rozplotkowana baba, w prywatnej rozmowie z Aleksandrem Gudzowatym obsmarowując całe ścisłe kierownictwo SLD, z Aleksandrem Kwaśniewskim na czele.

Wprawdzie Oleksy twierdzi, jakoby nie wiedział, że rozmowa jest nagrywana, ale jestem przekonany, że właśnie dlatego zdobył się na taką szczerość, iż o tym wiedział. Sądzę, że wiedział, a przynajmniej przeczuwał, iż do tego nagrania w stosownym momencie „dotrą” dziennikarze śledczy.

Okazało się, że stosowny moment nastąpił akurat wtedy, gdy sondażownie ogłosiły iż gdyby Aleksander Kwaśniewski powrócił do polityki u boku Andrzeja Olechowskiego na czele „innej partii”, to partia ta odniosłaby wielki sukces już na samym początku. Ale chociaż dziennikarze śledczy ujawnili, iż według Oleksego Aleksander Kwaśniewski nie potrafiłby wyjaśnić pochodzenia majątku, jaki uciułał sobie przez 10 lat prezydentury, sondażownie nie odnotowały spadku popularności byłego prezydenta. Nieomylny to znak, że do zrobienia w Polsce politycznej konkiety wystarczy mieć majątek, no i oczywiście żonę, która umie jeść bezy.

Okoliczność, że te wszystkie perturbacje na lewicy wystąpiły w przeddzień uroczystego przyjęcia Deklaracji Berlińskiej, wydaje się nieprzypadkowa. Wspomniana Deklaracja zawiera bowiem rozkaz, że do roku 2009 wszystkie państwa członkowskie mają przyjąć konstytucję UE. Czasu zostało niewiele, a tymczasem premier Kaczyński wystąpił z pomysłem, żeby w przyszłej konstytucji obliczać głosy na podstawie pierwiastka kwadratowego od liczby ludności poszczególnych państw, bo w przeciwnym razie Polska traktat konstytucyjny gotowa zawetować.

Czy dla Niemiec może to być wystarczający powód do przejścia na ręczne sterowanie polska sceną polityczną? Wykluczyć tego nie można patrząc na coraz bardziej zaawansowane przygotowania do wprowadzenia na polską polityczną scenę „innej partii”, która nie będzie nikomu zawracała głowy pierwiastkami, tylko przyjmie traktat konstytucyjny bez żadnych listków figowych. A czy na jej czele, u boku Andrzeja Olechowskiego do polityki powróci Aleksander Kwaśniewski, czy Józef Oleksy, to już strategiczni partnerzy miedzy sobą ustalą tak, żeby bankierzy też byli zadowoleni.

Na tle tych przygotowań wypada odnotować proces budzenia się poczucia godności osobistej, może jeszcze nie w całym narodzie, tylko wśród kadry naukowej uniwersytetów. Senaty kolejnych uczelni podejmują uchwały o bojkocie ustawy lustracyjnej, uznając, iż obowiązek składania stosownych oświadczeń jest nie do pogodzenia z godnościom osobistom.

Do tych głosów dołączył JE bp Tadeusz Pieronek, zwracając uwagę, iż ustawa narusza tez konkordat, bo nakłada ten uwłaczający osobistej godności obowiązek również na uczelnie katolickie, które w konkordacie mają zagwarantowaną autonomię. W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak złożenie oświadczenia lustracyjnego zostanie uznane za nowy grzech, dzięki czemu Trybunał Konstytucyjny na pewno uzna tę ustawę za sprzeczną jeśli nie z konstytucją, to w każdym razie – z preambułą.

Jak wiadomo, odwołuje się ona zarówno do „wierzących w Boga”, jak i „nie podzielających tej wiary”, a o obowiązku składania oświadczeń lustracyjnych nie mówi ani słowa. Ale jak to się mówiło - „trybunał z dekretem, a Radziwiłł z muszkietem”, więc luminares polskiej nauki przypominają starą świecką tradycję, że prawa przestrzega ten, kto chce.

Co prawda inni naukowcy wystąpili z oświadczeniami krytycznymi, wytykając nosicielom godności osobistej, że nie urażała im jej ani przynależność do PZPR, ani podpisywanie deklaracji lojalności w stanie wojennym, ani cenzurowanie naukowych dzieł i przypomnieli sobie o godności dopiero teraz, kiedy trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy było się konfidentem SB, czy nie.

Ale za odmowę podpisania lojalki w stanie wojennym można było stracić katedrę, a za odmowę złożenia oświadczenia lustracyjnego nie tylko nic nie grozi, a w dodatku JE bp Tadeusz Pieronek już czeka z palmą męczeńską.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Agenci i kobiety czekają

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 5 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

25 marca wszyscy uczestnicy gali zorganizowanej w Berlinie w 50 rocznicę podpisania traktatów rzymskich ustanawiających Europejską Wspólnotę Gospodarczą, przyjęli do aprobującej wiadomości Deklarację Berlińską, w której wśród podniosłego bełkotu ukryto najważniejsze zdanie - rozkaz przyjęcia konstytucji Unii Europejskiej do roku 2009.

Ponieważ do roku 2009 zostało już niewiele czasu, zarówno Niemcy, jak i Rosja, jako „strategiczni partnerzy”, próbują uporządkować scenę polityczną w Polsce tak, by na pierwszym planie znalazły się siły polityczne które konstytucję UE przyjmą nie tylko bez najmniejszych wahań, ale - w podskokach.

Przygotowując tubylczych Irokezów na tę nieubłaganą konieczność, sondażownie ogłaszają, że gdyby tak Kwaśniewski z Olechowskim założyli partię, to ta wygrałaby wybory w cuglach, a na drugim miejscu uplasowałaby się Partia Kobiet pani Manueli Gretkowskiej.

Skoro tak, to nieomylny to znak, że Aleksander Kwaśniewski, któremu, jak się okazuje, nic a nic nie zaszkodziły rewelacje przedstawione przez Józefa Oleksego, stanie na czele „innej partii” najpóźniej na jesieni. Najwyraźniej wielu nie może się już doczekać, między innymi - dawni utytułowani konfidenci SB, gotowi nadal służyć w ramach Unii Europejskiej. Zatem - powodzenie u agentów i u kobiet - gwarantowane.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Uroki i udręki podejmowania decyzji

Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 5 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

W koszmarnych czasach komuny opowiadano sobie dowcip, jak to pewien wysoki urzędnik trafił do więzienia. Uprzejmy naczelnik, pragnąc zapewnić wyjątkowemu pensjonariuszowi wszelkie możliwe w tych warunkach wygody, zaproponował mu pracę w więziennej kuchni przy obieraniu kartofli.

Więzień początkowo przyjął ofertę niemal ze łzami wdzięczności w oczach, ale już następnego dnia zameldował się u naczelnika z prośbą o zmianę przydziału. - Ależ panie ministrze - zdumiał się naczelnik. - Praca w kartoflarni uchodzi wśród więźniów za najlepszą pod każdym względem. Lepszej dla pana nie potrafię już znaleźć!

- Tak się panu tylko wydaje - odparł na to więzień. - Czy pan wie, jakie zróżnicowane potrafią być kartofle? Jedne są zgniłe, inne - przeciwnie - całkiem zdrowe. Jedne są duże, inne małe. Czy zdaje pan sobie sprawę, ile to decyzji trzeba podjąć?

W dążeniu do przychylenia nam nieba (bo przecież nie w żadnym innym celu!) socjaliści wpadli kiedyś na pomysł, żeby pod różnymi pretekstami np. spadku, zarobku, darowizny, kupienia czegoś albo sprzedania, poodbierać ludziom pieniądze, a potem, pod pretekstem, że nie stać ich na samodzielne zapłacenie np. za leczenie (co w tej fazie operacji było już prawdą) zaoferować im tzw. „bezpłatne” usługi, m.in. medyczne.

Ta „bezpłatność” polega na tym, że pomiędzy wykonawcę usługi (np. lekarza czy pielęgniarkę), a nabywcę - w tym przypadku - pacjenta, wchodzi cały łańcuch pośredników ulokowanych w różnych urzędach, którzy za swoje narzucone pośrednictwo wypłacają sobie sute honoraria z pieniędzy odebranych uprzednio ludziom.

W rezultacie, jeśli np. usługa medyczna kosztuje 100 zł, to pośrednicy zabierają z tego co najmniej połowę, a reszta przypada na sfinansowanie prawdziwych kosztów leczenia oraz wynagrodzeń lekarza i pielęgniarki.

Niezadowoleni są pacjenci, bo czują, że za swoje pieniądze powinni mieć usługę na wyższym poziomie. Niezadowoleni są lekarze i pielęgniarki, bo czują, że za swoją pracę powinni dostawać więcej. Zadowoleni są tylko przymusowi pośrednicy, bo oni przecież nikogo nie leczą, ani za nic nie odpowiadają, a nie tylko biorą pieniądze, ale jeszcze uzurpują sobie władzę nad wszystkimi pozostałymi.

Gdyby tak zatem sprywatyzować sektor ochrony zdrowia, tzn. - usunąć przymusowych pośredników, to usługa medyczna kosztowałaby, dajmy na to, już nie 100, tylko 75 zł, więc pacjent zyskałby 25 zł, nieznacznie mógłby poprawić się standard usług, a i lekarze oraz pielęgniarki zarobiliby trochę więcej. Niestety, przymusowi pośrednicy, którzy straciliby wtedy swoje synekury, nigdy na to nie pozwolą, a ponieważ to właśnie oni mają władzę, to raz zdobytej nie oddadzą nigdy, tzn. - nie oddadzą dobrowolnie.

Żebyśmy nie nabrali wątpliwości, czy nie jesteśmy aby przez nich ordynarnie rolowani, nasi okupanci wmawiają w nas, że bez ich pośrednictwa wszyscy byśmy poumierali jak muchy. „My tutaj rządzim i my dzielim, bez nas by wszystko diabli wzięli!”. A chociaż i tak przecież wszyscy w końcu umieramy, to na wielu ludziach te przestrogi robią wrażenie i całkiem szczerze uważają oni swoich ciemięzców za dobroczyńców.

Bierze się to m.in. stąd, że ludzi ograbionych z pieniędzy poprzez rozmaite podatki, rzeczywiście na wiele rzeczy już nie stać i myśl, że musieliby w tych warunkach jeszcze płacić za leczenie, jest dla nich przerażająca. Nie przychodzi im już do głowy, że w takiej sytuacji i podatki musiałyby zostać odczuwalnie zmniejszone, a zresztą może, znając bezwzględność swoich ciemięzców, już nie wierzą w taką możliwość.

W rezultacie, chociaż wszystko jest niby „bezpłatne”, to - z uwagi na podstawową w ekonomii kategorię rzadkości dóbr - do usług medycznych ustawia się kolejka. Tę kolejkę regulują dodatkowo nasi przymusowi pośrednicy i w efekcie jedni doczekują jakiegoś ratunku, a inni - już nie.

Podobnie byłoby zapewne i przy sprywatyzowanej ochronie zdrowia, bo rzadkość występowałaby i wówczas, z tą jednak różnicą, że wtedy to pacjent by sam decydował, czy i za ile będzie się leczył, podczas gdy teraz o jego pieniądzach decyduje za niego urzędnik.

Właśnie okazało się, że urzędnicy NFZ zdecydowali, że w przypadku hospicjów dla dzieci będą płacić tylko za dzieci które umierają na nowotwory. Nie bardzo było wiadomo dlaczego akurat nowotwory znalazły w oczach urzędników taki fawor, dopóki nie wypowiedział się na ten temat pan minister Piecha.

Okazało się, że w przypadku dzieci cierpiących na inne, nieuleczalne choroby, nie da się tak precyzyjnie określić prawdopodobnego terminu zgonu, jak w przypadku nowotworów. Krótko mówiąc, tamte dzieci zachowują się w sposób nieprzewidywalny, co delikatnie wytknął im pan minister, wyjaśniając zarazem przyczynę niechęci urzędników NFZ do płacenia za ich pobyt w hospicjach.

Rzeczywiście - nietrudno sobie wyobrazić, jak taka dziecięca nieprzewidywalność komplikuje urzędnikom proces podejmowania decyzji. To może być nawet gorsze, niż praca w więziennej kartoflarni, gdzie wprawdzie też trzeba podejmować mnóstwo decyzji, ale nie rodzą one konsekwencji finansowych, podczas gdy tutaj te konsekwencje są oczywiste. Im więcej pieniędzy wyda się na dzieci, tym mniej pozostanie do podziału, to chyba jasne?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Bezwarunkowe poparcie lekkomyślne

Komentarz · Radio Maryja · 5 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Szanowni Państwo! Na początku Wielkiego Tygodnia na Ukrainie wybuchł kryzys polityczny. Jak wiadomo, ostatnie wybory nie przyniosły zdecydowanego zwycięstwa nikomu: ani zwolennikom prezydenta Wiktora Juszczenki, ani partii Julii Tymoszenko, ani też Partii Regionów Wiktora Janukowycza.

W rezultacie braku porozumienia między Julią Tymoszenko, a prezydentem Juszczenką, który obawiał się powierzyć jej funkcje premiera, szefem ukraińskiego rządu został Wiktor Janukowycz.

Rząd jest dysponentem konfitur władzy, które stanowią wielką pokusę dla różnych ambicjonerów, zwłaszcza - dla ambicjonerów wyposzczonych. A ponieważ wśród bojowników „pomarańczowej rewolucji” takich filutów było całkiem sporo, premier Janukowycz zaczął ich konfiturami władzy kusić i przeciągać na swoją stronę.

Przybrało to w końcu takie rozmiary, że przerażony prezydent Juszczenko stwierdził, iż jak tak dalej pójdzie, to premier Janukowycz będzie dysponował w parlamencie większością wystarczającą nie tylko do obalenia każdego weta prezydenta, ale nawet - do zmiany konstytucji i odebrania w ten sposób prezydentowi wszelkiej realnej władzy.

Ta podatność na korupcję polityków tworzących zaplecze prezydenta Juszczenki skłoniła go do wydania dekretu o rozwiązaniu parlamentu. Pretekstem było „zagrożenie demokracji”, ale to oczywiście nieprawda, bo w demokracjach jest przyjęte, że politycy zmieniają przynależność partyjną.

Dla przykładu, pan poseł Jan Rokita był najpierw w Unii Demokratycznej, potem - w Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym i w tym charakterze brał udział w Akcji Wyborczej Solidarność, by obecnie wylądować w Platformie Obywatelskiej. Nikt jednak nie uważa, by pan poseł Rokita stanowił zagrożenie dla demokracji, bo nawet poseł Palikot wycofał swój wniosek o usunięcie posła Rokity z Platformy Obywatelskiej.

Wygląda zatem na to, że rozwiązując parlament, prezydent Wiktor Juszczenko próbuje nie tyle ratować demokrację, co własną skórę i ewentualnie - również skórę Julii Tymoszenko. Dekret prezydenta Juszczenki o rozwiązaniu parlamentu spotkał się z przychylna recenzją ze strony byłego ministra spraw zagranicznych w Polsce, pana Adama Daniela Rotfelda.

Pan Rotfeld chwali prezydenta Juszczenkę za podjęcie „męskiej decyzji”, jakby zapominając, albo nie zauważając, że konieczność podjęcia tej decyzji wzięła się stąd, iż bardzo wielu bohaterów „pomarańczowej rewolucji” okazało się podatnymi na polityczną korupcję szubrawcami. Ale, jak wiadomo, miłość jest ślepa, toteż nic dziwnego, że pan Rotfeld nie dostrzega związków przyczynowych, które wydają się oczywiste.

No dobrze, ale dlaczego właściwie były minister spraw zagranicznych w Polsce tak się zadurzył w prezydencie Juszczence? W odróżnieniu od Julii Tymoszenko, która uchodzi za krasawicę, prezydent specjalnie urodziwy nie jest, zatem musi mieć inne zalety. Podobno taką zaletą jest to, że prezydent Juszczenko jest „prozachodni”, to znaczy - chciałby związać Ukrainę z NATO i z Unią Europejską.

Wszystko to oczywiście być może, ale czy aby na pewno? Czy prezydent Juszczenko nie jest aby podobny do cara Iwana Groźnego, który, kiedy tylko czuł się zagrożony ze strony Polski, wysyłał sygnały o gotowości nawrócenia się na katolicyzm, żeby tylko Polska przestała go oprymować. Ale kiedy tylko Polska łagodziła nacisk, Iwan natychmiast zapominał o ciągotach do wiary katolickiej i deklarował przywiązanie do prawosławia.

Ale nawet gdyby ciągoty prezydenta Juszczenki do NATO i Unii Europejskiej były prawdziwe, to nie możemy zapominać, że popierając go, robimy to, że tak powiem, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Problem polega na tym, że polityczne zaplecze prezydenta Juszczenki, podobnie zresztą, jak Julii Tymoszenko, stanowią nacjonaliści, otwarcie nawiązujący do tradycji banderowskiej, co znalazło wyraz choćby w uchwałach Światowego Kongresu Nacjonalistów w Kijowie.

Przypomnijmy, że pojawiło się tam nie tylko żądanie potępienia operacji „Wisła”, skierowanej przeciwko Ukraińskiej Powstańczej Armii, ale również - żądanie odszkodowań od Polski dla Ukraińców zmuszonych w ten sposób do opuszczenia „ukraińskiego terytorium etnicznego” - jak rezolucja kijowskiego Kongresu określiła obszar województwa podkarpackiego.

W takiej sytuacji bezwarunkowe popieranie prezydenta Wiktora Juszczenki i Julii Tymoszenko przez polskich polityków byłoby trochę lekkomyślne, bo stanowiłoby nie tylko uznanie de facto nacjonalistów za jedynych reprezentantów narodu ukraińskiego, a co gorsza - legitymizowanie ich pretensji i uroszczeń wobec Polski na arenie międzynarodowej.

Jest bardzo charakterystyczne i osobliwe, że „Gazeta Wyborcza” i związane z nią środowiska żydowskie, tak wyczulone na wszelkie przejawy nieżydowskiego nacjonalizmu, zupełnie nie zauważają słonia w menażerii w postaci nacjonalizmu ukraińskiego, który należy do najbardziej radykalnych, a w przeszłości zaznaczył się aktami ludobójstwa.

Nie tylko nie zauważają, ale nie pozwalają powiedzieć słowa krytyki, a nawet - nazwać tamtych zbrodni po imieniu i upamiętnić ich ofiary. Owszem - wiemy, że Borys Abramowicz Bieriezowski, którego Putin przepędził z Rosji, bardzo sobie Ukrainę upodobał i chciałby sobie obetrzeć nią łzy żalu po utracie rosyjskich alimentów, ale od kiedy to ciemne interesy jakichś grandziarzy mają być ważniejsze od polskiego interesu państwowego i polskiego poczucia godności narodowej?

Miejmy nadzieję, że polskie władze państwowe, a więc zarówno prezydent, jak i rząd, nie pozwolą w tej sprawie wodzić się za nos „Gazecie Wyborczej” i skupionej wokół niej grupie interesów.

Bo wiele wskazuje na to, iż rozwój sytuacji na Ukrainie jest następstwem porządkowania Europy Środkowo-Wschodniej przez obydwu „strategicznych partnerów”. Jak bowiem wiadomo, fundamentem aktualnej polityki europejskiej jest strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie.

Rozwój sytuacji na Ukrainie pokazuje, iż strategiczni partnerzy mogli postanowić o utrzymaniu w tym kraju chwiejnej równowagi - i dlatego dzisiaj z Europy płyną na Ukrainę tylko wezwania do powstrzymania się przed użyciem siły przez którąkolwiek ze stron.

Co innego w Polsce. Zgodnie z Deklaracją Berlińską, również Polska ma do 2009 roku przyjąć bez gadania konstytucję Unii Europejskiej, to znaczy - formalnie zrezygnować z suwerenności państwowej na rzecz Unii Europejskiej - to znaczy - na rzecz tego, kto faktycznie będzie w Unii Europejskiej rządził.

W tym celu prowadzone są przygotowania do wprowadzenia na polska scenę polityczną nowej Partii Sprzedawców Ojczyzny, która bez wahania i w podskokach spełni wszystkie oczekiwania strategicznych partnerów. Do 2009 roku czasu pozostało niewiele, więc jeśli „nowa partia” ma wykonać postawione przed nią zadanie, to musi pojawić się na naszej scenie politycznej najpóźniej jesienią.

Tymczasem jednak mamy wiosnę i zbliżają się Święta Wielkanocne, podczas których będziemy mogli sobie wszystkie te sprawy przemyśleć, żeby wyrobić sobie pogląd, w jaki sposób stawić czoła nadchodzącym wyzwaniom.

Zatem - Wesołych Świąt! Mówił Stanisław Michalkiewicz.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Wygrywamy z Sodomą i Gomorą

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 6 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

W normalnych państwach inauguracją kolejnej formy państwowości, np. II lub III Republiki, jest zmiana konstytucji. Na przykład, zmiana systemu parlamentarno-gabinetowego na prezydencki, albo odwrotnie.

Polska jednak normalnym państwem nie jest i dlatego u nas inauguracją kolejnej formy państwowości, a właściwie nie tyle inauguracją, co jej domniemanym zwiastunem, jest pojawianie się nowych, świeckich tradycji. Nie są one, mówiąc nawiasem, tak całkiem nowe. Właściwie można powiedzieć, że przy inauguracji kolejnych form polskiej państwowości, jako nowe odgrzewano stare, a niekiedy nawet prastare tradycje.

Na przykład przy, jak to określano, „umacnianiu władzy ludowej”, nawiązywano do Bolesława Chrobrego, który osobom lekceważącym post, zwłaszcza Wielki, kazał wybijać zęby. Oczywiście UB nie wybijał zębów, ani nie łamał kości, gwoli wdrożenia obywateli do przestrzegania postu. Przeciwnie - przychodząc w sukurs awangardzie postępowej nauki, starał się w ten sposób wpoić wszystkim przekonanie, że Boga nie ma, zaś bieżące wydarzenia są rezultatem działania nieubłaganych praw dziejowych, które wynalazł Marks, Engels, Lenin, Łomonosow i Pietia Goras.

Ciekawe, że żaden z ówczesnych przedstawicieli postępowej nauki nie protestował przeciwko tym pomocom naukowym. Nie słychać też było, by senaty akademickie zwracały uwagę Bierutowi, że takie pomoce naukowe uwłaczają ludzkiej godności.

Niewiarygodne, ale nie protestowała też „Gazeta Wyborcza”, która wtedy zresztą nazywała się „Trybuną Ludu”, a pisywali tam, albo byli wychwalani rodzice lub kuzyni redaktorów dzisiejszych. Ta okoliczność sprzyja utrzymaniu ciągłości światopoglądowej; Boga nadal nie ma, ale już nie dlatego, że tak kazał Stalin i Pietia Goras, tylko - że to jest „wartość europejska”, a wiadomo, że wszystkie europejsy jednym susem przeskoczyły teraz na nieubłagany grunt tych wartości, na czele których stoi „państwo neutralne światopoglądowo”.

Za Stalina bowiem nikt już dzisiaj „nie wybula”, a z „europejskich wartości” można żyć dostatnio aż do naturalnej śmierci, więc europejsy, mające, jak wiadomo, naturalny tropizm do pieniedzy, na tym etapie stręczą gojom (i oczywiście lesbijkom) owe „wartości”.

Starzy ludzie powiadają, że gdy 18 kwietnia 1694 roku wileński biskup Konstanty Kazimierz Brzostowski wyklinał w katedrze hetmana Kazimierza Sapiehę za wojskowe kwaterunki w dobrach kościelnych i gdy po trzykroć zawołał: „anatema, anatema, anatema!” - wszyscy rzucili na posadzkę trzymane rękach płonące gromnice, poczem... poszli do tegoż Sapiehy na obiad.

Ta scena pokazuje, że już wtedy podział na część oficjalną i część nieoficjalną uroczystości był wyraźnie zaznaczony i każdy wiedział, że jak wyklinać - to wyklinać, ale jak wypić i zakąsić - to wypić i zakąsić, niechby i u wyklętego. „Niech grzeszne ciało pęknie, byle się dar Boży nie zmarnował” - czyż to nie jest odpowiednie motto na nadchodzące święta?

„Ukrajemy szyneczki i zmaczamy w chrzanie; jakżeś dobrze uczynił, żeś zmartwychwstał, Panie!”. W tej sytuacji nie dziwią nas kłopoty, jakie stały się udziałem ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego po ukazaniu się jego książki. Jużci, wiadomo, że „prawda wyzwala”, jak najbardziej, co do tego nikt nie ma wątpliwości, co to, to nie, ale przecież wiadomo, że nawet łykiem mleka można się udławić, a cóż dopiero prawdą wypowiedzianą nie w porę?

Toteż JE bp Tadeusz Pieronek przyłącza swój głos do uchwał akademickich senatów, wskazując, że ustawa lustracyjna niezgodna jest z konkordatem. W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak Trybunał Konstytucyjny rozniesie ją na strzępy, a Ludowy Front na rzecz Ludzkiej Godności im. Lesława Maleszki zostanie odznaczony orderami Orła Białego za obronę praworządności i demokracji.

Oczywiście jeszcze nie teraz, tylko dopiero po zmianie rządu przez „inną partię”, na której czele, przy boku Andrzeja Olechowskiego, powróci na scenę jakiś polityk, którego strategiczni partnerzy wyznaczą do sprzedania im w roku 2009 naszej ojczyzny, zgodnie z rozkazem zamieszczonym w Deklaracji Berlińskiej.

Chociaż - kto wie? - może i teraz, bo przedstawiciele antylustracyjnego Fołksfrontu odbyli już z prezydentem stosowną rozmowę. Najpierw ustawa, a potem - rozmowy, czy - i wobec kogo ją stosować.

To jest świecka tradycja jakby całkiem nowa, chociaż z drugiej strony pan strażnik koronny Samuel Łaszcz chodził ponoć z delią podbitą sądowymi wyrokami. Wskazuje to wszelako, że jakieś wyroki jednak były, podczas gdy teraz idzie raczej o to, by do nich nie dopuścić. Tak w każdym razie odczytuję desperacką obronę immunitetu pani posłanki Małgorzaty Ostrowskiej, podejrzewanej o wzięcie łapówki.

Że bronili jej posłowie macierzystego SLD - to całkiem zrozumiałe; zwłaszcza po „taśmach Oleksego” muszą jeszcze głębiej odczuwać wspólnotę losów. Że „wstrzymali się” posłowie Samoobrony - no naturalnie, jakże by inaczej. Przecież jest to zgodne z ewangeliczną zasadą: „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” oraz „kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem”. Ach, nie ma to jak Ewangelia - i pobożnie, i bezpiecznie...

Ale Donald Tusk i posłowie Platformy, co to przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi obiecywali likwidację immunitetu poselskiego? No tak, ale od kiedy to poważnie traktujemy obietnice wyborcze Platformy Obywatelskiej?

Ponieważ na zasadniczą zmianę konstytucji się nie zanosi - co innego, gdyby trzeba było dostosować ją do „prawa europejskiego”, jak to się stało przy okazji tzw. europejskiego nakazu aresztowania, kiedy to konstytucje zmieniono bez dyskusji i w podskokach - to wszystko wskazuje na to, iż zwiastunami przepoczwarzania się III Rzeczyspospolitej w Rzeczpospolitą IV („bo to jest wielka prawda stara: z poczwarki, zamiast motyla, nędzna wykluje się poczwara”) są nowe, świeckie tradycje, a w szczególności jedna: charakterystyczną cechą IV RP może być to, że kto będzie chciał, to będzie przestrzegał prawa, a kto nie - to nie.

