Artykuły pierwszej potrzeby Antoni Słonimski


Antoni Słonimski

Artykuły pierwszej potrzeby

Notatki i uwagi 1951-1958

Wydanie polskie: 1959

Literatura w podręcznikach szkolnych

Liczne artykuły dyskusyjne, które ukazały się na łamach „Życia Warszawy” i artykuł Karsta zamieszczony w „Przeglšdzie Kulturalnym” poruszyły opinie i oœmieliły do dalszych wypowiedzi tych wszystkich, którym nieobojętny jest stan naszej kultury i naszego piœmiennictwa. Nie trzeba bowiem zapominać, że studenci polonistyki to przyszli nauczyciele i krytycy literaccy. Schematyzm niewštpliwie jest zjawiskiem groŸnym, ale czytelnik ma drogę ucieczki, zniechęcony do literatury współczesnej może sięgnšć do klasyków. Gdy krytykuje się naszš współczesnš prozę czy poezję, niemałš pociechš jest myœl, że po raz pierwszy w dziejach naszego kraju szerokie masy majš dostęp do wielkiej literatury œwiatowej.

Inaczej rzecz się ma z absolwentami i studentami polonistyki. Lękać się należy, iż ci potępieńcy wcišgnięci w piekielne kręgi krytyki literackiej, w owo „literaturoznawstwo”, które łšczy brzydkš nazwę z takšż treœciš, puszczeni na tš jednotorowš drogę żelaznš, kręcić się będš od stacji Wulgaryzmy Wielkie do stacji Nuda Dolna.

Student polonistyki przychodzi na uniwersytet z pewnym zasobem wiedzy nabytej w szkole œredniej. Wsiada do tego pocišgu z bagażem niewielkim, ale doœć osobliwym. Zainteresowany zawartoœciš tego bagażu kupiłem sobie parę podręczników szkolnych. Oto leży przede mnš Zarys literatury polskiej cz. II, obejmujšca lata 1918-1950. Jest to już drugie wydanie, którego nakład sięga siedemdziesięciu tysięcy egzemplarzy. Aprobata została przedłużona pismem Ministerstwa Oœwiaty na rok szkolny 1953/54. Jest to jedyny i obowišzujšcy podręcznik omawiajšcy dwudziestolecie i literaturę współczesnš. To już nie takie czy inne czytanki dla dzieci, ale podręcznik maturalny. Warto więc nieco dokładniej przyjrzeć się metodzie, argumentacji i formie stylistycznej tego Zarysu literatury polskiej.

Na stronie pištej znajdujemy zdanie: „Drugim kierunkiem zabłškanej w irracjonalizmie myœli burżuazyjnej był fideizm.” Podręcznik opatrzony jest licznymi przypisami i objaœnieniami. Słowo fideizm nie jest opatrzone żadnym objaœnieniem. Widocznie autorzy podręcznika rezerwujš sobie przypisy i objaœnienia na okazje poważniejsze. Istotnie na stronie sto szeœćdziesištej trzeciej znajdujemy przy nazwisku Sherlock Holmes objaœnienie: „Sławny detektyw angielski.” Stosujšc konsekwentnie podobnš metodę objaœnień trzeba by nazwać Pana Tadeusza sławnym porucznikiem legionów.

Dowiadujemy się również prawdy niezwykłej o Tuwimie. Otóż okazuje się, że...pierwsze tomiki poetyckie Juliana Tuwima... stanowiš wczesny okres twórczoœci poety”. Widocznie u innych poetów pierwsze tomiki stanowiš póŸniejszy okres ich twórczoœci.

Na stronie jedenastej znajdujemy niezupełnie potrzebnš, ale za to zupełnie fałszywš historię nieprzyznania nagrody Nobla Stefanowi Żeromskiemu. Po stwierdzeniu, że w roku 1922 Żeromski „zyskał już sławę międzynarodowš”, co mija się z prawdš, bo niestety Żeromski nigdy tej sławy nie osišgnšł, następuje doœć oryginalna charakterystyka burżuazji europejskiej tego okresu. Podręcznik mówi o Żeromskim: „...w r. 1922 mógł otrzymać nagrodę Nobla, gdyż opinia publiczna szwedzka była do tego przygotowana. Jednakże niechęć sfer burżuazyjnych uniemożliwiła pisarzowi uzyskanie nagrody.” Czyżby to znaczyło, że opinia szwedzka nie była burżuazyjna, czy może były wtedy dwie burżuazje, jedna dobra szwedzka, a druga niedobra polska? Rozumiałbym to rozróżnienie, gdyby chodziło o żyletki. Po co to wszystko zostało napisane?

Ten drobny przykład pokazuje, jak autorzy Zarysu literatury polskiej zbywajš byle frazesem sprawy wymagajšce znajomoœci przedmiotu. Jest to niemal zasadš. Dowiadujemy się więc, że „Skamander” powstał „głównie dla obrony interesów zawodowych paru poczštkujšcych poetów – rówieœników”. Interesy zawodowe poczštkujšcych poetów w roku 1920 musiały być bardzo poważne, jeœli dla obrony tych intratnych interesów warto było zakładać pismo! Na stronie trzydziestej ósmej dowiaduję się o sobie, że byłem dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Londynie i wróciłem na stałe do kraju... „po zlikwidowaniu tej polskiej placówki kulturalnej przez rzšd angielski”. Otóż rzšd angielski nie zlikwidował tej placówki, bo Instytut istnieje nadal. Dowiedzieliœmy się więc, że w Londynie istnieje sławny detektyw Sherlock Holmes, ale nie istnieje Instytut Kultury Polskiej, a przecież nie trzeba było Sherlocka Holmesa, aby sprawdzić stan faktyczny.

Można powiedzieć, że sš to wszystko drobne usterki, łatwe do poprawienia, i że te braki okupione sš pewnie trafnš analizš literatury współczesnej i sumiennym doborem tekstów. Byłoby to twierdzenie lekkomyœlne. Ze stu stron tekstu krytycznego poœwięcono około dwudziestu stron Broniewskiemu, ale tylko jednš linijkę druku Mieczysławowi Jastrunowi, aby nas poinformować, że jest on autorem powieœci o Mickiewiczu. Przy omawianiu dwudziestolecia nie starczyło miejsca na wymienienie choćby z nazwiska Leœmiana, Pawlikowskiej, Zegadłowicza czy Parandowskiego. W rozdziałach poœwięconych literaturze Polski Ludowej pominięto całkowicie Adolfa Rudnickiego i Mariana Brandysa. Tak popularny poeta, jak Gałczyński, nie jest nawet wspomniany z nazwiska. Uczeń klasy jedenastej nie znajdzie nawet najkrótszej charakterystyki twórczoœci Jarosława Iwaszkiewicza czy Jerzego Andrzejewskiego.

Próżno szukalibyœmy jakiejœ informacji o autorze najpopularniejszej ksišżki powojennego dziesięciolecia. Igor Newerly nie jest nawet wspomniany. Oczywiœcie autorzy podręcznika mogš się tłumaczyć, że gdy opracowywano podręcznik, Newerly nie dostał jeszcze nagrody państwowej. Ale proszę zauważyć, że nowe wydanie Zarysu literatury polskiej w nakładzie siedemdziesięciu tysięcy podpisano do druku w lutym 1953 r. Cóż to znaczy? Znaczy to, że ani autorzy podręcznika, ani Ministerstwo Oœwiaty nie uważało za stosowne sprawdzić, co zostało do druku podpisane i jaka jest aktualna wartoœć jedynego podręcznika omawiajšcego literaturę Polski Ludowej.

Czy to jest wszystko, co szkoła daje uczniom w zakresie literatury współczesnej? Nie. Maturzysta ma jeszcze znane mu z klasy ósmej Wypisy polskie. Jest to gruby tom obejmujšcy okres od pozytywizmu do dnia dzisiejszego. Wypisy polskie idš już w trzecim wydaniu. Nakład trzeciego wydania wynosi sto osiemdziesišt tysięcy. Pod względem stylistycznym Wypisy polskie lepsze sš od Zarysu literatury z tej prostej przyczyny, że nie ma tam w ogóle żadnego tekstu redakcyjnego. Autorzy ograniczyli się do wyboru autorów charakterystycznych w ich mniemaniu dla okresu ostatniego siedemdziesięciolecia. Nie umiem sobie wytłumaczyć, jak spółka autorska redagujšc Wypisy polskie mogła pominšć takich poetów i pisarzy tego okresu, jak Stanisław Wyspiański, Wacław Berent czy Boy Żeleński. Nie wiem, jakie względy nakazały pomieœcić tam wiersze Urgacza, a pominšć Marię Dšbrowskš i Juliana Tuwima. Czemu znalazły się tam dwa wiersze Woroszylskiego, ale tylko jeden króciutki fragment Stefana Żeromskiego.

Być może chór autorów Wypisów polskich odpowie mi, że nie tylko ważny jest wybór pisarzy tego okresu, ale i problematyka utworów. Mam jednak poważne wštpliwoœci co do znaczenia złych wierszy na tematy choćby najbardziej ze względów politycznych wskazane.

Jedyny wiersz Staffa pomieszczono w dziale „Rozkład kultury burżuazyjnej”. Jest to wiersz „O szyby deszcz dzwoni jesienny”. Widać chodziło o pokazanie, że rozkład burżuazji odbywał się w czasie deszczu.

Nie chodzi mi o mnożenie przykładów tego rodzaju, bo nie ma w nich niczego rozweselajšcego. Jest to bardzo smutna i przykra sprawa, że niewštpliwe błędy popełnione przez autorów Wypisów polskich i Zarysu literatury polskiej nie zwróciły dotšd niczyjej uwagi, że podręczniki te z roku na rok zostajš przez Ministerstwo Oœwiaty akceptowane bez zmian. Alarmujšcym faktem jest, że w tej tak ważnej dla kultury polskiej dziedzinie nie poprawa następuje, ale wyraŸne pogorszenie. Podręcznik Wyki, Libery i Jakubowskiego mimo takich czy innych zastrzeżeń spełnia swoje zadanie. Gdy jednak przychodzi do omawiania okresów tak ważnych, jak dwudziestolecie i literatura Polski Ludowej, daje się do ršk uczniom klas ostatnich wypisy i podręczniki złe, niechlujne – to znaczy politycznie szkodliwe.

Sprawa jest nie tylko pilna, ale trudna i poważna. Można poprawić błędy stylistyczne, można sprostować nieœcisłe informacje, można dać sprawiedliwszy i zgodny z tradycjš naszego piœmiennictwa wybór autorów w wypisach szkolnych.

Te przykłady brakoróbstwa nie wynikajš tylko z przypadku. Trzeba odważnie sięgnšć do przyczyn, które powodujš wulgaryzację podobnego traktowania piœmiennictwa. Nie należy jednak popadać w przesadny pesymizm. Realizm i humanizm obroniš się i przetrwajš, ale jest naszym obowišzkiem dbać, aby niekompetencja, lekkomyœlnoœć i prymitywizm nie zaciemniały istotnej treœci tych dwu pięknych idei naszej epoki.

Recenzja z ksišżki telefonicznej

Pierwszš ksišżkš, którš przeczytałem po moim powrocie do kraju, było spore, dwustustronicowe dziełko pt. Spis telefonów warszawskiego okręgu poczty i telekomunikacji.

Nie pusta ciekawoœć skłoniła mnie do tego czynu. Przeczytałem całš ksišżkę telefonicznš z takš uwagš i sumiennoœciš, na jakš nie umiałbym zdobyć się czytajšc jakikolwiek inny polski utwór współczesny. Czytałem to dzieło nocš, przy blasku œwiecy, gdyż powodem bezpoœrednim tej lektury było zepsucie się œwiatła elektrycznego w moim mieszkaniu.

Cóż prostszego niż w podobnej sytuacji zatelefonować do pogotowia elektrycznego? Trzeba oczywiœcie szukać numeru albo na „Pogotowie Elektryczne”, albo na „Elektryczne Pogotowie”. Przerzucałem beztrosko stronice ksišżki telefonicznej, aż powoli owładnšł mnš nerwowy niepokój. Ani na „P”, ani na „E” upragnionego numeru nie znalazłem. A może na „Zepsute œwiatło”, albo „Œwiatło uszkodzone?” Nie ma. Może na „Uszkodzenie pršdu” albo na.,Pršdu uszkodzenie”? Nie ma. A może w ogóle nie ma Pogotowia Elektrycznego? Jest, bo tak mi powiedział dozorca domu, a ja dozorcom domów wierzę. Wreszcie wpadłem na trop; zaczšłem szukać na „SiedŸ w ciemnoœci” i znalazłem. Co prawda nie na „SiedŸ”, ale na „Sieć”. Pragnę się z wami podzielić tym odkryciem. Jeœli zepsuje się wam œwiatło, telefonujecie, oczywiœcie bezskutecznie (bo Pogotowie Elektryczne prywatnych ludzi nie obsługuje), pod „Sieć Elektryczna”.

Zaintrygowany tš niezwykłš przejrzystoœciš układu ksišżki telefonicznej zabrałem się do metodycznej lektury tego dziełka.

Już na stronie trzeciej zastanowiła mnie uwaga: „Abonenci, których nazwa po ukazaniu się spisu telefonów zmieniła się wskutek zmian wewnętrzno-organizacyjnych...” Cóż by to znaczyć mogło? Czyżby to znaczyło, że abonenta, którego nazywaliœmy dyrekcjš, obecnie wobec zmian wewnętrzno-organizacyjnych należy nazywać centralnym zarzšdem? Albo przeciwnie. A może chodzi o wewnętrzno-organizacyjne zmiany w życiu małżeńskim abonenta? Sš to jednak sprawy doœć błahe. Również nie ma większego znaczenia, że pod telefonem redakcji „Nowej Kultury” odzywa się redakcja „Muchy”. Sš to pewnie jakieœ złoœliwoœci wewnętrzne dyrekcji „Czytelnika”.

Poważniejsze wštpliwoœci budzi już przepis używania aparatu telefonicznego. Obliczyłem, że do manipulacji, które tam sš zalecone, trzeba mieć po osiem palców u każdej ręki. Dopiero jednak po przeczytaniu uwagi na stronie czwartej popadłem w głębszš zadumę. Oto jej brzmienie: „Przy oczekiwaniu na sygnał zgłoszenia się stacji należy słuchawkę trzymać przy uchu, a nie odkładać na bok, gdyż absorbuje to nadmiernie organa połšczeniowe, utrudniajšc otrzymanie sygnału przez innych abonentów.” Nie wiem, o czyich organach połšczeniowych tu mowa i jest dla mnie zupełnš tajemnicš, skšd stacja wie, czy ja trzymam słuchawkę przy uchu czy na boku. Czyżby aparaty telefoniczne były jednoczeœnie aparatami telewizyjnymi, przez które dyrekcja telefonów sprawdza zachowanie się każdego abonenta?

Jeœli tak jest, to i my mamy prawo kontrolować Dyrekcję Telefonów, zwłaszcza że na okładce Spisu telefonów pomieszczono pięknš polszczyznš napisane zawiadomienie, iż „wydawnictwo prosi ponadto o zgłaszanie w sposób wyżej wskazany uwag krytycznych i wniosków odnoœnie redakcji i układu spisu”.

Wydaje mi się, że trzeba zwracać nieco więcej uwagi na dziwolšgi stylistyczne naszego stylu urzędowego. Czytałem niedawno o przyjaŸni „narodu polsko-chińskiego”. Mam bardzo wiele przyjaŸni dla narodu chińskiego, ale wolałbym nieco mniej chińszczyzny w formularzach, ankietach, drukach urzędowych i ksišżkach telefonicznych.

Wróg domowy

Wróg domowy ma czarnš tubkę i czarny sznur, który się zawsze skręca i jest za krótki. Ma również tarczę. O sposobie używania tej tarczy opatrzonej numerami czytamy w informacjach podanych przez spis telefonów: „Należy czekać na sygnał zgłoszenia się centrali i dopiero potem wykręcać potrzebny numer, nie œpieszšc się, cyfra po cyfrze w tym porzšdku, w jakim jest wydrukowany w spisie telefonów.” Słusznie! Zmiana porzšdku cyfr może przecież dać zupełnie inny, najzupełniej niepożšdany numer. W dalszych instrukcjach umieszczonych w spisie telefonów czytamy: „Przy nakręcaniu numeru palec powinien dochodzić do języczka oporowego, po czym palec wyjmuje się.” Chyba, żeby kto zapomniał języczka oporowego w gębie albo wsadził palec i nie wyjšł.

Sš to wskazówki teoretyczne, w praktyce sprawa telefonowania jest nieco bardziej skomplikowana. Normalnie, gdy zaczynamy nakręcać, sygnał odzywa się, nim dokręcimy do końca. Po parokrotnych próbach dokręcamy numer szczęœliwie, aby przekonać się, że sygnał nie odzywał się w czasie nakręcania, bo w ogóle się nie odzywa. Oczywiœcie, gdy sygnał się odezwie, numer jest zajęty. Gdy numer nie jest zajęty, oznacza to, że nikogo nie ma w domu. Czasem jednak łšczymy się łatwo i szybko, jest sygnał, głos się odzywa, ale nie ten, bo to była pomyłka. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego te inne, fałszywe połšczenia sš tak łatwe, dlaczego nigdy nie sš zajęte, dlaczego ten facet z fałszywego numeru zawsze przesiaduje w domu. Tak wyglšdajš sprawy, gdy my zamierzamy telefonować. Jeszcze gorzej jest, gdy inni telefonujš do nas.

Wróg domowy odzywa się zawsze, gdy siadamy do jedzenia albo przeciwnie. Dwa sš rodzaje telefonów: towarzyskie i z interesem. Towarzyskie rozpoczynajš się zapytaniem: – Co słychać? – Odpowiadam zwykle: – Słychać trzepanie dywanów, słychać, jak gosposia tłuczkiem bije mięso na zrazy albo tnie na stolnicy koperek do zupy pomidorowej, słychać, jak coœ bulgocze i piszczy w rurach od kanalizacji, słychać, jak pod oknem ktoœ oznajmia komuœ innemu, że jego matka oddawała się za pienišdze, słychać srebrny głos sygnaturki z koœcioła Œwiętej Anny. – Jednym słowem, typowe hałasy i odgłosy warszawskiej kamienicy z okolic Krakowskiego Przedmieœcia. Czasem pada inne zapytanie: – Co robicie dzisiaj wieczorem? – (To znaczy, że facet chce przyjœć.) Odpowiadam zwykle: – Dziœ wieczorem nawišzuję do tradycji narodowej, kontaktuję się z masami, przeciwstawiam się imperialistom, walczę o jakoœć. – To zwykle odstrasza najoporniejszych.

