Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 1 czerwca 2007 | www.michalkiewicz.pl
„Niech całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna” - wołał poeta. I rzeczywiście - wojna w Iraku i Afganistanie, jaką Stany Zjednoczone prowadzą w obronie pokoju i w której uczestniczą nasze dzielne wojska („tam wódz taliby gromi, a wzdycha do kraju”), kosztuje od 200 do 300 mln dolarów dziennie.
Z samego kurzu, jaki powstaje przy przeliczaniu takich pieniędzy, można wykroić niejedną fortunę, a tu przeliczanie odchodzi codziennie. Weźmy takie Chiny. Jak wiadomo, są one państwem miłującym pokój, tak, jak kiedyś odwieczny Związek Radziecki. Z drugiej jednak strony właśnie Chiny są największym nabywcą amerykańskich obligacji, których sprzedażą prezydent Bush finansuje wspomnianą wojnę.
Znaczy - tak naprawdę wojna jest kontynuowana za chińskie pieniądze, co oczywiście nie przeszkadza Chinom pryncypialnie miłować pokój. Jak długo? Tego oczywiście nie wiem, ale jeśli Chińczycy nadal będą kupowali amerykańskie obligacje, to kto wie - może pewnego dnia Amerykanie dojdą do wniosku, iż bardziej opłaca się im sprowokować Chiny do wojny o Tajwan, niż wykupywać te papiery?
W historii już tak bywało; wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, kiedy zorientował się, że Niemcy zostały obłożone gigantycznymi reparacjami wojennymi (spłacanie potężnych rat rocznych miało zakończyć się dopiero w 1955 roku!) i aż trzy pokolenia Niemców zostaną poświęcone na ołtarzu europejskiego pokoju, wykombinował sobie, że taniej będzie pozabijać wierzycieli Niemiec, niż spłacać te długi.
Temu celowi podporządkowany został cały program NSDAP i chociaż w 1932 roku długi Niemiec zostały praktycznie anulowane, Hitler nie uważał za stosowne niczego w swoim programie zmieniać, bo wiedział, że w przeciwnym razie rozpętana przez niego siła, zmiecie go w mgnieniu oka.
Wspominam o tym, żeby pokazać, że to się tylko tak wydaje, iż politycy maszerują na czele narodu. Niekiedy rzeczywiście tak bywa, kiedy w narodzie pojawi się wybitny mąż stanu. Na ogół jednak politycy będący na czele nie tylko nigdzie narodów swoich nie prowadzą, tylko w panice przed nimi uciekają w obawie przed stratowaniem, i to uciekają w stronę, w którą nikt nie patrzy.
Weźmy taką Platformę Obywatelską. Dzięki zagwarantowanej przez razwiedkę przychylności mediów i opiniotwórczej agentury, jechała na wrażeniu, że ma jakiś „program”.
Kiedy jednak na horyzoncie pojawiło się widmo powracających piskorczyków z Aleksandrem Kwaśniewskim na czele, Donald Tusk zrozumiał, że i dla niego kończy się pieriedyszka, że razwiedka bez wahania pozbawi Platformę i życzliwości mediów i współpracy agentury wpływu i szmalcu - bo to wszystko dostanie Kwaśniewski z Olechowskim.
Jakiż ratunek obmyślił, czym postanowił epatować skołowaną publikę? No naturalnie, jakże by inaczej - „konferencją programową”. Bardzo to oczywiście się chwali, tylko czy konferencja programowa odpowie na pytanie, w jaki sposób utrzymać płynność finansową państwa bez powiększania długu publicznego?
Jeśli nie - to jej ustalenia możemy spokojnie włożyć między bajki, ponieważ sprowadzą się one tylko do ewentualnego ustalenia odmiennego sposobu rabowania nieszczęsnych „obywateli”. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze - czy taki, dajmy na to, pan senator Stefan Niesiołowski, jest w stanie wymyślić coś mądrzejszego?
Aleksander Kwaśniewski przynajmniej ma program jasny. Wracamy do III Rzeczypospolitej, w której wszystkim nam było tak dobrze, a której prawdziwa konstytucja, zaprojektowana przez ojców założycieli przy okrągłym stole, ufundowana była na prostej zasadzie: my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych.
W tak zorganizowanym państwie nie trzeba wymyślać żadnych „programów”, tylko dbać o dyskrecję i utrzymywać dobre stosunki z Michnikiem, żeby w „Gazecie Wyborczej” intonował odpowiednie akty strzeliste i hymny, powtarzane potem przez trzodę utytułowanych półinteligentów.
W takiej sytuacji nawet płomienni kontestatorzy w rodzaju pana Andrzeja wiedzą, że kontestować trzeba dopóty, dopóki nie zostanie się dopuszczonym do sitwy. Wtedy wystarczy już tylko straszyć, a przede wszystkim doić wszystko, co tylko ma jakąś dójkę.
Dlatego jest bardzo prawdopodobne, że to właśnie on może okazać się najsłabszym ogniwem obecnej koalicji, zwłaszcza kiedy Aleksander Kwaśniewski, to znaczy - razwiedczykowie - zdecydują się właśnie jego zatwierdzić na przywódcę chłopów polskich. W takiej sytuacji trzeba będzie tylko wymyślić jakieś nowe sposoby golenia małp bez przerywania im snu o potędze, ale takie rzeczy ustala się dyskretnie, bez żadnych „konferencji programowych”.
Wydaje się, że i lekarze zrozumieli, iż teraz, gdy Niemcy przeszły w Polsce na ręczne sterowanie, a tutejsza razwiedka włączyła się do akcji w całej rozciągłości, można nacisnąć bez zahamowań. Nie twierdzę oczywiście, że OZZL wszedł z razwiedką w jakąś konfidencję; co to, to nie. Po prostu zrozumiał, że „oto jest dzień, który dał nam Pan”.
Idiotyzm istniejącego modelu państwa jest oczywisty dla każdego myślącego człowieka, a w takiej sytuacji zorganizowanie w Polsce gwałtownych rozruchów, które zmusiłyby rząd do użycia broni, jest dla niemieckiej, czy rosyjskiej razwiedki zadaniem nader prostym i łatwym.
Lekarze zapowiadają składanie wypowiedzeń, jeśli subito nie dostaną potężnych podwyżek. W tej eskalacji żądań widzę cień nadziei na częściową przynajmniej zmianę modelu państwa. Przy wysokich wynagrodzeniach lekarzy, dla biurokracji zostanie już tak niewiele, że może ona uznać utrzymywanie dotychczasowego modelu ochrony zdrowia za nieopłacalny i zgodzi się na prywatyzację.
W tej sytuacji jedyną niewiadomą jest tylko to, która grupa społeczna zostanie wytypowana do obdarcia ze skóry. Dotychczasowe doświadczenia wskazują, że prawdopodobnie kierowcy.
Nasi okupanci doskonale czują, że jeśli już ktoś kupił sobie samochód, to - po pierwsze - pokazał, że ma jakieś pieniądze, a po drugie - że będzie jeździł, nawet za cenę odjęcia sobie od ust. Dlatego wszystkie dotychczasowe poszukiwania forsy, prowadziły naszych okupantów właśnie w stronę tej grupy społecznej, która z jednej strony łatwa jest do zidentyfikowania, ale z drugiej - niezorganizowana i dlatego pozbawiona wszelkiego politycznego wpływu.
Doszło do tego, że niektórzy ambicjonerzy postanowili na plecach kierowców przejść do historii. Po pomysłach konfiskowania samochodów za promille, po „podatku Religi”, przyszła kolej na troskę o zdrowie.
Doktor Hoc, poseł PiS z Koszalina, postanowił zasłużyć się Polsce nałożeniem na kierowców zakazu palenia we własnych samochodach, pod rygorem kar pieniężnych. Czy siostra przełożona nie za bardzo się rozdokazywała? Oj, hoc, hoc!
Stanisław Michalkiewicz
Stare rachunki na nowo
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2 czerwca 2007 | www.michalkiewicz.pl
Cały świat wstrzymuje oddech, bo przecież to właśnie dzisiaj mija termin ultimatum, jakie poseł Jerzy Szmajdziński z Sojuszu Lewicy Demokratycznej przedstawił ministrowi Spraw Wewnętrznych Januszowi Kaczmarkowi. To ultimatum, nawiasem mówiąc, jest najlepszym dowodem na to, że demokracja w Polsce nie jest zagrożona.
Spróbujmy tylko wyobrazić sobie, ze, dajmy na to, w roku 1982, ktoś postawiłby takie ultimatum ówczesnemu ministrowi Spraw Wewnętrznych, generałowi Kiszczakowi. Jeśli nawet przeżyłby ten eksperyment, to niezawisły sąd wsadziłby go do lochu za obrazę majestatu.
Przeszliśmy od tamtych czasów długą drogę, razem z posłem Szmajdzińskim, który najwyraźniej zapomniał, że w tamtych czasach, jako przywódca hunwejbinów ze Związku Młodzieży Socjalistycznej, tamte „surowe prawa” frenetycznie oklaskiwał.
Ale mniejsza już o pana posła Szmajdzińskiego i jego selektywną pamięć, bo jego ultimatum dotyczy kont, jakie politycy Sojuszu Lewicy Demokratycznej mieliby posiadać w szwajcarskich bankach. Pan minister Kaczmarek odgraża się, że wszystko powie, ale dopiero przed niezawisłym sądem. Wygląda na to, że nieprędko dowiemy się prawdy, bo czyż niezawisły sąd nie ma instynktu samozachowawczego?
Ten instynkt samozachowawczy sprawia, że do dzisiejszego dnia nie dowiedzieliśmy się niczego o pieniądzach, jakie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza przelewała na szwajcarskie konta w latach 1972-1990.
Pochodziły one z Peweksu, dysponującego rozbudowana siecią sklepów, w których za dewizy można było kupić towary niedostępne na rynku. Musiały to być spore sumy, skoro tylko jednego dnia PZPR potrafiła przekazać 22 miliony franków szwajcarskich i 750 tysięcy dolarów. A przecież proceder trwał 18 lat!
Gdzie te pieniądze, kto ma do nich dostęp, jaki robi z nich użytek? Tego nie wiemy, bo w 1996 roku prezydent Kwaśniewski postawił wszystkim ultimatum: jeszcze jedno słowo na ten temat, a zarządzi „lustrację totalną”. Tamto zaklęcie najwyraźniej podziałało, skoro nikt w tej sprawie się nie zająknął aż do dnia dzisiejszego.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 8.49 i powtarzany o 16.50. Powyższy komentarz został wyemitowany w piątek 1 czerwca 2007.
W przededniu Dnia Konfidenta
Artykuł · „Nasz Dziennik” · 2007-06-04 | www.michalkiewicz.pl
Jak szybko mija czas! Ani się obejrzeliśmy, a tu już w poniedziałek minie 15 lat od obalenia rządu premiera Jana Olszewskiego, który na wezwanie Sejmu podjął próbę ujawnienia agentury w strukturach państwa.
Ta rocznica nabrała dzisiaj dodatkowej aktualności, bo na skutek wyroku Trybunału Konstytucyjnego, uznającego ustawę lustracyjną za częściowo sprzeczną z konstytucją, wróciliśmy do punktu wyjścia, to znaczy do stanu, jaki wytworzył się w roku 1992, również na skutek orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który uchwałę lustracyjną Sejmu z 28 maja 1992 roku uznał za sprzeczną z konstytucją.
Jak już dzisiaj wiemy z ujawnionych protokołów przesłuchań Jacka Kuronia przez płk Jana Lesiaka, Jacek Kuroń w roku 1985 i później, za pośrednictwem tego oficera, przedstawił ówczesnej władzy polityczną ofertę.
Jeśli władza dyskretnie pomoże lewicy laickiej w wyeliminowaniu z podziemnych struktur wszelkiej „ekstremy”, to lewica laicka ze swej strony udzieli ludziom władzy gwarancji zachowania pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych oraz gwarancji zachowania „zdobyczy”, którymi komunistyczna nomenklatura właśnie się uwłaszczała, rabując majątek państwowy i zakładając „stare rodziny”.
Lewica laicka, której Jacek Kuroń był wybitnym przedstawicielem, to dawni stalinowcy, którzy w różnych momentach zerwali z partią, a nawet wystąpili przeciwko niej, tworząc jeden z nurtów opozycji demokratycznej. Eliminacja „ekstremy”, czyli konkurentów politycznych była lewicy laickiej potrzebna nie tylko gwoli zaspokojenia ambicji uznania jej za jedyną reprezentantkę polskiego społeczeństwa, ale również - przeprowadzenia delikatnej operacji w sferze tak zwanej „nadbudowy”.
O ile bowiem pierwsza „Solidarność” była tworzona od dołu, o tyle Solidarność „odrodzona” na podstawie umowy okrągłego stołu, była tworzona od góry, na zasadzie certyfikatu, jaki lewica laicka wystawiała przy użyciu, że tak powiem Lecha Wałęsy, będącego wtedy jeszcze umiłowaną duszeńką. W ten prosty sposób „ekstrema” została wyeliminowana, zaś „drużyna Lecha Wałęsy” zaczęła „współrządzić” krajem.
W ramach tego współrządzenia do archiwów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych udała się czteroosobowa komisja, zwana „komisją Michnika”, która przez kilka miesięcy czegoś tam szukała, ale do dzisiaj nie wiadomo czego, bo nie tylko nigdy tego nie wyjaśniła, ale też nie pozostawiła po sobie żadnych śladów, chyba, żeby za taki ślad uznać np. to, że z teczki „drogiego Bronisława” pozostały jedynie same okładki - ale oczywiście pewności żadnej nie ma.
Coś jednak mogło być na rzeczy, bo oto 6 kwietnia 1990 roku poseł OKP Roman Bartoszcze, podczas plenarnych obrad Sejmu powiedział, że opóźnienia decyzji o przejęciu przez państwo majątku po rozwiązanej właśnie PZPR, są działaniem celowym, mającym umożliwić zniszczenie dokumentów świadczących o współpracy wielu osobistości ze Służbą Bezpieczeństwa.
Na te słowa zerwał się na równe nogi poseł OKP Bronisław Geremek, nawołując posła Bartoszcze do natychmiastowego odwołania tego zarzutu. Poseł Bartoszcze obstawał jednak przy swoim, wobec tego poseł Geremek zwrócił się do premiera o wszczęcie postępowania wyjaśniającego.
Niczego jednak nie wyjaśniono, bo nie było takiej potrzeby; oto 11 kwietnia 1990 roku poseł Bartoszcze oświadczył, że jego poprzednia wypowiedź została niewłaściwie zrozumiana, bo tak naprawdę chodziło mu o poparcie apelu pana premiera Mazowieckiego o oddzieleniu „grubą kreską”. Co się stało między 6 a 11 kwietnia 1990 roku? Czyżby poseł Bartoszcze w biały dzień zobaczył diabła w straszliwej postaci?
Tymczasem, po przejęciu prezydentury od generała Wojciecha Jaruzelskiego przez Lecha Wałęsę, po mieście zaczęły krążyć pogłoski o jakiejś „liście Milczanowskiego”, którą minister Spraw Wewnętrznych miał sporządzić dla Biura Bezpieczeństwa Narodowego Kancelarii Prezydenta, a która zawierała personalia konfidentów, zarówno ze sfer politycznych, jak i opiniotwórczych. Żadne konkrety jednak nie wyciekały na zewnątrz, więc o ewentualnym robieniu użytku z listy można było wnioskować jedynie na podstawie decyzji personalnych: awansów i degradacji.
Pewna zmiana sytuacji nastąpiła w początkach roku 1992, kiedy to Antoni Macierewicz, jako minister Spraw Wewnętrznych w rządzie premiera Olszewskiego, zaprosił do MSW dziennikarzy na konferencję prasową, podczas której poinformował o powołaniu specjalnego zespołu archiwistów, którzy przygotują lustrację funkcjonariuszy publicznych, oczywiście na podstawie odpowiedniej ustawy.
Ustawy jednak jakoś nie było, a tymczasem w kwietniu 1992 roku Krzysztof Wyszkowski, podówczas doradca premiera, powiedział publicznie, iż traktat polsko-niemiecki o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy jest niesymetryczny na niekorzyść Polski, ponieważ min. Krzysztof Skubiszewski był przez stroną niemiecką straszony ujawnieniem jego agenturalnej przeszłości. Było to poważne oskarżenie ministra właściwie o zdradę stanu, ale ku powszechnemu zdumieniu, wszyscy udali, że nie słyszą.
W takiej sytuacji poseł Unii Polityki Realnej Janusz Korwin-Mikke 28 maja 1992 roku przedłożył Sejmowi projekt uchwały nakazującej ministrowi Spraw Wewnętrznych przekazanie Sejmowi informacji, kto z posłów, senatorów, ministrów i wojewodów był w przeszłości tajnym współpracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa bądź Służby Bezpieczeństwa.
Uchwała ta nie przewidywała żadnych sankcji wobec kogokolwiek; chodziło bowiem tylko o ujawnienie agenturalnych epizodów w życiorysach państwowych dygnitarzy, żeby nie mogli być przez nikogo z tego powodu szantażowani i nie robili żadnych potajemnych ustępstw, za które Polska będzie musiała w przyszłości zapłacić.
Uchwała została przez Sejm przyjęta, wywołując mieszane uczucia. Jedni posłowie nie ukrywali radości podczas gdy inni, np. poseł Jacek Kuroń, czy poseł Jerzy Ciemniewski - nie ukrywali oburzenia. Poseł Ciemniewski, obecnie sędzia Trybunału Konstytucyjnego, nawet „zrzekł się” mandatu, to znaczy tak krzyczał opuszczając salę sejmową. Naturalnie niczego się nie zrzekł, bo wkrótce objął nawet przewodnictwo komisji sejmowej, badającej prawidłowość wykonania uchwały lustracyjnej przez min. Macierewicza, ale katońska pozę zademonstrował.
Tymczasem min. Macierewicz, uznając widocznie, że przedłożenie Sejmowi żądanej informacji, która stanowiła tajemnicę państwową, wymaga jakichś pełnomocnictw mocniejszych, niż uchwała, próbował stworzyć ad hoc jakąś komisję, czy coś w tym rodzaju, ale bez skutku.
3 czerwca 1992 r. złożył wizytę w Belwederze, podczas której prezydent Wałęsa próbował uzyskać od niego zapewnienie, że „wszystko będzie w porządku”. Warto i dzisiaj obejrzeć telewizyjna relację z tamtej rozmowy, bo więcej ona wyjaśnia, niż słowa, które wtedy padły.
Następnego dnia, tj. 4 czerwca 1992 roku w godzinach rannych, min. Macierewicz zjawił się w Sejmie z trzema rodzajami zapieczętowanych kopert, opatrzonych nadrukiem „Tajne specjalnego znaczenia”.
Jedne z nich dostarczył członkom Prezydium Sejmu, drugie - przewodniczącym klubów i kół poselskich, a trzecie - wszystkim posłom i senatorom. W tych ostatnich kopertach znajdowała się informacja o stanie zasobów archiwalnych MSW, z której wynikało, iż część dokumentów została zniszczona, ale przedtem ich zawartość została utrwalona na mikrofilmach w co najmniej trzech kompletach i że dwa z tych kompletów znajdują się „za granicą”, a jeden - „w kraju”.
Nietrudno było się domyślić, że jeden z „zagranicznych” kompletów mikrofilmów jest w Moskwie, a drugi - prawdopodobnie w Koblencji, gdzie mieści się główne archiwum Republiki Federalnej Niemiec. Zagadkowe natomiast było sformułowanie o trzecim, który miał być „w kraju”. Gdyby był w sejfie MSW, to prawdopodobnie tak by to było sformułowane. Natomiast określenie „w kraju” mogło oznaczać, że jest on poza MSW, w posiadaniu jakiejś mafii, która traktuje go jako swego rodzaju gwarancję bezpieczeństwa, a może nawet kontroli nad agentami.
W kopercie dostarczonej przewodniczącym klubów i kół poselskich były 64 fiszki z nazwiskami osób odnotowanych w archiwach MSW jako tajni współpracownicy lub kontakty operacyjne UB lub SB, zaś w kopercie trzeciej, którą otrzymali członkowie Prezydium Sejmu, znajdowała się informacja, iż w archiwach MSW w charakterze tajnego współpracownika zarejestrowany jest prezydent Lech Wałęsa i marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski.
Tego dnia w Sejmie panowała atmosfera gorączkowego wyczekiwania. Niektórzy przewodniczący klubów i kół poselskich od razu otworzyli koperty i udostępnili zawarte tam informacje członkom swoich klubów i kół, ale jeden postąpił inaczej. Zwołał posiedzenie klubu i zanim złamał pieczęcie, wezwał dawnych konfidentów, żeby sami się ujawnili. Powstała zabawna sytuacja, bo wstało kilku posłów, a po otwarciu koperty okazało się, że jeden z nich wstał „niepotrzebnie”. W ten sposób narodziło się podejrzenie, że konfidenci SB przejęci przez Urząd Ochrony Państwa nie zostali wówczas ujawnieni.
Charakterystyczne było w tym dniu również zachowanie prezydenta Wałęsy. W godzinach rannych przekazał do Polskiej Agencji Prasowej utrzymane w duchu pokory oświadczenie, że wprawdzie w młodości podpisał był jakieś tam dokumenty, ale zawsze kochał Polskę i chciał dobrze.
Kiedy jednak okazało się, że czas mija, a premier Jan Olszewski nie wykazuje żadnej inicjatywy, to oświadczenie zostało z PAP wycofane, a wkrótce pojawiła się wiadomość, iż prezydent skierował do Sejmu wniosek o natychmiastowe odwołanie rządu. Dzisiaj już wiemy, że ten wniosek został politycznie przygotowany jeszcze w nocy z 3 na 4 czerwca, podczas tzw. „nocnej zmiany”, ale widocznie prezydent Wałęsa nie był do końca pewien rozwoju wypadków i stąd ta poranna „pokorna” deklaracja.
Rząd został odwołany i to do tego stopnia, że nazajutrz wiceminister Milczanowski nie wpuścił do gmachu MSW swego formalnego zwierzchnika, min. Macierewicza. Opowiadano sobie wówczas w Warszawie w charakterze dowcipu, że pan Milczanowski jest buddystą i to w jakiejś radykalnej postaci, która stoi na gruncie skrajnego solipsyzmu, w związku z czym mógł potraktować ministra Macierewicza jako upiora, wobec którego nie ma żadnych zobowiązań.
Jeśli pominąć ten buddyzm, to taki sposób postępowania miał wszelkie cechy zamachu stanu i pewnie gwoli zatarcia tego niemiłego wrażenia „drogi Bronisław” o próbę przeprowadzenia zamachu stanu oskarżył był Jana Olszewskiego. Była to niestety nieprawda, ale tym chętniej oskarżenie to zostało podchwycone przez niektóre media z „Gazetą Wyborczą” na czele, gdzie nawet narodowa poetessa dołożyła sobie liść do wieńca sławy, na tzw. społeczne zamówienie publikując okolicznościowy wierszyk pod tytułem „Nienawiść”.
Trudno się temu dziwić, skoro jeden sławny dzisiaj publicysta telewizyjny 4 czerwca chwyciwszy na korytarzu sejmowym prezydenta Wałęsę za rękaw błagał: „panie prezydencie, niech pan nas ratuje!”. Kogo jeszcze miał na myśli mówiąc „nas” - może kiedyś nam powie? Zresztą - co tam publicysta, niechby i sławny, kiedy przecież sam Adam Michnik oświadczył, że w Polsce rządzonej przez Olszewskiego i Macierewicza „nie czuł się bezpiecznie”. No jasne - gdzież bezpieczniej, jeśli nie w służbie bezpieczeństwa? I oświeci i uspokoi…
Po tym przesileniu rządowym rozpoczęła się operacja, która Kurt Vonnegut porównywał kiedyś do łagodnych pieszczot po orgazmie zwycięstwa, czyli tak zwanego „przeczesywania terenu”.
W tym przypadku przybrało ono postać z jednej strony sejmowej komisji, mającej zbadać, czy min. Macierewicz wykonał uchwałę lustracyjną prawidłowo, a z drugiej - postać Trybunału Konstytucyjnego, który miał uchwałę lustracyjną Sejmu pozbawić mocy obowiązującej pod pretekstem jej niezgodności z konstytucją.
O ile mi wiadomo, praca sejmowej komisji polegała m.in. na lekturze dokumentów dotyczących osób umieszczonych na „liście Macierewicza”, żeby na tej podstawie ocenić, czy ich umieszczenie tam było zasadne, czy nie.
Na podstawie rozmów z niektórymi posłami uczestniczącymi w tej komisji mogę powiedzieć, że dokumenty, z którymi oni się zapoznali, uzasadniały uznanie tych osób za tajnych współpracowników UB i SB w stu procentach. Jednakże komisja została zdominowana przez polityków wrogich lustracji, którzy nie dążyli do ustalenia żadnej prawdy, tylko wykonywali zadanie pogrążenia i lustracji i znienawidzonego Macierewicza.
Najwyraźniej podobną misją został obarczony niezawisły Trybunał Konstytucyjny. Wprawdzie komisja pod przewodnictwem posła Ciemniewskiego uchwaliła, że Macierewicz uchwałę lustracyjną wykonał „źle”, ale dopóki ona obowiązywała, to zawsze ktoś mógł wykonać ją inaczej, a nawet „dobrze”.
Ta możliwość spędzała sen z powiek szermierzom jawności życia publicznego, którzy doznać mogli ukojenia tylko w przypadku uchylenia znienawidzonej uchwały. Tu jednak wyłonił się pewien problem prawny, że zgodnie z konstytucją i ustawą TK mógł badać zgodność z konstytucja ustaw i innych „aktów prawnych”. Tymczasem uchwała Sejmu nie była „aktem prawnym” w rozumieniu ustawy, ponieważ była adresowana do konkretnego człowieka - ministra Spraw Wewnętrznych - podczas gdy „akt prawny” skierowany jest do nieokreślonej liczby adresatów.
Trybunał zatem nie powinien w ogóle uchwałą lustracyjną się zajmować - i na takim właśnie stanowisku stanął prof. Wojciech Łączkowski, pisząc swoje votum separatum do wyroku. Jednak większość sędziów TK przeszła nad tymi wątpliwościami do porządku i uznała uchwałę za sprzeczną z konstytucją. Z tej gorliwości w wypełnieniu misji doszło do sytuacji tragikomicznej.
Oto Trybunał zamknął rozprawę o godz. 14:30, zapowiadając ogłoszenie wyroku na godz. 16:00. I rzeczywiście - po upływie półtorej godziny Trybunał nie tylko się naradził, nie tylko zredagował orzeczenie, nie tylko sporządził uzasadnienie, ale jeszcze maszynistka zdążyła je przepisać aż na 30 stronach maszynopisu!