Do tej pory też tak było, ale dotychczas państwo starało się tego nie zauważać, zaś sądząc po rozmowach pana prezydenta z przedstawicielami akademickich senatów - teraz będzie to honorowane. Takie powtórzenie eksperymentu pod tytułem „Polska nierządem stoi” może być nawet ciekawe tym bardziej, że nasza sytuacja jest mimo wszystko lepsza, niż w Sodomie i Gomorze; tam nie udało się znaleźć nawet 10 sprawiedliwych, podczas gdy w polskim środowisku akademickim zwolenników lustracji pojawiło się aż 40. Zatem - mimo wszystko - wesołych Świąt!

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Chociaż sól wietrzeje...

Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 7 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Podczas liturgii Wielkiej Soboty święci się ogień i wodę. W starożytności Ogień, Woda Powietrze i Ziemia stanowiły cztery elementy materii. Poświęcenie Ognia i Wody w wigilię Zmartwychwstania Chrystusa oznacza, ze nie tylko On, ale i cała materia dostąpi odnowienia, kiedy powstanie nowa ziemia i nowe niebo, a „czasu już więcej nie będzie”.

Cóż tu jednak mówić o odnowieniu Materii, kiedy można odnieść wrażenie zgoła przeciwne - że mianowicie nawet „sól wietrzeje”, co oznacza, że nie tylko nic się nie odnawia, ale odwrotnie - pod wpływem jakiegoś tajemniczego czynnika rozkładu - parcieje. Wrażenie takie powstaje po wysłuchaniu kazań J. Em. Stanisława kardynała Dziwisza - zarówno tego w Wielki Czwartek, jak i tego w Wielki Piątek w Kalwarii Zebrzydowskiej.

Istotnym motywem obydwu kazań była lustracja. Eminencja zdecydowanie ja potępił, jako że „krzywdzi” ludzi i „dezintegruje społeczeństwo”. Z drugiej jednak strony przecież „prawda wyzwala”. No naturalnie, jakże by inaczej, wyzwala, ale rzecz właśnie w tym, ze lustracja to nie żadna prawda.

To znaczy prawda, ale nie cała. A tylko cała prawda wyzwala. No dobrze, ale gdzie znaleźć całą prawdę, dajmy na to, o konfidentach? Tego Eminencja już nie powiedział, bo niby skąd miałby wiedzieć takie rzeczy?

Takie deklaracje przywodzą na myśl niezapomniane strofy „Towarzysza Szmaciaka”: „czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!”. Chodziło o „ludzi”, którzy realizowali poprzednią „politykę rolną”.

A jaka to była polityka? Ano, żyją jeszcze ludzie pamiętający, że była to polityka „jedności moralno-politycznej narodu” - wyznaczająca jedynie słuszna linię za Edwarda Gierka i później. To w tym właśnie celu SB werbowała konfidentów, bo niby w jakimże innym?

Próba dzisiejszego ich ujawnienia siłą rzeczy „dezintegruje społeczeństwo”, co nieubłaganym palcem wytknął nam Jego Eminencja. Wygląda na to, że jedność moralno-polityczna jest ważniejsza od prawdy i innych tego rodzaju głupstw. Zresztą - cóż to jest prawda?

Zdaje się, że na duchowe zmartwychwstanie będziemy musieli jeszcze poczekać - Bóg jeden wie, jak długo, zwłaszcza, że nie tylko konfidenci i ich utytułowani protektorzy, ale i ich mocodawcy szykują się do triumfalnego powrotu. Z pozoru przypominać to może zmartwychwstanie, ale to tylko reaktywacja upiorów przeszłości. Zresztą nie tylko przeszłości. Mafia rządząca Eurosojuzem ze swego worka wyciąga rzeczy stare i nowe.

Jak wiadomo, w dominującej w Eurosojuzie ideologii politycznej poprawności nie ma miejsca dla chrześcijaństwa, ponieważ pozostawienie tego elementu „kultury burżuazyjnej” spowodowałoby przerzuty i cała rewolucję socjalistyczną trzeba by zaczynać od początku.

Dotychczas wydawało mi się, że przezorni władcy Eurosojuza wyznaczyli Kościołowi rolę pozarządowej organizacji socjalno-charytatywnej, bez jakichkolwiek pretensji do przywództwa duchowego. Wydaje się, że COMECE, będące rodzajem utworzonego kiedyś w Rosji przez Piotra Wielkiego Najświętszego Synodu pod kierownictwem Oberprokuratora, już pogodziło się z tym losem, o czym świadczy pominięcie milczeniem słów krytyki, jakie Benedykt XVI wypowiedział niedawno pod adresem Unii Europejskiej. Ta wypowiedź papieża została na stronach internetowych COMECE ocenzurowana.

Okazało się jednak, że jest znacznie gorzej, co zrozumiałem dopiero na widok pana Niemca, jednego z przywódców polskich pederastów, w przebraniu księżowskim, tzn. w koloratce, w charakterze „diakona” jakiegoś Kościoła Czcicieli Phallusa Uskrzydlonego, czy jak tam się nazywa, bo nie zapamiętałem dokładnie. Na razie ów „kościół” liczy 50 wyznawców, co oznacza, że stosowne polecenia zmiany wyznania otrzymały dwa plutony konfidentów.

Kiedy jednak do zmiany wyznania dojdzie w skali całej dywizji, wtedy do dyskusji z panem Niemcem przed telewizyjnymi kamerami nie będzie już zapraszany pan Terlikowski, tylko JE bp Pieronek lub JE abp Życiński, a program będzie prowadził przewielebny ksiądz Sowa z panem Hołownią - bo przecież chyba w tym celu razwiedka zafundowała im „katolicką” telewizję.

Niech no któryś z książąt Koscioła odmówi panu Niemcowi statystowania przy takim występie - to zaraz zostanie oskarżony o szerzenie „homofobii”, bo przecież te narzędzia terroru zostały już stworzone i właśnie są testowane.

W opisie Męki Pańskiej czytamy, jak to żołnierze rzymscy na urągowisko nałożyli Panu Jezusowi szkarłatny płaszcz i cierniowa koronę. Teraz zaczynamy się obawiać, że niektórzy ksiażęta Kościoła, przekupieni dopłatami rolniczymi, sami pozakładają sobie błazeńskie czapki i przed telewizyjnymi kamerami będą prowadzili teologiczne palavery z panem Niemcem w imię „tolerancji”, będącej liturgią bóstwa, któremu na imię Święty Spokój.

Zatem - wbrew kalendarzowi liturgicznemu nie jestem pewien, czy rzeczywiście „wesoły nam dziś dzień nastał”. Z drugiej jednak strony, sam Chrystus, chociaż przecież obawiał się, czy podczas powtórnego Swego przyjścia „zastanie jeszcze wiarę na Ziemi” - jednak zapewnił, że „bramy piekielne nie zwyciężą go”, tzn. Kościoła - nawet wbrew usiłowaniem różnych Eminencji. Więc jest nadzieja, a może nawet pewność, ale w takim razie my też musimy w tym kierunku działać.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Kwaśniewski - reinkarnacja?

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 9 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Chrześcijanie, jak wiadomo, wierzą w Zmartwychwstanie, podczas gdy poganie - miedzy innymi w reinkarnację. Przy pewnych podobieństwach, między zmartwychwstaniem, a reinkarnacją zachodzi zasadnicza różnica.

W przypadku zmartwychwstania, mamy do czynienia z tą samą osobą, podczas gdy w przypadku reinkarnacji - z duszą tej samej osoby, ale w innym ciele. Człowiek w innym wcieleniu może znajdować się w ciele, dajmy na to - szympansa.

Na możliwość reinkarnacji wskazuje przypadek Aleksandra Kwaśniewskiego. W rozmowie - bo tym razem nie było to przesłuchanie, jak zazwyczaj - z red. Moniką Olejnik Aleksander Kwaśniewski powiedział, że rozdawał znajomym m.in. luksusowe zegarki, bo nie miał pojęcia, jaka jest ich wartość.

Jak wspomina Swietłana Alilujewa, córka Józefa Stalina, która w 1967 roku uciekła na Zachód, jej brat Wasyl tak samo zupełnie nie znał wartości pieniędzy, bo wszystko czego chciał, zaraz dostarczali mu różni sponsorzy. Czyżby Wasyl Dżugaszwili przesiadł się w ciało Aleksandra Kwaśniewskiego? To by wyjaśniało przyczynę uwielbienia, jakie okazują mu dawni stalinowcy.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Toujours perdrix!

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 9 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Kiedy prezydentem Francji był Walery Giscard d`Estaign, wpadł pewnego razu na pomysł by wpraszać się do zwykłych obywateli na śniadania. Ale jakimże śniadaniem ma podejmować prezydenta zwykły obywatel? Jakie śniadania jada prezydent?

Kiedyś, na pokładzie „Polonii”, pływającej z Konstancy do Hajfy, Hanka Ordonówna opowiadała anegdotki o rabinie i jego małym uczniu. - Rabbi - pytał uczeń - jaką herbatę pija król? - Bierze się głowę cukru - odpowiadał rabin - drąży się w niej dziurkę wielkości naparstka, wlewa się do tej dziurki herbatę i taką herbatę pije król.

- Uj, rabbi - pyta zachwycony uczeń - a jakie kartofle jada król? - Buduje się ścianę z masła - opowiada rabin - z jednej strony sadza się króla, a z drugiej stawia się armatę. Tę armatę nabija się gorącym kartoflem, strzela się przez ścianę z masła i takie kartofle jada król.

- Aj, rabbi, rabbi! A jak sypia król? - Buduje się wieżę. Ogromną. Potem do tej wieży wsypuje się puch. A kiedy wieża jest już pełna puchu, bierze się króla i kładzie się go na tym puchu. A wojsko z całego królestwa chodzi wokół wieży i powtarza: sza, sza!

Jak widzimy, jeśli nawet z herbatą i kartoflami dla króla jest tyle korowodu, to cóż dopiero ze śniadaniem dla prezydenta? Dlatego też zwykli obywatele zachodzili w głowę („zachodzim w um z Podgornym Kolą”) jakby tu prezydentowi najlepiej z tym śniadaniem dogodzić. Przeważnie królowie i prezydenci lubią sobie zjeść wytwornie, ale bywa i tak, że od nadmiaru wytworności już ich mdli i wtedy mają apetyt na jakieś proste jedzenie - kawior, łososia itp.

Przydarzyło się to francuskiemu królowi Henrykowi IV. Kiedy podano mu wytworne kuropatwy, krzyknął zrozpaczony; „toujours perdrix!” (zawsze kuropatwy!) - i odtąd ten okrzyk symbolizuje przesycenie wytwornością, którą Francuzi, mający na każdą okoliczność stosowny bon-mot, nazywają niekiedy l`embarras de richesse, czyli kłopotem z nadmiaru. Pewnie dlatego na dworskich obiadach u cesarza Franciszka Józefa zawsze między innymi daniami podawano sztukę mięsa z ćwikłą, o czym pisze w swoich pamiętnikach Kazimierz Chłędowski.

Biorąc tedy pod uwagę te rozterki obywateli, prezydent Giscard d`Estaign kazał rozpuścić wiadomość, że obywatele wcale nie muszą się specjalnie wysadzać na śniadania dla prezydenta, bo najbardziej lubi on jajecznicę. - No tak - skomentowała tę wiadomość jedna z gazet, mająca podtytuł „pismo głupie i złe” - ale on myśli, że jajecznicę to wszyscy robią z truflami!

W Wielkim Tygodniu okazało się, że najtęższe mózgi Eurosojuza uzgodniły wreszcie definicję „budownictwa społecznego”. Jak wiadomo, najtęższe mózgi Eurosojuza skupione są w Parlamencie Europejskim. Jest tam i „drogi Bronisław”, jeden z dwóch naszych „skarbów narodowych”, strategos Janusz Onyszkiewicz, l`homme d`affaires Paweł Piskorski, nie mówiąc już o innych osobistościach.

Tworzą one, jak twierdzi Włodzimierz Bukowski, rodzaj taboru cygańskiego, krążącego między Strasburgiem a Brukselą, w chwilach wolnych od reprezentacji zajmując się arcyważnymi sprawami w rodzaju ustalania procentu tłuszczu w jogurcie. „Budownictwo społeczne” jest dziwolągiem wyprodukowanym na użytek biurokratycznych perwersji, podobnie jak „sprawiedliwość społeczna” - na użytek perwersji moralnych.

Chodzi o to, że w zależności od rodzaju kategorii budownictwa wymyślonych na użytek owych perwersji, biurokraci każą sobie wypłacać odmienne haracze, zwane podatkiem VAT. Kiedyś biurokracji jeszcze nie przychodziło do głowy wtrącanie się do różnych rzeczy, dzięki czemu taki Empire State Building w Nowym Jorku rósł w tempie 4 pięter tygodniowo, ale w ciągu ostatnich 100 lat biurokracja szalenie się rozmnożyła i oblazła całe narody, sprawiając im coraz bardziej nieznośną udrękę.

Ponieważ pod osłoną retoryki narodowej nasza biurokracja coraz bardziej podporządkowuje nas biurokracji Eurokołchozu, okazuje się, że do tej definicji musimy się dostroić. Nie byłoby w tym może nic osobliwego, gdyby nie fakt, że eurokołchozowe biurokractwo nie słyszało o tzw. „budownictwie gospodarczym”. Tak w biurokrackim żargonie nazywa się sytuacja, gdy ktoś buduje sobie dom sam.

Wiadomo, że biurokraci niczego sami nie robią, bo niczego nie umieją, a z powodu megalomanii nie mieści im się w głowie, że inni jednak mogą coś umieć, np. potrafią sami zbudować dom. Krótko mówiąc, podobnie jak prezydent Giscard d`Estaign uważają, że jajecznicę wszyscy nie tylko robią, ale muszą robić z truflami. Z tego powodu polskie biurokractwo ma zagwozdkę - bo inwestorom samodzielnie budującym swoje domy nie może odliczyć VAT-u wliczonego w cenę materiałów budowlanych.

Kombinuje tedy, czy by tych eurokołchozowych zakazów nie obejść przy pomocy jakichści „ulg” czy „zwolnień”, co oczywiście będzie wymagało zaangażowania dodatkowych sił biurokratycznych - z jednej strony do ewentualnego wyliczania tychże „ulg” lub „zwolnień”, a z drugiej strony - do kontrolowania wyliczających, czy aby nie kombinują z inwestorami na lewo.

Ale od tego przecież jest Wielki Tydzień, żebyśmy byli karani rózgą surowości za lekkomyślność okazaną podczas referendum 8 czerwca 2003 roku, kiedy to większością głosów ludzi omamionych propagandą prezydenta Kwaśniewskiego i innych europejsów, poddaliśmy się jurysdykcji Eurosojuza. W rezultacie mamy to, przed czym przestrzegał Stefan Kisielewski - że socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w żadnym innym ustroju.

Miejmy jednak nadzieję, że z tej lekcji wyciągniemy wnioski. Jak zapisała w „Dzienniczku” święta siostra Faustyna, Pan Jezus uczy rozumu zatwardziałych grzeszników w ten sposób, że kiedy już nic nie pomaga, to spełnia wszystkie ich pragnienia. Zatem mimo wszystko - wesołych Świąt!

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

W oparach obłudy

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 9 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Przedziwnym, a właściwie kosmicznym zbiegiem okoliczności - bo przecież wiosenna pełnia Księżyca po której w pierwszą niedzielę przypada Wielkanoc, jest zjawiskiem kosmicznym - w tegoroczny Wielki Tydzień Polska została wprowadzona obchodami drugiej rocznicy śmierci Jana Pawła II.

Zbiegły się one z zakończeniem diecezjalnego etapu procesu beatyfikacyjnego zmarłego Papieża, wskutek czego media nadały im charakter jakiegoś groteskowego wyścigu z czasem.

Niemądre hasło „santo subito” rzucone przed dwoma laty przez jakichś zwolenników ochlokracji w Kościele Chrystusowym najwyraźniej musiało opętać nawet najwybitniejsze osobistości w państwie, bo nawet prezydent Kaczyński „wyraził przekonanie”, że kanonizacja Jana Pawła II może nastąpić „jeszcze za jego kadencji”. Trudno tę licytację zrozumieć, chyba, że przy kanonizacji zastosujemy kryteria sportowe, że np. im krótszy proces, tym większa świętość.

Wszystko to odbywa się oczywiście w gęstych oparach obłudy, bo jeszcze tydzień temu te same media nie szczędziły słów krytyki i pogardy dla „fudamentalistów” i „fanatyków”, co to wbrew rozkazom Eurosojuza ośmielają się postulować zmianę konstytucji w celu zablokowania aborcji i eutanazji.

Ale tydzień temu był inny „etap”, a teraz jest inny, a w socjalizmie, jak wiadomo, obowiązuje „mądrość etapu”. Przoduje oczywiście „Gazeta Wyborcza”, której rzymski korespondent, nie czekając na żadne papieskie decyzje utrzymuje, że „już można się modlić” do Jana Pawła II. Najwyraźniej Adam Michnik, Lesław Maleszka, Magadalena Środa, Kinga Dunin i Marek Beylin nie mają już do kogo się modlić i pewnie stąd to „santo subito”.

Przypomina to sytuację, kiedy po śmierci Leona XIII konklawe przez kilka tygodni nie mogło wybrać nowego papieża, mecenas Leo Belmont, nie mogąc się już doczekać, zaczepiał na ulicy znajomych pytając: „kiedy wreszcie będziemy mieli Ojca Świętego?” Nie od rzeczy będzie dodać, że mecenas Belmont z metryki był wyznania mojżeszowego, a z przekonań - ateistą.

Opary obłudy unoszą się też nad większością uniwersytetów. Senaty Uniwersytetu Gdańskiego i Warszawskiego podjęły uchwały o bojkocie ustawy lustracyjnej, które w ich mniemaniu obrażają „godność osobistom” i podjęły próbę molestowania prezydenta, żeby na użytek osób z towarzystwa stosowanie ustawy zawiesił, aż Trybunał Konstytucyjny rozniesie ją na strzępy i znowu będzie bezpiecznie. Pod tymi uchwałami podpisało się około 3 tys. filutów.

Na szczęście reputację środowisk naukowych uratowali inicjatorzy „listu 41”, wśród których z satysfakcją odnotowuję nazwiska profesorów Wojciecha Fałkowskiego i Andrzeja Chojnowskiego, z którymi byłem w konspiracji w latach 70-tych. Widać wyraźnie, że nie jest tak źle, a w każdym razie lepiej, niż w Sodomie i Gomorze, gdzie trudno było znaleźć nawet 10 sprawiedliwych.

Nie jest źle, bo - po pierwsze - do 41 sygnatariuszy listu wskazującego na konieczność lustracji środowiska naukowego dołączają kolejni sygnatariusze, a po drugie - że inicjator „obywatelskiego nieposłuszeństwa”, rektor UG prof. Ceynowa, został właśnie oskarżony jako wieloletni tajny współpracownik SB o pseudonimie „Lek”.

W rezultacie przekłucia tego balonu, napompowanego „godnościom osobistom”, wokół senackich rezolucji zaczęła rozchodzić się niemiła woń i w ten sposób proklamowany przez „Gazetę Wyborczą” „bunt wykształciuchów” zamiera śmiercią, a właściwie śmierdzią naturalną.

Próba wykreowania ruchu autorytetów moralnych spośród osób podejrzewanych o współpracę z bezpieką okazała się zadaniem ponad siły nawet dla redaktora Michnika, który apogeum swojej wszechmocy najwyraźniej ma już za sobą.

Tymczasem na Ukrainie doszło do kryzysu politycznego, spowodowanego z jednej strony aktywnością premiera Janukowycza, a z drugiej - łajdactwem bohaterów „pomarańczowej rewolucji”, przynajmniej niektórych.

Rzecz w tym, że premier Janukowycz „czapka, papką i solą” zaczął przeciągać na swoją stronę deputowanych spośród politycznego zaplecza prezydenta Juszczenki, który z przerażeniem zauważył, że jeszcze trochę i Janukowycz zdobędzie taką większość, która będzie mogła wszystko - i zawetować każdą decyzję prezydenta, a nawet zmienić konstytucję. Wydał tedy dekret o rozwiązaniu parlamentu.

Czy jednak łajdactwo bohaterów „pomarańczowej rewolucji” może być dostatecznym powodem takiej decyzji? Mówię o łajdactwie bohaterów „pomarańczowej rewolucji”, bo to ich właśnie przeciąga na swoją stronę premier Janukowycz, a nie odwrotnie. Owszem, Janukowycz dysponuje konfiturami władzy, ale jeśli bojownicy o demokrację tak łatwo dają się na nie zwabić, to niezbyt dobrze świadczy o ich moralnym kręgosłupie.

A jeśli „pomarańczowa rewolucja” wysunęła na czoło właśnie takich szubrawców bez charakteru, to cóż w takim razie myśleć o niej samej? Wydaje się, że w tej sytuacji prezydent Juszczenko i Julia Tymoszenko mogą spierać się z premierem Janukowyczem już tylko o różnicę łajdactwa i pewnie dlatego ten polityczny kryzys nie wywołuje specjalnego spolecznego rezonansu.

Pewną rolę może odgrywać i to, że tym razem „filantrop”, czyli Jerzy Soros, nie wyłożył 20 milionów dolarów, jak poprzednio, ale bo też pewnie wie, bo przecież coś tam musi wiedzieć, że sytuacja na Ukrainie jest przedmiotem uzgodnień między strategicznymi partnerami, podobnie zresztą, jak sytuacja w Polsce.

Dlatego też „Europa” zaapelowała tylko o powstrzymanie się przed rozwiązaniami siłowymi, co wskazywałoby na uzgodnienie między strategicznymi partnerami stanu chwiejnej równowagi na Ukrainie - bo w Polsce tylko patrzeć, jak powstanie „inna partia”, której zadaniem będzie w podskokach przyjąć i konstytucję UE i co tam tylko będzie trzeba.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Pozór i blaga

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 10 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

W Deklaracji Berlińskiej, którą 25 marca wszyscy przywódcy państw tworzących Wspólnoty Europejskie przyjęli do wiadomości, zawarty jest rozkaz, by konstytucja Unii Europejskiej została przyjęta najpóźniej w 2009 roku.

Mamy już kwiecień roku 2007, więc do roku 2009 nie zostało już tak wiele czasu. Może nie miałoby to takiego znaczenia, gdyby taką, dajmy na to, Polska rządziła Platforma Obywatelska, która konstytucję Unii Europejskiej przyjęłaby w podskokach. Jednak Polską rządzi koalicja Prawa i Sprawiedliwości, licytującego się ze swoimi koalicjantami między innymi w retoryce eurosceptycznej.

Mówię o retoryce, bo jak przychodzi co do czego, to również i koalicja zachowuje się w sposób poprawny i zdyscyplinowany, ale Niemcy, nauczone przykrą niespodzianą we Francji i Holandii, najwyraźniej denerwują się już nawet z powodu retoryki.

Dlatego też najdalej jesienią na naszym politycznym firmamencie należy spodziewać się „innej partii”, poprzedzonej już „głuchą wieścią między ludem”, czyli komunikatami sondażowni i samospełniającymi się proroctwami Andrzeja Olechowskiego.

Z jakiegoś powodu ten były agent „wywiadu gospodarczego” został ulubieńcem bogów stwarzających naszą polityczną scenę i nawet żaden triumfalny powrót może dokonać się inaczej, jak tylko u jego boku. Jaki jest ten powód - nawet nie śmiem się domyślać, poprzestając na spostrzeżeniu poczynionym w swoim czasie przez prezydenta Lecha Wałęsę, że dr Andrzej Olechowski skupia w sobie „zalety fizjologiczne i inne”.

„Inna partia” zaś potrzebna jest naszym, tzn. pardon - oczywiście nie żadnym „naszym”, tylko po prostu - strategicznym partnerom, których partnerstwo wyznacza dzisiaj ramy europejskiej polityki, do eleganckiego sprzedania im naszej ukochanej ojczyzny - tym razem nie dla żadnego egoistycznego rozbioru, tylko gwoli pogłębienia europejskiej integracji i sławnej solidarności, która najwyraźniej staje się naszym przeznaczeniem.

W oczekiwaniu zatem na pojawienie się „innej partii” możemy spokojnie zastanowić się nad prawdziwością opinii o tworzeniu się nowego, europejskiego patriotyzmu, o którym coraz żarliwiej zapewniają nas europejsy w swoich prasowych i elektronicznych organach. Ta żarliwość wydaje się podejrzana nie tylko dlatego, że jeszcze 25 lat temu dzisiejsze europejsy stręczyły nam w charakterze naszego przeznaczenia Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Naturalnie nie wszystkie, bo niektóre wtedy były jeszcze za młode do stręczycielskiego procederu, ale pod doświadczonym okiem starych praktyków w rodzaju pana Jerzego Szmajdzińskiego, szybko nabrały eksperiencji. Żarliwość ta wydaje się podejrzana przede wszystkim sama przez się, ponieważ pełni ona funkcję listka figowego, przykrywającego figę, zamiast europejskiego patrioryzmu.

Jak rozpoznać, czy kierowana pod naszym adresem oferta jest rzeczywista, czy tylko pozorna, czy oferent sprzedaje nam prawdziwy towar, czy tylko jego kiepską imitację? Kiedyś Jan Paweł II zauważył, że za wolność trzeba niekiedy płacić wysoką cenę, ale gdyby było inaczej, to mogłoby znaczyć, że wolność jest nic nie warta.

Wysoka cena, jaką ludzie gotowi są płacić i niekiedy płacą za wolność jest dowodem, że wolność jest wartością prawdziwą. Z doświadczenia wiemy, że w przeszłości częste były wypadki ofiarowania życia albo za wiarę, albo za ojczyznę. Dzisiaj prawdopodobnie byłyby rzadsze, ale trudno się temu dziwić w sytuacji forsowania poglądu, jakoby ludzkie życie było „wartością najwyższą”.

Całe szczęście, że kiedyś uważano inaczej, bo w przeciwnym razie nie mielibyśmy tylu świętych męczenników. Dzisiaj, jak się wydaje, gotowość do męczeństwa znacznie się zmniejszyła, w związku z czym również definicja męczeństwa uległa ogromnemu rozszerzeniu, obejmując nawet zwyczajne informacje prasowe.

Ale nawet i dzisiaj tu i ówdzie znajdują się ludzie gotowi oddać życie za wiarę lub ojczyznę. Czy jednak znalazłby się ktoś gotów oddać życie za Unię Europejską? Wprawdzie Unii Europejskiej jeszcze nie ma; powstanie dopiero po przyjęciu konstytucji UE, co ma nastąpić najpóźniej w 2009 roku, ale prawdziwych patriotów europejskich ta okoliczność nie powinna przecież powstrzymywać.

Na przykład, czy pani Róża Thun, która na czele szumańskiego komsomołu próbuje zapędzać nadwiślańskich Irokezów do Eurosojuza, niczym wieprzki do zagrody, gotowa byłaby - już nie tam oddać życie za Unię Europejską, bo wiadomo, że nie - ale przynajmniej stręczyć nam Eurosojuz za własne pieniądze, a nie za brukselski jurgielt?

Mam co do tego poważne wątpliwości i to nawet nie ze względu na tropizm, jaki często wykazują do pieniędzy różne święte rodziny, ale dlatego, że - o ile mi wiadomo - nigdy nic podobnego się nie wydarzyło. Wygląda zatem na to, że żadnego patriotyzmu europejskiego tak dobrze jak nie ma, a to, o czym nam z taką żarliwością opowiadają rozmaite europejsy, to tylko blaga, krzewiąca się bujnie na podściółce jurgieltu.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Cykl Moje trzy grosze

Zepsucie najlepszego

Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 12 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści - powiada przysłowie. I słusznie, bo też - jest czas oczekiwania i czas spełnienia - dodaje Eklezjasta. W ten oto sposób również Donald Tusk wreszcie doczekał się sukcesu.