Drugi rodzaj telefonów to: – Zaraz będzie mówił dyrektor Iksiński – po czym następuje bardzo długa przerwa, słychać, jak piekielnie zajęty Iksiński kończy rozmowę z kim innym i wreszcie krzyczy: – Halo! – Jest roztargniony, nie może sobie przypomnieć po co i do kogo dzwoni: – Aha, chodzi o to, żebyœcie napisali artykuł na temat tej waszej awantury z Amerykanami w Montrealu, co toœcie ich tak wykpili z tš Mickey Mouse. No i o tych arrasach. Moglibyœcie tam też coœ dać o waszym spotkaniu z Erenburgiem, no i naturalnie coœ przeciw emigracji. Na œrodę. Może być wierszem. – Jak widać, facet nie robi trudnoœci, idzie mi na rękę, zgadza się na taryfę ulgowš, jest tak zgodny, że przyjmie nawet, gdy to wszystko opiszę wierszem. Na takie propozycje odpowiadam zwykle spokojnie i z godnoœciš: – My nie napiszemy. My w ogóle nie piszemy na zamówienie, sprzedajemy tylko gotowy towar. – Jest to oczywiœcie zemsta na Iksińskim, bo Iksiński stale traktuje mnie nie jak prywatnego człowieka, ale jak firmę handlowš albo instytucję użytecznoœci społecznej. Telefonowałem niedawno do Ministerstwa Wielkich Spraw, w którym Iksiński jest dyrektorem wydziału Zatajenia Najważniejszych Informacji.

– Kto mówi? – spytała mnie sekretarka Iksińskiego.

Podałem moje nazwisko.

– Skšd dzwonicie? – spytała sekretarka.

– Z domu – odpowiedziałem skromnie.

– Ale ja się pytam, z jakiej instytucji?

– Z żadnej, po prostu z domu.

– No dobrze, ale gdzie pracujecie? – pytała zniecierpliwiona sekretarka.

– Pracuję na Pegazie – odpowiedziałem również zniecierpliwiony.

– Dlaczego od razu nie mówicie, że pracujecie w Pagecie? Zaraz was połšczę z dyrektorem.

NajgroŸniejszy jest jednak facet, który mnie uważa za Centralę Rybnš. Miałem wczoraj taki telefon:

– Czy to Centrala Rybna?

– Nie – odpowiedziałem. – Omyłka.

Po chwili telefon znów zadzwonił.

– Czy to Centrala Rybna?

– Omyłka – odpowiadam.

– To po co pan podchodzi do telefonu? – krzyczy zniecierpliwiony facet.

To mnie zatkało. Oczywiœcie, wiedzšc, że nie jestem Centralš Rybnš, nie powinienem podchodzić do telefonu.

Stšd morał wynika, że najlepiej w ogóle nie podchodzić do telefonu. Dziewięćdziesišt procent telefonów jest wymierzonych przeciwko nam. Telefon to wróg domowy.

Przeczytałem ten felieton żonie. Powiedziała: – Po coœ to wszystko napisał? Cały dzień siedzisz przy telefonie i cišgle się pytasz, czy nikt nie dzwonił. Teraz rzeczywiœcie nikt do ciebie nie będzie chciał telefonować.

Orfeusz opętany

Wynalazek radia, a zwłaszcza wprowadzenie w użycie głoœników, stworzyło nowš, nie znanš dotšd udrękę. Powstał nowy imperializm, imperializm dŸwiękowy. Grozę powiększa fakt, że jest to imperializm permanentny. Agresor atakuje nas przy jedzeniu, spaniu, pracy i odpoczynku. Zwłaszcza latem w miejscowoœciach wypoczynkowych nieprzyjaciel nie daje nam chwili wytchnienia, zajmuje bazy na korytarzach, w jadalniach, w domach sšsiednich i w naszych własnych pokojach. Od rana do wieczora radio ryczy, syczy, wyje, piszczy, chrypi wrzeszczy, œwiszczy, huczy.

Muzyka stała się najbardziej aroganckš ze sztuk. Jakże dyskretnie i dobrze wychowane wydajš się inne sztuki piękne! Któregoœ dnia, gdy zmęczony muzykš tanecznš dobiegajšcš z dansingu i muzykš symfonicznš przedzierajšcš się przez œcianę od mego sšsiada-melomana zasnšłem wreszcie, przyœnił mi się sen pełen grozy. Oto muzy malarstwa, rzeŸby, architektury i literatury pozazdroœciły muzyce i równej zażšdały nad człowiekiem władzy. Po przebudzeniu, gdy wzišłem rankiem ksišżkę leżšcš na stoliku nocnym i zaczšłem jš czytać, zdarzył się fakt przeraŸliwy i krew w żyłach mrożšcy. Gdy znudzony tš powieœciš współczesnš, która miała dwa lata temu załatwić niezmiernie ważne zagadnienia terenowe, które tymczasem stały się nieważne, i napiętnować pewne sprawy, które tymczasem stały się godne pochwały, próbowałem odłożyć ksišżkę, ksišżka nie dała się zamknšć. Wobec tego spróbowałem zamknšć oczy i oto jakaœ siła obca i nieznana przemocš otworzyła mi powieki. A więc to nie był sen. Musiałem czytać powieœć wbrew mej woli, powieœć napisanš na innym etapie! Co gorsza, nagle, gdy moje prawe oko œledziło dzieje pozytywnego bohatera, pod moje oko lewe zakradł się wiersz. Nie było tam rytmu, rymów i sensu, ale powtarzały się co parę linijek nazwy krajów i słowo „gołšb”, co było oczywistym dowodem, że jest to utwór autora bardzo upolitycznionego. Wiersz i powieœć mieszały się razem, co zresztš nie wpływało na pogorszenie się powieœci ani nie psuło wiersza, a raczej nieco łagodziło sytuację.

Po paru godzinach nagle przyszedł moment ulgi. Ksišżka dała się zamknšć, wiersz znikł z pola mego widzenia. Była to jednak tylko ulga chwilowa, bo oto nagle moje prawe oko wypełniło się wielkim obrazem olejnym o tematyce produkcyjnej. Na podium koloru brukwi stał robotnik w bluzie koloru brukwi i w ręku trzymał papier tego samego koloru co podium. Obok stało paru właœcicieli twarzy koloru marengo w czerwony rzucik oraz przedstawiciel młodzieży koloru brukwi. Jednoczeœnie przed moim okiem lewym ukazała się głowa kobiety o trzech oczach w twarzy ozdobionej kapeluszem, na którym spoczywał oœciotrup œledzia. Nie miałem wštpliwoœci, iż mam przed sobš z prawa obraz profesora G., a z lewa Picassa. Mimo iż oba te kierunki malarskie znajdujš zgodne pomieszczenie w głowach naszych oficjalnych krytyków plastycznych, w mojej głowie pomieœcić się nie mogły.

Zaczšłem krzyczeć z bólu i rozpaczy, ale jęki moje zagłuszało radio, które w tej chwili odezwało się z nowš mocš i wigorem. Była tam teraz i muzyka taneczna, i symfoniczna, i ludowa, jednoczeœnie nadawano audycję literackš, na którš składały się fragmenty wspomnianej już przeze mnie powieœci i wiersz na temat drobiu. Zemdlałem. Gdy ocknšłem się, z ulgš skonstatowałem, że to jednak wszystko było snem. Znikły obrazy, ksišżka dawała się grzecznie zamknšć, tylko radio trwało.

Czyż istotnie nie ma ucieczki przed tš aroganckš muzš, przed tym Orfeuszem opętanym? Istnieje wielka i poważna organizacja, która się nazywa Komitetem Obrońców Pokoju. Ponieważ jestem członkiem tego Komitetu, mam nieœmiałš propozycję, aby nasz Komitet wyłonił mały Podkomitecik Obrońców Pokoju Sypialnego, Pokoju Jadalnego i Pokoju do Pracy przed agresjš muzyki.

A może po prostu Komitet Obrońców Spokoju? Albo Międzynarodowy Komitet do Walki z Radioidiotami?

Odczyt o Mickiewiczu

Pragniemy dziœ zaprezentować jako satyryka ADAMA MICKIEWICZA. Ale proszę nie myœleć, że tu chodzi o jakieœ parodie, bo ostatecznie z każdego tekstu poetyckiego można zrobić zabawny numer satyryczny. Nawet taki posępny utwór jak: Ojciec zadżumionych Słowackiego – może w pewnych warunkach nabrać nieoczekiwanej niefrasobliwoœci. WyobraŸmy sobie na przykład, że Ojca zadżumionych deklamuje staruszek, który nie lubi dzieci i zacierajšc ršczki, mówi z chichotem: „Maleńkie dziecko karmiła mi żona, prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki, cała rodzina dzisiaj pogrzebiona... Tej samej nocy Hafne i Amina umarły leżšc przy sobie...” Albo wyobraŸmy sobie zrzędnego starca, który deklamuje: „Czego chcesz od nas, Panie, za twe hojne dary?”

Ale nie o to chodzi, pragniemy podać oryginalne teksty i prawdziwš interpretację, aby przypomnieć Mickiewicza jako satyryka. Nasza wiedza o Mickiewiczu bardzo się pogłębiła. Nie tak dawno jeszcze temu, przed wojnš, odnaleziono przeszło stuletniš staruszkę, która pamiętała Mickiewicza. – Pamiętam – mówiła – był taki Adaœ Mickiewicz, syn Mikołaja. Tak, tak, był taki w Wilnie, ale potem wyjechał do Kowna i nikt już nigdy o nim nic nie słyszał.

Tak było przed wojnš. Dziœ wszyscy słyszš o Mickiewiczu i dzieła jego naprawdę zabłšdziły pod strzechy. Aby jednak powiedzieć coœ istotnego o naszym wieszczu, zwróciłem się o pomoc do jednego z naszych wybitnych znawców literatury. Profesor bardzo był chętny i powiedział: – Rozumiem, chodzi o coœ lekkiego i przystępnego. Mogę panu powiedzieć parę rzeczy nawet doœć zabawnych. Otóż każdy wie, że akcent zestrojowy nie przeczy naruszaniu œredniówki, bo przecież rytm amfibrachicznotrocheiczny spełnia regułę niezbieżnoœci akcentów, a tymczasem niektórzy nasi teoretycy uważali, że reguła niezbieżnoœci jest warunkowa! A przecież dziecko każde wie, że reguła niezbieżnoœci jest obszerniejsza, bo obejmuje daktyle es duże, dwa małe i es duże, es małe. Przyzna pan, że to doœć zabawne, aby nie poznać się, na czym polega rytm mickiewiczowskiej wersyfikacji tonicznej! – Hmm – powiedziałem. – Co pan powiedział? – spytał profesor. – Nic – powiedziałem. – Uważam, że to rzeczywiœcie bardzo œmieszne. – Panie – powiedział profesor – to jeszcze nic. Powiem panu coœ lepszego. Mickiewicz zastosował instrument sylabotoniczny, ale nie przyłożył go do oœmiozgłoskowca. Niech mi pan teraz powie, jakie z tego musiały wyniknšć konsekwencje? – Hmm – powiedziałem – chyba przykre. – Otóż nic podobnego. Po prostu Mickiewicz przejšł grę kompetentów trocheicznych i trzyakcentowych. Dobre, co? – Powiedziałem, że dobre, bo co miałem powiedzieć, ale przyznajš państwo, że to wszystko było trochę za trocheiczne. Pomyœlałem sobie, że trzeba o Mickiewiczu powiedzieć coœ żywego, prostego, coœ komunikatywnego.

Poradzono mi jakiegoœ instruktora wczasowego, który miewa stale pogadanki kulturalne. Spotkałem jednego w Jastrzębiej Górze. Bardzo sympatyczny chłopak. Spytałem go, czy może coœ takiego wygłosić dla ras. Powiedział: – Mogę. Mogę o Avicennie, o Leonardzie, o Hugo i mogę o Mickiewiczu. – To œwietnie – powiedziałem. – Powie pan tak bez przygotowania? – Mam przygotowane – powiedział. – Wygłosiłem sto czterdzieœci pogadanek oœwiatowych. Mam dwie do wyboru. Pogadanka numer trzy – pięciominutowa pod gołym niebem, albo pogadanka o wieszczu numer osiem – piętnaœcie minut w œwietlicy. – Powiedziałem mu: – Wal pan tę pięciominutówkę pod gołym niebem.

– Dobra – powiedział. – Bacznoœć! Zbiórka! raz, dwa, trzy. Celem pogadanki dzisiejszej jest rozpracowanie realistyczne zagadnienia poezji w ogólnoœci, a wieszcza Adama Mickiewicza w szczególnoœci. Co to jest poezja? Proszę notować. Poezja jest to ustawianie liter pod rzšd w celach prorzšdowych. Jakie sš cele poezji? a) nawišzywanie, b) nastawianie, c) pobudzanie. Jakie sš rodzaje poezji? a) liryczna, b) dramatyczna, c) epidemiczna.

Rzeczony poeta Adam Mickiewicz urodził się w terenie z rocznika siedemnaœcie dziewięćdziesišt osiem, z matki cywila. Po dojœciu do pełnoletnoœci poeta zaczšł cierpieć za ojczyznę i przydzielony został do reprezentacyjnej drużyny trzech wieszczów, czyli trój skoku kultury narodowej. W ostatecznej klasyfikacji zajšł pierwsze miejsce o pierœ przed Juliuszem Słowackim. Trzeci poeta, niejaki Krasiński, odpadł w ćwierćfinale.

Poeta okazał się naszym najwybitniejszym długodystansowcem, pokrywajšc cały etap naszej literatury w rekordowym czasie stylem klasycznym w odróżnieniu od obecnych młodych poetów, którzy w swojej siedzibie na Krakowskim Przedmieœciu uprawiajš krótkodystansowe biegi przez płotki – w stylu dowolnym. Dlaczego nazywamy Mickiewicza wieszczem? Dlatego, że przewidywał. Wieszcz przewidywał między innymi ogonki na poczcie głównej przy ul. Nowogrodzkiej, mówišc:

„Ktokolwiek będzie w nowogrodzkiej stronie, niech klnie i zmówi paciorek.” Przewidział również programy muzyczne Radia Polskiego, mówišc: „Wszystkim się zdawało, że to Wojski gra jeszcze, a to wojsko grało.” Przewidział współczesnš prozę polskš, piszšc: „Stary Brandys trzech synów, tęgich jak sam blondynów...”, oraz proroczym widzeniem przewidział wyniki spotkań naszej reprezentacji piłkarskiej w zaprzyjaŸnionych krajach demokracji ludowych, piszšc: „Nam strzelać nie kazano...” Najważniejszym utworem wieszcza była Oda do młodoœci, w której wieszcz rzucił hasło: „Młodoœci, ty nad poziomy wy-la-tuj!”

To mi powiedział nasz młody instruktor wczasowy.

Wystawa w Royal Academy of Arts

Powiedział kiedyœ Chesterton, że za lat tysišc, gdy jakiœ archeolog odkopie w zburzonym Londynie, wœród gruzów British Museum, słynnego lwa asyryjskiego, powie z uznaniem: Ci Anglicy to jednak byli utalentowani ludzie.

Zwiedzajšc niedawno otwartš wystawš malarstwa w Royal Academy przypomniałem sobie to powiedzenie Chestertona. Gdyby za tysišc lat odnaleziono te obrazy, jakie dałyby one œwiadectwo o dzisiejszej Anglii? Poruszony tš myœlš patrzałem na tę wystawę obrazów, nie szukajšc w niej wartoœci artystycznych, których niewiele bym tam zresztš znalazł, ale szukajšc dokumentów epoki, w której żyjemy.

Badacz przeszłoœci, gdyby miał na podstawie tych obrazów wyrobić sobie pojęcie o życiu i obyczajach brytyjskich z połowy dwudziestego stulecia, doszedłby przede wszystkim do przekonania, że w Anglii w roku 1950 nikt nie pracował. MężczyŸni siedzieli z nogš założonš na nogę, niektórzy, zwłaszcza starsi, przybrani byli w ciężkie metalowe łańcuchy i staroœwieckie peruki. Kobiety nie zakładały nogi na nogę, ale na szyjach miały sznury pereł. Obserwator musiałby skonstatować pewnš rozbieżnoœć w relacji rzeŸbiarzy i malarzy. Według malarzy kobiety w roku 1950 ubierały się w długie powłóczyste suknie. RzeŸbiarze przedstawiali kobiety tego okresu nago, konno i z rozpuszczonymi włosami (Lady Godiva).

Musiałby badacz tych obrazów dojœć do przekonania, że w Anglii 1950 roku nie znano pary, elektrycznoœci ani motorów spalinowych. Wœród tysišca zebranych obrazów ani jeden nie przedstawia parowozu, samolotu czy samochodu.

Jeœli chodzi o żywnoœć tego okresu, to próżno by szukać wœród obrazów Royal Academy soczystych martwych natur holenderskich, pełnych mięsiwa, dziczyzny, dzbanów piwa, ryb i owoców. Nie ma tam ani kawałka mięsa. Motywem sš: jarzyny, kwiaty i jedna ryba. Sšdzšc po tematyce i kolorystyce tych martwych natur należałoby przyjœć do przekonania, że Anglicy tego okresu byli wegetarianami i daltonistami.

Pejzaż angielski nie uległ zmianie od osiemnastego stulecia. Nie ma pól uprawnych, same tylko pastwiska lub ogrody wielkich rezydencji. Uważny badacz znalazłby jednak drobny nowy szczegół.

Postacie ludzkie w pejzażu stojš zwykle w pozycji pochylonej, trzymajšc w ręku małe metalowe motyki osadzone na długich kijach. (Golf?)

Oficjalne malarstwo angielskie nie mówi prawdy o życiu narodu. Nie ma tam obrazów przedstawiajšcych ciężkš pracę robotników stalowni, doków portowych czy kopalni. Artyœci oficjalni poœwięcili się wyłšcznie portretowaniu małej grupy pasożytów społecznych. Jest to, jak gdyby malarz krajobrazu pragnšc odtworzyć las, malował tylko grzyby drzewne czy jemioły nie malujšc drzew. Czy mamy jednak słusznoœć szukajšc w malarstwie œwiadectwa epoki i obyczaju?

Powiedział kiedyœ Stanisław Witkiewicz, że dobrze namalowana głowa kapusty lepszym jest obrazem niż Ÿle namalowana głowa Chrystusa. Nie tyle jest bowiem ważne, co się maluje, ale jak się maluje. Patrzšc pod tym kštem widzenia na wystawę w Royal Academy dojœć musimy do przekonania, że œrodki artystyczne angielskich malarzy oficjalnych sš w zgodzie z czasem i ich przynależnoœciš klasowš. Cechuje to malarstwo konserwatywna tchórzliwoœć w operowaniu formš, œwiatłem i kolorem. Pokutuje tu jeszcze zła epoka malarstwa monachijskiego, która niestety ukształtowała gusta estetyczne ludzi starszego pokolenia burżuazyjnego, ludzi, którzy dziœ narzucajš swe wymagania oficjalnym artystom chętnym zarobku i uznania. Próżno by szukać tu nowych prób czy indywidualnych œrodków interpretowania natury. Nie ma tu malarstwa realistycznego, ale panuje prawie wyłšcznie zdawkowy, płytki naturalizm.

Wystawa w Royal Academy of Arts nie reprezentuje jednak całego malarstwa współczesnej Anglii. Trzeba przyznać, iż częœć poważniejszych artystów stroni od tych oficjalnych salonów. Trzeba przyznać, iż nawet Royal Academy, czujšc jałowoœć i fałsz swych dorocznych wystaw, zaczęła dopuszczać nieco œwieższych, młodych talentów. Nie zmieniło to jednak ogólnego charakteru tej instytucji.