Na widok takiego stachanowskiego tempa stawający przed TK z ramienia Sejmu mec. Maciej Bednarkiewicz zauważył z goryczą, że gdyby Trybunał odroczył ogłoszenie wyroku chociaż o jeden dzień to zachowane zostałyby chociaż pozory przyzwoitości. Wtedy jednak Trybunał najwidoczniej stał na stanowisku, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”.
I tak to się wtedy skończyło, no a teraz, po 15 latach historia się powtórzyła. Może by tak 4 czerwca ustanowić świętem konfidenta?
Stanisław Michalkiewicz
Sprawiedliwość społeczna
Felieton · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-06-05 | www.michalkiewicz.pl
Podobno Pan Bóg tylko dlatego nie zsyłał kolejnych potopów na krnąbrną ludzkość, że przekonał się o całkowitej bezskuteczności pierwszego potopu.
Coś musi być na rzeczy, skoro również św. Faustyna Kowalska zanotowała w swoim „Dzienniczku” jak to pewnego razu Pan Jezus opowiadał jej, w jaki sposób postępuje z zatwardziałymi grzesznikami.
Upominam ich - mówił - głosem sumienia, upominam ich głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody mogące doprowadzić człowieka do opamiętania, a kiedy nic nie pomaga - spełniam wszystkie ich pragnienia.
Te słowa uświadamiają nam, jak wiele naszych pragnień musi być nie tylko niemądrych, ale wręcz niebezpiecznych dla nas samych. Wspominał o tym zresztą i Platon, wołając: „nieszczęsny, będziesz miał to, czegoś chciał!”
Do takich pragnień należy niewątpliwie sprawiedliwość społeczna. Z pozoru nie wydaje się ona niczym szkodliwym, ani tym bardziej niebezpiecznym. Przeciwnie - wydaje się spełnieniem ideału w stosunkach między ludźmi.
Jednak po bliższym oglądzie dostrzegamy w niej niepokojące szczegóły, w których, jak wiadomo, tkwi diabeł. Niepokoi już sama nazwa: sprawiedliwość społeczna. Dodany do rzeczownika przymiotnik wskazuje, że sprawiedliwość społeczna musi czymś istotnym różnić się od sprawiedliwości zwyczajnej, bo w przeciwnym razie mówilibyśmy po prostu o sprawiedliwości.
A cóż takiego może się w sposób istotny różnić od zwyczajnej sprawiedliwości? Najprędzej niesprawiedliwość, czyli jej przeciwieństwo? A to ci dopiero siurpryza! Czyżby sprawiedliwość społeczna była rodzajem niesprawiedliwości?
Sprawiedliwość została zdefiniowana przez starożytnego prawnika rzymskiego Ulpiana, jako „niezłomna i stała wola oddawania każdemu tego, co mu się należy”.
No a sprawiedliwość społeczna? Różni się od zwyczajnej sprawiedliwości tym, że o ile u Ulpiana mówimy o każdym z osobna, to w przypadku sprawiedliwości „społecznej” mamy do czynienia nie z jednostkami, a z grupami ludzkimi.
W przypadku sprawiedliwości społecznej mówimy o interesach grupowych. Widzimy zatem, ze sprawiedliwość społeczna wymusza na nas kolektywistyczne podejście do rzeczywistości; człowiek przestaje być samodzielną jednostką, stając się tylko fragmentem grupy będącej podmiotem działań sprawiedliwościowych.
No dobrze, ale w takim razie na czym polega sprawiedliwość społeczna? Wszystko wskazuje na to, że w jej przypadku chodzi o wywieranie przez jedna grupę społeczną nacisku na władzę publiczną, by ta stworzyła grupie naciskającej pozory legalności dla rabunku współobywateli.
Wyobraźmy sobie, że wszyscy zarabiający poniżej średniej krajowej skrzykują się w grupę pod nazwą „Róbmy sobie na rękę” i demonstrują przed Kancelarią Premiera, żeby rząd dwukrotnie podniósł im zarobki. Ponieważ uczestnicy związku „Róbmy sobie na rękę” wykonują różne zajęcia, ich żądanie sprowadza się do tego, by rząd zmusił ich kontrahentów do wyższego opłacania ich usług.
W normalnych warunkach, to znaczy przy respektowaniu reguł zwyczajnej sprawiedliwości, ludzie ci musieliby przekonać kontrahentów do wyższego opłacania ich usług. Dlaczego tego nie robią? Prawdopodobnie dlatego, że nie są pewni, czy by się im to udało, tzn. - czy by swoich kontrahentów przekonali.
Wolą zatem przekonywać rząd, który jest partnerem o tyle łatwiejszym, że sam nie ponosi kosztów swojej zgody, a poza tym przemawia do niego argument politycznej korupcji; jeśli zgodzisz się na nasze żądania, będziemy na ciebie głosowali.
Gdyby każdy z uczestników ruchu „Róbmy sobie na rękę” odwiedził swojego kontrahenta i próbował wymusić na nim zapłatę haraczu, zostałby aresztowany za próbę kradzieży zuchwałej, a gdyby groził użyciem przemocy - być może nawet za usiłowanie rabunku.
Nikomu nie przyszłoby też do głowy nazywanie takiej próby wymuszenia praktykowaniem sprawiedliwości. Jeśli jednak zrobi to za pośrednictwem organu władzy publicznej, tzn. jeśli wynajmie sobie ten organ w charakterze pomocnika lub pośrednika - nagle ten sam rabunek zostaje nobilitowany do rangi czynu świętej sprawiedliwości, tzn. pardon - nie „świętej”, tylko „społecznej”.
Czy jednak rabunek przestaje być rabunkiem jeśli zainteresowany nie dokonał go osobiście, tylko za pośrednictwem wynajętego rabusia? Oczywiście nie, zatem mamy dowód, iż tak zwana sprawiedliwość społeczna jest tylko inną, elegancką nazwą rabunku.
Dlaczego w takim razie cieszy się ona takim uznaniem, a rabunkowe działania, podejmowane w ramach „urzeczywistniania sprawiedliwości społecznej” korzystają z ochrony prawnej?
Przyczyna, jak się wydaje, tkwi w tym, ze we współczesnych państwach, w których korupcja polityczna przestała być patologicznym marginesem, a stała się podstawową zasadą rządzenia, następuje zacieranie związku przyczynowego między rabunkiem współobywateli, a korzyścią rabujących. Rabunkiem współobywateli zajmuje się władza publiczna i ona też rozdziela zrabowane łupy.
To właśnie sprawia, ze wielu ludzi nie potrafi już dostrzec związku przyczynowego. Jak zauważył pewien myśliciel, gdyby ból odzywał się dopiero po roku, znacznie więcej ludzi uderzałoby się młotkiem w palce. Toteż wielu zwolenników sprawiedliwości społecznej twierdzi, ze jest to tylko forma redystrybucji dochodu narodowego.
To akurat prawda. Taka redystrybucja, czyli wtórny podział, jest oczywiście konieczna, ale można dokonywać jej na dwa sposoby: albo pod przymusem i poprzez budżet państwa, albo dobrowolnie i poprzez rynek.
W pierwszym przypadku mamy do czynienia ze „sprawiedliwością społeczną”, w drugim - ze zwyczajną.
Stanisław Michalkiewicz
Z płonącymi policzkami...
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-06-06 | www.michalkiewicz.pl
„Siekiera motyka bomba świder, cały kraj okryty wstydem” - śpiewa dziś warszawska ulica. Nawiązuje w ten sposób do kampanii prowadzonej przez obrońców demokracji, którzy codziennie dostarczają zagranicznej prasie informacji, jak to faszystowski reżym Kaczyńskich kompromituje Polskę w oczach Europy i świata.
Najpierw wstydziliśmy się za europosła Macieja Giertycha, który ośmielił się nie wierzyć w teorię Darwina, za co został zbiorowo potępiony przez późniejszych sygnatariuszy ruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa w sprawie lustracji.
Skarcił go nawet Jego Ekscelencja abp Józef Życiński, bo jużci, jakże tu nie dowierzać Darwinowi? W Darwina trzeba wierzyć co najmniej tak mocno, jak w oczyszczające właściwości popiołu z krowy. Taki jest dzisiaj rozkaz i cały miłujący prawdę świat naukowy karnie się do niego stosuje.
Potem wstydziliśmy się za lustrację, jak to w środku Europy, w biały dzień łamie ona podstawowe prawa człowieka, obdzierając go z godności. Na gościnnych łamach „Gazety Wyborczej”, która nigdy non erubescit, wytknął to nieubłaganym palcem Jego Ekscelencja, przypominając, iż godność ważniejsza jest od prawdy, bo w końcu „cóż to jest prawda” - jak zauważył pewien prokurator.
Wkrótce przyszło wstydzić się przed całą Europą, kiedy to Sejm, na przekór europejskim standardom, o mały włos nie zmienił konstytucji przez delegalizację aborcji. „Ha, będą ze wstydu się wiły dziewki fabryczne, brzuchate kobyły, krzywych pędraków sromne nosicielki” - załamywał ręce poeta.
Następnie wstydziliśmy się, że z powodu samobójstwa pani Barbary Blidy IV Rzeczpospolita splamiła sobie ręce krwią, aż wreszcie przyszło najgorsze - pani Ewa Sowińska, piastująca urząd Rzecznika Praw Dziecka w rozmowie z przedstawicielami tygodnika „Wprost” wyraziła przypuszczenie, ze filmy dla dzieci o tak zwanych „Teletubisiach” mogą propagować homoseksualizm.
Od śmiechu zatrząsł się cały świat - od Korei Północnej aż po Kubę, a bawiący akurat w Polsce Rzecznik Praw Człowieka Unii Europejskiej nabrał takiego obrzydzenia do tubylców, że nawet odstąpił od napiętnowania pani Sowińskiej.
Jakby tego było mało, to jeszcze lekarze i nauczyciele tak mało zarabiają, że aż wstyd. Nic też dziwnego, że wszyscy zastrajkowali. To znaczy nie wszyscy, tylko ci zatrudnieni w państwowych szpitalach i w państwowych szkołach, a nawet przedszkolach.
Oczywiście wszystkich z tego powodu zżera wstyd, a najbardziej chyba zżerał ministra zdrowia prof. Zbigniewa Religę. Okazało się, że z tego wszystkiego dostał raka i poszedł na operację płuc.
Operacja się udała i to jest jedyny powód do satysfakcji w oceanie wstydu, w jakim pogrążony jest kraj. To znaczy nie jedyny - bo właśnie GUS doniósł, że wskaźnik wzrostu gospodarczego przekroczył w pierwszym kwartale 7%, głównie z powodu inwestycji i wzrostu eksportu.
Niby dobrze, ale to też sprawa jakby wstydliwa, bo cóż z tego, że wzrost, kiedy przy Kaczyńskich? Gdyby taki wzrost wystąpił przy „drogim Bronisławie”, albo niechby i przy Aleksandrze Kwaśniewskim, to co innego, ale akurat nie chciał wtedy występować. Co za hańba, co za wstyd!
Na domiar złego, pierwszego czerwca, kiedy na całym postępowym świecie dzieci oglądają Teletubisie i w ramach zaprawy do postępu mimowolnie homoseksualizują („Po co ci Leoś to wszystko, ta Polska - niech ją gryzą. Ty spróbuj może homo się zseksualizuj!”), w Polsce upływa właśnie termin ultimatum, jakie Sojusz Lewicy Demokratycznej przedstawił ministrowi Spraw Wewnętrznych, Januszowi Kaczmarkowi.
Jeśli do tego dnia nie ogłosi wszystkiego, co wie o tajnych kontach polityków lewicy w Szwajcarii, to SLD poda go do niezawisłego sądu. Pan minister Kaczmarek odgraża się, że owszem, wszystko powie, ale dopiero przed niezawisłym sądem.
Czyż to nie wstyd? Żeby chociaż przed sądem morskim, którym chłopów straszył gminny pisarz Zołzikiewicz z sienkiewiczowskich „Szkiców węglem” - ale przed niezawisłym?
Świat zatrząsł się z oburzenia, bo jakże tu nie trząść się z oburzenia, kiedy w ostatnim dniu maja niezawisły sąd w Katowicach skazał dowódcę plutonu specjalnego ZOMO, który w początkach stanu wojennego zastrzelił 9 górników z kopalni „Wujek” i ranił kilkudziesięciu, na 11 lat więzienia. Słyszane to rzeczy? Przecież ci ludzie pomagali wtedy generałowi Jaruzelskiemu i Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego ocalać kraj narodowo.
Oooo, teraz już tylko patrzeć, aż reżym w zuchwałości swojej dopuści się napojenia goryczą samego premiera-generała, który w przeczuciu najgorszego właśnie poskarżył się rosyjskiej telewizji na prześladowania, jakich doznaje.
„Wstyd, wstyd, palący wstyd, jakoweś fata nas pędzą” - prorokował poeta w „Weselu”. Jedynym promykiem nadziei w tunelu wydaje się w tej sytuacji diagnoza, że reżym Kaczyńskich jest tylko epizodem.
Cóż jednak w tego, kiedy autorem tej diagnozy jest Aleksander Kwaśniewski, który podczas 10 lat swojej prezydentury zdążył nas przyzwyczaić, że nigdy nie wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie?
Stanisław Michalkiewicz
Antyglobaliści to antysemici!
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-06-06 | www.michalkiewicz.pl
„Wot Gitler, kakoj to durak. On się przechwalał zbrodnią swoją. A mudriec, to by sdiełał tak: nu czto, że gdzieś koncłagry stoją? Nu czto, że dymią krematorią? Toż w nich przetapia się historia!” - pisał Janusz Szpotański w „Carycy i zwierciadle”, wkładając w usta Carycy Leonidy taka polemikę z marszałem Greczką.
Te nauki najwyraźniej wzięli sobie do serca antyglobaliści i bez ostentacji, ale coraz skuteczniej zwalczają wpływy lobby żydowskiego w polityce światowej. Niby lobby żydowskie wcale ich nie obchodzi, niby występują tylko przeciwko Bushowi, albo w ogóle „wojnie”, ale przecież wszyscy pamiętają spostrzeżenie Patryka Buchanana, który, jako kandydat na prezydenta USA zauważył, co prawda pół żartem, ale przecież i pół serio, że „Waszyngton to terytorium okupowane przez Izrael”.
Jest publiczną tajemnicą, że polityka USA realizowana jest pod dyktando niezwykle tam wpływowego lobby żydowskiego, które używa amerykańskiej potęgi w interesie Izraela. Ogon wywija psem, ale oczywiście głośne mówienie o tym, albo, nie daj Boże, otwarty sprzeciw, jest - po pierwsze - niebezpieczny, a po drugie - spowodowałby odcięcie od forsy.
Antyglobaliści zatem starannie swój antysemityzm skrywają, dzięki czemu „prasa międzynarodowa”, a nawet tak czujna „Gazeta Wyborcza” pisze o nich nawet życzliwie, a forsę doją od samego „filantropa”. Sprytnie, bardzo sprytnie, a to ci dopiero cwaniacy!
Stanisław Michalkiewicz
Drodzy Czytelnicy i Goście Forumowi!
Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 2007-06-06 | www.michalkiewicz.pl
Mija okrągły rok od dnia inauguracji tej strony. Dzięki życzliwej radzie pana Marka Marcinkiewicza z Chicago, dzięki pomocy mego syna Mateusza, który stronę zaprojektował i został jej webmasterem, dzięki pomocy innych osób, a przede wszystkim - dzięki Waszemu zainteresowaniu, przedsięwzięcie rozwijało się, ku radości jednych i ku wściekłości innych - wrogów wolności, a zwłaszcza wolności słowa.
Na przełomie kwietnia i maja zaszczyciliście nas Państwo swymi odwiedzinami ponad 2 miliony razy, czyli średnio ponad 8 tysięcy razy dziennie. Bardzo Wam za to dziękuję, a zwłaszcza tym spośród Was, którzy składają również materialne dowody swojej życzliwości dla wolnego słowa, dzięki czemu możemy funkcjonować w miarę płynnie.
Pragnę przeprosić za przestoje, jakie w tym czasie kilka razy nam się wydarzyły, a przy okazji - również podziękować Mateuszowi za dotychczasową pracę w charakterze webmastera. Dolegliwości zdrowotne sprawiły, że jego obowiązki przejął pan Daniel, ale z Mateuszem się nie rozstajemy; nadal zajmuje się on redakcją tekstów.
Dziękuję również za Wasze listy, na które staram się odpowiadać w miarę możliwości czasowych, a ewentualne opóźnienia w udzieleniu odpowiedzi wiążą się m.in. z wyjazdami na spotkania. Mam nadzieję, że również w drugim roku dotrzymacie nam Państwo towarzystwa, a ze swej strony obiecuję dołożenie najwyższej staranności. Wszystkiego najlepszego!
Stanisław Michalkiewicz
Państwo sojusznicze czy podbite?
Komentarz · Radio Maryja · 2007-06-07 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! W najbliższy piątek [7 czerwca 2007 - przyp. red.] przylatuje do Polski prezydent Stanów Zjednoczonych, żeby namówić nas do zainstalowania na terytorium Polski amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Tarcza antyrakietowa oznacza zainstalowanie na obszarze Polski około 10 silosów z rakietami, które w razie ataku ze strony państwa trzeciego, mogłyby zawczasu zniszczyć nadlatujące pociski jeszcze w stratosferze. Drugim elementem tego systemu są radary, które miałyby zostać zainstalowane w Czechach.
Tarcza antyrakietowa ma wprawdzie charakter obronny, ale jest to ten rodzaj obrony, który może być elementem ułatwiającym atak w przyszłości. Jeśli jakieś państwo planuje w przyszłości atak, to musi najpierw samo zabezpieczyć się przed podobnym atakiem ze strony przeciwnika. Tarcza antyrakietowa może spełniać takie właśnie zadanie. Dlatego też ewentualne zainstalowanie tarczy antyrakietowej na terytorium Polski - niezależnie od aspektów wojskowych - oznacza związanie Polski z polityką amerykańska na całe dziesięciolecia. Oznacza przyjęcie opcji amerykańskiej w polskiej polityce zagranicznej.
W takiej sytuacji warto przyjrzeć się bliżej opcji amerykańskiej, by ocenić zarówno jej zalety, ale również jej wady. Zaletą opcji amerykańskiej jest to, że Stany Zjednoczone są wielkim mocarstwem. Sprzymierzenie się z wielkim mocarstwem może być korzystniejsze od przymierza z państwem słabym, zwłaszcza gdy wielkie mocarstwo ma interes we wspieraniu swego słabszego sprzymierzeńca. Drugą zaleta opcji amerykańskiej jest to, że Polska już jest z Ameryką związana poprzez NATO. Wreszcie trzecią zaletą tej opcji jest okoliczność, że Stany Zjednoczone ani w przeszłości, ani teraz nie wysuwają wobec Polski żadnych roszczeń terytorialnych, czego nie można powiedzieć o innych państwach.
Ale opcja amerykańska ma również wady. Pierwsza, to ta, że sojusz polsko-amerykański ma wszelkie właściwości sojuszu egzotycznego. Sojusz egzotyczny, to taki, kiedy jeden z sojuszników może nawet nie zauważyć utraty niepodległości przez drugiego sojusznika. Przeciwieństwem sojuszu egzotycznego jest sojusz realny, w którym utrata niepodległości przez jednego sojusznika grozi tym samym drugiemu.
Drugą wadą opcji amerykańskiej jest nieprzewidywalność amerykańskiej polityki. Dzisiaj prezydentem jest republikanin Bush, ale wkrótce prezydentką może zostać pani Hilaria Clintonowa, która politykę prezydenta Busha bezlitośnie krytykuje. Nawet jeśli robi to nieszczerze, nawet jeśli robi to, żeby oszukać Amerykanów, to zawsze jest ryzyko, że zacznie robić jeszcze gorsze głupstwa, no a wtedy - co z nami?
Wreszcie - trzeba to powiedzieć bez owijania w bawełnę - chwilami można odnieść wrażenie, że Stany Zjednoczone nie traktują Polski jako kraju zaprzyjaźnionego, ale jako kraj podbity, jako swego rodzaju skarbonkę dla organizacji „przedsiębiorstwa holokaust”. Tak to właśnie wygląda dzisiaj, kiedy niemal w przeddzień przyjazdu do Polski amerykańskiego prezydenta, który ma nas przekonać do zgody na tarczę antyrakietową, inni politycy amerykańscy, m.in. właśnie Hilaria Clintonowa i były kandydat na prezydenta John Kerry, wystąpili do premiera Kaczyńskiego z żądaniem wypłacenia żydowskim organizacjom „przemysłu holokaustu” 65 miliardów dolarów.
Co to ma znaczyć? Czy za udostępnienie polskiego terytorium Stanom Zjednoczonym na tarczę antyrakietową, która być może umożliwi w niedalekiej przyszłości prewencyjne uderzenie na Iran, żeby przedłużyć w ten sposób egzystencję Izraela, Polska ma jeszcze zapłacić organizacjom żydowskim 65 miliardów dolarów? W ten sposób nie traktuje się kraju zaprzyjaźnionego. W ten sposób traktuje się kraj podbity. Miejmy nadzieję, że polscy rozmówcy prezydenta Busha jakoś delikatnie mu to powiedzą i że to molestowanie Polski wreszcie ustanie raz na zawsze.
Dla równowagi warto przyjrzeć się również opcji alternatywnej do opcji amerykańskiej - mianowicie opcji europejskiej. Po pierwsze - fundamentem polityki europejskiej jest strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie. To oczywiście jeszcze nie tragedia, ale okoliczność, najdelikatniej mówiąc, niesprzyjająca polskim aspiracjom. Problem polega jednak na tym, że zarówno Rosja, jak i Niemcy, mają do nas tylko jeden interes: żebyśmy się poddali.
Prezydent Putin mówi to wprost i brutalnie, grożąc wyścigiem zbrojeń, a nawet - wojna nuklearną w przypadku zainstalowania w Polsce amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Te pogróżki są oczywiście obliczone na straszenie opinii publicznej w Europie i oddziaływanie na amerykańskich wyborców. Tak naprawdę bowiem ani prezydent Putin nie sprawia wrażenia człowieka opętanego manią samobójczą, ani Rosjanie nie wyglądają na samobójców. Jedyna wojna, jaka z tego powodu może wybuchnąć w Europie, to wojna nerwów.
Niemcy są znacznie bardziej subtelni i eleganccy, ale ich oferta dla Polski też nie wykracza poza oczekiwanie kapitulacji. Do tego bowiem sprowadza się oczekiwanie, że do roku 2009 Polska przyjmie konstytucję Unii Europejskiej. Wtedy nie będzie już miała prawa weta, tylko będzie mogła być przegłosowana, a więc zmuszona do postępowania wbrew swoim interesom, żeby dogodzić jakimś „interesom europejskim”. Krótko mówiąc - mamy zgodzić się na rezygnację z suwerenności - i do tego namawia nas pan Gerd Pottering - bawiący właśnie w Warszawie przewodniczący Parlamentu Europejskiego.
Jak widzimy, wybór nie jest zbyt bogaty, ale nic na to poradzić nie można. Skoro nawet my to wiemy, to tym bardziej wiedzą o tym partnerzy polskich władz w negocjacjach. Dlatego są one takie trudne, ale też dlatego właśnie tak wiele od nich zależy. W takiej chwili nasze uczucia powinny towarzyszyć polskim negocjatorom, niezależnie od tego, czy lubimy obecny rząd i prezydenta, czy nie. Bo to nie tyle oni rozmawiają, co Polska rozmawia. Więc szczęść im Boże!
Mówił Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz
Czekając na elektrowstrząsy
Artykuł · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-06-08 | www.michalkiewicz.pl
Teraz nie tylko można, ale nawet trzeba to ujawnić. Nie jest dobrze i to nie tylko w ogóle, bo w ogóle, to cały kraj mamy okryty wstydem, ale nawet w „Najwyższym Czasie!”, a właściwie nie „nawet”, tylko przede wszystkim.
Taki gryzipiór, jak dajmy na to, ja, smaruje po papierze i nawet nie zdaje sobie sprawy, w jakich sprośnych błędach Niebu obrzydłych się pogrąża.
Na szczęście kolega Paweł Zarzeczny wykrył u nas kompleks żydowski, więc pewnie wkrótce zostaniemy objęci jakąś terapią, bo czyż zdrowe siły mogą pozwolić, żeby za ich plecami rozwijały się jakieś kompleksy? A zwłaszcza kompleks żydowski, który jest - jak twierdzi pan Paweł - jest jeszcze bardziej śmieszny i żałosny, niż kompleks małego członka.
Pan Paweł z całą pewnością ma rację, jak zresztą we wszystkim, co pisze, więc trudno się z nim nie zgodzić zwłaszcza komuś, kto na przykład nie miał kompleksu małego członka, więc skąd niby miałby wiedzieć, że ten żydowski jest jeszcze gorszy?
„Kompleksy można leczyć, a nawet się powinno” - twierdzi pan Paweł, więc myślę, że tylko patrzeć, jak zdrowe siły zaaplikują nam elektrowstrząsy, a może nawet coś bardziej radykalnego. Zanim jednak to nastąpi, warto zwrócić uwagę, na spostrzeżenia, jakie pan Paweł poczynił na temat Żydów.
Pierwsze - że ich „nie ma”. To wiadomo od dawna; odkrył to Adam Michnik, zanim od nowojorskich Żydów dostał tytuł „Żyda Roku”. W rezultacie możemy sobie tylko wyobrażać, co by się działo, gdyby „byli”, a wytwory wyobraźni uzupełniać obserwacjami pana Pawła, które są jeszcze bardziej interesujące.
Otóż Żydzi są „ponadprzeciętnie inteligentni”, mają „piękną młodzież” (ciekawe, co robią z młodzieżą brzydszą?), są „mocni” w naukach ścisłych, a nawet „genialni”. Hmm, czyżby rasiści mieli rację? To przecież właśnie oni twierdzą, że są „rasy” bardziej i mniej wartościowe.
Najwyraźniej Żydzi należą do tej pierwszej i chyba nawet o tym wiedzą, na co wskazywałyby deklaracje żydowskich osobistości, złożone w związku z wydrukowanym w „Przekroju” opisem zachowań „pięknej młodzieży” w Krakowie.
