Pod brzemieniem sukcesów
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-07-02 | www.michalkiewicz.pl
Jeśli nieszczęścia chodzą parami, to sukcesy jak? Ano, sukcesy też chodzą parami, a nawet trójkami, niczym w Sowietach za Stalina, gdzie o wszystkich sprawach, także tych najważniejszych, decydowały słynne „trójki” - zgodnie zresztą ze spostrzeżeniem, jakie poczynili jeszcze starożytni Rzymianie, że „omne trinum perfectum” - co się wykłada, że wszystko co potrójne, jest doskonałe.
Zatem pierwszy sukces Polska odniosła na szczycie Unii Europejskiej w Brukseli. Pan prezydent Kaczyński pojechał tam z duszą, w postaci pani minister Anny Fotygi, na ramieniu, bo rozkaz był taki, że mamy „umierać” za system pierwiastkowy.
Okazało się jednak, że rozkaz był zmyłkowy, bo tak naprawdę nikt nie musiał za nic umierać. Chodziło tylko o to, żeby jakoś ukryć niemiłą dla wielu w Polsce wiadomość, iż władze Rzeczypospolitej przystały na konstytucję Eurosojuza, która dla niepoznaki też przyjęła skromną nazwę „Traktatu Reformującego”.
Toteż po morderczej nocy, podczas której pan prezydent Kaczyński, a nawet prezydent Sarkozy kilkakrotnie dzwonili do premiera Kaczyńskiego, stanęło na tym, że do 2014 roku będzie obowiązywał nicejski system liczenia głosów, a potem się zobaczy. Ta druga część została nazwana „kompromisem z Joaniny”, a polega na tym, że jeśli jakieś państwo nie będzie chciało na coś się zgodzić, to przez pewien czas, tzn. „czas rozsądny”, rozwiązanie to nie będzie wprowadzane.
No a potem, kiedy „rozsądny czas” się skończy? Potem będzie. To ostatnie porozumienie ma zresztą charakter „dżentelmeński”. Tak w każdym razie określiła to pani minister Fotyga na posiedzeniu sejmowej komisji spraw zagranicznych i niczego więcej nie chciała powiedzieć, bo - powiedzmy sobie szczerze - czy wypada ujawniać jakimś chamom treść porozumień między dżentelmenami?
Mimo to jednak, ta odmowa wyjaśnień szalenie oburzyła posłów. Poseł Paweł Zalewski tłumaczył, że komisji chodzi tylko o rezultaty rokowań, które opinia publiczna może chyba znać, ale pani minister Fotyga pozostała nieugięta. W tej sytuacji wyjaśnienia wymaga tylko określenie „rozsądny czas”.
Wiele wskazuje na to, iż jest to czas potrzebny na przeprowadzenie operacji zmiany rządu w kraju, który sprzeciwia się unijnej większości, a jeśli tak, to nic dziwnego, że pani min. Fotyga była taka powściągliwa. Czy wypada mówić o sznurze, nawet gdy wisielec uznał swój czyn za sukces?
Jeszcze nie zdołaliśmy ochłonąć po tym pierwszym sukcesie, kiedy zwalił się na nas sukces następny. Oto pan premier Kaczyński, który przez osiem dni nie chciał rozmawiać z czterema pielęgniarkami okupującymi jedno z pomieszczeń Kancelarii, podjął je kawą, po wypiciu której zakończyły okupację.
Czy to kawa tak podziałała na pielęgniarki, czy też na pana premiera głodówka, jaką zagroziły pielęgniarki - trudno w tej chwili powiedzieć. Głodówka zresztą trwa, tyle, że na zewnątrz Kancelarii, gdzie powstało miasteczko namiotowe z przenośnymi wychodkami. Głodówka, ma się rozumieć, jest prowadzona racjonalnie, tzn. w przerwach między posiłkami, ale diabeł nie śpi, i gdyby tylko któraś pielęgniarka zasłabła w Kancelarii, to zaraz „Gazeta Wyborcza” podniosłaby gewałt, że „faszyści mordują kobiety”.
Zresztą i bez tego pielęgniarki udzielają na prawo i lewo wywiadów, opowiadając mrożące krew w żyłach historie o męczarniach przeżywanych w „faszystowskim legowisku”. Aż trudno w to uwierzyć, ale tamtejsi sadyści posuwali swoje okrucieństwo do tego stopnia, że dawali im do jedzenia „kanapki” i to w dodatku wcale nie z kawiorem. No co tu dużo mówić - świat aż zatrząsł się ze zgrozy.
Jeszcze tego samego wieczora w „Centrum Dialogu Społecznego” rozpoczęły się rokowania. Rząd zaproponował 6 miliardów więcej, ale pielęgniarki w ogóle nie chciały słyszeć o takiej kwocie, zwłaszcza, że tylko jej część miała być przeznaczona na podwyżki płac, a pozostała - na leczenie pacjentów.
Ci pacjenci to prawdziwa plaga służby zdrowia. Gdyby ich nie było, wszystko dałoby się jakoś załatwić, no ale cóż - nie ma rzeczy doskonałych, więc na razie w rokowaniach zapanował zastój, chociaż „patronat” nad „dialogiem społecznym” objął sam pan prezydent.
Tymczasem partie koalicyjne, obradujące nad aneksem do koalicyjnej umowy, twierdzą, że go uzgodniły. Doniesienia te wzbudziły pewien niepokój, bo znalazła się tam zapowiedź wydania co najmniej 200 nowych ustaw. Mój Boże, jeszcze 200 nowych, kiedy ludzie nie mogą już wytrzymać tych, które są. Według szacunków Głównego Urzędu Statystycznego, aż 30% produktu krajowego brutto w Polsce powstaje w szarej strefie. Co będzie przy 200 nowych ustawach, skoro już teraz cena benzyny przekroczyła 5 zł za litr?
Jakoś tam będzie, bo jak mawiał jeden z bohaterów „Przygód dobrego wojaka Szwejka” - jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było - więc możemy spokojnie odnotować kolejny wątek aneksu do umowy koalicyjnej w postaci propozycji obniżenia progu wyborczego do 3% w przypadku partii blokujących listy wyborcze.
Jest to wyraźny krok w kierunku dychotomicznego podziału sceny politycznej ma „My-ch” i „Onych”, tzn. z jednej strony PiS z satelitami, a z drugiej - żydokomuna, czyli „Oni” pod przewodnictwem Aleksandra Kwaśniewskiego.
Pewnie dlatego, po krótkiej pieriedyszce związanej z unijnym szczytem, między Platformą Obywatelską i PiS znowu rozgorzała wojna, tym razem na telewizyjne spoty, a następnie - na donosy do różnych organów. Ale, skoro Trybunał Konstytucyjny zablokował lustrację, to właściwie - pourquoi pas?
Stanisław Michalkiewicz
Walka z wychodkami
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-07-03 | www.michalkiewicz.pl
„Za strach, za smak upokorzenia zapłaci czelna mu hołota”. Czyż nie w tym właśnie kierunku rozwija się propaganda zjednoczonej Europy przeciwko Polsce, że oto ośmieliła się nie siedzieć cicho i ochoczo się poświęcać, jak było zaplanowane, tylko spróbowała się postawić?
Właściwie nawet nie postawić, tylko na użytek tubylczej opinii przysłonić listkiem figowym w postaci pierwiastkowego systemu liczenia głosów figę w postaci zgody na konstytucję Eurosojuza, ale i to zostało ocenione jako nadzwyczajne zuchwalstwo. Nie tylko zuchwalstwo, ale „nacjonalismus”. Tak samo narzekał pewien mizantrop: „ludzie to straszni egoiści; każdy myśli tylko o sobie. O mnie myślę ja jeden na całym świecie”..
Propaganda ta robi ogromne wrażenie na nadwiślańskich europejsach, którzy aż się zwijają ze wstydu („ha, będą ze wstydu się wiły dziewki fabryczne, brzuchate kobyły, krzywych pędraków sromne nosicielki!”) na myśl, że tacy na przykład Francuzi mogą uważać ich za nacjonalistów i ksenofobów. Większej hańby, jak wiadomo, być już nie może, stąd toczą baranim wzrokiem w kierunku Aleksandra Kwaśniewskiego.
Jużci; za komuny było lepiej. Polska jęczała pod strasznym knutem Sowieckiego Sojuza, dzięki czemu najlepsza część narodu, którą bezlitosna junta generała Jaruzelskiego wypuszczała na Zachód, mogła drapować się tam w płaszcz Konrada, którym po powrocie na ojczyzny łono można było przykrywać różne wstydliwe zakątki, z tajną współpracą inclus.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo oto uzyskaliśmy namacalny dowód, że najlepsza część narodu, a w każdym razie ta, która się za taką uważa, to banda przeraźliwych idiotów.
„Gazeta Wyborcza” ogłosiła ludowy sondaż na temat, czy należało bronić pierwiastkowego systemu głosowania, czy nie. Aż 53% respondentów odpowiedziało, że owszem, trzeba było, jak najbardziej jego bronić, tego pierwiastkowego systemu, ale bez uciekania się do weta, tylko poprzez kompromis.
Takie rzeczy 53% czytelników „Gazety Wyborczej” mówi zupełnie serio. Ach, po stokroć rację miał Pan Jezus mówiąc o takich, że „nie wiedzą, co czynią”. Jakże mają wiedzieć, co czynią, skoro nawet nie wiedzą, co plotą?
Tymczasem w Warszawie, a konkretnie wzdłuż Alei Ujazdowskich, od Belwederu w stronę Placu na Rozdrożu, mniej więcej w rejonie Kancelarii Premiera, pielęgniarki w towarzystwie obrońców praw człowieków urządziły piknik, nazwany „miasteczkiem namiotowym”.
Pretekstem do pikniku jest okoliczność, iż cztery ich koleżanki są „przetrzymywane” w gmachu Kancelarii Premiera. Wprawdzie premier i jego urzędnicy twierdzą, że kobiety te mogą w każdej chwili wyjść i nawet doradzają im zrobienie takiego kroku, ale one nie chcą nawet o tym słyszeć, bo jużci - status osoby „przetrzymywanej” jest z pewnością bardziej romantyczny.
Widocznie jednak mają świadomość groteskowości tej sytuacji, bo postanowiły zaostrzyć protest, podejmując głodówkę. Czy tylko w przerwach między posiłkami, czy naprawdę - tego jeszcze nie wiemy, ale niewątpliwie ta głodówka ma na celu skłonienie premiera Kaczyńskiego nie tyle do „podjęcia rozmów”, ale podjęcia ich właśnie w Kancelarii, a nie w „Centrum Dialogu Społecznego” (nawiasem mówiąc, nawet nie wiedziałem, że i w Polsce istnieje taka idiotyczna instytucja!).
Jestem ogromnie zaciekawiony, czy premier Kaczyński podda się temu uczuciowemu szantażowi, czy też pozostanie odporny na te histerie, biorąc przykład z Małgorzaty baronessy Thatcher, w swoim czasie premiera Wielkiej Brytanii, ochrzczonej przez Sowieciarzy „Żelazną Damą”.
Otóż w roku 1981 grupa więźniów z IRA, odsiadująca wyroki za terroryzm, podjęła w więzieniu strajk głodowy, żeby ich wypuścić na wolność. Premier Thatcher zupełnie nie reagowała na te inicjatywy. W rezultacie 9 więźniów zagłodziło się na śmierć, a pozostałym na ten widok wrócił apetyt i na tym strajk się zakończył.
Na wyrazy oburzenia ówczesnych profesorów Rzeplińskich odpowiedziała nie bez słuszności, że każdy człowiek ma prawo odmówić przyjmowania posiłków, a państwo ma obowiązek taką decyzję uszanować.
Jest to oczywiście podejście humanistyczne, w odróżnieniu od tak zwanego „humanitarnego”, według którego głodującego człowieka należy karmić siłą, wtłaczając mu do żołądka pożywienie przy pomocy gumowego szlaucha. Miejmy zatem nadzieję, że pielęgniarki, jeśli by naprawdę zaczęły głodować, nie będą karmione siłą, ale - że premier z powodu tego głodowania nie zacznie też z nimi rozmawiać.
Kiedy na skutek antyrobotniczych zarządzeń kanclerza Bismarcka wybuchły w Prusach rozruchy, król czynił mu gorzkie wyrzuty. - Wie pan czym to się skończy? Pod moimi oknami postawią dwie szubienice; jedną dla mnie, a drugą dla pana! - No i co dalej, Najjaśniejszy Panie? - zapytał „żelazny kanclerz”. - Jak to co? Nic. Będziemy umarli - odparł zaskoczony król. - Umrzeć i tak kiedyś musimy, Najjaśniejszy Panie - odpowiedział Bismarck - ale to nie powód, żeby teraz robić głupstwa.
Teraz też nie ma żadnego powodu, żeby robić głupstwa i pozwalać jednym grupom społecznym na ograbianie współobywateli za pośrednictwem rządu, zwłaszcza, że pod Kancelarią Premiera nie stoją żadne tam szubienice, tylko namioty i przenośne wychodki. Rząd, który przestraszyłby się wychodków, nie zasługuje nawet na splunięcie.
Jak dotąd premier Kaczyński zachowuje się całkiem rozsądnie. Podobnie, jak premier Małgorzata Thatcher, która podczas potężnego strajku górników w roku 1984 wprawdzie zaleciła policji unikanie zbędnej przemocy i demonstracji siły, ale też nie ustąpiła Arturowi Scargilowi ani na krok i po roku położyła kres panoszeniu się związków zawodowych w Wielkiej Brytanii, zapoczątkowując w ten sposób gospodarcze odrodzenie tego kraju.
Miejmy nadzieję, że strajk służby zdrowia zakończy się postawieniem 61 działających w Polsce central związkowych do kąta i zasadniczą zmianą ustawy o związkach zawodowych z 1991 roku, która jest prawdziwym pocałunkiem Almanzora, jaki PRL złożyła na czole III Rzeczypospolitej.
Stanisław Michalkiewicz
Z powinszowaniem...
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-07-04 | www.michalkiewicz.pl
4 lipca przypada święto narodowe Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej - naszego sojusznika. Z takiej okazji składa się życzenia i prawi komplementy. Ja też dołączam swój komplement.
Stany Zjednoczone cieszyły się autentyczną sympatią milionów Polaków, której nie zdołała zachwiać nawet Jałta, chociaż wystawiła ją na ciężką próbę. I dopiero teraz, kiedy zdawałoby się, już nic nie stoi na przeszkodzie ugruntowania tej sympatii, zaczyna ona ulegać erozji.
Nie tyle ze względu na działalność rosyjskiej i niemieckiej agentury. Owszem - i jedna i druga hula po Polsce jak chce, ale niewiele mogłyby one zdziałać, gdyby nie postępowanie rządu Stanów Zjednoczonych, które wprawia Polaków w konsternację. Sprawia ono wrażenie, jakby USA traktowały Polskę nie jako kraj zaprzyjaźniony, tylko - jako kraj podbity.
Tylko bowiem na kraj podbity nakłada się kontrybucję, nawet jeśli przybiera ona nazwę zadośćuczynienia żydowskim roszczeniom majątkowym. Dlaczego Stany Zjednoczone uparły się zrobić wszystko, by stopniowo tracić sympatię kolejnych narodów - doprawdy trudno zrozumieć.
Stanisław Michalkiewicz
U progu nacjonalizacji organizmów
Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 2007-07-05 | www.michalkiewicz.pl
Aleksander Sołżenicyn w „Archipelagu GUŁag” przytacza opinię Naftalego Aronowicza Frenkla, generała NKWD, twórcy systemu „kotłów” w łagrach (za przekroczenie normy - kocioł „stachanowski” - i tak dalej), że „z więźnia musimy wycisnąć wszystko w ciągu pierwszych trzech miesięcy - potem nic nam po nim”.
System „kotłów” takiemu właśnie wyciskaniu służył; pierwsi umierali konsumenci „kotłów stachanowskich”, bo nawet taki posiłek nie rekompensował straty energii zużytej na przekroczenie normy.
Niemcy, tzn. pardon - oczywiście nie żadni tam „Niemcy”, tylko „naziści”, którzy nawet mówili nazistowskim językiem, np. hande hoh, czy raus - więc naziści w swoich nazistowskich obozach byli bardziej skrupulatni i pedantyczni.
W książce „Historia medycyny SS” znajdujemy interesujące wyliczenie, ile to dochodu przynosił więzień okupowanej przez nazistów Tysiącletniej Rzeszy. Nie było tego wiele, ot - coś ze dwie marki z fenigami, z uwzględnieniem takich pozycji jak „dochód z utylizacji zwłok”. Od razu widać, że naziści udoskonalili i uściślili mimo wszystko trochę bałaganiarski system Naftalego Aronowicza.
Unia Europejska, jak wiadomo, bardzo troszczy się o swoich mieszkańców, zwłaszcza o ich zdrowie. W tym celu zakazuje palenia w miejscach publicznych, nawet na wolnym powietrzu, nakazuje zapinać pasy w samochodach i w ogóle - gdzie może, tam przychyla nam nieba.
Do niedawna nie było wiadomo, jakie zagadkowe przyczyny składają się na tę troskliwość, ale na szczęście ta zagadka już się wyjaśniła, a to dzięki listowi pasterskiemu JE abpa Józefa Życińskiego. W tym dokumencie Ekscelencja zachęca katolików, by wypełnili deklarację, obejmującą zobowiązanie, że w przypadku śmierci zgadzają się na pobranie swoich narządów do przeszczepów.
Ma to być wyraz „chrześcijańskiej miłości bliźniego”, a skoro tak, to jest rzeczą oczywistą, że narządy oferowane do przeszczepów powinny być zdrowe, bo cóż komu po chorych narządach? Wychodząc z tego punktu widzenia lepiej rozumiemy rygory, jakie ścisłe kierownictwo Unii Europejskiej nakłada na swoich nie... tj. pardon - oczywiście swoich obywateli.
Jeśli taki obywatel, dajmy na to, paliłby papierosy w miejscach publicznych, to jego płuca nadawałyby się co najwyżej na konserwy dla psów z problemem nikotynowym, podczas gdy w przeciwnym razie mogą przydać się jakiejś osobie wybitnie dla społeczeństwa zasłużonej, albo nawet i nie zasłużonej, tylko potrzebującej. Im zdrowsze społeczeństwo - tym więcej organów do przeszczepów i to organów najwyższego sortu może zaoferować schorowanej ludzkości.
List pasterski Ekscelencji odczytany został akurat w momencie kulminacji napięcia związanego ze strajkiem pracowników ochrony zdrowia w Polsce. W tej sprawie zabrały głos wszystkie autorytety moralne naszej ojczyzny, wskazując, że z jednej strony należałoby podwyższyć płace lekarzom i pielęgniarkom, ale z drugiej - uwzględnić sytuację budżetu.
Jest to stanowisko niewątpliwie nacechowane głęboką rozwagą, ale z drugiej strony nietrudno zauważyć, że nie poszerza ono naszej wiedzy o tym, kto w tym sporze właściwie ma rację i co w tej sytuacji należałoby zrobić - czy uwzględnić żądania strajkujących, czy przeciwnie - nie uwzględniać. Ta powściągliwość nie wynika jednak wcale z jakiejś nieznajomości rzeczy, czy Boże broń - z asekuracji.
Posądzanie autorytetów o takie pobudki byłoby jeszcze bardziej nikczemne, niż znieważanie pamięci Jacka Kuronia, więc na pewno wchodzą tu w grę względy pedagogiczne - żeby społeczeństwo samo doszło do właściwej konkluzji. Czyż nie na tym właśnie polega rola autorytetów?
Zresztą nie o to mi przede wszystkim chodzi, tylko o to, że ani rząd, ani strajkujący pracownicy ochrony zdrowia, nie chcą doprowadzić do prywatyzacji tej sfery gospodarki, tylko za wszelką cenę zatrzymać ją w sektorze publicznym.
Skoro tak, to na pewno tak będzie, bo któż by dobrowolnie wyrzekł się korzyści, jakie może czerpać z nieprzebranego rezerwuaru mienia współobywateli. W takiej sytuacji deklaracja upoważniająca do pobrania organów do przeszczepu, stanowi ipso facto zgodę na nacjonalizację organizmów. A to ci dopiero siurpryza; takiego postępu socjalizm nie odnotowywał nawet za życia Ojca Narodów!
Dopiero w 18 roku transformacji ustrojowej, kiedy to, pod przewodnictwem partii robotniczych, jak nie bezbożnych, to pobożnych, mozolnie budujemy kapitalizm, doczekaliśmy się nacjonalizacji naszych organizmów. Oczywiście na razie tylko dobrowolnej, ale jestem pewien, że wszystko jeszcze przed nami, bo czyż Postęp może hamować Dobro, zwłaszcza gdy w dodatku będzie to Dobro Wspólne?
„Bo nie jest światło, by pod korcem stało” - przestrzega poeta i dlatego tylko patrzeć, jak żadne deklaracje nie będą już potrzebne, tylko każdy, zanim jeszcze dozna stężenia pośmiertnego, zostanie wypatroszony w prosektorium. „Porwały mnie plemiona zdziczałych tubylców, zbrojne w maczugi światła, strzały laserowe, ponaddźwiękowe dzidy, kobaltowe proce, paraboliczne bębny, flety bioplazmy, wtórujące podskokom sztucznych serc, lub krwawych, wydartych z piersi trupów jeszcze nie ostygłych”.
Już sobie wyobrażam, ile roboty będzie przy tym miało Centralne Biuro Antykorupcyjne; w końcu jest różnica między, dajmy na to, wątrobą młodego entuzjasty sportów ekstremalnych, a szajsem wyciętym z zaćpanego narkomana. Ileż spektakularnych zatrzymań obejrzymy w telewizorze, iluż aferzystów-kanibalistów trafi do lochu, zanim Ludzkość osiągnie wreszcie stan przewidziany przez Herberta Wellsa w postaciach Elojów i Morloków?
Stanisław Michalkiewicz
Pochwała męczeństwa
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-07-06 | www.michalkiewicz.pl
Zgodnie z nakazem myślenia pozytywnego, jest oczywiście dobrze, a będzie jeszcze lepiej, ale tak naprawdę, to chyba nie jest dobrze („nie jest dobrze, Marcinie” - powiedziała krowa do Marcina, jak to skrupulatnie relacjonuje Mrożek w rozmowie chłopów w „Indyku”). Już gotowi byliśmy uwierzyć, że w Brukseli odnieśliśmy druzgocące zwycięstwo, tymczasem okazało się, że nie jest do końca pewne, czy Polska zawarła „dżentelmeńskie porozumienie”, czy nie.
Pan minister Fotyga, przez nieprzyjaciół rodzaju ludzkiego przezywana złośliwie „pulardą”, myślała, żeśmy takie porozumienie zawarli, ale okazało się, że „tymczasem na mieście inne były już treście” i ministrowie z innych krajów twierdzą, że nic podobnego nie miało miejsca. A to ci dopiero siurpryza, co za hańba, co za wstyd! („Popatrz matko, popatrz ojcze - oto idą dwaj folksdojcze. Co za hańba, co za wstyd! Jeden Polak, drugi Żyd”).
A przecież pani minister Fotyga jest już dużą dziewczynką i powinna wiedzieć, jaka to nowa świecka tradycja wykształciła się w środowisku dżentelmenów - że rozmowy między dżentelmenami nagrywa się na ukryty magnetofon. Gdyby więc dżentelmeńskie porozumienie zostało w ten sposób utrwalone, pan premier mógłby puścić nagranie przez, dajmy na to, Radio Luksemburg i w jednej chwili wiarołomnych dżentelmenów pogrążyć, no a tak?
Żeby chociaż „Gazeta Wyborcza” zechciała w tej sprawie wszcząć sławne dziennikarskie śledztwo, ale pewnie nic z tego nie będzie, bo w tej chwili Salon ma inne zmartwienie - jakby tu z folksdojcza uczynić obowiązujący wzorzec patriotyzmu, którym można by dźgać tubylczych „faszystów” w chore z nienawiści oczy. Nie ma rady - drogę krzyżową nocnych rokowań na szczycie trzeba będzie pewnie przebyć jeszcze raz.
W obliczu takiej możliwości pan Jan Klaudiusz Juncker, premier Luksemburga, pewnie dostaje hercklekotów i gęsiej skórki. Jeden szczyt najwyraźniej mu wystarczył: „cierpiałem z tego powodu” - wyznał dziennikarzom. „Z tego powodu”, tzn. z powodu „wrogich zarzutów”, jakie Polska miała wysunąć przeciwko Niemcom.
Gdybyż jeszcze wysunęła zarzuty przyjazne, ale co tam marzyć o tym, zwłaszcza teraz, kiedy nie wiadomo, czy cokolwiek zostało ustalone, czy tylko uczestnicy negocjacji mieli halucynacje, jak to nad ranem. Ale - mówi się - trudno; jak ktoś jest premierem, musi być gotowy na męczeństwo.
Na szczęście z tym u nas nie ma najmniejszych problemów. Czego jak czego, ale męczenników u nas nie brakuje, zwłaszcza w dniach ostatnich, jak nie za sprawą „linczu medialnego”, którego ofiarą padł między innymi pan prezes PZPN Michał Listkiewicz, to wskutek przetrzymywania w legowisku faszystowskim, jakie stało się udziałem czterech pielęgniarek.
W dobrej wierze poszły z supliką do premiera, a tam wzięli je w obroty okrutni siepacze, posuwający swoje wyrafinowane okrucieństwo do tego stopnia, iż karmili je „kanapkami”. Świat zatrząsł się z oburzenia, zwłaszcza kiedy po cudownym uwolnieniu opowiedziały o swoich przeżyciach („ach, panie doktorze, co ja przeżyłam!”).