Jeœli kiedyœ Londyn rozsypie się w gruzy, przyszły archeolog niech stroni od ruin Royal Academy. Nie warto tam będzie grzebać.

Za mało i za dużo

Tematem narad dwudniowych w Zwišzku Literatów ma być stosunek naszego piœmiennictwa do zagadnień współczesnych. Daje się bowiem zaobserwować wyraŸna ucieczka od tematyki aktualnej. Niepokojšce zwłaszcza sš masowe wycieczki pisarzy w poszukiwaniu postaci historycznych. Temat historyczny, zwłaszcza w teatrze, ułatwia zadanie pisarzom, którzy niewiele majš do powiedzenia lub którzy nie umiejš lub nie chcš wyjœć naprzeciw problemom dnia dzisiejszego. Historia daje fabułę i charakter głównych postaci. Autor skleci parę obrazków z epoki i sprawę uważa za załatwionš.

Jest rzeczš charakterystycznš, iż wybiera się postaci najmniej kontrowersyjne i uznane za pozytywne w naszej przeszłoœci, a więc najwygodniejsze jako ucieczka przed problematykš żywš. Powstajš więc sztuki o Reju, o Kochanowskim, o Koperniku, Staszicu, Kołłštaju, Bogusławskim. Tylko patrzeć, jak będziemy mieli komedię muzycznš o Dekercie i operę o biskupie Krasickim. Ponieważ pisarze wywiedzieli się, które z postaci historycznych uznane zostały przez krytykę marksistowskš za pozytywne, idšc po tej linii, sięgnš niebawem do epoki pozytywizmu warszawskiego i obdarujš nas sztukami o Orzeszkowej i Prusie albo komediš z tańcami góralskimi na temat Chałubińskiego.

Prowadzi to często do osobliwych nieporozumień artystycznych. Czytałem parę fragmentów poetyckich sztuki Maliszewskiego o Kochanowskim. W sztuce tej Kochanowski mówi wierszem Maliszewskiego. Wolałbym, żeby było odwrotnie. Jeszcze pół biedy, jeœli chodzi o parę Maliszewski – Kochanowski, ale gorzej będzie, gdy Brandstaetter napisze sztukę o Mickiewiczu i Mickiewicz będzie mówił ze sceny wiersze Brandstaettera.

Warto by przynajmniej wprowadzić zasadę, że sztuki o poetach powinny być pisane prozš. Byłby to bšdŸ co bšdŸ pewien objaw poszanowania dla wielkich poetów przeszłoœci.

Gdy jedni pisarze uciekajš w przeszłoœć, zdarzył się odosobniony przypadek ucieczki w przyszłoœć, i to do tego na innš planetę. St. Lem napisał zajmujšcš powieœć dla młodzieży Astronauci, której akcja rozgrywa się na planecie Wenus. Rozpętała się wokół tej powieœci dyskusja zataczajšca kręgi międzyplanetarne. Recenzentka tej powieœci tak sformułowała swój najważniejszy zarzut: „To samo tyczy i sprawy Wenusjan: zarzucam Lemowi, że ginš oni dlatego, że napadli na ziemię, a nie dlatego, że żyjš w okreœlonym antagonistycznym społeczeństwie.”

Jak widzimy, antagonizmy społeczne obowišzujš na przestrzeni całego systemu słonecznego. Dowiedzieliœmy się również, że stosunki antagonistyczne doprowadzajš do zagłady gatunku. Nie bez powodu Paweł Hoffman ostrzegał parokrotnie naszych pisarzy przed wulgaryzacjš marksizmu. Warto by również przypomnieć, że brak poczucia proporcji i brak poczucia œmiesznoœci jest również poważnym mankamentem.

Uwagi moje na temat sztuk historycznych nie mogš się oczywiœcie stosować do każdej sztuki o tematyce historycznej. Ale wydaje mi się, że schodzić do historii należy po to, aby z niej wynieœć na œwiatło dnia zagadnienia i konfrontacje ważne dla człowieka naszej epoki. Jeœli zaœ chodzi o powieœć fantastycznš, to pewien jestem, że znaczenie takich powieœci jest nie doceniane. Powieœć fantastyczna, a raczej powieœć na tematy przyszłoœciowe, pobudzać winna imaginację młodzieży, dawać pokarm marzeniom, pokazywać najdalsze drogi i cele budowy socjalizmu, malować œwiat przyszły, œwiat człowieka wyzwolonego.

Mitologia naszych wierzeń nie musi uciekać się do sił nadprzyrodzonych, żyjemy bowiem w czasach, gdy fizyka bardziej działa na wyobraŸnię niż metafizyka. Depesza w gazecie dystansuje legendy biblijne, jakże bowiem skromnie wyglšda opowieœć o wodzie, którš Mojżesz wypuœcił ze skały, wobec połšczenia Wołgi z Donem, wobec tych potężnych strumieni nowej rzeki, która zmienia ogromne przestrzenie stepów bezwodnych na ziemie żyzne, która przeobraża florę obszarów większych od niejednego państwa europejskiego.

Połšczenie Wołgi z Donem obejdzie się bez złych wierszy. Lękam się jednak, że fakt ten stanie się przyczynš zalewu naszej rodzimej grafomanii, upustu wody poetyckiej, która niczego nie zmieni ani niczego nie użyŸni.

Nadmiar wierszy okolicznoœciowych w naszej prasie jest zjawiskiem nie mniej niepokojšcym niż odwracanie się wielu pisarzy od problematyki współczesnej. Zła propaganda jest antypropagandš. Zły wiersz okolicznoœciowy nie jest pozycjš obojętna, ale pozycjš szkodliwa. Wobec zdarzeń tragicznych, jak œmierć skazańców greckich czy los ludnoœci Korei, obowišzywać musi pisarza prawdziwy stosunek uczuciowy i prawdziwa solidarnoœć. Martwo urodzone deklaratywne elukubracje sš obrazš dla naszej wspólnej sprawy.

Warto by ograniczyć poważnie iloœć miejsca poœwieconego poezji, zwłaszcza w pismach codziennych i tygodnikach nieliterackich. Wytworzył się doœć osobliwy proceder szmuglu towarów wierszowanych. Najłatwiej przekraœć się przez granicę do kraju poezji, tam gdzie ta granica najmniej jest strzeżona. Redaktorzy pism codziennych i przeróżnych tygodników warszawskich i prowincjonalnych chętnie łatajš dziury lub wykręcajš się sianem, czyli złym wierszem deklaratywnym, tam gdzie trzeba napisać z sensem o jakimœ ważnym zdarzeniu politycznym.

Przyzwyczajono czytelników, że wiersz może nie mieć sensu. Niedawno jeden z naszych czołowych poetów opublikował wiersz, w którym przez omyłkę w maszynopisie wypuszczono jednš linijkę odbierajšc całkowicie sens zakończeniu wiersza. Nie zauważył tego redaktor, bo przyzwyczaił się, że w utworach wierszowanych może nie być sensu. Sekretarz redakcji przeczytał i stwierdził, że w danym fragmencie nie ma sensu, co uznał za stan naturalny.

Oczywiœcie redakcje pism literackich mogš popełniać podobne błędy lub też mogš mylić się w ocenie nadsyłanych poezji, ale w każdym razie jest tam jakiœ fachowy stosunek do poezji i stosowane sš jakieœ kryteria. Któż jednak pozwolił redaktorom najrozmaitszych fachowych i niefachowych publikacji dziennikarskich kreować się na sędziów w dziedzinie poezji? Widzimy, że w „Twórczoœci”, gdzie redaktorem jest poeta z prawdziwego zdarzenia, poziom poezji jest wysoki, a jeœli miesięcznik ten wydrukuje czasem utwór zatršcajšcy grafomaniš, nie czyni tego nigdy bez dostatecznych powodów natury pobocznej.

Jednym słowem trochę mniej miejsca dla wierszy, a trochę więcej dla poezji, trochę mniej szmuglu i szabrowania naszej historii, a trochę więcej samodzielnoœci artystycznej, a nade wszystko prawdziwej chęci wzruszenia, przekonania i pozyskania czytelnika.

Dwudziestopięciolecie „Szpilek”

Nie lubię numerów specjalnych. Bioršc do ręki numer specjalny tygodnika czy miesięcznika, żegnamy się z nadziejš jakiejkolwiek niespodzianki. Jeœli numer poœwięcony jest np. Czechosłowacji, to już wiemy, że wszystko będzie czechosłowackie. Kino, sport, piłowanie drzewa, czechosłowackie dzieci z kwiatkami, odlewnia stali, czechosłowacki zachód słońca, dworzec kolejowy i kukurydza. Jeœli numer poœwięcony będzie młodzieży jugosłowiańskiej, wszystko wyżej wymienione będzie jugosłowiańskie z wyjštkiem dworca, który po dawnemu będzie się nazywał Foksal (coœ mi się tu poplštało).

W razie gdyby numer specjalny poœwięcony był dzieciom koreańskim albo kobiecie rumuńskiej, wszystko będzie koreańskie, kobiece, rumuńskie i dziecinne. Czytelnik woli większš rozmaitoœć i choć odrobinę czegoœ niespodziewanego.

Prasa nasza od czasu do czasu daje nam takie niespodzianki. WeŸmy choćby takš coca-colę. Przez parę lat ustawiano nasze poglšdy i usztywniano ideowo nasz stosunek do coca-coli. Wiadomo, że œwiństwo imperialistyczne, że stonka ziemniaczana w płynie, że wycisk człowieka przez człowieka. Ważyk nawet kiedyœ wiersz napisał o tych, co pija coca-colę. Aż tu wszystko nagle inaczej. Putrament jako kiper ideologiczny spróbował, pocmokał, pogładził się po brzuchu, powiedział „mniam, mniam” i coca-cola już dobra, nasza, demokratyczna, postępowa, płynie nurtem ludowym. Takie rzeczy czytelnik lubi.

Numery specjalne, podobnie jak obchody, nie zawsze sš doœć usprawiedliwione. Wystarczy czasem byle błahy powód. Na przykład: „Dziœ oto upływa trzysta osiemdziesišt pięć lat od urodzin Tassa! Uczcijmy Tassa! Wszyscy frontem ku Tassowi!” A przecież każdego dnia upływa jakaœ rocznica jakiegoœ zdarzenia. Powinny, wydaje mi się, obowišzywać cyfry okršgłe. I to od œmierci, a nie od urodzin. Ostatecznie urodzić się może byle kto, ale umrzeć jako Ayicenna albo Tasso to już grubsza sprawa.

Jakie daty i jakie powinniœmy obchodzić rocznice? Powodowany niepokojem, aby nie ominšć jakiejœ ważnej rocznicy, zaczšłem wertować wielkie trzytomowe dzieło pt. Polska, jej dzieje i kultura. Jest tam „Tablica chronologiczna najważniejszych wydarzeń z dziejów Polski”. Znalazłem na styczeń parš rocznic nie byle jakich. Np. „22 stycznia, walki pod Kirlibabš” albo „28 stycznia, Minister Zdziechowski referuje w sejmie sytuację budżetowš”. Mimo iż należę do ludzi, którzy z racji swego urodzenia pamiętajš dobrze koszmarne czasy sanacji, Bóg mi œwiadkiem, że nie wiem, kto i o co bił się w styczniu pod Kirlibabš i nie mam pojęcia, dlaczego referat jakiegoœ Zdziechowskiego był jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach Polski. Jak widzimy, trzeba być ostrożnym z tš ważnoœciš dat i obchodów, aby się nie znaleŸć przypadkiem pod Kirlibabš.

Trzeba tu stosować prostš i uczciwš zasadę. Obchodzić to, co nas naprawdę obchodzi. Myœlę tu o dwudziestoleciu „Szpilek”.

Życzenia

Opowiadał mi Nazim Hikmet bardzo ładnš historię o swoich dwu podróżach do Moskwy. Po raz pierwszy pojechał do stolicy Zwišzku Rad w roku 1922. Był wtedy młodym studentem. Młody był również socjalizm budowany w Zwišzku Radzieckim. Po powrocie do Turcji na licznych konspiracyjnych zebraniach zdawał relację studentom, robotnikom, komunistom i sympatykom ze swoich wrażeń z Moskwy. Pytania dotyczšce wyglšdu miasta były doœć kłopotliwe. Moskwa w roku 1922 nie odpowiadała wyobrażeniom, jakie o niej mieli młodzi entuzjaœci tureccy. Pytano się Hikmeta, czy sš w Moskwie tak wysokie domy jak w Nowym Jorku, czy sš takie ulice szerokie jak Unter den Linden, czy jest tyle samochodów co w Paryżu lub Londynie. Na wszystkie te pytania Nazim Hikmet odpowiadał twierdzšco. – Tyle mieli – opowiadał – nadziei i entuzjazmu, że było mi żal burzyć ten wyimaginowany obraz stolicy rewolucji. Tak – mówiłem – sš wysokie domy, a samochodów jest dziesięć razy więcej niż w Stambule.

Po wizycie w Moskwie w 1952 pytano mnie się, kiedy pierwszy raz byłem w stolicy Zwišzku Radzieckiego i jakie widzę zmiany. – Pierwszy raz byłem w roku 1922. Zmiany? Nie widzę żadnych. Już bowiem w opowiadaniach Hikmeta w Moskwie w roku 1922 były dzisiejsze wieżowce, szerokie arterie i niezliczone iloœci samochodów.

Wielkodusznoœć znakomitego poety obdarzyła Moskwę trzydzieœci lat temu wszystkimi urokami wielkiej metropolii. Nie powiedział ani słowa nieprawdziwego. Wyprzedził tylko bieg wypadków, powodowany wiarš, która okazała się dobrym przewodnikiem.

Gdy przyjechałem po raz pierwszy po wojnie do Warszawy w sierpniu 1945 roku, muszę wyznać, że nie miałem tej wielkodusznoœci i wiary. Nie wierzyłem nie tylko w drapacza chmur, nowe dzielnice i zmartwychpowstanie dzielnic starych. Nie wierzyłem w ogóle w możliwoœć odbudowania stolicy. Plany moich przyjaciół architektów, cały ówczesny BOŒ wydał mi się typowym romantycznym nieodpowiedzialnym bajdurzeniem, jeszcze jednš formš szarży kawaleryjskiej na czołgi, narodowš tradycyjnš polskš fanfaronadš.

Gdy pierwszego dnia po przyjeŸdzie wyszedłem na miasto, żal œcisnšł mi gardło. Rozeznać nawet nie mogłem œladu dawnych ulic, drapałem się po piargach i przedzierałem przez krzaki ostów bujnie rozrosłych na ruinach. Nie wierzyłem, że to miasto może ożyć, stać się miejscem, gdzie zwykli ludzie załatwiać będš zwykłe ludzkie sprawy.

(Co do załatwiania zwykłych ludzkich spraw, proszę mi wybaczyć małš dygresję. W odbudowanej Warszawie zwykłe ludzkie sprawy ludzie załatwiajš nieraz w miejscach najzupełniej niezwykłych. Niedawno spotkałem na moich schodach zwykłego człowieka, który robił tam rzecz doœć niezwykłš. – Co to jest? – spytałem. – Co pan robi? – A co, czy to rebus? Nie widzisz pan? – odpowiedział zwykły człowiek. Gospodarze naszego miasta powinni pomyœleć o większej iloœci pisuarów.)

W roku 1945 wydawało mi się, że Warszawa będzie wiecznym cmentarzyskiem, że ludzie uciekać będš od tych ruin. Pierwsze jednak nadzieje lepszej przyszłoœci wzbudziły we mnie nie plany architektoniczne BOS-u, ale ludzie warszawscy, warszawska ulica, nawet małe warszawskie cukierenki, sklepiki, koszyki, knajpki.

Nie doceniałem w swej małodusznoœci dwu wielkich pozytywnych czynników. Pierwszym czynnikiem, i to najważniejszym, było oddanie œrodków produkcji władzy ludowej. Bez rewolucji nie byłoby Warszawy. Kapitał prywatny nie podjšłby tego heroicznego zadania. Drugim czynnikiem byli warszawiacy. Myœlę, że gdyby nie oni, nawet rewolucja by nie pomogła. Do Krakowa nikt się nie pcha, do Łodzi, choć była nie zniszczona, nikt się nie pcha, a do Warszawy pchajš się. Ja sam pchałem się i dlatego odmówiłem powrotu do Londynu.

Gdy przypominam sobie ten czas mego w Warszawie pobytu, najbardziej chyba wzruszało mnie wtedy budzenie się, odradzanie warszawskiego stylu. Na czym ten styl polega? Dla mnie osobiœcie jest to osobliwe połšczenie cwaniactwa z fantazjš i odwagi ze znakomitym, celnym dowcipem. Czyż nie jest dowodem fantazji, że jednym z pierwszych odrestaurowanych sklepów na rogu Marszałkowskiej i Alei była kwiaciarnia? Ta fantazja i to cwaniactwo przybierało czasem formy groteskowe. Na drzewku wpółuschniętym i kulami poharatanym wisiał, pamiętam, napis „Pedicure”. Ten sam napis powtarzał się na kupie cegieł obok leżšcej. Była tam jeszcze strzałka. Idšc za tš strzałkš znaleŸć można było w trzecim podwórku zrujnowanej kamienicy lokal tego specjalisty od wycinania nagniotków. Ponieważ schodów nie było, amatorzy pedicure wchodzili do niego po drabinie.

W mieœcie tak bezprzykładnie zniszczonym, gdy jeszcze nie było wody, gazu ani tramwajów, już były kwiaciarnie i „pedicure”. W tym negliżowaniu strasznego zniszczenia był zdrowy duch ludu warszawskiego. Niemal nazajutrz po wyzwoleniu stanšł do pracy robotnik, rzemieœlnik, inteligent warszawski. O, pamiętam, jak ze wzruszeniem słuchałem w cukierni Galińskiego małej dziewczynki, która recytowała bez zajšknienia: „Proszš dwa języki adwokackie, dwie bezy, dwie napoleonki i jedno krakowskie z serem.” Okazało się, że żadna bomba, żaden pożar nie zdoła zniszczyć warszawskich ciastek.

W tej to kawiarence wzišłem pierwszy raz do ręki „Życie Warszawy” i jestem jego wiernym czytelnikiem, ale zarażony wspaniałym optymizmem Hikmeta wierzę, że już niedługo „Życie Warszawy” stanie się całš pyskatš gębš, naprawdę warszawskim pismem. Wyjeżdżam właœnie w paromiesięcznš podróż. Jeœli tam, gdzie jadę, spotkam Polaków, którzy kochajš Warszawę, i jeœli spytajš się mnie, czy jest w Warszawie pismo, które ma fantazję, odwagę i dowcip, pismo, które unika komunałów, nudziarstwa i frazesu – odpowiem im: – Jest takie pismo, nazywa się „Życie Warszawy”.