Zaledwie dzień po uroczystych obchodach 2 rocznicy śmierci Jana Pawła II niezawisły sąd nakazał Jackowi Kurskiemu przeproszenie szefa Platformy Obywatelskiej za to, iż w jednym z telewizyjnych programów powiedział, jakoby kampanię wyborczą PO sfinansował Państwowy Zakład Ubezpieczeń przy pomocy transakcji bilboardowej. Okazało się, że nie potrafił udowodnić tego przed niezawisłym sądem.

Jest zatem całkiem prawdopodobne, że kampania wyborcza Platformy Obywatelskiej została sfinansowana z całkiem innych środków i całkiem innych źródeł. Nie będziemy o nich mówili, bo dżentelmeni nie mówią o pieniądzach. Jednak, nie uchybiając standardom obowiązującym dzisiaj w środowisku dżentelmenów, możemy chyba zapytać, ile warta była nieustająca przychylność, a właściwie klaka, jaką na rzecz Platformy Obywatelskiej uprawiały przez cały okres kampanii wyborczej powiązane z razwiedką, a nawet powiem więcej - które podejrzewam, iż zostały utworzone z funduszy czarnej kasy razwiedki - telewizyjne stacje: TVN i Polsat?

Wprawdzie w Platformie Obywatelskiej biedaków już nie ma, bo wiadomo, że na niczym nie można się tak dorobić, jak w służbie narodu i ludowej ojczyzny, mimo to jednak, nawet gdyby wszyscy kandydaci zrobili zrzutkę na miarę możliwości pana posła Palikota, to i tak by nie starczyło na tyle miesięcy klaki. Weźmy na przykład takiego pana redaktora Lisa; jego żarliwy obiektywizm z pewnością jest na wagę złota, a i pani red. Olejnik też nie przesłuchuje swoich ofiar za symboliczną złotówkę.

Tak nawiasem mówiąc, gdybym się nie bał niezawisłego sądu, to bym porównał panią red. Olejnik do Luny Brystygierowej. Wprawdzie Luna Brystygierowa nigdy mnie nie przesłuchiwała, ale wyobrażam sobie, że przy wszystkich różnicach, w obydwu przypadkach atmosfera jest porównywalna. Zresztą, gdyby nie porównywać, to skąd byśmy wiedzieli, że pani red. Olejnik jest jednak dla swoich ofiar względniejsza od Luny Brystygierowej, nie mówiąc już - że podobno ładniejsza? Ale jeśli nawet - to po co mi jakieś kłopoty z niezawisłym sądem, więc - milcz serce - i żadnych porównań nie będzie.

Zatem - „choćby przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby tysiąc kotletów i każdy nie wiem jak się wytężał” - to Platformie Obywatelskiej nie starczyłoby pieniędzy na zapewnienie sobie takiej klaki z udziałem wszystkich gwiazd, jakie na firmamencie polskiego dziennikarstwa zapaliła w swoim czasie razwiedka. Ale skoro nie za gotówkę ta klaka, to może w zamian za inny towar?

Inne towary tego rodzaju opisała ongiś Maria Kuncewiczowa w opowiadaniu o kupcu żelaznym Mistigu w „Dwóch księżycach”: on się nie da dotknąć, ani posmakować, ani zważyć, ani zmierzyć, ten towar, ale właśnie dlatego on jest najdroższy, droższy od pieniędzy. U Marii Kuncewiczowej on się nazywał: szczęście, ale w tym przypadku on by się nazywał: posłuszeństwo.

Czy ślubowanie posłuszeństwa razwiedce przez partię która szykuje się do rządzenia i nawet ma szanse - jest warte klaki z udziałem wszystkich gwiazd? Ależ oczywiście - i czy aby nie dlatego właśnie wszystkie gwiazdy zostały zmobilizowane, a ich wybitnie zindywidualizowane osobowości - podporządkowane linii wypracowanej przez sztab oficerów prowadzących?

Żadnego potwierdzenia tej okoliczności przed niezawisłym sadem pewnie nigdy byśmy nie uzyskali, bo wszystkich najwyraźniej obowiązuje instrukcja na wypadek dekonspiracji, ale tak zwane fakty konkludentne wyraźnie na taką możliwość wskazują. No dobrze, ale - czy to nie jest jeszcze gorsza korupcja od tej, którą niefortunnie przypisał Platformie Obywatelskiej Jacek Kurski?

Oczywiście, że gorsza, a nawet - można powiedzieć - najgorsza. Święty Tomasz z Akwinu twierdził bowiem, że corruptio optimi pessima, co się wykłada, że zepsucie najlepszego jest najgorsze. Miał na myśli prawo, co w tym przypadku wydaje się oczywiste; wola, a nawet kaprys razwiedki byłyby przedstawiane jako prawo przez tak zwane konstytucyjne organy, zdominowane przez polityków podporządkowanej partii.

To oczywiście okropna sytuacja, pozbawiająca życie publiczne nawet krzty autentyzmu. No dobrze, ale jeśli tak nie jest, tzn. jeśli taki, dajmy na to, Sejm nie jest tylko grupą przekładającą na język ustaw wolę lub kaprysy razwiedki, to w takim razie - czym jest? Jakże potraktować obietnice różnych „darmowych” świadczeń w zamian za głosy wyborcze, jeśli nie jako korupcję, czyli zepsucie prawa?

Obietnica zasiłków i innych darmoch nie jest niczym innym, jak zapowiedzią pozwolenia ludziom na rabunek bliźnich osłonięty pozorami legalności - w zamian za uczynienie obiecujących narzędziem tego rabunku. Wielu z nich tak bardzo chciało w tym rabunku uczestniczyć, że w tym zapamiętaniu sami dali się obrabować, wystawiając panu Andrzejowi weksle in blanco.

Nie ma co ich żałować, ani - tym bardziej - uważać tych weksli za „złamanie konstytucji”. Jakie tam „złamanie konstytucji”, kiedy korupcja jest do niej wpisana w art.2 jako zasada ustrojowa? Art. 2 powiada, ze RP jest „demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”.

Sęk w tym, że zasady „sprawiedliwości społecznej” pozostają w obiektywnej i nieusuwalnej sprzeczności z zasadami prawa, zwłaszcza prawa naturalnego. „Sprawiedliwość społeczna” oznacza bowiem nałożenie przez jedne osoby (posłów) na inne osoby (podatników) obowiązku utrzymywania osób trzecich (beneficjentów socjalu).

Jest to inna nazwa niewolnictwa - od strony politycznej, rabunku - od strony prawnej i nacjonalizacji miłości bliźniego - od strony etycznej - a przecież to ona właśnie w demokracji stała się zasadą rządzenia. Dlatego zarówno CBA, podobnie jak i niezawisłe sądy, są wobec korupcji nie tylko całkowicie bezradne, ale nawet nie zdają sobie sprawy z własnej bezradności.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Cykl Myśląc Ojczyzna

Platforma odrabia pańszczyznę

Komentarz · Radio Maryja · 12 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Szanowni Państwo! Miłośnicy „Przygód dobrego wojaka Szwejka” z pewnością pamiętają, jak to Szwejk ukradł psa dla nadporucznika Lukasza. Pies wkrótce przyzwyczaił się do nowej sytuacji i tak obłaskawił, że nadporucznik Lukasz zdecydował wybrać się z nim na spacer.

Pech chciał, że kiedy tak spacerowali, na ulicy pojawił się dawny właściciel psa, na domiar złego - pułkownik. Na jego widok pies wyrwał się nadporucznikowi Lukaszowi, podbiegł do pułkownika i zaczął się łasić.

Kto raz był królem, zawsze zachowa majestat - głosi francuskie przysłowie, które - podobnie jak opisaną u Szwejka historię z psem - warto przypomnieć z okazji opublikowania przez Platformę Obywatelską tak zwanego „antyraportu” - wypracowania krytykującego raport przygotowany przez Komisję Weryfikacyjną po formalnym rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych.

Warto przypomnieć, że w latach 80-tych, a zwłaszcza - w drugiej połowie tej dekady, wywiad wojskowy stał się absolutnym hegemonem polskiej sceny politycznej. Człowiekiem wywiadu wojskowego był generał Jaruzelski, podobnie jak generał Kiszczak, który w wywiadzie był chyba od urodzenia.

Wywiad wojskowy zatem organizuje uwłaszczenie nomenklatury, polegające na rozkradaniu majątku państwowego, jako że innego wtedy nie było. W ten sposób przygotowuje się do zajęcia pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych, jakie musiały się pojawić po wycofaniu imperium sowieckiego z Europy Środkowej.

Wywiad wojskowy przeprowadza też transformację ustrojową, której fundamentem jest umowa okrągłego stołu. Oficjalnej umowie towarzyszyły nieoficjalne porozumienia między wywiadem wojskowym, a tak zwaną lewicą laicką, to znaczy - dawnymi stalinowcami, tworzącymi jeden z nurtów opozycji demokratycznej w Polsce.

Celem tych nieoficjalnych porozumień było nie tylko zagwarantowanie komunie zachowania pozycji społecznej i kradzionych właśnie „zdobyczy”, ale również - wspólna dbałość o to, by przy pozorach wolności, nadal utrzymywać Polaków w dyskretnej zależności zarówno od komuny, jak i lewicy laickiej.

O istnieniu tego porozumienia mogliśmy przekonać się 4 czerwca 1992 roku, kiedy to za próbę ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa, rząd premiera Olszewskiego został obalony przez koalicję obydwu stron umowy okrągłego stołu. Później sejmowe komisje odsłoniły nieco mechanizmy III Rzeczypospolitej, ukryte za demokratyczną fasadą - no i teraz - Raport Komisji Weryfikacyjnej, który odsłonił nie tylko dalsze fragmenty tych mechanizmów, ale ujawnił też powiązania między Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, a sowieckim, a następnie rosyjskim wywiadem wojskowym.

Jak powiedział kiedyś były szef Sztabu Generalnego, gen. Tadeusz Wilecki, jedni wyszli z Polski, ale pozostawili ariergardy, a drudzy weszli awangardami. W jaki sposób to się dokonało? Kiedy byłem w Chicago, pokazano mi budynek, w którym siedzi pan Edward Mazur w oczekiwaniu na decyzję w sprawie ekstradycji do Polski. Był on funkcjonariuszem wywiadu wojskowego, ale w drugiej połowie lat 80-tych nawiązał kontakty z FBI.

Sądzę, że to była sytuacja typowa. W obliczu perspektywy ewakuacji imperium sowieckiego ze Środkowej Europy, każdy z tych razwiedczyków musiał zadać sobie pytanie: no dobrze, Sowieci się ewakuują - a co ze mną? I tak, jedni przewerbowali się do niemieckiego BND, drudzy - do izraelskiego Mosadu, inni - do razwiedki amerykańskiej, a jeszcze inni - pozostali przy tradycyjnych związkach z sowieckim, a następnie rosyjskim GRU.

W rezultacie razwiedka przez ostatnie 17 lat kręciła sobie lody, jako największa organizacja gospodarczego podziemia w Polsce, zaś Polska, wskutek tych przewerbowań, penetrowana była na wylot przez państwa ościenne. Dopiero na tym tle rozumiemy, dlaczego zarówno Rosja, jak i Niemcy tak niechętnie odniosły się do rządu, jaki zainstalował się w Polsce po wyborach 2005 roku.

W tych wyborach razwiedka postawiła na Platformę Obywatelską, stawiając do jej dyspozycji zarówno kontrolowane przez siebie media, w rodzaju TVN i Polsatu, jak i całą, zmobilizowaną na tę okoliczność kompanię gwiazd polskiego dziennikarstwa, nie mówiąc już o sponsorowanym przez siebie Salonie otoczonym chórem pożytecznych idiotów. Ale teraz Platforma musi tamte dobrodziejstwa odrobić i w ten oto sposób pojawiło się wypracowanie, zwane „antyraportem”.

To jest przyczyna, że tak powiem, zasadnicza, ale nie brak w tej inicjatywie akcentów osobistych. Jak bowiem wiadomo, ministrami obrony narodowej bywali w przeszłości różni politycy; Jerzy Szmajdziński z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, ale i Janusz Onyszkiewicz - obecny przywódca sfederowanej z SLD Partii Demokratycznej, a także - Bronisław Komorowski, wybitny działacz Platformy Obywatelskiej.

Że związki Wojskowych Służb Informacyjnych z rosyjskim wywiadem wojskowym mógł tolerować, a nawet aprobować min. Jerzy Szmajdziński - to chyba nikogo by nie dziwiło. Dziwna byłaby raczej sytuacja odwrotna - gdyby min. Szmajdziński takie powiązania demaskował i zwalczał. Kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat, a w końcu panu Jerzemu Szmajdzińskiemu, podobnie jak i innym politykom SLD zwłaszcza starszego pokolenia - nogi wyrastają z sowieckiej ojczyzny.

Ale Janusz Onyszkiewicz, czy Bronisław Komorowski, to zupełnie inna sprawa. Ministrowie obrony z opozycyjnym rodowodem, tolerujący, a może nawet aprobujący powiązania Wojskowych Służb Informacyjnych z rosyjskim wywiadem wojskowym? Trudno by to wytłumaczyć inaczej, niż na dwa sposoby: albo Janusz Onyszkiewicz i Bronisław Komorowski byli żałosnymi figurantami, którym razwiedka robiła koło pióra, co tylko chciała, albo - jeśli nie byli figurantami, a takie związki tolerowali - to znaleźli się na granicy zdrady.

Ta druga ewentualność jest oczywiście znacznie gorsza niż pierwsza również ze względu na wiarygodność w NATO, ale ta pierwsza też nie przysparza obydwu politykom chwały. I tak źle i tak niedobrze, więc nic dziwnego, że Platforma Obywatelska uwija się jak w ukropie - po pierwsze - żeby zrewanżować się razwiedce za nadymanie w roku 2005 i później, a po drugie - żeby ratować reputację nie tylko własnych działaczy, ale i Janusza Onyszkiewicza, z którym pewnie Platforma Obywatelska będzie musiała wejść w konfidencję, podobnie jak z Sojuszem Lewicy Demokratycznej - kiedy trzeba będzie w imieniu Polski przyjąć konstytucję Unii Europejskiej.

Kto raz zdradził, temu kolejna zdrada przychodzi łatwiej i dlatego również w interesie obydwu strategicznych partnerów, tzn. Rosji i Niemiec, jest utrzymanie w Polsce nieformalnych wpływów razwiedki tak samo, jak w XVIII wieku - utrzymanie w Polsce stanu anarchii. Trzeba to rozumieć i nie dać się nabrać.

Szczęść Boże! Mówił Stanisław Michalkiewicz.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Lambda donosi na Polskę

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 12 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Stowarzyszenie Lambda, skupiające homoseksualistów oraz „Kampania Przeciw Homofobii” opublikowały przed Wielkanocą raport opowiadający o strasznym losie homoseksualistów w Polsce.

Może gdyby Polską rządziła Platforma Obywatelska, SLD, albo „inna partia”, której jeszcze nie ma, ale która na pewno powstanie - to raport nie byłby taki miażdżący. Teraz jednak na Polskę donosi, kto tylko może - a homoseksualiści mogą, bo nie tylko są oczkiem w głowie Unii Europejskiej, ale i papierkiem lakmusowym tak zwanej tolerancji.

Tak zwanej - bo o ile kiedyś tolerancja oznaczała cierpliwe znoszenie czegoś, z czym się nie zgadzam i czym się np. brzydzę, to teraz tolerancja ma oznaczać akceptację. W tym celu narody europejskie są poddane tresurze, w której jednym z narzędzi terroru jest zwalczanie tzw. „homofobii”, tzn. wszelkiego sprzeciwu wobec inwazji homoseksualistów na teren publiczny.

Ta tresura jest fragmentem pełzającej totalizacji Europy, ponieważ kolejne dziedziny uważane dotąd za sferę prywatną, a nawet ściśle prywatną - stają się kwestią polityczną i przedmiotem zainteresowania władzy publicznej. Jak tak dalej pójdzie, to doczekamy się ustaw o ochronie dobrego samopoczucia homoseksualistów, przewidujących surowe kary dla tych, którzy, dajmy na to, nie poddadzą się ich zalotom.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Kabotyńskie przedsięwzięcie

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 13 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Jaka jest nazwa ruchu, na którego czele mam stanąć? - pyta bohater jednej ze sztuk. Właśnie „Dziennik” doniósł, że były prezydent Aleksander Kwaśniewski ma stanąć na czele Ruchu Obrony Praw Człowieka. Sam Aleksander Kwaśniewski zaprzecza, ale my wiemy, ze z nim jest taki problem, iż nigdy nie wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie.

Za to nie tylko „drogi Bronisław”, ale nawet Tadeusz Mazowiecki, „nie wykluczają” przystąpienia do tego ruchu, nie mówiąc już o niezastąpionym w takich razach Andrzeju Olechowskim. Najwyraźniej razwiedka mobilizuje nie tylko agentów, ale nawet dalekie zaplecze. Hasłem ruchu będzie pewnie zawołanie: „faryzeusze wszystkich stanów - łączcie się”.

Zaraz po wojnie komunistów nazywano „złodziejami szyldów”. Nie bez powodu. Oto i teraz ruch, na którego czele ma stanąć Aleksander Kwaśniewski kradnie nazwę Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela w Polsce, w którym miałem zaszczyt działać w latach 70-tych.

Powstał on w roku 1977 - w tym samym roku, kiedy Aleksander Kwaśniewski wstąpił do PZPR. Próbowaliśmy wtedy bronić naszych praw ludzkich i obywatelskich przed komunistycznym uciskiem, w którym uczestniczyły i z którego żyły takie filuty, jak Aleksander Kwaśniewski.

Historia powtarza się jako farsa. Czyżby razwiedka postanowiła obsadzić Kwaśniewskiego w roli głównej?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Ćwiczenie krótkiej pamięci

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 13 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Jak wiadomo, ludzie mają dobrą pamięć, ale krótką. I całe szczęście, bo w przeciwnym razie życie stałoby się nie tylko nieznośne, ale wręcz niemożliwe. Na szczęście dzięki dobrej, ale krótkiej pamięci, życie nie tylko jest możliwe, ale nawet całkiem znośne.

Na przykład, za komuny jednego dnia trzeba było jeszcze wielbić Józefa Stalina i wyśpiewywać: „Stalin wszystkich bojów naszą chwałą, Stalin to młodości naszej brat!” - a już następnego dnia - pryncypialnie potępiać „kult jednostki”.

Gdyby, dajmy na to, jeden z dwóch naszych „skarbów narodowych”, czyli „drogi Bronisław”, miał długą pamięć, to może nie mógłby z takim przekonaniem grać roli autorytetu moralnego? Dzięki krótkiej pamięci - może jak najbardziej.

Podobnie ci, którzy w 1968 roku wykrzykiwali na wiecach: „syjoniści do Syjamu!” i za te krzyki zostawali sekretarzami i ministrami, dzisiaj jednym susem wskoczyli do pierwszego szeregu bojowników z „ksenofobią”. No, ale dzisiaj jest inny etap i komu innemu się podlizujemy, toteż i pamięć trzeba sobie odpowiednio pod tym kątem wyćwiczyć.

Ale cóż tu wspominać odległe czasy, kiedy pamięć ostatnio tak się ludziom skróciła, że nie pamiętają już, co mówili przed tygodniem, albo dwoma? Na przykład 2 kwietnia, w drugą rocznicę śmierci Jana Pawła II, wszystkie media, a zwłaszcza te założone przez razwiedkę, deklarowały przywiązanie do „nauczania” zmarłego Papieża, który w ogóle powinien być „santo subito!”.

Ale kiedy rocznicowe obchody i Wielkanoc, podczas której medialne gwiazdy dzieliły się z publicznością przeżyciami aktów strzelistych - przeminęły z kalendarzem, a w Sejmie zbliża się głosowanie nad zmianą konstytucji - ton wypowiedzi zmienił się nie do poznania.

Nie ma już mowy o żadnym „nauczaniu”, ani „santo subito”, nikt też nie nawiązuje do aktów strzelistych, ani innych przepastnych wyżyn metafizyki. Przeciwnie - wszyscy jednym susem przeskoczyli na nieubłagany grunt pragmatyzmu, z pasją tępią „fundamentalizm” oraz „fanatyzm” i zachwalają pod niebiosa „kompromis”.

Nie dlatego, żeby ktoś im kazał, co to, to nie, o tym nie ma mowy! Wszyscy przecież znani są z bezkompromisowej szczerości, zarówno wobec oficerów prowadzących, jak i publiczności, a także - z żarliwego obiektywizmu. Zarówno 2 kwietnia, jak i teraz są więc jak najbardziej szczerzy, a różnica w tonie i treści wypowiedzi bierze się stąd, że zmienił się etap, więc i pamięć do potrzeb nowego etapu trzeba odpowiednio dostroić.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Cykl Ścieżka obok drogi

SLD pokochał „historię

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 14 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Podczas pierwszego zjazdu Solidarności we wrześniu 1981 roku uchwalono Posłanie do Narodów Europy Wschodniej - bodaj jedyną uchwałę, którą jeszcze i dzisiaj warto zapamiętać. Stwierdzała ona m.in., że „głęboko odczuwamy wspólnotę naszych losów”.

Uchwała ta wywołała ogromny rezonans przede wszystkim ze strony ówczesnych władz, które uznały ja za sprzeczną z „sojuszami”. Młodsi Czytelnicy może tego już nie pamiętają, ale za czasów Edwarda Gierka przeprowadzona została nowelizacja konstytucji PRL, do której wpisano nie tylko „przewodnią rolę PZPR w budowie socjalizmu”, ale też „sojusz ze Związkiem Radzieckim”.

Ówczesna opozycja uznała tę zmianę za rodzaj zdrady stanu, bo - zgodnie ze znanym powiedzeniem Boya-Żeleńskiego „w tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz” - wpisanie do konstytucji normy, iż Polska ma być w sojuszu ze Związkiem Radzieckim oznaczało, że odtąd ZSRR ma formalną podstawę prawną do kierowania polityka państwa polskiego, bo to on określa warunki owego „sojuszu”.

Warto przypomnieć tamte spory w sytuacji nasilającej się propagandy na rzecz przyjęcia konstytucji Eurosojuza. Jej przyjęcie jest równoznaczne z proklamowaniem nowego państwa, na rzecz którego państwa członkowskie przekazują swoja suwerenność. Tymczasem, zgodnie z art. 126 ust. 2 konstytucji, prezydent „stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa”, co oznacza, że przekazanie suwerenności komuś innemu nie mieści się w jego konstytucyjnych kompetencjach.

Podobnie nie mieści się ono w kompetencjach Sejmu, bo - zgodnie z art. 4 ust. 1 konstytucji - „władza zwierzchnia”, czyli inaczej mówiąc - suwerenność należy „do Narodu”, a nie do Sejmu. Ponieważ w myśl art. 7 konstytucji, organy władzy działają na podstawie i w granicach prawa, to znaczy, że nie mogą one przydawać sobie uprawnień, których prawo im nie przyznaje. Zatem ewentualny Anschluss Polski do Unii Europejskiej mógłby legalnie dokonać się tylko w następstwie referendum.

Rozpisałem się o tych sprawach, chociaż właściwie chciałem o czymś innym. Akurat w „Rzeczposplitej” Piotr Semka dziwi się polityce samorządowych władz Gdańska, że przechodzą do porządku nad faktem, iż honorowym obywatelem tego miasta pozostaje w dalszym ciągu Adolf Hitler.

Wprawdzie prezydentem Gdańska jest polityk Platformy Obywatelskiej, zachowującej wobec Niemiec iście „sojusznicze” nadskakiwanie, ale - ciekawa rzecz - nieoczekiwany szacunek dla „historii” zaczęli okazywać również politycy Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Jest to zjawisko stosunkowo nowe, bo jeszcze niedawno wyśpiewywali oni, jak to „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”.

Dzisiaj jednak ich szacunek dla „historii” idzie tak daleko, że gotowi są pozostawić nawet honorowe obywatelstwa Hitlera w wielu miejscowościach na Ziemiach Zachodnich i Północnych. Nie dlatego, żeby nagle odkryli jakąś wspólnotę losów z tym wybitnym przywódcą socjalistycznym, co to, to nie, tylko przez szacunek dla „historii”.

Skąd ten szacunek dla „historii” wśród klienteli SLD? Jedną z przyczyn można wydestylować z deklaracji gen. Jaruzelskiego. Pragnie on, żeby osądziła go „historia”, a nie, Boże broń, żaden sąd.

Skoro sam generał uznał „historię” za swoją duszeńkę, to nic dziwnego, że w jego ślady poszli wszyscy pretorianie i w szeptanej propagandzie występują przeciwko zmianom nazw ulic, upamiętniających różnych Julianów Marchlewskich, Feliksów Dzierżyńskich, czy Karolów Świerczewskich. Chodzi o to, że starsi się „przyzwyczaili”, no a poza tym - jakież to „koszty”!

Wydaje się jednak, że nie tylko o te „przyzwyczajenia”, czy „koszty” przede wszystkim idzie, tylko raczej - o wspomnianą „wspólnotę losów”, która jest znacznie ważniejszą przyczyną tego nieoczekiwanego umiłowania „historii”. Jeśli SLD pozwoli na odbieranie honorowego obywatelstwa Adolfowi Hitlerowi, to tylko patrzeć, jak przyjdzie kolej również na gierojów Sowietskogo Sojuza, czczonych nadal przez naszych „partyjniaków”.

Wreszcie - zarówno Sojusz Lewicy Demokratycznej, jak i Platforma Obywatelska, stoją na nieubłaganym gruncie całkowitego przyłączenia Polski do Unii Europejskiej, co jak wiadomo, wymaga przyjęcia Eurokonstytucji. Zostało to zresztą nakazane w Deklaracji Berlińskiej, która wyznacza nieprzekraczalny termin do roku 2009. Czy w tej sytuacji jest sens odbierania Adolfowi Hitlerowi honorowych obywatelstw w miastach i osiedlach, kiedy - kto wie? - może wkrótce trzeba będzie znowu je przywracać?

W tej sytuacji przezorniej jest zachować na wszelki wypadek należny pietyzm dla „historii”, bo po pierwsze - strzeżonego Pan Bóg strzeże, a po drugie - pokorne cielę dwie matki ssie. Przykład Aleksandra Kwaśniewskiego pokazuje, że z takiego ssania można od urodzenia, aż do naturalnej śmierci żyć beztrosko, w dostatku i wygodach. „Historia” bowiem raczej dba o swoich wyznawców.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Życie ułatwione mazgaja

Komentarz · miesięcznik „Opcja na prawo” · 15 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

W koszmarnych czasach carskich, zanim rewolucja bolszewicka zlikwidowała te praktyki, prawosławni Rosjanie w dzień Wielkiej Nocy oznajmiali sobie radosną nowinę „Christos waskries!”. Na takie pozdrowienie-oznajmienie zagadnięty nie tylko powinien odpowiedzieć: Da, istinno waskries!”, ale również ucałować rozmówcę.

Ten obyczaj próbowali wykorzystać różni filuci do - jak się to podówczas poczciwie nazywało - skradzenia całusa ładnym panienkom. Zdarzyło się tedy razu pewnego, że taki filut, widząc urodziwą panienkę oznajmił jej radośnie, że „Christos waskries” i już zabierał się do całowania, ale ta, zamiast rytualnie odpowiedzieć i pozwolić się wycałować, udając zdumienie i zaskoczenie zapytała: „kagda?”. Zaskoczony i nieco zmieszany frant wyjaśnił, że „siewodnia”, na co panienka uśmiechnęła się z udanym podziwem, zauważyła: „wot, maładiec!” (a to ci zuch!) i pospiesznie się oddaliła.