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo na ten mrożący krew w żyłach widok nawet najbardziej zatwardziałym dziennikarskim hienom drgnęło światełko w tunelu i powoli wkraczają na drogą poprawy, wytyczoną przez Jego Ekscelencję: najpierw godność, a prawda, ewentualnie, potem. Zresztą - powiedzmy sobie otwarcie i szczerze - po co komu prawda? Jak wiadomo, nic tak nie gorszy, jak prawda. Czyż wobec tego sama godność nie wystarczy?
Tak się akurat złożyło, że JE abp Leszek Sławoj Głódź ogłosił, iż kościelna komisja historyczna pod przewodnictwem pana prof. Wojciecha Łączkowskiego ustaliła, iż spośród 130 żyjących biskupów, „kilkunastu” zostało zarejestrowanych jako tajni współpracownicy SB lub kontakty operacyjne. Według krążących plotek, chodzi o 13 osób, więc okazuje się, iż stopień umęczeństwienia na szczytach hierarchii jest mniej więcej taki sam, jak na niższych szczeblach.
O żadnych nazwiskach naturalnie nie było mowy, bo - po pierwsze - nomina sunt odiosa, a po drugie - godność przede wszystkim! Dlatego nie będzie również żadnych ocen, również moralnych. I słusznie - któż to widział, żeby Kościół dokonywał jakichś ocen, a już zwłaszcza - ocen moralnych!
Czyż nie byłoby to przybieranie aroganckiej pozy sędziów minionej epoki? Komisja locuta, formalności stało się zadość i causa finita. „Lepsza zgoda od niezgody; zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody” - radził doświadczony w takich sprawach Rosjanin, kapitan Ryków.
Nie ma to, jak dobry przykład. Na widok takiego szacunku dla męczeństwa nawet najbardziej, powiadam, zatwardziałe dziennikarskie hieny opanowały ciekawość, która, jak wiadomo, jest pierwszym stopniem do piekła. Przestały ich interesować nazwiska, pseudonimy, adresy, kontakty, a nawet - bliskie spotkania trzeciego stopnia.
Żadnych „dziennikarskich śledztw”, żadnych wątpliwości. Niewiarygodne, ale niedawna ewangeliczna pryncypialność wyparowała nawet z pana redaktora Terlikowskiego. „Gdzie tu Wylizuch, Felczak gdzie tu?!”. Czy nie jesteśmy aby świadkami cudu?
Jeden ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski odgraża się, że poda nazwiska, ale czy to ładnie tak pastwić się nad męczennikami, którzy w nagrodę zażywają już godności? Czyż wypada powtórnie ich biczować, kamienować i krzyżować?
Weźmy prezydenta Lecha Wałęsę. Okazało się że służba Bezpieczeństwa chciała go zabić i nawet wynajęła w tym celu jakiegoś poczciwca, który jednak odmówił, a potem się powiesił. No proszę - powiesił się!
Więc jednak męczeństwo nie poszło na marne, bo w przeciwnym razie Lech Wałęsa nie skoczyłby przez płot, nie zostałby prezydentem, nie mianowałby ministrem stanu Mieczysława Wachowskiego, no i nie wziąłby - obok Aleksandra Kwaśniewskiego i Andrzeja Olechowskiego - udziału w inauguracji Ruchu Obrony Zdobyczy III Rzeczypospolitej, który ma więcej zwolenników, niż nam się wydaje.
Kto wie, czy wkrótce nie będziemy uczestniczyli w nabożeństwach ekspiacyjnych za zuchwalstwo budowy IV Rzeczypospolitej? Komu ona potrzebna, skoro III Rzeczpospolita, z całym dobrodziejstwem inwentarza, wyrasta z męczeństwa? Męczennicy wszystkich wydziałów - łączcie się! Czyż można znaleźć solidniejszy fundament?
W tej sytuacji jest oczywiste, że pan Jan Klaudiusz Juncker swoimi cierpieniami zaimponować nam nie może. Przeciwnie - dopiero teraz widać, czym będziemy epatowali przeżartą sybarytyzmem Europę, która na pewno niesione przez nas przesłanie przyjmie z pełnym podziwu zrozumieniem.
Kto wie, może nawet nie trzeba będzie sekretnie nagrywać kolejnych dżentelmeńskich porozumień, chociaż, na wszelki wypadek, odrobina przezorności nie zawadzi. Czy moglibyśmy dzisiaj chlubić się tyloma męczennikami, gdyby w swoim czasie nie zostały spisane czyny i rozmowy?
Stanisław Michalkiewicz
Zastanawiająca tęsknota
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-07-06 | www.michalkiewicz.pl
Gdyby od niepamiętnych czasów nie było wiadomo, że najcięższa jest dola chłopa, to musielibyśmy przyjąć, że najcięższa jest dola emeryta. Los emeryta jest godny pożałowania; emerytura nie wystarcza mu na podstawowe wydatki, nie mówiąc już o lekach, które dla emerytów stają się rodzajem artykułu luksusowego. Można powiedzieć, że przejście na emeryturę ma w sobie przedsmak tego, czym musi się ona nieuchronnie zakończyć: przedsmak śmierci.
Bezlitosne prawo skazuje mężczyzn na ten czyściec za życia już w wieku 65 lat, a dla kobiet jest jeszcze okrutniejsze, bo wiek emerytalny ustanawia już na lat 60. Wydawałoby się, że ludzie powinni obawiać się przejścia na emeryturę podobnie jak śmierci i maksymalnie odwlekać nadejście tego smutnego momentu.
Tymczasem jest odwrotnie; na skutek presji związków zawodowych wicepremier Gosiewski zapowiedział przekazanie co najmniej 20 mld zł na sfinansowanie tzw. emerytur „pomostowych” to znaczy - przyznawanych przed osiągnięciem wieku emerytalnego.
Co więcej - zdaniem związków zawodowych te wcześniejsze emerytury powinny zostać uznane za trwałą zdobycz „ludzi pracy”. W tej sytuacji są dwie możliwości; albo większość ludzi w Polsce z zagadkowych przyczyn pragnie jak najszybciej pogorszyć własną sytuację życiową, albo dola emeryta nie jest tak ciężka, jak mówią.
Stanisław Michalkiewicz
Rycerze i giermkowie
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-07-06 | www.michalkiewicz.pl
Nieubłagany postęp sprawia, ze sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie; dawne formy życia zanikają, by ustąpić miejsca nowym. Z drugiej jednak strony działa siła inercji. W rezultacie działania tych dwóch sprzecznych sił powstają wprawdzie nowe formy życia, ale okazuje się, że są one bardzo podobne do starych.
Na przykład w koszmarnych czasach Średniowiecza każdy rycerz miał swojego giermka. Kiedy rycerz stawał do walki z drugim rycerzem, w bitwie brali udział również giermkowie. Dzisiaj rycerzy już nie ma. Zaniknął nawet sławny etos rycerski, w którym wielką rolę odgrywał honor i poświęcenie. Dlatego dzisiaj mało kto wspomina o honorze, natomiast wszyscy mówią o „godności”.
Trudno dokładnie określić, na czym ona polega, ale wiele wskazuje, ze na tym, żeby dobrze zarabiać i się nie napracować. W tej sytuacji jest oczywiste, że godność nie idzie w parze z honorem, a także - że koliduje ona z prawdą - o czym przypomniał niedawno JE ordynariusz Archidiecezji Lubelskiej.
Wydawało się, że trudno o bardziej gruntowana przemianę obyczajową tym bardziej, że pojedynki, a zatem - również rycerskie turnieje zostały surowo zabronione, jako że życie uznano za „wartość najwyższą”. A jednak siła inercji sprawia, że stare formy życia nadal nadają ton formom nowym. Wprawdzie turniejów rycerskich już nie ma, ale spory występują nadal. W tych sporach, obok głównych aktorów w postaci np. rządu polskiego i rządów innych państw, występują też giermkowie w postaci na przykład mediów.
Ponieważ reguły dzisiejszych sporów nie są tak sformalizowane, jak dawnych rycerskich turniejów, panuje bałagan. Giermkowie, zamiast między sobą, próbują walczyć z rządem, co oczywiście wywołuje niezamierzony efekt komiczny. Interesy giermków są bowiem odmienne od interesów rycerzy, podobnie zresztą, jak zapatrywania.
Dlatego na przykład Władysławowi Frasyniukowi wydaje się, że w proteście pracowników służby zdrowia nie chodzi o pieniądze, tylko o „dusze” i „umysły” Polaków. Nie potwierdziły się jednak pogłoski, że zaostrzenie protestu w służbie zdrowia nastąpiło na skutek żądania umieszczenia dzieł wszystkich Gombrowicza w kanonie lektur szkolnych. Z kolei pani Hannie Samson wydaje się, że chodzi przede wszystkim o pokazanie premierowi Kaczyńskiemu „siły solidarności kobiecej”.
Czasami jednak giermkowie są bardziej zdyscyplinowani i pewnie dlatego pojawiło się ostatnio w mediach tyle krytycznych publikacji o Antonim Macierewiczu. Trudno byłoby domyślić się, skąd akurat teraz taka fala, gdyby nie to, że akurat 16 lipca ma zapaść wyrok w procesie, który Macierewiczowi wytoczył generał Marek Dukaczewski. Walczą rycerze, walczą też giermkowie - jak w koszmarnym Średniowieczu.
Stanisław Michalkiewicz
Najważniejsze Ministerstwo
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-07-07 | www.michalkiewicz.pl
„Moje owce gryzą się, jak wilki, Niemcy ich trapią, Żydzi im radzą...” - takie gorzkie wyrzuty czynił sobie ksiądz proboszcz w „Placówce” Bolesława Prusa.
Ta książka została napisana jeszcze w XIX wieku, a od tamtych czasów wiele się przecież zmieniło: Polska odzyskała niepodległość, co prawda nie na długo, bo wkrótce przyszedł Hitler, a zaraz po nim - Stalin i komuna, wreszcie przy okrągłym stole razwiedka z „lewicą laicką” zaprojektowały sławną „transformację ustrojową - a przecież ówczesne rozterki księdza proboszcza z „Placówki” brzmią nadzwyczaj aktualnie.
„Owce” gryzą się może jeszcze bardziej, niż kiedyś, bo dzisiaj sporą część narodu stanowi potomstwo komunistycznych „ojców założycieli”, Niemcy trapią nas po staremu, to znaczy - oczywiście po nowemu, „po europejsku”.
Żydów podobno „nie ma”, ale pewnie wkrótce „będą”, bo „Gazeta Wyborcza” donosi, iż „masowo” zabiegają o polskie paszporty. Na pierwszy rzut oka trudno to zrozumieć, bo z jednej strony żądają od Polski zaprzestania „dyskryminacji”, ale - po pierwsze - kogóż właściwie Polak dyskryminuje, skoro Żydów „nie ma”, a po drugie - gdyby rzeczywiście szalała u nas dyskryminacja i antysemityzm, to czy Żydzi zabiegaliby akurat o polskie paszporty i w dodatku - „masowo”?
Zresztą mniejsza o to, bo na razie radzi nam Fundacja Batorego, funkcjonująca dzięki dotacji „filantropa” Jerzego Sorosa. Okazuje się, że zmiany nie są wcale takie duże; szczerze mówiąc - nie ma ich wcale, a jeśli wydaje nam się, że są, to tylko dlatego, że wielu ludzi nie przywiązuje wagi do historii, a nawet jej specjalnie nie zna, bo woli „wybierać przyszłość”.
Skądinąd jednak wiemy, że przyszłość nie bierze się z nikąd, tylko wyrasta z przeszłości, w związku z tym, kto panuje nad przeszłością, też wyznacza kształt przyszłości. A ponieważ przyszłość nikomu nie jest obojętna, pewnie dlatego obserwujemy zaostrzające się zmagania o panowanie nad przeszłością, podobne do zaostrzania się walki klasowej, która, zdaniem Józefa Stalina miała następować w miarę postępów socjalizmu. Ponieważ pod osłoną retoryki wolnorynkowej, w całej Unii Europejskiej socjalizm rozwija się bardzo dynamicznie, więc wszystko się zgadza.
Z tego powodu w Fundacji Batorego odbyła się narada pod tytułem „Lustracja po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego”. Pan prof. Wiktor Osiatyński ubolewał nad tym, że lustracja rodzi coraz większe podziały i konflikty moralne, a pan prof. Marek Zubik wyraził wątpliwość, czy prawdę historyczną da się ustalić za pomocą instrumentów prawnych.
No, jakże można powątpiewać w taką możliwość? Nie tylko, że się da, ale w ogóle trzeba sobie szczerze i wyraźnie powiedzieć, że prawdę historyczną raz na zawsze można ustalić wyłącznie przy pomocy instrumentów prawnych. Taki instrumentem prawnym jest np. art. 55 ustawy z 18 grudnia 1988 r. o Instytucie Pamięci Narodowej, mówiący o tzw. „kłamstwie oświęcimskim”.
Jeśli zinterpretuje się go dostatecznie szeroko, to można doprowadzić do sytuacji, w której pożądana wersja prawdy historycznej zostanie przyjęta „powszechnie i bez zastrzeżeń” - jak marksizm w Związku Radzieckim, na co zwracał uwagę prof. Tatarkiewicz. Warto bowiem przypomnieć, że ten przepis przewiduje karę do 3 lat więzienia za głoszenie prawdy historycznej w wersji odmiennej od zatwierdzonej.
A komu by się chciało dzisiaj tak narażać? Zbyt wielu chętnych nie będzie, tych nielicznych się pozamyka i w ten sposób położy fundamenty pod Ministerstwo Prawdy, bez którego pogrążymy się w moralnych rozterkach.
Stanisław Michalkiewicz
Ile weźmie inspektor?
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-07-08 | www.michalkiewicz.pl
Ach ileż racji miał owczarz z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, narzekający, że ludzi dobrobyt kłuje w zęby! Oto i rząd Rzeczypospolitej najwyraźniej już się znudził dobrą koniunkturą i postanowił trochę sobie poeksperymentować.
Zapowiadała to pani minister Kalata, że będzie „walczyć” z szarą strefą. Pani Kalata znana była dotąd przede wszystkim z zapobiegliwości, z jaką wyposażyła swój gabinet w rozmaite wygody, ale najwyraźniej chleb bodzie, więc najwyraźniej postanowiła trochę porządzić również w państwie.
Tedy 1 lipca weszła w życie ustawa o Państwowej Inspekcji Pracy, przewidująca, że inspektorzy tej instytucji będą mogli o każdej porze dnia i nocy kontrolować firmy, czy ich szefowie nie zatrudniają aby pracowników na czarno. Jeśli coś takiego stwierdzą, to nie tylko będą mogli nałożyć grzywnę do 5 tysięcy złotych, ale jeszcze winowajcę oskarżyć i wsadzić do więzienia.
W tej sytuacji pojawiają się następujące możliwości. Po pierwsze - spłoszeni pracodawcy zwalniają pracowników zatrudnionych na czarno - od czego gwałtownie zwiększa się bezrobocie i pani minister Kalata pospiesznie opracowuje nowelę do ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, przywracającą stan poprzedni.
Jest to wariant optymistyczny, więc większym prawdopodobieństwem charakteryzuje się możliwość druga - że inspektorzy będą z szefami firm negocjować nie tyle kary, co łapówki za przymknięcie oczu na obecność pracowników zatrudnionych na czarno.
Jestem nawet przekonany, że autorom ustawy taki właśnie cel przyświecał - bo polityczne zaplecze koalicji rządzącej trzeba przecież jakoś nafutrować, stwarzając mu okazję uzyskiwania dochodów poza ustawą budżetową. Na tym właśnie polega koncepcja „taniego państwa”; w papierach jest taniej, niż w rzeczywistości.
Bo w rzeczywistości konieczność płacenia haraczu inspektorom pracy spowoduje wzrost kosztów produkcji materialnej i usług, chociaż może być on niższy, niż w przypadku, gdyby inspektorzy byli uczciwi i żadnych negocjacji w sprawie haraczu nie prowadzili. Po raz kolejny zatem los naszej gospodarki zależy od tego, czy ludzi z całym poświęceniem będą nadal oszukiwać i konspirować, czy też zastosują strajk włoski.
Miejmy nadzieję, że instynkt samozachowawczy podpowie odnośnym władzom, by na stanowiska inspektorów mianować ludzi rozsądnych, którzy nie zarazili się jeszcze prokuratorską chorobą zawodową. Jest to rodzaj choroby psychicznej, a dotknięty nią pacjent postrzega świat jako obszar zaludniony przez 6,5 miliarda podejrzanych.
Wreszcie jest możliwy wariant pesymistyczny, zgodnie z którym inspektorzy stanowią „święty zastęp tebański” złożony z samych patentowanych uczciwców i absolutnie nie negocjują z przedsiębiorcami, tylko solą im kary w maksymalnej wysokości, bo pragną jak najszybciej doprowadzić Polskę do stanu kwitnącej praworządności. W rezultacie wymuszają na ludziach czynnych w gospodarce postępowanie przypominające strajk włoski: wszyscy skrupulatnie przestrzegają wszystkich przepisów.
Koniunktura gwałtownie się pogarsza, przedsiębiorstwa upadają jedno po drugim, rośnie bezrobocie, to tu, to tam wybuchają gwałtowne zamieszki połączone w rabunkami i niszczeniem mienia, co zmusza rząd do stosowania coraz ostrzejszych środków dla przywrócenia porządku publicznego. Następuje szybka erozja poparcia dla koalicji rządowej, wobec czego opozycja wygrywa wybory parlamentarne.
Premierem zostaje Aleksander Kwaśniewski, który w imieniu Rzeczypospolitej zrzeka się suwerenności państwowej, a w następnym roku prezydentem zostaje Andrzej Olechowski, który przywraca Wojskowe Służby Informacyjne, odznacza wszystkich ubeków i obdarza ich przywilejami kombatanckimi i z pomocą przedstawicieli armii zaprzyjaźnionych Układu War... tj. pardon - Unii Europejskiej przywraca w Warszawie porządek. I pomyśleć, że tyle zależy od uczciwości inspektorów!
Stanisław Michalkiewicz
Fata rodzinne
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-07-09 | www.michalkiewicz.pl
„Przeklnę cię - i twoje wiarołomstwo, przeklnę cię - i twoje z nią potomstwo, przeklnę cię...” - śpiewała w Kabarecie Starszych Panów Barbara Kraftówna. Jest już pierwsza ofiara szczytu Unii Europejskiej w Brukseli w osobie posła Pawła Zalewskiego, wiceprezesa PiS i przewodniczącego sejmowej komisji Spraw Zagranicznych.
Właśnie został zawieszony w prawach członka, a o jego dalszych losach zadecyduje partyjny sąd dyscyplinarny, dysponujący wachlarzem kar od nagany aż do wykluczenia. Kara pewnie będzie surowa, skoro pan prezydent, nie czekając na werdykt, już oznajmił, że swoją znajomość z posłem Zalewskim „zakończył”. Znaczy - „przeklnę cię!”.
A wszystko dlatego, że poseł Zalewski nie tylko zadawał pani minister Annie Fotydze pytania, które okazały się i kłopotliwe i sprzeczne z racją stanu, ale jeszcze w rozmowie z Radiem Tok-FM potwierdził, że nie mógł uzyskać od pani minister Fotygi informacji, co właściwie na szczycie ustalił ze swymi rozmówcami pan prezydent i co podpisał. Teraz nikt już żadnych pytań pani minister nie stawia nie tylko dlatego, że wyjechała na urlop, ale i dlatego, że wszyscy przypomnieli sobie, iż ciekawość, to pierwszy stopień do piekła.
Tacy Rosjanie wiedzą to od dawna, o czym świadczy przysłowie: „kto nie wie, ten śpi w poduchach, a kto wie - tego wiodą w łańcuchach”, więc po cóż cokolwiek wiedzieć, zwłaszcza w tak delikatnych sprawach, jak międzynarodowe zobowiązania Polski, kiedy i bez tego można wypić i zakąsić w dobrym towarzystwie? Więc może nie będzie kolejnych ofiar szczytu UE w Brukseli. Może męczeństwo posła Pawła Zalewskiego wystarczy?
Może wystarczy, tym bardziej, że niezależnie od tego, swoją martyrologię będzie musiała przejść pani minister Fotyga, ale dopiero po wakacjach. Platforma Obywatelska złożyła wobec niej wniosek o wotum nieufności. Będzie on rozpatrywany dopiero po parlamentarnych wakacjach, kiedy i pani minister wzmocni się po urlopie.
Żadnych szans powodzenia, ma się rozumieć, nie ma, ale na pewno stworzy okazję do wytarzania pani Anny w smole i pierzu. Już tam mściwy Donald Tusk takiej okazji nie przepuści, bo i teraz wyżywa się w walce z PiS-em na telewizyjne spoty.
Obydwie strony zarzucają sobie nawzajem lekceważenie wyborców i łamanie obietnic, co może być nawet prawdą i mimowolnie przyczyniać się do wytwarzania poczucia wspólnoty losów. Z drugiej bowiem strony i PiS i Platforma wystąpiły z projektami ustaw, które mają położyć kres obecności w parlamencie „przestępców”. Wprawdzie każda z partii inaczej „przestępców definiuje”, ale wiadomo, że chodzi o Samoobronę.
Przemawiający w jej imieniu poseł próbował konfundować projektodawców przykładami Nelsona Mandeli i Martina Lutera Kinga, którzy też siedzieli w więzieniach, skazani na kary znacznie dłuższe, niż, dajmy na to, wicepremier Lepper, posłanka Danuta Hojarska, czy wpływowy mąż stanu, bohater seksafery Stanisław Łyżwiński, ale na nikim nie robiło to wrażenia, bo „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”.
Jak się takie inicjatywy mają do podpisanego niedawno aneksu do umowy koalicyjnej? Ano tak, że na tym świecie nic nie jest wieczne i po upływie kadencji będą nowe wybory, a wtedy - rebus sic stantibus!
Ta starożytna klauzula doznaje coraz większej aktualności w związku z przedłużającym się protestem pielęgniarek i lekarzy. Właśnie w takiej kolejności, bo z lekarzami premier Kaczyński może by się jakoś uporał, ale pielęgniarki jazgoczące monetami w plastikowych butelkach, gwizdkami, syrenami i bębnami w miasteczku namiotowym naprzeciw Kancelarii Premiera najwyraźniej zaczynają działać mu na nerwy.
Rokowania przeniesione zostały do Centrum Dialogu Społecznego, z łoża boleści zwlókł się na nie minister Zbigniew Religa, który po rozmowie z prezydentem patronującym z dala „społecznemu dialogowi”, zmienił formułę rządowego stanowiska.
Już nie obowiązuje teza, że „ w budżecie nie ma pieniędzy”, tylko - że na porozumienie w sprawie podwyżek płac z nadwyżki przydzielonej Narodowemu Funduszowi Zdrowia mają zgodzić się wszystkie związki zawodowe i że sprzed Kancelarii ma zniknąć namiotowe miasteczko. Ano, skoro pieniądze już się znalazły, to reszta pewnie pójdzie jak z płatka - oczywiście do następnego razu, bo tylko patrzeć, jak na jesieni skrzykną się nauczyciele, a potem - niechby nawet policjanci, którzy też chcieliby sobie trochę godniej pożyć.
Kazimierz Chłędowski w swoich pamiętnikach wspomina niejakiego Marchwickiego, kibicującego Badenim, z których jeden był nawet prezydentem ministrów, czyli premierem C.K. Monarchii. - „Ach ci Badeniowie; gdyby tak inne żony mieli!”.
Kto wie, czy po latach jakiś pamiętnikarz nie dojdzie do wniosku, że premiera Kaczyńskiego zgubił jego własny brat, który najwyraźniej coraz częściej zapomina o własnych słowach z wieczora wyborczego, że w tym tandemie od myślenia jest raczej Jarosław?
Stanisław Michalkiewicz
Zdradliwe zaimki
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-07-10 | www.michalkiewicz.pl
Iluż to nieszczęść udałoby się uniknąć, gdyby tak ludzie nie wychodzili z domów? Nie byłoby ani wojen, ani wypadków drogowych, ani ulicznych napadów, czy gwałtów w krzakach. Nie byłoby ani miasteczek namiotowych, ani problemów z „pseudokibicami”, jak Ministerstwo Prawdy nakazuje dzisiaj nazywać kibiców piłkarskich, bo nie wiadomo, czy w ogóle byłyby jeszcze jakieś mecze, a zatem - strach pomyśleć - nawet Euro 2012, na konto którego już podzielono, a nawet częściowo wydano szmal.
W telewizji byłyby pokazywane jakieś animacje, których wyniki ustalane byłyby np. przez głosowanie SMS-ami, co jest metodą znacznie bardziej demokratyczną, niż siuchty działaczy futbolowych, o których Jan Tomaszewski mówił, że to agent na agencie i agentem pogania.
Co prawda mówił to jeszcze przez przyznaniem Polsce i Ukrainie przywileju wyrzucenia w błoto i przelania na konta rozmaitych filutów ciężkiej forsy pod pretekstem europejskich rozgrywek futbolowych. „Nie ma takiej bramy, przez którą nie przeszedłby osioł obładowany złotem” - twierdzili starożytni Rzymianie, a trafność tej maksymy sprawdza się w całej rozciągłości również w XXI wieku.
Więc nie ma co mnożyć przykładów na uzasadnienie oczywistej prawdy, że większość nieszczęść bierze się z nadmiernej ludzkiej ruchliwości. Oczywiście nie ma rzeczy doskonałych i ta skądinąd nieszczęsna ruchliwość przynosi także wiele korzyści.