Jeśli wierzyć tamtejszym gryzipiórom, którzy też pewnie mają żydowskie kompleksy, „piękna młodzież” załatwia naturalne potrzeby wprost do łóżek, ewentualnie na dywanie w hotelowych pokojach. Pewnie gwoli zadośćuczynienia potrzebie bezpieczeństwa, bo wiadomo, iluż nieszczęść ludzkość mogła by uniknąć, gdyby ludzie nie wychodzili z domów.
Dlatego właśnie uzbrojeni izraelscy agenci starają się wszędzie stworzyć „pięknej młodzieży” warunki zbliżone do domowych, więc nic dziwnego, że przy okazji trochę poturbują tubylczych Irokezów.
Dla nich taki kontakt z wyższą cywilizacją to po prostu los na loterii i powinni z dumą obnosić chwalebne blizny po bliższych spotkaniach trzeciego stopnia. Bezpieczeństwo, wiadomo - rzecz święta, zwłaszcza, gdy dotyczy rasy wyższej.
Dlatego właśnie Izrael przyznaje sobie ius corrigendi wobec ras mniej wartościowych. I słusznie, bo porządek musi być. Problemy bowiem powstają wtedy, kiedy status wyższej rasy uzurpują sobie przedstawiciele ras niższych.
Taki Adolf Hitler ubzdurał sobie na przykład, że najwyższą rasą są Niemcy. Tymczasem dzisiaj już wiemy, że to nie oni, dzięki czemu jest szansa na przywrócenie właściwego porządku we wszechświecie.
Jest rzeczą oczywistą, że w tej sytuacji wszystkie, nawet najbardziej wstydliwe zakątki wszechświata muszą się podciągnąć. Dlatego też już wkrótce w Kancelarii Premiera powstanie specjalny zespół, który pod przewodnictwem ministra Adama Lipińskiego ma „przekonywać” młodych Żydów do Polaków.
Jakie to szczęście, że nie mamy już większych zmartwień, no i że to zadanie powierzone zostało akurat panu min. Lipińskiemu, którego niezwykłe zdolności perswazyjne mogliśmy poznać przy okazji rozmów z posłanką Renatą Beger. Miejmy nadzieję, że młodzież żydowska nie sprawi panu ministrowi większych trudności i że do oczekiwanych kontaktów osobistych dojdzie wkrótce na skalę masową.
Najgorsze są nieproszone rady, ale w tak ważnej sprawie nie można niewolniczo trzymać się konwenansów, więc pozwalam sobie podsunąć pomysł wskrzeszenia feudalnego obyczaju ius primae notis, w ramach którego samorządy terytorialne przydzielałyby „pięknej młodzieży” tubylcze dziewczęta do kontaktów.
Być może po pewnym czasie Polska zaczęłaby się im inaczej kojarzyć, a i my zyskalibyśmy niepowtarzalną okazję poprawienia rasy. Z kim przestajesz, takim się stajesz - powiada przysłowie, więc może i nasze panienki przy „pięknej młodzieży” nauczyłyby się zarabiać pieniądze?
„Koraliki co mam w uchu zarobiłam na swym brzuchu, a i majtki z falbankami trafiły mi się z Żydami”. Zyskałaby na tym kultura i dziedzictwo narodowe, no a kto wie - może przy tej okazji zniknąłby wreszcie kompleks małego członka?
W takiej sytuacji nie ma co się dłużej namyślać, tylko śmiało usunąć ostatnią przeszkodę, utrudniającą Żydom przekonanie się do Polaków - mianowicie wypłacić nowojorskim organizacjom żądane 60 miliardów dolarów [patrz artykuły Tekst, który potrząsnął elitką, Jest brzydka sprawa... i Skok na 60 miliardów dolarów - przyp. webmaster].
W przeliczeniu na jednego tubylczego mieszkańca wypadnie około 5.000 złotych, czyli na taką rodzinę, jak dajmy na to, moja - 20 tysięcy. Trochę to kłopotliwe, bo żeby zdobyć taką sumę, musiałbym się wyprzedać, ale czyż w takiej sprawie jest jeszcze miejsce na jakieś wahania?
Oczywiście, że nie ma: wiadomo, że narody mniej wartościowe powinny poświęcać się dla ras wyższych, no a poza tym wszelkie wahanie dowodziłoby tylko żydowskiego kompleksu. Ponieważ pan Paweł zapewnił nas, iż „powinno się” go leczyć, to chyba każdy już rozumie, że tym razem to nie żarty.
Właśnie grupa amerykańskich polityków, przedstawiająca się jako „komisja” wystąpiła do premiera Kaczyńskiego z listem w tej sprawie. Czytamy tam m.in.: „Restytucja majątku powinna być głównym celem szczególnie tam, gdzie znajduje się obecnie w rękach władz lokalnych lub centralnych. (…) Należy zrobić wszystko, aby zminimalizować wymagania dotyczące skompletowania niezbędnych dokumentów dla zgłoszenia roszczeń majątkowych”.
Po listem podpisali się: Alcee L. Hastings, Benjamin L. Cardin, Mike Mc Intyre, Christopher J. Dodd, Hilda Solis, Hilary Rodham Clinton, Joseph R. Pitts, John F. Kerry Gordon H. Smith i Russel D. Feingold.
A gdyby tak - skoro już nieubłaganie stanęliśmy na gruncie odpowiedzialności zbiorowej - przedstawić „diasporze” roszczenia odszkodowawcze z powodu Karola Marksa?
„Po co tworzenie klimatu wrogości bądź zagrożenia” - pyta pan Paweł, oczywiście retorycznie, bo zaraz dodaje: „Ja tego nie rozumiem, choć wydaje mi się, że jestem w stanie zrozumieć wszystko”.
No cóż; już Franciszek ks. de La Rochefoucauld zauważył, że nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy - ze swego rozumu.
Stanisław Michalkiewicz
Język dyplomatyczny
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-06-09 | www.michalkiewicz.pl
Przemawiając w Pradze amerykański prezydent Bush skrytykował Rosję, a właściwie rosyjskiego prezydenta Putina za to, że doprowadził do „wykolejenia” demokracji w Rosji.
Wprawdzie język dyplomatyczny służy do ukrywania myśli, a nie do ich wyrażania, w związku z tym prezydent Bush w tej krytyce Putina chciał zapewne ukryć myśl, że irytuje go rosyjski sprzeciw wobec projektu zainstalowania w Polsce i Czechach tarczy antyrakietowej, ale spróbujmy potraktować jego wypowiedź literalnie, bo w tej postaci jest ona jeszcze bardziej interesująca. Prezydent Bush mówił o próbach „przeciągnięcia” Rosji na stronę demokracji, z czego wynika, iż może być naprawdę przekonany, iż wszystkie państwa powinny być demokratyczne.
W tym założeniu tkwi zalążek paradoksu: a jeśli jakiś naród w demokratycznym plebiscycie odejdzie od demokracji, to co - wolno mu, czy nie? Jeśli by uznać, że mu nie wolno, byłoby to zakwestionowanie samych fundamentów demokracji, według której narodowi wszystko wolno. Jeśli by znowu uznać, że wolno, to też podważałoby dogmat demokratyczny. I tak źle i tak niedobrze, a to przecież dopiero początek problemów.
Założenie, że wszystkie państwa powinny być demokratyczne, ma bowiem w sobie coś z totalniactwa, bo jest podobne do założenia, że wszystkie państwa powinny być „socjalistyczne”. Podejście totalniackie jest zupełnie odmienne od podejścia wolnościowego. Przy podejściu wolnościowym jedne państwa mogą być demokratyczne, skoro tak chcą, a inne - przeciwnie - mogą być np. autorytarne. Takie zróżnicowanie państw nie tylko nie jest niebezpieczne, ale może nawet być twórcze, bo każda konkurencja jest mobilizująca. Groźna natomiast jest tendencja totalniacka - że wszystkie państwa muszą być takie same: albo „socjalistyczne”, albo „demokratyczne”.
Nie tylko groźna, bo zawiera w sobie groźbę „świętej wojny”, ale również głupia. Jak wiadomo, polityka międzynarodowa polega m.in. na rywalizacji między państwami o przywództwo; kto będzie ustanawiał prawa, a kto będzie słuchał. Stany Zjednoczone, na przykład, upatrują źródło swojej potęgi w „demokracji”. To chyba jakieś nieporozumienie, o czym miałem okazję przekonać się w przypadku Michała Novaka.
W swojej książce „Duch demokratycznego kapitalizmu” twierdził on, że kapitalizm może rozwijać się tylko w warunkach demokratycznych. Było to nie do przyjęcia, bo mnóstwo przykładów historycznych dowodziło czegoś wręcz przeciwnego. Wreszcie podczas bezpośredniej rozmowy z Michałem Novakiem przekonałem się, iż „demokracją” nazywa on zespół instytucji służących wolności, np. sprawiedliwe prawa, niezawisłe sądy, własność prywatną itp. Z demokracją nie musi to jednak mieć nic wspólnego.
Problem polega na tym, że demokracja czasami służy wolności, a czasami nie. W ostatnich czasach przyjmuje oblicze wręcz wrogie wolności, o czym możemy przekonać się choćby z ustawodawstwa Unii Europejskiej, na podstawie którego można pakować do więzienia szwedzkiego pastora za stwierdzenie podczas kazania, że homoseksualizm jest grzechem, albo Dawida Irvinga, za napisanie książki odbiegającej od poglądów na wydarzenia II wojny światowej zatwierdzonych przez jakiś sanhedryn.
Ale przyjmijmy, że potoczne mniemanie Amerykanów jest słuszne - iż źródłem potęgi USA jest właśnie „demokracja”. Jeśli tak, to po cóż u diabła forsować demokrację w Rosji? Żeby osiągnęła potęgę równą, albo i większą od Stanów Zjednoczonych? W takich warunkach „przeciąganie” Rosji na stronę demokracji byłoby z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych posunięciem arcygłupim. Niechby tkwiła w autorytaryzmie na wieki!
Ale chyba nie jest aż tak źle, bo np. my, Polacy wiemy, że demokracja doprowadziła w przeszłości do upadku naszego państwa. Więc i prezydent Bush na pewno myśli inaczej niż mówi, bo przecież wiadomo, że język dyplomatyczny nie służy do wyrażania myśli, tylko do ich ukrywania.
Stanisław Michalkiewicz
W co pójdzie para?
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-06-09 | www.michalkiewicz.pl
Starzy parlamentarzyści pewnie jeszcze pamiętają prace nad ustawą o kasynach gry, które rozpoczęły się wkrótce po szczęśliwym zablokowaniu lustracji dygnitarzy. Zazwyczaj na posiedzeniach komisji sejmowych trudno o quorum. Należy to zresztą do parlamentarnej tradycji, o której pisał Boy-Żeleński: „Praca posła ciężka, szczera; z rana poseł się ubiera, fagas listy mu otwiera, on tymczasem się wybiera - do Puchera”. No a jak jest na śniadaniu z koniakiem u Puchera, to nie może być na posiedzeniu komisji, to chyba jasne?
Jasne - ale nie w przypadku ustawy o kasynach gry. Wtedy na posiedzenia komisji przychodziły tłumy posłów i to nie tylko z tej komisji, ale i z innych, a nawet tłumy posłów bezpańskich. I jedni reprezentowali interesy jednego kasyna inni - interesy drugiego kasyna, jeszcze inni - interesy trzeciego kasyna - wszystko dla tej Ojczyzny.
Tamta sytuacja powtarza się i dzisiaj, chociaż nie tyle w parlamencie, co w mediach i nie w związku z ustawą o kasynach gry, tylko - z tarczą antyrakietową. Jedne media reprezentują interes jednej razwiedki, inne - interes drugiej razwiedki, jeszcze inne trzeciej - i tak dalej. Kiedyś nazywało się to po chamsku jurgieltem, ale dzisiaj poziom kulturalny się podniósł i nazywa się to elegancko chwalebnym pluralizmem opinii.
Tymczasem wygląda na to, że cała para może pójść w gwizdek. Wprawdzie prezydent Bush przyjeżdża dzisiaj [felieton wygłoszony w piątek 8 czerwca - przyp. webmaster] przekonywać nas do budowy na polskim terytorium tarczy antyrakietowej, ale wcale nie jest pewne, czy tarcza w ogóle powstanie, jeśli najbliższe wybory prezydenckie wygra, dajmy na to, pani Hilaria Clintonowa.
W tej sytuacji polscy negocjatorzy mogą spokojnie zgodzić się na tarczę, tylko muszą pamiętać, żeby tak skonstruować honorarium, by można było zainkasować je z góry.
Stanisław Michalkiewicz
Godne życie
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-06-11 | www.michalkiewicz.pl
Czy to przypadek, czy jakiś znak, że wraz z zablokowaniem lustracji przez Trybunał Konstytucyjny, gwałtownie wzrosło w naszym społeczeństwie pragnienie godnego życia?
Jak tylko rozpoczęli swój strajk lekarze zatrudnieni w państwowych szpitalach, zaraz okazało się, że godnego życia pragną też nauczyciele zrzeszeni w Związku Nauczycielstwa Polskiego, a słychać, że do strajku generalnego szykują się też kolejarze, najwyraźniej również spragnieni godnego życia. A przecież to dopiero początek, bo jeśli trafne są moje podejrzenia, iż od początku roku Niemcy przeszły na ręczne sterowanie w Polsce, to kto wie, czy narastające gwałtownie pragnienie godnego życia nie zmusi w końcu rządu do dymisji lub użycia broni?
W oczekiwaniu na rozwój wypadków warto zatem zastanowić się, co w tych warunkach może oznaczać „godne życie”? Lekarze z państwowych szpitali nie przenoszą się do prywatnych, tylko chcą, żeby rząd zmusił współobywateli do większego haraczu na tzw. „ubezpieczenie zdrowotne”. Podobnie nauczyciele domagają się wyższych pensji, ale z budżetu, bo jakoś nie słychać, żeby chcieli zakładać prywatne szkoły. Podobnie kolejarze; koleje powinny pozostać państwowe, bo wtedy państwo... i tak dalej.
Chociaż o godne życie walczą różne grupy zawodowe, to przecież bez trudu można znaleźć między nimi wspólny mianownik; godne życie powinien sfinansować ktoś inny. Nieżyjący już amerykański ekonomista Murray Rothbard zauważył, że jeśli człowiek chce uzyskać jakąś korzyść, to najpierw musi umówić się z drugim człowiekiem, że coś mu sprzeda, albo wyświadczy mu jakąś przysługę, za którą tamten dobrowolnie go wynagrodzi.Wyjątek stanowią funkcjonariusze publiczni, którzy swoje dochody zwyczajnie wymuszają, bez umawiania się z kimkolwiek.
Wygląda na to, że godne życie rozumiane jest u nas jako możliwość wymuszania na współobywatelach różnych korzyści za pośrednictwem władzy publicznej. Nie jest wykluczone, że powszechność takiego rozumienia godnego życia bierze się z tradycji. Mimo zmiany sytuacji społecznej, ideałem godnego życia jest nadał życie szlachcica mającego chłopów pańszczyźnianych.
Ponieważ chłopa nie da się do pańszczyzny zachęcić, trzeba go do niej zmusić, a to wymaga podczepienia się pod władzę publiczną w charakterze jej funkcjonariusza, albo przynajmniej serwiranta. Wtedy władza, już choćby przez wzgląd na swój prestiż, będzie musiała godne życie swoim kolaborantom jakoś zapewnić.
Metoda ta wydaje się doskonała, ale tylko pozornie, bo ma jedną wadę. Wyobraźmy sobie, że pragnienie godnego życia objęło nas wszystkich i że wszyscy wystrajkowaliśmy sobie 100% podwyżki naszych zarobków. Zaraz rząd odbierze nam z tego 19% tytułem podatku dochodowego, a ZUS, czyli też rząd, tylko w innym wcieleniu - 45% pod pretekstem zapewnienia nam godnego życia kiedyś tam, w odległej przyszłości. Odebrał nam za jednym zamachem 64% naszego zwycięstwa. Ale na tym nie koniec, bo skoro wszyscy wystrajkowali sobie 100% podwyżki, to znaczy, że w górę musiały pójść wszystkie ceny. I cena zboża i cena mięsa i cena drewna i cena paliw i cena usług i tak dalej.
W rezultacie w najlepszym razie może okazać się, że w naszej sytuacji nic się nie zmieniło, tzn. ani się nie poprawiła, ani się nie pogorszyła. Widać zatem wyraźnie, że godne życie nie wszystkim jest sądzone, przynajmniej według tej metody.
Stanisław Michalkiewicz
Moralny egzamin u „Filozofa”?
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-06-12 | www.michalkiewicz.pl
6 czerwca, w środę wieczorem rozpoczął się kolejny „długi weekend” tym razem w związku ze świętem Bożego Ciała, które wypada w czwartek. Tego dnia w całej Polsce odbywają się uroczyste procesje na ulicach miast i miasteczek, a biskupi tradycyjnie poruszają w kazaniach tematy aktualne również politycznie. Tym razem poruszenie w światku politycznym wywołało przemówienie JE abpa Józefa Michalika, który stwierdził, że Prawo i Sprawiedliwość „nie zdało egzaminu moralnego”.
Chodzi oczywiście o chwiejne stanowisko tej partii w sprawie zmiany konstytucji, w której Liga Polskich Rodzin zaproponowała dokonanie wpisu expressis verbis stwierdzającego, iż od momentu poczęcia mamy do czynienia z człowiekiem. Dokonanie takiego wpisu w konstytucji jednego z państw członkowskich Unii Europejskiej obnażałoby mizerię „europejskich standardów”, ufundowanych na semantycznym figielku, iż przed urodzeniem mamy do czynienia z istotą człekopodobną, z „płodem”, do którego nie odnoszą się „prawa człowieka”. Uznanie przez konstytucję państwa członkowskiego UE iż to jednak człowiek, zmusiłoby do postawienia na forum unijnym kwestii zastosowania doń wszystkich praw człowieka.
Taka sytuacja była wysoce niepokojąca nie tylko dla kręcącej Unią Europejską masonerii, ale i dla polskich europejsów, którzy zdawali sobie sprawę, iż zmiana polskiej konstytucji w tym duchu może utrudnić, a może nawet zablokować przyjęcie konstytucji UE. Dlatego też prezydent Kaczyński 20 marca przedstawił Sejmowi własny projekt nowelizacji konstytucji, pozornie wychodzący naprzeciw inicjatywie LPR, ale w istocie starannie unikający stwierdzenia, iż przed urodzeniem mamy do czynienia z człowiekiem.
Intencja tej inicjatywy była nader czytelna: poprzez rozbicie głosów zablokować zmianę konstytucji, a gdyby to się nie udało - zmienić ją tak, by nie utrudniało to przyjęcia konstytucji UE w przyszłości. W tym celu premier Kaczyński zarządził w PiS dyscyplinę głosowania i w rezultacie żaden projekt zmiany konstytucji nie uzyskał wymaganej większości.
Czy jednak postawa PiS mogła być dla kogokolwiek zaskakująca? Nie powinna być zaskakująca dla nikogo, kto pamiętał, że partia ta w 2003 roku poparła akcesję do Unii, mimo występującej różnicy zdań. Część posłów była przeciwna akcesji, ale wtedy z partii nie wystąpiła.
Nawiasem mówiąc stanowisko Episkopatu w sprawie zmiany konstytucji też nie było jasne, przynajmniej do 14 marca 2007 roku, kiedy to biskupi „wyrazili wdzięczność” tym, którzy podejmują starania o prawną ochronę życia. Czy prezydent Kaczyński kierując 20 marca do Sejmu własny projekt chciał, by ta „wdzięczność” spłynęła również, a może nawet przede wszystkim na niego?
Najwyraźniej pewne niedopowiedzenia są konieczne, gdy z jednej strony „integracja europejska” przysparza wymiernych korzyści, ale z drugiej - wymaga przyjęcia „standardów” prawnych, najwyraźniej kolidujących z ewangeliczną pryncypialnością.
Dlatego taki JE abp Życiński, owszem, mówi o ochronie życia poczętego, bo jakże by inaczej, ale znacznie większy nacisk kładzie w homilii na pomoc życiu narodzonemu, przede wszystkim w postaci gotowości do oddania narządów do transplantacji. Jak tak dalej pójdzie, to poetycka przenośnia o „oddaniu serca” nabierze cech dosłowności. Cóż: „Filozofowie” zawsze szli z duchem czasu.
W takiej sytuacji trzeba nieubłaganym palcem wskazać winowajcę, no i został wskazany w osobie PiS. Rozgoryczony poseł Cymański uznał, że deklaracja abpa Michalika, to „prezent dla liberałów i postkomunistów”.
Czyż być może? Takie prezenty dla „liberałów i postkomunistów” w sytuacji, gdy Aleksander Kwaśniewski staje na czele Lewicy i Demokratów z oczywistym zamiarem zostania przywódcą narodu polskiego, który w 2009 roku „w imieniu Rzeczypospolitej” przyjmie konstytucję Unii Europejskiej? Na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe, ale jak poucza Janusz Szpotański - „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”. Jaki ten Aleksander Kwaśniewski jest, to jest, ale za jego czasów nie było żadnej lustracji, nieprawdaż?
Aleksander Kwaśniewski również osobiście gustował raczej w „wybieraniu przyszłości”, co nie mogło ujść uwadze w sytuacji, gdy upiory przeszłości tylu osobistościom przysporzyły różnych nieprzyjemności i udręk. Wśród tych osobistości znalazł się i JE abp Michalik, co prawda oczyszczony ze wszelkich podejrzeń, ale zawsze pozostał jakiś ślad po oczyszczeniu.
Naturalnie krytyka PiS nie musi mieć z tym nic wspólnego, ale gdyby jednak miała, to mogłoby to wskazywać, iż formacja firmowana przez Aleksandra Kwaśniewskiego może cieszyć się poparciem znacznie szerszym, niż się wydaje; nie tylko filozofów, ale i „Filozofów”.
Tymczasem 8 czerwca przylatuje do Polski amerykański prezydent Bush, żeby przekonywać prezydenta Kaczyńskiego do tarczy antyrakietowej. Podczas szczytu G-8 w Heiligendamm prezydent Putin zaproponował wykorzystanie w tym celu terytorium Azerbejdżanu, co prezydent Bush uznał za „interesujące”. Czy podstępny Putin mówił to serio, czy tylko osłabiał pozycję negocjacyjną Polski - tego dowiemy się później.
Na razie nasi antyglobaliści szykują się do marszu na Hel - nie bardzo wiadomo po co, bo przecież tam żaden szczyt G-8 się nie odbywa. Najzwyczajniej małpują swoich zachodnich kolegów, a zresztą muszą, bo w przeciwnym razie na przyszły rok nie dostaną jurgieltu.
Stanisław Michalkiewicz
Wyjście z sytuacji bez wyjścia?
Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 2007-06-13 | www.michalkiewicz.pl
W chwili gdy to piszę, rozpoczyna się trzeci tydzień strajku lekarzy. Ich protest coraz bardziej się zaostrza; strajkujący nie tylko organizują happeningi, w ramach których np. ostentacyjnie „dorabiają sobie” myciem szyb samochodowych, ale również grożą złożeniem wypowiedzeń z pracy.
Mam nadzieję, że do tego dojdzie, to znaczy - że lekarze dotychczas zatrudnieni w państwowych szpitalach, wypowiedzą masowo umowy o pracę, zarejestrują działalność gospodarczą np. pod postacią „Usługi Medyczne- Róbmy Sobie Na Rękę” i już jako samodzielne firmy, związane ze szpitalem stosownymi kontraktami, zaczną znowu obsługiwać pacjentów bez konieczności psowania głowy rządowi jakimiś „zmianami modelowymi”.
Wszystkich tych, których taka możliwość wprawia w stan najwyższego zaniepokojenia, spieszę uspokoić, że pacjentom taka zmiana niczym nie grozi. Taki właśnie system zastosował szpital „Latawiec” w Świdnicy, gdzie lekarze nie strajkują, ponieważ pozostając na tak zwanym samozatrudnieniu zarabiają podobno nawet kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie.
Szpital „Latawiec” w Świdnicy został zbudowany w czasie wojny z przeznaczeniem dla rannych i chorych lotników i pewnie z tego tytułu widziany z lotu ptaka ma kształt samolotu. Niemieccy architekci twierdzili, że taki kształt gmachu w połączeniu z wiejącymi tu wiatrami korzystnie wpływa również na leczenie innych chorób. Mniejsza o to, natomiast wydaje się, że system samozatrudnienia w ochronie zdrowia może korzystnie wpłynąć na sytuację w branży, nawet bez konieczności dokonywania jej prywatyzacji, która sfery biurokratyczne „napawa trwogą, że im zdobycze zabrać mogą”.
Strajkujący lekarze narzekają na niskie zarobki w państwowych szpitalach. Najwyraźniej dotyczy to wyłącznie osób zatrudnionych na podstawie umowy o pracę. W przypadku samozatrudnienia, w każdym razie w szpitalu „Latawiec” w Świdnicy, który też przecież jest państwowy, umowa kontraktowa szpitala z lekarzami, tj. pardon - oczywiście z jednoosobowymi przedsiębiorstwami świadczącymi usługi medyczne, przewiduje stawki w wysokości 45-60 zł za godzinę, czyli około 400-500 zł za 8 godzin, a więc około 10-12 tys. zł miesięcznie, nie licząc nadgodzin.
Po takie pieniądze warto już się schylić, więc nic dziwnego, że tamtejsi lekarze nie strajkują. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze - nawet nie mogą, bo zgodnie z prawem strajkować mogą wyłącznie pracownicy, tzn. osoby zatrudnione na umowę o pracę. Lekarze, tzn. pardon - oczywiście jednoosobowe przedsiębiorstwa usług medycznych mają ze szpitalem kontrakt, który pewnie jest obwarowany rozmaitymi zapisami na wypadek nierzetelnego, czy nieterminowego świadczenia usług, więc przedsiębiorstwa muszą się pilnować, bo w razie czego - „dałaby świekra ruletkę mu!”.
Z punktu widzenia pacjenta wygląda to nawet zachęcająco, bo inaczej wydawane są te same pieniądze, więc na miotane przez lekarzy groźby, że złożą wypowiedzenia, pacjenci mogliby powiedzieć to samo, co Napoleon III powiedział Charlotcie, żonie meksykańskiego cesarza Maksymiliana, która groziła mu abdykacją: „ależ abdykujcie jak najprędzej!”.
Inna rzecz, że - przed czym ostrzegał Janusz Szpotański - „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”, albo i niepewności. Oto bowiem podstępna biurokracja, posługując się skorumpowanymi parlamentarzystami, którzy już zapomnieli, czyimi są reprezentantami, w mrokach podziemia wykuła oręż, który może doprowadzić do zablokowania tego wyjścia z sytuacji.