Czasy się zmieniają i zmieniają się obyczaje. Terror politycznej poprawności pewnie już wkrótce doprowadzi do zakazu publicznego wspominania o Chrystusie, bo nietrudno się domyślić, jak alergicznie działają takie rzeczy na chronioną mniejszość szatańską, nie mówiąc już o przypominaniu o Zmartwychwstaniu, sprzecznym z dyrektywą propagandową Sanchedrynu, wspomniana w Ewangelii św. Mateusza.

Chodzi oczywiście o to, że arcykapłani, kiedy usłyszeli od żołnierzy o Zmartwychwstaniu Chrystusa, po naradzie dali im „sporo pieniędzy” i nakazali rozgłaszać, że to uczniowie wykradli nocą zwłoki. Jak wspomina Ewangelista, a my potwierdzamy, ta wersja jest aktualna „aż do dnia dzisiejszego” i stąd między innymi wynika kierunek przemian obyczajowych. Ale natura nie znosi próżni i w miejsce obyczajów wykorzenianych, wciskają się następne.

Niedawno na ulicach Warszawy pojawili się młodzi ludzie, którzy oferowali przechodniom możliwość poprzytulania się do nich. Wbrew pozorom nie byli to przedstawiciele „miłości głodnych płeciów”, jak powiedziałby warszawski bard Stanisław Grzesiuk („i dwie panny z towarzystwa, co wieczorem na Czerniakowskiej urządzały polowania na miłości głodnych płeciów”), ani „kochający inaczej” czyli „goje”, mniej uprzejmie nazywani sodomitami, tylko młodzi ludzie („a młody? Głupie to, płoche... Tylko pobrudzi pończochę.”) przejęci propagowaniem nowej świeckiej tradycji.

Ta tradycja przyszła do nas z Ameryki. Jakiś tamtejszy poczciwiec nie mógł podobno dać sobie ze sobą rady po śmierci matki, aż okazało się, że pomaga mu przytulanie. Jak tylko się do kogoś przytulił, to od razu cała żałość i łzawa tęsknica serca przechodziły mu, jakby ręką odjął.

Ponieważ „nie jest światło, by pod korcem stało”, nasz poczciwiec natychmiast rozgłosił o swoim szczęściodajnym wynalazku, który natychmiast znalazł naśladowców, być może również wśród potomków owego filuta, co to kiedyś próbował skraść całusa rosyjskiej rezolutnej panieneczce. I tak narodził się wszechświatowy ruch, którego przedstawiciele dotarli również do „małego żydowskiego miasteczka na niemieckim pograniczu” - jak Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał Warszawę.

Aliści w takich małych miasteczkach nowe obyczaje przyjmują się, a jakże, ale z pewnymi oporami. Przechodnie, słysząc propozycje przytulenia się, składali rozmaite, często dość radykalne kontrpropozycje. Nie miejsce tutaj, żeby je relacjonować, dość, kiedy powiem, że nasi warszawscy rodacy najwyraźniej preferują inne sposoby osładzania sobie różnych żałości, czerpiąc wzorce z naszego narodowego poematu „Pan Tadeusz”.

Jak wiadomo, Sak Dobrzyński kochał się był w Zosi, która ostatecznie została narzeczoną Tadeusza. I co wtedy zrobił Sak? Ano, poszedł do kompanii, „z wiarusami kielichem osładzając żałość. Taka była dla Zosi Dobrzyńskiego stałość” - wspomina ze zrozumieniem, a nawet nie bez podziwu Mickiewicz. A trzeba nam pamiętać, że Sak Dobrzyński wprawdzie mieszkał w zaścianku na Litwie, ale wywodził się, jak zresztą wszyscy Dobrzyńscy, ze szlachty mazowieckiej, więc nic dziwnego, że amerykański obyczaj uznawany jest w Warszawie za mazgajstwo jakichści maminsynków.

Bo tak między nami - powiedzmy sobie szczerze - który mężczyzna nie wolałby osłodzić sobie żałości kielichem „Żubrówki” z trawką w środku, albo smakowitej „Dzięgielówki”, zamiast obściskiwać się w bramie z jakimiś obrzępałami? Zresztą, tylko patrzeć, jak nasi urkowie zastosują ten amerykański obyczaj w charakterze nowej techniki wyłuskiwania portfeli; niby to będą się przytulać, a tymczasem wprawne palce wyciągną delikwentowi fanty ze wszystkich kieszeni.

„Pawiem narodów byłaś i papugą, a teraz jesteś służebnicą cudzą” - karcił naszą ojczyznę poeta. I słusznie, bo widać gołym okiem, że przyjmujemy od innych narodów wszystko, co najgłupsze, ale efektowne, natomiast starannie unikamy naśladowania tego, co uczyniło z nich światowe potęgi.

Weźmy choćby obyczaj amerykański; nadgorliwcy nasi forsują jakieś „halloween”, albo „walentynki”, że to niby tego dnia nawet impotenci musza się kochać, natomiast żadnemu cymbałowi nie przyjdzie do głowy zastosować się do rady, jakiej w 1990 roku udzielił był polskim parlamentarzystom zmarły niedawno Milton Friedman - że Polska nie powinna naśladować bogatych krajów zachodnich, bo nie jest bogatym krajem zachodnim. Że powinna naśladować rozwiązania prawne i instytucjonalne, które tamte kraje stosowały u siebie, gdy były takie biedne, jak Polska.

Nawet i teraz można to zrobić, ale co z tego, kiedy prawie nikt tego nie chce. Inna sprawa, że to znacznie trudniejsze, niż obściskiwanie się po bramach z nieznajomymi i dlatego jeden obyczaj jest forsowany, a drugi - jakoś nie.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

„Człowieki” bronią III Rzeczypospolitej

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 15 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Hasło budowy IV Rzeczypospolitej ponieważ III RP „wyczerpała swoje możliwości”, rzucone zostało przed kilkoma laty bodajże przez prof. Pawła Śpiewaka, obecnego posła Platformy Obywatelskiej. Jarosław Kaczyński przejął je, czyniąc motywem przewodnim kampanii parlamentarnej i prezydenckiej w roku 2005, a potem - motywem przewodnim programu rządu, który utworzył po wygranych przez PiS wyborach.

W najogólniejszym skrócie, budowa IV Rzeczypospolitej oznacza demontaż nieformalnej struktury władzy, funkcjonującej poza konstytucyjnymi organami państwa, której najtwardszym jądrem są tajne służby, głównie wojskowe, ze swoją agenturalną otoczką.

Ta nieformalna struktura władzy kontrolowała i nadal kontroluje jeśli nie wszystkie, to w każdym razie znaczną część dziedzin życia, przede wszystkim gospodarczego i politycznego, starannie skrywając swoją obecność za zasłoną stwarzaną przez powiązane z nią, a także - przez utworzone przez nią media.

Ta zasłona budowana jest z demokratycznej retoryki, uprawianej przez oficerów frontu ideologicznego lansowanych na autorytety moralne oraz przez sieć agentury, której zadaniem jest torpedowanie w zarodku jakiejkolwiek próby zdemontowania tej struktury.

Wprawdzie rządowi udało się doprowadzić do formalnego zlikwidowania Wojskowych Służb Informacyjnych, ale proces demontowania nieformalnej struktury władzy utworzonej wokół WSI dopiero się rozpoczyna i nie ma żadnych gwarancji, że zakończy się pomyślnie, to znaczy - że zakończy się przeniesieniem punktu ciężkości władzy do konstytucyjnych organów państwa.

Narzędzia budowy IV RP

O ile istotą III Rzeczypospolitej była tajność rzeczywistej struktury władzy, to istotą IV RP powinno być jej przeciwieństwo - czyli jawność. Jednym z jej elementów jest dekonspiracja agentury we wszystkich środowiskach społecznych.

Potrzeba tej dekonspiracji staje się tym bardziej nagląca, że w wielu przypadkach można odnieść wrażenie, iż wywodzące się z PRL agenturalne powiązania wcale nie ustały po tak zwanej transformacji ustrojowej. Przeciwnie - wydaje się, że z różnych powodów istnieją one nadal.

Takie wrażenie można było odnieść nie tylko obserwując procesy lustracyjne i zachowanie oficerów prowadzących, najwyraźniej nakierowane na ochronę interesów konfidenta, ale również - na podstawie zachowania konfidentów zdekonspirowanych. Niemal wszyscy zachowują się w identyczny sposób, co skłania do podejrzeń, iż nie jest to przypadek, tylko realizowanie instrukcji na wypadek dekonspiracji.

Gdyby okazało się, że konfidenci realizują dzisiaj tamtą instrukcję, to skąd mamy pewność, że nie realizują jakichś innych? Takiej pewności nie mamy, a w tej sytuacji nie ma mowy o jakiejkolwiek autentyczności życia publicznego.

Lustracja jest więc ważnym narzędziem budowy IV RP. Niestety w momencie, gdy dotyka ona czyichś prywatnych lub grupowych interesów, poparcie dla przywrócenia autentyczności życia publicznego nagle zaczyna słabnąć. Obawiam się, że taka właśnie m.in. była przyczyna nowelizacji ustawy lustracyjnej dokonanej przez pana prezydenta.

Stanowiła ona wyraźny sygnał dla zdeklarowanych przeciwników lustracji, że warto spróbować bojkotu ustawy, bo władze niekoniecznie będą wykazywały determinację w doprowadzeniu tej sprawy do końca. Z uwzględnieniem wszystkich proporcji, podobna sytuacja wystąpiła w 1992 roku. Ponieważ ówczesny prezydent był zainteresowany w zablokowaniu lustracji, jej przeciwnicy zyskali w ten sposób przynajmniej pozory legalności dla swoich działań.

Mam tu na myśli zarówno ówczesne orzeczenie TK w sprawie niekonstytucyjności uchwały lustracyjnej Sejmu, jak i zamach stanu przeprowadzony przez prezydenta za aprobatą michnikowszczyzny. Ale mówi się - trudno, bo są rzeczy, których Ben Akiba nie przewidział, a które wpływają na politykę władz równie silnie, a może nawet jeszcze silniej, niż motywacje oficjalne.

Ale lustracja jest tylko wstępem do przywrócenia normalności w życiu publicznym. Nieformalna struktura władzy stworzyła dla swoich potrzeb system umożliwiający środowiskom uczestniczącym w tej konspiracji osiągnięcie uprzywilejowanej pozycji w gospodarce, za cenę wypchnięcia znacznej części, a może nawet większości społeczeństwa poza główny nurt życia gospodarczego.

Zaczęło się to od przyjęcia przez Leszka Balcerowicza w roku 1990 drenażowego likwidowania tzw. „nawisu inflacyjnego”. Doprowadziło to do przetrącenia kręgosłupa zalążkowi polskiej klasy średniej w postaci bogatszych chłopów i drobnych (bo wielkich wtedy jeszcze nie było) przedsiębiorców - i wyssania z Polski kilkunastu miliardów dolarów przez zagranicznych finansistów.

Potem kolejne ekipy, które, zrozumiawszy, kto tu naprawdę rządzi, przeszły na stronę razwiedki, dokonały stopniowego przywrócenia reglamentacji w gospodarce, podporządkowując ją w ten sposób interesom mafii kierującej zza kulis całym państwem. Przywrócenie normalności w tej dziedzinie wymagałoby od rządzącej koalicji motywowanego patriotycznie altruizmu, którego jednak nie widać.

Może więc w tej sytuacji lepiej, że rząd specjalnie nie gmera przy gospodarce, która dzięki dobrej koniunkturze międzynarodowej funkcjonuje całkiem nieźle między innymi dlatego, że około 30% produktu krajowego brutto, a więc tego, co zostało w Polsce wyprodukowane i sprzedane, powstaje w tzw. „szarej strefie”, tzn. - w konspiracji przed władzami państwowymi.

Na dłuższą metą byłoby lepiej, gdyby ludzie nie byli do takiej konspiracji zmuszani przez prawo stworzone dla wygody uczestników nieformalnej struktury stworzonej w ramach III Rzeczypospolitej, ale obserwując aktualnych budowniczych IV RP trudno odnieść wrażenie, by odczuwali potrzebę takiej zmiany prawa, a nawet - by ją w ogóle rozumieli.

Zagrożone interesy

Opis narzędzi niezbędnych do budowy IV Rzeczyposplitej pokazuje, że ich zastosowanie stwarza śmiertelne niebezpieczeństwo dla dotychczasowej „grupy trzymającej władzę”, bo oznacza cięcie zarówno „po kadrach”, jak i po „zdobyczach”.

Nic też dziwnego, że do tak rozumianego programu budowy IV Rzeczypospolitej środowiska beneficjentów III RP odniosły się zdecydowanie wrogo. Dotychczas wrogość ta manifestowała się przede wszystkim w postaci czarnej propagandy, uprawianej przez media stworzone przy użyciu czarnej kasy razwiedki i przy udziale zapalonych przez nią gwiazd i gwiazdeczek polskiego dziennikarstwa.

Warto podkreślić, że program budowy IV Rzeczypospolitej stanowi też zagrożenie interesów niektórych państw ościennych, w szczególności - strategicznych partnerów, tzn. Niemiec i Rosji, które - podobnie jak w wieku XVIII - pragnęłyby utrzymać Polskę w stanie bezwładu. Dlatego też powstanie rządu wyłonionego w następstwie wyborów 2005 roku, a zwłaszcza podjęcie przezeń działań skierowanych na dekonspirację agentury, spotkało się ze zgodną krytyka mediów w obydwu krajach. Ostatni raz taka zgodność między prasą rosyjska i niemiecką wystąpiła 23 sierpnia 1939 roku.

Naturalnie oficjalną przyczyną tej krytyki nie jest bynajmniej dążenie do zachowania agentury wpływu, rozbudowanej na przełomie lat 80-tych i 90-tych, tylko - jakże by inaczej - „obrona praw człowieka”, zagrożonych rzekomo przez działalność polskich władz. Ciekawe, że Niemcy, które z komunistyczną agenturą obeszły się u siebie bez żadnych ceregieli, nad taką samą agenturą w Polsce trzęsą się, jak nad jakimiś bezcennymi klejnotami.

Być może są jacyś durnie, którzy wierzą, że to z przejęcia się „prawami człowieka”, ale nie warto się nimi przejmować, bo nic mądrego nam oni nie powiedzą, Nawiasem mówiąc pan prof. Bogusław Wolniewicz twierdzi, że coś takiego, jak „prawa człowieka” w ogóle nie istnieje i chyba ma rację.

Cała nadzieja w Kwaśniewskim

Na sytuację Polski trzeba spojrzeć przede wszystkim z punktu widzenia rozwoju sytuacji w Eurosojuzie. Dotychczas zabawa w integrację europejską była finansowana przez Niemcy, będące przez całe dziesięciolecia płatnikiem netto. Niemcy są państwem poważnym, toteż nie wierzę, by robiły to z sympatii dla Portugalczyków, Greków, czy Polaków.

Traktują to raczej jako inwestycję, która w przyszłości ma państwu niemieckiemu przynieść korzyści. Osobiście widzę w tym swoista formę kontynuacji polityki ufundowanej na XIX-wiecznej jeszcze koncepcji gospodarki wielkiego obszaru, w myśl której Niemcy, chcąc zapewnić swojej gospodarce, a zwłaszcza przemysłowi, odpowiednie warunki rozwoju, powinny politycznie kontrolować obszar znacznie większy od niemieckiego terytorium państwowego.

Koresponduje z nią koncepcja Mitteleuropy, która określała niemieckie cele wojenne podczas I wojny światowej. Chodziło o stworzenie na obszarze Europy Środkowej i Wschodniej państw-niemieckich protektoratów, o gospodarkach komplementarnych i peryferyjnych wobec gospodarki niemieckiej. Warto zwrócić uwagę, że cel ten został osiągnięty 1 maja 2004 roku, kiedy to Polska i inne państwa Europy Środkowej, zostały przyłączone do Unii Europejskiej. Warto przypomnieć, że gorącym orędownikiem Anschlußu Polski do UE był ówczesny polski prezydent Aleksander Kwaśniewski.

Aleksander Kwaśniewski miał różne plany co do posad, jakie obejmie po zakończeniu drugiej kadencji prezydenckiej w Polsce. Wydawało mu się, że będzie sekretarzem generalnym NATO, albo sekretarzem generalnym ONZ - i tym celom podporządkował politykę zagraniczną, zaniedbując, niekiedy nawet karygodnie, polskie interesy państwowe.

Ale w Ameryce, podobnie zresztą jak w innych państwach, osobnika gotowego zdradzić własne państwo nikt nie traktuje na tyle poważnie, by dać mu jakąś posadę. Skończyło się zatem na wykładach, jakie Aleksander Kwasniewski wygłaszał do audytorium 4 lub nawet 5 studentów, a kiedy i to dobiegło kresu, strategiczni partnerzy musieli upatrzyć go sobie na przywódcę, który bez najmniejszych wahań spełni polecenie zawarte w Deklaracji Berlińskiej - by najpóźniej w roku 2009 wszystkie państwa przyjęły konstytucję Unii Europejskiej, tzn. formalnie zrezygnowały z suwerenności państwowej.

Najwidoczniej i Niemcom zaczyna już brakować pieniędzy na niekończące się inwestowanie w „integrację” , a pojawienie się w Deklaracji Berlińskiej konkretnej daty oznacza, że żarty się skończyły, przynajmniej w Europie Środkowej i że przechodzimy na ręczne sterowanie.

Ponieważ Platforma Obywatelska okazała się niezdolna do powstrzymania Kaczyńskich przez rozpoczęciem demontowania „grupy trzymającej władzę” i wyrywania korzeni, sięgających czasów stalinowskich, to zarówno strategiczni partnerzy, jak i krajowi „ojcowie chrzestni”, postanowili utworzyć nowy ruch polityczny, który do roku 2009 będzie w stanie przejąć władzę i w podskokach, w imieniu Polski, przyjmie konstytucję Unii Europejskiej, zgodnie z niemieckimi oczekiwaniami.

Jak ujawnił dziennik „Dziennik”, w odpowiedzi na przygotowany przez europejskie gestapo raport zawierający miażdżącą ocenę Polski jako kraju opanowanego przez „nacjonal-katolickich bolszewików”, z sadystycznym zapamiętaniem gwałcących prawa człowieka, zwłaszcza konfidentów i pederastów, Aleksander Kwaśniewski jednym susem stanie w pierwszym szeregu Ruchu Obrony Praw Człowieka.

Według informacji gazety, akces do ruchu gotów jest zgłosić zarówno „drogi Bronisław”, czyli Bronisław Geremek, jak i Tadeusz Mazowiecki, który w niepojętym przypływie szczerości zdradził nawet, że nie tyle idzie o „prawa człowieków”, co o „obronę III Rzeczypospolitej”. „Tak wylazła z archanioła stara świnia reakcyjna” - przewidział poeta.

W nowej organizacji Aleksandra Kwaśniewskiego będzie nadzorował z jednej strony dr Andrzej Olechowski, a z drugiej - „l`homme d`affaires” Paweł Piskorski. Zjazd założycielski Ruchu ma odbyć się już w maju, co wydaje się całkiem słuszne, bo jeśli wszystko ma być gotowe przed 2009 rokiem, to nowa partia musi podjąć próbę wysadzenia rządu w powietrze najpóźniej na jesieni.

Ciekawe, w którym miejscu uderzy, gdzie wytypuje najsłabsze ogniwo - czy w panu Andrzeju, kolekcjonującym ruskie doktoraty, niczym Winnetou skalpy bladych twarzy, czy w jakimś innym miejscu. W każdym razie nie tylko wiosna, ale i lato zapowiada się gorące.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Jak klown na arenie

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 17 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

W koszmarnych czasach komuny, kiedy to jeszcze nikt nie podejrzewał, że Krzysztof Teodor Toeplitz mógł być tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, napisał on z przekąsem, że gdyby inteligencja robiła rewolucję, to zamiast np. hasła: „chcemy chleba!” pisałaby na transparentach „poproszę pieczywko!”.

Najwyraźniej od czasów rewolucji październikowej poziom inteligencji znacznie się podwyższył, bo dzisiaj można odnieść wrażenie, że władza nie wyrasta „z lufy karabinu” - jak twierdził Mao Tse Tung, ani nawet z lufy „towarzysza mauzera” - jak pisał Włodzimierz Majakowski. Z czego zatem wyrasta? Wygląda na to, że z prawniczych krętactw.

„Ci nigdy nie oszaleją” - pisał poeta o adwokatach. - „Świat się będzie już walił, wąż ognia równik oplecie i kontynenty zapali, a oni, ironiści, mędrkowie wykrętów chytrych, wyciągną z teczki paragraf i rozprostują na wytrych. I jak klown na arenie otworzą drzwi tekturowe, przejdą na drugą stronę i dumnie podniosą głowę. Voila!”.

Ha! Być może w jakichś spokojnych czasach, ale czy dzisiaj czasy są spokojne? Oto na Ukrainie prezydent Juszczenko rozwiązał parlament, który jednak niezupełnie czuje się rozwiązany, w związku z czym premier Janukowycz składa skargę do Sądu Konstytucyjnego. Czy to aby nie za duży wiatr na wełnę sędziów konstytucyjnego sądu?

Najwyraźniej obawia się on wejść między ostrza potężnych szermierzy, bo czuję przez skórę, że cokolwiek zrobi, to będzie źle. Stąd też odkłada podjęcie decyzji; kiedy piszę ten felieton właśnie odłożył do 17 kwietnia. Czyżby 17 miało się stać coś, co oddali od konstytucyjnego sądu ten kielich goryczy? A jeśli się nie stanie? Ach, to sąd pewnie znowu pod jakimś pretekstem odroczy w nadziei, że wypadki same rozstrzygną kto praw, a kto nie praw.

„Kto winowat iz nich, kto praw - sudit` nie nam” - pisał Kryłow w sławnej bajce o szczupaku, raku i łabędziu. Czyż nie tak myślą sobie po cichu sędziowie? No tak, ale Unia Europejska zakazała „stosowania siły”, a w tej sytuacji albo sąd, albo jakieś „mediacje”, z którymi podobno wybiera się na Ukrainę Aleksander Kwaśniewski.

Kiedy tak na Ukrainie sąd konstytucyjny przeżywa istne katiusze, razwiedka uznała, że przyszedł czas rozliczenia. Bo - jak powiada Eklezjasta - jest czas siania i czas zbierania, a zatem - także czas inwestowania i czas rozliczania inwestycji. Razwiedka, zaniepokojona odkryciami sejmowych komisji śledczych postawiła na Platformę Obywatelską stawiając do jej dyspozycji i dyspozycyjne media z plejadą dziennikarskich gwiazd i Salon, z gromadą pożytecznych idiotów i pewnie inne sekretne aktywa, których możemy się tylko domyślać, w nadziei, ze rząd utworzony przez tę partię położy kres wszystkim bezeceństwom i znowu będzie bezpiecznie.

Atoli wypadki potoczyły się inaczej i Wojskowe Służby Informacyjne nie dość, że zostały rozwiązane, ale wiele wskazuje na to, że zostały rozwiązane n a p r a w d ę - i teraz właśnie cały układ jest rozmontowywany. Tego, ma się rozumieć, nikt nie planował, bo wprawdzie po odkryciach sejmowych komisji trzeba było przeprowadzić likwidację WSI, ale przecież nie naprawdę, tylko na niby, tzn. metodą przepoczwarzenia: „bo to jest wielka prawda stara: z poczwarki, miast motyla, nędzna wykluje się poczwara”.

Tymczasem Platforma, zamiast działać, zajmowała się albo mechaniczną negacją Kaczyńskich (jak oni białe, to Platforma - czarne; jak oni czarne, to Platforma - białe), albo jakimiś idiotycznymi przepychankami z Janem Rokitą o „program”. Jaki tam „program”, kiedy tu nienawistny Macierewicz łamie i wyskrobuje najtajniejsze pieczęcie, od czego coraz więcej ludzi zaczyna cierpieć na hercklekoty, budzi się po nocach w kałuży własnego potu i oczekuje najgorszego w postaci SMS-a „uciekaj, wszystko wykryte!”.

Doszło ponoć już do tego, że sam Peter Vogel w Szwajcarii zaczął się zastanawiać nad współpracą, a może nawet już „współpracować” z prokuratorami, no i zaraz Aleksander Kwaśniewski zaczął słyszeć „głosy” i w ogóle. Krótko mówiąc - periculum in mora, zatem - nadszedł czas rozliczania.

Toteż w łonie Platformy Obywatelskiej spłodzony został antyraport do raportu Komisji Weryfikacyjnej, którego centralnym punktem jest oskarżenie prezydenta Kaczyńskiego że „złamał prawo”. WSI ma się rozumieć, „trzeba było” rozwiązać, ale oczywiście „nie tak”, tylko „całkiem inaczej”.

To jasne, tośmy wiedzieli od samego początku. Ale to „złamane prawo”! Uuuu, to bardzo poważny zarzut; kto by pomyślał, że sam prezydent zrobi coś takiego, przecież nie ma nic gorszego niż „złamane prawo”.

Nie ma rady, tylko trzeba będzie postawić go przed Trybunałem Stanu. Kiedy już prezydent stanie przez Trybunałem, to koalicja natychmiast się rozpadnie, no a wtedy razwiedka postawi swoje aktywa albo na „inną partię”, albo znowu na Platformę, tym razem nie mącąc obywatelom w głowach żadną koalicją z PiS-em, tylko od razu biorąc Platformę pod kuratelę towarzyszy z SLD.

Tak sobie to musieli wykompinować i wszystko oczywiście trzyma się kupy, za wyjątkiem... Trybunału Stanu. Czy przeprowadzenie tego zamachu stanu, to aby nie za duży wiatr na jego wełnę? Wszystko mają załatwiać prawnicy? A kabewiaki co? - Już wszyscy na rencie?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Odchodzimy od okrągłego stołu?

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 18 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

17 kwietnia br. pion śledczy IPN w Katowicach skierował do sądu akt oskarżenia przeciwko generałom: Wojciechowi Jaruzelskiemu i Czesławowi Kiszczakowi oraz byłemu I sekretarzowi KC PZPR Stanisławowi Kani.

Wraz z kilkoma innymi osobami oskarżeni zostali o kierowanie związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym, tzn. Wojskową Radą Ocalenia Narodowego, która dopuszczała się różnych przestępstw, miedzy innymi - podżegania członków Rady Państwa do złamania konstytucji i stworzenia pozorów legalności dla różnych bezprawnych działań poprzez zatwierdzenie dekretu o wprowadzeniu stanu wojennego.

Czyny te zostały uznane za zbrodnię komunistyczną. Zgodnie z ustawą o IPN, niektóre zbrodnie komunistyczne w ogóle nie ulegają przedawnieniu, karalność innych ustaje albo po 40 (zabójstwa), albo po 30 latach. W tej sytuacji Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia może zdąży z wyrokiem przed upływem przedawnienia - o ile oczywiście wcześniej sprawa nie zostanie umorzona z innych powodów.

Wniesienie oskarżenia przeciwko generałom; Jaruzelskiemu i Kiszczakowi oznacza, że przestały obowiązywać gwarancje udzielone „w imieniu społeczeństwa” przy okrągłym stole „stronie rządowej” przez „lewicę laicką”.

W tej sytuacji Aleksander Kwaśniewski będzie miał dodatkowy powód, by „powrócić do polityki” w charakterze przywódcy ruchu obrony praw człowieka z udziałem „drogiego Bronisława” i Tadeusza Mazowieckiego, którzy „w imieniu społeczeństwa” tamtych gwarancji udzielali, Andrzej Olechowski, b. agent „wywiadu gospodarczego” będzie miał dodatkowy powód pomstowania na „zbrodniczy reżim IV Rzeczypospolitej”, a postępowe europejsy - powód do oskarżania „narodowo-katolicko-bolszewicko-faszystowskiej” Polski o łamanie praw człowieków.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Konfidenci przechodzą do gestapo?