Na przykład, gdyby ludzie nie wychodzili z domów, załamałaby się gospodarka i wkrótce nie byłoby nawet z czego wychodzić, bo wszystkie domy popadłyby w ruinę. Ucierpiałoby też życie duchowe, bo w takiej sytuacji niemożliwe byłyby też nabożeństwa i pielgrzymki, słowem - załamałaby się cywilizacja, a ludzkość znalazłaby się na najlepszej drodze do barbarzyństwa. Widzimy więc, że nadmierna koncentracja na bezpieczeństwie może być jeszcze bardziej szkodliwa od ryzyka.
Nie bez kozery chrześcijaństwo przypomina z naciskiem, że człowiek jest istotą obdarzoną wolną wolą, jako wyrazem „podobieństwa Bożego”. Ograniczanie wolności pod pretekstem poprawy bezpieczeństwa zawsze przynosiło opłakane skutki, a najlepszą tego ilustracją jest historia XX wieku. Dotyczy to również, a może nawet przede wszystkim tzw. bezpieczeństwa socjalnego, które jest tylko elegancką nazwą zapędzania ludzi do wspólnej obory, gdzie muszą pilnować ich rozmaici samozwańczy pasterze.
Life jest brutal, plugaws and full of zasadzkas - mawia dzisiejsza młodzież pragnąca być trendy, co się wykłada, że życie jest brutalne, plugawe i pełne zasadzek. Można się o tym przekonać choćby po niebezpieczeństwach, jakie niesie ze sobą lekkomyślne posługiwanie się zaimkami. „Należy bacznie panować nad zaimkiem” - przestrzega w swoich wspomnieniach Adam Grzymała-Siedlecki, przytaczając taka oto historię.
Julian Klaczko rozmawiał ongiś z panią hrabiną Sobańską, kimże mogła być tajemnicza D.D., którą w swoim czasie adorował Adam Mickiewicz. - „Otóż młody człowiek” - zaczęła pani Sobańska - „tak D.D. przede mną Mickiewicza nazywała - któregoś pięknego dnia, a ściśle powiedziawszy - którejś pięknej nocy, był już widocznie pewien, ze tym razem «nareszcie», bo dla większego akcentu światowości swej mocno wypomadował swoja czuprynę. I ta pomada przesunęła o kilka dni później datę owego «nareszcie». Gdy bowiem już, już uległa, naraz... Z powodu jego zbliżenia się aż nadto... bliskiego, zapachniało odeń tak nieznośnie taniego gatunku pomadą, że to m n i e po prostu zniechęciło”. - „J ą, panią D.D.” - chciała pani hrabina powiedzieć? - „Co? A tak, ją, oczywiście, ją”.
Zaczął się sezon ogórkowy, więc nawet kolaboranci pana profesora Geremka po różnych „Le Szmondach” z mniejszą częstotliwością piętnują krwawy faszystowski reżym braci Kaczyńskich w Polsce, a cóż dopiero żydowska gazeta dla Polaków, w zasadzie przecież adresowana do tubylców?
Toteż u progu lata „Gazeta Wyborcza” wystąpiła z rewelacją, że pierwszą stolicą Polski nie było wcale Gniezno, tylko Giecz. Są to oczywiście odgrzewane kotlety, ale nie to jest istotne, tylko tytuł, jakim „Gazeta Wyborcza” opatrzyła swoje rewelacje na pierwszej stronie: ”Z Giecza jest nasz ród”. Ajajajajaj! No proszę - to „nasz ród” teraz „z Giecza”? Czyżby to wstęp do nowej teorii, w myśl której „nasz ród” stanowił pierwotną ludność tubylczą, z czego można wyprowadzić rozmaite wnioski, aktualne zwłaszcza w kwestiach własnościowych i roszczeniowych?
„Gazeta Wyborcza” posługuje się zaimkami dość osobliwie, czego znakomitą ilustracją była przed informacja, jak to Kneset inkorporował do terytorium państwowego Izraela obszar Jerozolimy. „Gazeta Wyborcza” informowała o tej decyzji w entuzjastycznym artykule, opatrzonym tytułem „Jerozolima nasza!”.
Jak na gazetę wydawaną w języku polskim w Warszawie, użycie takiego zaimka było trochę dziwne, nieprawdaż? O ile jednak tamten tytuł można było tłumaczyć spontanicznym wybuchem uczuć narodowych ścisłego kierownictwa „GW”, które udzieliły się nawet zatrudnionym tam gojom, to jak wyjaśnić dzisiejszy entuzjazm do Giecza?
Czyżby i Jerozolima, i Giecz, i w ogóle - wszystko „nasze”? Co tu dużo mówić - mowa zdradza, a już specjalnie - zaimki.
Stanisław Michalkiewicz
Początek końca pieriedyszki
Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 2007-07-10 | www.michalkiewicz.pl
Więc mamy przesilenie polityczne. Dymisja Andrzeja Leppera ze stanowiska wicepremiera oznacza, ze rząd traci większość parlamentarną.
Wprawdzie jest możliwe przeciągnięcie części posłów Samoobrony do jakiegoś Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem „Róbmy Sobie Na Rękę” i rządzenie w ten sposób aż do końca kadencji, ale SLD wystąpił właśnie z pomysłem konstruktywnego votum nieufności dla rządu.
Zgodnie z art. 158 konstytucji Sejm wyraża Radzie Ministrów wotum nieufności większością ustawowej liczby posłów, czyli 231, na wniosek zgłoszony przez co najmniej 46 posłów i wskazujący imiennie kandydata na prezesa Rady Ministrów. Jeśli uchwała została przyjęta przez Sejm, prezydent przyjmuje dymisje dotychczasowej Rady Ministrów i powołuje wybranego przez Sejm nowego prezesa Rady Ministrów. W takiej sytuacji następuje zmiana rządu bez konieczności przeprowadzania wyborów.
Z punktu widzenia Samoobrony i posłów pozostałych klubów, jest to wyjście znacznie lepsze, niż przedterminowe wybory, bo gwarantuje przetrwanie do końca kadencji (co w przypadku długów nie jest bez znaczenia), a dla opozycji ponadto - korzystną zmianę statusu. Przechodząc do koalicji rządowej na dwa lata przed wyborami, można przygotować sobie dogodne pozycje startowe.
Jest zatem całkiem możliwe, że Samoobrona wcale się nie rozpadnie, tylko poprze konstruktywne wotum nieufności. Oczywiście klub Samoobrony i SLD to za mało do przeforsowania takiej uchwały. SLD ma 55 posłów, a Samoobrona - 46. To jest 101 posłów. Gdyby konstruktywne wotum poparła Platforma Obywatelska - dodatkowe 131 posłów, to wymagana większość już jest.
Zatem losy konstruktywnego wotum zależą od Platformy Obywatelskiej - czy zdecyduje się na tworzenie rządu z SLD i Samoobroną. Innej możliwości nie ma, bo koalicja PO-SLD-PSL nie daje wymaganej większości (211 głosów), nawet gdyby wsparli ją posłowie bezpartyjni (3) i niezrzeszeni (9). Nie sądzę bowiem, by taki wniosek poparli posłowie RLN (7), czy PR (6). Ale PO może nie chcieć wchodzić w koalicję z panem Andrzejem, więc wspólnie z SLD mogą próbować rozbić klub Samoobrony, by z jego pozostałości w postaci BBWR „Róbmy Sobie Na Rękę” pozyskać brakujące głosy.
Alternatywą takiego przesilenia rządowego jest albo rząd mniejszościowy, albo przedterminowe wybory. Rząd mniejszościowy wykluczył sam premier Kaczyński, zwracając uwagę na praktyczną niemożliwość jego funkcjonowania w towarzystwie tak agresywnej opozycji.
A opozycja byłaby agresywna niezmiernie, ponieważ wielu jej wybitnych przedstawicieli ścigałoby się z czasem - i z prokuratorem. Dlatego nie sądzę, by którykolwiek z nich w tych okolicznościach pozwolił na trwanie rządu mniejszościowego. Najbardziej korzystnym wariantem byłaby zmiana rządu bez konieczności przeprowadzania wyborów. Wtedy zamyka się wszystkie śledztwa - i w sprawie mafii węglowej i w innych sprawach, likwiduje się komisję „bankową” i tak dalej.
Oczywiście ruszają inne śledztwa i inne komisje - np. w sprawie „śmierci Barbary Blidy” i temu podobne. Oczywiście zakazane są nawet jakiekolwiek wzmianki o lustracji, co zostaje powitane z ulgą zarówno przez uczestników „ruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa”, jak i przez środowiska stojące wprawdzie na antypodach SLD, ale mające dość niepewności i rozterek na tle lustracyjnym. Oczywiście nowy rząd bez najmniejszych wątpliwości podpisze się pod Traktatem Reformującym, czyli konstytucją Unii Europejskiej, a nie jest też wykluczone, że zadośćuczyni żydowskim roszczeniom majątkowym.
Dopiero na tle takiego rozwoju sytuacji możemy lepiej ocenić znaczenie publikacji „taśm ojca Rydzyka” przez „Wprost”. Tygodnik ten uważam za odkrywkę tej części razwiedki, która w 1993 roku nawiązała kolaborację z prezydentem Wałęsą, traktując to jako swego rodzaju strategię przetrwania.
Jest też prawdopodobne, że na widok niemieckich przygotowań do przejścia na ręczne sterowanie w Polsce na przełomie roku 2006 i 2007, przeszła na służbę „unijną” i wystąpiła z „rewelacjami” w momencie, gdy wiadomo było (a razwiedka musiała wiedzieć, że co najmniej od piątku pan Andrzej jest „w kręgu podejrzanych”), ze szykuje się kryzys koalicyjny.
Zatem w momencie załamania parlamentarnego zaplecza rządu pojawia się próba zneutralizowania Radia Maryja - żeby wyeliminować ryzyko niespodzianki podobnej do tej, jaka zdarzyła się podczas kampanii roku 2005 - i jednocześnie odciąć Prawo i Sprawiedliwość od sporego fragmentu jego politycznego zaplecza, poprzez wykorzystanie znanej już drażliwości prezydenta Kaczyńskiego na punkcie własnego prestiżu i własnej żony.
Sprytne to bardzo i zdradzające profesjonalizm. Nic dziwnego, bo Niemcy to przecież państwo poważne, a to dopiero początek - bo przed nami rewizja stosunków własnościowych na jednej trzeciej polskiego terytorium państwowego. To już teraz widzimy jak na dłoni, ze na polskim rynku medialnym nie można tolerować ani rozgłośni, ani telewizji, ani gazety tak rażąco „sprzecznej z Ewangelią”, nieprawdaż?
Już tam Donald Tusk, SLD, prof. Geremek i oczywiście Aleksander Kwaśniewski, być może przy teologicznej konsultacji niektórych Ekscelencji, przywrócą zgodność naszego życia publicznego z zasadami ewangelicznymi, żeby pani i Aniela i pan Ronald Lauder byli wreszcie z nas zadowoleni.
Stanisław Michalkiewicz
Najsłabsze ogniwo
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-07-11 | www.michalkiewicz.pl
Wbrew solennym deklaracjom z 9 lipca, że koalicja rządowa „już nie istnieje”, 10 lipca po południu Andrzej Lepper ogłosił, że Samoobrona „warunkowo” w koalicji pozostaje.
Już sam fakt, że ta decyzja została ogłoszona dopiero po południu świadczy, iż poparcie pozostałych posłów klubu Samoobrony i dla swego przywódcy, i dla planu zerwania koalicji musiało być bardzo niewielkie. „Nie znałeś litości panie i my nie znajmy litości” - w końcu pan Andrzej chyba nie pozwracał posłom Samoobrony sławnych weksli, więc nie miejsce tu na sentymenty.
Poza tym najwyraźniej do głosu doszedł jak zwykle instynkt samozachowawczy, ale o tym, ma się rozumieć, nie trzeba głośno mówić. Głośno mówić należy natomiast, że to wszystko „dla dobra Polski”. Kto by pomyślał, że dobro Polski może w tak wysokim stopniu zależeć, dajmy na to, od pani Danuty Hojarskiej, czy Renaty Beger?
W tak patriotycznej atmosferze nie można wykluczyć, że nawet pan Andrzej w końcu poświęci się dla dobra Polski, oczywiście jeśli kierowane wobec niego podejrzenia się nie potwierdzą. W takim jednak razie trzeba by zastanowić się nad celowością dalszego istnienia Centralnego Biura Antykorupcyjnego, bo to na podstawie jego ustaleń premier zdymisjonował wicepremiera Leppera.
Inna rzecz, że wicepremier ostatnio za bardzo się rozdokazywał, strasząc zerwaniem koalicji w przypadku, gdy rząd podejmie próbę usunięcia pielęgniarek okupujących pomieszczenia Kancelarii Premiera. A teraz „warunkowo” w koalicji pozostaje. Cóż za bolesny powrót do rzeczywistości!
Stanisław Michalkiewicz
Czarty polskojęzyczne
Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 2007-07-12 | www.michalkiewicz.pl
Stwierdzenie premiera Kaczyńskiego, jakoby w Polsce „inni szatani byli czynni”, wywołało gwałtowne protesty i nieprzychylne komentarze. Większość oburzonych oczywiście nie wiedziała, że to cytat z wiersza Kornela Ujejskiego „Chorał”, bo czyta tylko Kafkę i Gombrowicza, tzn. czytała, kiedy jeszcze chodziła do szkoły, a teraz czyta tylko ”Trybunę”, ewentualnie „Gazetę Wyborczą” i stamtąd chłepce swą „intelektualną zupę”.
Na szczęście jakaś filologiczna mrówa z „Gazety Wyborczej” pamiętała, skąd te słowa („to takie słowa są?”), dzięki czemu siły postępu przestały brnąć w sprośne błędy Niebu obrzydłe. Niezależnie jednak od tego, warto się zastanowić nad oddziaływaniem szatana na polską rzeczywistość, bo jest tu kilka interesujących fenomenów.
Stosunek do diabła w Polsce była od dawna pobłażliwie lekceważący, bo też polskie diabły były jakieś takie mało demoniczne. Boruta, Rokita, czy nawet diabeł łańcucki wchodzili w jakieś układy nawet z chłopami, a wiadomo - kto z chłopem pije, ten z nim pod płotem leży, więc nic dziwnego, że z roku na rok z polskich diabłów cały demonizm gdzieś wyparował i doszło nawet do takiej kompromitacji, że „baba diabła wyonacyła”.
Specjalny dryg do oszukiwania diabłów, a nawet wysługiwania się nimi, dlaczegoś mieli górale i nie przypadkiem właśnie na Podhalu dziewczęta chichocząc opowiadały sobie bajkę o „mocarcie”. Nie chodziło oczywiście o sławnego kompozytora, tylko o harnasia, co „mo carta w portkach”.
Nic dziwnego, że w tych warunkach życie diabłów w Polsce nie było wcale usłane różami i jeszcze w XVIII wieku zdarzały się sytuacje, opisane przez Rzewuskiego w „Pamiątkach Soplicy”. Oto w województwie nowogródzkim - obecnie już za kordonem - było uroczysko zwane „Czarnoszczenie” - a to z tego powodu, że tam właśnie oszczeniła się kiedyś diablica.
Po takich nieprzyjemnych doświadczeniach diabły polskie poszły wreszcie po rozum do głowy. Przypomniały sobie, że najciemniej, a więc i najbezpieczniej jest pod latarnią - i od tej pory nie słychać, żeby diablice szczeniły się na jakichś oddalonych od europejskiej cywilizacji uroczyskach.
Warto zwrócić uwagę, że słowami pana premiera Kaczyńskiego dlaczegoś najbardziej poczuła się dotknięta pani Joanna Senyszyn, wiceprzewodnicząca Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Do tego stopnia, że nawet poruszyła tę sprawę na swoim blogu internetowym.
Pani Senyszyn próbuje epatować wszystkich swoim „laickim” światopoglądem, według którego diabłów w ogóle nie ma. Jaki ma w tym interes - nietrudno dociec, bo z „Listów starego diabła do młodego” wyraźnie wynika, że najważniejszym celem diabłów jest wzbudzenie w ludziach przekonania, że nie istnieją.
Wygląda na to, że pani posłanka Joanna Senyszyn z Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozostaje w jakimś stosunku zależności od diabła. Wskazują na to zresztą różne znamiona zewnętrzne. Wiadomo na przykład, że diabeł Asmodeusz mówił bardzo niskim głosem, ale już diabeł Zapaliczka - bardzo piskliwym, do złudzenia podobnym do głosu pani posłanki Senyszyn.
Każdy mógł się o tym przekonać choćby ze sławnego filmu Jerzego Kawalerowicza „Matka Joanna od Aniołów”. A kto projektuje pani poseł te osobliwe stroje („czemuż to waćpan jesteś dziwacznie ubrany, jak strach, albo rozbójnik, jak to mówią w bajce?”), wymyśla bon moty i w ogóle?
Pewien ksiądz opowiadał mi niedawno o przygodzie, jaka spotkała go w młodości. Oto pewnej nocy obudził się, czując fizyczną obecność w pokoju jakiejś osoby, która wzbudzała w nim niemal paniczny lęk, a właściwie zgrozę. Kiedy zjawisko zniknęło, w pokoju tym jeszcze przez kilka dni czuć było przeraźliwy smród, niepodobny do żadnej znanej woni.
Dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć przyczyny, dla których Sowieci i ubowcy tak chętnie się perfumowali, czemu literackie świadectwo dał Sergiusz Piasecki w „Zapiskach oficera Armii Czerwonej” i Leopold Tyrmand w „Życiu towarzyskim i uczuciowym”.
Zresztą po co sięgać do literatury, zwłaszcza, że te pozycje ani nie są na liście lektur szkolnych, ani na liście literatury „gejowskiej”, czy „kobiecej”. Wystarczy pójść do siedziby Sojuszu Lewicy Demokratycznej na ul. Rozbrat i wciągnąć nosem tamtejsze powietrze, żeby zaraz nabrać najgorszych podejrzeń. Czy nie z tego właśnie powodu Aleksander Kwaśniewski miał w swoim czasie tyle kłopotów z tuszą? „Utył, ale to była okropna otyłość. Wydęła go zła strawa i powietrza zgniłość” - zwraca uwagę poeta.
A znowu pan profesor Bronisław Geremek z roku na rok fizjonomicznie coraz bardziej upodabnia się do kozła, którego postać, jak wiadomo, chętnie przybierał diabeł, przylatując na Łysą Górę gwoli udelektowania czarownic i udzielenia im wskazówek, jak czarować i przeciwko komu kierować szeptanki i zamawiania.
Może to być oczywiście przypadkowy zbieg okoliczności, ale czy w ogóle są przypadki? Gdzieżby tam w takim „Le Szmondzie” tamtejsze czarownice dopuściły jakieś przypadkowe artykuły, czy wywiady, skoro pamiętają, co na temat organizatorskiej funkcji „prasy międzynarodowej” pisał Lenin?
Zgodnie z tymi wskazówkami media albo mogą rzucać uroki, albo rozpylać perfumy, żeby zagłuszyć naturalny swąd, jaki ciągnie się za szatanami. Tylu ludzi dzisiaj się przy tym uwija, zawdzięczając swemu zaangażowaniu i pozycję społeczną, i autorytet moralny, no i oczywiście - miły grosz, którym diabły zawsze kusiły grzeszników.
Stanisław Michalkiewicz
Z „kręgu podejrzeń”
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-07-13 | www.michalkiewicz.pl
Nie wiadomo jeszcze [felieton był pisany rankiem 12 lipca - przy. webmaster], czy koalicja rządowa przetrwa, bo właśnie dzisiaj upływa termin, jaki klub Samoobrony wyznaczył Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu na przedstawienie Andrzejowi Lepperowi dowodów, na podstawie których umieszczony został „w kręgu podejrzeń”.
Niezależnie od tego, jak potoczą się wypadki, warto zwrócić uwagę, ze sytuacja ta przypomina opowiadanie Sławomira Mrożka o niegrzecznym chłopczyku. Chłopczyk ten miał Anioła Stróża, który nie mógł sobie dać z nim rady. Wreszcie, pewnego dnia, gdy chłopczyk, mimo napomnień, nadal garbił się i dłubał w nosie, Anioł Stróż wymierzył mu potężną blachę w czoło. Chłopczyk natychmiast przestał się garbić, ale Anioł Stróż, widząc skuteczność tej metody, zasmakował w niej, mimo początkowych wątpliwości. A wątpliwości dotyczyły kwestii fundamentalnej: czy z miłości do prawa można łamać prawo?
Formułując tę kwestię inaczej można zapytać, czy państwo powinno posługiwać się środkami niegodziwymi, albo wręcz przestępczymi? Artykuł 7 konstytucji powiada, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa. Prawo natomiast zabrania na przykład fałszowania dokumentów, uznając taki czyn za przestępstwo. Czy zatem jakaś ustawa może zezwalać organom państwowym na popełnianie przestępstw?
Warto się nad tym zastanowić, bo tak właśnie jest; kodeks karny zabrania fałszowania dokumentów pod groźbą kary, podczas gdy np. ustawa o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym dopuszcza tak zwaną „prowokację”, a więc działania przestępcze. Czy z miłości do prawa można łamać prawo?
Takie praktyki uzasadniane są twardą koniecznością. Nie przekonuje mnie to uzasadnienie. Owszem - można walczyć z korupcją w ten sposób, że tajniacy będą wszystkich podsłuchiwać, podglądać i prowokować, ale nie jest to - powiedzmy sobie szczerze - ani jedyna, ani - przede wszystkim - skuteczna metoda. Już nie chodzi o to, kto upilnuje strażników, tylko o to, że znacznie bardziej skutecznym sposobem walki z korupcją jest likwidowanie okazji.
Na przykład obrót paliwami uchodzi za dziedzinę bardzo intratną. Jest on koncesjonowany, zatem urzędnik udzielający koncesji, tak naprawdę obdarza obywatela przywilejem zarobienia na obrocie paliwami wielkich pieniędzy. Nic dziwnego, że oczekuje udziału w tych zyskach. A gdyby zlikwidować koncesje, to - po pierwsze - nie byłoby powodu do łapówki, a po drugie - nie byłoby komu jej wręczyć, bo nie istniałby ten urząd.
Tymczasem władze państwowe najwyraźniej nie są tą metodą walki z korupcją zainteresowane. W rezultacie - obok policji z Centralnym Biurem Śledczym, mamy Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Centralne Biuro Antykorupcyjne i Wywiad Skarbowy. Wszyscy ci tajniacy podsłuchują nas, podglądają, kontrolują i prowokują - na nasz koszt.
Stanisław Michalkiewicz
Nie po skrzydłach, a po palcach
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-07-13 | www.michalkiewicz.pl
Pan premier Jarosław Kaczyński jest wirtuozem intrygi, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Wydaje się jednak, że nie ma dobrego wykończenia, bo misternie namotane intrygi nie tylko rozłażą mu się w rękach, ale czasami nawet swym ostrzem kaleczą mu palce.
Tak było w roku 1990 - sławny program „przyspieszenia”, dzięki któremu Lech Wałęsa wyniesiony został do godności prezydenta, z wielką konfuzją Tadeusza Mazowieckiego. Bracia Kaczyńscy byli u szczytu potęgi. Ale zaraz potem Mieczysław Wachowski wyślizgał ich bez trudu i tak się to skończyło.
Ostatnio premier, spychany do defensywy naporem organizowanym przez opozycję, media, związki zawodowe i razwiedkę, postanowił dokonać kolejnego przyspieszenia metodą cięcia po skrzydłach. Jednym cięciem miał być odcięty Andrzej Leper, drugim - ojciec Tadeusz Rydzyk.
Ale zaplanowana misternie intryga znowu nie tylko się rozłazi, ale może pokiereszować palce zarówno panu premierowi, jak i panu prezydentowi. „Lepper uciekł spod gilotyny” - powiedział zirytowany pan premier, ale ta ucieczka okazała się możliwa dzięki tajemniczym nieznajomym, którzy - jak się okazało - cały czas tropili tropicieli z CBA.
Z kolei atak na ojca Tadeusza Rydzyka w wykonaniu mediów dyspozycyjnych wobec prezydenta i premiera może okazać się dla PiS samobójczy, przede wszystkim z powodu akcji podjętej przez Centrum Szymona Wiesenthala z Los Angeles. Walka z Radiem Maryja w takim towarzystwie kompromituje PIS w oczach znacznej części, jeśli nie większości jego elektoratu, bez względu na jej rezultat.
Stanisław Michalkiewicz
Droga do socjalizmu
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-07-14 | www.michalkiewicz.pl
Starzy ludzie zapewne pamiętają jeszcze, jak to w latach 40-tych Ojciec Narodów, Chorąży Pokoju, co to Usta Słodsze Miał Od Malin, nie pozostawiał nikomu nadziei uchronienia się przed socjalizmem, ale dawał do zrozumienia, że każdy będzie mógł do socjalizmu podążać własną drogą.
W tym właśnie duchu toczyła się słynna „Rozmowa w kartoflarni”, kiedy to Wiesław z mocą deklarował Tarasowi: „nie chcę budować w stepie baraków; będę więzienia wznosił z pustaków”. Te pustaki to właśnie była własna droga do socjalizmu. Jak pamiętamy, nawet i to odchylenie okazało się niemożliwe; jeden „wściekły pies imperializmu”, czyli Józef Broz „Tito” w Jugosławii, był wyjątkiem, a nie regułą.
Wspominam o tamtych złudzeniach i płonnych nadziejach, bo 25 marca br. w Deklaracji Berlińskiej wydany został jasny rozkaz: do roku 2009 wszystkie państwa mają przyjąć konstytucję Unii Europejskiej.