Mam oczywiście na myśli ustawę z 16 listopada 2006 roku o zmianie ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych. Artykuł 5 b ust. 1 pkt 1, 2 i 3 tej ustawy zawiera definicję działalności gospodarczej i stanowi, że nie jest nią (tj. działalnością gospodarczą) w rozumieniu prawa działalność, w której odpowiedzialność wobec osób trzecich ponosi zlecający wykonanie czynności, nie jest działalnością gospodarczą działalność wykonywana pod kierownictwem kogoś innego, a także - kiedy wykonawca nie ponosi ryzyka. Widać gołym okiem, że tak sformułowana definicja negatywna wymierzona jest swoim ostrzem w samozatrudnienie.
Najwyraźniej władze wolą nie mieć do czynienia z przedsiębiorcami, tylko z pracownikami najemnymi, pewnie dlatego, że pracowników najemnych biurokracja może łatwiej golić. Okazuje się, że nie tylko socjaliści bezbożni w rodzaju SLD lubią mieć proletariuszy. Socjaliści pobożni też, pewnie dlatego, by mieć okazję do prowadzenia „dialogu pracy z kapitałem”, w którym to właśnie oni reprezentują „kapitał” i to bez żadnego ryzyka ze swej strony, bo chodzi przecież o pieniądze podatników, a nie własne.
Cóż to musi być za przyjemność dla proletariuszy, których do tego emploi wyniósł kaprys losu! Nic więc dziwnego, że instynktownie stosują się do spiżowej deklaracji Władysława Gomułki: „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy!” Drugi raz podobna okazja może się już nie trafić.
Stanisław Michalkiewicz
Totalniaccy szermierze wolności
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-06-14 | www.michalkiewicz.pl
Trudno o lepszy dowód trafności spostrzeżenia Stefana Kisielewskiego, że „socjalizm bohatersko walczy z trudnościami nie znanymi w innym ustroju”, niż burza w szklance wody spowodowana propozycją ministra edukacji narodowej Romana Giertycha, by zmienić zestaw obowiązkowych lektur szkolnych.
Tak nawiasem mówiąc, burza jest tym gwałtowniejsza, że propozycje wyszły od Romana Gietrycha, którego rząd izraelski, a za nim wszyscy polscy szabesgoje postanowili „bojkotować”, ale wybuchłaby pewnie i wtedy, gdyby jakieś propozycje zgłosił ktoś inny.
Jest to rezultatem socjalistycznego gusła, że wszyscy ludzie mają czytać to samo, żeby potem mniej więcej tak samo myśleli, tzn. nie myśleli samodzielnie, tylko powtarzali myśli przeczytane. Za pierwszej komuny do czytania tego samego zmuszano również ludzi dorosłych. Służyła temu celowi z jednej strony tak zwana polityka wydawnicza, a z drugiej - cenzura.
W rezultacie taki np. Józef Mackiewicz z emigracji, czy Stanisław Rembek z kraju, pisarze niewątpliwie jedni z najwybitniejszych w XX wieku, do dzisiejszego dnia pozostają w Polsce niemal nieznani.
Warto zwrócić uwagę, że do zamilczania Józefa Mackiewicza przyczynia się dzisiaj „Gazeta Wyborcza” - ta sama, która wzorem arcykapłana Kajfasza (a może Annasza - już mi się ci żydowscy arcykapłani mylą), rozdziera dzisiaj szaty z powodu krzywdy wyrządzonej przez złowrogiego Giertycha Franzowi Kafce, że zaproponował wykreślenie z zestawu jego „Procesu”.
Ciekawe skąd się to bierze - czy z powodu antykomunizmu Józefa Mackiewicza, który tak denerwuje Adama Michnika i zasmuca prof. Geremka, czy też ze względu na panią Ninę Karsow-Szechter, która występując w charakterze spadkobierczyni praw autorskich Mackiewicza skutecznie blokuje możliwość wydania jego książek w Rosji i na Litwie.
Antykomunizm Mackiewicza rzeczywiście może być denerwujący dla środowisk odbywających dzisiaj sodomię „historycznego kompromisu” („bo już się z pruską weszką parzy nasz stary austriacki wszarz”), ale w przykładaniu ręki do tego zamilczania nie można też z góry wykluczyć motywacji rodzinno-rasistowskich.
Nawiasem mówiąc, jeden z autorów „GW”, w pierwszym wcieleniu stalinowczyk, a po 1968 roku, kiedy to „Chamy” popędziły kota „Żydom” - jakże by inaczej - „Brukselczyk”, czyli Leopold Unger radzi, żeby wrażych autorów niszczyć ekonomicznie. Rozumiem, że lichwiarski internacjonał będzie odtąd odmawiał kredytu wrażym wydawnictwom i w ten sposób wymusi prawdziwą wolność słowa i prawdziwy pluralismus.
Ale mniejsza już o te motywacje szermierzy prawdziwej wolności i prawdziwego pluralizmu, bo spróbujmy na chwilę odnieść się do propozycji Romana Giertycha merytorycznie. Gombrowicz, czy Sienkiewicz?
Jeśli już wybierać, to jednak Sienkiewicz. Sienkiewicz dostarcza pewności, podczas gdy Gombrowicz dostarcza rozterki. Faszerować rozterką kogoś, kto nie zyskał jeszcze żadnej pewności, to głupota i okrucieństwo. To tak, jakby głodnego człowieka poczęstować samymi przyprawami. Zresztą po Sienkiewiczu łatwiej zrozumieć Gombrowicza, który Sienkiewiczowi robi miny.
Gdyby tak zatem pozostawić wybór samym czytelnikom, pewnie sami też doszliby do tego wniosku. Problem jednak polega na tym, że lista lektur obowiązkowych nie może być za duża, w związku z tym pojawia się alternatywa: albo myć ręce, albo myć nogi.
Tego problemu by nie było, gdyby nie było Ministerstwa Edukacji Narodowej, a uczniowie chodziliby do różnych szkół, kształcących według różnych programów. W jednych szkołach zachęcano by uczniów do czytania Sienkiewicza, w innych do Gombrowicza, a w jeszcze innych - tylko do Michnika i Maleszki. W jednych szkołach propaganda homoseksualna byłaby zakazana, w innych nauczyciele płci obojga odbywaliby z uczniami „warsztaty” seksualnej edukacji.
Oczywiście wszystkie szkoły musiałyby utrzymać się samodzielnie, wyłącznie z czesnego płaconego przez rodziców - żadnych dotacji publicznych pod jakimkolwiek pozorem. Wtedy zobaczylibyśmy, jakie są prawdziwe preferencje społeczne, to znaczy - czego ludzie chcą naprawdę.
Niestety na razie jest to niemożliwe, bo panuje przesąd, że wszyscy muszą uczyć się tego samego, a szkoły muszą być koedukacyjne, w związku z czym zarówno chłopcy jak i dziewczęta powinny nawet czytać to samo. Tego przesądu nie da się uzasadnić niczym, poza wygodą biurokratów, którzy lubią mieć porządek w papierach. Wygląda na to, że właśnie z tego powodu tak się wszyscy mordujemy.
To znaczy - wcale nie wszyscy. Cała ta dyskusja czy Sienkiewicz, czy Gombrowicz tak naprawdę nie ma najmniejszego sensu, ponieważ większość uczniów w ogóle nie czyta żadnych książek, a już zwłaszcza książek zalecanych jako lektury obowiązkowe, a jeśli nawet czyta - to natychmiast zapomina. Jest to konsekwencją przymusu edukacyjnego, który - jak każdy przymus - jest przez normalnych ludzi traktowany niechętnie i budzi w nich instynktowny odruch samoobrony.
Niekiedy bywa to konieczne dla higieny psychicznej. W moich czasach wśród lektur szkolnych były jakieś wypociny wdowy narodowej Janiny Broniewskiej „O człowieku, który się kulom nie kłaniał”, albo Heleny Bobińskiej „Soso”, a „za postępy w nauce i piękne czytanie” dostałem książkę Jacka Bocheńskiego „Zgodnie z prawem” o ubowcach i spółdzielcach produkcyjnych.
Ale o tym, żeby znieść przymus edukacyjny nawet szkoda mówić. Rządy straciłyby pretekst do rabowania obywateli, Jasnogród - do lamentów, że „cały kraj okryty wstydem”, a pan Broniarz - do strajku o pensje.
Stanisław Michalkiewicz
Rejtanowie, Ponińscy i 6,5 mld podejrzanych
Komentarz · Radio Maryja · 2007-06-14 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! W przededniu szczytu Unii Europejskiej w Brukseli przedstawiciele Polski zaproponowali odejście od zaprojektowanej w traktacie konstytucyjnym zasady podwójnej większości na rzecz systemu pierwiastkowego. Chodzi oczywiście o sposób liczenia głosów poszczególnych państwa podczas głosowania nad podjęciem decyzji.
Zasada podwójnej większości oznacza, że przewagę w głosowaniu można uzyskać, jeśli za propozycją opowie się większość, czyli co najmniej 15 państw, które jednak muszą zarazem reprezentować 65% mieszkańców Unii.
Ten system jest korzystny dla największych państwa, które dla przeforsowania swego stanowiska mogłyby kaptować państwa mniejsze. System pierwiastkowy natomiast tak jest nazywany, bo siłę głosów poszczególnych państw określa pierwiastek kwadratowy liczby ludności poszczególnych państw.
System pierwiastkowy jest korzystniejszy dla państw średnich, takich jak Polska. Musimy jednak pamiętać, że również przy systemie pierwiastkowym Polska mogłaby zostać przegłosowana, to znaczy - zmuszona do postępowania wbrew własnemu interesowi. System pierwiastkowy odnosi się bowiem do konstytucji Unii Europejskiej, która odchodzi od zasady jednomyślności i przyjmuje zasadę większości głosów. Po przyjęciu konstytucji Unii Europejskiej weta już nie będzie.
Propozycja rządu polskiego wywołała krytyczne reakcje. Przewodniczący Komisji Europejskiej Barroso oświadczył, że Komisja „nigdy” nie zgodzi się na odejście od zasady podwójnej większości. Nawiasem mówiąc, już Winston Churchill zauważył, że „nigdy” to jest słowo, którego wymawiania nie można nikomu zabronić.
Niezależnie od tego, stanowisko komisarza Barroso pokazuje, jak biurokratyczny internacjonał nabiera tupetu. Jeszcze konstytucja Unii Europejskiej nie została przyjęta, a tu proszę: Komisja „nigdy” - i tak dalej. Cóż to się będzie działo po ewentualnym przyjęciu konstytucji?
Krytyczne reakcje pojawiły się również w Polsce. Donald Tusk przestrzegł, by nie zachowywać się, jak Rejtan. Jako historyk powinien wiedzieć, że Rejtan swoim gestem próbował ratować resztki niepodległości państwa przed takimi łajdakami, jak Adam Łodzia-Poniński.
Czyżby w tym konflikcie wolał utożsamić się właśnie z Łodzią-Ponińskim? Wprawdzie Rosjanie wynagrodzili go sutym jurgieltem, ale w pamięci narodowej nie ma on najlepszej reputacji. Rejtan, to co innego.
Odezwał się również Aleksander Kwaśniewski. Ooo, ten przyjąłby wszystko, co by mu kazali, zwłaszcza gdyby jeszcze ktoś zamachałby mu przed nosem jakąś eksponowana posadą. Niedoszły sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych, niedoszły sekretarz generalny NATO, musi zadowolić się dzisiaj operetkowym stanowiskiem programowego radcy Lewicy i Demokratów.
Wielki cymes to nie jest, co tu dużo mówić, toteż Aleksander Kwaśniewski uwija się jak w ukropie, żeby przekonać rozdawców europejskich posad, ze na nim można polegać; za dobrą posadę sprzeda wszystko i każdego.
Tymczasem pani minister Gilowska przedstawiła założenia przyszłorocznego budżetu. Wprawdzie dochody mają być wyższe od dotychczasowych, ale deficyt, po staremu, wyniesie 30 miliardów złotych. Jest to prawie tyle samo, ile wynoszą koszty obsługi długu publicznego.
Można powiedzieć, że gdybyśmy w przeszłości nie zadłużyli państwa, to można by dzisiaj mieć budżet zrównoważony. Niestety jest inaczej; dług publiczny przekracza 500 miliardów złotych i nadal się powiększa, właśnie wskutek corocznych deficytów.
Jeśli zatem jest tak niedobrze, to dlaczego jest tak dobrze? Minister Gilowska zapowiada bowiem wzrost gospodarczy na poziomie co najmniej 6%. Ano dlatego, że czym innym jest sytuacja w finansach publicznych, a czym innym - sytuacja w gospodarce.
Gospodarka ma się nieźle z kilku powodów. Po pierwsze - mamy dobra koniunkturę światową, między innymi dzięki Chinom. Po drugie - niedawni emigranci do Wielkiej Brytanii i Irlandii zaczynają inwestować w Polsce, co prawda przede wszystkim w nieruchomości, niemniej jednak. Po trzecie - rząd jak dotychczas specjalnie gospodarką się nie zajmował, co z reguły jest dla gospodarki korzystne.
I wreszcie - po czwarte - według szacunków, około 30% Produktu Krajowego Brutto, a więc tego, co zostało w Polsce wyprodukowane i sprzedane, powstaje w „szarej strefie”, czyli w konspiracji przed władzami.
Oznacza to, że co najmniej połowa ludzi czynnych w gospodarce, z całym poświęceniem i w poczuciu odpowiedzialności za swoje firmy, za swoje rodziny, a także - za stan gospodarki - oszukuje i konspiruje, dzięki czemu koła się kręcą.
Może te uwagi wydadzą się komuś cyniczne, ale nic na to nie poradzę; taka jest prawda, bo te 30% PKB w „szarej strefie” oznacza tylko, jak złe i niekorzystne dla gospodarki mamy prawo.
Dlatego też zapowiedzi likwidacji „szarej strefy” metodami represyjnymi budzą niepokój. Gospodarką nie mogą kierować podejrzliwi prokuratorzy, dla których świat jest obszarem zaludnionym przez 6,5 miliarda podejrzanych - tylko przedsiębiorcy.
Obowiązkiem władzy publicznej nie jest ich podglądanie, podsłuchiwanie, czy prowokowanie, tylko ustanowienie mądrych i prostych praw, żeby przedsiębiorcy nie musieli uciekać w „szarą strefę”.
Jak wspomniałem, gospodarka ma się nieźle, w odróżnieniu od finansów publicznych, które są napięte. I to może zrodzić problemy dla gospodarki, mimo dobrych tendencji i mimo wzrostu gospodarczego.
Jeśli wzrost gospodarczy nie objawi się również w postaci wzrostu siły nabywczej wynagrodzeń, mogą pojawić się naciski na płace, nawet gdyby nie były prowokowane przez krajowych i zagranicznych nieprzyjaciół obecnego rządu. Takie niebezpieczeństwo jest całkiem realne właśnie z uwagi na zapowiedziany wzrost dochodów budżetowych i 30-miliardowy deficyt.
Krótko mówiąc - największym problemem dla gospodarki może znowu okazać się państwo i to pokazuje, ze to na nim powinny skupiać się reformatorskie wysiłki rządu.
Jeśli dotąd nie przyniosły one oczekiwanych rezultatów, to między innymi dlatego, że kolidują one z interesami potężnych grup nie tylko w kraju, ale i za granicą, które - podobnie jak w XVIII wieku - chciałyby utrzymać w Polsce status quo i podobnie jak wtedy - znajdują kolaborantów w kraju.
Mówił Stanisław Michalkiewicz
Stanisław Michalkiewicz
Dla Ludzkości i Planety
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-06-15 | www.michalkiewicz.pl
„Spieprzaj dziadu” - głosił jeden z transparentów, jakie przygotowali zwani antyglobaliści na manifestację przeciwko wizycie amerykańskiego prezydenta w Polsce. Antyglobaliści troszczą się o Ludzkość i Planetę: Ludzkość pragną uszczęśliwić, zaś Planetę uchronić przed przegrzaniem, zwanym „globalnym ociepleniem”.
W tym celu pielgrzymują po świecie przy pomocy samolotów, samochodów i innych środków lokomocji emitujących gazy, posługują się telefonami satelitarnymi i Internetem, dzięki czemu mogą skutecznie protestować przeciwko globalizacji. Uosobieniem globalizacji są, jak wiadomo, Stany Zjednoczone, toteż przywódca polskich antyglobalistów, pan Filip Ilkowski, skierował całą ich energię i pomysłowość na uczynienie znienawidzonemu prezydentowi USA wszelkich możliwych wstrętów.
„Spieprzaj dziadu” było tylko jedną z wersji staropolskiej gościnności, bo druga wersja, nazwijmy ją powitalna, głosiła po angielsku „welcome to Hel(l)” - że to niby Polska pod panowaniem znienawidzonych Kaczyńskich jest rodzajem piekła na ziemi. Co tu dużo mówić; zdolny jest ten pan Ilkowski, zwłaszcza gdyby okazało się, że nikt mu nie pomagał, ani nawet nie doradzał.
Nie jest to niestety takie pewne, bo jakoś nie przypominam sobie, żeby antyglobaliści polscy w równie uprzejmy sposób witali panią Anielę Merkel, nie mówiąc już o rosyjskim prezydencie Putinie. Nie musi to wcale znaczyć, że pan Ilkowski, czy bardziej od niego dopuszczeni do konfidencji szermierze szczęścia Ludzkości i pomyślności Planety na tamte manifestacje nie otrzymali funduszy, chociaż wykluczyć tego przecież nie można.
Możliwe jednak, że antyglobaliści podróżują po świecie trop w trop za największymi dygnitarzami za oszczędności uciułane na zmywaniu naczyń w McDonaldzie, a że akurat Putin Polski nie odwiedził, to zaprotestowali przeciwko temu, kto akurat się trafił, czyli przeciwko prezydentowi Bushowi.
Zarzucają mu, nie tylko, że jako prezydent Stanów Zjednoczonych jest odpowiedzialny za topnienie lodowców, co oczywiście jest zbrodnią niesłychaną, ale przede wszystkim - że rozpętał był wojnę w Afganistanie i Iraku. „Lepiej mieć na dupie czyrak, niźli zamieszkiwać Irak” - pisał przed 64 laty Władysław Broniewski, co pokazuje, że proroctwa musiały go wspierać zanim jeszcze Bierut mianował go Wieszczem Narodowym.
Warto jednak zwrócić uwagę, że tej wojny w Iraku to prezydent Bush sam nie wymyślił - że po 11 września 2001 roku skorzystał z doktryny opracowanej dziesięć lat wcześniej przez Pawła Wolfowitza, jednego z przedstawicieli tak zwanych neokonserwatystów, tj. przeważnie żydowskich trockistów, którzy obrazili się na Związek Sowiecki po pierwsze - za Trockiego, a po drugie - za popieranie Arabów przeciwko Izraelowi.
Doktryna Wolfowitza w uproszczeniu sprowadza się do przyznania Stanom Zjednoczonym prawa karcenia każdego państwa, które wyda się im niebezpieczne. Nie było w niej niczego nadzwyczajnego; po prostu przywracała stan anarchii w stosunkach międzynarodowych i w tym sensie stanowiła regres wobec prób wprowadzenia jakichś reguł prawnych w postaci choćby Karty ONZ.
Problem pojawił się w momencie, gdy neokonserwatyści przejęli kierownictwo większości amerykańskich instytucji, co Patryk Buchanan pół żartem, ale i pół serio skomentował, iż Kongres jest to „terytorium okupowane przez Izrael”.
Ogon zaczął wywijać psem, to znaczy potęga Stanów Zjednoczonych została wprzęgnięta w służbę interesów tego bliskowschodniego państewka, jak się okazało - z narażeniem na szwank interesów amerykańskich. Na domiar złego, nałożyły się na to fantasmagorie na tle religijnym; jeden z odłamów protestanckich doszedł do przekonania, iż warunkiem powtórnego przyjścia Chrystusa jest uzyskanie przez Izrael politycznej hegemonii w skali światowej.
Trudno w to uwierzyć, ale polityka wcale nie jest racjonalna; jak racjonalnie uzasadnić pragnienie hegemonii, czy zrealizowanie obietnicy rozszerzenia granic Izraela od Nilu do Eufratu? Mimo ultrapatriotycznej retoryki, jaka nasiliła się po 11 września 2001 roku, wszystko to zaczęło docierać do coraz szerszych kręgów amerykańskiej opinii i w rezultacie popularność prezydenta Busha spadła ostatnio do najniższego od 1979 roki poziomu 28%.
Czy w tej sytuacji tarcza antyrakietowa nie jest aby obliczona przede wszystkim na osłonięcie prezydenta Busha „przed sądem zagniewanego ludu”? Wykluczyć tego nie można zwłaszcza kiedy Izba Reprezentantów wstrzymała preliminowanie pieniędzy na ten cel do czasu konkretnych rezultatów rokowań z zainteresowanymi państwami. Być może jest to okazja do korzystnego sprzedania obietnicy, z której i tak niczego może nie być, bo pani Hilaria Clintonowa, prawdopodobny kandydat, a może nawet zwycięzca w przyszłorocznych amerykańskich wyborach prezydenckich, może budową tarczy już nie być tak bardzo zainteresowana.
Czy jednak polscy negocjatorzy będą w stanie uzyskać takie odszkodowanie za Jałtę? Pewności nie ma, zwłaszcza, że partnerem szefa amerykańskiej Narodowej Rady Bezpieczeństwa była pani Elbieta Jakubiak. Ciekawe, jak historia się powtarza; podczas wizyty prezydenta Nixona partnerem Kissingera był z polskiej strony Franciszek Szlachcic, też specjalista od bezpieczeństwa.
Oczywiście naszych antyglobalistów takie rzeczy nic a nic nie obchodzą. Oni są przeciwko „imperializmowi”, nawiasem mówiąc, tak samo, jak dr Józef Goebbels: „Gniew wzbiera na myśl, jak nieprawdopodobna samowola zgromadziła na Wall Street gigantyczne kapitały” - czyż to spostrzeżenie ministra propagandy Rzeszy nie mogłoby zostać dziś powtórzone przez pana Sławomira Sierakowskiego?
Przez niektórych prawicowych publicystów jest on lansowany w charakterze remedium na Aleksandra Kwaśniewskiego, niemalże naszej duszeńki. Warto, by najpierw poczytali oni sobie wspomnienia Zofii Dzierżyńskiej, żony Feliksa, nawiasem mówiąc, Żydówki z domu Muszkat, jak opisuje ona talmudyczne spory o „czystość linii” toczone przez bezsilnych mełamedów, którzy nieoczekiwanie dla siebie zyskali w Rosji możliwości działania i w rezultacie pół świata zalali krwią. Oczywiście antyglobalistyczna młodzież ani Goebbelsa, ani Dzierżyńskiej nie czyta, tego w lekturach szkolnych nie ma, więc skąd niby miałaby wiedzieć, że mówi prozą?
Tymczasem duchowi przewodnicy narodu nawołują do braterstwa, ale też jakoś specyficznie: „bardzo często mamy raczej kandydatów na samozwańczych prokuratorów (...), którzy nie troszczą się o to, jak brat będzie przeżywał...” - żali się JE abp Życiński, który najwyraźniej nie może otrząsnąć się z lustracyjnych natręctw. A przecież Szpotański pisał: „by człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem!”
Stanisław Michalkiewicz
Gramy niewłaściwą rolę?
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-06-15 | www.michalkiewicz.pl
Bawiący z wizytą w Polsce francuski prezydent Mikołaj Sarkozy, wśród niezliczonych komplementów, jakimi nas obsypał, stwierdził też, że Polska ma do odegrania w Europie „wielką rolę”.
To nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale Polska nie jest, ma się rozumieć, żadnym wyjątkiem. Każdy kraj ma do odegrania w Europie swoją rolę, a problem polega na tym - jaką.
Przed referendum akcesyjnym w 2003 roku miałem okazję rozmawiać z pewnym Francuzem, który bardzo chciał się dowiedzieć, dlaczego niektórzy Polacy są przeciwni przyłączeniu Polski do Unii Europejskiej. Przedstawiłem mu tedy obawy związane z nie załatwionymi sprawami, jakie po II wojnie światowej pozostały między Polską a Niemcami. Nawiasem mówiąc, zaczynają nam się właśnie odbijać nieprzyjemną czkawką.
Mój rozmówca stwierdził, że owszem; to jest problem, a nawet „poważny problem”, ale - i tu podniósł w górę palec - „Polska chyba rozumie, że Unia Europejska musi się rozszerzać?”. Odpowiedziałem na to, że oczywiście, panie markizie, skoro już „musi”, to my to rozumiemy. Jak rozkaz, to rozkaz.
W takim jednak razie widać wyraźnie, że w Unii Europejskiej każdy będzie robił to, co najlepiej umie. - Co pan przez to rozumie? - Ano to, że Francja będzie upajać się chwałą, Niemcy będą władać, a Polska będzie się poświęcać.
No i proszę! Tylko spróbowaliśmy zagrać inną rolę i już asystent reżysera przyjechał nas prostować.
Stanisław Michalkiewicz
Korupcja fundamentem demokracji
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-06-16 | www.michalkiewicz.pl
Przed laty fundamentami naszej demokracji wstrząsnęła wiadomość, że pewien kandydat na radnego kaptował wyborców przy pomocy piwa. Donos przegranego konkurenta spowodował burzę w szklance wody, z użyciem solennych argumentów prawnych, wśród których przewijał się zarzut naruszenia zasady tajności wyborów.
Rzeczywiście; kandydat, a właściwie jego agenci rozdzielający piwo, domagali się od wyborców wyjaśnień, czy aby na pewno głosowali na fundatora. Naruszenie było zatem ewidentne, chociaż z drugiej strony tajność głosowania jest uprawnieniem głosującego, z którego może on zrezygnować.
Na przykład senator Gabriel Janowski podczas głosowania na prezydenta w roku 1989, wrzucając kartę do urny powiedział na głos: „byłem i jestem za Lechem Wałęsą” - znaczy - zrezygnował w tajności, ale nikt ani z tego, ani z innego powodu nie unieważnił wtedy wyboru gen. Jaruzelskiego.
Podnoszono też argument moralny, że jakże można w ten sposób przekupywać wyborców. Ale skoro już można przekupywać, to co za różnica, jakim sposobem?
Jeśli nawet jest różnica, to przemawia ona raczej na korzyść fundatora piwa; postępowanie kandydata przekupującego wyborców piwem było bardziej uczciwe i moralne od postępowania kandydatów i całych ugrupowań, przekupujących wyborców np. obietnicami darmowych świadczeń z budżetu.