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 18 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Dla konfidentów nastał wyścig z czasem. Inspirowany „godnościom osobistom” protest przeciwko ustawie oraz zapowiedź jej bojkotu, wytraciły początkowy rozpęd, gdy okazało się, że obydwaj jego inicjatorzy z Uniwersytetu Gdańskiego mogą być podejrzewani o interes osobisty.

Dziekan wydziału Filologiczno-Historycznego, prof. Józef Włodarski już się przyznał, że „w latach 70-tych” był „osobowym źródłem informacji” SB, chociaż, ma się rozumieć, „nikogo nie skrzywdził”, natomiast rektor, prof. Ceynowa, jeszcze znajduje się na etapie zaprzeczania.

Na domiar złego, wniosek Sojuszu Lewicy Demokratycznej, by Trybunał Konstytucyjny „zawiesił” wykonywanie ustawy lustracyjnej do czasu rozpatrzenia jej zgodności z konstytucją, został przez Trybunał odrzucony. Przy okazji wyszło na jaw, że TK nawet jeszcze nie wyznaczył terminu posiedzenia w tej sprawie.

Co tu dużo mówić - z punktu widzenia konfidentów dobrze to nie wygląda, zwłaszcza, że odmowa złożenia oświadczenia pociąga za sobą skutki w postaci utraty zajmowanej funkcji publicznej, na co nie wszyscy piastuni godności osobistej są psychicznie przygotowani. Stąd nerwy i donosy nie tylko do „międzynarodowej prasy”, że Polska dostała się w szpony „narodowych bolszewików”, ale i do Unii Europejskiej, która, jak się okazało, ma w Wiedniu swoje gestapo.

Opierając się na donosach spanikowanych konfidentów, no i - jak przypuszczam - bezcennych wskazówkach „drogiego Bronisława”, w takich razach niezastąpionego, Eurosojuz przygotował podobnież „miażdżący” raport na temat przestrzegania praw człowieków w Polsce, szczególnie człowieków dwóch kategorii: konfidentów i pederastów. Ten raport stanie się punktem wyjścia do nowego otarcia politycznego, jakie projektują dla nadwiślańskich Irokezów obydwaj strategiczni partnerzy.

Dziennik „Dziennik” twierdzi, że Aleksander Kwaśniewski ma stanąć na czele Ruchu Obrony Praw Człowieka, w którym znajdzie się zarówno „drogi Bronisław”, jak i l`homme d`affaires Paweł Piskorski, nie mówiąc już o Andrzeju Olechowskim, bez którego żadne ruchy nie są do pomyślenia. Odcinek katolicki ma zabezpieczać Tadeusz Mazowiecki, w związku z czy nietrudno przewidzieć, że hasłem nowego Ruchu może być: „faryzeusze wszystkich stanów - łączcie się!”.

Aleksander Kwaśniewski oczywiście zaprzecza, ale kto by tam jego opinie traktował poważnie, skoro jużeśmy się przyzwyczaili, ze nigdy nie wiadomo, kiedy mówi on serio, a kiedy nie? Znacznie ważniejsze są deklaracje „drogiego Bronisława”, który „nie wyklucza” akcesu do tego Ruchu, no a przede wszystkim - pokajanije, jakie w obecności oficerów frontu ideologicznego, Morozowskiego i Sekielskiego złożył na ręce Aleksandra Kwaśniewskiego Józef Oleksy.

Najwyraźniej strategiczni partnerzy bardziej upodobali sobie w Kwaśniewskim, więc dla Oleksego nadszedł czas samokrytyki i obłapiania za nogi. „Ach, jest czas obłapiania - powiada Eklezjasta”. Tadeusz Mazowiecki utrzymuje, że Ruch nie tyle ma bronić „praw człowieków”, co „dorobku III Rzeczypospolitej”. To by tłumaczyło aktywne włączenie się Judejczyków do tworzenia wokół Polski atmosfery potępienia.

Żydowska gazeta dla Amerykanów, czyli „Boston Globe” straszliwie Polskę strofuje, podczas gdy inna żydowska gazeta dla Amerykanów wychwala pod niebiosy Leszka Balcerowicza. Ano, kiedy przypomnimy, że żydowscy finansiści dzięki Leszkowi Balcerowiczowi tylko w roku 1990 wyssali z Polski co najmniej 17 miliardów dolarów, to lepiej rozumiemy sformułowanie o obronie dorobku III Rzeczypospolitej.

A akurat teraz jest to potrzebne, bo wznowić ma działalność sejmowa komisja śledcza, tzw. „bankowa” Leszek Balcerowicz poprzednio uchylił się od składania zeznań, zasłaniając się nietykalnością, przysługującą rzekomo prezesowi NBP, co usłużny Trybunał Konstytucyjny w podskokach mu potwierdził, no ale teraz prezesem NBP już nie jest i stąd ten klangor w „prasie międzynarodowej”.

Niezależnie od tego Platforma Obywatelska zapowiedziała zaskarżenie uchwały powołującej tę komisję śledczą. Najwyraźniej i do Donalda Tuska dotarło, że jeśli Kwaśniewskiemu uda się stworzyć zapowiadany Ruch, to na Platformę Obywatelską przyjdzie kryska, a on sam będzie musiał rozejrzeć się za jakąś posadą, bynajmniej nie prezydenta. Toteż uwija się jak w ukropie; onegdaj PO opublikowała „antyraport” do raportu Komisji Weryfikacyjnej, która rozwiązywała WSI, że to wszystko „nieprawda” i w dodatku „szkodzi państwu”.

No naturalnie, jakże by inaczej; takie zarzuty słyszeliśmy również w czerwcu 1992 roku, kiedy to znienawidzony Macierewicz dostarczył do Sejmu listę konfidentów ulokowanych w najwyższych władzach państwa. Najwidoczniej to oni stanowią najcenniejszą wartość III Rzeczypospolitej, jeśli za miarę takiej wartości uznać ilość energii włożonej w ich ochronę.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Cykl Moje trzy grosze

Między nami, bolszewikami

Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 19 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

No i patrzcie Państwo, co to się narobilo! Jeszcze nie przyszliśmy do siebie po świątecznej nirwanie, a tu kolejna afera, tym razem nie w skali jednego szpitala, a nawet - „całej polskiej transplantologii”, tylko, jak to się mówi w żargonie prokuratorskim - „rozwojowa” z perspektywą na cały umęczony kraj.

Okazało się mianowicie, że w Radomiu doktorzy weszli w porozumienie z firmami farmaceutycznymi; one fundowały im wakacje pod pretekstem szkoleń, a w zamian za to wdzięczni doktorzy zapisywali pacjentom leki produkowane przez te firmy.

Starsi ludzie pamiętają, że podobne afery gospodarcze bywały i za komuny. Do historii przeszła taka dajmy na to, afera fryzjerska. Fryzjerzy mianowicie skupowali agrest, golili, a potem rzucali na rynek, jako winogrona.

Wykrycie tej afery niewątpliwie wzbogaci medycynę, nie mówiąc już o jurysprudencji, która skorzysta zarówno pod kątem doktryny, jak i orzecznictwa. Wprawdzie pan minister Piecha, molestowany w TVN przez posłankę Platformy Obywatelskiej wyjaśniał, że jurysprudencja już zawczasu zadbała o formalne rozróżnienie między dozwolonymi szkoleniami dla doktorów i niedozwolonymi wakacjami sponsorowanymi, ale posłance ciągle było za mało, niczym sławnej pani Anecie od Ustalenia Ojcostwa.

W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak jurysprudencja opracuje ustawę jeszcze bardziej szczegółową, w której prawo określi, o jakich porach dnia i którędy doktorzy mają chadzać za potrzebą i jakie leki zapisywać swoim pacjentom.

W ogóle najrozsądniej byłoby, gdyby leczeniem zajęli się prawnicy, którzy najwyraźniej wszystko wiedzą najlepiej, albo chociaż posłowie, którzy dla odmiany nic nie wiedzą, ale właśnie dzięki temu najwyżej mogą się pomylić, ale nigdy - popełnić przestępstwo. Pacjenci od razu poczuliby się dopieszczeni i bezpieczni, a przecież o to właśnie chodzi. Gdybym to ja był Panem Bogiem, to tak właśnie bym to urządził, ale gdzie tam marzyć o tem - mawiał niezapomniany Ignacy Rzecki.

W ogóle warto zwrócić uwagę, jak wielką rolę w naszym życiu odgrywa jurysprudencja. Wyznacza ona również standardy moralne. Weźmy dla przykładu koszmarne czasy Hilarego Minca, jednego z trójcy Żydów, którym Stalin powierzył zadanie przerobienia nas na ludzi sowieckich.

Ta trójca dobrała sobie współpracowników zarówno spośród Żydów niżej usytuowanych w komunistycznej hierarchii, jak i tubylczych Towarzyszy Szmaciaków, o których Janusz Szpotański napisał, że „kiedy zwycięskie toczą boje ze straszną reakcyjną hydrą, to chcą mieć pewność, że na zawsze zdobędą to, co hydrze wydrą”.

Zdaje się, że Szpotański był znacznie bliższy prawdy, niż kompradorscy profesorowie socjologii, którzy nawet jeszcze dzisiaj, po konfesatach Józefa Oleksego, przypisują Szmaciakom inspiracje ideowe. „Takiście panie ucony, jaze głupi” - powiedział raz baca pewnemu inteligentowi. Więc Hilary Minc słusznie zauważył, że nikogo nie da się wytresować na człowieka sowieckiego, jeśli będzie miał stały kontakt z jakimś elementem rzeczywistości burżuazyjnej.

A co jest esencją rzeczywistości burżuazyjnej, jeśli nie burżuazyjne pieniądze? Toteż ówczesna jurysprudencja uchwaliła surowe prawa, według których posiadanie złota, albo obcych walut było straszliwą zbrodnią. Kiedy tylko UB dowiedział się, że ktoś takie rzeczy posiada, póty trzymało go w lochu, aż powiedział, gdzie schował.

Potem albo go zabijano, bo po co pozostawiać pełnego goryczy świadka, albo dawano taki pater noster, że delikwent zadowolony był, że wyszedł z opresji żywy i niczego więcej już nie pragnął. „Wszystko mu także się odbierze, by mógł własnością gardzić szczerze” - zapowiadał Szpotański.

Ciekawe, że taki np. prof. Jan Winiecki pisze na Polskę donosy do brytyjskiej prasy, że rządzą tu „narodowi bolszewicy”, angażując się w ten sposób w kampanię propagandową Platformy Obywatelskiej, której przedstawicielka pani Elżbieta Radziszewska, w sławnym „gabinecie cieni” uchodząca za specjalistkę ochrony zdrowia, jak przyszło co do czego, stanęła na nieubłaganym gruncie „bezpłatnej” i „państwowej służby zdrowia” - zupełnie tak samo, jak entuzjaści „społeczeństwa solidarnego”. Najwyraźniej bolszewizm Platformy Obywatelskiej panu profesorowi nie przeszkadza, a w każdym razie przeszkadza mniej. Może nie o „bolszewizm” tu chodzi, tylko o lustrację?

Zresztą mniejsza o to, bo znacznie ciekawsze jest, jak daleko w eurosojuzowym społeczeństwie może sięgnąć ingerencja przepisów prawnych i - co za tym idzie - jurysprudencji. Tylko patrzeć, np. jak prokuratura i sądy zaczną ścigać tzw. „homofobię”, a więc całkowicie zrozumiały odruch obrzydzenia na widok ostentacyjnej pederastii.

Już teraz w niektórych krajach Eurokołchozu władze mają prawo dociekać, co też klient opieki społecznej jada na śniadanie - czy aby nie za drogo. Za Stalina tego nie było; może dlatego, że wiedział, iż nawet stachanowska pajka nikogo nie utuczy. No dobrze, ale w takim razie gdzie jest większy bolszewismus - w Rosji, czy Eurosojuzie?

Że też pan prof. Winiecki z donosem na Polskę wybrał się akurat do prasy brytyjskiej! Przecież tam „służba zdrowia” jest też państwowa”, jak to u bolszewików - i tak samo, jak u nas „nie można tego zmienić”!

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Cykl Myśląc Ojczyzna

Intencje i skutki

Komentarz · Radio Maryja · 19 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Szanowni Państwo! Starożytni Rzymianie, którzy każdą myśl potrafili sformułować w postaci pełnej mądrości sentencji mawiali: „quidquid agis prudentem agas et respice finem” - co się wykłada, że cokolwiek czynisz, czyń rozsądnie i patrz końca.

Łatwo powiedzieć: „czyń rozsądnie”. Rozsądnie - to znaczy konkretnie jak? Pewnej wskazówki dostarcza samo słowo: „rozsądnie”. Wynika z niego, że oznacza ono, a w każdym razie powinno oznaczać umiejętność rozsądzania, to znaczy - wyważania intencji, ale i skutków własnych działań.

Między intencjami i skutkami muszą być zachowane właściwe proporcje. No dobrze, ale kiedy są właściwe? Tego z góry nigdy nie możemy wiedzieć, bo rzecz w tym, by skutki były albo identyczne z intencjami, albo przynajmniej - żeby zbytnio od nich nie odbiegały. W przeciwnym razie mamy do czynienia z katastrofą.

Ileż to razy słyszeliśmy, że ktoś „dobrze chciał”, ale wyszło - jak zawsze? Nieomylny to znak, że w przypadku takich działań mieliśmy do czynienia z przesadnym zwracaniem uwagi na intencje, a mniejszym - na skutki. Przykładanie nadmiernej wagi do intencji bez zwracania uwagi na skutki dowodzi lekceważenia związku przyczynowego.

Tymczasem Pan Bóg właśnie po to stworzył związek przyczynowy, żebyśmy mogli posługiwać się rozsądkiem, a nawet więcej - w ogóle rozumem. Wyobraźmy sobie, że nie byłoby związku przyczynowego. Życie w takich warunkach, o ile w ogóle byłoby możliwe, stałoby się koszmarem, a my nie moglibyśmy niczego wiedzieć o świecie poza tym, że jest nieprzewidywalny.

Dotyczy to zwłaszcza działań politycznych. W polityce - owszem - liczą się intencje, ale przede wszystkim liczy się skutek. Widać to choćby po większości naszych powstań. Wprawdzie za każdym razem towarzyszyły im szlachetne intencje, ale co z tego, kiedy za każdym razem ich klęska przynosiła ze sobą wszystkie skutki przegranej wojny, w postaci dziesiątkowania przywódczej warstwy narodu, osłabiania jego ekonomicznej siły poprzez rabunki i kontrybucje, no i pomniejszania jego znaczenia pośród innych narodów. Właśnie dlatego na polityku spoczywa znacznie większa odpowiedzialność za skutki, niż za intencje, bo te skutki obciążają miliony ludzi i określają sytuację narodu i państwa niekiedy na całe stulecia.

Tak się składa, że akurat mamy okazję obserwowania takiego eksperymentu w czasie rzeczywistym. 13 kwietnia część posłów podjęła w Sejmie próbę zmiany konstytucji - a konkretnie art. 38 - poprzez dodanie doń słów: „od momentu poczęcia”.

Gdyby ta poprawka została przyjęta, wówczas w konstytucji Polski, a więc jednego z państw wchodzących w skład Wspólnot Europejskich, znalazłaby się norma expressis verbis stwierdzająca, iż od momentu poczęcia mamy do czynienia z człowiekiem. Tymczasem cała ideologia politycznej poprawności, jaka obowiązuje dzisiaj w Europie, ufundowana jest na semantycznej sztuczce, ze przed urodzeniem mamy do czynienia z „płodem”, któremu nie przysługują prawa ludzkie.

Próbie zmiany konstytucji towarzyszyły różnorakie intencje - i szlachetne i cyniczne, podobnie zresztą, jak próbie zablokowania tej zmiany, która w końcu się udała. W tej sytuacji Marszałek Sejmu Marek Jurek nie tylko złożył dymisję ze swego urzędu, ale również wystąpił z Prawa i Sprawiedliwości.

I w tym momencie stało się coś nieoczekiwanego. Wszyscy ci, którzy jeszcze wczoraj utopiliby Marszałka Sejmu w łyżce wody, natychmiast zaczęli pod niebiosa wychwalać jego siłę charakteru i nieposzlakowana uczciwość. Ja też jestem przekonany i o jednym, i o drugim, niemniej jednak taka fala pochwał ze strony moich wrogów natychmiast by mnie zaniepokoiła.

Bo kiedy wróg na mój widok pieni się w wściekłości, kiedy wyzywa mnie od najgorszych - wtedy jestem zadowolony, bo widzę, że wrogowi szkodzę, skoro mnie zwalcza. Kiedy zaś wróg zaczyna mnie chwalić, muszę się zastanowić, co złego robię, w jaki sposób mimowolnie działam na korzyść wroga.

W naszym przypadku nietrudno się domyślić, o co chodzi. Dymisja Marszałka Sejmu obudziła nadzieję, zarówno w konfidentach, drżących z obawy przed zdemaskowaniem, jak i w aferzystach, obawiających się wykrycia i rozliczenia ich złodziejstw, a także - w przeciwnikach politycznych, a właściwie - co tu ukrywać - nie tylko politycznych przeciwnikach, co wrogach naszego narodu, którzy pasożytowali na nim przez całe dziesięciolecia - że oto wkrótce przestaną się bać zdemaskowania, przestaną się bać rozliczenia i powrócą do pasożytowania na narodzie - jak za dawnych czasów dobrego fartu. Bo dymisja Marszałka Sejmu obudziła nadzieję na rozpad koalicji i nowe wybory, do których szykują się już „obrońcy dorobku III Rzeczypospolitej” - z Aleksandrem Kwaśniewskim, „drogim Bronisławem” i Tadeuszem Mazowieckim.

Szczerze powiem, że wiele posunięć prezydenta Kaczyńskiego uważam za całkowicie chybione, a co gorsza - jego Kancelaria najwyraźniej nie dorasta do zadań, które chciałaby w polskiej polityce pełnić. Również dywersja z jego strony przy próbie nowelizacji konstytucji, która, nawiasem mówiąc, przesądziła o klęsce tej inicjatywy, była zarówno co do intencji, jak i skutków fatalna. Co do intencji również - bo odnoszę wrażenie, ze pan prezydent za wszelką cenę chciał uniknąć sytuacji utrudniającej mu przyjęcie „w imieniu Polski” konstytucji Unii Europejskiej. Pora zatem pożegnać się ze złudzeniami.

Ale jaka jest alternatywa? Alternatywą jest powrót Aleksandra Kwaśniewskiego na czele swego dworu i armii konfidentów, agentów wpływu państwa obcych, wszelkiego rodzaju aferzystów, słowem - w orszaku wszelkich patologii, jakie dały nam się we znaki w III Rzeczypospolitej. Całe to towarzystwo będzie starało się nie tylko odegrać za przeżywane obecnie pięć minut strachu, ale też zabezpieczyć się przed podobnymi niespodziankami na przyszłość. A to oznacza dla nas wszystkich niewole i kajdany.

Dlatego też, wzorując się na starożytnych Rzymianach, którzy każdą myśl potrafili wyrazić w postaci pełnej mądrości sentencji, powinniśmy dzisiaj przypominac właśnie tę: quidquid agis prudentem agas et respice finem - cokolwiek czynisz, czyń rozsądnie i patrz końca. I patrz końca. I patrz końca...

Szczęść Boże! Mówił Stanisław Michalkiewicz.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Myśląc Ojczyzna” jest emitowany w Radiu Maryja w każdą środę o godz. 20.50 i powtarzany w czwartek.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

Męczeństwo red. Kolendy-Zaleskiej

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 20 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Bodajże Chesterton zauważył, że jeśli człowiek przestaje wierzyć w Boga, to zaczyna wierzyć we wszystko, zwłaszcza w zabobony.

No ale jak tu nie wierzyć w zabobony, na przykład - że piątek 13-go przynosi pecha, kiedy widzieliśmy to na własne oczy? Zresztą co tam „my” - nadwiślańscy Irokezi, kiedy widział to również „cały świat cywilizowany”? Telewizje „całego świata cywilizowanego” pokazały, jak narodowo-katolicko-bolszewicko-faszystowski reżym Kaczyńskich tratuje panią red. Katarzynę Kolendę-Zaleską.

Wprawdzie pani Kolenda-Zaleska nie jest czarnoskórą lesbijką chorą na AIDS, niemniej jednak jest kobietą i w jej osobie nienawistny reżym Kaczyńskich stratował kobiecość. Już tam Gestapo Unii Europejskiej z centralą w Wiedniu na pewno dołączy opis tego pożałowania godnego incydentu do miażdżącego raportu na temat przestrzegania praw człowieków w Polsce.

Ma on być impulsem dla Ruchu Obrony Praw Człowieka, na którego czele miał stanąć Aleksander Kwaśniewski w towarzystwie „drogiego Bronisława”, Pawła Piskorskiego i Tadeusza Mazowieckiego. Oczywiście prawa człowieków, to tylko pozór, bo jak w niepojętym przypływie szczerości zdradził Tadeusz Mazowiecki, prawdziwym celem tego przedsięwzięcia ma być „obrona zdobyczy III Rzeczypospolitej”.

Tego, ma się rozumieć, nie trzeba głośno mówić, natomiast głośno mówić trzeba o obronie praw człowieków, zwłaszcza, gdy przyciśnięty przez Szwajcarów finansista Peter Vogel vel Piotr Filipczyński, ułaskawiony przez prezydenta Kwaśniewskiego morderca starszej pani, zacznie wyskrobywać święte pieczęcie kasowych tajemnic byłej prezydenckiej pary i całego dworu.

Wtedy nie będzie innej drogi, jak ucieczka do przodu, objęcie przewodnictwa Ruchu Obrony Praw Człowieków, dzięki czemu każde oskarżenie można będzie zbagatelizować, jako „polityczne”.

Wymaga to oczywiście pewnej odwagi, której Kwaśniewski nigdy za dużo nie miał, ale jak Putin z niemiecką kanclerzową wyślą mu depeszę, że właśnie jego upodobali sobie na polskiego króla, to nie będzie miał innego wyjścia, jak wrócić do polityki i „w imieniu Polski” zrzec się państwowej suwerenności na rzecz Unii Europejskiej - jak zapisano w Deklaracji Berlińskiej.

Warto przypomnieć, że wszystko to jeszcze przed wojną przewidział Gałczyński pisząc ostrzegawczy wiersz, jak to „sanacja morduje papugi”. Tymczasem premier Kaczyński początkowo zupełnie to zlekceważył, zwracając red. Kolendzie-Zaleskiej uwagę, że „zgubiła pani but”, jakby but był ważniejszy od stratowanej kobiecości.

Inna rzecz, że podobnie bywało i z Napoleonem: „przez całą noc pił wino; ach, nie dziś Józefino... Na ranem przeprosił i - jak fama głosi - bardzo z tego zasłynął”. Toteż i premier, kiedy zameldowano mu, co wyprawia „międzynarodowa prasa”, zaraz panią Kolendę-Zaleską przeprosił za męczeństwo, jakiego doznała ze strony straszliwego reżymu.

Czasy niby mamy spokojne, ale to pewnie tylko pozór, bo męczenników przybywa w postępie niemal geometrycznym. Konflikt sumienia przeżywają nie tylko przedstawiciele duchowieństwa i gwiazdy dziennikarstwa, ale i luminarze nauki; przyznać się, czy iść w zaparte - zwłaszcza w sytuacji, gdy Trybunał Konstytucyjny nie przychylił się do wniosku SLD, by „zawiesić” ustawę lustracyjną, ale nawet nie wyznaczył jeszcze terminu rozprawy.

Sytuację próbuje ratować JE bp Pieronek, by „uczelni katolickich” na mocy konkordatu „niezależnych”, obowiązek składania oświadczeń nie dotyczył. Oczywiście i on jest „za lustracją”, jakże by inaczej, tylko - żeby Kościół przeprowadził ją „we własnym zakresie”.

J.Em. Stanisław kardynał Dziwisz w przewodnią niedzielę w Łagiewnikach wyjaśnił, że to ma być „w duchu miłosierdzia”, tzn. przebaczenia. Sęk w tym, że chyba niemożliwe, bo jakże tu „przebaczać”, skoro nie ma winnych? Co „przebaczać”, skoro nikt „nie szkodził”? Wreszcie - co mają robić uczelnie państwowe i gwiazdy dziennikarstwa?

Widać gołym okiem, że wytwarza się sytuacja rewolucyjna, w sam raz dla Ruchu Obrony Praw Człowieków, z „preziem” Kwaśniewskim na czele. Zatem - tylko patrzeć, jak Eurogestapo ogłosi raport - i już można zwoływać zjazd założycielski, żeby na jesieni przystąpić do obalania narodowo-katolicko-bolszewicko-faszystowskiego reżymu Kaczyńskich, co to tratuje i morduje papugi.

Wskazują na to również znaki czasu. Oto Józef Oleksy nie tylko złożył samokrytykę, nie tylko „przeprosił” panią Jolantę Kwaśniewską za zniewagi i zelżywości, jakich doznała na skutek jego wypowiedzi, ale posunął się nawet do podważenia własnej poczytalności, sugerując, iż podstępny Gudzowaty zadał mu jakiegoś uroku, czy może dzięgielu, który wprawił go w stan pomroczności jasnej.

W tym to stanie plótł niczym Piekarski ma mękach, co, nawiasem mówiąc, też czyni go męczennikiem, obok pani red. Kolendy-Zaleskiej, no i oczywiście - Michała Listkiewicza. Zresztą mniejsza już o to męczeństwo, bo nieomylny to znak, że gdzieś, jucha, wywąchał, iż strategiczni partnerzy za swoją duszeńkę uznali jednak Kwaśniewskiego, a w tej sytuacji lepiej nie wchodzić mu w drogę, tylko jakoś się „pojednać”.

Podobnie z panem posłem Palikotem; na konferencji prasowej w Lublinie, ni stąd ni zowąd oświadczył, że Platforma Obywatelska powinna stanąć w obronie „Żydów, gejów i SLD”.

Merytorycznie nie ma racji, bo oto w Krakowie ONR urządził demonstrację, którą rozbijało kilkanaście organizacji „antyfaszystowskich” pod dowództwem krakowskiego rabina. Wygląda zatem na to, że to raczej ONR był w mniejszości i to jego trzeba by bronić przed „atyfaszystami” i rabinem.

Podobnie rzecz ma się z „gejami” - nawet jeśli są gojami. A z SLD to już wolne żarty! Weźmy takiego pana posła Kalisza - męczeństwo najwyraźniej mu służy; daj Boże tak każdemu!

Wygląda na to, że przy pomocy tej dziwacznej deklaracji poseł Palikot chciał złożyć akces do ruchu, na którego czele stanie Aleksander Kwaśniewski, a przypuszczenie to wzmacnia pominięcie konfidentów, jako kategorii, której trzeba bronić. Oni będą najtwardszym jądrem przyszłego ruchu, ale o tym, ma się rozumieć, nie trzeba głośno mówić. Faryzeusze wszystkich stanów - łączcie się!

Z „gejami”, jak wiadomo, nie ma żartów; często działają przez zaskoczenie, toteż Platforma Obywatelska zwiera również szeregi. Na konferencji prasowej Donald Tusk wystąpił razem z Janem Rokitą, obok Andrzeja Olechowskiego.

Najwyraźniej już zauważyli ognisty napis „mane-tekel-fares”, a poseł Palikot może być kamieniem poruszającym lawinę. Co wtedy zrobi pan senator Niesiołowski, wzięty do Platformy na chłopaka do pyskowania? Nawróci się z „liberalizmu” w drodze do Canosssy?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Anatomia „zwycięstwa kompromisu”

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 20 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Głosowanie nad zmianą konstytucji 13 kwietnia odbyło się zgodnie z planem, a nawet - zgodnie z kilkoma planami.