Znaczy - kierunek jest przesądzony, pytanie tylko, czy będą możliwe jakieś „własne drogi”, czy też zatwierdzona zostanie jedynie słuszna? Doświadczenia zebrane przez Chorążego Pokoju nie pozostawiają wątpliwości; kiedy kładzie się fundamenty, czy to pod odwieczny Związek Rad, czy pod Festung Europa, to porządek musi być.
Przewidywali to także filozofowie, pisząc, iż „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Znalazło to wyraz również w anonimowej twórczości ludowej: „za Lenina - strzelanina. Za Stalina - dyscyplina”.
W takich warunkach może oczywiście rozkwitać „sto kwiatów”, ale tylko takich, które, na podobieństwo słonecznika odwracają się zawsze w jedną stronę - w stronę Słońca Narodów. Wolność słowa, pluralismus - owszem, trzeba o tym mówić, żeby było ładniej, ale Ordnung - przede wszystkim.
Toteż kiedy tygodnik „Wprost”, który uważam za organ razwiedki, w ściślej - tej jej części, która w 1993 roku, w ramach strategii przetrwania poszła na kolaborację z prezydentem Wałęsą - ogłosił wypowiedzi, z jakimi miał do studentów zwrócić się ojciec Tadeusz Rydzyk - wszyscy kandydaci na europejsów rzucili się na wyścigi, jeden przez drugiego, do potępiania, czując że Wielki Brat, który przystąpił do porządkowania rynku medialnego w Polsce przed przesileniem rządowym, patrzy i notuje.
Nie sposób wymienić wszystkich oburzonych; już prędzej można powiedzieć, jakie autorytety moralne nie zdążyły jeszcze zabrać głosu: chyba tylko Doda Elektroda i Mandaryna. Ale nic straconego; tylko patrzeć, jak zarejestrowani w IPN uczestnicy ruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa zaczną zbierać podpisy pod jakimś „apelem sztokholmskim”, więc każdy zdąży. Jednak nie ma rzeczy doskonałych i ta masowa skwapliwość może doprowadzić do bałaganu, w którym zatraciłaby się słuszna linia.
Dlatego też warto odnotować program publicystyczny nadany 9 lipca w telewizji „Puls” z udziałem trzech publicystów reprezentujących chyba wszystkie, a w każdym razie główne słoneczniki, zatwierdzone do rozkwitania: pan red. nomen omen Lizut z „Gazety Wyborczej”, wybitny reprezentant „judeochrześcijan” pan red. Terlikowski i „siedoj, bojewoj kapitan”, czyli pan red. Rolicki, zasadniczo z „lewicy” a obecnie z „Faktu”.
Communis opinio doctorum w tym składzie zgodnie uznała, że Radio Maryja nie ma racji bytu, bo emituje treści „antysemickie”. Jako ich przykład redaktorzy podali wypowiedź o „lobby żydowskim”. Mógłby ktoś pomyśleć, iż ci publicyści są tak mało spostrzegawczy, że nie zauważają słonia w menażerii.
Tak źle z nimi nie jest; słonia oczywiście zauważają, podobnie jak sznur w domu wisielca, tylko wiedzą, że jest rozkaz, by o tym głośno nie mówić. Jedynie słuszna droga do socjalizmu jest już wytyczona, a kto z niej zejdzie, będzie potępiony, na razie na tym świecie, ale wszystko przed nami, bo przecież marsz dopiero się zaczyna.
Stanisław Michalkiewicz
Czuj czuj, czuwaj!
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-07-15 | www.michalkiewicz.pl
Któż nie pamięta sceny z filmu „Ojciec chrzestny”, kiedy to Michael Corleone, w charakterze ojca chrzestnego uczestniczy w ceremonii chrztu swego siostrzeńca i odpowiadając na pytania księdza „odrzeka się” ducha złego oraz „wszystkich spraw jego”, podczas gdy w tym samym czasie, na jego rozkaz, „cyngle” rodziny Corleone likwidują zdrajców i konkurentów.
Z podobnym „dniem kary” mieliśmy do czynienia w poniedziałek, 9 lipca, kiedy to opinię publiczną, epatowaną nagraniami wypowiedzi, jakie miał do studentów skierować ojciec Tadeusz Rydzyk, zelektryzowała wiadomość o zdymisjonowaniu wicepremiera Andrzeja Leppera, przewodniczącego koalicyjnej Samoobrony.
Poniedziałkowy wieczór zdominowały tedy spekulacje co do dalszych losów rządu, zwłaszcza, że pan Andrzej, którego współczująca Monika Olejnik niemalże przytulała do kształtnej piersi, stanowczo deklarował, iż Samoobrona z koalicji wychodzi. Niesłychane ożywienie zapanowało w opozycji; Sojusz Lewicy Demokratycznej złożył wniosek o samorozwiązanie Sejmu, podobnie zresztą, jak Platforma Obywatelska, która wystąpiła z wotum nieufności wobec każdego z 19 ministrów rządu premiera Kaczyńskiego z osobna.
Ale, jak powiadają, pośpiech jest konieczny jedynie w dwóch przypadkach: przy biegunce i przy łapaniu pcheł. Już następnego ranka okazało się, że do posłów Samoobrony chyba przemówił instynkt samozachowawczy, bo mijały godziny, a decyzja o opuszczeniu koalicji jakoś się nie pojawiała.
Początkowe współczucie dla pana Andrzeja powoli zamieniało się w irytację, która eksplodowała w momencie, gdy późnym popołudniem okazało się, iż Samoobrona w koalicji pozostaje „warunkowo” - oczekując na „dowody” przeciwko swemu przewodniczącemu do piątku. Wtorek poświęcony był zatem gorzkim wyrzutom, jakie kibicujące opozycji media nie szczędziły panu Andrzejowi, apelując, co prawda bez większego przekonania, do „honoru” i tak dalej.
Wydawało się, że na tym sensacyjny wątek przesilenia rządowego się zakończy, kiedy następnego ranka dziennik „Dziennik” ogłosił rewelację, że dymisja wicepremiera Leppera była efektem prowokacji zorganizowanej przez Centralne Biuro Antykorupcyjne, której celem było schwytanie wicepremiera na gorącym uczynku przyjmowania łapówki za przeprowadzenie tzw. „odrolnienia” kilkudziesięciu hektarów gruntu w gminie Mrągowo na Mazurach.
W jednej chwili pan Andrzej z człowieka niesłownego przekształcił się w ofiarę faszystowskiego reżymu. Opozycja zażądała komisji śledczej, podobnie jak do wyjaśnienia samobójstwa Barbary Blidy, a red. Monika Olejnik słuchała godzinnych wynurzeń pana Andrzeja niemal ze łzami w oczach. Na konferencji prasowej wystąpił też szef CBA Mariusz Kamiński, opowiadając o „operacji specjalnej”, prowadzonej od stycznia, której efektem było aresztowanie dwóch dżentelmenów, przechwalających się znajomościami w Ministerstwie Rolnictwa.
Okazało się, że żadnego gruntu do „odrolnienia” nie ma, że całą dokumentację tej sprawy spreparowało CBA, a tajniacy udający biznesmenów podpuścili ustosunkowanych dżentelmenów aż do fazy przeliczania pieniędzy w jakimś hotelu. I kiedy już wszystko było przygotowane, by aresztować wszystkich , którzy „dotkną się” walizek z pieniędzmi, okazało się, że jakiś tajemniczy nieznajomy ostrzegł pana Andrzeja przed prowokacją. Ostrzeżeni zostali też i dżentelmeni, przy czym też nie wiadomo przez kogo.
Najwidoczniej jednak tropiciele z CBA byli od samego początku tropieni przez kogoś innego, kto z wyższego piętra nadzoruje sytuację w Polsce. Mariusz Kamiński uznał akcję za „sukces”, chociaż premier Kaczyński, nie bez pewnego zawodu w głosie, powiedział, że Lepper wymknął się „spod gilotyny”.
Wprawdzie pan Andrzej przybrał solenny ton oskarżycielski, ale widocznie nie czuje się zbyt pewnie, a przede wszystkim - chyba nie jest pewien panowania nad własnym klubem, bo „dla dobra Polski” gotów jest nawet zapobiec „destabilizacji państwa” oraz przełożyć ostateczne decyzje w sprawie dalszego udziału w koalicji aż do poniedziałku. Czy wydłużenie tempore deliberandi o dwa dni osłabi głos instynktu samozachowawczego w posłach Samoobrony? Vederemo.
O podchodach pod Andrzeja Leppera premier Kaczyński wiedział od dłuższego czasu. Może zatem nie jest przypadkiem, że kiedy tylko pielgrzymka Rodziny Radia Maryja z okazji 15-lecia rozgłośni, z udziałem premiera i koalicyjnych wicepremierów, rozjechała się z Jasnej Góry, tygodnik „Wprost” na swoich stronach internetowych ogłosił trzymane od kwietnia taśmy z wypowiedziami ojca Tadeusza Rydzyka, zawierającymi, mówiąc delikatnie krytyczne recenzje niektórych postępków pana prezydenta oraz małżonki.
Za nieprzypadkowym zbiegiem tych okoliczności przemawia również list otwarty, jaki na łamach „Gazety Polskiej”, wyraźnie sympatyzującej z braćmi Kaczyńskimi, ogłosił redaktor naczelny, pan Sakiewicz. W liście skierowanym do papieża Benedykta XVI charakteryzował on ojca Rydzyka jako krzywdziciela „prostych ludzi” i domagał się interwencji.
Trudno wyjaśnić ten dziwaczny wybryk, chyba, że przyjmiemy, iż „GP” w ramach opiewanej przez Lenina „organizatorskiej funkcji prasy” wykonywała zadanie zlecone. Skąd mogło wyjść zlecenie? Tego nie wiem, ale najbardziej podejrzewałbym pana prezydenta, z powodu ujawnionej drażliwości na punkcie własnego prestiżu.
Nie jest też wykluczone, że i premier postanowił wykorzystać okazję z panem Andrzejem (ach, zdymisjonowany został także minister sportu, pan Lipiec, który też znalazł się „w kręgu podejrzeń” w związku z korupcją w Centralnym Ośrodku Sportu) do zademonstrowania stanowczości wobec ojca Rydzyka, który na Jasnej Górze miał go podobno przekonywać do utrzymania koalicji.
Wszystko jednak nabrało zupełnie nieoczekiwanego kontekstu, bo w sprawę wdało się amerykańskie Centrum Szymona Wiesenthala, które stanowczo zażądało od Papieża zarobienia porządku z ojcem Tadeuszem Rydzykiem i Radiem Maryja.
Jeśli pan premier chciał ciąć po skrzydłach, to nie jest wykluczone, że może pociąć sobie palce, bo interwencja Centrum sprawia, że oskarżenia o uleganie „lobby żydowskiemu” potwierdzają się w sposób niezwykle spektakularny, a tego wyborcy Prawa i Sprawiedliwości, a przynajmniej spora ich część może już nie wytrzymać, nawet jeśli potwierdziłyby się pogłoski o watykańskiej decyzji o „odsunięciu” ojca Rydzyka od kierowania toruńską rozgłośnią. Ich irytacja może być tym większa, że tego rodzaju pacyfikacja mogłaby znaczną część opinii opierającej się terrorowi politycznej poprawności pozbawić możliwości artykulacji.
Powtórzyłaby się wtedy sytuacja z jesieni 1991 roku, kiedy to Jarosław Kaczyński, wirtuoz intrygi, przeintrygował i obydwaj bracia zostali wyautowani przez Mieczysława Wachowskiego. A wydaje się, że Wachowski i dzisiaj też czuwa, a cóż dopiero inni?
Stanisław Michalkiewicz
Szpieg którego kocham?
Recenzja · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-07-16 | www.michalkiewicz.pl
Czy małżeństwo doktora Piotra Rainy z Barbarą Wereszczyńską było zawarte z miłości, czy z rozsądku? Autor książki „Bliski szpieg”, poświęconej udokumentowaniu zdrady, jakiej żona dopuściła się względem własnego męża, podejmując się roli tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa, sprawia wrażenie, że z miłości, ale po przeczytaniu zbioru dokumentów IPN, stanowiącego część książki, nie jesteśmy już tego pewni.
Piotr Raina poznał Basię - bo tylko tak o niej mówi - podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim w 1966 roku i dosyć szybko zauważył, że wkrótce stała się „zazdrosna”. Mogło to oczywiście wynikać z miłości, ale równie dobrze można przyjąć, że owa „zazdrość” o koleżanki wynikała z pragnienia wyłączności, niekoniecznie związanego z uczuciem.
Znający ówczesne realia pamiętają, jak atrakcyjni dla ambitnych dziewcząt byli cudzoziemcy. Cudzoziemiec stwarzał szansę wyrwania się spod „skandalicznej dyktatury ciemniaków” na szeroki świat, który wtedy można było oglądać wyłącznie przez szybę. Dla osiągnięcia takiego celu ambitna dziewczyna mogła rozwinąć wszystkie szarmy, ze scenami zazdrości włącznie, a to wystarcza, by mężczyzna uwierzył w uczucie.
Wcale nie wystawia to Piotrowi Rainie złego świadectwa spostrzegawczości - ani on pierwszy, ani ostatni, bo większość mężczyzn w ogóle nie ma pojęcia o bezwzględności kobiet. Szczyty, na jakie wspięli się Hitler ze Stalinem, wśród kobiet stanowią zaledwie średnią. Nie znam żadnego wielkiego zbrodniarza - zwierzał się pewien francuski ksiądz - natomiast z konfesjonału znam duchowe wnętrze zwykłego człowieka; jest ono straszne!
Piotr Raina zostaje wkrótce wyrzucony z Polski jako uciążliwy cudzoziemiec, a tak naprawdę - jako „wróg socjalizmu”. Korzystając z pomocy znajomych, załatwia Basi zaproszenie do Szwecji, gdzie mogą się spotkać. Stamtąd zabiera ją do Berlina Zachodniego, wspominając mimochodem, że „wspólne życie w jednym pokoju zaczynało szarpać nam nerwy”. Skąd te „nerwy”, jeśli nie z kontrastu między wyobrażeniami o życiu za granicą u boku cudzoziemca, a rzeczywistością?
Wkrótce przyszły tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa wraca do Polski, ale na odjezdnym oświadcza - już narzeczonemu? - że drugi raz skorzysta z zaproszenia jedynie pod warunkiem małżeństwa. I dopina swego 10 października 1968 roku, spełniając wcześniej jeszcze jedno marzenie - żeby mieć samochód. Zakochany - a może tylko honorowy - mężczyzna kupił go jej w prezencie.
Wkrótce w życie młodych małżonków wkracza polityka. W roku 1968 rozpoczyna się emigracja Żydów z Polski. Dzisiaj przedstawiane jest to jako swego rodzaju holokaust, ale każdy, kto pamięta, jak trudno było wówczas wyrwać się poza obszar nie bez słuszności nazywany „naszym obozem”, to wie, że to nie była żadna kara, tylko rodzaj przywileju.
Zresztą, powiedzmy sobie szczerze - znaczną część, a może nawet większość „marcowych” emigrantów stanowili dawni stalinowcy, często z krwią polskich patriotów na rękach. Raina mimochodem potwierdza, że to właśnie oni po wyjeździe z Polski najbardziej użalali się na „polski antysemityzm” i doznane krzywdy.
Piotra Rainę, który mimo stosunkowo krótkiego pobytu w Polsce zdążył jednak poznać tutejsze stosunki, te lamenty trochę dziwią, natomiast Basię wprawiają w furię tym bardziej, że mąż tym ludziom trochę pomaga. Czy przypadkiem nie ten moment przesądził, że swoje późniejsze zaangażowanie we współpracę z bezpieką motywuje ona względami „patriotycznymi”? Oczywiście nie tylko, bo istotnym elementem tej współpracy są uzgodnienia dotyczące wynagrodzenia pieniężnego i sposobów, w jaki ma ono być przekazywane bez zwracania uwagi męża i reszty rodziny.
W rozmowie z ubekami Barbara twierdzi, że jej małżeństwo z Piotrem Rainą ma charakter czysto formalny. Wprawdzie on nawet dzisiaj nie daje temu wiary, ale czy w przeciwnym razie możliwa byłaby współpraca idąca tak daleko? Basia nie tylko zgadza się na założenie podsłuchu w ich mieszkaniu, a kiedy urządzenie z obawy przed dekonspiracją jest wycofane - sama robi nagrania, ale podczas nieobecności męża sprowadza do domu ubeków, którzy spokojnie przeglądaja sobie wszystkie dokumenty i notatki Piotra, robią odpisy i fotokopie.
Za wszystko oczywiście dostaje pieniądze, które bezpieczniacy składają na jej konto. W jaki sposób wyjaśniłaby mężowi posiadanie tak dużych pieniędzy, gdyby w końcu zdecydowała się zrobić z nich użytek? Trudno to sobie wyobrazić, więc bardziej prawdopodobne wydaje się, że konieczności tłumaczenia się z nich przed Piotrem Rainą w ogóle nie brała pod uwagę, bo zdecydowana była zakończyć swoje z nim małżeństwo wcześniej.
Czy przez rozwód, czy przez „nieszczęsliwy wypadek” - trudno dziś, na podstawie przedstawionych w książce dokumentów powiedzieć, ale tej drugiej ewentualności też wykluczyć nie można. Nie jest to żaden dowód, jest to zaledwie cień poszlaki, ale faktem jest, że jeden z ubeków troszczy się o Barbarę w stopniu trochę większym, niż wynikałoby to z powinności oficera prowadzącego wobec nawet bardzo cennego agenta.
Czy to on miałby wspólnie z nią konsumować w przyszłości owoce zdrady? Kto wie - bo przecież Barbara planowała za te pieniadze kupić w Polsce dom i rozpocząć nowe życie. Nie doszło do tego, bo w sprawę wmieszał się Pan Bóg. Ten, tknąwszy palcem, zabrał ją z tego świata w kwiecie wieku za przyczyną zawału serca, do którego mogło dojść nie tylko z powodu długotrwałych stresów związanych ze szpiegowaniem własnego męża, ale i pijaństwa, któremu Basia, zwłaszcza w ostatnich latach życia, oddawała się niemal tak intensywnie, jak Jacek Kuroń.
W rezultacie pieniądze tez przepadły, bo przedostatnim dokumentem reprodukowanym w książce jest „notatka finansowa do sprawy Szechu” pułkownika Henryka Wróblewicza, o przekazaniu avoirów tajnego współpracownika „na stan departamentu”. I tak się to wszystko skończyło.
Historia Piotra Rainy, a właściwie jego żony, zwerbowanej przez Departament I MSW do śledzenia męża, jest znakomitym materiałem na głęboki film psychologiczny, podobnie zresztą, jak przypadek małżonki Pawła Jasienicy, z ta różnicą, że ta ostatnia była zwerbowana jeszcze przez zamążpójściem i wyszła za mąż za Jasienicę na polecenie UB, podczas gdy Barbarę nee Wereszczyńską UB zwerbował dopiero później.
I w jednym, i w drugim przypadku mamy jednak do czynienia ze swego rodzaju poświęceniem własnego życia.Tymczasem te tematy jakoś nie mogą zainteresować nawet takich penetratorów ludzkich dusz, jak, dajmy na to, Krzysztof Zanussi, który o komunie robi pogodne filmy z Mają Komorowską urządzającą galopady na wojskowych poligonach.
Szatana, który w komunie musiał być wyjątkowo czynny, zupełnie tam nie widać. Czyżby nasi reżyserowie, na wszelki wypadek, z jakichś zagadkowych przyczyn bali się go wywoływać?
Piotr Raina - „Bliski szpieg”, wydawnictwo von boroviecky, Warszawa 2007
Stanisław Michalkiewicz
Złocą rogi?
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-07-17 | www.michalkiewicz.pl
W „Cyberiadzie” Stanisława Lema jest bajka o trzech elektrycerzach, którzy próbowali opanować planetę Kryonidów - istot zbudowanych z lodu, które mogły istnieć tylko w przeraźliwym mrozie, bliskim zera absolutnego.
Elektrycerz Kwarcowy bez trudu poradził sobie z bohaterami Kryonidów i kiedy wydawało się, że wszystko jest stracone, przed straszliwym napastnikiem pojawił się największy mędrzec Kryonidów, Baryon Lodousty, który najpierw pokazał mu dwa palce, potem jeden, a wreszcie palec włożony w kółko uczynione z drugiego palca. Zdziwił się Kwarcowy, co by to miało znaczyć, a od tego rozmyślania tak się rozgrzał, że roztopił lodową powłokę planety i zniknął w otchłani.
Mędrzec wypytywany, co miały znaczyć owe znaki wyjaśnił, że dwa palce oznaczały, iż jest ich dwóch. Jeden - że wkrótce zostanie tylko jeden, bo drugi wpadnie w otchłań. - Jakże mogłeś ostrzegać w ten sposób naszego wroga - oburzyli się Kryonidzi. - Co by się stało, gdyby cię zrozumiał? Mędrzec wyjaśnił, że wcale się tego nie obawiał, bo szukać łupu u Kryonidów, których klejnoty wyparowują w normalnej temperaturze, mógłby tylko głupiec.
Tak to do pokonania nawet wielkiej siły wystarczy wykorzystać słabostkę siłacza. W „Bajce o trzech maszynach opowiadających króla Genialona” wielki konstruktor Trurl mówi, że mądrość również można pokonać. Wystarczy tylko znaleźć punkt oparcia w postaci głupoty.
„Widząc, że wieńce kładą, że mu rogi złocą, pysznił się tłusty baran, sam nie wiedział o co. Aż gdy postrzegł oprawcę, a ten powróz bierze, aby go poniewolnie ciągnął ku ofierze - poznał swój błąd” - pisze w bajce „Baran dany na ofiarę” ksiądz biskup Ignacy Krasicki. Rzeczywiście - w czasach starożytnych zwierzętom przeznaczonym na ofiarę złocono rogi.
Jeszcze tego samego dnia, kiedy premier Jarosław Kaczyński uczestnicząc w pielgrzymce Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę wyraził solidarność z reprezentowaną tam, znaczną częścią swego zaplecza politycznego, tygodnik „Wprost” zapowiedział publikację taśm z nagranych wypowiedzi ojca Tadeusza Rydzyka do grona studentów. W tych wypowiedziach miał obrazić panią prezydentową Marię Kaczyńską, nazywając ja „czarownicą”.
Przy dzisiejszych technikach dźwiękowych nagrać można wszystko, ale powiedzmy, że rzecz jest autentyczna. Z punktu widzenia prawnego nie jest to zniesławienie, chyba, że ktoś wierzy w czary. Nie jest to też obraza, bo kodeks karny wymaga, aby obraźliwy epitet był wypowiedziany w obecności osoby, do której był skierowany, albo wypowiedziany publicznie, a przynajmniej w zamiarze, by obraźliwy epitet dotarł do adresata.
Tymczasem „Wprost” przyznaje, że wypowiedź miała miejsce na zamkniętym spotkaniu, a ojciec Rydzyk prosił ponadto uczestników, żeby niczego stamtąd nie wynosili na zewnątrz. Mamy zatem do czynienia w krytyką dopuszczalną w ramach wolności słowa. Dlaczego zatem akurat w dniu, w którym premier uczestniczy w spotkaniu Rodziny Radia Maryja na Jasnej Górze, „Wprost” robi z tego wydarzenie które ma wstrząsnąć fundamentami sceny politycznej, a inne media to podchwytują?
Uważam tygodnik „Wprost” za odkrywkę tej części razwiedki, która w 1993 roku poszła na kolaborację w prezydentem Lechem Wałęsą. Warto w związku z tym postawić pytanie, czy konstytucyjne władze państwowe panują nad razwiedką, czy po staremu, robi ona co chce, Bóg wie, komu służąc i w ramach tej służby próbując wpływać na polityczną scenę, tym razem wykorzystując pewną drażliwość pana prezydenta na punkcie własnego prestiżu i prestiżu własnej rodziny.
Nietrudno bowiem zauważyć, że celem tej akcji ma być odcięcie prezydenta od części zaplecza politycznego, dzięki której został prezydentem. Pamiętamy chyba przecież, że o zwycięstwie Lecha Kaczyńskiego w roku 2005 zdecydowało poparcie Radia Maryja, którego efekt oceniam na co najmniej 10% głosów. Czy razwiedka, za której odkrywkę uważam tygodnik „Wprost”, działa w tym kierunku z własnej inicjatywy, powodowana chęcią podłączenia się do historycznego kompromisu „Chamów” z „Żydami” w ramach Lewicy i Demokratów, czy też wykonuje zadanie zlecone przez Wielkiego Brata, który od stycznia przeszedł w Polsce na ręczne sterowanie - to wymagałoby wyjaśnienia.
Nie ulega natomiast wątpliwości, że skuteczne przejście na ręczne sterowanie polityczną sceną w Polsce wymaga eliminacji Radia Maryja, które w 2005 roku udowodniło siłę swego wpływu. Pierwszym krokiem do takiej eliminacji, a przynajmniej - do zneutralizowania toruńskiej rozgłośni, jest wbicie klina między Radio Maryja a rządzącą koalicję. Najwyraźniej razwiedka za najsłabsze ogniwo w tym łańcuchu uznała pana prezydenta, który zarówno własnym postępowaniem, a zwłaszcza tolerowaniem inicjatyw politycznych pani prezydentowej, mógł w tej części swego zaplecza politycznego wzbudzić konsternację, a nawet rozgoryczenie, któremu dał wyraz ojciec Tadeusz Rydzyk.