Kartki z notatnika podróży po Urugwaju

W Cannes wsiadam na piękny okręt włoski „Augustus”. W czasach gdy przestrzeń między Paryżem a Montevideo przebyć można w trzydzieœci godzin, linie okrętowe wygodš i zbytkiem konkurujš z samolotami. Ja jeden z delegatów polskich na konferencję Unesco wybrałem ten œrodek lokomocji. Nie jestem ministrem, nie pracuję w żadnym urzędzie, nie mam terminów, zebrań i konferencji, które czekajš na moich kolegów. Podróż trwać będzie dwa tygodnie, zatrzymujemy się w Barcelonie, Dakarze, Santos, Rio de Janeiro. Te dwa tygodnie nie będš czasem zmarnowanym. I ja mam swoje spotkania i konferencje. Spotkać chciałbym dawne krajobrazy mojej pierwszej, młodzieńczej podróży do Brazylii. Mam zamiar odbyć parę œciœle poufnych konferencji z południowym oceanem, z gwiazdami drugiej półkuli, z palmami na Tijuca. Myœlę także o pewnym ważnym posiedzeniu w Montevideo. Po prostu o posiedzeniu na plaży.

* * *

Okręt jest znakomitym terenem obserwacyjnym. Ludzie wyjęci, wyrwani z codziennej rutyny podatniejsi się stajš badaniu. Niezwykłoœć sytuacji jest odczynnikiem podobnym do barwnika, który służy przy badaniach mikroskopowych. Można tu obserwować różne drobnoustroje ludzkie i w ogóle ustroje.

* * *

Jedzie na „Augustusie” cała delegacja włoska, paru członków egzekutywy i sekretariatu Unesco. Sš też delegaci zaprzyjaŸnionych republik ludowych Węgier i Rumunii. Można tu będzie załatwić sporo spraw zwišzanych z konferencjš. Chodzi mi o przygotowanie poparcia dla mojego wniosku w sprawie rocznicy Mickiewiczowskiej. Unesco dla uczczenia rocznicy Goethowskiej wydało ksišżkę Goethemu poœwięconš. Podobnie uczczono rocznicę Leonarda da Vinci. Może uda się przeprowadzić wniosek o wydaniu przez Narody Zjednoczone ksišżki o Mickiewiczu.

* * *

Wieczorem pokazujš nam film. Czemu Włosi, którzy majš tak znakomite filmy, pokazujš na „Augustusie” bardzo zły film amerykański? Widocznie takie sš gusta bogatej klienteli międzynarodowej. De Augustibus non est disputandum. W czasie pokazu tego filmu amerykańskiego widzę, że pod œcianš stoi delegat włoski Branco. Gdy przed paru laty ustšpiłem ze stanowiska szefa sekcji literatury międzynarodowej w Unesco, miejsce po mnie zajšł właœnie ten sympatyczny profesor z Padwy. Ustępuję mu i teraz miejsca. Powiadam: – Po raz drugi oddaję panu swoje krzesło. – Pokazujšc na ekran, dodaję: – Z tych samych powodów.

* * *

Księżna N. zaszczyciła mnie rozmowš. Jest to, jak powiada Dickens, „osoba niegdyœ młoda”. Co wieczór występuje w innej toalecie i fantastycznej biżuterii. Spokrewniona z całym almanachem gotajskim, okazała mi specjalne zainteresowanie jako Polakowi. Uznała oczywiœcie, że Polak, który jedzie pierwszš klasš, nie może być wrogiem klasowym. Spytała mnie dobrotliwie, czy znam princesse Radziwiłł. Poprosiłem o powtórzenie. Radziwiłł? Nie. Nie znam takiego nazwiska. Księżna N. popatrzyła na mnie z zainteresowaniem. Zlustrowała mnie wzrokiem. – And count Potocki? – spytała po chwili. – How do you spell it? (jak się to pisze) – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – P.O.T.O.C.K.I. – Nie. Nigdy nie słyszałem. Może Pomianowski? O Pomianowskim ona nie słyszała. Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem. Było to ostatnie spojrzenie, jakim mnie zaszczyciła.

* * *

W porcie S. odwiedza statek nasz attache. Jadę z nim do Sao Paulo. Jedziemy wspaniałš autostradš, z której widok roztacza się na zatokę i pasmo górskie okryte lasami dziewiczymi. Sao Paulo jest dziœ wielkim nowoczesnym miastem. Architektura wzorowana poczštkowo na amerykańskich drapaczach nabrała cech odrębnych, więcej ma lekkoœci, ale przez rozrzucenie nie daje efektu siły wielkich brył Manhattanu. Przewodnikiem moim jest mieszkajšcy tu od lat kilkunastu emigrant, zdolny polski architekt L. Korngold. W pewnej chwili zatrzymuje on auto i pyta: – Panie Antoni, niech mi pan powie szczerze, co o mnie mówiš w Warszawie? – Mam panu odpowiedzieć szczerze? Nic. – I rzeczywiœcie. Przecież my naprawdę w Warszawie wcale nie mówimy o Korngoldzie.

* * *

Wjazd do zatoki Rio de Janeiro. Stoimy na pokładzie z Nataszš. Natasza ma dziesięć lat i jest córkš młodego radzieckiego dyplomaty, który jedzie na placówkę do Argentyny. Natasza mówi: – Ach kak zdjes’ krasiwo, no tak da-lie-ko. Słynnš z pięknoœci zatokę i wspaniałš panoramę gór Serra do Mar zeszpeciła zła architektura. Na praia Flamengo, Batofogo, Capocabana stały tu kiedyœ domki, pałacyki i wille w stylu dziewiętnastowiecznym, tonšce w powodzi kwiatów i palm. Wyrósł tu, teraz mur, zwarta œciana drapaczy chmur, nudnych w formie, monotonnych, zaniedbanych, raczej nie drapaczy, ale obdrapaczy.

* * *

Idziemy z Brzechwš na przyjęcie do Zwišzku Pisarzy Urugwajskich. Około czterdziestu osób. Niestety nikt nie mówi ani po angielsku, ani po francusku. Rozmawiam przez tłumacza. Prezes Zwišzku jest poetš. Właœnie wyszedł nowy tom jego poezji. Pytam, w jakim nakładzie. Pięćset egzemplarzy. Prawda, że Urugwaj jest małym krajem, ale przecież poezje te pisane sš po hiszpańsku, to znaczy w języku całej, z wyjštkiem Brazylii, Ameryki Łacińskiej. Pytajš o nakład moich wierszy w Polsce. Podaję cyfrę. Widzę porozumiewawcze spojrzenia i ironiczne uœmiechy. Propaganda! Ta sama obcoœć i niemożnoœć porozumienia towarzyszy moim spotkaniom z rodakami w Paryżu czy Londynie. Nikt nie ciekaw jest prawdy, każdy zarzuca mnie sloganami, na wszystko ma gotowš odpowiedŸ. Te gotowe odpowiedzi podobne sš do naszych gotowych ubrań z MHD. Pierwsze nie pokrywajš się z życiem, a drugie z rzyciš.

* * *

Na nocnym posiedzeniu ostatniego dnia poœwięconego sprawom kultury, dosłownie pięć przed dwunastš, udaje mi się przebić przez opory przewodniczšcego i zgłosić rezolucję mickiewiczowskš. Mówię o zupełnej ignorancji, zwłaszcza w krajach anglosaskich, o tym, jak istniejšce informacje o największym poecie Słowiańszczyzny mylšce sš i nieœcisłe. Encyklopedia brytyjska podaje, że Mickiewicz urodził się w Zaolziu, w amerykańskim informatorze literackim Benetta na litery M.I.C.K. można znaleŸć Micky Mouse, ale Mickiewicza nie ma. Uwaga ta wywołuje wesołoœć. (Gdy podawałem ten fakt na odczycie na uniwersytecie w Warszawie, nikt się nie œmiał, bo nikt nie wiedział, co to jest Micky Mouse.)

Przewodniczšcy, Amerykanin Mr Hope, przerywa mi parokrotnie. Walka rozgorzała z całš namiętnoœciš, dzielnie mi w niej sekunduje Lorentz. Wniosek polski popierajš pięknymi przemówieniami delegaci Włoch, Francji, Brazylii. Zgłasza swe poparcie Zwišzek Radziecki. Wreszcie przychodzi do głosowania. Zyskujemy absolutnš większoœć. Amerykańska maszynka do głosowania pękła! Zdarzenie to staje się sensacjš Kongresu. Wiadomo było powszechnie, że rezolucja ma być odrzucona, bo tak postanowił już przedtem komitet doradczy i rzecz była załatwiona miedzy Adamem i Ewš. (Tak nazywajš Adamsa i Evansa.)

* * *

Brak znajomoœci hiszpańskiego bardzo daje się we znaki. Wynikajš doœć zabawne nieporozumienia. Lorentz w charakterze profesora historii sztuki uważał za konieczne pójœć na odczyt zatytułowany coœ w rodzaju: Historia retrospectiva de Artes Plastikos. Pokazywali tam jakieœ rurki, garnki, naczynia, maszyny. Okazało się, że tematem była historia produkcji plastiku i nylonu. Jeden Mencel, kombatant wojny hiszpańskiej, mówi płynnie językiem Cervantesa, my porozumiewamy się przeważnie na migi. W ostatecznoœci mówię po polsku. W hotelu, do którego przeprowadziliœmy się z Carrasco, zarzšdzajšcy nie mówi żadnym językiem. Powiadam mu wprost: – Daj mi pan ładny pokój, bo ja jestem poeta i chce mieć widok na morze. – Zarzšdzajšcy uœmiecha się i mówi: – Będziesz pan miał. – Okazuje się, że miałem nosa, a raczej on miał doœć typowy nos.

* * *

Na plaża Independencia stoi bosy oberwaniec. Sprzedaje pocztówki z kolorowymi widokami plaży i dzielnic willowych Montevideo. Ożywił się słyszšc mowę polskš. – Panowie skšd? – Z Warszawy – odpowiadam. – Uciekliœta? – Tak – odpowiadam – uciekliœmy z nudnego posiedzenia Unesco, żeby się przejœć po mieœcie. – Przyjechaliœmy tu na konferencję i oczywiœcie po konferencji wracamy do kraju – koryguje mnie mój poważny towarzysz. – Po co wracacie? Tu dobrze, tu wolnoœć – mówi bosy sprzedawca pocztówek. Relacja jego jest całkowicie prawdziwa. Istotnie, nikt mu nie przeszkadza być bosym i sprzedawać pocztówki.

* * *

Oblewamy z Jerzym Michałowskim sukces rezolucji mickiewiczowskiej. Oblewamy potem, bo jest piekielnie goršco. Nigdy nie przypuszczałem, że będę z Michałowskim w upalny dzień grudniowy pił coca-colę siedzšc do góry nogami, bo przecież jesteœmy u antypodów.

* * *

Dyskusja nad charakterem ksišżki poœwięconej Mickiewiczowi. Nie jestem zwolennikiem dawania tam słabych z natury rzeczy przekładów, winna to być raczej ksišżka o Mickiewiczu. Poezja musi być tłumaczona przez poetów. Poziom przekładów u nas jest wysoki, gdyż każdy wybitniejszy poeta polski może tłumaczyć bšdŸ z francuskiego, bšdŸ z niemieckiego, rosyjskiego czy angielskiego, ale jak znaleŸć w Anglii wybitnych poetów, którzy znajš język polski, czeski, arabski czy węgierski? Pewnš pociechš jest, że nie tylko Mickiewicz jest dla Anglików poetš nie znanym, niewiele więcej wiedzš o Puszkinie. Namówiłem kiedyœ Wellsa, aby przeczytał Oniegina. Wells przeczytał i bardzo się zirytował. Miał rację, bo okazało się, że przekład angielski odarł Puszkinowski poemat z całego uroku, pozostawiajšc tylko niezbyt ważnš fabułę. Jest więc Puszkin prawie w Anglii nie znany, a popularnoœć Goethego niewiele jest większa. Tomasz Mann w swoim eseju o Goethem przytacza historię młodego Anglika, który spotkawszy na ulicach Weimaru autora Fausta, zemdlał ze wzruszenia. Myœlę, że dziœ Goethe zemdlałby ze wzruszenia, gdyby spotkał Anglika czytajšcego Fausta. Shaw pytany o Goethego powiedział: – Czytałem go w pocišgu między Genewš a Mediolanem. Ale, zdaje się, był to Schiller.

* * *

Gdy dyskutujemy stosunek do wielkiej literatury i do klasyków, przytaczam moim przyjaciołom z Unesco fakt autentyczny i bardzo charakterystyczny dla naszych stosunków. Mój przyjaciel Wnuk był œwiadkiem takiej rozmowy w Zakopanem. Góral mówi o jakimœ znajomku, że œwiata nie widzi poza swojš córkš, nie pije, wszystko, co zarobi, w tę córkę pcha, a dziewczyna nic dobrego. Na to dorzuca stara góralka: – Drugi Goriot. – Tak wchodzš w życie Polaków postacie wielkiej literatury francuskiej. Jeœli celem Unesco jest wymiana kulturalna między narodami, my zrobiliœmy już sporo i nie zamierzamy na tym poprzestać. Ostatnio zwyciężył u nas poglšd słuszny, że nie tylko klasyków, ale wszystkie wybitniejsze dzieła współczesne, bez względu na polityczne przekonania autorów, winny być przyswojone literaturze polskiej. Wydanie ksišżki o Mickiewiczu w języku francuskim, angielskim i hiszpańskim jest, niech nam wolno będzie wierzyć, zapoczštkowaniem wymiany kulturalnej na nowej zasadzie – wzajemnoœci usług.

Jak powstaje wiersz

Co skłania do pisania wierszy? Wydaje mi się, że działa tu urok, jaki poezja rzuca na czytelnika. Młody czytelnik objęty tym urokiem pragnie sam z kolei rzucać ten czar na innych. Przeważnie „tymi innymi” jest pewna wiadoma młoda osoba płci odmiennej. Tak się najczęœciej zaczyna, takie jest pierwsze spotkanie z poezjš. Sš to poczštkowo niewinne grzechy dzieciństwa, które u niewielu stajš się cierpieniem chronicznym. Recydywista, to znaczy poeta zawodowy, pisze z wielu powodów. Pisze, aby utrwalać zdobytš pozycję, pisze, aby o nim nie zapomniano, pisze na złoœć kolegom.

Często, jak to jest zresztš w moim przypadku, działa namiętnoœć przekonywania, głoszenia własnej prawdy i zwalczania wszystkiego, co się poecie zdaje być wrogie, co go oburza, gniewa lub trapi. Jest w tym poeta podobny do publicysty, trzeba jednak pamiętać, że stała gotowoœć, która jest cnotš publicysty, może być grzechem u poety. Nie narzucajmy więc poetom doraŸnych wymagań chwili, bo nie sama tu działa gotowoœć służenia sprawie, ale i inne bardziej skomplikowane czynniki. Nie wystarcza imperatyw woli, potrzebny jest jeszcze prócz iskry zapału proch, na który ta iskra pada. Gdy tego prochu nie doœć, wiersz spali na panewce. Ale czym jest proch poetycki, z jakich składa się czynników? Wydaje mi się, że ten surowiec poezji narasta z wrażeń oderwanych, barw i dŸwięków, które magazynujš się w naszej podœwiadomoœci. Sš tam spłowiałe wstšżki rzek kiedyœ widzianych, wachlarze palm, które kiedyœ szumiały nad naszymi głowami, kwiaty, które niegdyœ pachniały. Ta rupieciarnia poetycka składa się nie tylko z takich romantycznych pamištek, ale z wielu bardziej codziennych elementów. Znajdzie się tam jakiœ ciepły wiatr, mokry asfalt, czerwień cegły, róża krwi na bandażu, jakaœ aliteracja, zaczštek frazy poetyckiej złożonej z paru luŸno powišzanych słów, melodia dawnej piosenki, jak nic innego przynoszšca wspomnienie najdawniejsze, wreszcie w tym lamusie sporo jest i strzępów wielojęzycznych, pozostałych z lektury.

Z chwilš gdy zrodzi się pierwsza myœl o nowym wierszu, którš przynieœć może jakieœ niespodziewane skojarzenie lub najprostsze doznanie, departament wykonawczy przystępujšc do procesu produkcyjnego posyła gońca do magazynu pamięci.

Magazynier nie zawsze przysyła potrzebne nam i oczekiwane elementy. Prosimy na przykład o wspomnienia z Paryża. Zamiast oczekiwanego Łuku Triumfalnego albo wieży Eiffla, magazynier przysyła nam obraz pana z brodš siedzšcego przy stoliku kawiarnianym i dłubišcego w zębach.

Wraz z rozpoczęciem budowania wiersza rozpoczyna się może najważniejszy w pisaniu proces wyboru i eliminacji. Przychodzš na myœl różne porównania, zwroty gotowe i obrazy. Trzeba się bronić przed łatwiznš, przed bylejakoœciš. Istotš wiersza jest właœciwe słowo na właœciwym miejscu.

Jak więc wyglšda ta praca?

Spróbuję pokazać na przykładzie konkretnym. Biorę drukowany kiedyœ w „Życiu Warszawy” wiersz pt. Kolumna Zygmunta:

I cóż, że był kiedyœ król

Niewielkich zasług i sławy?

A przecież duma i ból,

I œwięte miejsce Warszawy.

W tej pierwszej strofce, pochwalić się muszę, oparłem się wielu pokusom gadulstwa. Patrzšc niemal co dzień na Kolumnę Zygmunta czułem potrzebę ustosunkowania się do tego najpopularniejszego pomnika warszawskiego, bez którego niepełny byłby krajobraz stolicy. Przychodziło mi pod pióro wiele kłamstw i banalnoœci, ale przybiłem się myœlš prawdziwš, że właœciwie nic mnie nie obchodzi osoba na pomniku przedstawiona. Muszę się przyznać, że nawet nie jestem pewien, który to z Zygmuntów stoi na naszej warszawskiej kolumnie, a przecież ta kolumna wzrusza mnie i nieraz w czasie długich lat rozłški z krajem biegłem do niej myœlš. Z departamentu pamięci przysłano mi błysk czerwony zachodzšcego słońca na lœnišcej glazurze kolumny.

Połyskiem kolumny wzwyż

DŸwignięty martwy emblemat:

Bršzowa szabla i krzyż,

I narodowy poemat!

I zaraz pamięć przywodzi mi obraz inny, wstrzšsajšcy i bolesny. Obraz zwalonej, zarytej w bruk głowicy Kolumny Zygmunta. I znów przychodzš, cisnš się pod pióro gotowe i wytarte zwroty o barbarzyństwie, o bucie hitlerowskiej, o tym, że wara od naszych œwiętoœci narodowych.

Ale udaje mi się nawrócić do prawdy i skonstatować, że pomnik ten nie był dla mnie nigdy œwiętoœciš narodowš.

Ani mnie ziębił, ani grzał

Pomnik, dopóki stał dumny,

Lecz kiedy wróg sięgnšć œmiał

Naszej warszawskiej kolumny,

Gdy zwalił pomnik na bruk,

Jęknęły zimne kamienie.

Któż by zapomnieć dziœ mógł

Ten wstyd i gniew, i cierpienie?