Jak wiadomo, z inicjatywą takiej zmiany wyszła Liga Polskich Rodzin. Nie było to niespodzianką, ponieważ LPR jeszcze w kampanii wyborczej nie ukrywała takiego zamiaru; zresztą był to jeden z istotnych jej postulatów programowych.

Dlatego też pełne zgorszenia zaskoczenie, z jakim we wrześniu 2006 roku spotkała się inicjatywa LPR, by dokonać zmiany art. 38 konstytucji poprzez dodanie do niego trzech słów: „od momentu poczęcia”, można tłumaczyć wyjątkową demoralizacją posłów przyzwyczajonych do realizowania podczas kadencji programu zupełnie innego od głoszonego podczas kampanii wyborczych, czy zapisanego w partyjnych broszurach.

Nie tylko zresztą posłów. Zaskoczeni byli też liczni biskupi Kościoła katolickiego do tego stopnia, że w pierwszym odruchu inicjatywę tę skrytykowali, jako naruszającą „kompromis”. Okazuje się, że łatwiej jest „grzmieć jak piorun na ambonie” przeciwko „cywilizacji śmierci”, a co innego - przeciwstawiać się jej naprawdę.

Dopiero po pewnym czasie część z nich, jak np. JE abp Józef Michalik, opamiętała się, że postępując w ten sposób nie tylko tracą wiarygodność, ale wystawiają na pośmiewisko cały Kościół i jego nauczanie - i pewnie nie bez skrytego zgrzytania zębami poparła inicjatywę LPR.

Wspominam o tym ukrytym zgrzytaniu, bo nikt, a już zwłaszcza książęta Kościoła, nie lubi być stawiany pod ścianą, nawet w najsłuszniejszej sprawie, a cóż dopiero, kiedy nietrudno było dostrzec, że LPR w swoją inicjatywę wkalkulowała cel polityczny. Ale mówi się: trudno - ewangeliczna pryncypialność, to nie żarty.

Do wewnątrz i na zewnątrz

Cel, a właściwie cele polityczne, jakie LPR wkalkulowała w inicjatywę zmiany konstytucji, były przynajmniej dwa: wewnętrzny i zewnętrzny.

Na ten wewnętrzny składały się dla elementy: oddziaływanie na opinię publiczną i na partie konkurencyjne, a właściwie - na jedną partię konkurencyjną, tzn. PiS. Wystąpienie z jednoznaczną inicjatywą, prowadzącą do całkowitej delegalizacji aborcji i to na mocy normy konstytucyjnej, obliczone było na wywarcie wrażenia na tej części opinii katolickiej, która ewangeliczne nakazy i naukę Kościoła traktuje serio.

Wiadomo bowiem, że inna część opinii, również uważająca się i uważana za katolicką, traktuje serio ewangeliczne nakazy i naukę Kościoła tylko wtedy, jeśli przypadkowo są one do pogodzenia z wymaganiami politycznej poprawności. Na tę jednak część LPR nie liczyła, tylko na tę pierwszą, która jest na tyle liczna, by ugrupowaniu obdarzonemu swoją sympatią utorować drogę do parlamentu.

Drugim elementem kalkulacji skierowanej na cel wewnętrzny było osłabienie Prawa i Sprawiedliwości, poprzez wywołanie w tej partii rozdźwięku na tle moralnym. Wprawdzie politycy Prawa i Sprawiedliwości, podobnie zresztą jak wszystkich innych partii, specjalnie wrażliwych sumień nie mają, bo jak wiadomo, człowiek jest jednością duszy i ciała i kiedy, dajmy na to, politykuje, to jego sumienie politykuje także - dlatego też jakoś wytrwali w jedności moralno-politycznej w roku 2003, chociaż część z nich była zdecydowanie przeciwna akcesji do Unii Europejskiej, a część - ze ścisłym kierownictwem na czele - zdecydowanie za.

Ta sprawa jednak nie stanowiła bezpośredniego ataku na sumienia, ponieważ nawet Episkopat nie potrafił w tej kwestii zająć stanowiska, a niektórzy biskupi, jak np. JE abp Życiński, czy JE bp Pieronek twierdzili, że Anschluß jest warunkiem sine qua non pomyślnej ewangelizacji zlaicyzowanej Europy.

Teraz jednak Episkopat, szczerze, czy nieszczerze, stanął na nieubłaganym gruncie obrony życia, co zwłaszcza na byłych członkach ZCh-N, których większość trafiła do PiS, musiało zrobić wrażenie. Na to, jak sądzę, liczył Roman Giertych, przez ścisłe kierownictwo PiS przeznaczony do wchłonięcia, podobnie zresztą, jak cała LPR.

Natomiast celem zewnętrznym, który LPR próbowała osiągnąć przy pomocy zmiany art. 38 konstytucji, było wytworzenie przeszkody utrudniającej, a może nawet blokującej przyjęcie przez Polskę konstytucji Unii Europejskiej.

Jak wiadomo Eurosojuz traktuje legalność aborcji jako jeden z istotnych elementów ideowej wspólnoty, a kontrkulturowcy, czyli nowy gatunek marksistów, nadających dziś ton unijnemu ustawodawstwu i instytucjom, nigdy z tego nie zrezygnują. Można być tego pewnym nie tylko na podstawie bezkompromisowego odrzucenia nawet najbardziej niewinnych wzmianek o roli chrześcijaństwa w tworzeniu europejskiej tożsamości kulturowej w sławnej preambule do konstytucji Eurosojuza, ale również staranne pominięcie jakichkolwiek odniesień do chrześcijaństwa w Deklaracji Berlińskiej, co z goryczą wytknął Benedykt XVI.

Ponieważ jednym z elementów programu LPR jest sprzeciw wobec tzw. pogłębiania integracji, a w szczególności - wobec przyjęcia przez Polskę konstytucji UE - utworzenie z normy konstytucyjnej przyczółka, z którego będzie można wyprowadzić atak podczas ewentualnego referendum, było niezwykle z tego punktu widzenia korzystne tym bardziej, że taka zmiana konstytucji z pewnością ściągnęłaby na Polskę falę gwałtownej krytyki ze strony europejskiego lewactwa, a może nawet jakieś sankcje.

Jedno i drugie mogłoby wywołać reakcję opinii publicznej w postaci przebudzenia poczucia godności narodowej, wskutek czego stręczycielskie wysiłki europejsów mogłyby natrafić na mur obojętności, a nawet wrogości.

Fundamentalny charakter zmiany

Warto bowiem zwrócić uwagę na istotę zmiany, jaką zaproponowała LPR. Sprowadzała się ona do uzupełnienia art. 38 konstytucji słowami: „od poczęcia”. W rezultacie art. 38 uzyskałby brzmienie, że „Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia od poczęcia” - niechby i „do naturalnej śmierci”, co z tego punktu widzenia jest już mniej istotne.

Rzecz w tym, że w ten oto sposób w konstytucji państwa uczestniczącego we Wspólnotach Europejskich pojawiłaby się norma określająca expressis verbis, że od momentu poczęcia mamy do czynienia z człowiekiem! Tymczasem cała polityczna poprawność, będąca obecnie obowiązującą w UE ideologią, ufundowana jest na semantycznej sztuczce, według której dziecko przed urodzeniem jest „płodem”, a więc nie „człowiekiem” - dzięki czemu można stworzyć wrażenie braku sprzeczności między legalizowaniem aborcji z jednej strony, a podnoszeniem tzw. „praw człowieka” - a wśród nich - tzw. „prawa wyboru” do rangi fundamentu systemu prawnego.

Jeśli konstytucyjna norma stwierdza, że nie mamy do czynienia z żadnym „płodem”, tylko zwyczajnie - z człowiekiem, to forsowanie „prawa wyboru” w dotychczasowym rozumieniu nie wytrzymuje krytyki. O ile bowiem „płodowi”, którego osobowy charakter jest celowo rozmydlony, można jeszcze „prawa wyboru” odmówić, a jeśli nawet nie - to przynajmniej przejść nad tym do porządku - to „człowiekowi”, niechby nawet bardzo małemu, żadnego z „praw człowieka”, a więc i „prawa wyboru”, odmówić już nie można.

Dlatego znaczenie proponowanej zmiany wykraczało i to znacznie poza obawy posła Ryszarda Kalisza i posłanki Joanny Senyszyn, że po jej wprowadzeniu można będzie aborcję zdelegalizować. Po wprowadzeniu tej zmiany aborcję trzeba by zdelegalizować w następstwie zrewidowania dotychczasowego poglądu na jej istotę. Tą konstytucyjną normą związane byłyby bowiem nie tylko sądy, ale również - Trybunał Konstytucyjny.

Dywersja prezydenta Kaczyńskiego

Zgłoszenie przez LPR inicjatywy zmiany art. 38 konstytucji zostało przyjęte z wyraźną niechęcią przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. We wrześniu 2006 roku zdecydowanie wypowiedział się „za utrzymaniem status quo”, a więc stanu prawnego, w którym zarówno dziecko nie urodzone ma status prawny „płodu”, jak również - w którym aborcja jest legalna, w takim albo innym zakresie.

Ponieważ stanowisko to pozostawało w niejakiej sprzeczności z deklaracjami PiS składanymi w okresie kampanii wyborczej, jak i deklaracjami samego Lecha Kaczyńskiego, składanymi na etapie ubiegania się o wybór, min. Przemysław Gosiewski próbował je łagodzić zapowiedzią przeniesienia do konstytucji zapisów obecnej ustawy tak, by w przyszłości trudniej było ja zmienić komuś, kto chciałby jej postanowienia złagodzić i zakres dopuszczalności aborcji rozszerzyć.

Był to pomysł cokolwiek kuriozalny i nikt nie potraktował go serio tym bardziej, że 8 marca pani Maria Kaczyńska na spotkaniu zaaranżowanym przez urzędniczkę Kancelarii Prezydenta, panią Juńczyk-Ziomecką, prywatnie działaczkę Stowarzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita”, ze specjalnie dobranym gronem kobiet, podpisała się pod apelem do parlamentarzystów, by nie zmieniali konstytucji.

Wywołało to falę krytyki przede wszystkim ze strony środowisk skupionych wokół Radia Maryja, które przez małżonkę pana prezydenta poczuły się oszukane, a nawet upokorzone. W tej sytuacji Kancelaria Prezydenta przygotowała własny projekt zmiany konstytucji, który pozornie wychodził naprzeciw oczekiwaniom zwolenników ochrony życia dzieci przed urodzeniem.

Przewidywał on utrzymanie dotychczasowego brzmienia art. 38, który w nowej wersji byłby potraktowany jako ustęp 1, po którym następowałyby trzy kolejne: ust. 2 stanowiłby, że „życie” podlega ochronie „od chwili poczęcia”, ust.3 - że „umowy międzynarodowe” nie mogą ustanowić mniejszej ochrony, niż przewidziana w dniu wejścia w życie „niniejszej konstytucji” - i ust. 4 - że władze chronią życie poprzez pomoc kobiecie ciężarnej.

W tych sformułowaniach widać wyraźnie intencję uniknięcia za wszelką cenę stwierdzenia, iż od momentu poczęcia mamy do czynienia z człowiekiem. Tę konstatację autor nowelizacji próbuje zastąpić eufemizmami o „życiu”, czy „kobiecie ciężarnej”, ale takie sformułowania nie stanowią polemiki z fundamentem ideologii politycznej poprawności w tej kwestii, którym jest uznanie dziecka przed urodzeniem za nieosobowy „płód”.

Wprawdzie trudno odmówić „płodowi”, że żyje, ale przecież zwierzęta też żyją, co nie przeszkadza w ich legalnym zabijaniu. Zasadą jest bowiem zakaz legalnego zabijania ludzi, a nie istot, co do których prawo ma wątpliwości, czy należy zaliczać je do rodzaju ludzkiego.

Point de reveries!

Inicjatywa prezydenta skierowana była na zablokowania możliwości przeforsowania w Sejmie projektu nowelizacji zgłoszonego przez LPR.

Ta intencja uczynienia dywersji stała się widoczna gołym okiem w dniu głosowania, kiedy to część posłów PiS zwróciła się z prośbą o wycofanie tych poprawek. Przybyły specjalnie do gmachu Sejmu premier Jarosław Kaczyński zdecydowanie żądanie to odrzucił, zaś krnąbrnych posłów postraszył możliwością wcześniejszych wyborów.

W rezultacie Sejm odrzucił wszystkie zgłoszone poprawki do konstytucji, co oznacza, że politycznie zwyciężyła linia sformułowana przez damy zaproszone 8 marca na spotkanie z panią prezydentową Marię Kaczyńską.

W ten sposób prezydent, zachowując pozory wyjścia naprzeciw oczekiwaniom tej części opinii, której głosami został w 2005 roku wyniesiony na swój urząd, postawił na swoim, tzn. przeforsował stanowisko zajęte we wrześniu ub. roku.

Sądzę, że uczynił tak z kilku powodów, które - podobnie jak cele LPR - mają charakter wewnętrzny i zewnętrzny. Po pierwsze, uznał, że nie może pozwolić, by LPR wodziła go za nos. Z punktu widzenia politycznego jest to zrozumiałe; albo starosta, albo kapucyn.

Jednak prezydent mógł osiągnąć identyczny cel, gdyby, uprzedzając inicjatywę LPR, wniósł do Sejmu projekt nowelizacji konstytucji, stwierdzający expressis verbis, że dziecko przed urodzeniem jest człowiekiem, a nie „płodem”. Złożenie przezeń własnego projektu w marcu br. potwierdza, że mógł to zrobić wcześniej, gdyby tylko chciał. Najwidoczniej jednak nie chciał i musi być jakiś ważny powód tej zatwardziałości.

Sądzę, że najważniejszym powodem jest dążenie do uniknięcia sytuacji blokującej możliwość przyjęcia przez Polskę konstytucji Unii Europejskiej. Wskazuje na to treść prezydenckiego projektu nowelizacji konstytucji, w którym widać intencję uniknięcia sprzeczności z obowiązującym w UE poglądem, iż dziecko przed urodzeniem jest „płodem”. Zaproponowane przez Kancelarię dodatkowe „ustępy” art. 38 są tylko rodzajem lasu, zasadzonego w celu ukrycia tego najważniejszego listka figowego.

Skoro jednak tak, to nie ma co żywić specjalnych złudzeń, iż prezydent Lech Kaczyński żywi jakieś wątpliwości wobec unijnej konstytucji. Wprawdzie odgraża się, że będzie „walczył” i tak dalej, ale już choćby na przykładzie Deklaracji Berlińskiej można przypuszczać, że jakoś przełknie przegraną w tej „walce”, której w końcu nikt mu nie broni prowadzić. „Cóż stąd, że bije? Nikogo nie zabił!” - zauważa Poeta.

Rozumieją to również Niemcy, które najwyraźniej nie chcą ryzykować i jeśli w Deklaracji Berlińskiej ustaliły, że konstytucja UE ma być przyjęta do 2009 roku - to tak ma być, przynajmniej na kontynencie, bo Wielka Brytania pewnie zrobi po swojemu.

Stąd też rozpoczęło się nadymanie Aleksandra Kwaśniewskiego, który na czele Ruchu Obrony Praw Człowieka”, z udziałem „drogiego Bronisława”, Tadeusza Mazowieckiego, Andrzeja Olechowskiego i Pawła Piskorskiego, też może „w imieniu Rzeczypospolitej” wyrzec się suwerenności państwowej, jak ktokolwiek inny, a może nawet jeszcze lepiej, bo w podskokach.

Niby wszyscy uczyliśmy się, że w czasach saskich i stanisławowskich cudzoziemskie dwory ręcznie sterowały polską sceną polityczną, a teraz sprawiamy wrażenie, jakbyśmy wierzyli, że o żadnym ręcznym sterowaniu nie ma mowy, że to pełny spontan i odlot.

Tymczasem strategiczni partnerzy biorą się za nas serio, o czym świadczy aktywizacja mediów i agentury wokół „innej partii” względnie „ruchu”. Ta sytuacja zmusza przywódców innych ugrupowań do mobilizacji, żeby nie zostać w tym wyścigu szczurów wyślizganym i stąd u wszystkich takie umiłowanie „kompromisu”.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

U progu rewolucji moralnej

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 20 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Co tu dużo gadać - teraz moraliści będą mieli twardy orzech do zgryzienia. Mówię oczywiście o decyzji przyznającej Polsce i Ukrainie przywilej organizowania mistrzostw Europy w piłce nożnej w 2012 roku. Mniejsza już o Ukrainę - to nie nasze zmartwienie, ale Polska!

Właściwie nie tyle Polska, co Polski Związek Piłki Nożnej. Jeśli wierzyć panu Tomaszewskiemu, albo ministrowi Lipcowi, albo wreszcie - doniesieniom mediów, to polski futbol musiał być wyjątkowo skorumpowany. Według licznych opinii, skorumpowany był też Polski Związek Piłki Nożnej. Jak tam było naprawdę - tego oczywiście nie wiem, ale pod takim właśnie zarzutem minister Lipiec wprowadził tam zarząd komisaryczny.

Okazało się jednak, że tubylczy minister sportu nie wytrzymuje konkurencji z potężnym koncernem przemysłu rozrywkowego, jakim jest Wszechświatowy Związek Piłki Nożnej i wkrótce wszystko wróciło do stanu poprzedniego. Co więcej - być może gwoli wynagrodzenia Polsce tych paroksyzmów, reprezentanci światowego futbolu obdarzyli nasz kraj przewilejem zorganizowania kolejnych igrzysk.

Z tego właśnie powodu moraliści mogą mieć twardy orzech do zgryzienia. Nauczają bowiem dzieci, a nawet dorosłych, ze nagradzane są cnoty, podczas gdy występki są karane. Tymczasem okazuje się, że jest akurat odwrotnie, więc nie jest wykluczone, iż dzieci będą kwitować perory moralistów krótkim komentarzem: ty se mów, a ja zdrów.

Ale ta kwestia pozostaje niejako na marginesie naszej radości, ponieważ radujemy się na myśl o stadionach, autostradach, szybkich kolejach i hotelach, jakie do roku 2012 mają zostać w Polsce wybudowane z związku z igrzyskami. Pani wicepremier Gilowska już zadeklarowała miliard złotych z wpływów, jakie rząd zamierza uzyskać z hazardu.

No proszę! Więc nie tylko korupcja, ale i hazard jest dobry, jeśli ma dostarczyć pieniędzy na stadiony? Ano - cóż robić; pierwszy miliard trzeba uk...to jest - pardon - oczywiście wygrać. Rozkradzione zostaną dopiero następne miliardy, ale to też dobrze, bo ukradzione pieniądze będą inwestowane już normalnie.

Kto by pomyślał, że dzięki futbolowi czeka nas taka rewolucja moralna? Ale to tylko dodatkowy powód do radości.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 8.49 i powtarzany o 16.50

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

Odzywają się nożyce

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 21 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Po skierowaniu do sądu aktu oskarżenia przeciwko generałowi Jaruzelskiemu i innym, odezwał się Lech Wałęsa z żądaniem „sprawiedliwego procesu” dla byłego przewodniczącego WRON.

Wkrótce jednak głos zabrał były I sekretarz KC KPZR i ostatni prezydent Związku Sowieckiego Michał Gorbaczow. W liście skierowanym do polskiego Sejmu zaprotestował przeciwko postawieniu gen. Jaruzelskiego przed sądem, sugerując, iż taki krok podyktowany jest intencją eskalacji napięć w stosunkach z Rosją. Taki zarzut byłby uzasadniony, gdyby Wojciech Jaruzelski był rosyjskim generałem, albo przynajmniej - rosyjskim obywatelem, ale chyba tak nie jest?

Ciekawe, że po opublikowaniu przez agencję Interfax listu Gorbaczowa do polskiego Sejmu, zmienił zdanie również Lech Wałęsa. W rozmowie z „Corriere della Sera” już się do Gorbaczowa dostroił. Sprzeciwił się sądzeniu gen. Jaruzelskiego „za wprowadzenie stanu wojennego”, bo „podziwia go 50% Polaków”.

Wśród nich jest z pewnością również Lech Wałęsa, a jeśli zważył, że gen. Jaruzelskiego podziwia pewnie również 100% Rosjan, a już na pewno - 100% funkcjonariuszy KGB i GRU, to już wszystko jasne.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Cykl Ścieżka obok drogi

Na równi pochyłej

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 21 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Melchior Wańkowicz w której ze swoich książek wspomina, jak to po utworzeniu Rady Regencyjnej, zaczęły pod niemiecką okupacją funkcjonować polskie ministerstwa, między innymi Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.

Przebywało wtedy w Warszawie sporo ludzi, których front czasowo odciął od ich domów na Kresach Wschodnich. Kiedy zatem front przesunął się na wschód, zapragnęli tam powrócić, ale taki powrót wymagał uzyskania specjalnej przepustki. Taki właśnie interesant zgłosił się do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Wszyscy urzędnicy chcieli się nim nacieszyć, toteż odbył całą drogę służbową („Od idioty do idioty idzie sobie, panie złoty, papier. Potem w męce, w wielkim pocie, zwróci idiota idiocie, papier” - tak drogę służbową opisywał K.I. Gałczyński) aż do samego ministra. Minister, po omówieniu wzajemnych koligacji, wezwał wiceministra i nakazał przygotowanie odpowiedniego papieru.

Wiceminister zlecił to dyrektorowi departamentu, tamten - swemu podwładnemu, aż wreszcie referent przygotował projekt, który przedstawiono ministrowi. Od razu wyłoniła się kwestia, jakie akta przedstawiać ministrowi w brudnopisie, a jakie - już do podpisu. Rozstrzygnięto ja na poczekaniu, poczem, po uwzględnieniu poprawek, stosowny akty wreszcie wygotowano.

Nastąpił historyczny moment; polski minister spraw wewnętrznych miał podpisać pierwszy urzędowy akt. Okazało się atoli, że w kałamarzu nie ma atramentu. Zaalarmowany woźny oświadczył, że jakże to, przecież kupił kilkanaście flaszek, są w łazience i już przynosi. Pobiegł, ale po chwili zakłopotany wrócił z informacją, że w łazience właśnie kąpie się panna Jadwiga.

Cóż było robić; podpisanie historycznego aktu nieco się odwlokło, ale wreszcie nastąpiło. Minister z uroczystą miną wręczył dokument interesantowi. - Pójdzie pan z tym do niemieckiej komendantury wojskowej, a tam albo dadzą panu przepustkę... - Albo, panie ministrze - zapytał zaniepokojony interesant. - Albo... nie dadzą - dokończył minister.

18 kwietnia wszystkie media zachłysnęły się od sukcesu, że w 2012 roku Polska razem w Ukrainą będzie gospodarzem mistrzostw Europy w piłce nożnej. W atmosferze tej radości niezauważona przeszła informacja, że oto Europejski Trybunał Sprawiedliwości nakazał natychmiastowe wstrzymanie zalesiania 160 hektarów na terenie Puszczy Augustowskiej, bo może to zagrozić jakimś „ptakom”.

Mniejsza już o to uzasadnienie, że drzewa zagrażają ptakom. Widać w Eurokołchozie możliwe są i takie rzeczy. Bóg z nimi. Istotne jest co innego: czy na skutek tej decyzji zalesianie owych 160 hektarów zostanie wstrzymane, czy nie.

Sprawa ta trafiła do Trybunału na skutek skargi wniesionej przez „ekologów”, poruszonych alarmem wszczętym przez „Gazetę Wyborczą” w obronie Doliny Rospudy. Jestem przekonany, że ścisłe kierownictwo „GW” tubylcza Dolina Rospudy tak naprawdę nic nie obchodzi, chyba, że mają w tamtej okolicy jakieś nieruchomości, albo że, dajmy na to, „filantrop” upatrzył sobie tę dolinę na założenie jakiegoś falansteru na „warsztaty” dla „gejów i lesbijek”, żeby się rozmnażali w „społeczeństwo otwarte”.

Jeśli nie - to uważam, że klangor wszczęty w „obronie doliny Rospudy” jest sygnałem przejścia na kolejny, wyższy etap tresury tubylczych Irokezów do uległości wobec rządzącego Eurokołchozem internacjonału. Może gdyby Polska rządziła w tej chwili Partia Demokratyczna, albo jakaś inna ekipa zatwierdzona przez razwiedkę i stojąca na nieubłaganym gruncie „obrony zdobyczy III Rzeczypospolitej” - to michnikowszyzna nie przejmowałaby się tak bardzo ani „ptakami”, ani nawet ropuchami.

Ponieważ jednak rządzi nienawistny „narodowo-katolicko-bolszewicko-faszystowski” reżym Kaczyńskich, próbujący wprowadzić IV Rzeczpospolitą, która taką odrazą napełnia samego Andrzeja Olechowskiego, to trzeba i jemu i wszystkim tubylcom pokazać ruski, tzn. pardon - nie „ruski” - ruski to był na poprzednim, minionym „etapie”, a teraz - europejski miesiąc. Już tam „ekologowie” (czy i „drogi Bronisław” między ekologami?) jakoś przekonali niezawisły Trybunał, że periculum in mora. Jakże by inaczej; „ptaki” nie mogą się już doczekać.

Okazuje się, że Polska znalazła się w identycznej sytuacji, jak opisywane przez Wańkowicza Ministerstwo Spraw Wewnętrznych za Rady Regencyjnej. Owszem, produkuje różne „akty”, ale komendantura albo da przepustkę, albo... nie da.

A przecież zaledwie cztery lata temu prezydent Aleksander Kwaśniewski porozsyłał wszystkim obywatelom broszurę, w której zapewniał, że Polska po Anschlußie do Unii nie utraci suwerenności. Jak zwykle nie mówił serio; co tu rozprawiać o suwerenności, skoro europejski Trybunał zabrania polskim władzom sadzić drzewa na polskim terytorium państwowym?

Więc chociaż oczywiście cieszymy się z wybrania Polski i Ukrainy na miejsce piłkarskich rozgrywek i innych przedsięwzięć przemysłu rozrywkowego (cóż innego zresztą możemy w tej sytuacji robić?), to interesuje nas również, co w kwestii sadzenia lasu postanowi rząd i prezydent. Czy w takich sprawach Polska ma jeszcze coś do gadania, czy już tylko udajemy lwy?

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Przypływy i odpływy ideowości

Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 24 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Ciekawe od czego właściwie zależą przypływy i odpływy ideowości? Popularne porzekadło powiada, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Czyżby również w kwestiach ideowych? Nieprawdopodobne, ale mówi się - trudno. Nawet najmniej prawdopodobne poszlaki trzeba sprawdzić. Taki los wypadł nam.

Weźmy taką sytuację na Ukrainie. Jeszcze dwa i pół roku temu Ukraina przeżywała niebywały przypływ ideowości. Jak 21 listopada Majdan Niepodległości w Kijowie zaczął zapełniać się ideowcami, to był zapełniony nieprzerwanie aż do stycznia, kiedy to sławna „pomarańczowa rewolucja” zakończyła się przepędzeniem Wiktora Janukowycza przez Wiktora Juszczenkę i Julię Tymoszenko. Wśród tych ideowców byli także ideowcy zagraniczni, z Polski m.in. Aleksander Kwaśniewski.

W rezultacie Tymoszenko wkrótce została premierem. Kiedy jednak, zgodnie z zapowiedziami, przystąpiła do rewidowania prywatyzacji, żeby Borys Abramowicz Bieriezowski miał czym obetrzeć sobie łzy po utracie rosyjskich alimentów i zaczęła od „Kriworożstali” najbogatszego na Ukrainie Rinata Achmetowa, przerażony prezydent Juszczenko natychmiast ją zdymisjonował, a po wyborach z dwojga złego wolał już Janukowycza na urzędzie premiera, niż eksperymenty Julii Tymoszenko.