Przyszłość pokaże, czy rachuby razwiedki i tych, którzy wyznaczają jej zadania, albo tylko kibicują, były trafne, czy nie - czy pan prezydent zorientuje się, że „Wprost” próbuje złocić mu rogi, czy też interweniować będzie musiał pan premier, najwyraźniej bardziej spostrzegawczy.
Stanisław Michalkiewicz
Co wolno, a czego nie wolno tajniakom
Komentarz · specjalnie dla www.michalkiewicz.pl · 2007-07-17 | www.michalkiewicz.pl
W związku z felietonem w Polskim Radiu, jeden z uczestników forum podpisujący się „epopeja”, w imię „rzetelności dziennikarskiej” zaapelował do mnie bym wypowiedział się na temat art. 24 ustawy o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, wg. którego tajniakom wolno posługiwać się fałszywymi dokumentami, a w takim razie również ci, którzy takie dokumenty im przygotowują, nie popełniają przestępstwa [wątek na forum dyskusyjnym michalkiewicz.pl - przyp. webmaster].
Wypowiadam się na ten temat na stronie nie tylko dlatego, że „epopeja” zastosował wobec mnie tak zwaną „poważną zastawkę”, nie tylko dlatego, że sprawa może zainteresować również tych Czytelników, którzy na forum nie zaglądają, ale przede wszystkim dlatego, że podobnych wyjaśnień udzielił pan Jerzy Engelking, zastępca prokuratora krajowego w obecności prokuratora generalnego i ministra Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry na posiedzeniu sejmowej komisji wymiaru sprawiedliwości i praw człowieka.
Wyjaśnienia te były bałamutne i ponieważ nie ośmieliłbym się przypuszczać, że pan prok. Engelking, czy pan min. Ziobro nie umieją czytać ustaw, muszę z przykrością przyjąć, że jak to mówią, „rżnęli głupa” w nadziei, ze dzięki telewizyjnej transmisji tego posiedzenia, uda im się wprowadzić w błąd opinię publiczną.
Art. 24 ust. 2 ustawy o CBA stanowi, ze funkcjonariusze mogą posługiwać się dokumentami, które uniemożliwiają ustalenie danych identyfikujących funkcjonariusza (np. fałszywymi dowodami osobistymi, fałszywymi legitymacjami itp.) oraz środków jakimi się posługują (np. fałszywych dokumentów rejestracyjnych samochodów - że nie są one np. własnością CBA, tylko jakiejś firmy „Róbmy Sobie Na Rękę sp. z o.o.”). Zatem również ci, którzy takie dokumenty wytwarzają, czy podrabiają lub przerabiają nie popełniają przestępstwa.
Ale nie oznacza to wcale - co niestety usiłował wmówić opinii publicznej pan prokurator Engelking - że mogą również fałszować sobie inne dokumenty, np. wypisy z ksiąg wieczystych nieruchomości, czy opinie urzędów państwowych w sprawie odrolnienia.
Dlatego właśnie w felietonie radiowym powołałem się na art. 7 konstytucji, który mówi, że „organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa”, co oznacza, że nie można domniemywać kompetencji organów państwowych ponad to, co jest zapisane w ustawach. Poza tym poddawałem pod rozwagę, czy nawet w takim zakresie państwo powinno zezwalać swoim funkcjonariuszom na popełnianie czynów wyczerpujących znamiona przestępstw.
Stanisław Michalkiewicz
Monachomachia pod komendą razwiedki?
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-07-18 | www.michalkiewicz.pl
Protestacyjny apel sztokholmski przeciwko dyrektorowi Radia Maryja, przewielebnemu o. Tadeuszowi Rydzykowi z zakonu redemptorystów, powstał z inicjatywy przewielebnego ojca Janusza Salamona, kierującego jezuickim Centrum Kultury i Dialogu.
W audycji radiowej, piętnującej sprośne błędy Niebu obrzydłe, w jakich ma pogrążać się ojciec Rydzyk, obok cywilów w osobach red. Sakiewicza i Terlikowskiego, uczestniczył również przewielebny ojciec Marcin Mogilski ze sławnego zakonu dominikanów, którego najsławniejszym reprezentantem jest dzisiaj przewielebny ojciec Konrad Hejmo. Niezależnie od tego, do denuncjatorskiej publicystyki przeciwko przewielebnemu ojcu Tadeuszowi Rydzykowi włączył się „Tygodnik Powszechny”, kierowany przez przewielebnego ojca Adama Bonieckiego ze sławnego zakonu marianów (w swoim czasie - nawet jego generała).
Wszystko to wyczerpuje znamiona monachomachii, opisanej mową wiązaną przez przewielebnego biskupa Ignacego Krasickiego. O ile jednak tamta, XVIII-wieczna monachomachia miała charakter spontaniczny, o tyle ta obecna wydaje się inspirowana co najmniej przez dwa ośrodki.
Przewielebny ojciec Salamon odważył się wystąpić z inicjatywą protestacyjnego apelu sztokholmskiego dopiero po sygnale ze strony Centrum Szymona Wiesenthala z Los Angeles, no a „Tygodnik Powszechny”, wykupiony niedawno przez koncern medialny ITI, który podejrzewam o razwiedkowy rodowód, też musi włączyć się do walki z ideową i rynkową konkurencją w postaci medialnego koncernu, jaki udało się stworzyć przewielebnemu ojcu Rydzykowi. Wszystko, ma się rozumieć, w imię Chrystusa, bo jakże by inaczej?
Stanisław Michalkiewicz
Pochwała pana Zagłoby
Komentarz · tygodnik „Gazeta Polska” · 2007-07-19 | www.michalkiewicz.pl
A jednak lektura książek Henryka Sienkiewicza powinna być zalecana, nie tylko młodzieży, ale również osobom starszym. Ileż tam pouczających scen! Na przykład rozmowa hetmana Sapiehy z panem Zagłobą. Kiedy Zagłoba przekazuje buławę regimentarską przybyłemu właśnie do obozu hetmanowi Sapieże i zdaje relacje z dotychczasowych przedsięwzięć i korespondencji, hetman nie bez złośliwości pyta, czy nie wysłał aby listu również do cesarza niemieckiego.
Na to Zagłoba przytomnie odpowiada, że do cesarza nie wysyłał w obawie, żeby nie powiedziano o nim iż „jakaś głowa kiepska - musi być z Witebska”. Iluż głupstw udałoby się uniknąć, gdyby tak ludzie w młodości czytali „Potop”, w dodatku - ze zrozumieniem?
Odkąd red. Adamowi Michnikowi po ujawnieniu nagranej rozmowy z Lwem Rywinem zwichnęła się aureola, odtąd nabrał nadzwyczajnej drażliwości, która objawia się między innymi w wytaczaniu procesów różnym swoim krytykom.
Niezależnie od tego, że taki przypadek stanowi wdzięczne pole do badań naukowych nad wpływem nieszczęśliwych wypadków nie tylko na zmianę charakteru, ale nawet stosunku do wolności słowa, trzeba powiedzieć, że nie wszyscy są w takiej komfortowej sytuacji, zważywszy choćby na koszty procesów sądowych, połączone z wynajęciem kosztownych adwokatów, a być może też innymi wydatkami.
Człowiek zamożny może sobie pewnie pozwolić nawet na luksus pieniactwa, podczas gdy niezamożny musi raczej stawiać na wolność słowa. Dzięki wolności słowa bowiem nawet niezamożny człowiek ma sposobność polemiki z rozmaitymi wpływowymi nuworyszami („i ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a srać chodziłeś za chałupę...”).
Zdawałoby się tedy, że w interesie ludzi niezamożnych jest podtrzymywanie wolności słowa po to, by móc wykorzystywać do maksimum możliwości, jakie ona stwarza. Cóż dopiero w przypadku ludzi mających szeroki dostęp do mediów, a nawet - kierujących nimi? Mając nieograniczone możliwości polemiki, decydują się jednak na pisanie listów interwencyjnych, a ściśle mówiąc - donosów, których celem jest zakneblowanie przeciwnika.
Jeśli już tak ostentacyjnie brzydzimy się donosicielstwem, to brzydźmy się nim konsekwentnie, przynajmniej na tyle, by samemu nie pisać donosów, zwłaszcza w sytuacji, gdy nawet przypadkowe koincydencje mogą wzbudzać podejrzenia o uczestnictwo w policyjnych, czy razwiedkowych prowokacjach.
Akurat tak się złożyło, że w kilka dni po publikacji przez „GP” listu otwartego do Jego Świątobliwości Benedykta XVI, zawierającego donos na ojca Tadeusza Rydzyka, że „wyrządza krzywdę prostym ludziom”, tygodnik „Wprost”, który uważam za odkrywkę tej części razwiedki, która w 1993 roku poszła na kolaborację w prezydentem Wałęsą, opublikował taśmy z nagraniami wypowiedzi, jakich o. Rydzyk miał w kwietniu br. udzielić studentom toruńskiej szkoły.
Niezależnie od autentyczności tych nagrań, warto zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze - coraz bardziej zaciera się granica miedzy zawodem dziennikarza, a policyjnego prowokatora.
Po drugie zaś - gołym okiem widać cel akcji zainaugurowanej przez „Wprost”. Ma ona doprowadzić - po pierwsze do wyeliminowania, a przynajmniej zneutralizowania Radia Maryja, a po drugie - do odcięcia prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a za jego pośrednictwem - również całego PiS od znacznej części jego politycznego zaplecza.
Czy ci, którzy w swoim czasie dali pieniądze na „Wprost” robią to z własnej inicjatywy, czy wykonują zadanie zlecone przez Wielkiego Brata - tego nie jestem w stanie rozstrzygnąć, chociaż wiele poszlak przemawia również za możliwością drugą.
W każdym razie najbardziej prawdopodobnym, a zatem - prawdopodobnie intencjonalnym skutkiem tej akcji miałaby być klęska wyborcza PiS w 2009 roku, a może nawet wcześniej, przejęcie władzy przez LiD pod przewodnictwem Aleksandra Kwaśniewskiego, który w następnym roku wystawi do prezydentury b. agenta „wywiadu gospodarczego”.
Żeby jednak cała operacja przebiegła bez takich niespodzianek, jakie wydarzyły się w końcowej fazie kampanii wyborczej roku 2005 - trzeba wyeliminować, a przynajmniej zneutralizować Radio Maryja, przywracając w ten sposób ład medialny zaprojektowany przy „okrągłym stole”. Każdy pretekst jest do tego dobry; jak nie „antysemityzm”, to „krzywdzenie prostych ludzi”, jak nie „sprzeczność z Ewangelią”, to pewna drażliwość, jaką zdążył już objawić pan prezydent zarówno na punkcie własnego prestiżu, a zwłaszcza prestiżu żony.
Razwiedczykowie nie tylko za komuny potrafili wykorzystywać do swoich celów różne ludzkie słabostki. Teraz też to umieją tym bardziej, że i liczba tych słabostek znacznie się zwiększyła, obejmując między innymi złudzenie samodzielnego robienia wielkiej polityki.
A w charakterze antidotum wystarczyłoby tylko ze zrozumieniem przeczytać „Potop”, ze szczególnym zwróceniem uwagi na scenę rozmowy pana Zagłoby z hetmanem Sapiehą, w której pan Zagłoba zdał egzamin ze spostrzegawczości.
Gazeta Polska nie wydrukowała tego felietonu.
Stanisław Michalkiewicz
Dno pierwsze, drugie i trzecie
Komentarz · tygodnik „Najwyższy Czas!” · 2007-07-20 | www.michalkiewicz.pl
„Owóż nieprzewidziany wypadek” - głosiło słynne proroctwo świętej Brygidy, cytowane w „Potopie” przez faworyta znienawidzonego Romana Giertycha, Henryka Sienkiewicza, który teraz na pewno zostanie zbojkotowany przez cały Jasnogród, a kto wie - może Centrum Szymona Wiesenthala zażąda spalenia wszystkich jego książek?
Zniewalającej potędze takiego żądania niepodobna się oprzeć, toteż nic dziwnego, że kiedy tylko rabin Marvin Hier kazał wyrzucić ojca Tadeusza Rydzyka z Radia Maryja do ciemności zewnętrznych, zaraz trzódka „intelektualistów” czasu wojny, na widok wypaczania Ewangelii przez toruńskiego redemptorystę, który w dodatku nie wykazuje nakazanego respektu wobec „braci Żydów” - też na niego doniosła.
Ojciec Tadeusz Rydzyk nie jest jedynym duchownym, którego oskarżono o sprzeniewierzenie się zasadom wiary Chrystusowej. W swoim czasie uczynił to także biskup Czesław Kaczmarek, a w każdym razie tak twierdził Urząd Bezpieczństwa. Toteż Tadeusz Mazowiecki, na którego „postawę służebną”, jak się okazuje, można liczyć w każdym czasie i w każdym ustroju, pryncypialnie biskupa potępił, podobnie jak dzisiaj - ojca Tadeusza Rydzyka.
Wprawdzie Urząd Bezpieczeństwa z ul. Koszykowej w Warszawie przeniósł się aż do Los Angeles, ale pewni „intelektualiści” mają specjalnego nosa i zawsze go wyczują. Czyżby po zapachu czosnku?
Zresztą mniejsza o mechanizm tego tropizmu, bo oto proroctwo świętej Brygidy na naszych oczach zaczyna się sprawdzać. Wskazuje na to zadziwiająca seria „nieprzewidzianych wypadków”, których zbieżność w czasie mogłaby być przypadkowa, gdyby nie przestroga, jakiej udziela nam z zaświatów Janusz Szpotański”: „byłby to przypadek rzadki, a czy w ogóle są przypadki?”.
Bo właśnie kiedy stało się wiadome, że Andrzej Lepper umknął spod gilotyny, jak z irytacją stwierdził potem pan premier - i zaraz po zakończeniu jasnogórskiej pielgrzymki Rodziny Radia Maryja, w której nabożnie uczestniczył pan premier wraz z dwoma koalicyjnymi wicepremierami, tygodnik „Wprost” przedstawił taśmy z nagranymi wypowiedziami, jakie ojciec Rydzyk miał wygłosić do studentów WSKSiM w Toruniu, z prośbą, by nie wynosili tego na zewnątrz.
Niestety niektórzy studenci snobują się na dżentelmenów, a wiadomo, że za sprawą Adama Michnika w środowisku dżentelmenów wytworzyła się nowa świecka tradycja sekretnego nagrywania rozmów i przemówień.
Jak te taśmy dotarły do „Wprost” - tego nikt nie wie, ale bo też nie na darmo razwiedka założyła ten tygodnik w najczarniejszym okresie stanu wojennego (pierwszy numer - 5 grudnia 1982 r.), wysuwając na stanowisko redaktora naczelnego tajnego współpracownika SB o szlachetnym pseudonimie „Rycerz”. Obecnie tygodnik ma profil - jakże by inaczej! - „konserwatywno-liberalny”, bo też i razwiedka się konserwuje, ma się rozumieć - spirytusem, a zarazem - liberalizuje, jak to w Mitteleuropie.
Merdia wykazały świadomą dyscyplinę, jak za komuny, jęcząc ze zgrozy jednym głosem na epitet „czarownico”, a zwłaszcza - na stwierdzenie, iż prezydent Kaczyński ulega „lobby żydowskiemu”. Jak wiadomo, nic tak nie gorszy jak prawda, toteż każdy szanujący się dziennikarz, a zwłaszcza - publicysta „judeochrześcijański” - prędzej udławi się własną śliną, niż wymówi takie słowa. „Każdy kraj ma gestapo” - przestrzegał Gałczyński, a cóż dopiero kraj, w którym i Niemcy i Centrum Wiesenthala, postanowiły przejść na ręczne sterowanie? I pan red. Sakiewicz między takimi prorokami? A to dopiero obciach!
Wspominałem o tym na początku roku, no a teraz, „koń jaki jest” - chyba każdy widzi? Okazuje się, że tajniacy z CBA, tropiący kandydatów na łapowników (jeden, nawiasem mówiąc - też tajniak) musieli być od samego początku tropieni przez jakichś innych tajniaków. Ich szef w kulminacyjnym momencie zdecydował się na przerwanie akcji CBA, ostrzegając pana Andrzeja, a prawdopodobnie i pana Rybę, wskutek czego pan Andrzej umknął „spod gilotyny”.
Pan Mariusz Kamiński na konferencji prasowej otrąbił „sukces”, bo cóż innego miał powiedzieć, ale cóż to za sukces, skoro nie wie nawet, kto go prowadził na długiej smyczy? Ręczne sterowanie Polską w wydaniu niemieckim, zwłaszcza przy strategicznym partnerstwie z Rosją, to nie żarty i przy całym współczuciu, na jakie pan Kamiński w tej sytuacji zasługuje, niepodobna nie przypomnieć mu przestrogi Tuwima: „niech się nigdy na Konia nie porywa Kucyk!”.
Bo oto zanim jeszcze otrąbiono „sukces”, już dziennik „Dziennik” opisał „drugie dno” sprawy pana Andrzeja na podstawie materiałów do których „dotarł”. Dlaczego akurat on „dotarł”, do materiałów do których jakoś nie mogły „dotrzeć” państwowe służby?
Ano, to musi być właśnie ta sławna tajemnica dziennikarska, którą najwyraźniej posiadło wydawnictwo Axela Springera. Czy ta tajemnica nie jest aby „trzecim dnem” sprawy pana Andrzeja? Cóż to za razwiedka tak buszuje po Polsce, tropiąc naszych tajniaków z CBA i jednym telefonem niwecząc ich półroczny mozół. Czy pan minister-koordynator ma o niej jakieś wiadomości, czy też, podobnie jak i my wszyscy, musi „zachodzić w um z Podgornym Kolą”?
Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było - przekonywał jeden z bohaterów „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. Ważniejsze, a i ciekawe są też rezultaty. Oto po zdymisjonowaniu pana Andrzeja i deklaracji, że Samoobrona „wyjdzie z koalicji”, Monika Olejnik niemal nie przytuliła byłego wicepremiera do kształtnej piersi a wśród partii opozycyjnych zapanowało zrozumiałe ożywienie.
Nie na długo jednak, bo Samoobrona, czując ciężar odpowiedzialności za Polskę, w koalicji jednak pozostała „warunkowo”. Nie tylko politycy opozycji, ale i kibicujący im dziennikarze nie potrafili ukryć zawodu i irytacji, czyniąc panu Andrzejowi rachunek sumienia pod kątem „honoru”.
Kres położył temu dopiero „Dziennik” pokazując „drugie dno” i podając właściwy ton, dzięki czemu pan Andrzej jednym susem znalazł się obok Barbary Blidy, jeszcze nie jako santo subito, bo tajniacy z CBA może i coś podsłuchali, ale jako ofiara reżymu. W takiej sytuacji przekomarzania, to znaczy - przesilenie rządowe może przerodzić się w stan permanentny, chociaż formalnie żadnej „destabilizacji państwa”, a nawet rządu, nie będzie.
Tymczasem - jeśli donosy na ojca Rydzyka odniosą zamierzony skutek - Radio Maryja może zostać spacyfikowane i Polacy sprzeciwiający się rezygnacji z suwerenności państwowej poprzez przyjęcie Traktatu Reformującego, nie będą mieli nawet gdzie jęknąć, zwłaszcza, że „judeochrześcijanie” i europejsy bezbożne pod dyrekcją razwiedek zintegrowanych, będą wyśpiewywać „Odę do radości” na przemian z „Międzynarodówką”.
„Owóż nieprzewidziany wypadek” - głosiło słynne proroctwo św. Brygidy. Nieprzewidziany?
Stanisław Michalkiewicz
Państwo staje w dryfie
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-07-21 | www.michalkiewicz.pl
Wydawałoby się, że świat wstrzymuje oddech w związku ze zmianami na polskiej scenie politycznej. Zupełnie niepotrzebnie, bo - jak mówił Ben Akiba - wszystko już było.
Przecież to Lech Wałęsa pierwszy był „za, a nawet przeciw”. Przecież to premier Józef Oleksy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a wcześniej - z PZPR, zaprosił telewizję, by pokazała, jak trwa zatopiony w modlitwie przed cudownym obrazem Matki Boskiej na Jasnej Górze.
No a później - czy ktokolwiek był zaskoczony na widok Mariana Krzaklewskiego na czele demonstracji protestacyjnej przeciwko rządowi AW”S”, którego Krazklewski był przewodniczącym? Od kiedy Lech Wałęsa wynalazł „plusy ujemne”, nic już zaskoczyć nas nie może, nawet to, że w koalicji rządowej uczestniczy formacja pozostająca w opozycji do rządu. Mam oczywiście na myśli LiS, czyli Ligę i Samoobronę - zespół muzyczny, zawiązany po to, by grać na nerwach Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Zatem nic specjalnie nowego się u nas nie dzieje i nawet gdyby ogłoszone zostały nowe wybory, to niewiele by one zmieniły przy istniejącej ordynacji. Co innego, gdyby zmieniono w międzyczasie ordynację, na przykład wprowadzając czteromandatowe okręgi wyborcze. W takiej sytuacji oligarchizacja sceny politycznej szalenie by się pogłębiła; krótko mówiąc - nastąpiłby podział władzy między Prawo i Sprawiedliwość oraz Platformę Obywatelską. Nasza młoda demokracja bardzo by się od tego ustabilizowała. Co cztery lata obydwie partie rotacyjnie wymieniałyby się u steru - raz pod hasłem odsunięcia od władzy „faszystów”, a znowu za cztery lata - pod hasłem odsunięcia i rozliczenia „aferałów”.
Kto wie, czy w zaciszu jakichś gabinetów nie odbywają się konsultacje w tej sprawie? Inaczej trudno byłoby zrozumieć przyczyny, dla których pan premier Jarosław Kaczyński podjął próbę zdynamizowania sytuacji politycznej metodą cięcia po skrzydłach. Przy przymiarkach do takiego podziały politycznej sceny, żadne skrzydła nie byłyby już potrzebne, więc należałoby je odciąć, żeby uniknąć z nich strony nieprzyjemnych niespodzianek.
Niestety wszystko wskazuje na to, że operacja cięcia po skrzydłach niezupełnie się udała. W rezultacie całe państwo znowu staje w dryfie, jak za czasów premiera Belki i wygląda na to, ze nawet wcześniejszych wyborów nie można zrobić, bo kandydaci powinni złożyć oświadczenia lustracyjne, które Trybunał Konstytucyjny właśnie unieważnił. Wiele musiało się zmienić, by wszystko zostało po staremu, więc świat wstrzymuje oddech zupełnie niepotrzebnie.
Stanisław Michalkiewicz
Dzieci gorszego Boga?
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-07-21 | www.michalkiewicz.pl
W dniach 20-22 lipca br. w miejscowości Zdynia koło Gorlic odbędzie się jubileuszowa, XXV Łemkowska Watra. Jest to impreza kulturalna, w której biorą udział liczne ukraińskie zespoły folklorystyczne zarówno z Polski, jak i innych krajów.
W poprzednich latach w Watrze uczestniczyły również wybitne osobistości polskiego życia politycznego; pani marszałek Senatu Alicja Grześkowiak, pan Marszałek Sejmu Maciej Płażyński, a obecną Watrę ma zaszczycić swoją obecnością sam pan prezydent Lech Kaczyński. Liczny udział zarówno zespołów folklorystycznych, jak i publiczności w kolejnych Watrach jest dobrą ilustracją swobód, jakimi cieszy się w Polsce społeczność ukraińska.
Swobody te obejmują również możliwość otwartego krytykowania władz polskich, co prawda „komunistycznych” niemniej jednak polskich, a nie, dajmy na to, chińskich, na przykład za operację „Wisła”. Operacja ta, będąca elementem akcji przeciwko Ukraińskiej Powstańczej Armii, polegała m.in. na przesiedleniu ludności łemkowskiej z obecnych województw podkarpackiego i małopolskiego.
Z okazji 60 rocznicy tej operacji Światowy Związek Ukraińców z siedzibą w Toronto opublikował specjalną deklarację wzywającą do urządzenia uroczystych obchodów tej rocznicy, sugerującą prezydentowi Ukrainy Wiktorowi Juszczence, by „potępienie” tej operacji oraz skłonienie Polski do wypłaty odszkodowań dla jej ofiar i ponownego osiedlenia „wypędzonych”, a właściwie ich potomków na „ukraińskim terytorium etnicznym” - jak deklaracja określa obszar województw podkarpackiego i małopolskiego - uczynił podstawową treścią stosunków ukraińsko-polskich.
Wiele wskazuje na to, że prezydent Juszczenko potraktował tę sugestię bardzo poważnie, zwłaszcza że trzonem „Naszej Ukrainy”, stanowiącej jego polityczne zaplecze, są banderowcy, którzy opanowali politycznie ukraińską diasporę.
Stąd też obchody operacji „Wisła” odbyły się w wielu gminach na terenie zaliczonym do „ukraińskiego terytorium etnicznego”, również z udziałem urzędników Rzeczypospolitej Polskiej, zaś na stronie internetowej Związku Ukraińców w Polsce informacja o operacji „Wisła” opatrzona jest emblematem tryzuba skrępowanego kolczastym drutem.
Od Adolfa Hitlera do Jerzego Busha
Banderowcy stanowią jeden z nurtów nacjonalistycznego ruchu ukraińskiego, którego ideologiem był Dymitr Doncow. Nadał mu on charakter niezwykle radykalny; jednostka pozostaje bez reszty w służbie narodu, który z kolei dzieli się na warstwę przywódczą i tzw. „czerń”, którą „przywódcy”, w imię wyższych, ma się rozumieć, racji, mogą swobodnie dysponować, według swego uznania.