I tu zaczyna się istotna sprawa wiersza. Mój stosunek do Kolumny Zygmunta konkretyzuje się. Przychodzi do głosu patriotyzm warszawski. Nasza sprawa, nasz pomnik, nawet jak się nam spodoba nasz król, do ciężkiej cholery! Przychodzi gniew na tę łapę hitlerowskš, która tu œmiała sięgnšć do serca stolicy.

Nie jestem praktykujšcym katolikiem, mam do bernardynów podobny stosunek jak do Zygmunta, a przecież:

Z kolumny smukłej jak maszt

Przerzucam spojrzenie czułe

Na zieleń miedzianych baszt

I bernardyńskš kopułę.

Rad jestem, że się odbudowało warszawskie koœcioły, bo bez tych wież koœcielnych i bez Starego Miasta nie byłoby Warszawy. „A teraz na zakończenie wiersza przychodzi myœl zasadnicza. Dobrze jest, że zabytki warszawskie odbudowano, ale jest sprawa ważniejsza, sprawa budowania nowego, lepszego życia.

Krajobraz dziecinnych lat

Z różowej wyrasta cegły,

Lecz spoza budowy krat

Œwiat nowy widać, rozległy.

Roœnie na zachód i wschód

Nowej epoki poczštek,

Ta moc, co uzbraja lud

I strzeże naszych pamištek.

Na straży pokoju i prawa do budowy lepszego jutra stojš wielkie masy ludowe œwiata. I przychodzi jeszcze jedna myœl, ostatnia, że te wielkie masy ludowe majš doœć siły, aby bronić naszych narodowych pamištek.

Na tym podsumowaniu kończę mój wiersz i teraz już mogę spokojnie patrzeć co dzień z okna na Kolumnę Zygmunta. Nie tylko dlatego, że już się o niš nie obawiam, ale również, że mam uczucie spełnionego obowišzku. Załatwiłem z niš mój porachunek poetycki.

Młoda twarz Warszawy

Przyznanie nagrody literackiej miasta Warszawy sprawiło mi szczerš radoœć. Życie moje bowiem i twórczoœć zwišzana jest ze stolicš. Tu, w Pałacu Staszica, zasiadał mój pradziad jako członek Królewskiego Towarzystwa Nauk, tu żył i umarł mój dziadek i ojciec, znany lekarz warszawski, którego dowcipne powiedzenia cytował w swoich Kronikach tygodniowych najbardziej warszawski pisarz polski, Bolesław Prus, przyjaciel naszej rodziny.

Pismo, w którym wydrukowałem swoje pierwsze poezje, nazywało się „Kurier Warszawski”. Pierwsza moja komedia wystawiona w Teatrze Małym miała tytuł Murzyn warszawski. Pierwszy mój wiersz napisany w czasie wojny ostatniej nazywał się Alarm dla miasta Warszawy. Wreszcie ostatnia moja ksišżka, która wyjdzie niebawem, nazywa się Wspomnienia warszawskie.

Pytali mnie często moi przyjaciele zagraniczni o sekret naszego przywišzania do Warszawy. Macie takie piękne miasta, jak Kraków, a cišgle mówicie o tym smutnym, brudnym mieœcie, jakim jest wasza stolica. Cóż miałem odpowiedzieć? Gdy pokażecie obcemu fotografię waszej matki, dostrzeże on tylko zmarszczki na twarzy lub ręce pracš zniszczone. My widzimy wcišż jeszcze młodš twarz Warszawy. Zwišzani jesteœmy wspomnieniami z buntowniczym duchem tego miasta, które pierwsze było w każdej walce o wolnoœć, w każdej insurekcji, z tym duchem, który ożywiał ulice warszawskie w dniach Polskiego PaŸdziernika. Duch buntowniczy i nieporównany humor warszawski połšczył się wtedy z rozumem, dojrzałoœciš politycznš i szczerym patriotyzmem.

Wzrusza nas pejzaż starych odbudowanych dzielnic warszawskich, bo jest to przypomnienie codzienne dobroci, zapału i przywišzania triumfujšcego nad siłami zła i zniszczenia.

Dziesišta rocznica œmierci Boya

Niewielu zna historia literatury pisarzy równie jak Boy wszechstronnych. Doœć powiedzieć, że był najœwietniejszym poetš satyrycznym, najlepszym tłumaczem, najznakomitszym krytykiem teatralnym, najwybitniejszym historykiem literatury i najgłoœniejszym felietonistš swych czasów.

Jako poeta autor Słówek łšczył dowcip niezawodny z liryzmem i osišgnšł w tej dziedzinie chwałę nie byle jakš. Przeniknšł, wdarł się do mowy potocznej, cytaty ze Słówek jak przysłowia stały się własnoœciš powszechnš i niemal ludowš.

Jako tłumacz zostawił w swym dorobku około dwustu tomów najcelniejszych w literaturze francuskiej, opatrzył je przedmowami i komentarzami. Zaludnił wyobraŸnię Polaków bohaterami powieœci francuskiej, okazał wzory konstrukcji łacińskiej, gdzie mšdroœć łšczy się z wdziękiem, a realizm z poezjš.

Jako krytyk teatralny potrafił zawsze odgarnšć zmartwiałe i skostniałe poglšdy, nagromadzone przez lenistwo i rutynę myœlenia, aby spojrzeć okiem œmiałym w samš głšb zagadnień. Piszšc o teatrze wypełnia dziesištki tomów rozważaniami na temat człowieka.

Sięga do historii i jednoczeœnie oœwietla najbardziej palšce problemy swoich czasów. Ożywia bršz pomników i wypowiada walkę zakłamaniu i obłudzie moralnoœci mieszczańskiej.

Przechodził z jednego rodzaju literackiego do drugiego tak łatwo, jak łatwo przechodził z jednej epoki do drugiej, przystosowujšc się do nowych czasów i warunków odmiennych. Był piosenkarzem młodopolskiego kabaretu, luminarzem literackim dwudziestolecia, wreszcie pierwszy z pisarzy starszego pokolenia stanšł we Lwowie w roku 1941 w szeregu budowniczych nowej literatury Polski Ludowej.

Dla nas, którzy znaliœmy i kochali Boya, ta droga rozwojowa nie była zwykłym nadšżeniem za duchem czasu. Przeciwnie, była to konsekwentna walka z własnym czasem i własnym œrodowiskiem. Racjonalizm, wykształcenie przyrodnicze, zdolnoœć analitycznego myœlenia i głęboki humanizm utorowały mu drogę do socjalizmu.

Jeden z najznakomitszych pisarzy wszystkich czasów polskiej literatury padł z ršk hitlerowców. Zginšł z ršk ludzkich w sposób okrutny. Straszliwe to pożegnanie œwiata dla serca, które pełne było miłoœci i wiary w człowieka.

Jan Lechoń

Jan Lechoń był najbliższym przyjacielem mojej młodoœci. Razem z nim i z Tuwimem założyliœmy w roku 1918 kawiarnię poetów „Pod Pikadorem”, gdzie czytaliœmy nasze pierwsze wiersze i utwory satyryczne. O otwarciu tej kawiarni poetów zawiadomiliœmy Warszawę odezwami rozklejonymi na rogach ulic. Rozpoczynała się ta proklamacja od okrzyku: „Niech żyje dyktatura poetariatu!”

Były to pierwsze dni niepodległoœci i pod pochmurnym niebem listopada spotkała się na ulicach Warszawy poezja z historiš. Po raz pierwszy od stu lat bez mała na komendzie placu w Warszawie urzędował oficer polski i jednym z pierwszych dokumentów wystawionych przez komendę placu był dokument zezwalajšcy na otwarcie tej kawiarni poetów. Pod dokumentem tym przybito dawno nie widzianš w zaborze rosyjskim pieczštkę z orłem polskim. Mówię o tym, bo ma to znaczenie niebłahe dla atmosfery poczštkowej grupy „Pikadora” i „Skamandra”. Wychowani w tradycji walk niepodległoœciowych, czytelnicy wierni wielkim romantykom, zasłuchani w rytm Wesela i prozę Żeromskiego, wyszliœmy naprzeciw tym czasom wolnoœci pełni entuzjazmu, a zarazem buntu przeciw cierpiętniczym skargom przeszłoœci, gotowi walczyć i pragnšcy jak każda miłoœć prawdziwa udoskonalać obiekt swej miłoœci. To właœnie mówi Herostrates Lechonia, to na inny sposób mówiła Wiosna Tuwima czy moja Karmaniola.

Lechoń z naszej grupy poetyckiej, do której rychło dołšczyli się Iwaszkiewicz i Wierzyński, najwierniejszy do końca pozostał tradycji naszej poezji romantycznej. Los skazał go nie tylko na wiernoœć stylu i formy, ale tragiczny refren historii kazał mu słowa tęsknoty powtarzać za poetami wielkiej emigracji. Jakże wróżebnie brzmiš dziœ słowa Norwida pisane w roku 1853 w wierszu, który w nagłówku ma miejsce oznaczone: „New York United States of America.” Pisał wtedy Norwid:

...Musiałem rzucić się za ten ocean,

Nie abym szukał Ameryki – ale

Ażebym nie był tam... O, wierz mi,

Pani,

Że dla zabawki nie szuka się grobu

Na półokręgu przeciwległym globu.

Lechoń pozostał na emigracji, gdy ja i Tuwim wróciliœmy do kraju. Wróciliœmy do Polski Ludowej. Trwał spór między nami przez ostatnie lata. Jakiż może być spór dziœ, po jego tragicznej œmierci? Zostało tylko uczucie głębokiego żalu, że już nigdy nie zobaczymy się, już nigdy Lechoń nie będzie chodził ulicami miasta jego młodoœci. Niedawno zwracałem się z tš oto apostrofš do niego, kończšcš mój wiersz do Poety emigracji:

...Jakby to dobrze, często myœlę,

Ot, przejœć się z tobš razem, Leszku,

Z Nowego Œwiata na Powiœle.

W warszawskim lekkim złotym zmierzchu.

Ta nadzieja spotkania przez długie lata nie opuszczała mnie na przekór trudnym czasom, które nas rozdzieliły. Odszedł od nas poeta wielkiej miary. Jak długo trwać będzie mowa polska, trwać będzie imię Jana Lechonia, poety, który tš mowš władał niezawodnie, w której zamknšć umiał całš udrękę swych myœli i wszystkie burze serca.

Wspomnienie o Tuwimie

Gdy myœlę o Tuwimie, wraca mojej pamięci jesienny wieczór, wietrzny, podobniejszy do wieczorów wiosennych niż do listopada. Była to jesień roku 1918, pierwsza jesień w Polsce niepodległej. Tego wieczoru w kawiarni poetów „Pod Pikadorem”, w małej, natłoczonej salce, czytaliœmy wiersze. Poznaliœmy się wczeœniej, ale dopiero tu, na estradzie „Pikadora”, zwišzało nas coœ więcej niż rozmowa i żart. Wystšpiliœmy wspólnie, i odtšd przez długie lata łšczono nasze nazwiska. Zarówno w tej kawiarni poetyckiej, jak i póŸniej w grupie „Skamandra”, zarysowały się wyraŸnie nie tylko różnice temperamentów, ale formy i tradycje poetyckie. Lechoń najkonsekwentniej kontynuował puœciznę wielkiej poezji romantycznej. Tuwim był najbardziej nowoczesny. U poczštku naszej drogi poetyckiej porywały nas jak Dwa wiatry Tuwimowskie – dwa sprzeczne uczucia: patriotyzm i możnoœć oderwania się od patriotyzmu. Wychowani na literaturze niepodległoœciowej, z głębokim wzruszeniem patrzyliœmy na okršgłš pieczštkę z orłem polskim, która czerniła się na pozwoleniu otwarcia kawiarni poetów, wydanym przez porucznika Felsztyńskiego na komendzie placu Legionów w Warszawie.

Jednoczeœnie czuliœmy możnoœć oderwania się od cierpiętnictwa, posłannictwa literatury patriotycznej, włšczenia się w nurt ogólnoeuropejski. Kształtowały się wtedy nowe formy poetyckie i nietrudno dziœ odnaleŸć w pierwszych utworach skamandrytów, zwłaszcza u Tuwima, Wierzyńskiego i Iwaszkiewicza, wpływu tego, co się nazywało futuryzmem. Najmniej poddali się tym wpływom najbardziej sobie politycznie obcy – Lechoń i rozpoczynajšcy swe pierwsze kroki – rewolucyjny Broniewski. Tuwim wysunšł się na czoło jako nowator. Nie przejšł on jednak od futurystów blagi i epatowania. Wiersze jego były komunikatywne, trafiały do serc, porywały œwieżoœciš. Powiedział kiedyœ Anatol France, że dobry wiersz musi się różnić od wierszy dotšd napisanych i musi się z nimi łšczyć. U Tuwima element nowoœci silniejszy był od powišzań tradycyjnych. Nareszcie zjawił się poeta, który oparł się tyranii wielkich słów i wielkich spraw i mówił urzekajšco pięknie o rzeczach dnia codziennego, trafiał do serc ludzi prostych. Tak przez czas długi ocenialiœmy jego poezję. Dziœ, z perspektywy czasu, inaczej jednak patrzymy na Tuwima. W Kwiatach polskich, najznakomitszym jego dziele, wrócił ten poszukiwacz nowoœci do tradycji polskiej poezji patriotycznej, bo taki jest los naszego narodu.

Gdy myœlę dziœ o Tuwimie, wraca mojej pamięci jedno jeszcze wspomnienie. Po klęsce wrzeœniowej spotkaliœmy się w Paryżu. Jechaliœmy taksówkš. Szofer, biały Rosjanin, słyszšc mowę polskš, obrócił się do nas i powiedział: – Radziłbym od razu, póki macie trochę gotówki, kupić taksówkę, potem będzie coraz ciężej. – Powiało na nas emigracyjnym smutkiem. Obeszło się jednak bez tej paryskiej taksówki. Wróciliœmy obaj do kraju, z którego walkš, troskš i nadziejš zwišzał się Tuwim do końca dni swoich.

G. B. S.

Stephan Winsten w ksišżce o Bernardzie Shaw cytuje ostatnie swoje rozmowy z wielkim pisarzem. Na parę tygodni przed œmierciš, pewnego letniego popołudnia, w Ayot St. Lawrence mówił Shaw: Czy pan sšdzi, że młodzi interesujš się mojš twórczoœciš? Chciałbym, aby o mnie pamiętano jak o Mozarcie i Michale Aniele.

Dziœ z perspektywy lat, które nas dzielš od œmierci Shawa, wiemy, że dzieła jego pozostały żywe dla nowych pokoleń i że pamięć o nim będzie równie trwała, jak melodie Wesela Figara czy freski Kaplicy Sykstyńskiej. Żaden z pisarzy dziewiętnastego i dwudziestego wieku nie był tematem tylu ksišżek, wspomnień i anegdot. Był on centralnš postaciš œwiata literackiego przeszło pół wieku. Prasa codzienna podawała jego opinie o najrozmaitszych zdarzeniach bieżšcych, a iloœć jego fotografii w pismach ilustrowanych przewyższała zdjęcia najsławniejszych gwiazd filmowych. Co było przyczynš tej niespotykanej popularnoœci?

Być może, wœród jego rówieœników, wielkich pisarzy epoki wiktoriańskiej, byli twórcy równi mu rangš artyzmu. Być może, wpływ intelektualny G. H. Wellsa był trwalszy i głębszy, a Joseph Conrad i Marcel Proust więcej nam przynieœli wiedzy o człowieku, żaden jednak z pisarzy jego czasów nie czarował tak czytelnika i widza teatralnego. Niewštpliwie działał tu dar dowcipu, nieodparty jak wdzięk i uroda. Mieszanina wartoœci intelektualnych, poetyckich i ten humor nieporównany torowały drogę od sukcesu do sukcesu. Ale wszystkie wymienione tu wartoœci znaleŸć przecież można również w komediopisarstwie Wilde’a, który jednak przeminšł jak pełen uroku obłok na niebie gasnšcego wieku dziewiętnastego. Oczywiœcie większy był ciężar gatunkowy twórczoœci Shawa, ale wydaje mi się, że jednym z niebłahych powodów jego sławy niezwykłej i wyższoœci nad Wilde’em było to, co właœnie zarzucano najbardziej jego znakomitemu pisarstwu. Myœlę o wszędzie obecnym dydaktyzmie jego sztuki, o pasji wychowawczej, o sile, z jakš rozbijał konwencję moralnoœci kapitalistycznej. Był potrzebny. Rewolucjonizm Shawa nie ograniczał się tylko do treœci jego sztuk teatralnych. Shaw obalił kanony dawnego teatru. W klasycznym utworze scenicznym każde słowo dialogu służyć miało rozwijaniu się akcji. Dopuszczalne były dygresje i monologi, ale dopiero Shaw pokazał, że dialog może akcję zastšpić. Było œmiałoœciš nie lada posadzić na scenie paru mężczyzn i kazać im dyskutować na tematy społeczne przez całš długoœć aktu. Dialog Shawa tak nasycony był myœlš, tyle miał dynamizmu i polotu, że potrafił trzymać widza w napięciu nie mniejszym od najbardziej karkołomnych perypetii klasycznej farsy francuskiej. Sztuki jego wpierw zdobyły sobie sławę na kontynencie, nim wreszcie uznała je konserwatywna Anglia.

Shaw, podobnie jak Conrad, póŸno rozpoczšł karierę pisarskš. Do czterdziestego roku życia był recenzentem muzycznym i agitatorem socjalistycznym. Do końca długiego życia zachował zainteresowania bardzo rozległe. Zajmował się reformš pisowni angielskiej i historiš, muzykš i biologia. Szedł z duchem czasu. Gdy zaczęto filmować jego komedie, okazał wielkie zrozumienie dla tej nowej techniki widowiskowej dostosowujšc Pygmaliona bardzo trafnie do potrzeb ekranu.

Byłoby przesadš twierdzić, że był przyjacielem Polski, ale faktem jest, że okazywał nam sporo życzliwoœci i zainteresowania. Nie jest chyba przypadkiem, że dwie prapremiery jego sztuk odbyły się w Teatrze Polskim w Warszawie. Gdy po raz ostatni widziałem Shawa w Ayot St. Lawrence, w długiej zabawnej rozmowie poruszył temat podobieństwa Irlandczyków i Polaków. Oba kraje katolickie, ubogie, rolnicze wychowywały swš młodzież w egzaltacji patriotycznej zaprawiajšc jš do walk wyzwoleńczych. – Polska – powiedział – wyprzedziła mojš ojczystš Irlandię, bo włšczyła się do wielkiego międzynarodowego obozu państw budujšcych socjalizm. Jest to jedyna droga słuszna, nie ma innej drogi przed wami. – Jak widzimy, największy od czasów Moliera komediopisarz do końca życia pozostał agitatorem socjalistycznym. Poglšdy jego polityczne były zawsze żywe, nie opierały się na żadnej doktrynie, nie poddawał ich dyscyplinie żadnego dekalogu, ale wynikały z żarliwej troski o człowieka, z pasji zwalczania zła, wyzysku i obłudy.