Ale nie ma róży bez kolców („nie ma róży bez kolców, nie ma kraju bez golców...”), więc zły Janukowycz zaczął prezydentowi Juszczence robić ten sam numer, jaki Juszczenko robił znienawidzonemu Kuczmie - „czapką, papka i solą” przeciągał na swoją stronę jego parlamentarzystów. Jeszcze trochę - i miałby taką większość, że mógłby nawet zmienić konstytucję i pozbawić Juszczenkę wszelkiej realnej władzy.

Prezydent Juszczenko uznał to za naruszenie konstytucji i rozwiązał parlament. Na wieść o tym Majdan Niepodległości znowu zaczął zapełniać się ideowcami, tym razem - od Wiktora Janukowycza, chociaż nie zabrakło też ideowców „pomarańczowych”. Tym razem jednak ideowcy byli jacyś tacy niemrawi, a charakterystyczne było także to, że po południu ideowość gwałtownie ich opuszczała i rozchodzili się do domów.

Okazało się, że Janukowycz za ideowość płaci tylko do godziny 17:00, podczas gdy Soros w czasie pomarańczowej rewolucji płacił ideowcom za okrągłą dobę. Stąd dla żuka jest nauka, żeby na ideowości nie oszczędzać, zwłaszcza podczas rewolucji, a zresztą, powiedzmy sobie szczerze - w cóż inwestować w tych zepsutych i skorumpowanych czasach, jeśli nie w ideowość?

No dobrze, ale dlaczego „filantrop” Soros tym razem też poskąpił grosza? Na pewno składa się na to szereg zagadkowych przyczyn. Być może przestał wierzyć w ideowość prezydenta Juszczenki, który nie pozwolił „pięknej Julii” oddać „zrewidowanych” prywatyzacji Borysowi Abramowiczowi? Wykluczyć tego nie można; zaufanie to w sferach kupieckich podstawowa rzecz, chociaż może też być i inna zagadkowa przyczyna.

Oto powoli zbliżają się wybory prezydenckie w samej Rosji, w związku z czym Borys Abramowicz Bieriezowski tak się rozdokazywał, że zapowiedział obalenie Putina „siłą” i to w przeddzień demonstracji zorganizowanej przez „Inną Rosję” w Petersburgu i Moskwie. Zimnemu czekiście Putinowi tylko tego było trzeba i rozkazał dywizji im. Dzierżyńskiego rozpędzić demonstrantów pałami.

Ciekawe, że tym razem brytyjskie władze nie zareagowały na pogróżki Borysa Abramowicza, chociaż poprzednio groziły mu wydaleniem, jak tylko odważył się przeciwko Putinowi jęknąć. Pewnej wskazówki dostarczyć może fakt, że przywódca partii „Jabłoko”, rosyjski polityk „z korzeniami”, pan Jawliński dystansuje się od „Innej Rosji”, bo są tam „nacjonalbolszewicy”. „Faszyzm nie przejdzie przez to łoże, ja się z faszyzmem nie położę” - mówiła Bonja u Szpotańskiego.

Skoro tak, to dlaczego Borys Abramowicz nie ma dostarczyć Putinowi pretekstu do uznania Innej Rosji za jego własnych najemników? Być może i brytyjska razwiedka też wie, że te jego groźby są z Putinem uzgodnione i tym razem patrzy na nie przez palce. Ale jeśli Borys Abramowicz uzgadnia z Putinem groźby, to nie wierzę, żeby o takich rzeczach nie wiedział zawczasu sam „filantrop”, który tym razem pewnie i na Ukrainie obstawia na pewniaka.

Widocznie też zrozumiał, że jeśli strategiczni partnerzy ustalili, jak ma być, to nie ma potrzeby wchodzić między ostrza takich szermierzy. Stąd dzisiaj na Ukrainie mamy wrażenie jakby odpływu ideowości.

Z kolei gwałtowny przypływ ideowości daje się zauważyć u pani Hilarii Clintonowej, która zamierza ubiegać się o urząd prezydenta USA z ramienia Partii Demokratycznej. Objawiło się to w postaci żądań pod adresem Polski, by „niezwłocznie” uregulowała wszystkie roszczenia żydowskie.

Ciekawe, czy gdyby na ten przypływ ideowości pani Clintonowej przywódcy organizacji polonijnych w Ameryce zareagowali apelem o głosowanie na Republikanów, to ideowość by pani Clintonowej odpłynęła, czy nie? Już z samej ciekawości warto by zrobić taki eksperyment.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Intryga, czy destrukcja?

Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 25 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Boy-Żeleński nie bez ironii pisał przed wojną, jak to pewna kobiecina przyszła do poradni świadomego macierzyństwa. Tam nie mogli się nadziwić, skąd dowiedziała się adresu i nie mogąc wytrzymać, wreszcie ją spytali. - Od księdza na Grzybowie - odpowiedziała. Okazało się, że ksiądz, pomstując na tę poradnię, za każdym razem podawał dokładny adres.

13 kwietnia Sejm głosował nad propozycjami zmiany konstytucji, zgłoszonymi z jednej strony przez Ligę Polskich Rodzin, a z drugiej - przez prezydenta Kaczyńskiego. LPR chciała zmienić art. 38 poprzez dodanie słów: „od momentu poczęcia”, co w rezultacie dałoby sformułowanie normy, że RP zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia od momentu poczęcia.

Umieszczenie w konstytucji jednego z państw członkowskich UE normy expressis verbis stwierdzającej, że od momentu poczęcia mamy do czynienia z człowiekiem, a nie pozbawionym praw ludzkich „płodem” mogłoby utrudnić i to znacznie przyjęcie w przyszłości konstytucji UE, stojącej na nieubłaganym gruncie „prawa wyboru”, które wszelako nie przysługuje „płodom”, tylko ludziom już urodzonym.

Z tego względu prezydent Kaczyński pod koniec marca przedstawił Sejmowi własną propozycję zmiany konstytucji, w której starannie unikał stwierdzeń, które by wprowadzały trudną do usunięcia sprzeczność z unijnymi standardami w tej dziedzinie. W rezultacie Sejm odrzucił wszystkie propozycje nowelizacji i konstytucja pozostała bez zmian.

Zanim jednak to nastąpiło kilkudziesięciu posłów PiS z marszałkiem Jurkiem na czele, wystąpiło do prezydenta, żeby swoje dywersyjne poprawki wycofał. Przybyły do Sejmu premier Kaczyński zagroził im przyspieszonymi wyborami. Wskutek tego, już po przegranym głosowaniu, Marek Jurek ogłosił swoją dymisję z funkcji Marszałka Sejmu, a następnego dnia - również wystąpienie z Prawa i Sprawiedliwości.

Obudziło to w opozycji nadzieję na rozpad koalicji i nowe wybory, toteż ze wszystkich stron zaczęły pod adresem marszałka Jurka płynąć komplementy za „siłę charakteru” i inne zalety. Doszło nawet do tego, że sam Donald Tusk „nie wykluczył” możliwości „współpracy” z Markiem Jurkiem. Również i Jarosław Kaczyński próbował udobruchać zbuntowanego marszałka, jednak - bez rezultatu.

W tej sytuacji Trybunał Konstytucyjny po naradzie ustalił, że zajmie się badaniem ustawy lustracyjnej pod kątem jej zgodności z konstytucją w dniach 9, 10 i 11 maja. Wygląda na to, że i wśród sędziów Trybunału są rozbieżności w ocenie, skoro wyznaczył on sobie aż trzydniowy tempus deliberandi.

Tymczasem 19 kwietnia marszałek Jurek na specjalnie zwołanej konferencji prasowej ogłosił utworzenie nowej partii „chrześcijańsko-konserwatywnej”. Będzie ona wprawdzie „wspierała” działania koalicji rządowej, ale już na własna rękę, tzn. nie pod dyktando Jarosława Kaczyńskiego, który - jak się okazało - nie tylko namawiał marszałka Jurka do głosowania „wbrew sumieniu”, ale również - by kusił do tego samego innych posłów. Na konferencji tej przy marszałku stanęła czwórka posłów, którzy też wystąpili z PiS, ale prowadzone są „rozmowy” z innymi, a tych „innych” jest ponoć „około dwudziestu”.

Nowa partia wprawdzie personalnie i prestiżowo osłabia PiS, ale na dłuższą metę konkurencję stwarza przede wszystkim dla Ligi Polskich Rodzin, ponieważ - jak oświadczył poseł Artur Zawisza - będzie „katolicka, konserwatywna, narodowa i wolnościowa”, a więc apelująca mniej więcej do tego samego, co i LPR elektoratu. A nie jest on aż tak duży, by pożywiły się z niego aż dwie partie próbujące na własną rękę dostać się do Sejmu.

Dlatego też w pierwszej chwili pomyślałem sobie, czy nie jest to aby uzgodniona z premierem Kaczyńskim intryga, obliczona na całkowite usunięcie ziemi spod stóp Romanowi Giertychowi w zemście za próbę zrobienia dywersji w PiS przy pomocy, jak to mówią gitowcy, „poważnej zastawki” moralnej. Wykluczyć tego do końca nie można, ale wydaje się, że Markowi Jurkowi kuratela ze strony Jarosława Kaczyńskiego, który raczej jest pragmatykiem władzy, musiała ciążyć już wcześniej. W tej sytuacji przyszłość nowej formacji zależy w znacznym stopniu od tego, czy i jak silne poparcie uzyska ze strony biskupów oraz Radia Maryja.

Istniejące ugrupowania parlamentarne korzystają bowiem z subwencji budżetowej, ale partia „chrześcijańsko-konserwatywna”, jako nowa na politycznej scenie, będzie tego wsparcia pozbawiona, a każdy, kto otarł się o politykę wie, ze partia, podobnie jak armia u Wellingtona - „maszeruje na brzuchu”.

A wsparcie i ze strony biskupów i ze strony Radia Maryja niekoniecznie musi nastąpić, zwłaszcza, gdyby okazało się, że powstanie nowej partii rzeczywiście prowadzi do destrukcji koalicji rządowej. Jaka ona jest - to jest, ale stanowi zaporę przed Platformą Obywatelską, która w tej chwili została zmuszona do dramatycznej walki o względy razwiedki, najwyraźniej zdecydowanej ratować się przy pomocy Aleksandra Kwaśniewskiego i jego „ruchu”, który, jak się wydaje - cieszy się sympatią jeśli nie obydwu, to z pewnością jednego „strategicznego partnera”.

Wprawdzie Kwaśniewski, jeśli nikt mu się nie wtrącał do interesów, nigdy specjalnie Kościołowi nie szkodził, ale na jawne okazywanie sympatii wobec tej alternatywy biskupi z pewnością jeszcze nie mogą sobie pozwolić. Zatem - niezależnie od intencji aktorów tej sceny - sprawy mogą przybrać obrót zgoła nieoczekiwany, niczym w następstwie płomiennych kazań księdza z Grzybowa.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Wokół reprezentacji Polonii

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 25 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Rząd proponuje, by Polacy zamieszkali poza granicami kraju mogli wybierać dwóch posłów i jednego senatora. Chodzi oczywiście o tych, którzy mają polskie obywatelstwo.

Pomysł jest w zasadzie dobry, pod warunkiem, że - po pierwsze - Polacy zamieszkali poza granicami kraju wystawialiby własnych kandydatów, a po drugie - że posłów powinno być czterech, a nie dwóch i że polonijne okręgi wyborcze powinny być jednomandatowe. Okręgiem wyborczym powinien być bowiem kontynent.

Jeden okręg - Australia. Drugi - Europa. Trzeci - Ameryka Południowa. Czwarty - Ameryka Północna. Taki system sprzyjałby politycznej konsolidacji Polonii na każdym z tych kontynentów, wymuszając minimum współdziałania, bo przecież posła trzeba by wybrać. Po drugie - jest nadzieja, że posłowie polonijni położyliby kres instrumentalnemu traktowaniu Polonii przez krajową - pożal się Boże - dyplomację.

Będąc w Kanadzie i USA przekonałem się ze zdumieniem, że polskie placówki dyplomatyczne kontynuują wobec Polonii PRL-owską taktykę dezintegrowania politycznego środowisk polonijnych. Za komuny było to zrozumiałe; komuna traktowała antykomunistycznie nastawioną Polonię jako środowisko wrogie i przy pomocy agentury starała się je rozbijać, by nie dopuścić do jego politycznej konsolidacji.

Dlaczego jednak ta sama taktyka stosowana jest w 18 roku transformacji ustrojowej - to można wyjaśnić tylko wpływami, jakie w polskim w MSZ zachował „drogi Bronisław” i środowisko związane z „Gazetą Wyborczą”. Z jego punktu widzenia jest oczywiście lepiej, kiedy, dajmy na to, w USA działa tylko lobby żydowskie, a nie polskie.

Z punktu widzenia polskiego interesu państwowego wygląda to oczywiście całkiem inaczej. Mówiłem o tym podczas spotkania w siedzibie Kongresu Polonii Amerykańskiej w Chicago i odniosłem wrażenie, że moje słowa spotkały się z pełnym zrozumieniem.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Cykl Myśląc Ojczyzna

Ruchy kadrowe i polityczne

Komentarz · Radio Maryja · 26 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Szanowni Państwo! Abdykacja Marszałka Sejmu Marka Jurka pociągnęła za sobą konieczność ponownego obsadzenia tej funkcji. Wprawia to w drżenie całą koalicję rządową, bo nominacja nowej osoby na takie stanowisko narusza chwiejną równowagę, powodując ruch kadrowy na całej przestrzeni - od samej góry do samego dołu.

Jeśli nowym marszałkiem zostałby, dajmy na to, minister Wassermann, to od razu trzeba by kogoś powołać na stanowisko ministra-koordynatora służb specjalnych. Na takie stanowisko byle kogo mianować nie można, tylko osobę z doświadczeniem. Sęk w tym, że osoby z doświadczeniem już zajmują inne stanowiska.

Powiem więcej - wiele stanowisk zajmują tez osoby bez jakiegokolwiek doświadczenia, co zresztą „widać, słychać i czuć”. Zatem trzeba by osobę z doświadczeniem odwołać z dotychczas zajmowanego stanowiska, no i powołać na nie kogoś innego, kto przecież już jakieś stanowisko piastuje - i tak dalej.

A przecież ten ruch kadrowy nie dotyczy tylko samych zainteresowanych. Taki, dajmy na to, minister Wassermann, ma przecież swoich zaufanych współpracowników, których będzie chciał mieć przy sobie na stanowisku Marszałka Sejmu. Oznacza to, że współpracownicy marszałka Jurka będą musieli poszukać sobie nowych posad, a przecież nowy minister-koordynator służb specjalnych też będzie chciał na nowym stanowisku mieć przy sobie dawnych, zaufanych współpracowników - i tak dalej. Widzimy więc, że ruch kadrowy zapoczątkowany abdykacją jednego tylko Marka Jurka zatacza coraz szersze kręgi, naruszając delikatną równowagę wewnątrz koalicji.

A przecież na tym nie koniec, bo i w otoczeniu polityków też wystąpi potężny ruch kadrowy. Każdy z nich bowiem ma rodzinę, przyjaciół i przyjaciółki. Jedne rodziny będą szły w górę, o ich względy będą zabiegać różni znajomi, członkowie rodzin mogą dostać różne posady, albo - jeśli już do niczego się nie nadają - to miejsca w radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa.

Inne rodziny w tym samym czasie będą pogrążać się w smutku i osamotnieniu; nikt nie będzie do nich dzwonił, zaczną pojawiać się monity o konieczności spłaty kredytu bankowego - i tak dalej. Jedni przyjaciele dostaną koncesje na hurtownie spirytusu, a inni je stracą, a kto wie - może nawet zapoznają się z prokuratorem?

Jedne przyjaciółki zaprenumerują sobie „Twój Styl”, albo jakieś inne czasopismo dla snobujących się nuworyszów i zaczną bywać na imprezach z udziałem telewizyjnych gwiazd, gangsterów i luksusowych dam, podczas gdy inne zaczną się zastanawiać, gdzie by tu dobrze ulokować oszczędności zgromadzone w okresie dobrego fartu - no i szukać sobie nowych przyjaciół.

Przypominam o tym wszystkim, bo wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy ze skutków abdykacji nawet jednego wysokiego dygnitarza. Tymczasem są one porównywalne z tak zwanym efektem motyla; motyl, dajmy na to, w Chinach poruszy skrzydłami. Wywołany tym ruchem niewielki powiew, łańcuchem kolejnych następstw, nad Pacyfikiem przerodzi się w tajfun, pustoszący zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych.

Czasami ruch kadrowy wywołany nieoczekiwaną abdykacją jednego wysokiego dygnitarza staje się trudny do opanowania i wtedy nie ma innego wyjścia, jak ucieczka do przodu w postaci nowych wyborów.

Czasami wystarcza tylko sama groźba nowych wyborów, żeby towarzystwo się opamiętało, przypominając sobie przysłowie, ze lepszy wróbel w garści, niż gołąb na sęku, ale czasami namiętności osiągają taki poziom, że wybory trzeba robić naprawdę.

Trudno powiedzieć, z jaka sytuacją mamy do czynienia obecnie. Osobiście najbardziej bym liczył na tych posłów, którzy pozaciągali kredyty. Świadomość konieczności ich spłacania przy ewentualnej utracie uposażenia poselskiego, znakomicie sprzyja gwałtownym przypływom poczucia odpowiedzialności za Polskę i w ogóle - postawie obywatelskiej.

Okazuje się, że koalicja może przetrwać dzięki skłonności do zaciągania pożyczek. Może nie jest to powód specjalnie chwalebny, ale nie ma co grymasić; jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Dobra psu i mucha.

Może się jednak okazać, że impulsy towarzyszące ruchom kadrowym okażą się silniejsze od obawy przed spłacaniem kredytów i wewnętrzne napięcia koalicję jednak rozsadzą. Takie obawy muszą dręczyć również pana premiera, skoro ktoś zaproponował podniesienie klauzuli zaporowej z 5 aż do 8 procent. Partie, które nie osiągnęłyby w najbliższych wyborach co najmniej 8 procent w skali kraju, nie dostałyby się do Sejmu.

Biorąc pod uwagę aktualne sondaże, do Sejmu nie dostałoby się wtedy Polskie Stronnictwo Ludowe, Samoobrona i Liga Polskich Rodzin, a na granicy progu wyborczego znalazłby się Sojusz Lewicy Demokratycznej. Widać zatem gołym okiem, że tak oferta skierowana jest wyłącznie do Platformy Obywatelskiej, bo tylko ona - obok PiS - miałaby szansę znalezienia się w Sejmie przy takiej ordynacji.

Wygląda na to, że premier Jarosław Kaczyński, stosując taktykę cięcia po skrzydłach, chciałby namówić Platformę Obywatelska z jednej strony do przeprowadzenia dekomunizacji bez uchwalania ustawy, nad którą nie tylko podniosłaby klangor tutejsza komuna i michnikowszczyzna, ale i lewicowe europejsy.

Z drugiej strony chciałby namówić Platformę do dopomożenia mu w wypchnięciu na margines politycznej sceny PSL, LPR i Samoobrony. Platforma na razie przypomniała swój postulat jednomandatowych okręgów wyborczych, co może oznaczać dwie rzeczy - że albo myśli naprawdę o zmianie ordynacji na większościową, albo czeka, co zaproponuje jej Aleksander Kwaśniewski, kiedy już stanie na czele swojego Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej.

Pierwszą ewentualność musimy z góry wykluczyć, bo wymagałaby ona zmiany konstytucji, na którą PiS nie wyrazi zgody. Pozostaje zatem ewentualność druga - że Platforma rozważa pójście do wyborów w porozumieniu z Aleksandrem Kwaśniewskim. Ciekawe tylko, kto teraz rzuciłby hasło: „wasz prezydent - nasz premier”, gdyby kandydatem na prezydenta został Donald Tusk, a na premiera - Aleksander Kwaśniewski.

Być może red. Adam Michnik zrobiłby to jeszcze raz, bo on lubi historyczne momenty, a to byłby moment reaktywacji III Rzeczypospolitej, a może nawet Rzeczypospolitej Ludowej.

Mówił Stanisław Michalkiewicz.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Myśląc Ojczyzna” jest emitowany w Radiu Maryja w każdą środę o godz. 20.50 i powtarzany w czwartek.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

„Morderstwo” na zlecenie?

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 26 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Jak ktoś się w młodości nasłuchał opowieści o leninowskiej koncepcji „organizatorskiej funkcji prasy”, to nawet po transformacji ustrojowej mogły mu pozostać jakieś przyzwyczajenia, będące, jak wiadomo, drugą naturą. Tym właśnie tłumaczę sobie atak, jaki „Gazeta Wyborcza” w osobie pani Agnieszki Kublik przypuściła na Jerzego Targalskiego z Polskiego Radia.

Opisała ze szczegółami, jaki to ci z niego cham i brutal, ale - jak zwykle w „Gazecie Wyborczej” - opis ten mijał się z prawdą. Tak wynika z dokumentów, jakie opublikował w Internecie Jerzy Targalski, zapowiadając wytoczenie „Gazecie Wyborczej” procesu.

Wspominam o tym nie tylko dlatego, że przy pomocy podobnie spreparowanego kłamstwa ja również zostałem przez „Gazetę Wyborczą” zaatakowany i to nawet dwukrotnie. Nie chcąc pozywać dziennikarza, który najwyraźniej działał na zlecenie, próbowałem doprowadzić do ukarania ręki operującej mieczem, tzn. samego Adama Michnika.

Było to jednak jeszcze przed aferą z Rywinem, kiedy Adam Michnik biegał in odore sanctitatis, więc niezawisły sąd oskarżenie odrzucił. Mam tedy nadzieję, że Jerzy Targalski będzie miał więcej szczęścia z niezawisłym sądem i że ani złoto „Agory”, ani względy rasowe nie powstrzymają ręki sprawiedliwości.

Również względy rasowe, albowiem odnoszę wrażenie, że w tej sprawie mamy do czynienia również z tym aspektem. Chodzi o to, że kiedy zostałem zaproszony do wygłaszania w I programie Polskiego Radia 3-minutowego felietonu raz w tygodniu, dowiedziałem się wkrótce, że podczas pobytu prezydenta Kaczyńskiego w USA sam Abraham Foxman, przewodniczący żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej, molestował go, żeby mnie z Polskiego Radia, jako „antysemitę” usunąć.

To molestowanie nie przyniosło żadnych rezultatów, m.in. dzięki postawie Krzysztofa Czabańskiego i Jerzego Targalskiego, który zna mnie jeszcze z konspiracji w latach 70-tych, gdy współpracowaliśmy w podziemnym wydawnictwie „Krąg”.

Czy obecny atak „Gazety Wyborczej” na niego jest konsekwencją jego oporu wobec podjętej przez Abrahama Foxmana próby dokonania w Polskim Radio swego rodzaju „czystki etnicznej”? Wykluczyć tego nie można, jako że „Gazeta Wyborcza” przyjmuje różne obstalunki.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Więcej o sprawie p. Targalskiego (salon24.pl)

Cykl Moje trzy grosze

Doraźnie i głębiej

Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 27 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Władysław Leopold Jaworski w swoim projekcie konstytucji zapisał m.in., że Prezydent Rzeczypospolitej wykonywa swą władzę na zasadach moralności Chrystusowej i w tym względzie żadną normą ograniczony być nie może.

Warto dodać, że „normą” według prof. Jaworskiego było „zdanie wyrażające związanie dwóch sytuacji przymusowych”. Oznacza to, że w myśl konstytucyjnego projektu prof. Jaworskiego, nikt ani nic nie mogłoby zmusić Prezydenta Rzeczypospolitej od odejścia od zasad moralności Chrystusowej w zakresie sprawowanej przezeń władzy.

13 kwietnia mieliśmy do czynienia z interesująca próbą zmuszenia prezydenta Rzeczypospolitej do wykonywania władzy zgodnie z zasadami moralności Chrystusowej. Próbą - dodajmy - nieudaną, nie tylko ze względu na opór ugrupowań parlamentarnych ostentacyjnie wrogich zasadom moralności Chrystusowej i zdecydowanie wrogą atmosferę wytworzona przez Salon, ale również - ze względu na niechęć samego Prezydenta do poddania się tym zasadom.

Tę niechęć częściowo można zrozumieć okolicznością, że próba zmuszenia go do poddania się nakazom moralności Chrystusowej przybrała postać próby przejęcia politycznej inicjatywy, czego w polityce nikt nie lubi, a nawet nie toleruje. Wbrew bowiem bredzeniom wielu filozofów, a nawet „Filozofów”, jakoby suwerenność się „przeżyła”, widzimy gołym okiem, że żadna władza nie toleruje władzy równej sobie, co stanowi przecież istotę suwerenności.

Ale, oprócz sprzeciwu motywowanego doraźnym egzekwowaniem politycznej suwerenności przez prezydenta Kaczyńskiego, można dopatrzyć się też motywów głębszych, natury, że tak powiem, fundamentalnej.

Wyobraźmy sobie, że wszyscy parlamentarzyści urodzili się w latach parzystych. Skonstatowawszy to, uchwalili ustawę, w myśl której majątek obywateli urodzonych w latach nieparzystych podlegałby konfiskacie i przekazaniu obywatelom urodzonym w latach parzystych. Ponieważ ustawa byłaby przyjęta jednogłośnie, a przyjęte przez nią kryteria istnieją obiektywnie i są łatwo sprawdzalne, z punktu widzenia zarówno demokracji politycznej, jak i techniki legislacyjnej, wszystko byłoby w porządku.

Jak zatem można byłoby motywować ewentualny sprzeciw wobec takiej ustawy, albo np. wobec art. 14 konstytucji RSSR z 10 lipca 1918 roku, że „kierowana interesami klasy robotniczej (...) Rosyjska Sowiecka Republika Socjalistyczna pozbawia pewne jednostki i pewne grupy praw, których używają przeciwko interesom rewolucji socjalistycznej”?

W przypadku, gdyby - jak w projekcie prof. Jaworskiego - fundamentem „władzy”, a więc i systemu prawnego, były „zasady moralności Chrystusowej” - rzecz byłaby oczywista: zarówno ustawa o majątku obywateli urodzonych w latach nieparzystych, jak i art. 14 sowieckiej konstytucji, byłyby z tymi zasadami sprzeczne, a zatem - nie do przyjęcia.

Ale przyjęcie zasad moralności Chrystusowej wymaga wiary w nieomylność Chrystusa, która dzisiaj jest spotykana znacznie rzadziej, niż kiedyś. Istnieje jednak metaporządek, który nie wymaga wiary, tylko spostrzegawczości: porządek praw naturalnych.

Nie ma potrzeby w nie wierzyć, bo ich istnienie można stosunkowo łatwo stwierdzić, zaś zidentyfikowanie przyczyny, która je zrodziła nie jest dla władzy publicznej konieczne, by na fundamencie praw naturalnych oprzeć ustawodawstwo. Ustawa o majątku obywateli urodzonych w latach nieparzystych, podobnie jak art. 14 sowieckiej konstytucji również są ewidentnie sprzeczne z porządkiem praw naturalnych.

Niestety niedouki w rodzaju Aleksandra Kwaśniewskiego wycisnęły swoje piętno na konstytucji z 1997 roku, co widać choćby na przykładzie art. 2, stwierdzającego, że Polska jest „demokratycznym państwem prawnym”, w dodatku urzeczywistniającym zasady „sprawiedliwości społecznej”. Otóż w tym jednym zdaniu zawarte są co najmniej dwie nieusuwalne sprzeczności pierwotne i obiektywne.

Zasada demokratyczna przyznaje rację większości, głosząc nawet, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja. Sprzyja to oczywiście oportunizmowi, ale jest nie do pogodzenia z prawem, jeśli oczywiście traktować je serio, a nie jako pozory legalności oparte na lotnym piasku masowych i chwiejnych nastrojów. Krótko mówiąc, „demokratyczne państwo prawne”, to nonsens taki sam, jak, dajmy na to, „żonaty kawaler”.