Na tle nacjonalistów ukraińskich, polscy nacjonaliści, akcentujący przywiązanie do Kościoła katolickiego, a właściwie posłuszeństwo jego nakazom, prezentują się niezwykle łagodnie, żeby nie powiedzieć - safandulsko. Nacjonaliści ukraińscy nie tylko nie byli posłuszni żadnemu kościołowi, ale zmuszali do posłuszeństwa, jeśli nie cały Kościół ukraiński, to w każdym razie bardzo wielu duchownych.
Jeśli taki mieli stosunek do narodu własnego, to czegóż mogły spodziewać się po nich narody obcoplemienne? Banderowcy mieli dla nich właściwie tylko jedną propozycję - żeby z „ukraińskiego terytorium etnicznego” jak najszybciej zniknęły.
W warunkach pokojowych doprowadzenie do zniknięcia całych narodów było raczej niemożliwe, ale wojna rozpętana przez Adolfa Hitlera i Józefa Stalina otworzyła nowe możliwości. Banderowcy nawiązali współpracę z Rzeszą Niemiecką, czego nie można mieć im za złe, bo trudno wymagać, by byli lojalni wobec Związku Sowieckiego i Józefa Stalina, a także Rzeczypospolitej Polskiej, którą też uważali za swojego wroga.
Kiedy okazało się, że Hitler nie zamierza tworzyć żadnej niepodległej Ukrainy, miodowy miesiąc tej sodomii się zakończył, ale OUN-UPA wykorzystały pozyskane możliwości do przeprowadzenia „oczyszczenia ukraińskiego terytorium etnicznego” z Polaków i innych narodowości mniej wartościowych.
W tamtym jeszcze, można powiedzieć - miodowym miesiącu współżycia banderowców z Adolfem Hitlerem, rozpoczyna się kariera pana Bohdana Osadczuka, któremu prezydent Kwaśniewski nadał Order Orła Białego. Pan Osadczuk, za zasługi w depolonizacji Chełmszczyzny, w 1941 roku otrzymał stypendium na studia w Berlinie.
Po ich ukończeniu i klęsce Niemiec odnalazł się w nowej służbie, co było ułatwione o tyle, że dla potrzeb rozpoczynającej się właśnie zimnej wojny, banderowcy byli dla Amerykanów znakomitym materiałem na dywersantów.
To nowe zaangażowanie nie tylko pozwoliło na puszczenie w niepamięć zarówno niebezpiecznych związków z Hitlerem, jak i ludobójstwa na Polakach, co banderowcy skwapliwie wykorzystali do umocnienia swojej pozycji politycznej w środowiskach ukraińskiej emigracji na Zachodzie, jak i po rozpadzie Związku Sowieckiego - w niepodległej Ukrainie.
W rezultacie administracja prezydenta Jerzego W. Busha z entuzjazmem ujrzała w nich główną siłę napędową „pomarańczowej rewolucji”, do której przedstawiciele władz polskich przyłączyli się z zamkniętymi szczelnie oczami. Cóż innego zresztą mogli zrobić, skoro ich głównym informatorem w sprawach ukraińskich był i jest wspomniany pan Bohdan Osadczuk, z powodu podeszłego wieku coraz częściej wyręczający się panią Bogumiłą Berdychowską, o której nie można powiedzieć, że jest rzecznikiem banderowców na Polskę, bo takiego urzędu nie ma.
Złudzenia starszego pana
Jeśli idzie o pana prezydenta Kwaśniewskiego, to wśród wielu wzorców, na których się „wychował”, obok nieśmiertelnego Włodzimierza Lenina i Feliksa Dzierżyńskiego, znalazł się, jak wiadomo, Jerzy Giedroyć.
Jerzy Giedroyć prowadził na emigracji Instytut Literacki, wydawał miesięcznik „Kultura” i z tego powodu zaliczany był przez PZPR i SB do „ośrodków dywersji ideologicznej”, a nawet - „agentów obcego wywiadu”. Widocznie takie rzeczy musiały Aleksandra Kwaśniewskiego fascynować, bo patrzcie państwo - „wychował się” - wygląda na to, że według formuły „pokorne cielę dwie matki ssie”.
Ale mniejsza już o tego ssaka, bo znacznie ważniejsze są fascynacje, jakim niestety ulegał również Jerzy Giedroyć. Położył on ogromne zasługi dla kultury polskiej, polskiej literatury i pamiętam swoje wzruszenie, kiedy pierwszy raz miałem zaszczyt rozmawiać z nim jesienią 1977 roku. Ale niezależnie od tego miał również złudzenia, do których należało niezachwiane przekonanie, że bez niepodległej Ukrainy nie może być niepodległej Polski.
Czy to wpływ pana Osadczuka, który bardzo szybko przeborował sobie dojście do „Kultury”, czy co innego - dość, że przekonanie to żywił wbrew powszechnie znanym faktom, że Polska przez kilka wieków istniała bez niepodległej Ukrainy nawet jako mocarstwo, a i po 1918 roku też jakoś sobie radziła.
Oczywiście rozumiem, że niepodległość Ukrainy traktował jako sposób osłabiania Rosji i odsuwania jej od Polski, ale niezależnie od tego, ukraiński feblik z czasem bardzo się usamodzielnił, a na domiar złego nabrał swoistego charakteru paternalistycznego, że to niby Polska, jako „brat starszy”, powinna cierpliwie znosić wyskoki „brata młodszego”, a nawet się dla niego poświęcać.
Dla cwanych banderowców ten feblik Jerzego Giedroycia był prawdziwym darem Niebios, zważywszy na wpływ, jaki wywierał on na polską opinię, skutecznie przez komunistów oduczoną myślenia w kategoriach geopolitycznych. Fatalny zbieg okoliczności sprawił, że za przyczyną michnikowszczyzny, feblik Jerzego Giedroycia stał się kamieniem węgielnym politycznego myślenia znacznej części ludzi wykształconych w Polsce, których właśnie dlatego nie można nazwać inteligentami.
Oszustwa michnikowszczyzny
W rezultacie znaczna część opinii polskiej dała narzucić sobie kilka zuchwałych oszustw. Po pierwsze - że musimy „pojednać się” z „narodem ukraińskim”. Jest to zuchwałe oszustwo, ponieważ naród polski wcale nie potrzebuje żadnego „pojednania” z narodem ukraińskim, bo nie żywi do niego wrogości i od niego wrogości nie odczuwa.
Ewentualne pojednanie mogłoby nastąpić z banderowcami, ale ponieważ nie chcą oni ani wyrzec się swojej ideologii, w której ludobójstwo jest uznane za jedną z uprawnionych metod uprawiania polityki, ani też nie zamierzają dokonać rachunku sumienia za zbrodnie już dokonane, to żadnego „pojedniania” z nimi być nie może.
Tym bardziej, że - po drugie - wbrew sugestii michnikowszcyzny - banderowcy nigdy nie stanowili, ani teraz też nie stanowią większości ukraińskiego narodu, o czym świadczą choćby wyniki ostatnich wyborów. Nie można zatem stawiać znaku równości między narodem ukraińskim i banderowcami i na tej podstawie twierdzić, że dla pojednania Polacy powinni zacisnąć zęby i nie tylko cierpliwie znosić ekscesy „młodszych braci”, a nawet im nadskakiwać.
Wreszcie należy śmiało chwycić byka za rogi i popatrzeć na rzecz cała również od strony, że tak powiem, „etnicznej”. Czy nie jest rzeczą dziwaczną, że w tej kwestii, podobnie zresztą jak w wielu innych, narodowi polskiemu swoją opinię usiłuje narzucić lobby żydowskie, najwyraźniej wyświadczające dzisiaj „dobre usługi” lobby banderowskiemu, które jeszcze nie odważa się występować w Polsce z otwartą przyłbicą?
Oczywiście mamy wolność słowa i w ramach tej wolności lobby żydowskie może a nawet powinno prezentować swój punkt widzenia, ale nie powinno podnosić lamentów, ani oskarżać o „antysemityzm” lub „ksenofobię” każdego, kto prezentuje odmienny punkt widzenia, zwłaszcza - polski interes państwowy, z którym ani interes lobby żydowskiego, ani tym bardziej - lobby banderowskiego, wcale nie musi się pokrywać?
Dzieje pewnego pomnika
Widać to szczególnie na tle historii, a właściwie prehistorii pomnika ofiar ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA na ludności polskiej Kresów Wschodnich. Pomnika tego jeszcze nie ma, ale kiedy tylko w lutym br. ukonstytuował się Komitet pragnący go zbudować, natychmiast podniosły się protesty, właśnie ze strony środowisk reprezentujących lobby żydowskie w Polsce, a skupionych wokół „Gazety Wyborczej”.
Autorzy tych stadnych, żeby nie powiedzieć - trybalistycznych protestów, bez najmniejszych ku temu podstaw przypisali ludziom tworzącym Komitet intencję wzniecenia nienawiści między narodem polskim i ukraińskim, zarazem intencję „wzbudzenia sensacji”.
Przede wszystkim zaś podnoszone były argumenty natury estetycznej - że projekt pomnika jest zbyt realistyczny i ukazuje ludobójstwo zbyt dosłownie. Projekt prof. Mariana Koniecznego przedstawiał bowiem trupy dzieci przywiązane drutem do pnia stylizowanego drzewa. Nietrudno się domyślić skąd te nerwy maskowane poczuciem estetyki.
Oto mamy do czynienia z czynionymi na Ukrainie intensywnymi próbami budowania fałszywej legendy UPA, jako narodowej armii ochotniczej, która po rycersku walczyła z wrogami ukraińskiej niepodległości. Tymczasem ani UPA nie była formacją ochotniczą, bo - jak przekonująco dowodzi w swoich opracowaniach Wiktor Poliszczuk - większość członków UPA pochodziła z „poboru”, polegającego na przedstawianiu poborowemu propozycji nie do odrzucenia.
Po drugie - UPA nie była formacją rycerską, o czym świadczy choćby zamordowanie Jana Rumla, który jako emisariusz wysłany przez polskie władze na pertraktacje mające na celu przerwanie masowych mordów cywilnej ludności polskiej, został przez odział UPA rozerwany końmi. Wreszcie - UPA nie tyle walczyła z wrogami ukraińskiej niepodległości, co przeprowadzała czystki etniczne, wynikające ze zbrodniczej ideologii OUN.
„Walczyła” z bezbronnymi kobietami i dziećmi - i właśnie dlatego te trupy dzieci tak rażą poczucie estetyki dawnych rezunów, ich ideowych spadkobierców i michnikowszczyzny, która z zagadkowych przyczyn występuje jako ich negotiorum gestor. Doszło do tego, że w archiwach wyszperano fotografię przywiązanych do drzewa trupów dzieci, które zostały zamordowane przez ich szaloną matkę - Cygankę jeszcze w latach 20-tych.
Zatem, żeby nie narazić się na zarzut fałszowania historycznej prawdy, Komitet poprosił prof. Koniecznego o dokonanie korekty projektu, poprzez dodanie sylwetki dorosłej kobiety - bo też mordowane były całe rodziny - przede wszystkim właśnie kobiety i dzieci. Okazało się, że to jeszcze gorzej, że nie spodoba się żaden pomnik. Tymczasem we Lwowie trwają przygotowania do wzniesienia olbrzymiego pomnika Stefana Bandery - pomysłodawcy dokonanego w 1943 roku ludobójstwa.
W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak zwrócić się do opinii publicznej z zapytaniem, czy Polacy w Polsce już są obywatelami drugiej kategorii i czy polskie ofiary ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA mają pozostać zapomniane pod pozorem „pojednania” forsowanego przez michnikowszczyznę? Czy polskie dzieci, których tragedię pokazuje pomnik, są dziećmi gorszego Boga?
Stanisław Michalkiewicz
Kradzież wyjątkowo zuchwała
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-07-22 | www.michalkiewicz.pl
W zgiełku, jaki merdia wywołują wokół zawirowań na politycznej scenie, utonęła niezwykle ważna wiadomość, że oto w Ministerstwie Pracy i Polityki Socjalnej trwają prace nad ustanowieniem zasad wypłacania emerytur z tzw. „drugiego filaru”, to znaczy - z otwartych funduszy emerytalnych.
Ustanowione zostały one w następstwie reformy systemu ubezpieczeń społecznych, która weszła w życie z początkiem 1999 roku, obejmując osoby nie mające jeszcze 50 lat. W roku 2009 OFE będą musiały już rozpocząć wypłacanie emerytur, co rodzi różne wzruszające problemy, m.in. z tego powodu, że co najmniej 65% ich aktywów stanowią obligacje skarbowe.
W związku z tym chciałbym przypomnieć fragment programu telewizji łódzkiej z 1997 roku, w którym wziąłem udział wraz z panią Ewą Lewicką, późniejszą minister pracy, panią Ewą Tomaszewską, parlamentarzystką zwycięskiej wtedy AWS i prof. Jerzym Hausnerem. Wszyscy oni wychwalali pod niebiosa reformę ubezpieczeń społecznych, przerzucając się pierwszym, drugim, a nawet trzecim filarem.
W końcu pani redaktor, litując się nade mną zapytała, czy nie chciałbym czegoś powiedzieć. Odparłem, że powiedzieć - to nie, ale korzystając z obecności pani Ewy Tomaszewskiej, która, jako kobieta uczciwa, powie prawdę, chciałbym ją zapytać, czyją własnością będą pieniądze ulokowane w II filarze, czyli otwartych funduszach emerytalnych. Pani Ewa odpowiedziała, że będą własnością ubezpieczonego.
- Ach tak - powiedziałem - to znaczy, że jeśli taki człowiek zapragnie np. odbyć podróż dookoła świata i poprosi o wypłacenie tych pieniędzy, to otwarty fundusz wypłaci mu je bez mrugnięcia okiem? - No nie, skądże znowu - odpowiedziała zaskoczona pani Ewa. - Jakże to - zapytałem niemniej zdumiony - fundusz nie wypłaci pieniędzy właścicielowi na jego żądanie? - No bo każdy by tak chciał - ucięła zdenerwowana pani Ewa Tomaszewska, a prof. Hausner zganił mnie, że każdą sprawę doprowadzam do absurdu.
Przypomniałem ten fragment programu, bo właśnie okazało się, iż Ministerstwo Pracy stanęło na nieubłaganym stanowisku wykluczenia dziedziczenia środków zgromadzonych na indywidualnych kontach w otwartych funduszach emerytalnych.
Jeśli emeryt weźmie chociaż jedną emeryturę i umrze, to ani jego małżonek, ani dzieci już tych pieniędzy nie zobaczą. Chodzi bowiem o to, że nikt nie wie, jak długo taki emeryt będzie żył. Może się bowiem zdarzyć, że zamiast taktownie umrzeć z radości po zainkasowaniu pierwszej emerytury, będzie żył i żył, ku irytacji kierownictwa i pozostałych udziałowców OFE, który będzie musiał wypłacać mu emeryturę z pieniędzy pozostawionych przez tych, którzy wykazali postawę obywatelską i umarli, jak się należy.
Dlatego nie można dopuścić do takiego burżuazyjnego przeżytku, jak dziedziczenie, chociaż, żeby było ładniej, trzeba frajera, którego nasi okupanci zmusili do wpłacania haraczu w wysokości 7% swego dochodu na OFE, nadal nazywać „właścicielem” tych pieniędzy, bo przecież trzeba jakoś zaznaczyć sławną „transformację ustrojową”.
Czy ktokolwiek dobrowolnie zgodziłby się na oddawanie przez kilkadziesiąt lat 7% swoich dochodów na tych warunkach? Prawdopodobnie nikt, więc dlatego opłacanie składki na OFE jest przymusowe, podobnie zresztą, jak na ZUS. Ale w takim razie, powiedzmy sobie szczerze, ubezpieczenia społeczne spełniają wszystkie, albo prawie wszystkie znamiona kradzieży zuchwałej, a to, że towarzyszą jej pozory legalności w postaci tak zwanych „ustaw” niczego tu nie zmieniają, chociaż rzeczywiście sprzyjają wrażeniu, ze wszystko jest w najlepszym porządku.
Jeśli zatem zaczyna doskwierać nam również i ta gigantyczna patologia, to musimy zrozumieć, że jedynym sposobem położenia jej kresu, jest odebranie władzy nad pieniędzmi politykom i urzędnikom i przywrócenie jej ludziom, którzy je zarobili.
Stanisław Michalkiewicz
Mezalians czy tajny alians?
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-07-23 | www.michalkiewicz.pl
Nie tylko instynkt samozachowawczy determinuje dzisiaj postępowanie parlamentarzystów i innych polityków. Obok instynktu samozachowawczego, który oczywiście działa cały czas, we dnie i w nocy, na podobieństwo prawa grawitacji, do głosu dochodzi również poczucie odpowiedzialności za Polskę.
A kiedy poczucie odpowiedzialności za Polskę nałoży się na potężny głos instynktu samozachowawczego, wtedy linia polityczna kształtuje się sama, prawie bez udziału ludzkiej świadomości. Nie jest to może sławna pomroczność jasna, ale - podobnie jak i ona - przynosi wiele korzyści.
Kiedy pan Andrzej Lepper usłyszał recenzję samego pana premiera, iż udało mu się umknąć „spod gilotyny”, najwyraźniej nabrał otuchy i przypomniał sobie, że najlepszą metodą obrony jest atak. Wydaje się, że przynajmniej w pierwszej fazie, musiał prowadzić go na dwóch frontach - z jednej strony przeciwko Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu, które oskarżył o „prowokację”, a z drugiej - na szczytach Samoobrony, która jakby zaczynała się emancypować.
Jakich środków perswazji użył, czy to były weksle, czy jeszcze coś bardziej zagadkowego - dość, że po krótkich wahaniach wyrzucono z partii europosła Ryszarda Czarneckiego, zaś klub Samoobrony „jednogłośnie” opowiedział się za wyjściem z koalicji rządowej, pozostawiając wszakże decyzję w tej sprawie samemu panu Andrzejowi, który postanowił w koalicji... pozostać.
W tym stanie rzeczy komedia z „jednogłośną” decyzją była potrzebna do zademonstrowania premierowi Kaczyńskiemu, że rachuby na odcięcie pana Andrzeja od Samoobrony spełzły na niczym i koalicja jest możliwa tylko z nim. Z drugiej jednak strony i pan Andrzej najwyraźniej nie zamierzał przeciągać struny, bo wprawdzie „prowokacja” się nie udała, ale nie jest do końca pewien, czy CBA czegoś tam jednak nie podsłuchało.
Decyzja o pozostaniu Samoobrony w koalicji rządowej z PiS zbiegła się w czasie z ogłoszeniem utworzenia nowej partii pod nazwą Liga i Samoobrona, o wdzięcznym, a nawet figlarnym skrócie LiS, co różnym dowcipnikom stworzyło okazję do krotochwil.
Struktura LiS wydaje się niezwykle skomplikowana, bo jest to partia, którą tworzą partie zachowujące własną „tożsamość” i struktury organizacyjne, ale nikt tym specjalnie nie zaprząta sobie głowy, bo wszyscy rozumieją, iż jest to rodzaj zespołu muzycznego, który zamierza specjalizować się w graniu na nerwach premierowi Kaczyńskiemu.
Widać to było już na inauguracyjnej konferencji prasowej, kiedy to liderzy LiS, w osobach pana Andrzeja Leppera i pana Romana Giertycha z jednej strony zadeklarowali całkowitą lojalność koalicyjną, jednocześnie zapowiadając swoje poparcie dla pomysłu powołania sejmowej komisji śledczej, która wzięłaby na tapetę CBA w związku z wiadomą „prowokacją”.
Korzyści w tego podwójne, bo z jednej strony taka inicjatywa spycha PiS do defensywy, a z drugiej - daje panu Andrzejowi pełny wgląd w materiały śledztwa, obejmujące również wszystkie podsłuchy, co pozwala obmyślić jakieś remedium. Z jednej strony LiS identyfikuje się z linia polityczna rządu, ale sprzeciwia się ratyfikacji Traktatu Reformującego oraz zainstalowaniu w Polsce amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Jednym słowem - jest za, a nawet przeciw, co oczywiście ma swoje plusy dodatnie i ujemne.
Początkowo premier Kaczyński wyraźnie bagatelizował powstanie LiS, twierdząc, że PiS LiS-a się nie boi, ale w rocznicę objęcia stanowiska premiera zmienił nieco ton, wydając z siebie groźne pomruki.
Sytuacja zaczęła bowiem nabierać własnej dynamiki, która objawiła się m.in. w postaci tajemniczego spotkania Andrzeja Leppera i Romana Giertycha w JE abpem Sławojem Leszkiem Głódziem w jego podlaskiej rezydencji, urządzonej ponoć ze sporym rozmachem i znajomością rzeczy. O czym tam mówiono - tego żaden gryzipiór nie wie, ale warto zwrócić uwagę, iż Ekscelencja jest przewodniczącym zespołu duszpasterskiej troski o Radio Maryja z ramienia Episkopatu.
Tedy premier Kaczyński wprawdzie wyraził radość wielką , że za pośrednictwem Radia Maryja może kontaktować się z „ważną częścią” swego elektoratu, ale jednocześnie zaapelował do ojca Tadeusza Rydzyka o utrzymanie „pluralizmu” w toruńskiej rozgłośni, przestrzegając go zarazem przed angażowaniem się w „przedsięwzięcia marginalne”, zwłaszcza, że „w ciągu najbliższego czasu” będą one „ulegały niesłychanie drastycznej moralnej kompromitacji, której nie da się obronić w Kościele”.
Jeśli chodzi o „pluralizm”, to wydaje się, że dla PiS ma być świeczka, a ewentualny ogarek - dla LiS, a nie odwrotnie. W przeciwnym razie - wojna na całego, prawdopodobnie z wykorzystaniem interwencji na najwyższym szczeblu. Interesująca jest też zapowiedź „drastycznej moralnej kompromitacji”, jakiej wkrótce będą ulegać „przedsięwzięcia marginalne”.
Na razie wygląda to dość osobliwie, bo właśnie premier ogłosił iż przywraca Gombrowicza do kanonu lektur szkolnych, przeciwko czemu protestuje minister Giertych, twierdząc, że jakże to, skoro on wydał już rozporządzenie. Gombrowicz pewnie fika z uciechy w zaświatach, a przecież to dopiero początek koalicyjnej wojny na górze, więc po tej niemal radosnej wymianie powitalnych ciosów, może dojść do prawdziwej harataniny.
Czym to miałoby się zakończyć? Znowu nabiera rumieńców zdawałoby się zarzucony pomysł konstruktywnego wotum nieufności. Mogłaby przeprowadzić je Platforma do spółki z SLD i Samoobroną, o ile poczucie odpowiedzialności za Polskę, które dzisiaj każe jej pozostać w koalicji, kazałoby jej z koalicji wyjść.
Warto podkreślić, że nie byłoby tu żadnej kolizji z instynktem samozachowawczym, bo zmiana rządu nastąpiłaby bez wcześniejszych wyborów, zatem przy pełnym bezpieczeństwie socjalnym. A gdyby dołączył PSL, to nowa większość byłaby bardzo stabilna, zaś premierem - tradycyjnie w okresie przejściowym - mógłby być Waldemar Pawlak.
Tylko poseł Rokita mógłby się zżymać na taki mezalians, ale na to jest rada, jakiej udzielił kiedyś Arystydes Briand politykowi obawiającemu się, iż jego ojciec przewróci się w grobie, kiedy on coś tam podpisze. „Niech pan podpisze - powiedział mu Briand - a ja jakoś dogadam się z ojcem pańskim”.
Inną możliwością są przedterminowe wybory, które jednak miałyby sens o tyle, o ile zmieniłaby się przedtem ordynacja. I tu coś jest na rzeczy, bo krążą uporczywe pogłoski, jakoby w wielkiej tajemnicy PiS przygotowywała wespół z PO zmianę ordynacji polegającą na wprowadzeniu okręgów czteromandatowych, przy których faktyczny próg wyborczy byłby znacznie wyższy od ustawowych 5%.
Byłby to de facto podział władzy między PiS i PO i w tym kontekście zrozumiałe staje się cięcie po skrzydłach, jakie najwyraźniej przedsięwziął i zamierza kontynuować premier Kaczyński, jeśli koalicjanci nie spełnią „warunków rządzenia”, które lada chwila mają im być przedstawione, a ojciec Rydzyk nie utrzyma „pluralizmu”.
Stanisław Michalkiewicz
Pułapki postmodernizmu
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-07-24 | www.michalkiewicz.pl
Każda potwora znajdzie swego amatora - mówi ludowe przysłowie i wbrew pozorom nie dotyczy ono wyłącznie tzw. panienek, chociaż ich, ma się rozumieć - przede wszystkim - ale także rozmaitych potworności, natury, że tak powiem, intelektualnej.
Najlepszą tego ilustracją jest utrzymująca się niezmiennie, a właściwie chyba rosnąca popularność intelektualnych wynalazków pana Lecha Wałęsy. Ich doniosłość polega na rewolucyjnym odrzuceniu prawa Dunsa Szkota, który jeszcze w koszmarnych czasach Średniowiecza przestrzegał przed zgubnymi konsekwencjami przyjmowania twierdzeń wewnętrznie sprzecznych.
Jeśli zaczniemy dopuszczać wewnętrznie sprzeczne twierdzenia - powiadał Duns Szkot - to nasza mowa utraci wszelki sens, bo wtedy będziemy musieli przyjąć za dobrą monetę każdy nonsens. Prawo Dunsa Szkota przez wieki uchodziło za jeden z kanonów logiki formalnej do momentu, w których Lech Wałęsa unieważnił je kilkoma bon-motami. Na przykład „jestem za, a nawet przeciw”, czy wreszcie odkryciem „plusów dodatnich i plusów ujemnych”.