Fundator piwa kupował je bowiem za własne pieniądze, podczas gdy fundatorzy darmowych świadczeń zamierzają finansować je z pieniędzy podatników. Polityk obiecujący darmowe świadczenia dopuszcza się zatem nie tylko korupcji, ale również kradzieży zuchwałej, bo dokonanej z ostentacją, dzięki stworzeniu pozorów legalności.
Jest zatem oczywiste, że przekupywanie wyborców za pomocą poczęstunków piwnych jest rodzajem tzw. „mniejszego zła”, które zrobiło u nas taką karierę dzięki gen. Jaruzelskiemu. W dodatku wyborcy przekupywani piwem zachowują się rozsądniej od wyborców korumpowanych obietnicami darmowych świadczeń. Wprawdzie sprzedają oni swój głos taniej, ale za to za korzyść niewątpliwą i pewną, czego nie można powiedzieć o innych wyborcach.
Ci drudzy najzwyczajniej nie zdają sobie sprawy, że tak zwane „darmowe” świadczenia, będą musieli sfinansować sobie sami, jako podatnicy. Na przykład średnio około 60% avoirów otwartych funduszy emerytalnych stanowią obligacje skarbowe. Emerytur nimi wypłacać, ma się rozumieć, nie można; trzeba najpierw zamienić je na gotówkę.
Jak? Ano zwyczajnie; ci sami ludzie, którzy już raz zapłacili „składkę” jako „ubezpieczeni” będą musieli zapłacić jeszcze raz na wykup obligacji, tym razem już oczywiście jako „podatnicy”. Za to dobrodziejstwo będą musieli zapłacić, w dodatku dwa razy.
Wspominam o tym wszystkim w związku z burzą w szklance wody z powodu weksli, jakie kierownictwo Samoobrony kazało wystawiać kandydatom na posłów „za prawo używania znaczka związkowego”.
Ciekawe, że wszyscy kandydaci tak bardzo pragnęli z tego znaczka skorzystać, że wystawili weksle po pół miliona. Znaczek ten stanowił dla nich widać rodzaj talizmanu zapewniającego powodzenie w wyborach, które oznaczało możliwość pobierania przez cztery lata uposażenia i diety w łącznej wysokości 12,5 tys. zł miesięcznie, to znaczy 150 tys. zł rocznie, to znaczy 600 tys. za kadencję.
Weksel na pół miliona stanowił zatem równowartość tego dochodu, pomniejszoną o koszty własne kampanii. Posłowie uwierzyli w potęgę znaczka, bo przecież nie w zalety osobiste. Taka wiara może nie przynosi im zaszczytu, ale przestępstwem nie jest.
Stanisław Michalkiewicz
Bez wiary i czci
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-06-16 | www.michalkiewicz.pl
Felieton wygłoszony na antenie I programu Polskiego Radia 15 czerwca o godz. 6.50
Kiedy król Jan Sobieski znalazł się pewnego razu na dalekiej Ukrainie, spotkał tam starca niemal stuletniego. Na tamtych terenach był to podówczas widok niezwykły, toteż zaskoczony król zapytał starca, jakim to cudem dożył wieku tak sędziwego.
- Iżem miał wiarę - odpowiedział starzec. - Jakże to - zdziwił się król? - Ano, miłościwy panie, jak ludzie gadali, że Tatary idą, to ja wierzyłem i uciekałem.
Z tej przypowieści morał wynika, że wiara przynosi konkretne korzyści. Niestety nie zawsze, bo wszystko zależy od tego, komu się uwierzy. Na przykład w czerwcu 2003 roku ponad 50% Polaków biorących udział w referendum akcesyjnym, uwierzyło prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Był to akt karygodnej lekkomyślności, bo prezydent Aleksander Kwaśniewski już na początku swojej pierwszej kadencji przyzwyczaił nas, że nigdy nie wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie.
Kiedy zatem prezydent Aleksander Kwaśniewski powysyłał wszystkim obywatelom broszurkę, w której stręczył przyłączenie Polski do Unii Europejskiej, to na stronie 13 zapewnił, że nie ma żadnego zagrożenia dla polskiej własności na Ziemiach Zachodnich i Północnych.
Tymczasem okazało się, że na Mazurach i w Trójmieście dawni niemieccy właściciele odzyskali tytuły własności, a Polacy mają do wyboru - albo się wynosić, albo płacić czynsz.
A przecież na początku tego roku Powiernictwo Pruskie skierowało 22 pozwy przeciwko Polsce. Jakoś nie słychać, by Trybunał w Strasburgu je odrzucił, a skoro tak, to może to oznaczać, że stosunki własnościowe na jednej trzeciej polskiego terytorium zostana poddane pod arbitraż międzynarodowy.
Dopóki Aleksander Kwaśniewski kłamał na temat swego wykształcenia, czy nietrzeźwości, to nie było specjalnie groźne. W tym jednak przypadku skłamał w sprawie bardzo ważnej dla obywateli i to wbrew dwukrotnie składanej przysiędze.
Stanisław Michalkiewicz
Rewia listków figowych?
Artykuł · „Nasz Dziennik” · 2007-06-17 | www.michalkiewicz.pl
Gdzie mądry człowiek ukryje liść? - pytał ksiądz Brown w opowiadaniu Chestertona „Złamana szabla” i odpowiadał: - W lesie. A jeśli nie ma lasu? To mądry człowiek zasadzi las, żeby ukryć w nim liść. Oczywiście chodzi o człowieka nie tylko mądrego, ale przede wszystkim przebiegłego, a tacy właśnie: zachłanni i przebiegli są przedstawiciele biurokratycznego internacjonału, który narodom Europy próbuje narzucić swoja władzę poprzez pełzające forsowanie biurokratycznego imperium.
Traktat z Maastricht zapoczątkował proces wypłukiwania suwerenności państwowej z krajów - sygnatariuszy, powierzając znaczny zakres kompetencji organom i instytucjom ponadpaństwowym, nad którymi żadne państwo z osobna nie mogło rozciągnąć kontroli i które przed żadnym państwem nie ponosiły odpowiedzialności.
Dopóki chodziło o zapewnienie współpracy ekonomicznej w ramach kontynentu, polegającej na usuwaniu barier, przy pomocy których narodowe biurokracje tworzyły sobie swoje „folwarki zwierzęce” - dopóty nie budziło to zastrzeżeń.
Pojawiły się one w momencie, gdy pod pretekstem „dalszego doskonalenia” zaczęto konstruować polityczną nadbudowę, która w rezultacie doprowadza do poddania życia gospodarczego, politycznego, społecznego i kulturalnego Europy, to znaczy narodów europejskich - kurateli biurokratycznego internacjonału.
Ten internacjonał z natury swojej jest socjalistyczny, bo swoja władzę nad narodami może realizować tylko przy narzuceniu im rozwiązań socjalistycznych na poziomie ponadnarodowym, gdzie uwalnia się już spod jakiejkolwiek kontroli. Przełomowy krok w tym kierunku stanowił traktat z Maastricht z 7 lutego 1992 roku.
Wypłukiwanie suwerenności
Ten proces został pogłębiony w traktacie amsterdamskim, a następnie - w traktacie z Nicei z 26 lutego 2001 roku. Traktat z Nicei jeszcze dalej odchodził od zasady jednomyślności, poszerzając zakres głosowania większościowego na dalsze 28 dziedzin.
Poszczególnym krajom przyznane zostały następujące liczby głosów: Niemcy - 29, Wlk. Brytania - 29, Francja - 29, Włochy - 29, Hiszpania - 27, Polska - 27, Holandia - 13, Grecja - 12, Czechy - 12, Belgia - 12, Węgry - 12, Portugalia - 12, Szwecja - 10, Austria - 10, Słowacja - 7, Dania - 7, Finlandia - 7. Litwa - 7, Irlandia - 7, Łotwa - 4, Słowenia - 4, Estonia - 4, Cypr - 4, Luksemburg - 4 i Malta - 3 głosy.
Cztery największe państwa mają 116 głosów, czyli ponad połowę tych, którymi dysponują wszystkie pozostałe państwa (205). Gdyby obowiązywała zwykła większość, to „wielka czwórka” mogłaby spokojnie przegłosowywać cała resztę, która, nawet działając wspólnie i w porozumieniu, nie mogłaby jej nigdy niczego narzucić.
Oczywiście na coś takiego żadne państwo by się nie zgodziło, więc w traktacie z Nicei ustanowiono większość kwalifikowaną, czyli 232 głosy na 321, oddane przez co najmniej 13 spośród 25 państw, które jednocześnie reprezentują co najmniej 62% ludności Unii.
Wymagało to od „wielkiej czwórki” kaptowania państw mniejszych. Dlatego też pan poseł Jan Maria Rokita dramatycznie wołał z sejmowej trybuny, że „Nicea, albo śmierć”. Jakież zresztą inne kabotyńskie okrzyki miałby wznosić, skoro wcześniej popierał przystąpienie Polski do Unii?
Okazuje się, że teraz wypada umierać już tylko za to, by nie zostać wyrolowanym podczas „współdecydowania o naszych sprawach” - jak określił nową pozycję naszego państwa pan dr Andrzej Olechowski podczas sławnego „Forum Dialogu w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina”. Ano, „tu l`as voulu Georges Dandin”.
Krok dalej, czyli „podwójna większość”
W traktacie konstytucyjnym te zasady zostały zmienione. Każdemu państwu przyznano jeden głos, bez względu na liczbę ludności, zaś większość kwalifikowana, która miałaby wejść w życie od 1 listopada 2009 roku, obejmuje co najmniej 15 państw członkowskich, które jednocześnie reprezentują co najmniej 65% mieszkańców Unii.
„Wielka czwórka” reprezentuje ponad połowę ogólnej liczby ludności UE, która wynosi 495 mln. Niemcy liczą 82.005.000 ludności, Francja - 63.587.700, Wlk. Brytania - 61.044.684, Włochy - 59.545.000.
Pozostałe kraje: Dania - 5.447.000, Szwecja - 9.110.000, Finlandia - 5.223.442, Estonia - 1.316.000, Łotwa - 2.280.000, Litwa - 3.378.600, Polska - 38.122.000, Czechy - 10.287.000, Słowacja - 5.439.448, Węgry - 9.955.000, Rumunia - 21.155.000, Bułgaria - 7.320.000, Grecja - 10.668.354, Słowenia - 2.011.070, Austria - 8.192.880, Holandia - 16.366.600, Belgia - 10.511.382, Hiszpania - 45.003.663, Portugalia - 10.600.000, Cypr 780.133, Malta 398.534, Irlandia - 4.234.925 i Luksemburg - 474.413.
Jak widzimy, „wielka czwórka” liczy łącznie 266.182.384 obywateli, co stanowi 53,7% całej ludności Unii. Do przeforsowania decyzji w Radzie musi zatem skaptować 11 mniejszych państw, ale za to samodzielnie, już bez potrzeby kaptowania kogokolwiek, może zablokować każdą decyzję, jako tzw. „mniejszość blokująca”, którą mogą tworzyć co najmniej cztery państwa reprezentujące co najmniej 35% ludności Unii.
„Słowicze dźwięki w mężczyzny głosie, a w sercu lisie zamiary” - przestrzegał Adam Mickiewicz. Okazuje się, że w Unii Europejskiej, niczym w orwellowskim „Folwarku zwierzęcym” wprawdzie wszystkie zwierzęta są sobie równe (każde ma jeden głos), ale niektóre są równiejsze od innych, bo jako „wielka czwórka” mają de facto prawo weta, podczas gdy innym byłoby znacznie trudniej.
Jak mówią Rosjanie, „łarczik prosto otkrywajetsia” i w miarę przybliżania się terminu jaki został nakreślony w rozkazie zwanym Deklaracją Berlińską, coraz trudniej zachować pozory.
System pierwiastkowy jako listek figowy
Zgłoszony przez premiera Jarosława Kaczyńskiego tak zwany system pierwiastkowy polega na zmianie siły głosów poszczególnych państw, która określana byłaby przez pierwiastek kwadratowy z liczby obywateli.
Pierwiastek kwadratowy z liczby ludności Niemiec wynosi 9055 głosów, zatem Niemcom przysługiwałoby 9 głosów, Francji, Wlk. Brytanii i Włochom - po 7, podczas gdy Polsce - 6 - i tak dalej. Kwalifikowana większość, wystarczająca do podjęcia decyzji w Radzie UE według polskiej propozycji wymagałaby co najmniej 14 państw dysponujących co najmniej 62% głosów.
W tej sytuacji „wielka czwórka” nie dysponowałaby nawet połową głosów, a więc siła jej przebicia byłaby znacznie mniejsza niż przy systemie podwójnej większości, zatem, dla przeforsowania swego stanowiska musiałaby zawierać obszerniejsze koalicje no i nie mogąc skutecznie blokować decyzji podjętych bez jej udziału, utraciłaby prawo weta, posiadane de facto przy systemie podwójnej większości.
Warto jednak pamiętać, że system pierwiastkowy nie oznacza wcale, że Polska nie mogłaby zostać przegłosowana, bo ta możliwość jest z natury rzeczy wpisana do konstytucji Unii Europejskiej.
Powtarzając slogan posła Jana Rokity, że gotowi jesteśmy umierać za system pierwiastkowy, pan premier Jarosław Kaczyński być może liczy na to, że w hałasie spowodowanym dyskusją, czy mamy sprzedać naszą suwerenność państwową taniej, czy drożej, nikt już nie zapyta, czy i w jakim celu mamy rezygnować z naszej suwerenności państwowej w ogóle.
O ile bowiem dla zachowania suwerenności państwowej warto wiele poświęcić, a może nawet umierać, o tyle za system pierwiastkowy, podobnie jak wcześniej - za „Niceę” - już niekoniecznie. No ale co ma mówić, skoro PiS na tę równię pochyłą weszło przed referendum akcesyjnym w roku 2003?
Nie oznacza to oczywiście poparcia dla stanowiska Aleksandra Kwaśniewskiego, któremu najwyraźniej nie przychodzi do głowy, że można coś przedsięwziąć bez rozkazu Mosk..., to znaczy - oczywiście rozkazu Brukseli.
„Wilk zmienia skórę lecz nie obyczaje” - powiedział pewien Rzymianin do cesarza Wespazjana, a te słowa znakomicie pasują do Aleksandra Kwaśniewskiego, który, jak nie w jednym, to w drugim przepoczwarzeniu („bo to jest wielka prawda stara; z poczwarki, zamiast motyla, nędzna wykluje się poczwara”), zawsze reprezentuje „partię zagranicy”, tylko „zagranica”, tzn. Związek Radziecki zmienia mu położenie. Teraz akurat jest w Brukseli.
Stanisław Michalkiewicz
Błogosławiona wina
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-06-19 | www.michalkiewicz.pl
Tytułowe określenie jest terminem teologicznym. W ten sposób nazywany jest grzech pierworodny, który wprawdzie z jednej strony sprowadził na świat i ludzkość rozmaite paroksyzmy, ale z drugiej - stał się przyczyną Odkupienia przez Zbawiciela. „O szczęśliwa wino, którą zmazać musiał tak wielki Odkupiciel!” - mówimy w Wielką Sobotę.
Ten teologiczny termin odnosi się do spraw najważniejszych i ostatecznych, ale mechanizm nim rządzący da się zastosować również do spraw trochę mniej ważnych i przemijających, jak na przykład udział Polski w Unii Europejskiej.
Jak wiadomo, za sprawą „drogiego Bronisława” oraz innych bojowników o wolność i demokrację, gryzipóry z „prasy międzynarodowej”, a nawet i narodowej, rozdzierają szaty nad Polską z powodu prześladowań, jakich faszystowski reżym braci Kaczyńskich dopuszcza się wobec pederastów płci obojga.
W Unii Europejskiej, obywatele nie mogą urządzać referendum w sprawie wysokości i rodzaju obciążeń podatkowych, są poddani przymusowi ubezpieczeń społecznych, muszą posyłać dzieci do szkół, gdzie różni wpływowi wariaci uprawiają pranie mózgów i indoktrynację, nie wolno im wygłaszać niektórych opinii (w Ameryce pod tym względem jest jeszcze gorzej; na przykład od lutego nie wolno używać słowa „niger”, czyli „czarnuch”), np. na temat pewnych grzechów, a także wydarzeń w okresu II wojny światowej, ale nikt, poza wrogami demokracji, nie uważa tego wszystkiego za ograniczenia wolności.
Przeciwnie - europejsy twierdzą, że ograniczenia te są świadectwem wolności prawdziwej, a - jak zauważył kiedyś Sławomir Mrożek - wolność prawdziwa pojawia się tam, gdzie nie ma wolności zwyczajnej. Wszystko dlatego, że za probierz wolności został uznany stosunek do pederastów - żeby broń Boże im się nie sprzeciwiać.
Chcą pederaści urządzić Paradenmarsch - nikt nie może im w tym przeszkodzić, choćby nawet w biały dzień na ulicach markowali rżnięcie modo bestiarum, albo i nie markowali. Ludności nie tylko nie wolno się sprzeciwiać, ale powinna się radować.
Tak w każdym razie powiedział mi kiedyś pan red. Janusz Majcherek, współpracownik „Tygodnika Powszechnego” - że tolerancja nie oznacza już cierpliwego znoszenia czegoś wstrętnego i szkodliwego w imię jakiejś wyższej racji, np. pokoju społecznego, tylko musi oznaczać akceptację. Znaczy - na widok pederasty każdy musi uśmiechać się przymilnie, choćby mu się z obrzydzenia przewracały wszystkie bebechy.
Ano, tak już bywa, kiedy Nowe walczy ze Starym, a dzisiaj takie czasy, że awangarda wszechświatowej rewolucji wciągnęła na swoje sztandary cały katalog seksualnych dewiacji, za wyjątkiem pedofilii. Ale to normalne, bo przecież i bolszewicy zwalczali kiedyś trockistów jako heretyków, a dziś trockiści biorą odwet. Zanim jednak to nastąpi, pederaści są na topie.
Z tego powodu pewien hiszpański pederasta, a może tylko ich rzecznik, oburzony do żywego doniesieniami „prasy międzynarodowej” o gehennie, jaką pod strasznym knutem braci Kaczyńskich przeżywają w Polsce pederaści, zaproponował, by Polska została wyrzucona z Unii Europejskiej. Niech mu Pan Bóg da zdrowie, niech jego pomysł podchwycą pederaści pozostałych krajów członkowskich i niech skłonią swoje oburzone rządy do wyrzucenia Polski z UE.
Wyobraźmy sobie tylko, że nie podlegalibyśmy władzy Komisji Europejskiej, nie musielibyśmy wybierać posłów do Parlamentu Europejskiego, nie musielibyśmy zastanawiać się, co też Trybunał w Strasburgu robi z 22 pozwami przeciwko Polsce, jakie złożyło tam Powiernictwo Pruskie, no i nie musielibyśmy płacić rocznej składki, za którą można by wybudować w Polsce 500 kilometrów autostrady - i tak dalej.
Oczywiście posiadacze gruntów rolnych nie dostawaliby dopłat, zadłużone samorządy nie dostałyby dofinansowania do coraz to nowych inwestycji, zbankrutowałyby firmy piszące podania o zapomogi. Na pewno nie wszyscy byliby zadowoleni, ale na tym świecie pełnym złości nie ma rzeczy doskonałych.
Na przykład teraz polski rząd próbuje przekonać rządy innych państw i pana Barroso, żeby w konstytucji Unii Europejskiej przyjęty został system pierwiastkowy. Chodzi o to, żeby wyciągać pierwiastek kwadratowy z liczby ludności każdego kraju i w ten sposób ustalać siłę jego głosu.
System pierwiastkowy miałby zastąpić system podwójnej większości, w którym do przegłosowania, dajmy na to, Polski, to znaczy - zmuszenia jej do robienia czegoś wbrew własnemu interesowi, wystarczyłaby większość państw grupujących większość ludności Unii Europejskiej.
Warto jednak zauważyć, że w systemie pierwiastkowym Polska też mogłaby zostać przegłosowana, bo taka możliwość wynika z przyjęcia konstytucji Unii Europejskiej, która zrywa z zasadą jednomyślności.
Okazuje się, że tak czy owak, przyjęcie konstytucji UE, nawet z systemem pierwiastkowym, oznacza formalną rezygnację z suwerenności. W tej sytuacji jedyna nadzieja w hiszpańskich i innych pederastach.
Stanisław Michalkiewicz
Precz z demokracją!
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-06-20 | www.michalkiewicz.pl
Parlament Europejski, jak wiadomo, zajmuje się najważniejszymi sprawami. A to ustali procent tłuszczu w jogurcie, a to zaliczy marchew do owoców - i tak dalej. Wszystko po to, żeby nam, zwyczajnym Europejczykom, przychylić nieba.
Bo pomyślmy sami; co by to było, gdyby tak sami producenci jogurtu ustalali procent tłuszczu? W jednym jogurcie byłoby, dajmy na to, 2%, a w innym - 3. Ileż to decyzji trzeba by podjąć, na jakież rozterki narazić mieszkańców Unii Europejskiej, ileż energii mogliby zmarnować na myślenie! Tymczasem dzięki Parlamentowi Europejskiemu zażywamy coraz większego komfortu, niczym wieprzki w racjonalnie prowadzonym chlewie.
Teraz Parlament Europejski zajął się wódką, ustalając, że tak można nazwać destylat z dowolnego surowca. Nie powinno to nikogo dziwić; jeśli do „standardów europejskich” należą „małżeństwa” homoseksualne, to może należeć do nich również wódka, nawet bez alkoholu.
Nie dziwi też poparcie, jakiego szerokiej definicji wódki udzielili demokraci. Skąd taki jeden z drugim demokrata może wiedzieć, co dobre? Zaprawi się jakimiś wynalazkami i potem gada bzdury.
Więc może dobrze się stało z tą wódką, bo wreszcie każdy może się przekonać, jakie zagrożenia niesie ze sobą demokracja. W każdym razie producenci zbóż, ziemniaków i melasy buraczanej już wiedzą.
Stanisław Michalkiewicz
Kalectwo muzyczne i polityczne
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-06-21 | www.michalkiewicz.pl
Nic na to niestety nie poradzimy; za komuny było lepiej. Za komuny, dajmy na to w latach 70-tych, panowała taka jedność moralno-polityczna narodu, tak się jeden brat wczuwał w samopoczucie drugiego brata, że teraz JE abp Życiński nawet marzyć o tym nie może.
Z książki pana Piotra Rainy „Bliski szpieg”, w której autor przedstawia dokumentację ilustrującą działalność własnej żony jako tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa wynika, jak to SB troszczyła się np. o podtrzymanie jego małżeństwa w momentach kryzysowych. Oczywiście chodziło jej nie tyle o małżeńskie szczęście, co możliwość penetracji środowiska, ale nie tylko intencje się liczą, ale i skutki. „Choć złą sprawę szatan poprze, wszystko się zakończy dobrze. Pijmy zdrowie szatana” - zachęca Gałczyński.
Już tam wszyscy przerażeni lustracją albo aferami, nie mówiąc już o „Filozofach” odetchnęliby z ulgą na wieść o powrocie do władzy Aleksandra Kwaśniewskiego na czele LiD-u - że wreszcie koszmary się skończą. N`est-ce pas?
Zresztą po co uciekać się zaraz do spraw poważnych, kiedy za komuny trafiały się też momenty pogodne. Na przykład Festiwal Piosenki w Opolu. Już na kilka tygodni przedtem przez prasę przewalała się fala dyskusji, której uczestnicy udowadniali swoją zdolność do formułowania szalenie wyrafinowanej argumentacji na temat zalet i wad poszczególnych piosenek.
Sam festiwal był ogólnonarodowym świętem, podczas którego objawiała się jedność moralno polityczna narodu; transmisję oglądali partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, „figuranci” i konfidenci, żywi i uma... - no mniejsza z tym.
No a dzisiaj? Dzisiaj, słychać, że artyści za kulisami straszyli strajkiem, jeśli organizatorzy nie wypłacą im „szkodliwego” za wysoką temperaturę i odgrażali się, że w razie sprzeciwu zawiadomią Rzecznika Praw Dziecka, który wszystkim pokaże.
Inna sprawa, że dzieci łatwiej dziedziczą po rodzicach pozycję w biznesie, niż talent; piosenki przedstawiały obraz przeraźliwej grafomanii, a w najlepszym razie nie wychodziły poza banał. Najbardziej przerażające były akcenty - jakże by inaczej! - feministyczne.
Nie mówię o songu w wykonaniu trójki otyłych dam, bo tusza nie ma nic do rzeczy, ale o duecie, a właściwie tercecie pani Cerekwickiej, pani Steczkowskiej i pana Szcześniaka. „Zabieraj swoje rzeczy, nic tu po tobie. Twój czas już minął, od dziś jestem twoim wrogiem” - na takie dictum nawet najzagorzalszy entuzjasta poligamii doznałby opamiętania.
Biedny pan Szcześniak nadrabiał miną przy tym statystowaniu obydwu gwiazdom, ale gdyby był starszy, to z pewnością przypomniałoby mu się memento, jakie podczas VIII Plenum KC PZPR w roku 1956 wypowiedział Edward Ochab pod adresem jednego z mówców: „czas wasz się kończy, towarzyszu!”.
Kiedyś wytworny prof. Stanisław Tarnowski sarkastycznie zacytował: „jarem, jarem, za towarem, manowcami za wołami... - i to ma być poezja polska”. Chodziło mu wtedy o wiersz Wincentego Pola. Co by powiedział po wysłuchaniu pań Cerekwickiej i Steczkowskiej, nie mówiąc już o Dodzie Elektrodzie?
Nawiasem mówiąc, Doda pojawiła się na scenie niemal na golasa, słowem - pokazała co ma najlepszego. ”Ja tiebia - ona skazała - Wasia, daragoje samoje atdam. A on skazał: za sto rubliej - sogłasje, a jeśli bolsze - s drugom popałam”.
W ten oto okrężny sposób przechodzimy do metod liczenia głosów w Unii Europejskiej, kiedy już podpiszemy rezygnację z suwerenności państwowej. Warto się z tym zapoznać, jako że za to właśnie przyjdzie nam „umierać”. Oczywiście nie wszystkim, bo taki np. Aleksander Kwaśniewski nie umarł by za nic w świecie. Nawet nie dlatego, że życie jest, jak wiadomo - „największą wartością”, zwłaszcza pozagrobowe, ale dlatego, że po co umierać, kiedy można wypić i zakąsić?
Otóż w konstytucji unijnej głosy mają być liczone według „podwójnej większości”, co w połączeniu z możliwością „mniejszości blokującej” daje faktyczne prawo weta „wielkiej czwórce”, czyli Niemcom, Francji, Wlk. Brytanii i Włochom.