Jeszcze gorzej jest ze „sprawiedliwością społeczną”. Oznacza ona ni mniej, ni więcej, tylko prawo władzy publicznej do konfiskowania własności jednego obywatela, by część skonfiskowanego bogactwa wręczyć innemu obywatelowi. Innymi słowy - oznacza przyzwolenie na rabunek współobywateli, któremu pośrednictwo władzy publicznej przydaje pozorów legalności.

Rabunek taki z żadnym „prawem” nie ma oczywiście nic wspólnego, więc zapisywanie do konstytucji takiego bełkotu można wytłumaczyć albo zakamieniałym nieuctwem, albo pomrocznością jasną.

Złodzieje, konfidenci, rozmnożeni agenci wpływu obcych państw i przyklaskujące im bandy idiotów odmóżdżone przez michnikowszczyznę, zarzucają braciom Kaczyńskim narzucanie Polsce „narodowo-katolicko-bolszewicko-faszystowskiego reżimu”.

Już sama mnogość tych przymiotników skłania do zachowania rezerwy wobec tych oskarżeń. Są one oczywiście nieprawdziwe, bo prezydent Lech Kaczyński nie jest żadnym autorytarystą lecz szczerym demokratą. I to właśnie jest problem.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Zatwardziałość marionetkowego reżymu

Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 27 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Marionetkowy, narodowo-katolicko-faszystowsko-bolszewicki reżym IV Rzeczypospolitej najwyraźniej dopełnił miary swoich zbrodni i nieprawości. Jakby mu jeszcze było za mało, że pozostawia za sobą rosnącą rzeszę męczenników, to w zuchwałości swojej podniósł zbrodniczą rękę na jeden z dwóch naszych „skarbów narodowych” - jak w przypływie macierzyńskiej czułości nazwała pani Magdalena Albright pana profesora Bronisława Geremka, nazywanego przez nią przy innych okazjach „drogim Bronisławem”.

Normalny reżym, dajmy na to, reżym prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, natychmiast by się zorientował, że w takiej sytuacji również i on powinien uznać „drogiego Bronisława” za swoją duszeńkę, paść na twarz przed jego dostojna brodą, a nawet ucałować ziemię, niekoniecznie kaliską. Ale cóż tu wymagać takich oznak czci od narodowo-katolicko-faszystowsko-bolszewickiego reżymu, co to zupełnie zdaje się nie mieć względu na osoby?

Normalny, europejski reżym, gdyby mu „drogi Bronisław” odmówił podpisania oświadczenia lustracyjnego, natychmiast by się zawstydził, natychmiast uchylił zbrodniczą ustawę i na kolanach starałby się udobruchać Jego Majestatyczność.

Niestety - narodowo-katolicko-faszystowsko-bolszewicki reżym tak daleko posunął się w zatwardziałości, że nie tylko się nie ukorzył przed brodą profesora Geremka, ale jeszcze zagroził mu wygaśnięciem mandatu, a skoro mandatu - to pewnie i wstrzymaniem uposażenia poselskiego!

W obliczu takiego wyrafinowanego męczeństwa, na widok profesora Geremka rozpiętego na pluszowym krzyżu, cała postępowa Europa zakrzyknęła ze zgrozy jednym głosem, zaś Daniel Cohn-Bendit nieubłaganym palcem potępił narodowo-katolicko-faszystowsko-bolszewicki reżym barbarzyńskiej Polski za stosowanie „metod stalinowskich”.

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Swoim męczeństwem na pluszowym krzyżu profesor Geremek odpowiednio przygotował na odcinku międzynarodowym atmosferę na triumfalny powrót na polityczną scenę Aleksandra Kwaśniewskiego na czele Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej, którego nie mogą się już doczekać konfidenci i aferzyści.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 - do wysłuchania lub ściągnięcia.

Konfitury z nieboszczyka

Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 27 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Podczas uroczystego pogrzebu Stefana Żeromskiego jakaś kobiecina obserwująca z boku kondukt powiedziała: „biednego by tak nie chowali”. I rzeczywiście - mimo oficjalnej równości obywateli wobec prawa, Sejm nie urządza na ich cześć akademii, nawet jeśli przypadkiem popełnią samobójstwo.

Z jednej strony to nawet ładne, bo w tej celebrze można dopatrzyć się śladów uczucia wdzięczności wobec Barbary Blidy ze strony polityków SLD. Strzelając do siebie upewniła ich, że przynajmniej z jej strony żadne niebezpieczeństwo im nie grozi. Z drugiej jednak strony gołym okiem widać, że politycy rzucili się na trupa Barbary Blidy, niczym sępy i każdy z nich próbował wyrwać jakiś kawałek dla siebie i swojej partii.

Jak zauważył Kaden-Bandrowski, trup w polityce jest bezcenny. Nic już nie powie, więc można mu w usta włożyć wszystko, również płomienne oskarżenia pod adresem IV Rzeczypospolitej - że jej symbolem jest „kominiarka” - jak się wydaje Katarzynie Marii Piekarskiej z SLD (dawniej UW), albo, że „ma krew na rękach” - jak twierdził poseł Cezary Grabarczyk z Platformy Obywatelskiej.

Nikt już nie pamiętał, że Barbara Blida była podejrzana o przestępstwa, więc tylko patrzeć, jak po triumfalnym powrocie Aleksandra Kwaśniewskiego na polityczną scenę na czele Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej, zostanie uznana za męczennicę, symbol walki o wolność demokrację i w ogóle - santa subito.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Cykl Ścieżka obok drogi

Na pluszowym krzyżu

Komentarz · „Nasz Dziennik” · 28 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - powiada przysłowie, a wtóruje mu Tadeusz Boy-Żeleński dodając, że „gdy się człowiek robi starszy, wszystko w nim po trochu parszy”. Taka jest ogólna reguła, ale życie bywa bardziej skomplikowane, toteż niektórzy parszą się wcale nie „po trochu”, tylko od razu - na całego.

Tak właśnie uczynił pan prof. Bronisław Geremek, przez panią Magdalenę Albright, jako „drogi Bronisław” awansowany do rangi jednego z dwóch polskich „skarbów narodowych”. Drugim ma być pan Władysław Bartoszewski. Dlaczego pani Albright tak nam poskąpiła skarbów narodowych, że zapomniała, iż dopiero tres collegium faciunt?

Jakie przyczyny sprawiły, że do kategorii skarbów narodowych nie został zaliczony np. pan Tadeusz Mazowiecki? Być może pani Albright zwyczajnie o nim zapomniała, bo czasami przytrafiały się jej takie zaćmienia. Na przykład podczas wojny w Jugosławii, ni z tego ni z owego oświadczyła, że czuje się „bardziej Serbką”, chociaż jeszcze niedawno była najprawdziwszą „Czeszką”.

Ale z Czechami, podobnie zresztą, jak ze Słowakami, też jest problem. Czech nazywa się, dajmy na to, Hrabal. Słowak nazywa się - powiedzmy Jablonsky. No a jak nazywa się Czechosłowak? Powiadają, że Cymerman, ale czy aby na pewno?

„Gdybym był Gęgacz, Gęgacz, jak się patrzy, z małpią zręcznością wdrapałbym się na krzyż, ale pluszowy, bo to ważne przecie, wisieć na krzyżu, który cię nie gniecie. Z krzyża okrzyki rzucałbym rozpaczy, tak jak to bywa w zwyczaju Gęgaczy” - pisał we wstępie do „Gnomiady” Janusz Szpotański.

Najwyraźniej przewidział demonstrację prof. Bronisława Geremka w Parlamencie Europejskim. Kiedy okazało się, że bohatersko odmówił złożenia oświadczenia lustracyjnego, z wyrazami solidarności i poparcia ruszyła „cała Europa”. Jak to śpiewał Kazimierz Krukowski? „I pan Lindenfeld, i pan Findengeld, i pan Biberglanc, i pan Rosenkranz... ” - no i oczywiście sam najważniejszy Daniel Cohn-Bendit, z tych - jak to pisał Gałczyński - „starych, kochanych Konów”.

Daniel Cohn-Bendit, który chyba też nie wie do końca, czy jest Czechem, czy Słowakiem, okres studencki spędził na kontestowaniu i penetracjach ciekawych życia panienek, toteż w swoim wystąpieniu był tak radykalny, że zarzucił polskiemu rządowi stosowanie „metod stalinowskich”.

Ach, gdyby wiedział, jaką bolesną ranę otwiera we wspomnieniach, jak bardzo może zasmucić prof. Geremka! Wszak wstąpił był on do PZPR w roku 1950, kiedy to właśnie Józef Stalin był „wszystkich bojów naszą chwałą” - no i bojówek oczywiście też. Partia w ramach „stalinowskich metod” mordowała wtedy ludzi i łamała im kości, ale w niczym nie uchybiało to godności „drogiego Bronisława”.

I słusznie, bo przecież - jak to na tamtym etapie pisał inny ówczesny „skarb narodowy” - „wszyscyśmy syny Stalina i Stalina córki”, no a poza tym proces przygotowania kolejnego „skarbu narodowego” musi potrwać, „nim się przedmiot świeży jak figa ucukruje, jak tytuń uleży” - poucza Poeta.

Toteż przy takim dopalaczu „drogi Bronisław” jest pewien, że tubylczy polscy Irokezi nie odważą się, już nie mówię, że wierzgnąć, ale nawet jęknąć przeciwko Eurokołchozowi i nie tylko mandatu, ale nawet pensji eurodeputowanego nie odważą się mu odebrać. Zachęcony tym budującym przykładem męczeństwa na pluszowym krzyżu, również pan Tadeusz Mazowiecki ogłosił, że też nie złożył oświadczenia lustracyjnego.

Tylko patrzeć, jak i on zostanie dokooptowany do naszych „skarbów narodowych”, zwłaszcza gdy „prasa międzynarodowa” zacznie rozsławiać jego bohaterską postawę wobec „narodowo-katolicko-faszystowsko-bolszewickiego” rządu polskiego i w ten oto sposób niedopatrzenie pani Albright zostanie naprawione.

Najwyraźniej przygotowania do triumfalnego powrotu na polityczną scenę Aleksandra Kwaśniewskiego na czele Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej nabierają przyspieszenia, skoro z jednej strony Trybunał Konstytucyjny już obmyśla uzasadnienie dla wyroku uznającego ustawę lustracyjną za niezgodną z konstytucją, a z drugiej - mobilizacja objęła nie tylko „skarby narodowe”, ale cały Volkssturm.

No, ale trudno się temu dziwić, skoro reżym ośmielił się podnieść rękę nie tylko na prostych konfidentów, ale nawet na samego generała Jaruzelskiego, którego „wszyscy Polacy” uważają za swoją duszeńkę? Najwyższy tedy czas pokazać mu ruski miesiąc, a zatem - wszystkie ręce na pokład!

Najzabawniejsza w tym wszystkim jest okoliczność, że obowiązek składania oświadczeń lustracyjnych został przywrócony na skutek nowelizacji przeforsowanej przez prezydenta Kaczyńskiego. Wprowadzony został on po raz pierwszy przez ustawę z 11 kwietnia 1997 roku, nad którą głosował również ówczesny klub parlamentarny Unii Wolności, której posłami byli m.in. obydwaj dzisiejsi kontestatorzy: Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki.

Bóg jeden wie, co podkusiło prezydenta do tej nowelizacji, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo teraz może na własnej skórze przekonać się o trafności porzekadła: nie bądź słodki, bo cię zliżą.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Czarny koniec pieriedyszki

Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 28 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

A więc jednak marszałek Marek Jurek zdecydował się na utworzenie własnej partii. Wprawdzie - jak zauważył Jacek Kurski - na razie mieści się ona „w jednej windzie”, ale już starożytni Rzymianie zauważyli, że omnia principia parva sunt - co się wykłada, że wszystkie początki są skromne.

Podobną myśl wyraził i Adam Mickiewicz, pisząc w „Dziadach”, że „te, co jutro rykną - czym są dzisiaj gromy? Iskrą tylko!”. Czy zatem iskiereczka mrugająca dzisiaj z popielnika marszałka Jurka ogarnie płomieniem całą Polskę, czy też zgaśnie, jak większość innych iskiereczek?

System finansowania partii politycznych stworzony ustawą z 27 czerwca 1997 roku iskiereczkom raczej nie sprzyja, dlatego też od 10 lat obserwujemy rotację starych pieców, w których, jak się wydaje, cały czas pali ten sam diabeł.

Tymczasem partia marszałka Jurka odwołuje się do wartości chrześcijańskich, których pryncypialność wszystkie diabły przyprawia o mdłości. Z drugiej jednak strony, jak przypomina tenże Mickiewicz w balladzie „Pani Twardowska”, jeśli diabłu bardzo zależy, to potrafi nawet wykąpać się w święconej wodzie.

Jeśli zatem marszałkowi Jurkowi uda się znaleźć jakiegoś diabła wspierającego - to te 10% poparcia, którymi mamią go dzisiaj dla zachęty sondażownie, może zamienić się na głosy wyborcze. Jeśli nie - to nie.

Jest to prawdopodobne tym bardziej, że nowa partia nie składa się z jakichś płomiennych charyzmatyków, samotnie przebijających się do władzy i rozgłosu, wbrew przeszkodom stawianym im przez możnych tego świata, tylko z działaczy zawdzięczających swoje wyniesienie przyłączaniu się w porę do dużej kupy. Czy bez kupy i pieniędzy będą w stanie cokolwiek uczynić? Vederemo.

Na wszelki jednak wypadek Roman Giertych, dla którego Ligi partia marszałka Jurka może w razie powodzenia stać się poważnym zagrożeniem, zapowiada wniosek o rozwiązanie Sejmu, gdyby rząd „utracił większość”. Trudno mu się dziwić - w takiej sytuacji im wybory wcześniej, zanim marszałek Jurek zorganizuje sobie partię - tym większa szansa uratowania stanu posiadania przez LPR.

W takim jednak przypadku również i razwiedki starałyby się działać na pewniaka - więc już żadnych eksperymentów z Platformą, tylko „prezio” Kwaśniewski d`abord ze swoim orszakiem konfidentów i aferzystów, zaś Donald Tusk - w nagrodę za wierną służbę - ewentualnie na operetkowym stanowisku „prezia” przy „silnym premierze” Kwaśniewskim.

A ten najwyraźniej zabiera się do dzieła systematycznie; właśnie rozmawiał z Kondolizą na temat tarczy antyrakietowej, przekonując ją, że najpierw trzeba to uzgodnić z Putinem i z NATO. Czyż to nie „wojska łączności” ze słynnego przemówienia Józefa Piłsudskiego? Każdemu się nadstawi, każdemu dogodzi. Jakże takiego nie podziwiać? Boy-Żeleński, jeszcze za czasów przybyszewszczyzny, pociągnąwszy razu pewnego tęgi łyk gorzały, stwierdził z zadowoleniem, że „ludzkie zwierzę” musi od czasu do czasu zrzucić z siebie „ciężar człowieczeństwa”.

Toteż powrót Aleksandra Kwaśniewskiego zostanie powitany z ulgą nie tylko przez konfidentów, aferzystów i partyjniaków, ale również przez inne środowiska. Warto np. się zastanowić, co właściwie tak radykalnie zmieniło niechętny początkowo stosunek biskupów do Anschlußu Polski do Unii, gdzie przecież obowiązuje polityczna poprawność - czy przypadkiem jakiejś roli nie odegrała wizja złotego deszczu w postaci dopłat rolniczych?

Bernard Shaw zauważył, że Kościół Anglikański jakoś zniesie krytykę dziewięciu dziesiątych swoich dogmatów, ale absolutnie nie zniesie utraty jednej dziesiątej swoich dochodów. Tak może było kiedyś, ale dzisiaj, w 40 lat po Soborze Watykańskim II, ekumenizm jest, że tak powiem, w pełnym natarciu, więc wszystkie kościoły coraz bardziej się do siebie upodabniają.

Jeśli tedy ewangeliczna pryncypialność mogłaby wejść w kolizję z dochodami, to konieczność jakiegoś kompromisu wprost się narzuca. Zresztą - jakże inaczej, skoro sam Pan Jezus powiedział, że królestwo Jego „nie jest z tego świata”? Toteż Aleksander Kwaśniewski jako alternatywa, ma szanse znacznie większe od partii marszałka Jurka. Za to na tamtym świecie - aaa, to co innego!

Już kiedyś wspominałem, że pieriedyszki nie trwają długo. II Rzeczpospolita przeciągnęła się od listopada 1918 roku do września 1939. Kolejna pieriedyszka zaczęła się u nas w 1989 roku, ale z Deklaracji Berlińskiej już wiadomo, że jest rozkaz, żeby w 2009 roku przyjąć konstytucję Eurosojuza. Może ekstrawaganccy Anglicy jej nie przyjmą, ale na kontynencie nie będzie żadnych żartów.

Widać przecież gołym okiem, że w Polsce powoli przechodzimy na ręczne sterowanie, bo Niemcy, to nie gapowata prezydencja luksemburska, podczas której doszło do odrzucenia traktatu konstytucyjnego we Francji i Holandii. Opornych pozostało już niewielu, więc w razie czego tubylczym Irokezom zaaranżuje się takie rządy, jakie będzie trzeba - i po krzyku. Jak będzie u innych - niech oni się martwią, bo u nas - wiadomo: Aleksander Kwaśniewski z „drogim Bronisławem” mogą nam pieriedyszkę - również po 20 latach - zakończyć.

Na razie zakończył się sławny „Marsz Żywych”. Wszyscyśmy, ma się rozumieć byli zachwyceni, jak się należało, zwłaszcza, że na ten czas Mosad przejął władzę nad Oświęcimiem niemal ostentacyjnie. A przecież podobne „marsze” można będzie w przyszłości organizować również we wszystkich innych miejscowościach w Polsce, naturalnie w asyście ochrony Mosadu, bo jakże by inaczej?

W ten sposób zwolna przyzwyczaimy się do jego stałej i jawnej obecności i w końcu uznamy ją za stan naturalny. Triumfalnie zapowiada się budowę z udziałem funduszy publicznych Muzeum Historii Żydów Polskich, a w rocznicę powstania w getcie dawne jego granice zostają oznaczone linią płonących zniczy - ale kiedy grupa Polaków chce wznieść w Warszawie pomnik dla upamiętnienia ofiar ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA na Kresach Wschodnich - od razu podnoszą się protesty, i to z czyjej strony?

A czyjejż by, jeśli nie Żydów z kręgu „Gazety Wyborczej”, z „drogim Bronisławem” na czele? Gdyby to nie było nietaktowne, to można by powiedzieć, że chyba trochę za bardzo się ożywili. Najwidoczniej jednak uważają, że już mogą dyktować tubylczym Irokezom, co wolno im we własnej (jeszcze) stolicy upamiętniać i w jaki sposób, a czego nie. A przecież to dopiero początek końca pieriedyszki! Potem będzie już tylko gorzej.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Ręczne sterowanie

Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 30 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl

Jeszcze w ubiegłym roku pisałem, że rzucenie hasła budowy IV Rzeczypospolitej, które oznacza próbę rozpędzenia grupy dotychczas trzymającej władzę i zajęcie jej miejsca, wywoła niesamowity wrzask. Jest to całkowicie naturalne, jako że korzenie tej grupy sięgają czasów stalinowskich i przerastają tkankę społeczną na podobieństwo raka.

Na samą myśl o takiej operacji członków grupy przenikają dreszcze, a z ust wyrywa się okrzyk zgrozy. Wiedzą oni bowiem, że nie da się jej przeprowadzić z całkowitym znieczuleniem, więc ból będzie trudny do zniesienia.

W przeczuciu tych paroksyzmów komuch podniósł wrzask zanim jeszcze ktokolwiek zdążył przyłożyć siekierę do pnia, a kiedy ostrze uderzyło po raz pierwszy, wrzaski i krzyki podniosły się aż ku niebiosom.

Musiała nastąpić pełna mobilizacja, której przebieg można odtworzyć na podstawie sekwencji wydarzeń. „Najpierw jest tak: tworzą się grupki: tutaj tuwimy, tam kadłubki, tu nacje te - tu te” - twierdzi poeta. Wszystko to oczywiście jest możliwe, łącznie z „tuwimami” i „kadłubkami”, w tym jednakże przypadku wszystko wskazuje na to, iż na początku przeprowadzono mobilizację szeregowych konfidentów.

Dwaj inicjatorzy „ruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa” okazali się wprawdzie podejrzani o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa, ale nie tylko nie konfunduje to pozostałych sygnatariuszy uczelnianych protestów, a przeciwnie - skłania ich do przejścia na wyższy stopień zaangażowania. W obronie podejrzanych o agenturalną przeszłość produkują kolejne protesty, których niedościgłym wzorem pozostało zbiorowe wystąpienie Wydziału Humanistycznego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego przeciwko mnie, gdy ujawniłem casus pascudeus, jaki przytrafił się panu prof. Jerzemu Kłoczowskiemu.

Wtedy musiał to być rodzaj rozpoznania walką, a zdobyte wówczas cenne doświadczenia najwyraźniej zostały powielone w charakterze regulaminów. Wygląda na to, że mimo upływu 18 lat od sławnej transformacji ustrojowej, partia wewnętrzna nadal mocno trzyma konfidentów w garści, a i oni chodzą, jak w zegarku.

Kiedy zatem Niemcy w Deklaracji Berlińskiej rzuciły rozkaz, że w 2009 roku „integracja europejska” na przejść na wyższy etap, gołym okiem dało się zauważyć przejście na ręczne sterowanie.

Nie mówię nawet o takich drobiazgach, jak sondaże, z których wynika, że „86 procent Polaków” popiera Unię Europejską, bo to rutyna, ale o tworzeniu „rewolucyjnej sytuacji”, podobnej do tej, jaka zapanowała w Paryżu w roku 1919, kiedy to po przedstawieniu niemieckiemu rządowi traktatu wersalskiego, Niemcy zażądały dwóch dni do namysłu. Wybuchł wtedy w Paryżu strajk transportu miejskiego pod hasłem, by „nie doprowadzać Niemców do desperacji”.

Skoro zatem Niemcy mogły w chwili klęski własnego kraju zorganizować polityczną demonstrację na swoją rzecz w stolicy państwa zwycięskiego, to nietrudno sobie wyobrazić, co mogą wykręcić dzisiaj w Polsce, spenetrowanej na wylot. Jednym z elementów budowania takiej „sytuacji” jest inscenizowanie coraz bardziej widowiskowych objawów społecznego niezadowolenia z rządu.

Uczestniczą w tym oczywiście zaangażowane merdia wśród których na pierwszej linii staje niezawodna w realizowaniu leninowskiej wizji „organizatorskiej funkcji prasy” „Gazeta Wyborcza”. Być może z punktu widzenia niemieckiego byłoby obojętne która ekipa „w imieniu Polski” wyrzeknie się w 2009 roku suwerenności państwowej na rzecz „Unii Europejskiej”, na co jak się wydaje, liczy prezydent Kaczyński, ale z punktu widzenia grupy trzymającej władzę to wcale obojętne nie jest. „Nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje” - powiada przysłowie, więc cóż im po Anschlußie, kiedy może się zdarzyć, że przyjdzie im oglądać jego dobrodziejstwa przez kraty?

Toteż po mobilizacji szeregowych konfidentów, dzięki której udało się zorganizować i podtrzymać „bunt wykształciuchów”, sięgnięto również do drugiej linii. „Dajcie mi punkt oparcia, a podniosę Ziemię” - podobno tak przechwalał się Archimedes.

Kiedy więc okazało się że wprawdzie „wykształciuchy” się zmobilizowały, wprawdzie agentura nadaje ton, ale takie to jakieś niemrawe, wówczas cenne rezerwy zostały rzucone na odcinek międzynarodowy. Profesor Geremek z małpią zręcznością wspiął się na pluszowy krzyż, żeby cała Europa mogła napawać się widokiem jego męczeństwa.

Na rezonans nie trzeba było długo czekać; cała żydokomuna podniosła wrzask, że „faszyzm” i „stalinowskie metody”, a skoro tak, to już tylko krok od „żądania wyjaśnień”, czyli interwencji. W ten oto sposób ręczne sterowanie może ewoluować od form dyskretnych do ostentacyjnych. Na scenie krajowej profesora Geremka próbował naśladować Tadeusz Mazowiecki; nie wyszło tak widowiskowo, ale jak zwykle - zrobił co tam tylko mógł.

W tej sytuacji brakowało już tylko jakiegoś nieboszczyka w charakterze ofiary reżymu. No i jest. W swoim domu zastrzeliła się Barbara Blida, kiedy ekipa ABW weszła do niej, żeby przeprowadzić rewizję i zatrzymać w związku z podejrzeniami o niebezpieczne związki z mafią węglową.

Ogłupiały Sejm uczcił ją minutą ciszy, a potem, z inicjatywy SLD, przez cały dzień odprawiał coś w rodzaju akademii, której motywem przewodnim była teza, że samobójczyni padła ofiarą zbrodniczej polityki rządu. Tymczasem rząd, najwyraźniej przestraszony własnej odwagi, wysłał szefa ABW... na urlop.

W tej sytuacji politycy SLD, którym samobójstwo Barbary Blidy sprawiło wyraźną ulgę, że przynajmniej ona już niczego nie powie, zapowiedzieli złożenie wniosku o powołanie komisji śledczej. Nietrudno się domyślić, że w ten sposób chcą się zorientować, co też na ich temat wiedzą tajniacy i prokuratura i dzięki tej wiedzy jakoś neutralizować uderzenia z tamtej strony - a poza tym wykorzystać tę dodatkową trybunę do miotania oskarżeń pod adresem rządu, że „morduje papugi”.

Merdia poniosą falę tego świętego oburzenia coraz dalej i dalej i kto wie - może wytworzy się jakiś rodzaj kultu pani Blidy jako męczeńskiej ofiary zbrodniczego reżymu - w sam raz w momencie, gdy wszyscy poczuli się trochę zmęczeni wymaganiami chrześcijańskiej pryncypialności. Akurat razwiedkowy ITI kupił 49% udziałów w „Tygodniku Powszechnym”, więc wszystko jest na najlepszej drodze.

Inna rzecz, że byłby w tym pewien sens, bo pani Blida zachowała się na poziomie. Co tu ukrywać; jakieś proroctwa musiały wspierać Danutę Rinn, kiedy przed laty retorycznie zapytywała - „gdzie ci mężczyźni?”.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michałkiewicz Stanisław Teksty IV 07
Stanisław Michalkiewicz Teksty III 06 III 07 spis tekstów
Stanisław Michalkiewicz Teksty V 07
Michałkiewicz Stanisław Teksty Teksty VI 07
Michałkiewicz Stanisław Teksty VII 07
wyklad 7, 18 IV 07
Inżynieria oprogramowania syllabus IV 07 08, Prywatne, WAT, SEMESTR IV, IO, io, Materiały od Bliźniu
Artykuły Stanisława Michalkiewicza UPR staje w obronie sześciolatków
Stanislaw Michalkiewicz (1)
Konstytucja RP Projekt Stanisława Michalkiewicza
Uboczne użytkowanie lasu (Paweł Staniszewski, Michał Kalinowski)
Spółka chrześcijan z żydami – Stanisław Michalkiewicz
sprawdzian IV 07 08
Stanisław Michalkiewicz Nowych Polaków plemię Wokół nowej Konstytucji Marian Miszalski Zapis rab
Nadchodzi czas skubania Stanislaw Michalkiewicz
Stanisława Michalik Połączenie Różańskiego z Wolińską
Demokracja medialna stanisław michalczyk
Stanisław Michalkiewicz o standardach edukacji seksualnej WHO

więcej podobnych podstron