Nawet jeśli Lech Wałęsa nie zdawał sobie z tego sprawy, to swoimi wynalazkami doskonale wpisywał się w tzw. nurt postmodernistyczny, według którego nie istnieje żadna obiektywna prawda, tylko tyle prawd, ilu ludzi, a nawet więcej, bo przecież każdy człowiek może mieć mnóstwo prawd na każdą okazję.
Na przykład pan Andrzej jednego dnia oświadczył, że Samoobrona wychodzi z koalicji rządowej, a następnego - że zostaje, chociaż „warunkowo”. Bardzo zirytował tym polityków opozycyjnych i zblatowanych z nimi dziennikarzy, którzy już zaczynali snuć rojenia o „premierze Tusku i wicepremierze Rokicie”, no i oczywiście - własnych karierach w charakterze jeśli nie Doradców Doskonałych, to członków „gabinetów politycznych” od pobierania wynagrodzeń.
Tymczasem w poniedziałek 16 lipca ten postmodernistyczny nastrój udzielił się całej Samoobronie; partia „jednogłośnie” opowiedziała się za wyjściem z koalicji, pozostawiając jednakże decyzję panu Lepperowi, który na konferencji prasowej ogłosił, że Samoobrona w koalicji pozostaje, naturalnie „dla dobra Polski”, bo dla czegóż by innego?
Oczywiście pan Andrzej jest politykiem, co oznacza, że nawet jeśli o tym nie wie, to posługuje się językiem dyplomatycznym, który, jak wiadomo, służy nie tyle do wyrażania myśli (zresztą, powiedzmy sobie szczerze - jakich tam znowu „myśli”; według postmodernizmu nawet nauka nie musi być zgodna z rzeczywistością, tylko z tym, co tam naukowcy między sobą uzgodnią, a ponieważ naukowcem zostaje się dzisiaj na mocy certyfikatu wystawionego przez urzędników - to wszystko jasne; już tam zawsze uzgodnią, co trzeba), tylko do ich ukrywania.
Zatem sprzeczne z pozoru komunikaty mogły ukrywać spójną myśl, którą pan Andrzej chciał przekazać premierowi Kaczyńskiemu: rachuby na wyślizganie mnie z przywództwa Samoobrony spaliły na panewce, a teraz tak będę popierał rząd, aż PiS-owi wyjdzie to nie tylko jednym, ale wszystkimi na raz bokami.
I wydaje się, że pan premier doskonale ten przekaz zrozumiał, bo na improwizowanej konferencji prasowej w Lublinie ostrzegł „wszystkich”, nie tylko żeby sobie nie myśleli, iż pozostawanie w koalicji rządowej uchroni ich przed ewentualną odpowiedzialnością, ale dał też do zrozumienia, że CBA dysponuje jednak jakimiś kompromitującymi nagraniami. W takiej sytuacji przezorność radzi nie podejmować ostatecznych decyzji, wobec czego formuła Lecha Wałęsy: „jestem za, a nawet przeciw” pasuje i panu Andrzejowi jak znalazł.
Nic tak nie jednoczy, jak wspólny wróg, zwłaszcza w obliczu projektów zmiany ordynacji wyborczej, przewidujących wprowadzenie czteromandatowych okręgów, przy których rzeczywisty próg wyborczy byłby znacznie wyższy od ustawowych 5%. Dokonanie dzisiaj takiej zmiany byłoby możliwe do przeprowadzenia głosami PiS i Platformy Obywatelskiej, bo tylko dla nich byłaby ona korzystna.
Nie mogąc zapobiec takiej ewentualności Samoobrona i LPR próbują się do niej przystosować, tworząc z jednej strony LiS-a, a z drugiej - trwając w koalicji tak długo, jak to tylko możliwe, w myśl zasady: jeśli nie możesz ich pokonać - przyłącz się do nich.
Oczywiście z punktu widzenia państwa oznacza to przejście w dryf na co najmniej dwa lata, co musi być przyjęte z satysfakcją przez naszych przyjaciół z Unii Europejskiej i ich strategicznych partnerów, którzy życzą nam jak najlepiej, podobnie jak w XVIII wieku, bylebyśmy tylko zrobili jeszcze jeden krok w stronę pogłębienia Anschlußu i nie próbowali wzmacniać siły militarnej państwa. Dlatego wszelkie programy zmierzające do „przywrócenia państwa solidarnego” mogą nawet uzyskać dyskretne wsparcie, podobnie zresztą, jak wysiłki mające na celu „otwarcie” Kościoła na ekumenismus.
Widać to na kolejnych Zjazdach Gnieźnieńskich, gdzie reprezentanci poszczególnych wyznań prawią sobie nawzajem dusery, jak to oni wszyscy mają rację. Jeśli jednak tak się rzeczy mają, to dlaczego właściwie należeć do tego Kościoła, a nie do jakiegoś innego?
Skoro każdy ma rację, to o przynależności nie decyduje kryterium prawdy, która zresztą nie jest taka ważna, jak np. „godność”. Nie jest tedy wykluczone, że na tym świecie pełnym złości, szatan może podsunąć ludziom kryterium ekonomiczne - które wyznanie jest tańsze, a które droższe.
Nie da się ukryć, że najtańsze byłoby wyznanie własne, a w tej sytuacji ekumenismus może doprowadzić z jednej strony do niebywałego upowszechnienia religijności, przy jednoczesnym zaniku kościołów. Czy ścisłemu kierownictwu Unii Europejskiej, dającemu pieniądze na Zjazdy Gnieźnieńskie nie o to aby chodzi?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.
Pod kuratelę „starszych braci”?
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-07-25 | www.michalkiewicz.pl
Po ogłoszeniu listu prowincjała redemptorystów o. Zdzisława Klafki, w całej Polsce dał się słyszeć jęk zawodu i zgrzytanie zębów z wściekłej irytacji. „Intelektualiści” czasu wojny, poza oczywiście dyżurną panią red. Józefa Hennelową, jeszcze milczą, w związku z czym cały ciężar piętnowania spadł na duchowieństwo postępowe.
Ubolewanie wyraża tedy ojciec Prusak od jezuitów, ręce załamuje ojciec dominikanin, zasmucony jest też ojciec Boniecki, marianin, no a JE abp Józef Życiński w gorliwości swojej aż, jak to mówią, „rżnie głupa”, przypisując ojcu Rydzykowi zachęcanie pani prezydentowej do poddania się eutanazji.
Ale eutanazja, to drobiazg w porównaniu ze zbrodnią najgorszą w postaci „antysemityzmu”. Polega on na trzech wypowiedziach o. Rydzyka: po pierwsze - że pan prezydent „ulega lobby żydowskiemu”. Po drugie - że Żydzi mają „mentalność talmudyczną”. Po trzecie wreszcie - że w Polsce „rządzi Soros”.
Trudno zrozumieć, dlaczego te wypowiedzi miałyby być antysemickie; jeśli chodzi o pierwszą, to jest to raczej krytyka pana prezydenta. Jeśli chodzi o drugą - to przecież nikt nie zaprzecza istnienia Talmudu, którego c e l e m jest przecież kształtowanie mentalności czytelników. Zatem, jeśli o. Rydzyk ma rację, to Talmud jest książką skuteczną.
Wreszcie Soros. Kiedy byłem naczelnym redaktorem „Najwyższego Czasu”, finansowana przez Jerzego Sorosa Fundacja Batorego przysyłała mi obiegiem sprawozdania finansowe, z których można było się zorientować, jakie osobistości ze świata polityki, kultury i Kościoła są na liście płac tej fundacji i ile biorą. Już na tej podstawie można było zorientować się, że Fundacja Batorego jest bardzo wpływowa, a od tamtej pory ten wpływ mógł się tylko zwiększyć. Czy w związku z tym można już powiedzieć, że „Soros rządzi”, czy jeszcze nie - to rzecz do dyskusji, a nie do anatem.
Jednak, o ile można odnieść wrażenie, że duchowni i świeccy przedstawiciele katolicyzmu postępowego gotowi są zrezygnować z większości dotychczasowych dogmatów, o tyle wydają się bardzo przywiązani do nowego - żeby tylko nie popaść w „antysemityzm”. Ich gorliwość posuwa się tak daleko, że chętnie wznowiliby w jakiejś postaci Inkwizycję.
Problem jednak w tym, że o tym, co jest antysemityzmem, a co nim nie jest, decydują „starsi bracia”, czyli środowiska żydowskie. W takiej sytuacji do przejęcia przez nie duchowej kurateli nad Kościołem katolickim byłby już tylko krok. Czy nie o to właśnie ten cały klangor?
Stanisław Michalkiewicz
Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).
Smacznyś, słaby i w lesie
Artykuł · tygodnik „Gazeta Polska” · 2007-07-26 | www.michalkiewicz.pl
Złożona w trakcie wizyty w USA deklaracja prezydenta Lecha Kaczyńskiego, że sprawa instalacji amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce jest w zasadzie przesądzona, wywołała liczne komentarze, które z grubsza można podzielić na dwie grupy: pozytywne i negatywne, przy czym komentarze negatywne można, a nawet należy podzielić również na dwie grupy.
Jedni dają wyraz swemu niezadowoleniu z planów instalacji amerykańskiej tarczy w Polsce ze względu na krytyczną ocenę amerykańskiej polityki zagranicznej, która według nich prowadzona jest pod dyktando Izraela i pod kątem interesów tego państwa. Grupa druga sprzeciwia się instalowaniu na polskim terytorium amerykańskiej tarczy, ponieważ wystawia to Polskę na graniczące z pewnością ryzyko atomowego ataku w przypadku wojny.
Zbywanie pierwszego zarzutu lekceważącym lub niby to dyskwalifikującym epitetem „antysemityzmu” byłoby chowaniem głowy w piasek lub próbą zaprzeczania faktom oczywistym, bo przecież „obrona Izraela”, cokolwiek by to miało znaczyć, jest oficjalnym priorytetem amerykańskiej polityki zagranicznej, a wpływ tzw. „neokonserwatystów”, pod którą to nazwą ukrywają się osobistości podejrzewane o żydowski szowinizm, na politykę administracji prezydenta Jerzego Busha, nie tylko każdy widzi, ale wzbudza on również irytację wielu amerykańskich patriotów, o czym mogłem przekonać się na podstawie rozmów podczas pobytu w USA. W Ameryce też mówią, że „ogon wywija psem”, więc nie ma żadnego powodu, byśmy tutaj w Polsce byli bardziej papiescy od papieża. Wolność polega m.in. na możliwości swobodnego wypowiadania się na wszystkie tematy.
Instalacja amerykańskiej tarczy w Polsce oznacza związanie naszego kraju z amerykańską polityką ze wszystkimi jej właściwościami, na które - obawiam się - nie mamy i nie będziemy mieli większego wpływu. Ma to swoje zalety, ale ma i wady, o których wielokrotnie mówiłem i pisałem. Zalety są takie, że Ameryka jest potężnym państwem, że Polska już jest związana z jej polityka poprzez NATO i że USA nie wysuwają wobec Polski roszczeń terytorialnych, czego nie można powiedzieć o innych państwach.
Wady zaś są takie, że sojusz polsko-amerykański ma wszelkie znamiona sojuszu egzotycznego (jeśli jeden sojusznik utraci niepodległość, to drugi może tego nawet nie zauważyć), a po drugie - polityka amerykańska bywa bardzo zmienna i stąd egzotyczni sojusznicy USA bywają pozostawiani na lodzie.
Jeśli zatem prezydent decyduje się na związanie Polski z polityką amerykańską, to - po pierwsze - nasza dyplomacja musi nauczyć się nie tylko jasnego formułowania polskiego interesu państwowego, ale również umiejętności takiego kształtowania go, by można go zharmonizować z interesami amerykańskimi w taki sposób, żeby jego realizacja była maksymalnie uniezależniona od wyników inicjatyw, w które Polska będzie się angażowała.
Mówiąc wprost - musimy zawsze starać się brać dla Polski honorarium z góry, bo z uwagi na zmienność amerykańskiej polityki, na którą nie mamy i nie będziemy mieli wpływu, „dołu” może nie być.
Drugą ważną dla Polski sprawą jest zmniejszanie egzotyczności naszego sojuszu z Ameryką. Wydaje mi się, że najlepszym sposobem byłoby posiadanie na polskim terytorium amerykańskiego „zakładnika” w postaci jakiejś instalacji czy obiektów, których Amerykanie we własnym interesie musieliby bronić.
Czy takim „zakładnikiem” jest tarcza, czy też trzeba by nakłonić Amerykanów do zainstalowania czegoś jeszcze innego - nie wiem. Gdyby się to wszystko udało nam osiągnąć, to w tych warunkach okoliczność, iż polityka amerykańska jest w tej chwili zdeterminowana interesami izraelskimi, nie wydaje się aż tak brzemienna dla nas w skutki.
Zawsze bowiem musimy oceniać to na tle alternatywy, którą w naszym przypadku stanowi tzw. opcja europejska. Ma ona tę zaletę, że niczego nie musimy robić, ani niczego się uczyć, ale i tę wadę, że fundamentem europejskiej polityki jest strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie, a zarówno Rosja, jak i Niemcy nie mają do nas innego interesu, jak ten, żebyśmy się poddali - jak nie w charakterze „bliskiej zagranicy”, to w ramach „pogłębionej integracji”. To zawsze zdążymy zrobić, więc z tej sytuacji warto wypróbować opcję amerykańską.
Wiąże się ona rzeczywiście z ryzykiem ataku w razie wojny. Ale w razie wojny w Europie Polska tak czy owak zostałaby zaatakowana, bo taka konieczność wynika z geografii. W tych warunkach możliwe są dwie postawy: jedna, będąca odbiciem XVIII wiecznej doktryny, że „Polska nierządem stoi”, zgodnie z którą powinniśmy całkowicie się rozbroić, bo przecież nie wiemy, czy posiadanie przez nas nawet jednego pistoletu nie zostanie przez Rosję uznane za śmiertelne zagrożenie.
Wyrazicielom tej postawy, o ile nie są rosyjskimi agentami (bo wtedy nic ich nie przekona) można tylko przypomnieć bajkę Krasickiego o cielęciu, które złapały wilki. Kiedy już szykowały się je rozszarpać, cielę zażądało wyjaśnień, jakim właściwie prawem chcą to zrobić. Wilki przyznały mu słuszność i przedstawiły trzy powody: „smacznyś, słaby i w lesie”.
Polska niby niewielka, ale swój smak ma, a chcielibyśmy, by była jeszcze smaczniejsza. Dlatego nie wolno pokładać nadziei w słabości, bo słabość tylko zachęca do napaści, zwłaszcza, gdy ofiara jest osamotniona, czyli „w lesie”. Potencjalnego napastnika należy zatem zniechęcać, a nie zachęcać. W XVII wieku na morzach roiło się od piratów. Przekonali się oni rychło, że statki angielskie można opanować tylko po bardzo krwawej walce, a i to przeważnie się nie udaje. Toteż prawie nigdy ich nie atakowali.
Dlatego zamiast narzekać na prezydenta Putina, który zdecydował się odstąpić od traktatu o ograniczeniu zbrojeń konwencjonalnych, lepiej potraktować ten jego krok jako swego rodzaju dar niebios - przesłankę do wyjednania u Amerykanów zgody na militarną konwersję polskiego zadłużenia zagranicznego, którego sama obsługa w bieżącym roku wyniesie 6.264,9 mln złotych. Nie warto się schylić po takie pieniądze?
Powyższy felieton (podobnie jak poprzedni - Pochwała pana Zagłoby) nie ukazał się w „Gazecie Polskiej”, ponieważ redakcja zakończyła ze mną współpracę - przyp. S. Michalkiewicz
Stanisław Michalkiewicz
Wesoły oberek czy biała flaga?
Komentarz · „Dziennik Polski” (Kraków) · 2007-07-27 | www.michalkiewicz.pl
Wszyscy wstrzymują oddech, jako że dzisiaj upływa tempus deliberandi, wyznaczony Samoobronie i Lidze Polskich Rodzin przez premiera Kaczyńskiego na udzielenie odpowiedzi na „warunki dobrego rządzenia”. Czy zwycięży poczucie odpowiedzialności za Polskę, wzmocnione dodatkowo potężnym głosem instynktu samozachowawczego i również ta faza wojny nerwów na górze zakończy się wesołym oberkiem, czy też pan premier skorzysta z pretekstu, jakim może okazać się brak odpowiedzi?
Zerwanie przez PiS koalicji oznaczałoby oddanie inicjatywy Platformie Obywatelskiej. To od jej decyzji zależałby dalszy rozwój wypadków. Jeśli PO zgodziłaby się na konstruktywne wotum nieufności - do czego potrzebny jest udział Samoobrony - to możliwa jest zmiana rządu bez konieczności przeprowadzania wyborów. Nowy rząd jednak musiałby mieć poparcie szerokiej koalicji, złożonej z PO, SLD, Samoobrony, PSL i jeszcze kogoś - bo prezydent Kaczyński zapowiedział, ze będzie wetował każdą ustawę przyjętą przez koalicję tworzącą nowy rząd.
PO, SLD, Samoobrona i PSL miałyby tylko 255 głosów, zaś do odrzucenia weta prezydenta trzeba dysponować większością 3/5, czyli co najmniej 276 głosów. Sytuację ratowałoby wsparcie Ligi Polskich Rodzin, a więc wejście do nowej koalicji LiS-a. LiS w koalicji z SLD? Tego Ben Akiba nie przewidział.
Jeśli Platforma nie zgodzi się przewodniczyć tak egzotycznej koalicji, to nie ma innego wyjścia, jak przedterminowe wybory. Problem jednak w tym, że przy tej samej ordynacji i niewielkiej frekwencji, nowe wybory mogą niczego nie zmienić w parlamentarnym układzie sił. Jedynym ich rezultatem mogłoby być rozciągnięcie kryzysu politycznego na kolejne lata. Z punktu widzenia państw ościennych byłoby to znakomite, ale z punktu widzenia Polski - fatalne.
Gdyby natomiast przed wyborami PiS i PO dokonały zmiany ordynacji wyborczej, wprowadzając 4-mandatowe okręgi - to jeszcze przed wyborami dokonany zostałby de facto podział władzy między te dwie partie. Zarówno z punktu widzenia PiS, jak i PO jest to jakieś wyjście z sytuacji patowej, zwłaszcza, że oznaczałoby ono katastrofę dla ugrupowań konkurencyjnych. Tak czy owak - wszystko zależałoby od Platformy - czy przyjęłaby ofertę PiS-u, czy LiD-u.
Stanisław Michalkiewicz
Stałe komentarze Stanisława Michalkiewicza ukazują się w „Dzienniku Polskim” (Kraków).
Figury retoryczne o. Rydzyka
Wywiad · Rzeczpospolita · 2007-07-27 | www.michalkiewicz.pl
Słowa ojca Rydzyka można uznać za dopuszczalną krytykę w granicach wolności słowa. Wolność słowa polega również na tym, że cierpliwie musimy wysłuchiwać rzeczy, które nam się nie podobają - mówi związany z Radiem Maryja publicysta w rozmowie z Cezarym Gmyzem.
Rz: Jak pan odebrał list prowincjała redemptorystów ojca Zdzisława Klafki, który wziął w obronę dyrektora Radia Maryja ojca Tadeusza Rydzyka?
Stanisław Michalkiewicz: Niczego innego się nie spodziewałem. To, co ojciec Rydzyk powiedział w nagraniu opublikowanym przez „Wprost”, nie stanowiło przestępstwa. Zarzucano mu zniesławienie pani prezydentowej przez nazwanie jej czarownicą. Owszem, jeżeli wierzy się w czary, można uznać, że miało miejsce zniesławienie. Ale dziś w czary nie wierzymy, więc taki epitet może być najwyżej obraźliwy. By doszło do przestępstwa, ten epitet musiałby zostać użyty w obecności osoby, której dotyczy, lub publicznie. Tak aby obrażający zakładał, że jego słowa dotrą do obrażanego. Tymczasem nawet „Wprost” podaje, że wszystko odbywało się w zamkniętym gronie. W dodatku o. Rydzyk prosił uczestników wykładu, żeby tego nie powtarzali.
- Nawet w zamkniętym gronie takie słowa z ust osoby duchownej są niedopuszczalne. To nie było spotkanie przy piwie, ale wykład akademicki.
- W moim przekonaniu mieliśmy do czynienia z figurą retoryczną. Nie ma też pewności co do kontekstu, gdyż ojciec Klafka twierdzi, że materiały „Wprost” to kompilacja. Zupełnie nieuprawnione jest to, co mówi ekscelencja arcybiskup Józef Życiński, że ojciec Rydzyk zachęcał prezydentową do eutanazji.
- Powiedział: „ty czarownico, sama się pierwsza podstaw...”.
- To są figury retoryczne.
- Stosowne w ustach księdza?
- Nie wiem, jakimi zwrotami powinni posługiwać się księża. Każdy mówi tak, jak chce. Wszelkie próby dyktowania komuś, jakich słów ma używać, na jakie tematy się wypowiadać, a na jakie nie, to ograniczanie wolności słowa.
- Jeżeli słowa ojca Rydzyka nie były przestępstwem, to czym były?
- Można to zakwalifikować jako dopuszczalną krytykę w granicach wolności słowa. A czy te określenia były użyte fortunnie, to już inna sprawa. Jednak wolność słowa polega również na tym, że cierpliwie musimy wysłuchiwać rzeczy, które nam się nie podobają.
- Obraza Marii Kaczyńskiej to niejedyny zarzut. W wypowiedzi ojca Rydzyka pojawiły się też wątki antysemickie.
- Sam bywałem oskarżany o wypowiedzi antysemickie, więc wiem, co to znaczy. Ojciec Rydzyk mówił, że prezydent Kaczyński ulega lobby żydowskiemu. Jeśli to jest krytyka, to odnosi się nie do tego lobby, ale do pana prezydenta - że jest uległy. Trudno to zakwalifikować jako antysemityzm.
- Samo określenie „lobby żydowskie” trąci antysemityzmem.
- Lobby żydowskie istnieje i u nas, i Stanach Zjednoczonych. Nie ma w tym nic wstydliwego, to normalne, że Żydzi tworzą grupy nacisku, czyli właśnie lobby.
- Ojciec Rydzyk twierdzi, że Żydzi chcą od Polski wyciągnąć pieniądze, że będą mówić: „oddaj skafander, oddaj buty”. Ale, jak rozumiem, pan jako liberał jest za zwrotem własności...
- Oczywiście, że tak. Prawo własności jest dla mnie święte i nie ma nic wspólnego z narodowością. Przypomnę, że pan Ron Bałamut, właściciel domu, w którym urodził się Karol Wojtyła, odzyskał swoją kamienicę w Wadowicach. Stało się to na gruncie obecnie obowiązującego prawa. Problemem jest to, że Światowy Kongres Żydów takimi prawami się nie legitymuje, a chce uzyskać od Polski pieniądze. Naprawdę Kongres nikogo nie reprezentuje.
- Najważniejsza żydowska organizacja nikogo nie reprezentuje?
- Nic nie wiadomo, aby ludzie, których reprezentuje Kongres, byli właścicielami lub spadkobiercami właścicieli nieruchomości w Polsce. A w tej sytuacji domaganie się odszkodowań wygląda na próbę wyłudzeń pieniędzy. Nie rozumiem, dlaczego Polska ma płacić za niemieckie zbrodnie.
- Nie widzi pan wątków antysemickich również w takich określeniach ojca Rydzyka jak "mentalność talmudyczna"?
- Talmud jest księgą, której celem - podobnie jak Ewangelii - jest formowanie mentalności ludzkiej. Jeżeli mówimy o mentalności ewangelicznej, możemy też mówić o mentalności talmudycznej. Chyba że ktoś uznaje Talmud za księgę złowrogą, w takim razie mogłaby być obraza. Ale ja tak nie uważam.
- Ojciec Rydzyk tego sformułowania użył w sensie pejoratywnym.
- Być może dostrzegł jakieś cechy ujemne w mentalności talmudycznej.
- Z antysemityzmem jest trochę tak jak z pornografią. Ktoś powiedział, że trudno ją zdefiniować, jednak kiedy się ją widzi, wiadomo, co pornografią jest, a co nie. Ja nie mam wątpliwości, że w wypowiedziach ojca Rydzyka pobrzmiewają nuty antysemickie.
- O tym, co jest antysemityzmem, nie decydujemy ani pan, ani ja. Decydują środowiska żydowskie, które mają wpływ na opinię publiczną. Nigdy więc nie wiem, co zostanie uznane za objaw antysemityzmu, a co za dozwoloną krytykę. Byłem kiedyś pytany przez dziennikarza amerykańskiego, czy jestem antysemitą. Odparłem, że w myśl klasycznej definicji, według której antysemitą jest ten, kto uważa, że wszystkiemu winni są Żydzi, nie jestem. Jednak jeśli uznać za antysemityzm każdą krytykę Żydów, istotnie mogę uchodzić za antysemitę, bo zdarzało mi się krytykować niektóre organizacje żydowskie. Dziś antysemitą jest nie ktoś, kto nie lubi Żydów, lecz ten, kogo Żydzi nie lubią.
- Jak pan ocenia polityczne zaangażowanie Radia Maryja? Krytykowali je nawet biskupi.
- Przypomnę, że to arcybiskup Józef Michalik mówił: „niech Żyd głosuje na Żyda, katolik na katolika”. Nie popieram tego, bo ludzie powinni głosować według poglądów politycznych, a nie narodowych czy religijnych. Trzeba wyjaśnić, co Kościół ma na myśli, zachęcając katolików do angażowania się w życie polityczne. Bo angażowanie się w politykę oznacza angażowanie się w popieranie jakiegoś kierunku politycznego i zwalczanie pozostałych.