Jak powstało Unesco

W listopadzie 1945 roku w Londynie delegaci czterdziestu trzech krajów podpisali Akt Konstytucji Organizacji Narodów Zjednoczonych do Spraw Oœwiaty, Nauki i Kultury. Organizacja ta postawiła sobie za cel „przyczynić się do utrwalenia pokoju i bezpieczeństwa, zacieœniajšc, przez wychowanie, naukę i kulturę, współpracę pomiędzy narodami dla zapewnienia powszechnego poszanowania sprawiedliwoœci, praworzšdnoœci, praw człowieka i tych zasadniczych swobód dla wszystkich ludzi, bez względu na rasę, płeć, język lub religię, jakie karta Narodów Zjednoczonych przyznaje wszystkim narodom”.

Gdy powołano komisję przygotowawczš dla opracowania programu przyszłych prac, na czele pierwszego sekretariatu stanšł Julian Huxley, słynny przyrodnik i eseista, brat pisarza Aldousa Huxleya. Sekretariat podzielono na siedem sekcji. Jesieniš 1945 roku dostałem list od Huxleya proponujšcy mi objęcie kierownictwa jednej z tych sekcji – sekcji literatury międzynarodowej i teatru. Byłem więc od samego poczštku współpracownikiem tej wielkiej dziœ organizacji. Biura nasze mieœciły się wtedy w Londynie w kilkunastu zaledwie pokojach. W roku następnym przenieœliœmy się już do stałej siedziby paryskiej – do hotelu „Majestic”, gdzie pracuje dziœ przeszło pięciuset urzędników sekretariatu. Opracowałem i obroniłem na dwu konferencjach – londyńskiej i paryskiej – plan przyszłej działalnoœci Unesco w dziedzinie literatury i teatru. Trudnoœci budżetowe nie pozwoliły wtedy na realizowanie wielu projektów, które – zatwierdzone przez konferencję międzynarodowš – czekać musiały lepszych czasów. Unesco było jeszcze wtedy instytucjš mało znanš i niepopularnš. Opowiadał Huxley, że gdy przyjechał do Stanów Zjednoczonych i tłumaczył oficerowi paszportowemu, że jest przedstawicielem Unesco, ten odpowiedział bardzo kurtuazyjnie: – Ach, wiem, naturalnie wiem: Unesco to mały, ale bardzo dzielny naród. – Ja osobiœcie miałem podobne, doœć zabawne zdarzenie w Paryżu: gdy byłem z żonš zaproszony na przyjęcie do ambasady brytyjskiej, lokaj zapytał mnie o nazwisko. Powiedziałem: Słonimski z Unesco. Służšcy zameldował mnie donoœnym głosem: – Mr Słonimski i Madame Unesco. – Na temat naszej organizacji wiele kršżyło wtedy żartów i anegdot. Litery U.N.E.S.C.O. odczytywano: United Nations Eating, Spleeping, Chattering Organisation. Była to opinia krzywdzšca. Mały, ale dzielny naród Unesco pełen był wtedy optymizmu i zapału. Rozpoczęliœmy pracę w atmosferze roosveltowskiej Ameryki i labourzystowskiej Anglii, w zespole ludzi sobie bliskich i jednš ożywionych wiarš. Sekcję Nauk Œcisłych objšł znakomity biolog Joseph Needham, Sekcję Prasy, Filmu i Radia – John Grirson, twórca filmów dokumentalnych, Sekcję Bibliotek – Bob Carter. Jak widzimy – przeważajš tu od poczštku Anglicy. Nie jest to jednak przypadkowy zbieg okolicznoœci. Aby wytłumaczyć ten fakt i sięgnšć głębiej do podstaw ideologicznych Unesco, trzeba wrócić do roku 1942. W lutym tego roku w British Association, pod przewodnictwem H. G. Wellsa, odbyło się posiedzenie specjalne, poœwięcone zagadnieniu: „Nauka i porzšdek œwiata”. W sprawozdaniach z tego posiedzenia spotykamy wypowiedzi Juliana Huxleya i Josepha Needhama. Zarówno w tych wypowiedziach, jak i w głównym referacie Wellsa, znajdujemy już wszystkie niemal myœli i zasady, na których powstała karta Organizacji Narodów Zjednoczonych dla Spraw Oœwiaty, Nauki i Kultury. Grupa wybitnych intelektualistów angielskich, których nazwać by można zwolennikami naukowej organizacji œwiata, zgrupowana wokół H. G. Wellsa, już na poczštku wojny okazywała żywš aktywnoœć w projektowaniu przyszłej międzynarodowej współpracy. Pierwszš deklaracjš tej grupy była opublikowana przez Wellsa broszura pt.: Prawa człowieka.

Z Wellsem łšczyły mnie jeszcze przed wojnš stosunki osobiste, które zacieœniły się w pierwszym roku mego pobytu w Londynie. W braku godniejszych przedstawicieli kontynentu zaprosił mnie był Wells do współpracy przy redagowaniu drugiej wersji Praw człowieka, tego dekalogu współczesnej cywilizacji. Gdy powstało Unesco i trzeba było jednš z siedmiu sekcji oddać przedstawicielowi niniejszego narodu, wybór padł na mnie. Pozostałe sekcje były w rękach przedstawicieli Anglii, Chin, Ameryki i Francji.

Gdy wrócimy do roku 1942 i sięgniemy do pamiętnego posiedzenia British Association, uderzy nas niezwykła aktualnoœć i wróżebnoœć wypowiedzianych wtedy słów Wellsa. Oto, co mówił Wells:

„W cišgu ostatnich lat czterdziestu warunki życia ludzkiego uległy zmianie zasadniczej. Homo sapiens nie może nadal żyć, jak żył przez ostatnie kilkadziesišt tysięcy lat. Jak każdy inny rodzaj zwierzęcia musi przystosować się do zmian zaszłych w warunkach jego bytowania lub zginšć jako rodzaj. W przeszłoœci dominujšce gatunki, grupy i rodzaje znikały zwykle z powierzchni ziemi w chwili, gdy znajdowały się u szczytu swego panowania. Poglšd, że ginęły w walce o byt, jest przestarzałym nieporozumieniem ekologicznym. Po prostu nie umiały się przystosować. Tak stało się z dinosaurami i dinotheriami.”

Pamiętajmy, że pisał te słowa Wells jeszcze przed wynalezieniem bomb atomowych. Już wtedy widział on tę podstawowš prawdę, że przy coraz potężniejszych œrodkach masowego niszczenia ocalenie gatunku ludzkiego możliwe jest tylko przez unifikację œwiata i usunięcie konfliktów międzynarodowych. Bez względu na różnice ustrojowe w obecnym œwiecie, podzielonym na dwa obozy, po obu stronach do głosu dojœć muszš siły dšżšce do porozumienia. Twierdził już wtedy Wells, że w miarę rozwoju cywilizacji technicznej w krajach kapitalistycznych walka klas musi stracić na ostroœci, a w krajach komunistycznych musi przyjœć do głosu humanizm zabezpieczajšcy podstawowe prawa człowieka. W takich warunkach stanie się możliwa wspólna, naukowa organizacja życia na naszej planecie. Droga walki i konfliktów – to droga zagłady nie tylko człowieka, ale całego życia organicznego. Ostatnie lat kilkanaœcie, które dzielš nas od tej wypowiedzi Wellsa, jakże potwierdzajš prawdę jego widzenia. Referat swój Wells zakończył tymi słowami: „My, pracownicy umysłowi, musimy się zdecydować, czy mamy zostać czymœ w rodzaju niewolników greckich, spełniajšcych rozkazy naszych panów gangsterów czy spekulantów, lub też zajmiemy należne nam miejsce w służbie spraw ludzkich.” W wypowiedzi Needhama znajdujemy pokrewne wyznanie wiary: „Naszym zadaniem, jako uczonych, jest badanie sposobów, przy pomocy których możemy stać się najskuteczniejszym czynnikiem procesu kosmicznego przejawiajšcego się w ewolucji społecznoœci ludzkich, bez względu na to, czy kiedyœ zginiemy dla tej sprawy, składajšc żywš ofiarę, pamiętni tych wszystkich dobroczyńców, których przysporzyli nam męczennicy dawnych pokoleń. Otaczajš nas dziœ nie tylko zastępy tych œwiadków w procesie przemijania, ale idš ku nam z tamtego końca œwiata mężowie starożytni, mężowie innej barwy skóry, bracia z krwi naszej, składajšcy œwiadectwo prawdzie o solidarnoœci ludzi i jednoœci Mózgu Œwiata.”

W takiej goršcej atmosferze intelektualnej rozpoczęło swe prace Unesco. Niestety, pogarszajšca się sytuacja międzynarodowa, zimna wojna i prawdziwa wojna w Korei – zacišżyły na rozwoju całej Organizacji Narodów Zjednoczonych. W roku 1953 na konferencji w Urugwaju w pracach Unesco wzięła po raz pierwszy udział delegacja Zwišzku Radzieckiego. Podniosło to niewštpliwie znaczenie organizacji, ale niedopuszczenie Chin Ludowych jest wcišż jeszcze nie tylko błędem niewybaczalnym, ale zdradš wobec postawy tych uczonych i pisarzy, którzy opracowali pierwszš deklarację ideowš Unesco.

W œwiecie, w którym rzšdzi przemoc brutalna lub nieposkromiona chęć zysku, jakże rzadko dochodzš do głosu twórcy naszej cywilizacji, uczeni, przyrodnicy i humaniœci; gdy przez gšszcz słów podstępnych, zastępczych, umownych żargonu politycznego przebijš się rzetelnie słowa ludzi nauki – doznajemy uczucia ulgi. Sš bowiem te słowa jak œwiatło, które się przedziera przez mgły i mroki zalegajšce naszš drogę.

Rozmowy o Conradzie

Czemu tak chętnie wracamy do Conrada? Bioršc jego ksišżki do ręki odkrywamy w nich coraz to nowe uroki. Odnajdujemy tak wiele przy każdej ponownej lekturze po prostu dlatego, że ksišżki te sš niezwykle bogate. Pocišga nas egzotyka spraw pozornie odległych i problematyka moralna, która w różnych okresach naszego życia staje się bliska, a nieraz nabiera najpełniejszego aktualnego znaczenia. Pocišga nas pasja jego poszukiwań w najbardziej egzotycznej dżungli, którš jest psychika ludzka. Conrad wzbogaca naszš wiedzę o człowieku i o motywach działań ludzkich.

Nie zamierzam tu mówić o jego twórczoœci, której poœwięcono tyle wnikliwych i poważnych badań. Stawiam sobie cel znacznie skromniejszy. Pragnę zebrać parę wspomnień, w krótkiej pogawędce utrwalić parę szczegółów anegdotycznych z rozmów o Conradzie, które zdarzyło mi się prowadzić z ludŸmi, którzy Conrada spotykali lub bliżej z nim współżyli.

Osobliwa pozycja w literaturze œwiatowej tego przybysza z Polski, który stał się największym marynistš w narodzie żeglarzy, jego sława i jego dzieje pocišgały czytelników mego pokolenia. Z ogromnš ciekawoœciš dopytywałem się o Conrada Anielę Zagórskš, jego siostrzenicę i niezrównanš tłumaczkę jego dzieł. Rozmawiałem o nim z Żeromskim i doœć bliskie stosunki z G. H. Wellsem pozwoliły mi zebrać parę szczegółów, które być może warte sš utrwalenia. Żeromski opowiadał o rozmowie z Conradem, która miała miejsce w Zakopanem w 1914 roku. Conrad chciał przy pierwszym spotkaniu powiedzieć Żeromskiemu coœ przyjaznego i, aby okazać swš sympatię, spytał go się, czy nigdy nie był marynarzem. – Nie – odpowiedział trochę zakłopotany Żeromski – nigdy nie byłem marynarzem. – Ale pływał pan po morzu? – Nie odbywałem żadnych dalszych podróży. Pływałem czasem łódkš po jeziorze czy w Warszawie w Łazienkach. – No widzi pan – powiedział triumfujšco Conrad – od razu to poznałem po pana wyglšdzie. – Jeœli już mowa o wyglšdzie Żeromskiego, warto wspomnieć o przygodzie Żeromskiego w Paryżu, o której opowiadał sam z rozbawieniem. Było to już po wydaniu Dziejów grzechu. Żeromski stał w ogonku do kasy Komedii Francuskiej, przed nim stały dwie Polki, z których starsza powiedziała do młodszej: – Uważaj, bo za tobš stoi jakiœ starszy Pochroń.

Parokrotnie wcišgałem Wellsa na rozmowy o Conradzie. Wells poœwięca kilkanaœcie stron swojej autobiografii spotkaniom i rozmowom z Conradem. Nie wszystkim może jest wiadomo, że Wells wprowadził niejako Conrada do literatury angielskiej. Pierwsza poważna i pochlebna recenzja o Szaleństwie Almayera wyszła spod pióra Wellsa i ukazała się w „Saturday Review”. Od tego czasu datuje się, jeœli nie przyjaŸń, to zażyłoœć obu znakomitych pisarzy. Wells pisał i mówił o Conradzie zawsze z admiracjš pomieszanš z lekkim zniecierpliwieniem. – Był znakomitym stylistš, ale bardzo Ÿle mówił po angielsku – opowiadał mi Wells. Gdy pisał, panował nad językiem, gdy mówił, nigdy nie wiedział dokładnie, kiedy używać shall, a kiedy will. Akcent jego był fatalny. Przyjaciele Conrada udawali, że rozumiejš, co on mówi. Ja nauczyłem się rozumieć, co Conrad mówi, udawałem, że rozumiem, co on pisze – dodał złoœliwie. Wells oczywiœcie rozumiał dobrze, co pisze Conrad, i stawiał wysoko artyzm prozy Conradowskiej, nie trzeba jednak zapominać, że byli to pisarze o bardzo różnych zainteresowaniach i temperamentach. W Sandgate, miejscowoœci nadmorskiej w Kent, spotykali się często Wells, Shaw, Bennett i Conrad. Wells i Shaw, założyciele „Fabian Society” pochłonięci byli aktualnymi sprawami społecznymi. Shaw uważał się wtedy raczej za agitatora socjalistycznego niż za pisarza i kiedyœ, gdy w domu Wellsa podkpiwał sobie z pierwszych powieœci Conrada, omal nie doszło do pojedynku. Trzeba było użyć chwytu niezawodowego, jeœli chodzi o Conrada, aby krwiš nie spłynęły œcieżki ogrodu w Kent. Wells wytłumaczył Conradowi, że nie wie, co to jest angielskie poczucie humoru. „Sens of humor”, brzmiało to dla Conrada jak tajemnicze zaklęcie, przed którym ustępował godzšc się na nie, jak na wszystko, co było brytyjskie. Utarczki słowne między Shawem, Wellsem i Conradem wynikały nie tylko z niezrozumienia obyczajowoœci angielskiej, z obcoœci Conrada, zwłaszcza w okresie spotkań w Sandgate, gdy nie zżył się był jeszcze ten Polak w służbie marynarki brytyjskiej ze swojš nowš przybranš ojczyznš.

Różnice polegały na samym rozumieniu zadań pisarskich, co obrazuje najlepiej przytoczona przez Wellsa rozmowa prowadzona kiedyœ w Sandgate. Spytał się go wtedy Conrad, jak by napisał o łódce, na którš patrzyli leżšc w słońcu na plaży. Czy powiedziałby o niej, że leżała, czy spoczywała na fali, czy kołysała się na wodzie, czy tańczyła, czy chybotała się, podskakiwała, czy może, że była targana falami? Wells odpowiedział na to, że napisałby po prostu, że była tam łódka. Wells w swoim pisarstwie podobny był do człowieka, który niecierpliwš rękš wyršbuje œcieżkę w lesie dziewiczym, nie miał czasu zatrzymywać się, aby z uwagš patrzeć na krzaki i liany, przez które się przedzierał. Był on wtedy bliższy tradycyjnemu posłannictwu literatury polskiej, bardziej był polski od Conrada, który zbuntowany przeciw cierpiętnictwu, narodowej żałobie i tendencyjnoœci polskiej literatury szukał prawdy w Surubayu, w Rangunie, wœród ludów kolorowych i marynarzy całego œwiata. Kaprys historii sprawił, że z dzieł Wellsa i Shawa dziœ najmniej nas poruszajš utwory oparte wtedy na doraŸnym zamówieniu społecznym, a wielka proza Conrada nabrała przez swš problematykę moralnš znaczenia niemal literatury społecznej.

Jak widzimy, sprzecznoœci w pojmowaniu zadań piœmiennictwa nie sš cechš naszych tylko czasów. Różnica zasadnicza polegała jednak na tym, że literatura czasów wiktoriańskich spełniała swe funkcje społeczne dobrowolnie, spontanicznie, a nie działała pod nakazem czy presjš czynników oficjalnych. Ważnš też różnicš jest tempo przemian. Wiek dziewiętnasty pozwalał na powolniejsze konstruowanie powieœci współczesnej. Pisarz miał czas objšć wzrokiem, wpatrzyć się w model swego obrazu. Gdy Prus opisywał sklep Minclów, pamiętał ten sklep z dzieciństwa, mógł sprawdzić każdy niemal szczegół, skorygować swoje wspomnienie niejako wizjš lokalnš. Dziœ, gdyby chciał sobie przypomnieć, jak ten sklep wyglšda, nic by prawdopodobnie nie zobaczył, bo w sklepie byłby remanent. Kiedy Gogol pisał Rewizora, horodniczy pozował mu do tego arcydzieła komedii. Dziœ horodniczy zmienia się zbyt szybko. Raz jest gorszy, raz lepszy, trzeba by go uchwycić aparatem fotograficznym na migawkę, a nie opisywać piórem statecznym i cierpliwym. To prawo zmieniajšcej się perspektywy ma jeden jeszcze aspekt ważny, jeœli chodzi o Conrada. Może nie jest przypadkiem, że pierwszš wielkš powieœć o tragedii Żydów polskich wymordowanych przez Hitlera napisał nie żaden z pisarzy tego kraju, ale Amerykanin, John Hersey, którego nic nie łšczyło z Polskš ani z Żydami. To, co zwykle pisarzowi daje dystans czasu, tu dała perspektywa przestrzeni, oddalenie, pozwalajšce objšć temat szerzej, a przez to i prawdziwiej. Brandes (nie mieszać z Brandysem) mówi o większej sile witalnej przybyszów w odróżnieniu od autochtonów. Muszš dać z siebie więcej, aby wybić się w œrodowisku obcym. Być może, oba wyżej wspomniane czynniki odegrały pewnš rolę w karierze literackiej Conrada, ale osobiœcie skłonny byłbym doœć ostrożnie odnosić się do uogólnień tego typu. Faktem jest, że Conrad nie tylko był genialnym pisarzem, był również znakomitym lingwistš. Miał on niestety niezwykłe zdolnoœci językowe. Mówię, niestety, gdyż jak każdy z nas, mimo wszelkie przesłanki rozumowe, wolałbym, żeby Conrad pisał po polsku. Wszystkich, którzy zbliżyli się do dzieł Conrada, zastanawia ten problem. Czy Conrad czuł się Polakiem? Czy myœlał po polsku? Ze wspomnień Retingera, który najczęœciej z Polaków widywał Conrada, wiemy, że w chorobie, gdy majaczył, w goršczce mówił po polsku, na co skarżyła się jego żona Jessy. W swojej autobiografii opisuje Wells Conrada, jak trzaskajšc z bicza jeŸdził po drogach hrabstwa Kent czarnym powozikiem zaprzężonym w małego konika, na którego wykrzykiwał głoœno jakieœ słowa polskie. Nawišzujšc do tego wspomnienia spytałem kiedyœ Wellsa, czy Conrad nie krzyczał wtedy „wio”! Wells ucieszył się bardzo – Of course – oczywiœcie, że to było wio. Spytałem Wellsa wręcz: – Czy uważał pan Conrada za Polaka czy za Anglika? – Wells zachmurzył się. – On miał bardzo dużo cech obcych, tak, był poniekšd cudzoziemcem, ale stał się znakomitym pisarzem angielskim. Ta pewna obcoœć jego stylu, jego słownictwa odœwieżyła prozę angielskš. Co to ma wspólnego z Polskš? – powiedział gniewnie, jak bym chciał mu zabrać coœ, co uznał za swojš niezaprzeczonš własnoœć. – Wy, Polacy, wszyscy jesteœcie szowiniœci. – Po czym wróciliœmy z Wellsem do rozmowy, która była istotnym powodem naszego spotkania, do przedyskutowania wersji uniwersalnej deklaracji Praw człowieka, która miała być celem zwycięskiej wojny i podstawš do unifikacji przyszłego, bliskiego już, nowego, wspaniałego œwiata. Zgodni byliœmy w tych sprawach zasadniczych, ale Wells był trochę zły, że podawałem w wštpliwoœć brytyjskoœć Conrada, a ja byłem urażony, że tak zdecydowanie odmawiał nam prawa do pokrewieństwa z Conradem.