Zaproponowany przez polskiego premiera system pierwiastkowy (głosy liczone wg pierwiastka kwadratowego z liczby ludności: np. Niemcy 9.055, więc miałyby 9 głosów, a Polska - 6, i tak dalej), zaś do podjęcia decyzji trzeba by większości 14 państw mających co najmniej 62% głosów, takiej możliwości „czwórce” już nie daje.
Więcej komplikacji, jak różnicy, ale sęk w tym, że już bodajże 20 państw tę konstytucję ratyfikowało, a poza tym Niemcy nie chcą stracić prestiż, więc na pierwszy rzut oka polska propozycję można odczytać jako próbę wejścia zaporowego. Ale prezydent Sarkozy, podobnie jak premier Zapatero, który też przyjechał na zwiady, chyba się zorientował, że może uda się w ramach „kompromisu” przyjąć „małą konstytucję”, która sprawę liczenia głosów odkładałaby na później.
Strasznie skomplikowane te listki figowe, którym trzeba póki co przykrywać bezwstyd, z jakim biurokratyczny internacjonał sięga po władzę nad narodami Europy, bo jak będzie potem - Szpotański przewidział: „... aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku / potem na schodach usłyszy kroki”.
Najciekawsze jest, że Platforma porzuciła mechaniczne negowanie Kaczyńskich i „dla dobra Polski” postanowiła poprzeć rząd. Najwyraźniej Donald Tusk poczuł na karku smrodliwy dech Lewicy i Demokratów, którzy na konkurencyjny odcinek rzucili mu pana Piskorskiego.
Kto wie, czy wirtuoz intrygi, za jakiego uważam premiera Kaczyńskiego, nie wykombinował tego systemu pierwiastkowego w charakterze liny ratunkowej, przy pomocy której Platforma „zbliży się” do PIS, dzięki czemu będzie można pozbyć się pana Andrzeja z jego kłopotliwą trzódką i już jako „My” stawić czoła „Onym” z Aleksandrem Kwaśniewskim na czele w nadchodzących nieubłaganie wyborach?
Wszystko to być może, bo nawet pani min. Gilowska przeforsowała reformę w duchu nader liberalnym; każdy w podatku dochodwym dostanie ulgę na dziecko, którą mu się potrąci w 22% stawce VAT na towary dla dzieci. Czy to nie gest pod adresem PO, wbrew panu Andrzejowi? Tęskni za tym dziennik „Dziennik” co jest o tyle dziwne, że pani Aniela w Berlinie jest systemowi pierwiastkowemu zdecydowanie przeciwna.
„Zachodzim w um z Podgornym Kolą” i trudno byłoby się w tym wszystkim połapać, chyba, żeby przyjąć, że i ten cały pierwiastek też jest listkiem figowym, potrzebnym do tego, żebyśmy już nie pytali czy w ogóle wyrzekać się suwerenności państwowej, tylko, żebyśmy chcieli ją oddać nie inaczej, ale za tyle a tyle.
Ach, ileż udręki dostarcza obywatelom ta państwowa suwerenność! Za komuny dobrze, jak jej nie było, więc żeśmy za nią tęsknili, a wymowni Francuzi zauważyli, że „lepiej tęsknić, niż nie tęsknić wcale”. Czyż za komuny nie było lepiej?
Stanisław Michalkiewicz
Tylko referendum
Komentarz · Radio Maryja · 2007-06-21 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! Na dwa dni przed rozpoczęciem szczytu Unii Europejskiej, pan dr Marek Cichocki, przedstawiciel Prezydenta Rzeczypospolitej do negocjacji traktatu konstytucyjnego, nieoczekiwanie oświadczył, że Polska jest gotowa do kompromisu. Tak przynajmniej informowały media.
Nie wyobrażam sobie, by pan Cichocki złożył taka deklarację na własną rękę. Skoro jednak tak, to znaczy, że mamy co najmniej dwa ośrodki kształtowania polityki zagranicznej państwa; z jednej strony pan prezydent, z drugiej - pan premier.
Nietrudno zauważyć, że deklaracja pana Marka Cichockiego, złożona na dwa dni przed rozpoczęciem szczytu Unii Europejskiej, podważa stanowisko pana premiera Kaczyńskiego, który za „kompromis” uważał właśnie propozycję pierwiastkowego liczenia głosów, za którą gotów był nawet „umierać”.
Warto zwrócić uwagę, że niemal cały Sejm - poza Sojuszem Lewicy Demokratycznej i Polskim Stronnictwem Ludowym - przed kilkoma dniami udzielił rządowi poparcia w sprawie systemu pierwiastkowego. Tymczasem pan Marek Cichocki zgłasza gotowość do kompromisu. W jakim właściwie celu to robi?
Trzeba wziąć pod uwagę możliwość, że pan prezydent może wiedzieć coś, czego my nie wiemy. Wiele wskazuje na to, że Polska jest penetrowana przez państwa trzecie na wylot.
W takiej sytuacji sprowokowanie w Polsce gwałtownych rozruchów, które zmusiłyby rząd do użycia siły, a może nawet - do użycia broni, jest dla obcego wywiadu zadaniem stosunkowo łatwym tym bardziej, że mógłby liczyć na wydatną pomoc rodzimej piątej kolumny, próbującej ratować własną skórę. Nie jest zatem wykluczone, ze pan prezydent dowiedział się czegoś, co skłoniło go do udzielenia panu Cichockiemu pozwolenia na zmianę stanowiska.
Równie możliwe jest jednak i to, że nie ma żadnej groźby prowokacji ze strony zagranicy, tylko - że mobilizacja opinii publicznej wokół systemu pierwiastkowego liczenia głosów, od samego początku miała charakter zasłony dymnej, która miała przed oczyma wyborców ukryć intencję przyjęcia konstytucji Unii Europejskiej.
Taki kamuflaż byłby oczywiście wskazany w sytuacji, gdy znaczna część wyborców Prawa i Sprawiedliwości oraz wyborców pana prezydenta Kaczyńskiego - to przeciwnicy ratyfikowania przez Polskę konstytucji Unii Europejskiej. Na ich użytek można by zainscenizować widowisko desperackiej obrony interesu narodowego, która na skutek zbyt silnego naporu nie dała rezultatu.
Niezależnie od tego, co spowodowało, że na dwa dni przed rozpoczęciem szczytu Unii Europejskiej, Polska ustami pana Marka Cichockiego zaczyna wycofywać się ze stanowiska uznanego nie tylko za słuszne, ale nawet za godne poświęceń, warto zwrócić uwagę na kwestie konstytucyjne, związane z ewentualna zgodą na konstytucję Unii Europejskiej.
Konstytucja nasza stwierdza, że suwerenem, a więc źródłem wszelkiej władzy, jest Naród polski. To, ze naród wybiera posłów, senatorów i prezydenta, nie oznacza wcale, że wskutek tego traci na ich rzecz swoją suwerenność.
Przeciwnie - to posłowie, senatorowie i prezydent sprawują w imieniu suwerena, czyli narodu mandat, a więc zlecenie wykonywania pewnych kompetencji określonych w konstytucji. Te kompetencje nie obejmują możliwości wyrzeczenia się w imieniu narodu suwerenności politycznej. Tego nie obejmuje ani mandat poselski, ani mandat senatorski, ani mandat prezydencki.
Dowodem na to jest choćby przysięga, jaka zgodnie z art. 130 konstytucji składa prezydent. Prezydent przysięga między innymi, że dochowa wierności postanowieniom konstytucji, że będzie strzegł godności Narodu oraz niepodległości państwa.
Dochowanie wierności postanowieniom konstytucji oznacza również, a może nawet przede wszystkim, respektowanie porządku konstytucyjnego, którego fundamentem jest właśnie zasada suwerenności narodu.
Krótko mówiąc: ani prezydent, ani Sejm, ani Senat, ani Zgromadzenie Narodowe nie ma uprawnień do zrzeczenia się w imieniu Rzeczypospolitej, a więc - w imieniu Narodu - suwerenności państwowej.
Czy jednak w przypadku ewentualnej ratyfikacji traktatu konstytucyjnego Unii Europejskiej mamy do czynienia z wyrzeczeniem się suwerenności? Z uwagi na to, że to właśnie konstytucja Unii Europejskiej w art. 1 rozdziału I ustanawia Unię Europejską jako odrębny podmiot prawa międzynarodowego, wyposażony w osobowość prawną odrębną od osobowości każdego z państw członkowskich, mającą własnego prezydenta i ministra spraw zagranicznych - musimy powiedzieć, że tak.
Przyjęcie konstytucji Unii Europejskiej w kształcie nadanym jej przez Konwent oznacza zgodę na rezygnację z suwerenności państwowej. Takiej zgody nie może udzielić ani prezydent, ani Sejm, ani Senat, ani Zgromadzenie Narodowe. Taką zgodę może ewentualnie wyrazić sam Naród w referendum.
Tę sprawę trzeba postawić wyjątkowo jasno, żeby każdy zwolennik przyjęcia konstytucji Unii Europejskiej zdawał sobie sprawę, iż próbując przyjąć traktat konstytucyjny z pominięciem referendum, popełnia zbrodnię przeciwko Narodowi, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Miejmy nadzieję, że taki wyrodek, taki renegat się w Polsce nie znajdzie, a jeśli nawet by się znalazł - że nie starczy mu odwagi, by targnąć się na suwerenność Narodu, za którą tyle krwi przelali polscy patrioci.
Mówił Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz
Obłuda do nieba śmierdząca
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-06-22 | www.michalkiewicz.pl
Usunięcie przez policję pielęgniarek koczujących na środku Alei Ujazdowskich przed Kancelarią Premiera w Warszawie, wzbudziło ostentacyjne odruchy współczucia ze strony wrażliwców społecznych.
Przybyła nawet pani Jolanta Kwaśniewska, pokazując, jak wytwornie wręczać różę. Był też pan Balicki, który, jako minister zdrowia, każdą pielęgniarkę obsypywał złotem.
Niezawodny senator Niesiołowski z kolei twierdzi, iż usuwając pielęgniarki z jezdni rząd okrył się „hańbą”. Widać uważa, że każdy może zablokować publiczną drogę, jeśli tylko uzna, że dzieje mu się krzywda.
Na odsiecz pielęgniarkom ruszyli górnicy. To bardzo ładnie z ich strony, bo kiedy „wywalczyli” sobie forsę z budżetu na „pomostowe” emerytury, a wcześniej - na 50-tysięczne odprawy, to na te zdobycze musiały się złożyć również pielęgniarki.
No a teraz - kto ma to sfinansować? Mówi się, że „rząd”, ale rząd ma tylko te pieniądze, które odbierze nam, podatnikom. Skoro zatem to my mamy to wszystko finansować, to po co uciekać się do pośrednictwa rządu?
Kto uważa, że pielęgniarki i lekarze powinni więcej zarabiać, niechże po prostu im płaci. Czy są chętni? Jakoś nie widać.
Stanisław Michalkiewicz
Wziąć za mordę i...
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-06-23 | www.michalkiewicz.pl
Stefan Kisielewski znany był z ciętych bon-motów. Niekiedy drogo go to kosztowało; np. w 1968 roku słynni „nieznani sprawcy” pobili go za „dyktaturę ciemniaków” - bo tak właśnie określił ówczesne rządy. Władysław Gomułka wziął to do siebie, śmiertelnie się obraził, no i stąd „nieznani sprawcy”.
Kiedy staliśmy u progu sławnej „transformacji ustrojowej” i nikt na dobrą sprawę nie wiedział, co właściwie trzeba by zrobić, jak z tego komunizmu wyjść, Stefan Kisielewski głosił pogląd, że najlepiej byłoby „wziąć za mordę i wprowadzić liberalizm”.
W tym pozornym paradoksie był zawarty program polityczny - żeby nie wprowadzać demokracji, tylko najpierw przywrócić normalność w stosunkach własnościowych i gospodarce, a dopiero potem, kiedy już powstanie gruba warstwa średnia, zafundować sobie na deser demokrację, o ile oczywiście będzie jej ktoś jeszcze chciał.
Niestety stało się inaczej. Zaczęto od przywrócenia demokracji nie tylko bez zmiany stosunków własnościowych, ale nawet przy objawach recydywy socjalizmu, nadzorowanego przez cienką, pasożytniczą warstwę uwłaszczonej nomenklatury. W rezultacie państwo, a więc wszystkie grupy społeczne po kolei, okradają się nawzajem, nazywając to „sprawiedliwością społeczną”.
Obecny rząd próbuje nad tym zapanować, ale obawiam się, czy mu się to uda. Nawet nie tyle dlatego, że jego wysiłki mogą zostać storpedowane przez zagraniczną prowokację, wspomaganą przez tutejszą piątą kolumnę, próbującą bronić własnej skóry. Przede wszystkim dlatego, że ideałem obecnego rządu jest piłsudczyzna, czyli sanacja, a więc wzięcie za mordę, ale nie po to, by wprowadzić liberalizm, tylko po to, by utrwalić etatystyczną patologię. Z tego może wyniknąć tylko mordęga.
Stanisław Michalkiewicz
Punkt siedzenia
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-06-23 | www.michalkiewicz.pl
„Poglądy, charakter, postawa zjawiskiem są dosyć rzadkim. Więcej się da wytłumaczyć zwyczajnym losu przypadkiem. (...) Grosz jest dziś w MSZ-ecie, a Rubel jest u Andersa. Bo tak się właśnie złożyło choć mogło być vice versa. Gdyby Bielecki był w Polsce, Borejsza by chodził z Bieleckim. A gdyby tu był Piasecki, Grydzewski by chodził z Piaseckim” - pisał w wierszu „Igraszki losu” Antoni Słonimski, dodając na końcu, że „tylko Ważyk w Londynie nie byłby oficerem”.
Kiedy to piszę, policja usunęła protestujące pielęgniarki z jezdni Alej Ujazdowskich, naprzeciw Kancelarii Premiera, gdzie koczowały one poprzedniej nocy, w intencji zmuszenia rządu do niezwłocznej wypłaty podwyżek.
Na takie dictum każdy normalny rząd wzruszyłby tylko ramionami, bo w normalnym państwie mającym normalny rząd, władza państwowa nie byłaby stroną w sporach płacowych pielęgniarek, czy lekarzy. Pielęgniarki mogłyby spierać się o płace z właścicielami szpitali, zaś lekarze (kiedyś był to wolny zawód, a teraz sami siebie określają mianem „białych niewolników”) - również ze swoimi pracodawcami, o ile nie prowadziliby prywatnych praktyk.
Ale my nie mamy normalnego państwa; my mamy państwo, które jeszcze nie powróciło do normalności po bolszewickich eksperymentach. Ich usuwanie potrwa jeszcze co najmniej kilkadziesiąt lat, o ile w ogóle się uda, bo właśnie rośnie nam nowa generacja bolszewików, których wybitnym przedstawicielem jest „socjaldemokrata” Sławomir Sierakowski.
Ponieważ za komuny wielu ludziom zrobiono wodę z mózgu wmawianiem, jakoby „gospodarka uspołeczniona” była szczytowym osiągnięciem myśli ekonomicznej i społecznej, pan Sierakowski ma całkiem spore szanse, zwłaszcza, że trockiści, którzy zdominowali Unię Europejską, wspierają takich jak on.
Nawiasem mówiąc, również na tzw. „prawicy” zwolenników powrotu do normalności też jest mniej, niż na lekarstwo. Oni też zasmakowali już w urokach „gospodarki uspołecznionej” to znaczy - dyrygowanej przez urzędników nie odpowiadających majątkowo za skutki swoich decyzji. Istotą „gospodarki uspołecznionej” jest bowiem to, że decyzje podejmują urzędnicy, a za ich skutki płacą podatnicy.
Nawiasem mówiąc, pomysł, by gospodarkę oddawać w pacht urzędnikom, jest oczywiście idiotyczny już na pierwszy rzut oka; jeśli ktoś poluje na państwową posadę, to najlepszy dowód, że nie zna się na gospodarce, bo gdyby się znał, to zająłby się biznesem. I to właśnie jemu oddaje się gospodarkę całego kraju! Trudno wyobrazić sobie coś bardziej idiotycznego!
Wokół protestujących uwijają się politycy z partii opozycyjnych. Pan Ryszard Kalisz z SLD w narastającym upale ofiarnie wytapia z siebie tłuszcz, pani Elżbieta Radziszewska szalenie współczuje pielęgniarkom brutalnie potraktowanym przez policję, a pan senator Stefan Niesiołowski, człowiek o zszarpanych nerwach, którego przywódcy Platformy Obywatelskiej wzięli sobie na chłopaka do pyskowania, stwierdził, iż usunięcie pielęgniarek z jezdni jest „hańbą rządu”.
Oczywiście nie ma najmniejszego powodu, by traktować poważnie to, co mówi pan Kalisz, czy pani Radziszewska, nie mówiąc już o panu senatorze Niesiołowskim, którego powinien zbadać jakiś dobry weterynarz. Rzecz w tym, że każdy z nich mówiłby zupełnie co innego, gdyby nie był w opozycji, tylko w koalicji rządowej.
Tak właśnie zrobił wybitny francuski polityk Jerzy Clemenceau. Dopóki był w opozycji, grzmiał o „świętym prawie do strajku”. Kiedy jednak w 1906 roku został ministrem spraw wewnętrznych, a w Pas de Calais wybuchł strajk górników, stłumił go bez ceregieli przy pomocy 30 tys. wojska i żandarmerii.
Stanisław Michalkiewicz
Zanim wulkan wybuchnie
Artykuł · „Nasz Dziennik” · 2007-06-24 | www.michalkiewicz.pl
Przed kilkoma dniami Trybunał Konstytucyjny ogłosił uzasadnienie swego orzeczenia z 11 maja br. w sprawie ustawy tzw. „lustracyjnej”. Orzeczenie to praktycznie zablokowało lustrację, m.in. wskutek uznania wzoru oświadczenia lustracyjnego za sprzeczny z konstytucją i już z tego powodu wzbudziło z jednej strony peany, a z drugiej - krytykę, z różnych zresztą powodów.
Charakterystyczne dla tego orzeczenia było również to, że zgłoszono do niego aż 9 zdań odrębnych, co musi budzić zdumienie i skłania do postawienia pytania, w jaki sposób jedenastu sędziów w ogóle mogło dojść do jakiejś konkluzji, skoro aż dziewięciu spośród nich nie zgadza się z orzeczeniem. Tę zagadkę można wyjaśnić tym, że zdania odrębne dotyczyły różnych spraw w odnosiły się krytycznie do wyroku z różnych powodów. Te powody możemy poznać przyglądając się treści uzasadnienia.
Trybunał z poczuciem misji
Liczy ono sobie 223 strony, z czego 138 stron zajmuje uzasadnienie, zaś resztę - zdania odrębne. Warto zwrócić tez uwagę, że pierwsze 75 stron to wyrok oraz rekapitulacja stanowisk stron i uczestników postępowania, a także - samego przebiegu rozprawy.
Przechodząc do merytorycznego uzasadnienia TK zrekonstruował najpierw „zasady lustracji”. Czytając ten fragment trudno oprzeć się wrażeniu, iż Trybunał najzwyczajniej w świecie wykracza poza swoje konstytucyjne i ustawowe kompetencje, stawiając się w sytuacji jakiejś guwernantki, która sztorcuje Sejm, żeby nie garbił się i nie dłubał w nosie, chociaż niektórym uwagom Trybunału trudno odmówić słuszności.
Na przykład, kiedy stwierdza, że „nie jest dopuszczalne uchwalanie i stosowanie przepisów karnych, działających z mocą wsteczną”. Ale obok takich pojawiają się uwagi świadczące o poczuciu misji pouczania Sejmu, jakie prawo powinien uchwalać: demokratyczne państwo prawa „nie może jednak i nie powinno zaspokajać żądzy zemsty zamiast służyć sprawiedliwości”, a nawet dyrektywy bardziej szczegółowe.
Np. „zakaz piastowania urzędu na podstawie lustracji powinien obowiązywać przez racjonalnie określony czas” - stwierdza Trybunał. Jaki czas jest „racjonalnie określony” i skąd Trybunał wie, że np. nie dożywotnio?
Jak mówią Rosjanie, „łarczik prosto atkrywajetsia” i lektura uzasadnienia nie pozostawia pod tym względem wątpliwości. Na przykład odnoszę wrażenie wyraźnej intencji obrony członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa, no i oczywiście - konfidentów.
„Jeśli dana organizacja dopuszczała się poważnych naruszeń praw człowieka, należy uznać, że jej członek, pracownik lub współpracownik brał w nich udział, jeśli był w tej organizacji wysokim funkcjonariuszem” - stwierdza Trybunał.
Co to znaczy „wysokim”? Jak „wysokim”? Czy taki brak precyzji to niechlujstwo, czy też tzw. freudowska pomyłka, nastawiona na zapewnienie bezpieczeństwa funkcjonariuszom „niższym”?
Chyba to drugie, bo nawet i „wysoki funkcjonariusz” może się jeszcze ratować przed zarzutem uczestniczenia w „naruszeniach praw człowieka” (ach, te eufemizmy; czy gdyby takim terminem określić postępowanie SS-mańskiej obsługi krematorium w Oświęcimiu, byłoby to już sławne „kłamstwo”, czy jeszcze nie?), jeśli tylko może „wykazać, że nie uczestniczył w planowaniu [podkr. SM] takiej polityki, praktyk lub czynów, kierowaniu nimi ani wprowadzaniu ich w życie”.
No a jeśli tylko korzystał z „naruszeń praw człowieka”, np. przywłaszczając sobie precjoza konfiskowane podczas rewizji przez SB i z tego tytułu, albo i bez tytułu „tylko” oklaskiwał tego rodzaju posunięcia, dzięki czemu wspinał się szparko po szczeblach, dajmy na to, akademickiej kariery?
Ach, jakiego pecha mieli oskarżeni w 1945 roku w Norymberdze, że nie sądził ich Trybunał Konstytucyjny, zwłaszcza w bardziej precyzyjnie dobranym składzie! Ano cóż; nie ma rzeczy doskonałych.
Intencja uzurpowania sobie uprawnień legislacyjnych przez TK widoczna jest natomiast w zarzucie „niewspółmierności” sankcji w przypadku fałszywego oświadczenia lustracyjnego (str. 90) lub uchybieniu terminu.
W kaznodziejskim zapale Trybunał produkuje też niezamierzone efekty komiczne. Widać to np. w ultra-pryncypialnym, można powiedzieć - nieprzejednanie antytotalitarnym stanowisku TK w sprawie ubeckich instrukcji, określających kategorie konfidentów: „treść tajnych instrukcji aparatu bezpieczeństwa państwa totalitarnego nie może być w żaden sposób [! - SM] pomocna przy definiowaniu pojęć ustawowych” (str. 96).
Chodzi oczywiście o znalezienie pretekstu do zdyskwalifikowania załącznika nr 2 do ustawy o IPN, określającego kategorie konfidentów. Zdaniem Trybunału, „narusza (on) zasady przyzwoitej [? -SM] legislacji”, bo „odwołuje się do niejawnych instrukcji aparatu bezpieczeństwa okresu totalitarnego”.
No rzeczywiście, ale właściwie do czego ma się odwołać, skoro nawet „człowiek honoru” nie wydawał instrukcji jawnych? A to ci dopiero bezczelni, totalniaccy konspiratorzy!
Uniwersalny artykuł drugi
Czytając wyrok Trybunału stwierdziłem, że na 41 zakwestionowanych przepisów ustawy, aż 40 okazało się niezgodnych z art. 2 konstytucji, który opowiada, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”.
Widać w tym artykule rękę takich fachowców, jak Aleksander Kwaśniewski, albo Tadeusz Mazowiecki, bo to też sztuka zmieścić tyle nonsensów w jednym stosunkowo krótkim zdaniu.
Rzecz w tym, czy państwo demokratyczne, a więc ufundowane na zasadzie, iż z góry przyznajemy rację większości, może być państwem prawnym, tzn. opartym na zasadzie nomokratycznej, która nie zwraca uwagi na mniemania większości?
W czasach stalinowskich wielu naocznych świadków widywało amerykańskie samoloty zrzucające stonkę na pola spółdzielni produkcyjnych. Teraz już nikt tego nie wymaga, ale w zamian żąda wiary w „demokratyczne państwo prawne”. Każda epoka ma swoje gusła, a tu jeszcze te nieszczęsne „zasady sprawiedliwości społecznej”.
Sprawiedliwość społeczna, jak wiadomo, polega na dostarczaniu pozorów legalności rabunkowi współobywateli, dokonywanemu za pośrednictwem organów władzy publicznej. Z jakimkolwiek „państwem prawnym” nie ma to oczywiście nic wspólnego, ale czy takie rzeczy mogą wiedzieć absolwenci akademii pierwszomajowych?
Krótko mówiąc, z tak sformułowanym przepisem wszystko może być zgodne, albo i niezgodne, w zależności rodzaju misji, jaką przejmie się prześwietny Trybunał. Ex nihilo nihil fit, a poeta wyraża to jeszcze dosadniej: „bo to jest święta prawda stara; z poczwarki, zamiast motyla, nędzna wykluje się poczwara”.
Vota separata
Autorów zdań odrębnych można podzielić na dwie grupy: tych, którzy skrytykowali wyrok, bo wydał się on im zbyt łagodny dla ustawy lustracyjnej i tych, którzy uznali wyrok za zbyt dla niej surowy. Ciekawe, że linia podziału między jednymi i drugimi sędziami TK przebiega według daty uzyskania nominacji.
Pierwsza grupa sędziów uzyskała swoje nominacje przed 2005 rokiem, a ta druga - po tej dacie. I tak pan Janusz Niemcewicz został sędzią TK z roku 2001, pan Jerzy Ciemniewski - w roku 1998 pan Zbigniew Cieślak - w roku 2006, pani Maria Gintowt-Jankowicz - w 2006, pan Wojciech Hemerliński - w roku 2006, pani Teresa Liszcz - w roku 2006, pani Ewa Łętowska - w roku 2002, pan Marek Mazurkiewicz - w roku 2001, pan Jerzy Stępień - w roku 1999, pan Mirosław Wyrzykowski - w roku 2001 i pan Bohdan Zdzienicki - w roku 2001.
Ta okoliczność może okazać się niezwykle interesująca dla badaczy problematyki niezawisłości sędziowskiej i jestem pewien, że jeśli jurysprudencja nie dozna jakiegoś paroksyzmu, to na tym tle rozwinie się bogata doktryna, a kto wie - może nawet orzecznictwo?