Rozmawiał Cezary Gmyz
Stanisław Michalkiewicz
Co z IV Rzeczpospolitą?
Komentarz · Polskie Radio (Program I) · 2007-07-27 | www.michalkiewicz.pl
Chyba tylko żałoba narodowa i wyznaczony tempus deliberandi powstrzymały premiera Kaczyńskiego przed ogłoszeniem decyzji o likwidacji koalicji rządowej z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin.
Świadczyły o tym nie tylko wzajemne ultimata, jakie postawili sobie koalicyjni partnerzy, ale również komiczne w swojej wymowie przekomarzania o przywrócenie Witolda Gombrowicza do kanonu lektur szkolnych. Gombrowicz i „Ferdydurke” jako przyczyna kryzysu rządowego a nawet konstytucyjnego? Tego nawet on sam chyba by nie wymyślił, chociaż niewątpliwie taki obrót sprawy niezmiernie by go udelektował.
Pomijając groteskowy wymiar aktualnej fazy przesilenia politycznego, warto zastanowić się nad alternatywą. Mogą nią być przedterminowe wybory, ale czy rzeczywiście? Od dłuższego już czasu frekwencja wyborcza oscyluje wokół 50%, co oznacza, że do głosowania idą rodziny i przyjaciele kandydatów, samorządowcy i ich rodziny oraz topniejące w wyborów na wybory grono fanów poszczególnych partii.
Jeśli również i tym razem frekwencja będzie podobna, to podobny może być też i rezultat. Krótko mówiąc, wybory mogą niczego nie zmienić w parlamentarnym rozkładzie sił, a to oznacza przedłużenie kryzysu politycznego na kolejną, być może również niepełną kadencję.
Sytuacja mogłaby radykalnie się zmienić w przypadku dokonania zmiany ordynacji wyborczej jeszcze przed wyborami. Być może, ze decyzja o zakończeniu koalicji rządowej, jaka skrywa in pectore premier Jarosław Kaczyński, właśnie na takiej przesłance jest oparta.
W takim razie najbardziej prawdopodobne byłoby porozumienie co do zmiany ordynacji między PiS-em i Platformą Obywatelską. Wprowadzenie czteromandatowych okręgów wyborczych oznaczałoby de facto podział władzy między obydwie partie, które mogłyby co cztery lata wymieniać się u steru, raz pod hasłem odsunięcia od władzy „faszystów”, innym razem - „aferałów”.
Takie porozumienie ponad podziałami oznaczałoby jednak koniec złudzeń o budowaniu IV Rzeczypospolitej. PiS przekonał się, że na takie przedsięwzięcie jest politycznie zbyt słaby, a na koalicjantów liczyć nie może. Zresztą - czy hasło IV Rzeczypospolitej było projektem serio, czy też stanowiło tylko elegancką nazwę operacji rozpędzenia grupy trzymającej władzę i zajęcia jej miejsca?
Polityczny kompromis z Platformą, podobny do umowy „okrągłego stołu” z roku 1989, oznaczałby Rzeczpospolitą Trzecią i Pół. Jest to oferta alternatywna wobec oferty przedstawionej Platformie Obywatelskiej przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Zatem po wakacjach parlamentarnych wyjaśni się, w jaką stronę zmierzamy - czy będzie zmiana ordynacji, czy nie.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza jest emitowany w Programie I Polskiego Radia w każdy piątek o godzinie 6.50 i powtarzany w ciągu dnia.
Drobiazgi apokaliptyczne
Komentarz · „Nasz Dziennik” · 2007-07-28 | www.michalkiewicz.pl
Tragedia, jaka spotkała polskich pielgrzymów pod Grenoble we Francji, trochę wyciszyła jazgot politycznych sporów. Nawet jęk zawodu i zgrzytanie zębów, jakim reprezentacja iluminowanej części opinii publicznej przywitała oświadczenie o. Zdzisława Klafki, zostało nieco stłumione ze względu na żałobę narodową, ogłoszoną przez pana prezydenta.
Poszkodowani uczestnicy pielgrzymki oraz ich rodziny zostały otoczone tak troskliwą opieką, że chwilami obawiam się, czy aby nie za troskliwą. Mam na myśli zwłaszcza psychologów, którzy najwyraźniej nie zamierzają przepuścić okazji, żeby udowodnić swoją przydatność. Na szczęście tym razem nie towarzyszą im socjologowie, więc może jakoś da się to wszystko przeżyć.
Gdyby tak podsumować wysiłki publicystów, można by odnieść wrażenie, że winowajcą wszystkich patologii III Rzeczypospolitej jest o. Tadeusz Rydzyk, dyrektor Radia Maryja. Jest to nie tylko trendy, ale i szalenie wygodne w obliczu nieubłaganie nadchodzących wyborów. Nie wiadomo, kto te wybory wygra, a ponieważ „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”, więc najlepiej znaleźć uniwersalnego winowajcę spoza establishmentu.
Wtedy można i wykazać się nieubłaganą pryncypialnością, i nie narazić się nikomu, kto już jutro może objąć władzę i swoim krytykom pokazać ruski miesiąc. W koszmarnych czasach PRL-u ostatnią deskę ratunku stanowili kelnerzy, albo inni serwiranci, o czym wspomina Gałczyński: „i paszkwil rąbnął na pewną pralnię, że w pralni było niekulturalnie i że go znieważono”.
Dzisiaj każda panienka płci obojga nie tylko jednym susem może znaleźć się na poziomie, ale nawet zostać autorytetem moralnym, jeśli tylko przyłączy się do stadnego ujadania. Co tu dużo mówić - postęp jest niesamowity, chociaż zasada taka sama.
W oczekiwaniu tedy na decyzję anonsującą wybory parlamentarne, a wraz z nimi - również prawdopodobny koniec politycznego projektu IV Rzeczypospolitej, nie tylko żegnamy się z ostatnimi złudzeniami, ale próbujemy koncentrować się na sprawach drobnych („ale są jeszcze sprawy drobne” - przypominał Gałczyński).
Akurat próbowałem wykupić w aptece porcję lekarstw, jakie muszę zażywać w związku z przebytym zawałem, kiedy okazało się, że nic z tego nie będzie, bowiem recepta moja nie była opatrzona numerem mego PESEL-u. Pokazałem dowód osobisty, gdzie numer ten był wydrukowany, ale pani magister rozłożyła ręce w geście bezradności - ona żadnych dopisków na recepcie uczynić nie może, bo byłoby to przestępstwo.
Gdybym poprosił kogoś z CBA, to co innego, bo im wszystko wolno, ale jej prawo farmaceutyczne surowo tego zabrania. - No to ja sam wpiszę; w końcu to przecież mój PESEL - zaproponowałem. - Proszę o długopis.
- Co to, to nie - odparła pani magister, spoglądając na mnie, jakbym był policyjnym czy nawet bezpieczniackim prowokatorem. - Nie będę panu pomagała w przestępstwie. - To wie pani, co zrobię - nagle olśniła mnie myśl szczęśliwa - teraz wyjdę z apteki, schowam się do bramy, tam wpiszę PESEL, wrócę i wtedy pani, która przecież niczego nie widziała, sprzeda mi lekarstwa, jak gdyby nigdy nic. A? - W żadnym wypadku - oświadczyła stanowczo pani magister, spoglądając po oczekujących klientach, których twarze zdradzały żywe zainteresowanie. - Ja na pewno panu nie sprzedam.
W tym momencie przypomniała mi się Apokalipsa św. Jana, w której Apostoł wspomina, że „nikt nie może kupić ni sprzedać, kto nie ma znamienia imienia Bestii lub liczby jej imienia...” Czyżby PESEL...? A to ci dopiero historia! Jakież znaczenie mogą w tej sytuacji mieć wybory do Sejmu, który przecież, bez względu na to, kto stworzy w nim większość, nie ośmieli się znieść PESEL-u i związanych z nim niby drobnych, a przecież apokaliptycznych konsekwencji?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.
Wesoły oberek i nirwana - czy wojna?
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2007-07-30 | www.michalkiewicz.pl
Wprawdzie tempus deliberandi wyznaczony przez premiera Kaczyńskiego swoim koalicyjnym partnerom na udzielenie odpowiedzi na ultymatywny katalog „warunków dobrego rządzenia” upływa dopiero 27 lipca, więc w chwili gdy piszę ten komentarz, oficjalnie nic jeszcze nie wiadomo, ale wiele wskazuje na to, że i ta faza kryzysu w koalicji zakończy się wesołym oberkiem.
Warunki dobrego rządzenia zawierają katalog dość oczywistych zobowiązań do lojalności wobec największego partnera koalicyjnego, jakim jest PiS, no i oczywiście - wobec rządu jako takiego. Wśród tych warunków oczywistych ukryty został najważniejszy - żeby żaden z uczestników koalicji nie poparł w Sejmie wniosku o powołanie komisji śledczej do zbadania legalności poczynań Centralnego Biura Antykorupcyjnego w sprawie tzw. „afery gruntowej”, która postawiła „w kręgu podejrzeń” Andrzeja Leppera i spowodowała jego dymisję.
Wydaje się bowiem, że niezależnie od tego, iż wszczęcie przez Sejm śledztwa przeciwko CBA mogłoby doprowadzić do całkowitego sparaliżowania jego pracy, że umożliwiłoby posłom Samoobrony, a więc również panu Andrzejowi, wgląd w to, co właściwie CBA podsłuchało z jego rozmów z panem Rybą i czy jest bezpiecznie, czy nie - śledztwo sejmowe mogłoby doprowadzić do postawienia zarzutów jeśli nie samemu Mariuszowi Kamińskiemu, szefowi CBA, to przynajmniej osobom kierującym przygotowaniem „afery gruntowej”.
Jak wiemy, przygotowania te objęły również fałszowanie dokumentów urzędowych, podrabianie urzędowych pieczęci i podpisów autentycznych urzędników administracji rządowej i samorządowej. Pan Kamiński, a także występujący w obecności pana min. Ziobry na konferencji prasowej prokurator Prokuratury Krajowej utrzymywali, ze funkcjonariusze CBA działali w granicach prawa, bo takie uprawnienia daje im art. 24 ustawy o CBA.
Problem wszelako polega na tym, ze w myśl wspomnianego artykułu funkcjonariusze CBA mogą posługiwać się fałszywymi dokumentami uniemożliwiającymi ich identyfikację, podobnie jak identyfikacje środków, jakimi się posługują i że osoby, które takie dokumenty im preparują, nie popełniają przestępstwa. Chodzi, mówiąc krótko, o dokumenty osobiste i np. fałszywe dowody rejestracyjne samochodów.
Nie obejmuje to jednak prawa fałszowania innych urzędowych dokumentów, jak np. wyciągi z ksiąg wieczystych, decyzje lub opinie państwowych lub samorządowych urzędów na podstawie których można nabyć lub utracić różne prawa, np. prawo własności. Zarzuty postawione w wyniku sejmowego śledztwa miałyby zatem solidne podstawy, a to byłoby dla PiS kompromitujące.
Dlatego tez ten wstydliwy listek został ukryty w katalogu „warunków dobrego rządzenia”, które poza tym są prawdopodobnie powtórzeniem zapisów podpisanego niedawno aneksu do umowy koalicyjnej. Wprawdzie obydwaj koalicyjni partnerzy jeszcze do niedawna prezentowali stanowczość właśnie w punkcie dotyczącym komisji śledczej dla CBA, ale w miarę, jak tempus deliberandi się kurczył, słabły również objawy stanowczości.
Już w czwartkowy ranek media przytaczały deklarację Romana Giertycha, ze „nie będzie się upierał” przy komisji śledczej, a nawet Andrzej Lepper jakby się wyciszał, zwłaszcza kiedy klub Samoobrony opuściło dwóch posłów. W takiej sytuacji nie jest wykluczone, ze w ostatniej chwili zostanie obmyślona jakaś formuła umożliwiająca wszystkim wyjście z twarzą, oczywiście dla dobra Polski, bo jakże by inaczej?
Alternatywą dla wesołego oberka jest albo konstruktywne wotum nieufności, albo przyspieszone wybory. Zrywając koalicję PiS oddałby jednak inicjatywę Platformie Obywatelskiej, bo to od jej decyzji zależałoby, czy będzie zmiana rządu bez wyborów, czy też wybory przyspieszone. W pierwszym przypadku PO musiałaby tylko zgodzić się na współdziałanie z Samoobroną, bo bez jej poparcia konstruktywne wotum jest arytmetycznie niemożliwe. W drugim przypadku od Platformy zależałoby, czy przyjmie ofertę PiS, czy ofertę LiD.
Oferta PiS wobec PO mogłaby przybrać postać propozycji wspólnego dokonania przed przyspieszonymi wyborami zmiany ordynacji polegającej na wprowadzeniu okręgów czteromandatowych. Oznaczałoby to de facto podział władzy między PiS i PO, bo tylko te dwa ugrupowania miałyby pewność przebrnięcia przez próg wyborczy, faktycznie znacznie wyższy od formalnych ustawowych 5%.
Pozostałe ugrupowania mogłyby zostać wyeliminowane z Sejmu całkowicie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Taka możliwość sprawia, ze do koalicjantów instynkt samozachowawczy przemawia głosem gromowym, co oczywiście sprzyja wesołemu oberkowi.
Oferta LiD jest znacznie mniej atrakcyjna, bo oznacza przeprowadzenie przedterminowych wyborów przy istniejącej ordynacji, a to może przynieść powtórzenie obecnego rozkładu sił w Sejmie, co skazuje PO albo na uzależnienie od SLD i Bóg wie kogo jeszcze w koalicji rządowej, albo na opozycyjny czyściec. Wszystko jednak wskazuje na to, ze najbardziej prawdopodobny będzie wesoły oberek, po którym życie polityczne pogrąży się w nirwanie, aż do 22 sierpnia, kiedy to skończą się wakacje parlamentarne.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
„Warianty na rozwiązania”
Artykuł · „Nasz Dziennik” · 2007-07-31 | www.michalkiewicz.pl
Kiedy już mogło się wydawać, że za polskiego króla mamy jakiegoś „Kija-Kijowicza”, któremu każdy może wejść na głowę, kiedy Andrzej Lepper odgrażał się, że Samoobrona „wyjdzie z koalicji”, jeśli tylko premier spróbuje usunąć cztery pielęgniarki siedzące w jego Kancelarii w charakterze „przetrzymywanych” - okazało się, że za tym safandulstwem ukrywały się intensywne przygotowania do cięcia po skrzydłach.
Z jednej strony CBA zaaranżowało operację antykorupcyjną, która doprowadziłaby do spektakularnego zatrzymania wicepremiera Leppera. Z drugiej - dwa niezależne, ale jak się wydaje - zaprzyjaźnione z rządem tygodniki: „Gazeta Polska” i „Wprost”, zaatakowały ojca Tadeusza Rydzyka i Radio Maryja.
Na skutek dyskretnej interwencji tajemniczego nieznajomego wicepremier Lepper uniknął zasadzki. Zamiast szybkiej pacyfikacji Samoobrony, po której przyszłaby kolej na LPR, kryzys w koalicji nabrał cech przewlekłych. Partnerzy PiS skonsolidowali się w „nową partię”, zachowując „dotychczasowe struktury i tożsamość”.
Na takie dictum pan premier przedstawił im ultymatywne „warunki dobrego rządzenia”, wśród których ukryty był najważniejszy, w postaci odstąpienia od pomysłu komisji śledczej w sprawie CBA. Nie jest bowiem do końca jasne, czy CBA miało prawo fałszować dokumenty, które sfałszowało, więc sejmowa komisja śledcza stwarza pewne ryzyko. Z drugiej jednak strony pan Andrzej Lepper nie jest do końca pewien, czy CBA czegoś ważnego jednak nie podsłuchało, co wytwarza sytuację patową.
Premier, wykorzystując konstytucyjne uprawnienia, tarza swoich koalicyjnych partnerów w smole i pierzu, licząc na wywołanie ostrego kryzysu przywództwa w ich ugrupowaniach. Zapewne nie bez powodu sądzi, że potężny głos instynktu samozachowawczego nakazałby osieroconym posłom popierać rząd nie domagając się w zamian niczego specjalnego, co pozwoliłoby PiS-owi rozeprzeć się wygodnie na swojej części politycznej sceny.
Dzięki przytomności umysłu zwierzchności zakonu redemptorystów nie udała się też operacja spacyfikowania Radia Maryja. Wprawdzie obydwa niezależne tygodniki nadal realizują zlecenie, ale premier Kaczyński oczekuje od o. Rydzyka już tylko „pluralizmu”, co w przełożeniu na język ludzki oznacza powstrzymanie się od popierania LiS-a, który w tej retoryce występuje pod określeniem „przedsięwzięcia marginalnego”.
Dlaczego pan premier Kaczyński zdecydował się na cięcie po skrzydłach? Rysuje się kilka możliwości, kilka, jak mawiał Lech Wałęsa - „wariantów na rozwiązania”. Niewątpliwą przyczyną była potrzeba zdynamizowania sytuacji politycznej, uchwycenia władzy twardą ręką w perspektywie zapowiadanych przez opozycję i związki zawodowe jesiennych protestów.
Niezbędnym wstępem było z jednej strony spacyfikowanie koalicyjnych partnerów, a z drugiej - Radia Maryja, które w roku 2005 udowodniło, że jest zdolne do zrobienia politycznej niespodzianki. Ta operacja odbywa się jednak na krawędzi ryzyka załamania koalicji rządowej, z czego pan premier musi zdawać sobie sprawę, chyba, że wie coś, czego my nawet się nie domyślamy.
Jeśli jednak niczego takiego nie ma, to w takim razie premier musi mieć plan również na taką ewentualność. Pewne światło rzucają pogłoski o możliwej zmianie ordynacji wyborczej, polegającej na utworzeniu okręgów czteromandatowych.
Taka zmiana w aktualnej sytuacji oznaczałaby podział władzy między PiS i Platformę Obywatelską, które co cztery lata rotacyjnie wymieniałyby się u steru. W takiej sytuacji zarówno cięcie po skrzydłach, jak i obecne stosowanie prób niszczących wobec koalicjantów, staje się całkowicie zrozumiałe.
W kontekście międzynarodowym oznaczałoby to również przygotowanie politycznego gruntu pod bezkonfliktowe przyjęcie przez Polskę unijnego „traktatu reformującego”. Warto zwrócić uwagę, że pan premier przy jakiejś okazji powiedział niedawno, że nie jest on „zagrożony”.
W takim wariancie bieg wypadków zależy od tego, na co zdecyduje się Platforma Obywatelska; czy przyjmie ofertę PiS, czy też ofertę Aleksandra Kwaśniewskiego. Oferta PiS wydaje się być dla PO bardziej atrakcyjna, zwłaszcza jeśli PiS-owi uda się rozszerzyć zaplanowaną pacyfikację również na SLD, bo nie zmusza jej do żadnych kłopotliwych uwikłań.
Jest jednak jeszcze wariant mniej wyrafinowany - że pan premier Kaczyński przekonał się, iż projekt IV Rzeczypospolitej, nawet rozumiany tylko jako rozpędzenie grupy trzymającej władzę i zajęcie jej miejsca, przekracza możliwości i siły PiS.
Że w tej sytuacji nie wie, co robić dalej i tylko próbuje umiejętnie wyreżyserować własny upadek w taki sposób, by opinia publiczna mogła odnieść wrażenie, że wcale się nie przeintrygował, tylko upadł pod ciosami potężnych wrogów. Wywołanie takiego wrażenia dawałoby nadzieję na podniesienie się w przyszłości z upadku i powrót do gry, zapewne pod jakąś inną, jeszcze nie zużytą nazwą.
Stanisław Michalkiewicz
„Der ewige Priester Süss”
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 2007-07-31 | www.michalkiewicz.pl
Czyli „Wieczny ksiądz Süss” - takim tytułem mógłby zostać opatrzony - i kto wie, czy nie zostanie - film, który pewnie wkrótce nakręci jakaś wytwórnia związana ideowo z „Gazetą Wyborczą”, a kapitałowo - ze spółką „Agora”. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że na mieście krążą wieści, iż wkrótce prezesem „Agory” na miejsce pani Wandy Rapaczyńskiej zostanie pan Sowa, który podobno zamierza zwrócić większą uwagę na pozaprasowe środki oddziaływania.
Ta zmiana może oznaczać, że jacyś baaaardzo poważni kupcy postanowili doprowadzić do pojednania Lwa Rywina z Adamem Michnikiem, zakończyć gorszącą kłótnię i połączyć poróżnione domy. Kto wie, czy wspomniany na wstępie film nie byłby znakomitym symbolem nowego początku?
Przed tygodniem Rada Etyki Mediów, a więc grono autorytetów namaszczonych przez wydawców gazet oraz właścicieli rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych, zaprotestowała przeciwko obecności na stronie internetowej YouTube niemieckich, to znaczy - pardon - jakich tam „niemieckich”; oczywiście nazistowskich filmów propagandowych, jak np. „Feldzug in Polen”, przedstawiający w odpowiedni naświetleniu przyczyny i przebieg wojny niemiecko-, tzn. pardon - jakiej tam „niemiecko-” - oczywiście wojny nazistowsko-polskiej w 1939 roku oraz filmów „Der ewige Jude” („Wieczny Żyd”) oraz „Jud Süss” („Żyd Süss”). Zaprotestował też pan dr Marek Edelman.
Z punktu widzenia celu, jakiemu miały służyć, filmy te zrobione są profesjonalnie. „Feldzug in Polen” może wywołać u widza przekonanie, że Niemcy (tu już nie jesteśmy pewni - czy Niemcy, czy tylko „naziści”) byli ofiarami prześladowań ze strony Polaków , których aroganckie zadufanie zostało wreszcie obnażone i skarcone przez zagniewany naród niemiecki, tzn. pardon - jaki tam „niemiecki” gdzieżby tam naród niemiecki mógł się na kogoś gniewać, a tym bardziej - karcić go - więc oczywiście naród „nazistowski”.
Podobnie „Wieczny Zyd” i „Żyd Süss” mogły wzbudzić u widza poczucie nieufności wobec Żydów, poczucie zagrożenia ich ekspansją i wreszcie - poczucie fizycznego wstrętu. Większość ludzi bowiem bardzo łatwo przyjmuje do wiadomości to, co ogląda „na własne oczy” i stąd dzisiaj taka walka o kontrolę nad przemysłem rozrywkowym, którego głównym narzędziem jest kino i telewizja. Warto przy tym wiedzieć, że potępiającym „nazistowskie” produkcje propagandowe niekoniecznie musi chodzić o moralność i prawdę; często chodzi im tylko o monopol na publiczne głoszenie identycznej propagandy, tylko w odwrotną stronę.
I tak właśnie, za sprawą jakiegoś niesłychanego przypadku, kiedy to Rada Etyki Mediów wraz z panem drem Edelmanem protestowali przeciwko filmom na YouTube, akurat w żydowskiej gazecie dla Polaków, czyli „Gazecie Wyborczej” ukazała się publikacja „Wiersze Tadeusza Rydzyka”, przygotowana przez panią Annę Barańczakową małżonkę „słynnego poety”.
Wydrukowane przez „Wprost” wypowiedzi o. Rydzyka pani Barańczakowa przepisała w formie wierszy, zebrała w tomik zatytułowany „Nie mam tego wyssanego z palca”. Ciekawa rzecz, że przypomina to do złudzenia wiersze Stanisława Barańczaka, więc trudno się dziwić, że „badaczka literatury” - jak Barańczakową przedstawia „Gazeta Wyborcza” - od razu się zorientowała, że to da się przerobić na poezję. Czyżby w ten sam sposób pomagała również mężowi?
Zgodnie z dyrektywą Lenina o „organizatorskiej” funkcji prasy, „GW” od razu zorganizowała „Wieczór poezji Ojca Dyrektora” z udziałem Małgorzaty Braunek. Katarzyny Kwiatkowskiej, Krzysztofa Materny, Piotra Zelta, Michała Ogórka i Mariusza Szczygła, którzy przed kamerami recytowali, a całość ukaże się wkrótce w „Zeszytach Literackich”, redagowanych przez pułkownikównę KBW Barbarę Toruńczyk, której ojciec Henryk eksterminował „reakcyjny kler” jeszcze przed wojną, w Hiszpanii.
Ale to jeszcze nic w porównaniu z inna publikacją w „Gazecie Wyborczej”, gdzie pani Bożena Aksamit (czy aby nie z „korzeniami”?) oraz pan Piotr Głuchowski „podpowiadają” scenariusz do filmu, jaki ks. Henryk Jankowski nakręciłby do spółki z Melem Gibsonem pod tytułem „Podwójne życie ks. prałata”.
Najwyraźniej Sanhedryn nie może Gibsonowi wybaczyć nakręcenia „Pasji”, a delegatura Sanhedrynu na Polskę musi podobnym uczuciem pałać do ks. Jankowskiego, skoro „podpowiadacze” scenariusza podpowiadają mu również rodowód: „mamusia miała wejścia nawet na gestapo”. Proszę, proszę!... To już do tego doszło, że zajmujemy się również „mamusiami”?
Nieomylny to znak, że właściwie można by już nakręcić film propagandowy o tematyce zbiorczej, pod tytułem, dajmy na to „Der ewige Priester Süss”, który mógłby być puszczany na przykład na Onet.pl. W takim razie płomienny protest pana dra Marka Edelmana staje się całkowicie zrozumiały - jakże można tolerować konkurencję w obliczu przedsięwzięć tak szeroko zakrojonych i tak ambitnych? Protest Rady Etyki Mediów pokazuje, że autorytety też już wiedzą, z jakiego klucza wypada im szczebiotać.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.