Obrona inteligenta

Pokutowało do niedawna w naszej publicystyce słowo: „inteligencki”. Był więc „inteligencki punkt widzenia”, było „typowe rozumowanie inteligenckie”. Podobne okreœlenia ujemne lub ironiczne stosowano przeważnie wobec argumentów nietypowych lub niewygodnych. Działo się to w czasach przyklejania etykietek i uchylania się od dyskusji wygodnš metodš dowolnego okreœlenia przeciwnika. Byliœmy podobni do barwnych motyli lub kolorowych żuków, które usypiano eterem dialektycznym, przebijano szpilkš ironii i opatrywano odpowiedniš etykietkš obnażajšcš naszš przynależnoœć entomologicznš.

Niestety wykrzywianie się na inteligencjš niedawno jeszcze było broniš odporno-zaczepnš małej grupki doktrynerów. Najpiękniejszš cechš socjalizmu jest przecież wyzwalanie człowieka z ciemnoty i wyzysku. Socjalizm toruje drogę do awansu społecznego, tworzy nowš inteligencję. Skšd więc brała się ta pogarda dla inteligentów w ustach ludzi, których pomawiać nie chcemy o brak ideowoœci? W wielu wypadkach była to znana metoda szukania kozłów ofiarnych, aby w okresach niepowodzeń gospodarczych lub politycznych odcišżyć własnš odpowiedzialnoœć, wskazujšc na imaginowanego sprawcę zła. Tak Neron obcišżył winš za spalenie Rzymu chrzeœcijan, a Hitler wskazywał na Żydów jako na winnych porażki niemieckiej w pierwszej wojnie œwiatowej. Można by rzec, że dzieje ludzkoœci zamykajš się w dwu okrzykach: „Chrzeœcijanie dla lwów!” i „Lwów dla chrzeœcijan!” Cechš charakterystycznš inteligenta była w mniemaniu niektórych polityków niezdolnoœć do czynu, hamletyzm paraliżujšcy działanie nadmiarem refleksji i skrupułów. Hamletyzm to rozum kontrolujšcy czyn. Otello to uczucie paraliżujšce rozum. Opinia publiczna, która postawiła Hamleta w stan oskarżenia, dziwnš wyrozumiałoœć okazywała dla zbrodni popełnionej przez Otella. Wiemy dziœ, o ile groŸniejszy jest otellizm od hamletyzmu. Jako przeciwstawienie wahajšcego się, niezdecydowanego inteligenta stawiano wzór człowieka z charakterem. Mówiono: – Być może, nie jest to człowiek zbyt mšdry, ale ma charakter. – Oczywistš jest rzeczš, że w takim wypadku fakt posiadania silnego charakteru wyraŸnie pogarsza sprawę. Faszyzm postawił jawnie i programowo prawo otellizmu ponad hamletyzmem.

W filmach amerykańskich, w radio, prasie i telewizji majšcych wpływ przemożny na opiniš Zachodu do dziœ trwa niezmiennie bohaterski gangster. Bohaterem „comicsów” jest nadczłowiek przyszłoœci, który „krzepę” ziemskš przenosi na inne planety i jest głównym przedstawicielem kultu siły na całš naszš galaktykę i dalsze okolice. W tych samych „comicsach” wyszydzany jest profesor i intelektualista, który co prawda zbudował pocisk międzyplanetarny i mózg elektronowy, ale ma spóŸnione refleksy i choruje na brak decyzji w chwili, gdy trzeba dać komuœ w zęby. Kult siły fizycznej i „krzepy” miał pewne logiczne uzasadnienie w czasach, gdy władza oparta była na bagnetach, a tłum gołymi rękami zdobywał Bastylię. Dziœ jest to anachronizm podobny do honoru munduru wojskowego. Kasta wojskowa korzystała ze specjalnych przywilejów w czasie pokoju, gdyż w czasie wojny najbardziej była narażona na niebezpieczeństwo i niewygody wojenne. W czasach bomby wodorowej zarówno kult siły i odwagi, jak i honor munduru stracił wiele na blasku i znaczeniu.

Gdyby wyszydzany inteligent z oskarżonego stał się oskarżycielem, jak wyglšdałoby zestawienie osišgnięć inteligencji zawodowej w porównaniu do wyczynów politycznych, których nasze pokolenie było œwiadkiem i ofiarš? Powiedzenie Bertranda Russella, że władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie, potwierdziło się z całš grozš. Czyżby demokracje parlamentarne wyjœć miały rękš obronnš z tego porównania? Polityka Wielkiej Brytanii w dwudziestoleciu międzywojennym była przykładem ignorancji i lekkomyœlnoœci. Utrzymujšc tradycyjnš metodę równowagi sił, Anglia obawiajšc się hegemonii zwycięskiej Francji popierała pobite Niemcy. Poczštkowy kompleks Joanny d’Arc przerodził się z biegiem lat w bardziej realistycznš i cynicznš politykę popychania Hitlera przeciw Zwišzkowi Radzieckiemu. Koncepcja ta popierana przez brudne interesy kapitalistyczne miała zapewnić bezpieczeństwo Anglii. Ale na czym oparta była niezachwiana, zarozumiała pewnoœć polityków brytyjskich, że Hitler nie może obrócić się przeciw Zachodowi? Była to oczywista głupota, która omal nie doprowadziła rozbrojonej Anglii do całkowitej klęski.

Jeœli porównamy pracę inżyniera czy humorysty z pracš polityka, uderzy nas przede wszystkim brak kryteriów. Od humorysty, który napisał utwór nie œmieszšcy, nie zechcemy słuchać wyjaœnień natury historiozoficznej. Inżynier nie może się tłumaczyć, że most przez niego zbudowany zawalił się z powodu „racji stanu” czy „tajemnicy państwowej”. Jakie sš kwalifikacje polityka i jaki sprawdzian jego kompetencji? Powierzajšc motorniczemu tramwaj, badamy, czy nie jest daltonistš. Lekarz musi zdawać egzamin przed wybitnymi fachowcami, nim dane mu będzie prawo leczenia.

Historia Imperium Rzymskiego uczy nas, że władzę sprawowali notoryczni psychopaci i mordercy. Nie brak i w historii nowożytnej podobnych przykładów. Kryteria w rzšdzeniu, jak i w dowodzeniu armiš trudne sš do uchwycenia. W czasie pierwszej wojny œwiatowej na froncie włosko-austriackim dowodził armiš generał Potiorek. Otóż pewnego dnia generał zaczšł badać ciężar gatunkowy żołnierza. Pakował żołnierzy w pełnym umundurowaniu do beczki z wodš i zapisywał, wiele wypychajš wody. Gdy ten eksperyment naukowy miał objšć również oficerów sztabowych, powstał w armii generała Potiorka sprzeciw i wzbudziły się pewne podejrzenia. Istotnie badanie lekarskie wykazało, że generał już od doœć dawna cierpi na dementia precox. W międzyczasie dowodził on armiš na froncie i gdyby nie pomysł beczki z wodš, pewnie długo jeszcze nikt by nie zauważył, że armiš kieruje wariat.

Sš to oczywiste cechy epoki Wielkiego Zamętu, epoki przejœciowej, w której samoloty przekraczajš szybkoœć fali dŸwięku, a podróżny z trudnoœciš przekracza granicę obcego państwa, epoki, która obaliła przestrzeń i wzniosła mury getta. Czasów największego pohańbienia człowieka i największej jego potęgi. Jesteœmy zdolni do wyprodukowania wszelkich dóbr w iloœciach nieograniczonych i niezdolni do wyżywienia znacznej częœci mieszkańców naszego globu. Ostatnie lat pięćdziesišt zmieniło œwiat bardziej niż tysišclecia. Tempo przemian jest zawrotne, a charakter tych przemian nie ma już cech rozwoju ewolucyjnego, ale przypomina raczej proces przetwarzania się larwy w poczwarkę lub poczwarki w motyla. W tym œwiecie samolotów, mózgów elektronowych, radarów i energii atomowej rzšdzić nie może œredniowieczny inkwizytor, znachor, wróżbiarka czy szaman mistycznie-polityczny. Na tle tych niewspółmiernoœci marksizm był pierwszš próbš naukowego ujęcia zjawisk społecznych, ale byłoby rzeczš nierozsšdnš przypuszczać, iż był próbš ostatniš. Ogromne i zasadnicze zmiany wynikajšce z rozwoju nauk œcisłych, i co za tym idzie, z nowych wcišż zdobyczy cywilizacji technicznej, zmuszajš nas do wnikliwej analizy dziewiętnastowiecznych teorii ekonomicznych i socjologicznych. Jeœli Marks był Arystotelesem wieku dziewiętnastego, czas dzisiejszy można by nazwać wiekiem kopernikowskim i einsteinowskim. Nie znaczy to bynajmniej, abyœmy się wyrzec mieli istotnych zdobyczy nauki marksistowskiej, i wolno nam wierzyć, że zasada współistnienia ludzi zwycięży kapitalistycznš zasadę walki i konkurencji. Nawišzujšc do tradycji postępowych coraz częœciej jednak sięgamy dziœ do racjonalizmu osiemnastowiecznego. Różnica między demokracjš parlamentarnš a racjonalizmem wieku oœwiecenia polegała głównie na tym, że dla demokracji parlamentarnej głównš jest sprawš, kto rzšdzi, dla Diderota zaœ i Woltera ważne było, jak rzšdzi. Gdy wracamy myœlš do listów Woltera do Fryderyka Wielkiego i do korespondencji Diderota z Katarzynš Wielkš, skłonni jesteœmy przestawić Ÿle umieszczone przymiotniki. Bliżsi będziemy prawdy mówišc o korespondencji Wielkiego Diderota z Katarzynš i Wielkiego Woltera z Fryderykiem. Wydaje się, że historia wyprowadziła nas już z okresu wielkich polityków, których wielkoœć oznaczała rozmiar klęski i zbrodni. Wychowanie uczonego polega na oœmielaniu go do atakowania prawd ustalonych. Budujšc socjalizm w trudnych warunkach naszej egzystencji narodowej oœmielać musimy krytycyzm i samodzielnoœć myœlenia. Tamowanie krytyki toruje drogę reakcji i sprzyja wszelkiego rodzaju kultom, dyktatorom i fideizmom. Humanistyczna wiara w człowieka nie może się ograniczać do odœwiętnej, nieobowišzujšcej deklaracji. Czas obecny nakazuje budowniczym naszego socjalizmu szukać prawdziwych sojuszników w szeregach nowej, postępowej inteligencji polskiej.

Notatki z podróży do Japonii

W ramach dwudziestego dziewištego międzynarodowego Kongresu PEN Clubów zorganizowano przy wydatnej pomocy Unesco „Sympozjon”, a raczej skromniej mówišc spotkanie i dyskusje między pisarzami Zachodu i Dalekiego Wschodu. Zachód reprezentowany był przez Francję (Jean Guehenno), USA (John Steinbeck), Niemcy (H. von Glasenapp), Włochy (Alberto Moravia), Wielkš Brytanię (Angus Wilson) i Polskę (Antoni Słonimski). Przewodniczył Andre Chamson, członek Akademii i prezes międzynarodowego PEN Clubu.

Zaproszenia były imienne i fakt, że wybrano Polskę i mnie osobiœcie do drużyny reprezentujšcej Zachód, ucieszył mnie i bardzo mi pochlebił. Jestem człowiekiem próżnym i nie mam powodu udawać, że nie jestem. Ten akcent szczeroœci będzie towarzyszem całej mojej podróży, gdyż inaczej nie bawiłoby mnie pisanie tych notatek i mam wrażenie, że notatki te nie bawiłyby czytelników.

Na wiadomoœć o tym zaszczytnym zaproszeniu przyjaciele moi zareagowali oczywiœcie próbš umniejszania znaczenia PEN Clubów, a nawet próbš umniejszenia Azji. Nie oziębiło to mego zapału i goršcego pragnienia przybliżenia obu kultur Dalekiego Wschodu i Zachodu. Otrzymałem program Zjazdu, zawiadomienie o terminie odlotu, którego niebagatelny koszt pokrywa całkowicie Unesco i PEN Club. Otrzymałem wiele broszur, dokładnych instrukcji i zaproszeń z Paryża i Japonii, po czym otrzymałem list z ambasady japońskiej w Paryżu zawiadamiajšcy mnie, że moje podanie o wizę wjazdowš zostało odrzucone i że wizy do Japonii nie dostanę. PEN Club międzynarodowy w Londynie zapewnił mnie, że jest to nieporozumienie i że wizę otrzymam w Paryżu. PEN Club japoński zażšdał telegraficznie mojej biografii. Ponieważ jedno słowo do Tokio kosztuje kilkadziesišt złotych, historia mego życia wypadła bardzo sucho i nieefektownie. Bilety lotnicze do Paryża były zapłacone, termin wyjazdu z Paryża do Tokio już się zbliżał, postanowiłem więc pojechać, aby na miejscu w Paryżu wyjaœnić sytuację. Niestety, konsulat francuski w Warszawie odmówił mi wizy tranzytowej, gdyż nie posiadałem tak zwanej wizy docelowej. Tymczasem otrzymałem depeszę z Londynu, abym zwrócił się do ambasady japońskiej w Warszawie, gdzie otrzymam wizę. Ponieważ ambasady japońskiej w Warszawie nie ma i ponieważ miałem wizę Izraela, gdzie chciałem się zatrzymać na parę dni w drodze powrotnej, konsulat francuski wydał mi wizę i żegnany przez grono miłych przyjaciół dnia 21 czerwca o 4 po południu wsiadłem do samolotu Sabeny.

* * *

Samolot Sabeny zapełnia się wesołymi towarzyszami podróży. Prawie wszystkie miejsca zajęte sš przez czterdzieœcioro dzieci, które przyjechały z Anglii na wakacje do Polski i wracajš teraz do domu. Były to dzieci Polaków osiadłych na stałe w Anglii, pragnšcych jednak utrzymać kontakt z krajem. Dzieci mówiš po polsku i po angielsku. Właœciwie nie mówiš, ale krzyczš. Miłe głosy radosnej dziatwy zagłuszajš huk motorów. Steward i stewardessa rozbawieni i uœmiechnięci podajš dzieciom soki owocowe i torebki papierowe na wypadek torsji. Wypadki te stajš się coraz częstsze. Dzieciarnia wymiotuje w torebki, na podłogę i na nas. Największym działaczem w tej dziedzinie jest duży piegowaty chłopak, ubrany w papierowš czapkę ułańskš. W ręku trzyma dwie zakopiańskie ciupagi i nie przestaje jeœć i wymiotować. Dzieci zaczęły się dobijać do kabiny pilotów. Mamy jeszcze dwie godziny lotu do Brukseli. Piegowaty ugryzł mnie w nogę. Steward przestał się uœmiechać i broni dzieciom wejœcia do kuchni. Przeglšdam tekst przemówienia, które wygłosić mam na Kongresie w Tokio. W zdaniu „pełni niezachwianej wiary w rozwojowe możliwoœci człowieka” wykreœliłem słowo „niezachwianej”. Samolot chwieje się. Pogoda się psuje. Dzieci wyrwały dwa fotele i wszystkie firanki w oknach. Piegowaty pobił się z małym czupurnym blondynem. Blondas wyrwał mu jednš ciupagę i uderzył mnie w kolano. Wykreœliłem całe zdanie „o rozwojowych możliwoœciach człowieka”. Nareszcie lšdujemy. Dzieci pchajš się do wyjœcia. Jedno z nich porwało mój kapelusz. Udało mi się wyrwać częœć mego kapelusza z ršk milusińskiego. Na lotnisku w Brukseli rozstajemy się. Widzę jeszcze jak steward i stewardessa angielskiego samolotu witajš radosnym uœmiechem rozbawionš dzieciarnię. Jeszcze godzina lotu i lšdujemy w Paryżu. Jedziemy przez znajome, piękne ulice paryskie. Wraca mi częœć zachwianej wiary w ludzkoœć i rozwojowe możliwoœci człowieka.

* * *

Azję spotykam już w Paryżu. W Dzielnicy Łacińskiej pełno jest kolorowych. Co drugi mężczyzna w bistrach czy na bulwarach jest żółty, skoœnooki lub czarny. Pewnie było tak już dawniej, ale teraz dostrzegam to wyraŸniej, bo nastawiony jestem myœlowo po azjatycku. Podobnie uderza mnie w prasie angielskiej i amerykańskiej iloœć wiadomoœci i notatek tyczšcych się Japonii. Ale to nie prasa zaczęła się specjalnie interesować tym krajem, lecz wyostrzyła się moja uwaga. Myœl o wielkiej podróży nie opuszcza mnie. Oglšdam w Luwrze piękny obraz Goyi, po raz pierwszy wystawiony na widok publiczny, ale jestem roztargniony. Nie umiem się skupić. Myœlę o samolocie. Air France konkuruje skutecznie z całym Luwrem.

* * *

W ambasadzie japońskiej w Paryżu istotnie czekała na mnie wiza. Poczštkowa odmowa była oczywistym nieporozumieniem. Okazuje się natomiast, że nie mam biletu do Tokio, gdyż Agence Mercure posłała tymczasem bilety do Warszawy. Telefonujemy do Warszawy. Agence Mercure spisuje protokół o zaginięciu biletów, zostajš one formalnie unieważnione i wypisujš mi nowe bilety Air France. Dwudziestego szóstego sierpnia po południu wsiadamy z żonš do wielkiego „G. Constellation”, czteromotorowego samolotu, który ma nas zawieŸć do Tokio.