Ale - do rzeczy, to znaczy - do analizy zdań odrębnych. Pan sędzia Ciemniewski skrytykował wyrok TK za zbyt pobłażliwe podejście do kwestii definicji „współpracy”. „Brak wyraźnego wysłowienia tych warunków w art. 3a ust. 1 (...) może wzbudzić wątpliwości co do ich respektowania przez ustawodawcę (?!- SM).
Stwarza to także wątpliwości, co do skutków ustawy w odniesieniu do osób, wobec których zapadły wyroki uniewinniające w sprawach rozpatrywanych pod rządami ustawy z 11 kwietnia 1997 r.” - napisał pan sędzia Ciemniewski. Gdyby nie to, że nie mam najmniejszych wątpliwości, że pan sędzia Ciemniewski po prostu tak samodzielnie myślał, to zaraz bym nabrał podejrzeń, że ta troska może być jakoś inspirowana przez osoby, na rzecz których takie uniewinniające wyroki kiedyś zapadły.
Pan sędzia Cieślak z kolei zarzucił wyrokowi m.in. to, że Trybunał nie potrafi wywieść z konstytucji, dlaczego właściwie lustracją powinny być objęte urzędy państwowe obsadzane „w drodze nominacji”?
Najbardziej interesujące wydaje się zdanie odrębne pani sędzi Marii Gintowt-Jankowicz. W swoim votum separatum uznała ona lustrację za „akt normatywny, będący nośnikiem trudnej i jednoznacznie politycznej decyzji ustawodawczej”.
Z tego względu Trybunałowi powinno towarzyszyć domniemanie konstytucyjności ustawodawcy, jak również to, że „ocena celowości i trafności rozstrzygnięć parlamentu wykracza poza kompetencje sądownictwa konstytucyjnego” - jak głosi orzeczenie TK z 20 listopada 1995 r. No tak, ale jakże tu nie oceniać celowości i trafności rozstrzygnięć, skoro ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa przeciwko lustracji z samym „drogim Bronisławem” na czele domaga się wsparcia na odcinku sądowniczym?
Tymczasem nieustępliwa sędzia Maria Gintowt-Jankowicz przypomina inne orzeczenia TK i zwraca uwagę, iż przyjęte jest, że gdy chodzi o sprzeczność z takimi normami jak nieszczęsny art. 2 konstytucji - przyjęto, iż Trybunał „interweniuje tylko w wypadkach, gdy ustawodawca przekroczył zakres swojej swobody regulacyjnej w sposób na tyle drastyczny, że naruszenie klauzul konstytucyjnych wynikających z art. 2 konstytucji staje się ewidentne” (wyrok z 24 kwietnia 2006 r.).
Zwróciła też uwagę Trybunału, że konstytucja mówi nie tylko o prawach i wolnościach, ale i o bezpieczeństwie publicznym. W szczegółowej części swego votum separatum pani sędzia Gintowt-Jankowicz zwróciła też uwagę, że ”sam fakt posłużenia się w załączniku powyższymi terminami [tzn. klasyfikacją konfidentów z tajnych instrukcji - SM] nie ma na celu legitymizacji instrukcji (...) służy natomiast wiernemu historycznie odtworzeniu zróżnicowanych form i rodzajów współpracy”.
Szumowiny wypływają
Jeszcze nie ucichły echa surowego napomnienia Trybunału, żeby nikt nie ważył się publikować „listy 500” autorytetów moralnych, a tu okazało się, iż jakiś niemiecki polityk szantażował Józefa Oleksego. Tak przynajmniej donosi europoseł Czarnecki, który też coś tam musi wiedzieć.
Oczywiście Niemiec zaprzecza, bo niby co ma robić, a Józef Oleksy indagowany w tej sprawie z desperacją w głosie powiada, że w tej sytuacji to już chyba musi się zastrzelić.
W katolickiej gazecie niektórych rzeczy nie wypada mówić wprost, więc tylko przypomnę, że kiedy meksykańska cesarzowa Charlotta, widząc niechęć Napoleona III do przyjścia z pomocą jej mężowi Maksymilianowi, zagroziła mu abdykacją, francuski cesarz spontanicznie krzyknął: „ależ abdykujcie jak najprędzej!”.
A przecież to nie koniec udręk, bo oto nastąpiły jakieś przecieki, z których wynika, iż na liście 500 autorytetów jest również Aleksander Kwaśniewski. Wprawdzie był on ci już lustrowany przed niezawisłym sądem, ale po pierwsze - świadczy to, iż sędzia Nizieński, ówczesny Rzecznik Interesu Publicznego nabrał w stosunku do jego oświadczenia lustracyjnego jakichś wątpliwości, po drugie - że niezawisły sąd mógł dojść do wniosku, że cóż innego może zrobić, jak nie oczyścić urzędującego prezydenta państwa z zarzutu kłamstwa lustracyjnego, które skutkowało, jak wiadomo, zakazem pełnienia funkcji publicznych przez 10 lat, a więc zmuszałoby prezydenta do ustąpienia w konfuzji, no i wreszcie - że po zlikwidowaniu Wojskowych Służb Informacyjnych jakby poprawił się dostęp do tzw. zbioru zastrzeżonego.
Krótko mówiąc - nie jest bezpiecznie i okazuje się, że pana sędziego Ciemniewskiego musiały wspierać jakieś proroctwa, bo przecież nic innego, nieprawdaż? Nie jest bezpiecznie, ale tylko dla konfidentów, bo przypadek Józefa Oleksego pokazuje, że z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa lustracja jest bezwzględnie konieczna.
Stanisław Michalkiewicz
Pokorne cielęta i szermierze sprawiedliwości
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-06-25 | www.michalkiewicz.pl
W Brukseli rozpoczął się szczyt Unii Europejskiej, na który ze strony polskiej przybył prezydent Lech Kaczyński. Przyjechał on na szczyt z zamiarem przeforsowania tak zwanego pierwiastkowego systemu liczenia głosów w Radzie Unii Europejskiej, zamiast systemu tak zwanej podwójnej większości.
Rada UE jest organem legislacyjnym Unii i stąd system liczenia głosów poszczególnych państw jest istotny. System podwójnej większości, tzn. system, w którym do uzyskania większości kwalifikowanej potrzeba było co najmniej 15 państw, reprezentujących zarazem co najmniej 65% ludności Unii, jest korzystny dla państw dużych, a poza tym, przewidując tzw. mniejszość blokującą (4 państwa reprezentujące co najmniej 35% mieszkańców UE), wyposażał „wielką czwórkę”, tzn. Niemcy, Wlk. Brytanię, Francję i Włochy de facto w prawo weta.
System pierwiastkowy, za jakim opowiada się Polska, polega na tym, że z liczby ludności każdego państwa wyciąga się pierwiastek kwadratowy (np. Niemcy - 9055) i na tej podstawie każde państwo otrzymuje stosowna liczbę głosów w Radzie UE (Niemcy 9, Wlk. Brytania, Francja i Włochy - po 7, Polska 6 itd.). Większość kwalifikowaną wg. tego systemu stanowiłoby co najmniej 14 państw dysponujących 62% głosów.
Z porównania tych systemów wynika, że przy systemie pierwiastkowym byłoby trudniej Polskę przegłosować, niż przy systemie podwójnej większości, chociaż byłoby to możliwe. Na to właśnie zwracają uwagę przeciwnicy ratyfikacji konstytucji UE w Polsce, wskazując, że niezależnie od przyjętego systemu liczenia głosów w Radzie UE, Polska rezygnuje z suwerenności państwowej.
O ile przeciwnicy ratyfikacji konstytucji UE liczą na to, iż polski sprzeciw doprowadzi do zablokowania procesu ratyfikacyjnego, europejsy tego właśnie najbardziej się obawiają i krytykują rząd oraz prezydenta, że swoim uporem doprowadzają do „izolacji Polski”.
Aleksander Kwaśniewski wraz z całym Sojuszem Lewicy Demokratycznej lamentuje nad „wizerunkiem” jaki Polska z tego powodu zyska w Unii. Cóż powiedzą na to w Berlinie?
SLD, podobnie jak Partia Demokratyczna, potwierdzają w ten sposób, że określanie ich mianem „partii zagranicy” lub „partii białej flagi” jest całkowicie uzasadnione. W tej sprawie to raczej SLD został w Sejmie izolowany, niestety nie do końca, bo identyczne stanowisko zajęło PSL.
Wydaje się jednak, że o ile SLD, zawsze odruchowo dostraja się do Związku Radzieckiego, którego stolica jest dlań teraz akurat w Berlinie, o tyle PSL postępuje zgodnie ze swoją kardynalną zasadą, że pokorne cielę dwie matki ssie.
Tymczasem tlący się od kilku tygodni niemrawy strajk lekarzy nagle nabrał nieoczekiwanego przyspieszenia. Do protestu włączyły się bowiem pielęgniarki, które przybyły pod Kancelarię Premiera i wysłały czteroosobową delegację.
Delegacja oczywiście postanowiła zabarykadować się w budynku, a tymczasem pielęgniarki na ulicy podniosły larum, że ich reprezentantki „aresztowano” i postanowiły koczować na Alejach Ujazdowskich aż do skutku. Przekoczowały tak całą noc, a rano policjanci, naporem własnych ciał zmusili je do zejścia z jezdni na trawnik.
Opozycja podniosła niesłychany jazgot zarzucają rządowi, że „okrył się hańbą” i w ogóle, a wśród pielęgniarek uwijali się politycy SLD, szalenie im współczując i deklarując zrozumienie dla ich ciężkiej doli. Pojawiła się również Jolanta Kwaśniewska, rozdając na prawo i lewo róże, oraz pani Gronkiewicz-Waltz, gotowa przychylić nieba.
Premier Kaczyński określił tę eskalację protestu jako „haniebną” i zasugerował polityczna inspirację. Tego tylko trzeba było górnikom, którzy zaczęli skrzykiwać się na odsiecz „siostrom”. Perspektywa przyjazdu górników zapewne zaniepokoiła premiera, bo i on rozumie, że w ten sposób może rozwijać się zaplanowany przez jakąś razwiedkę scenariusz destabilizacji sceny politycznej w Polsce.
Gwałtowne rozruchy, które zmusiłyby rząd do użycia siły, a kto wie - może nawet do użycia broni, mogłyby do takiej destabilizacji doprowadzić tym łatwiej, że w tym samym kierunku działałaby krajowa piąta kolumna, próbująca ratować własną skórę. Czy to przypadek, że takie ryzyko pojawia się w momencie rozpoczęcia szczytu Unii Europejskiej? A czy w ogóle są przypadki?
Na razie rząd zachowuje pokerową twarz, ale na mieście pojawiły się przecieki z tak zwanej „listy 500”. Taką listę przygotowywał IPN w związku z ustawą lustracyjną, która 11 maja została uznana za niezgodną z konstytucja przez Trybunał Konstytucyjny.
Publikować jej oczywiście ani nie może, ani nie zamierza, natomiast, zgodnie z biblijną prawidłowością, że z obfitości serca usta mówią, pojawiły się wspomniane przecieki.
Największego kalibru przeciek dotyczy Aleksandra Kwaśniewskiego. Ten naturalnie wszystkiego się wypiera, przypominając, że był wielokrotnie lustrowany. To prawda, ale prawdą jest również, że sędzia Bogusław Nizieński, jako rzecznik interesu publicznego musiał nabrać jakichś wątpliwości co do prawdziwości tych oświadczeń, bo sprawę Aleksandra Kwaśniewskiego skierował do sądu.
Sąd - jak to sąd - nie chciał brać na swoją odpowiedzialność zmuszenia prezydenta do ustąpienia, więc oczyścił go z podejrzeń o kłamstwo lustracyjne, ale jak się okazuje - ślad po tym oczyszczeniu pozostał.
Na widok takiej obrazy majestatu i w obliczu niebezpieczeństwa, jakie już wydawało się zażegnane, Salon podjął desperacką próbę działań zaporowych. Chodzi przede wszystkim o przytłoczenie mediów autorytetem, by je w ten sposób zakneblować.
Oto grupa osobistości, w skład której wchodzą również dwie osoby duchowne - o. Ludwik Wiśniewski OP i o. Stanisław Opiela SJ deklaruje „obronę” niesłusznie „pomówionych” m.in. w ten sposób, iż będzie domagać się od mediów przedstawienia „dowodów”.
Widać wyraźnie, że senator Krzysztof Piesiewicz, stojący na czele tego Komitetu Dobrej Woli doskonale wie, iż dziennikarze bardzo rzadko mogą przedstawić takie dowody bez ryzyka dekonspiracji swoich informatorów. W ten sposób Salon, pod pretekstem obrony przed szantażami, postanowił uciec się do szantażu, który, zwłaszcza w przypadku młodych dziennikarzy, a przede wszystkim - w przypadku wydawców, może działać zaporowo.
Niezależnie od tego, w postaci tego Komitetu Obrony Konfidentów mamy dowód, że Aleksander Kwaśniewski ze swoją trzodą pokornych cieląt może liczyć na poparcie znacznie szerszych kręgów i środowisk, niż mogłoby się nam wydawać.
Dopiero w tym świetle możemy zrozumieć przyczyny, dla których zawarty w 1720 w Poczdamie roku prusko-rosyjski traktat by nie dopuścić do powiększenia wojska w Polsce, był mimo wszelkich wysiłków polskich patriotów dotrzymany.
Stanisław Michalkiewicz
Trybunał zapomniał o najważniejszym
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-06-26 | www.michalkiewicz.pl
Co jest celem państwa? Odpowiedzi na to pytanie udziela art. 5 konstytucji, który stanowi, że „Rzeczpospolita Polska strzeżenie niepodległości i nienaruszalności swojego terytorium, zapewnia wolności i prawa człowieka i obywatela oraz bezpieczeństwo obywateli, strzeże dziedzictwa narodowego oraz zapewnia ochronę środowiska, kierując się zasadą zrównoważonego rozwoju”.
Mniejsza już o „zasadę zrównoważonego rozwoju”, która praktycznie oznacza to, że o rozwoju gospodarczym decydują urzędnicy kierując się interesem biurokratycznej kasty i możliwościami korupcyjnymi. W tym celu wykorzystują manie różnych obłąkanych docentów; jednym wydaje się, że następuje ocieplenie, innym - że grozi nam epoka lodowcowa, jeszcze innym - że trzeba się zabezpieczyć przed upadkiem asteroidu - i tak dalej.
Docenci bowiem żyją z grantów, no a na co można dostać granty, jeśli nie na projekty, z których biurokraci będą mogli wycisnąć forsę i władzę? Teraz akurat najmodniejsze jest ocieplenie i jak się okazuje - szmal można wycisnąć również z ocieplenia.
Dla przykładu - w skali międzynarodowej rozwinął się handel limitami na emisję „gazów cieplarnianych”. W rezultacie cementownie w Polsce nie mogą produkować tyle cementu ile by mogły, bo musiałyby wykupić dodatkowe limity na emisję gazów. I tak właśnie państwa mądrzejsze limitują możliwości rozwoju w państwach głupszych.
Oczywiście państwa mądrzejsze mają jeszcze inne, równie, a może nawet jeszcze bardziej skuteczne sposoby kształtowania polityki państwa głupszych. Jednym z takich sposobów jest agentura wpływu. Tym właśnie tłumaczę sobie niechęć, jaką nie tylko państwa europejskie, ale nawet tamtejsze gryzipióry, a nawet „filozofowie”, żywią wobec lustracji w Polsce.
Rzecz w tym, że kiedy w połowie lat 80-tych stało się jasne, iż imperium sowieckie szykuje się do ewakuacji z Europy Środkowej, każdy z bezpieczniaków w tzw. „bratnich krajach” musiał postawić sobie pytanie egzystencjalne: Sowieci się wycofają - a co ze mną?
W rezultacie rozpoczęli się przewerbowywać; jedni do CIA, inni do BND, inni - do Mosadu, a jeszcze inni - zostali w GRU. W ten oto sposób państwa ościenne mogą nie tylko penetrować Polskę na wylot, ale również - ręcznie sterować polityczną sceną, wykorzystując związanych z bezpieczniakami dawnych konfidentów, jako agenturę wpływu. Bo obawiam się, że więzi łączące dawnych konfidentów z ich oficerami prowadzącymi, wcale nie zostały przerwane.
Wskazuje na to choćby identyczny sposób postępowania wszystkich zdemaskowanych konfidentów; najpierw wszystkiemu zaprzeczają, potem sukcesywnie się „przyznają”, ale tylko do tego, co im już udowodniono, zaś oficerowie prowadzący w razie czego nadal kryją ich przed sądami, twierdząc, że rejestracje były „fikcyjne”. Wygląda to na realizowanie instrukcji na wypadek dekonspiracji, no a jeśli realizowana jest ta instrukcja, to skąd wiemy, że inne - już nie?
Właśnie prezes IPN dr Janusz Kurtyka poinformował, że Instytut dysponuje listą 500 konfidentów, zajmujących stanowiska publiczne i cieszących się reputacją autorytetów moralnych. Od razu podniósł się raban, żeby broń Boże ich nie ujawniać, bo Trybunał Konstytucyjny uchylił ustawę na podstawie której lista miała być ujawniona. Najdalej poszedł nominalny przywódca Sojuszu Lewicy Demokratycznej, pan Olejniczak, który domaga się rozwiązania IPN.
Warto w związku z tym przypomnieć, że w 1992 r. Krzysztof Wyszkowski ujawnił, iż podczas negocjowania polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy min. Skubiszewski był przez stronę niemiecką szantażowany ujawnieniem jego współpracy z SB w charakterze agenta o pseudonimie „Kosk” i w rezultacie traktat jest niesymetryczny na niekorzyść Polski.
Tegośmy się dowiedzieli, ale nie wiemy, kto jeszcze był szantażowany, jakie obietnice poczynił, albo jakie przysługi wyświadczył swoim szantażystom i ile za to Polska będzie musiała zapłacić w przyszłości.
I dopóki konfidenci nie zostaną ujawnieni, dopóty będą podatni na taki szantaż, a państwa trzecie będą miały możliwość nie tylko żerowania na polskim interesie państwowym, ale również - ręcznego sterowania polską sceną polityczną.
Uważam np. że tzw. ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa, jaki objął znaczną część kadry wyższych uczelni w Polsce, a także „Ruch na Rzecz Demokracji”, zainicjowany przez trzech polityków mających w życiorysach agenturalne epizody, jest tego sterowania przejawem i dowodem. Inaczej musielibyśmy uwierzyć, że dwaj animatorzy uczelnianych protestów tylko przypadkowo byli konfidentami. „A czy w ogóle są przypadki?” - pytał retorycznie Janusz Szpotański.
Mamy zatem na jednej szali wyrok Trybunału Konstytucyjnego, nawiasem mówiąc, kuriozalny, bo w przeważającej (38 na 39) większości przypadków wskazujący na niezgodność przepisów ustawy z art. 2 konstytucji, mówiącym, iż „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”.
Na drugiej - realne zagrożenie zarówno niepodległości państwowej (bo cóż to za „niepodległość”, jeśli państwa trzecie mogą ręcznie sterować polską sceną polityczną?), integralności terytorialnej (euroregiony - na które podstawieni przez cudzoziemskie razwiedki politycy zgodzą się bez mrugnięcia okiem) i wreszcie - bezpieczeństwa obywateli, którzy z tego powodu mogą być w przyszłości zmuszeni do przelania krwi, a dzisiaj, na Ziemiach Zachdonich - już są zagrożeni w swojej własności.
Uważam tedy, iż Trybunał, wyrokując w sprawie ustawy lustracyjnej, potraktował konstytucję bardzo wybiórczo, całkowicie pomijając art. 5, który mówi, po co w ogóle potrzebne nam jest państwo, z Trybunałem Konstytucyjnym, jako jedną z jego instytucji.
Stanisław Michalkiewicz
Ksenofoby i folksdojcze
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-06-27 | www.michalkiewicz.pl
Po nieszczęsnym szczycie Unii Europejskiej w Brukseli, niemiecka prasa nie ustaje w oskarżeniach Polaków, a zwłaszcza polskich władz o „nacjonalismus” i ksenofobię. W Polsce wtórują im przedstawiciele Jasnogrodu, którego trzonem jest formacja polityczna Lewica i Demokraci, a z kolei jej najtwardszym jądrem - Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Sojusz Lewicy Demokratycznej wywodzi swój rodowód ideowy z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a PZPR - z Polskiej Partii Robotniczej. Polską Partię Robotniczą zakładali agenci NKWD, początkowo głównie spośród przedwojennych komunistów, których nie odwołano do Centrali, dzięki czemu udało się im uniknąć kuli w łeb od Stalina.
Po zajęciu Polski przez Armię Czerwoną szeregi PPR zaczęły gwałtownie się powiększać nie tylko o zwykłych karierowiczów, ale i o niezwykłych, tzn. o folksdojczów. W czasie okupacji niemieckiej folksdojcze odkryli w sobie niemieckie korzenie, a kiedy przestało to przynosić profity - po krótkiej kwarantannie poczuli wokację komunistyczną. Ich uczucia patriotyczne wyraził najlepiej w latach 40-tych Mieczysław Moczar: „dla nas, partyjniaków, prawdziwą ojczyzną jest Związek Radziecki”.
Ale Związek Radziecki przestał istnieć, dzięki czemu folksdojcze, często w drugim, a nawet trzecim pokoleniu, mogą wrócić do pierwszej miłości.
Stanisław Michalkiewicz
Statystyka i wiara
Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 2007-06-28 | www.michalkiewicz.pl
Beniamin Disraeli, brytyjski premier w latach 1868 oraz 1874-1880 mawiał, że są kłamstwa, ohydne kłamstwa i statystyka. Z punktu widzenia statystycznego Disraeli był pierwszym i jak dotąd jedynym brytyjskim premierem pochodzenia żydowskiego.
Stanisław Cat-Mackiewicz wspomina, że kiedy zwiedzał w Londynie żydowską wystawę, to czołowe miejsce zajmował na niej portret Disraelego, chociaż był on, jak wiadomo, chrześcijaninem.
Wśród Angielczyków Disraeli wzbudzał różne uczucia, podobnie jak Adam Michnik wśród Polaków, chociaż nie słychać, żeby aż tak się z tego powodu pieniaczył. Nie jest to zresztą jedyna różnica; Disraeli, za pieniądze pożyczone od Rotschilda, przejął dla Wlk. Brytanii od egipskiego kedywa Kanał Sueski, a głowę królowej Wiktorii uwieńczył koroną Cesarzowej Indii.
W przypadku Adama Michnika statystyka dokonań jest znacznie skromniejsza. Obok tych wszystkich różnic są oczywiście i podobieństwa. Beniamin Disraeli też był podobno zawsze bardzo z siebie zadowolony.
Pamiętając tedy o spostrzeżeniu Beniamina Disraelego na temat statystyki odnotujmy, że Eurobarometr twierdzi, jakoby aż 69% Polaków opowiadało się za „ideą konstytucji” Unii Europejskiej, co o 3% przewyższa średnią unijną.
Co to znaczy: „idea konstytucji” - trudno powiedzieć. Wiele wskazuje, że chodzi o przekonanie, iż Unia Europejska powinna mieć konstytucję. Jeszcze więcej, bo aż 86% Polaków deklaruje przekonanie, że flaga Unii Europejskiej symbolizuje „coś dobrego”.
To oczywiście bardzo ładnie, ale tak naprawdę, to co symbolizuje flaga Unii Europejskiej? Jak wiadomo, na niebieskim tle umieszczone jest tam koło z 12 złotych, pięcioramiennych gwiazd. Artysta Arsen Heitz, u którego projekt flagi w swoim czasie obstalował dyrektor służb prasowych Rady Europy Paweł Levy twierdził, że wzorował się na obrazie Matki Boskiej, wyobrażonej z wieńcem z 12 gwiazd wokół głowy.
Co prawda, wyznał to dopiero na łożu śmierci, bo przedtem opowiadał, że chodzi o symbol „doskonałości” - np. 12 miesięcy, no i oczywiście - koło. Symbol doskonałości, a nawet koło, to nie jest nic złego, w odróżnieniu od takiej np. swastyki, która symbolizuje słońce, tzn. symbolizowała, dopóki nie zaczęła symbolizować „nazistów”.
Zresztą gdyby nawet nie symbolizowała „nazistów”, to gwiazdy w charakterze symboli są chyba wyżej cenione, niż słońce. Gdyby było inaczej, nie używaliby ich masoni, nie mówiąc o Ojcach-Założycielach Stanów Zjednoczonych, no i oczywiście - sowieckich bolszewikach.
Jeśli jednak prawdziwa jest ostatnia wersja pana Heitza, to warto przypomnieć, iż Niewiasta z wieńcem z 12 gwiazd na głowie jest jedną z wizji św. Jana w Apokalipsie, a te gwiazdy nie mogą symbolizować niczego innego, jak tylko 12 pokoleń Izraela, do których zresztą św. Jan odwołuje się przy opisie „pieczętowania”.
Co ma oznaczać symbolika 12 pokoleń Izraela na fladze Unii Europejskiej? Pewnie nic złego, jakże by inaczej, a skoro nic złego, to możliwe, że nawet „coś dobrego”. Ale co konkretnie?
Tego niestety już nie wiemy, ale czy koniecznie musimy wszystko wiedzieć? Na przykład Adam Michnik w roku 1990, wraz z innymi członkami sławnej komisji, przez kilka miesięcy buszował w archiwach MSW, po czym został nieprzejednanym przeciwnikiem lustracji. Czy zatem nie wystarczy, że wiedzą ci, co trzeba?
Zresztą mniejsza o to, bo najciekawsze jest, że mimo, iż tak dużo Polaków, nie mówiąc już o Europejczykach, jest przekonanych do „idei konstytucji”, a zwłaszcza do symboli Unii, czyli flagi z gwiazdami, to nie wiadomo, czy nowy traktat będzie nazywał się „konstytucją”, a nawet - czy symbole Unii, tzn. flaga i hymn się „utrzymają”.
No, czy kto widział coś podobnego?! Wszystkie narody Europy aż przebierają nogami z niecierpliwości, kiedyż wreszcie będą miały upragniona „ideę konstytucji” i będą mogły napawać się symbolami, a tu proszę - „nie wiadomo”!
Jest to sytuacja identyczna, jak z karą śmierci. W Polsce, która jest „demokratycznym państwem prawa” - o czym przypomniał nam Trybunał Konstytucyjny - podobnie zresztą, jak w innych krajach, statystyczna większość obywateli opowiada się za karą śmierci dla morderców.
Tymczasem, z zagadkowych przyczyn, nie ma najmniejszych szans na jej przywrócenie. W takiej sytuacji są tylko dwie możliwości: albo rację miał Beniamin Disraeli twierdząc, że są kłamstwa, ohydne kłamstwa i statystyka, zwłaszcza w wydaniu Eurobarometru, albo pan red. Michnik znowu będzie musiał udzielić nam dyspensy na teorię spiskową.
Jak bowiem powszechnie wiadomo, teoria spiskowa zawiera sprośne błędy niebu obrzydłe i nie wolno w nią wierzyć pod groźbą infamii i strącenia do Ciemnogrodu, skąd dobiega płacz i zgrzytanie zębów - ale w sytuacjach wyjątkowych można korzystać z dyspensy.
Taka sytuacja zdarzyła się w roku 2002, kiedy to red. Michnikowi udało się nagrać rozmowę z Lwem Rywinem. Wydarzenie to nie tylko dało początek nowej, świeckiej tradycji sekretnego nagrywania rozmów między dżentelmenami, ale przyczyniło się do wykrycia straszliwego spisku, jaki „grupa trzymająca władzę” uknuła przeciwko spółce „Agora”.
Szczegóły tego spisku musiały być tak drastyczne, że przesłuchiwany przez sejmową komisję śledczą red. Michnik, nie chcąc narażać na szwank pierwotnej niewinności tubylców wierzących w autorytety moralne, chronił się za murami „tajemnicy dziennikarskiej” - ale sam fakt spisku nie ulegał najmniejszej wątpliwości.
W tej sytuacji chwilowe dopuszczenie możliwości wiary w teorię spiskową stało się bezwzględną koniecznością, bo alternatywą było ryzyko utraty wiary szerokich mas tubylców w autorytety moralne, np. w red. Michnika. Czy możemy wyobrazić sobie tę ohydę spustoszenia? Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Nam przydzielono akurat red. Michnika i nic na to już nie poradzimy. W 1945 roku pewna inteligentna pani tłumaczyła Stanisławowi Mackiewiczowi: ludzie wierzą Sosnkowskiemu, bo znał Marszałka. Wierzą Arciszewskiemu, bo ma brodę...
Stanisław Michalkiewicz
Parlamentarzyści i wariaci
Komentarz · Radio Maryja · 2007-06-28 | www.michalkiewicz.pl
Szanowni Państwo! Wprawdzie w naszej konstytucji zapisana jest zasada równości obywateli wobec prawa, ale jak wiadomo, od każdej zasady są wyjątki. Tak zresztą było i w „Folwarku zwierzęcym” Jerzego Orwella, gdzie wprawdzie wszystkie zwierzęta były sobie równe, ale niektóre były jednak równiejsze od innych.
W Polsce jest podobnie i z morza równych sobie obywateli wystają dwie grupy obywateli równiejszych. Te grupy, to parlamentarzyści i wariaci.
Parlamentarzyści nie są grupą jednolitą. Przeciwnie - bardzo zróżnicowaną. Jedni, dajmy na to, należą do klubu parlamentarnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej, inni - do klubu Prawa i Sprawiedliwości, jeszcze inni - do Ligi Polskich Rodzin, Polskiego Stronnictwa Ludowego, a nawet - do Samoobrony.
Są też parlamentarzyści niezależni, to znaczy tacy, których albo ktoś wyrzucił z klubu, albo tacy, którzy swój macierzysty klub zdradzili i teraz rozglądają się, komu by tu się nadstawić.
Podobnie z wariatami. Jednym wydaje się, że właśnie wynaleźli elektryczność lub perpetuum mobile. Innym znowu roi się, że są Napoleonami, albo jakimiś innymi sławnymi postaciami. Innym nic się nie wydaje, ale za to słyszą różne głosy i widzą rozmaite zjawy, słowem - każdy durak po swojemu s uma schodit - jak mówią Rosjanie.
Mimo tej ogromnej różnorodności między parlamentarzystami, podobnej zresztą, jak między wariatami, jest między nimi jeden wspólny mianownik. Zarówno parlamentarzyści, jak i wariaci, nie odpowiadają za swoje działania.
Oczywiście podstawa tego braku odpowiedzialności jest w przypadku każdej grupy inna; parlamentarzyści nie odpowiadają za własne działania z powodu immunitetu parlamentarnego, podczas gdy wariaci - z powodu tak zwanych „żółtych papierów”, które też gwarantują im rodzaj immunitetu.
Oczywiście immunitet parlamentarny nie zapewnia parlamentarzystom nieodpowiedzialności absolutnej. Jeśli parlamentarzysta narobi głupstw, jest szansa, że nie zostanie ponownie wybrany, a więc - odsunięty od władzy. Zdarza się to, co prawda, stosunkowo rzadko, ale się zdarza.
Ciekawe, że jest to mechanizm bardzo podobny do stosowanego w przypadku wariatów; jeśli wariat, dajmy na to, kogoś zamorduje, albo zrobi jakąś inną, okropną rzecz, nie idzie do więzienia, tylko bywa odsuwany od normalnego życia w szpitalu dla obłąkanych.
Niestety zarówno w przypadku wariatów, jak i w przypadku parlamentarzystów, wiele ich czynów powoduje szkody, które często trzeba odrabiać całymi latami. Trudno wymagać od wariatów, żeby te szkody naprawiali, zwłaszcza gdy są zamknięci w szpitalach dla obłąkanych. Parlamentarzyści jednak - to chyba co innego?
Oto przykład. W 1991 roku ówczesny kontraktowy Sejm, w którym posłowie PZPR, ZSL i SD mieli większość 2/3 głosów, uchwalił ustawę o związkach zawodowych i ustawę o rozwiązywaniu sporów zbiorowych. Obydwie te ustawy stanowią pocałunek Almanzora, jaki Polska Rzeczpospolita Ludowa złożyła na czole III Rzeczypospolitej, wszczepiając jej jad, rozkładający stopniowo cały państwowy organizm.
Ustawa o związkach zawodowych stanowi, że do założenia związku zawodowego wystarczy 10 osób, przy czym każda z nich może należeć do więcej niż jednego związku zawodowego. W jednym przedsiębiorstwie również może działać wiele związków zawodowych.
W tej sytuacji, jeśli przedsiębiorstwo, dajmy na to, zatrudnia 1000 pracowników, to teoretycznie może tam działać nawet 100 związków zawodowych. W każdym z takich 10-osobowych związków, siedem osób może wybrać się do zarządu, a trzy - do komisji rewizyjnej. Stają się oni wskutek tego funkcyjnymi, wobec których obowiązuje szczególna ochrona stosunku pracy; nie można ani złożyć im wymówienia, ani nawet zmienić warunków.
Co więcej - pracodawca ma obowiązek udzielania działaczom związkowym płatnych zwolnień na działalność związkową. Można zatem wyobrazić sobie sytuację, w której wszyscy pracownicy są funkcyjnymi działaczami, którzy już nic nie robią, tylko biorą pieniądze za działalność związkową.
Prywatna firma natychmiast by w takiej sytuacji zbankrutowała, toteż nic dziwnego, że związki zawodowe wolą uwijać sobie gniazda w sektorze publicznym, na którym pasożytować jest znacznie łatwiej, przyjemniej i bezpieczniej.
Dzisiaj w rezultacie mamy już co najmniej 60 związków o zasięgu ogólnopolskim, zgrupowanych w kilku centralach. Najwięcej związków, bo aż 47, skupia Forum Związków Zawodowych, którym kieruje pan Siewierski.
Wśród tych związków są bardzo podobne; na przykład obok Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych jest też Związek Zawodowy Pielęgniarek, a to przecież nie wszystko, bo oprócz tego działa też sekcja służby zdrowia NSZZ Solidarność. Obok Związku Zawodowego Policjantów działa Związek Zawodowy Pracowników Policji - i tak dalej.
Dlatego między innymi spory zbiorowe są u nas takie trudne do zakończenia, bo jak jeden związek coś załatwi, to związek konkurencyjny zaraz podbija stawkę. Na samej tylko kolei działa coś z osiem, czy dziewięć związków zawodowych, więc jeden spór zbiorowy goni drugi, a puszczone samopas przedsiębiorstwo chyli się ku upadkowi.
Ta sytuacja, której przyczyną jest wspomniana ustawa o związkach zawodowych, nie tylko wystawia na szwank reputację całego państwa, co okazuje się, że mogą je wodzić za nos cztery rezolutne kobiety.
Mniejsza zresztą o prestiż, chociaż on też się liczy, a poza tym takie rzeczy tylko zachęcają wrogów Polski, żeby sobie też trochę naszym państwem pokręcili. Znacznie ważniejsze są jednak szkody, jakie ustawa ta wyrządziła zarówno gospodarce narodowej, przedsiębiorstwom i wreszcie - zwykłym ludziom, którzy, jako podatnicy, muszą co i rusz składać się na sfinansowanie różnych pomysłów, jakie związkom zawodowym uda się narzucić rządowi. I za to nikt, ale to dosłownie nikt nie odpowiada!
Czy taką sytuację można tolerować? Uważam, że nie można. W interesie samych parlamentarzystów, którzy jednak powinni w istotny sposób odróżniać się od wariatów, trzeba wprowadzić zasadę, że poseł i senator odpowiada osobistym majątkiem za szkody spowodowane ustawą, za którą głosował i że takich roszczeń można by dochodzić przed normalnym sądem cywilnym.
Wprowadzając taką zasadę, parlamentarzyści nie tylko położyliby kres swemu podobieństwu do wariatów, ale przede wszystkim udowodnili, ze dobro obywateli rzeczywiście leży im na sercu. Niektórzy na pewno nie dadzą się do tego przekonać, ale jakaś iskierka nadziei jest.
Szczęść Boże! Mówił Stanisław Michalkiewicz
Stanisław Michalkiewicz
Powtórka ze śpiewogry
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-06-29 | www.michalkiewicz.pl
„Zwycięstwo, zwycięstwo, zwycięstwo! Zagrajcie nam dzisiaj wszystkie srebrne dzwony, bo chłopcy wracają do domu” - chyba tak rozpoczynała się śpiewogra napisana przez Ernesta Brylla gwoli uczczenia rocznicy zwycięstwa „nad faszyzmem”.
Były to lata 70-te, i to w dodatku ta ich część, którą propaganda nazywała okresem „dynamicznego rozwoju”. Jeszcze zachodni bankierzy pożyczali Edwardowi Gierkowi pieniądze, ale partia już nie ośmielała się świętować zwycięstwa „nad Niemcami”, tylko co najwyżej - nad „faszyzmem”.
Jakże mogła by się odważyć na świętowanie zwycięstwa „nad Niemcami” skoro to właśnie Niemcy najwięcej nam pożyczały? Dlatego też cenzura dostała cynk, żeby już nie zwyciężać nad „Niemcami”, a co najwyżej - nad „faszyzmem” - bo „nazistów” jeszcze wtedy nie wynaleziono.
Hałaśliwe świętowanie rocznicy zwycięstwa „nad faszyzmem” miało odciągnąć uwagę polskiego społeczeństwa od spostrzeżenia, że oto coraz bardziej uzależniamy się od wierzycieli. Miało to również swoje dobre strony, bo partia musiała zachowywać się w miarę przyzwoicie.
Toteż wkrótce po uroczystej premierze wspomnianej śpiewogry i podpisaniu Aktu Końcowego KBWE w Helsinkach, pojawiła się w Polsce zorganizowana opozycja, której nie można było tak od razu pozabijać, bo groziło to wstrzymaniem pożyczek i załamaniem „dynamicznego rozwoju”.
Sytuacja zmieniła się dopiero po powstaniu Solidarności, kiedy to Andrzej Rosiewicz śpiewał już zupełnie inaczej: „legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba!”. Dopiero kiedy dzięki generałowi Jaruzelskiemu w Warszawie ponownie zapanował porządek, bankierzy odetchnęli z ulgą, a ich uczuciom dał wyraz niemiecki kanclerz Helmut Schmidt.
Dźwięk triumfalnych surm, jaki towarzyszył „kompromisowi” zawartemu nad ranem pod sam koniec szczytu Unii Europejskiej w Brukseli sprawił, że poza garstką maniaków nikt nie zauważył, iż w zamian za utrzymanie do 2017 roku nicejskiego systemu liczenia głosów w Radzie Unii Europejskiej, przy którym Polska bywała wielokrotnie przegłosowywana, zapadła decyzja, że w roku 2008 wszyscy „powrócimy” do sprawy ratyfikacji traktatu konstytucyjnego, żeby w roku 2009 wykonać rozkaz zapisany w Deklaracji Berlińskiej.
„Chłopcy”, czyli pan prezydent Kaczyński wraz z dziewczętami, tzn. panią minister Fotygą oraz „szerpami”, wrócili do domu jako, ma się rozumieć, zwycięzcy, ale obarczeni zadaniem przekonania ludności tubylczej do przyjęcia konstytucji Eurosojuza.
Dlatego zapewne z gratulacjami mógłby z czystym sumieniem pospieszyć nawet pan Olejniczak, przewodniczący Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Pan Olejniczak jest żywym dowodem zaraźliwości komuny, której ubocznym skutkiem jest służalczość schodząca do poziomu instynktów.
Pokaz takiej służalczości dał pan Aleksander Kwaśniewski, ale to nic osobliwego, bo przecież skorupka nasiąkła mu za młodu i na zasadzie odruchu Pawłowa musi wysługiwać się Związkowi Radzieckiemu, nawet jeśli ten zmienia miejsce swego położenia. Podobnie pan Marek Siwiec; gotów był pocałować Unię Europejską nie tylko w Ziemię Kaliską, ale nawet w bardziej wstydliwe zakątki, żeby tylko europejsy, dajmy na to w Paryżu, nie pomyślały sobie o nim czegoś prawdziwego.
Wydawało się, że pan Olejniczak, który nie zdążył odbyć tresury w PZPR, nie będzie miał tych odruchów, ale wszystkie nadzieje okazały się płonne. Najwyraźniej te bolszewickie miazmaty wchłaniają się przez skórę, niczym gaz bojowy sarin, albo i sławny Cyklon B, z powodu którego Dawid Irving ma tyle zgryzot. Więc, jak powiadam, nawet pan Olejniczak mógłby z czystym sumieniem złożyć gratulacje panu prezydentowi i panu premierowi, gdyby oczywiście miał sumienie.
Ale gratulacje można składać i nie mając sumienia, toteż nic dziwnego, ze pan Olejniczak natychmiast gratulacje złożył. Tylko klęska jest sierotą, natomiast sukces ma wielu ojców, no a my na szczycie Eurosojuza w Brukseli odnieśliśmy sukces, nieprawdaż?
Do takiego ojcostwa mógłby przyznać się nawet wpływowy mąż stanu pan poseł Stanisław Łyżwiński i pewnie by to uczynił, gdyby pan min. Ziobro nie nadał przyspieszenia sprawie odebrania mu parlamentarnego immunitetu z powodu niebezpiecznych związków z egerią Samoobrony, pania Anetą Krawczykową.
Cóż jednak począć, kiedy każdy kielich zaprawiony bywa kroplą goryczy? Radość z osiągniętego „kompromisu” mąci nam wrzód nabrzmiewający pod Kancelarią Premiera, którego rdzeniem są cztery siostry-pielęgniarki, przeżywające katusze wewnątrz faszystowskiego legowiska.
Na myśl o męczarniach, przed którymi wzdraga się nawet najbujniejsza wyobraźnia, górnicy z „Sierpnia-80” pośpieszyli im z odsieczą, podobnie jak niejaki pan Siewierski, przewodniczący Federacji Związków Zawodowych, zrzeszającej bodajże 47 spośród 61 działających w Polsce central. W każdym razie - tyle naliczyłem. Widać „obrona interesów pracowniczych”, to dobry interes, skoro branża tak się rozwinęła.
Groźne pomruki nadeszły też z centrali „Solidarności” w Gdańsku, co skłania do podejrzeń, że pan Janusz Śniadek nie tylko nie chce zostać zdystansowany w gorliwości obrony interesów pracowniczych, ale może jeszcze bardziej - w sprzeciwie wobec „faszyzmu”. Już tam, oczywiście po ostatecznym zwycięstwie nad „faszyzmem”, Wielki Brat będzie rozdzielał awanse i nagrody, więc teraz trzeba się trochę pouwijać.
Jeśli pracownik z każdej branży wystrajkuje sobie np. 100 zł podwyżki, to rząd w podatku dochodowym odbierze sobie z tego 19 zł, a w składce ZUS - 43 złote. W sumie odzyska 62 złote, a pracownikowi zostanie 38. Jednak, z uwagi na to, że nastąpił wzrost płac we wszystkich branżach, cena każdego towaru wzrośnie o 10 groszy na sztuce. Człowiek przeciętnie kupuje ok.1000 sztuk towarów miesięcznie zatem nasz pracownik będzie musiał wydać dodatkowo 100 zł, gdy tymczasem zyskał zaledwie 38.
Ale składki związkowe liczą się od zarobków brutto, a nie od ich siły nabywczej, więc pewnie dlatego żadna z central związkowych nie strajkuje o obniżkę podatków, bo cóż im po tym? W tej sytuacji tylko patrzeć, jak rząd weźmie związkowych naganiaczy na utrzymanie budżetu, podobnie jak partie polityczne.
Być może stanie się to konieczne, bo pani minister Kalata z Samoobrony odgraża się, ze „zlikwiduje” szarą strefę. Jedyna nadzieja w tym, że jak zwykle nie wie, co mówi, bo w szarej strefie powstaje co najmniej 30% Produktu Krajowego Brutto, a więc tego, co w Polsce zostało wytworzone i sprzedane.
Gdyby tej nieszczęsnej kobiecie udało się spełnić te pogróżki, to to zwycięstwo przyniosłoby nam prawdziwą katastrofę, bez konieczności prowokowania przez cudzoziemską razwiedkę gwałtownych rozruchów, zmuszających braci Kaczyńskich do użycia broni.
Stanisław Michalkiewicz
Trzecia edycja reformy?
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-06-29 | www.michalkiewicz.pl
Ach, ileż udręki dostarcza publicyście, wykonywanie swego zawodu! Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, gdy bieg wydarzeń ulega przyspieszeniu i to, co było absolutnie pewne jeszcze wczoraj, dzisiaj staje się złudzeniem.
Oto Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy przedstawił rządowi propozycję zawarcia układu, którego najtwardszym jądrem ma być układ zbiorowy, gwarantujący płacę minimalną. Więc tylko o to chodziło, o tę płacę minimalną?
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na fakt pozornie odległy. Mianowicie w Iranie wystąpiły trudności z benzyną i innymi paliwami. Trudno to zrozumieć, bo Iran jest największym eksporterem ropy, a tu proszę - szewc bez butów chodzi! Jedynym wyjaśnieniem sytuacji może być to, że rząd irański ustanowił na paliwa ceny maksymalne.
Władze Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy pewnie jeszcze o tym nie wiedzą, bo czyż w przeciwnym razie domagałyby się układu zbiorowego z płacami minimalnymi? Niech nas Bóg ma w swojej opiece, bo na nikogo innego liczyć już nie można.
Te trzy lata, których żądają lekarze, mają być przeznaczone na przygotowanie kolejnej edycji reformy służby zdrowia. Jak pamiętamy, pierwsza edycja została przygotowana przez rząd AWS-UW, kierowany przez charyzmatycznego premiera Buzka. Kamieniem węgielnym tej reformy była zasada, że pieniądze mają iść za pacjentem. W rezultacie, obok już istniejących, został utworzony nowy pion administracyjny w postaci kas chorych, które zostały obsadzone przez ludzi tworzących polityczne zaplecze rządu.
Toteż kiedy rząd się zmienił, nie było innego sposobu rozpędzenia lokatorów tych synekur, jak likwidacja kas chorych i utworzenie Narodowego Funduszu Zdrowia, który został obsadzony przez osoby tworzące zaplecze polityczne rządu premiera Millera. I to była druga edycja reformy służby zdrowia. Teraz zapowiada się trzecia. Kto zostanie rozpędzony tym razem i jaka szajka zajmie opróżnione posady?
Warto zwrócić uwagę na samą zasadę, by pieniądze szły „za pacjentem”. Zasada ta nie mówi, w jakiej odległości za pacjentem te pieniądze podążają. Tymczasem odległość ta coraz bardziej się wydłuża - do tego stopnia, że pacjent traci ze swoimi pieniędzmi wszelki kontakt. Dzięki temu właśnie lekarze układają się z rządem, a nie z pacjentami.
A gdyby tak zmienić tę zasadę? Niech pieniądze już nie idą za pacjentem, tylko niech idą razem z nim. Wtedy lekarze nie mieliby o czym gadać z rządem i musieliby układać się z pacjentami.
Czy jednak pacjenci zagwarantowaliby lekarzom płacę minimalną? Mało prawdopodobne, zatem chyba nie ma szans, żeby ktokolwiek się zgodził, by pieniądze szły z pacjentem. Trawestując Władysława Gomułkę można powiedzieć, że „pieniędzy raz odebranych nie oddamy nigdy!”
Stanisław Michalkiewicz
Po staremu - „sprawiedliwość społeczna”
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-06-29 | www.michalkiewicz.pl
„Próżno się rząd mniemaną potęgą nasrożył, który na gruncie cnoty rządów nie założył” - przestrzegał poeta. I słusznie, bo te przestrogi potwierdziły się w całej rozciągłości. Oto premier Jarosław Kaczyński, który słusznie twierdził, że pielęgniarki okupujące pomieszczenie Kancelarii Premiera dopuściły się przestępstwa, nie tylko „wbrew obowiązkowi” nie zawiadomił o tym prokuratury, ale podjął je kawą. Chociaż twierdził, że na podwyżki w służbie zdrowia rząd nie ma pieniędzy, podjął rozmowy na temat podwyżek.
Nic też dziwnego, że pielęgniarki z pogardą odrzuciły rządową ofertę dodatkowych 6 miliardów złotych. Kto by przyjął sześć miliardów, kiedy czuje, że jeszcze trochę naciśnie, a za pośrednictwem chwiejnego rządu wydusi ze współobywateli dwa, albo i trzy razy tyle?
W dodatku patronat nad „poprawą dialogu społecznego” zadeklarował prezydent Lech Kaczyński, co oczywiście wróży jak najgorzej, bo oznacza, że zamiast prawa i sprawiedliwości, zaczną w Polsce obowiązywać porozumienia, jakie rozmaite gangi pozawierają z rządem na szkodę podatników, czyli tak zwana „sprawiedliwość społeczna”.
Stanisław Michalkiewicz
Prawda i legenda
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-06-30 | www.michalkiewicz.pl
Kiedy ukazał się film Spielberga „Lista Schindlera”, w którym reżyser umieścił scenę pokazującą okrucieństwo polskich dzieci wobec Żydów, odezwały się nieśmiałe protesty. Odpowiedział na nie pan Tomasz Jastrun wyjaśniając, że prawda z reguły bywa „nudna”, więc w ramach walki z nudą trzeba od czasu do czasu „dodać dramatyzmu” - i to właśnie zrobił Spielbierg. No dobrze, ale jeśli prawdę zastąpimy „dramatyzmem”, to co właściwie wtedy pokazujemy? Wtedy pokazujemy legendę.
We wtorek odbyła się w Warszawie uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod gmach Muzeum Żydów Polskich. Wzięły w nim udział liczne ważne osobistości, z prezydentem Lechem Kaczyńskim, ministrem Ujazdowskim, prezydentką Warszawy, Hanną Gronkiewicz-Waltz oraz przewodniczącym Światowego Kongresu Żydów Ronaldem Lauderem i naczelnym rabinem Tel Awiwu, Meirem Lau.
Budowę muzeum częściowo sfinansuje polski rząd i władze Warszawy, które już wcześniej bezpłatnie przekazały teren. Rząd i Warszawa mają dać po 40 mln złotych, podczas gdy „darczyńcy z różnych krajów” - 45 mln.
Widać, że władze państwowe i samorządowe nadają tej inwestycji najwyższy priorytet, w odróżnieniu np. od pomnika ofiar ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA na ludności polskiej Kresów Wschodnich, który wzbudza „kontrowersje”, zwłaszcza w środowisku „Gazety Wyborczej”.
Muzeum Historii Żydów Polskich, jak zresztą każde muzeum, ma służyć m.in. celom „edukacyjnym”, pokazując zarówno jasne, jak i „ciemne” karty historii Żydów polskich. W takim programie jest miejsce zarówno na prawdę, jak i niestety - na legendę.
Wszystko zależy od tego, czy tej działalności edukacyjnej będzie nadawał ton „światowej sławy historyk” Jan Tomasz Gross, czy jacyś poważniejsi autorzy. Czy sztandarową postacią będzie, dajmy na to, Jerzy Kosiński, czy jednak - Szymon Askenazy.
„Już w podziemiach synagog wszystko złoto leży” - pisał Julian Tuwim w pastiszu „Anonimowe mocarstwo”, będącym satyrą na twórczość Adolfa Nowaczyńskiego. Wspominam o Nowaczyńskim nie tylko dlatego, że wykpiwając różne legendy o Józefie Piłsudskim stracił oko wybite przez „nieznanych sprawców” - ale również dlatego, że Tuwim w tym wierszu był chyba mimowolnie wspierany przez proroctwa.
Oto opisał dzisiejszy stan światowych finansów, z tym, że złoto nie leży oczywiście w podziemiach żadnych „synagog”, tylko banków, które jednak też są rodzajem świątyń Złotego Cielca - obok kultu Świętego Spokoju - najpotężniejszej religii współczesności. Złoto jest w piwnicach, natomiast w obiegu - wyłącznie papierowe „świstki” - wśród nich „euro”, banknoty przez nikogo w ogóle nawet nie podpisane.
Ale pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy nie tylko w finansach. Tandeta wdziera się wszędzie, również do historii, przede wszystkim w postaci „legend”, w których popularyzację angażuje się dzisiaj już nie tylko „prasę międzynarodową” i przemysł rozrywkowy, ale również - rządy, prokuratury i sądy. „Gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk. Dlatego muszą być więzienia, zsyłka i łagier, kat i stryk”.
Muzeum ma zostać otwarte w 2009 roku - akurat wtedy, gdy zgodnie z rozkazem z Deklaracji Berlińskiej, mamy przyjąć konstytucję Unii Europejskiej. Czasu zostało niewiele i pewnie dlatego Ronald Lauder na konferencji prasowej w Brukseli ponownie wezwał polski rząd do „szybkiej” wypłaty odszkodowań.
Ich wysokość szacowana jest na ok. 60 mld dolarów, więc kwota 45 mln złotych zebrana na warszawskie muzeum przez „darczyńców z różnych krajów” mogłaby się wtedy zwrócić prawie cztery tysiące razy.
Stanisław Michalkiewicz