* * *

Rozsiadamy się w wygodnych fotelach. Sšsiadem naszym jest mój przyjaciel Stephan Spender, poeta angielski. Bardzo radzi jesteœmy ze spotkania. Samolot wzbudza zaufanie swojš solidnoœciš i komfortem. Uroda stewardessy jest jakby dodatkowš gwarancjš sprawnoœci technicznej linii lotniczej Air France. Zaledwie zdšżyliœmy się rozgoœcić, gdy już pod nami zaczynajš wyrastać Alpy. Fantastyczna sceneria. Łańcuch górski i zaœnieżone szczyty wymodelowane jakby w ciemnogranatowej masie plastikowej. Niebo różowo-błękitne. Typowy „technicolor”, tylko bez ilustracji muzycznej. Morze. Bardzo pięknie, ale z wrażeniami wzrokowymi bardzo skutecznie konkurujš wrażenia smakowe. Podajš nam doskonały obiad z zakšskami, goršcym daniem, serami, deserami i owocami. Pijemy œwietne wino, zaniedbujšc całkowicie widoki natury wysilajšcej się bezskutecznie efektownym zachodem słońca. Minęliœmy Rzym bez ruin, bo z góry wszystko wyglšda jak ruina, i po godzinnym postoju wylatujemy, aby nocš wylšdować już poza Europš, w Tel-Avivie, w największym mieœcie Izraela. Obejmuje nas tu wilgotne goršco. Lepki żar, który potęgować się będzie w drodze przez południowe kraje azjatyckie.

* * *

Na lotnisku póŸno w nocy tłum ludzi. Odlatuje właœnie wielki samolot izraelski do New Yorku. Stoi ten okręt nowych argonautów na lotnisku jak na płaskim wybrzeżu Œródziemnego Morza. Nie wiem, czy wódz ich nazywa się Jazon czy Meierzon, ale ożywieni sš tš samš złudnš nadziejš zdobycia złotego runa. Wydaje mi się, że prawdziwš Ziemiš Obiecanš jest dla tych stłoczonych tu ludzi – Ameryka, a Izrael tylko przejœciowym purgatorium. Wszędzie słyszy się obok hebrajskiej mowę polskš. Noc przykrywa dalszy pejzaż. Dopiero w powrotnej drodze z Tokio, gdy zatrzymam się tu na dni kilkanaœcie, w œwietle dnia i krótkich nocy odsłoni mi się prawdziwe oblicze tego pięknego, romantycznego kraju. Można by ludnoœć tego kraju podzielić na dwa rodzaje obywateli. Ci, co najofiarniej pracujš i wałcza, to kibuce, ci co najmniej współdziałajš z budowš nowej żydowskiej ojczyzny – to kibice. Mam wrażenie, że obserwuję jeden z częstszych odlotów kibiców.

* * *

Niespokojna noc w samolocie. Œwit. Pod nami wroga pustynna ziemia poorana w bruzdy. Wyschnięte łożyska rzek jak zmartwiałe arterie. Lšdujemy w Teheranie. Wschód wita nas banalnš fontannš w płaskiej kwadratowej sadzawce, alejkš nieznanych drzew, klombami kwiatów o nieznanej nazwie i obcej nam woni. Po alei promenujš się damy w kwefach i panowie w strojach europejskich. Œniadanie w pobliskim hotelu. Nuda. Budka z wodš sodowš, w której nie ma wody sodowej. Jakaœ miejscowa odmiana coca-coli i pamištki z Teheranu, o których lepiej nie pamiętać. Z Teheranu do Karaczi, stolicy Pakistanu, lecimy dniem. Nie mogę oczu oderwać w napiętym oczekiwaniu. Czekam na zielonoœć, wodę, życie, osiedla ludzkie. Cišgle jeszcze trwa ten sam krajobraz pustynny. Nareszcie widać z wysoka do mchu podobnš dżungle. Kępki palm, małe płaskie zabudowania. W Teheranie przypominały się co chwila mdłe ilustracje do bajek Dulacka czy Reckhama, w Pakistanie panuje nad nasza wyobraŸniš Kipling. W hotelu-bungalow, gdzie nam podajš tak typowy breakfast angielski, jakiego już nie znaleŸć w Anglii, usługujš wšsaci Hindusi w białych turbanach. Liczebnoœć tej służby, rozpiętoœć wieku od małych brunatnych chłopców do czcigodnych królów kelnerskich nie jest œwiadectwem bogactwa tego kraju.

Po œcianach hotelu biegajš jaszczurki. Za ogrodem hotelowym jakieœ klepowisko, majdan pusty, trochę zaœmiecony. Chude nogi ludzkie zwisajšce z obu stron małego płowego osiołka to widok najbardziej wschodni. Na dachu każdej budowli siedzš sępy (muszę się spytać któregoœ z przyjaciół językoznawców, czy słowo sęp i posępny majš wspólny Ÿródłosłów).

Wracamy autobusem do domu, którym jest nasz samolot Air France. Chronimy się przed spiekotš i smutkiem pejzażu w wygodnym fotelu w powietrzu chłodnym, pełnym tlenu i rozpylonej „lawendy” Jean Patou. Samolot przelatuje wšziutkš dróżkš komfortu nad kontynentami biedy i wschodniego smutku. Usługuje nam nowa stewardessa, œliczna i zgrabna, ubrana jak na pokazie mody. Jesteœmy niewdzięczni, zbyt szybko zapominamy, jak wyglšdały poprzednie stewardessy równie ładne i zgrabne. Nocš lšdujemy w Rangunie. To już nie Kipling, to domena nastrojów conradowskich. Dla ludzi zarażonych literaturš pisarze sš nieodstępnymi przewodnikami. Czym byłby Londyn bez Dickensa, Wellsa, Chestertona? Tu, w znajomym goršcu nocy rozœwieconej księżycem w zenicie, nad brzegami morza, myœlš zwracamy się do bohaterów Conrada, naœladujemy ich powolny, znużony krok. Tak idziemy przez lotnisko, aż wchodzimy do wspaniałych sal dworca lotniczego w Rangunie. Nagle kończy się przekleństwo klimatu, przed którym biały człowiek nie ma ucieczki, bo sale sš „air conditioned”. W miłym, rzeœkim chłodzie i nienagannej czystoœci zasiadamy do œniadania, mimo że jest druga w nocy albo jedenasta rano, bo czas się całkowicie poplštał. Znów start i lot niedługi do Saisonu. Jesteœmy już znużeni podróżš. Zmęczenie poddaje nas banalnoœci, gotowi jesteœmy przyjmować gotowe nastroje i wyobrażenia o krajach, nabyte z najłatwiej strawnej sztuki, jakš jest film. Może dlatego, gdy zajrzałem do mego notatnika, znalazłem tylko jedno zdanie o Manili. „Manila. Absolutna Manila. Filipiny w stu procentach filipińskie.”

Ostatni skok przez Pacyfik do Japonii. Najdłuższa trasa lotu, osiem godzin między niebem a morzem. Na lunch podajš nam znakomitš rybę z rusztu. Jest to specjalnoœć filipińska – ryba latajšca. (Właœciwie każda ryba, którš się je w samolocie, jest rybš latajšcš, ale ta jest wyjštkowo smaczna.) Niedaleki już cel podróży mobilizuje na nowo rozbudzonš ciekawoœć. Jaka będzie ta Japonia? Co będzie na Kongresie, jak wypadnie moje przemówienie? Myœlami już jestem w Tokio.

Japonia

Gdy dostałem zaproszenie PEN Clubu, zgromadziłem parę ksišżek angielskich, aby dowiedzieć się czegoœ o Japonii. Niedługo przed wyjazdem dostałem zaproszenie od dziennika japońskiego „The Asahi Shimbun”, abym przed przyjazdem napisał, jak wyobrażam sobie Japonię, i potem w drugim felietonie skonfrontował moje wrażenia już po parotygodniowym pobycie w Tokio. Oto fragmenty mego felietonu, który wydrukowany po japońsku w piœmie o wielomilionowym nakładzie zdobył mi pewnš popularnoœć, zwłaszcza wœród kelnerów i fotografów w Tokio, którzy nazywali mnie: Mr Anthony from Poland.

„Lojalnoœć wobec ŤThe Asahi Shimbunť nakazała mi odłożyć zebrane przeze mnie ksišżki o Japonii. Gdybym je przeczytał, musiałbym konfrontować nie moje wyobrażenia o Japonii, ale panów F. J. Homera, Glenna, T. Trewartha, U. Ciose’a i innych, a przecież nie za to ŤThe Asahi Shimbunť zaproponował mi honorarium, gdyż konfrontacji wyobrażeń o Japonii zebranych w tych ksišżkach z rzeczywistoœciš może dokonać bez mego udziału sama redakcja ŤThe Asahi Shimbunť. Jestem więc zapłacony niejako za mojš niewiedzę lub jeœli kto woli, za œwieżoœć i dziewiczoœć moich wyobrażeń. Narażam się w ten sposób w oczach moich kolegów penclubowych na opinię ignoranta, gdyż oni z pewnoœciš przeczytali wszystkie wyżej wymienione ksišżki. Właœciwie za te straty moralne powinienem dostać premium dodatkowe od ŤThe Asahi Shimbunť.

Aby lojalnoœć moja była zupełna, postaram się powiedzieć, jak sobie wyobrażam Japonię i co wiem o Japonii. Otóż wiem o Japonii, że jest to: ŤLong chain of islands off the East coast of Asia, divided from the continent by the Japanese Sea and washed by the Pacific Ocean on its East shores lying between long. 156°31’ E. and 119°18’ W. and between lat. 20°25’ and 50°55’ Nť*. (Everyman’s Encyclopaedia.) Natomiast wyobrażam sobie zupełnie co innego. Kraj bardzo uprzemysłowiony, dymišce kominy fabryczne i wulkany, ulice, na których rojš się grzecznie uœmiechnięci ludzie. MężczyŸni majš okulary, a kobiety wachlarze. Niektórzy mężczyŸni majš i okulary, i wachlarze. Drzewa zawsze kwitnš. Wydaje mi się, że w Japonii nie ma wiœni ani brzoskwiń, bo drzewa kwitnš cały rok, więc nie majš czasu owocować. Wydaje mi się, że wszystko w Japonii jest miniaturowe. Drzewa w doniczkach udajš duże, dorosłe drzewa. Malutkie sš ogródki. Duże sš tylko perły japońskie. Z ryb znane sš w Japonii wyłšcznie karpie i złote rybki. Nie wiem, jak sprawa się ma z tygrysami. Musi ich być mnóstwo, bo na drzeworytach japońskich występujš masowo. To samo da się powiedzieć o mgle, która występuje zawsze na drugim planie. Pewien przyjaciel tłumaczył mi, że to nieprawda, że pejzaż japoński wcale nie jest mglisty i że to malarze tak sobie ułatwiajš zadanie, bo łatwiej jest malować mgłę niż pejzaż.

Jeszcze z czasów dzieciństwa pozostało mi wyobrażenie o sile i zręcznoœci Japończyków. W czasach wojny rosyjsko-japońskiej Polacy oczywiœcie sympatyzowali z Japoniš i generałowie i admirałowie japońscy byli niemal polskimi bohaterami narodowymi. Pamiętam, że służšca w naszym domu wœród obrazków œwiętych porozwieszanych nad jej łóżkiem miała również fotografię generała Nogi. Osoby o duszach prostych łatwo łšczš w swoim sercu kulty na pozór sprzeczne.

Gdy myœlę o Japończykach, wyobrażam sobie małego i niezwykle zręcznego człowieczka, który powala olbrzyma. Sš to niewštpliwie reminiscencje z czasów wojny rosyjsko-japońskiej i przekonanie o niezwyciężonej metodzie walki dżu-dżitsu, znanej ponoć każdemu Japończykowi. Co do tej metody walki zaznaczam, że wierzę w niš na słowo i nie chcę po przybyciu do Japonii konfrontować moich wyobrażeń z rzeczywistoœciš.

Słyszałem, że Japończycy do jedzenia zdejmujš buty, siadajš w kucki na podłodze i jedzš pałeczkami, ale nie wyobrażam sobie, że robiš to w samolotach. Mam wrażenie, że Japonia jest mieszaninš tradycjonalizmu i techniki współczesnej. Coœ w rodzaju połšczenia Nipponu i Nylonu. Co do jednej rzeczy jestem pewien całkowicie. Japończycy majš wiele poczucia humoru i wiele wyrozumiałoœci i tym proszę sobie wytłumaczyć żartobliwy charakter mojej wypowiedzi.

A jak było naprawdę? Najtrafniejszy wydaje mi się skrót Nippon-Nylon. Istotnie, nowoczesnoœć styka się tu co krok z tradycjonalizmem. Prezes PEN Clubu japońskiego Yasunazi Kawabata, który był łaskaw osobiœcie odwieŸć mnie z lotniska do „Imperiał Hotel” w swoim wspaniałym mercedesie, siedział koło mnie ubrany w najklasyczniejsze kimono. Stroje japońskie spotyka się wszędzie, nawet w najbardziej zamerykanizowanej częœci miasta, w barach i restauracjach „Imperialu”. Nie jest jednak Tokio tak zamerykanizowane, jak to przypuszczałem. Trudno się porozumieć po angielsku nawet w sprawach najprostszych. Gdy podałem kierowcy taksówki adres hotelu „Imperiał”, bez chwili wahania zawiózł mnie do ambasady amerykańskiej. Kierowca kierował się drogš najprostszych skojarzeń. Imperial – imperializm, imperializm – USA. Był widocznie czytelnikiem prasy lewicowej.

Niespodziankš był dla mnie sam widok tego największego na œwiecie miasta. Niewielka iloœć nowoczesnych wielopiętrowych domów w morzu bezbrzeżnym małych drewnianych i papierowych budowli. Wyjaœnienie tego stanu rzeczy znalazłem niebawem w komunikatach prasowych. W czasie naszego pobytu Tokio zagrożone było tajfunem numer dziesięć. Jest tu bowiem zwyczaj numerowania tajfunów rodzšcych się gdzieœ na Pacyfiku i uderzajšcych na Wyspy Japońskie. Tajfun nie sięgnšł do Tokio. Zburzył na wybrzeżu czternaœcie tysięcy domów, przy czym zginęło szeœć osób. Ten stosunek domów zburzonych do iloœci ofiar ludzkich tłumaczy celowoœć architektury japońskiej, kraju narażonego nie tylko na tajfuny, ale na częste trzęsienia ziemi.

Tokio niewiele ma pamištek, pagód i œwištyń. Aby zobaczyć starš Japonię, trzeba jechać do Kioto. Ale i tu znaleŸć można pełne uroku japońskie pejzaże. Pierwszego wieczoru gospodarze japońscy witajš nas na przyjęciu w pięknych ogrodach Chinzanso. Jest to typowa japońska sceneria. Jest i księżyc, i pagoda, i mostki łukiem wiszšce nad strumykami, lampiony i gejsze. Współczesnoœć daje znać o sobie głoœnikami, z których płynš melodie, nie za bardzo jednak współczesne. Madame Butterfly i walce z operetek dziewiętnastowiecznych. Nastrój jest bardzo fin de si?cle i czuję się, jak bym był sam wycięty z ilustracji 1900 roku. Złudna ta pogoda kończy się, gdy wzrok przeniesiemy z pejzażu na twarze zebranych tu pisarzy. Nazwiska przywodzš na pamięć ksišżki, konflikty i dramaty naszego pokolenia. John Dos Passos rozmawia ze Steinbeckiem i Herseyem. Stoi w tej grupie Spender i Moravia. Obok emigrant węgierski Tobori tłumaczy coœ gwałtownie prezesowi PEN Clubów André Chamson. Tematem rozmów jest dzisiejsze posiedzenie egzekutywy, na którym roztrzšsano sprawę pisarzy węgierskich.

Nazajutrz rano odbywa się uroczyste otwarcie Kongresu w Sankei Hali. Pierwszego dnia „Sympozjonu”, czwarty z kolei, przemawiam jako przedstawiciel Zachodu. Teraz już wyzbyty tremy, która mi zawsze towarzyszy, gdy mam przemawiać po angielsku, swobodniej rozglšdam się dokoła i z poczuciem dobrze spełnionego obowišzku chłonę wrażenia nowego egzotycznego œwiata. Muszę jednak przyznać, że rozmowy z pisarzami nowo poznanymi, znajomymi i przyjacielami pochłaniajš mnie nie mniej niż egzotyzm otoczenia. Cóż można powiedzieć o kraju, w którym, nie znajšc języka, spędziło się dni kilkanaœcie? Wiele by można natomiast stron napisać o jednej rozmowie z Wierzyńskim, o spotkaniach ze Spenderem, Karlem Shapiro czy Herseyem.

Jaki był cel i sens tego zjazdu pisarzy całego œwiata? Czy warto było przelecieć pół globu, aby tu, w Tokio, powiedzieć publicznie parę słów banalnych? Myœlę, że warto było przebyć tę przestrzeń ogromnš, gdyż specyfika naszych czasów przywraca wielu truizmom ich wagę pierwotnš i wszyscy czujemy potrzebę mówienia o sprawach prostych i jednoznacznych. O jednoœci spraw ludzkich na œwiecie, o sprawiedliwoœci społecznej i potrzebie wolnoœci. Wiele było kwestii spornych, drażliwych i trudnych, ale w wielkiej sali Sankei-Haikan w Tokio panowała atmosfera zgody na podstawowe prawa człowieka, pragnienie pokoju, wzajemnego poznania się i zbliżenia. Kongres ten niewštpliwie przyczynił się do zwiększenia autorytetu moralnego zarówno Unesco, jak i PEN Clubów. Życzyć by należało nam i œwiatu, aby ten Kongres był krokiem ku szerokiej, szczerej i prawdziwej koegzystencji pisarzy i intelektualistów całego œwiata.

Na razie nasz nowy wspaniały œwiat przypomina wcišż jeszcze samolot Sabeny, którym rozpoczšłem swš podróż.

O jeżdżeniu na gapę

Pisze się dużo o „taryfie ulgowej”, który to termin wprowadził do naszej krytyki Artur Sandauer. Muszę stwierdzić, że jestem zwolennikiem stosowania ulg w ocenie przesyłek, które doszły nas podlegajšc po drodze niemałym wstrzšsom, a nawet katastrofom. Trzeba pamiętać, że napis: „Uwaga, szkło” albo „Fragile” obowišzuje krytyka w ocenie pisarzy, którzy działali w warunkach nie znanych w literaturze europejskiej. Nieobojętne jest również, iż surowy ten proceder zastosowano wobec heretyków, nie tykajšc pisarzy, którzy długie lata w dymie kadzideł celebrowali przed ołtarzami bóstw fałszywych i dziœ jak dawniej korzystajšc z wszystkich przywilejów i dostojeństw pastorałami wygrażajš niewiernym.

Trzeba jednak przyznać, że jest zasługš Sandauera ten nawrót do mówienia prawd niepopularnych, walka o przywrócenie krytyce prawdziwych, niekoniunkturalnych ocen. Zbyt długo mieliœmy nieprawdziwe sukcesy teatralne, nieprawdziwe krytyki i nieprawdziwe notowania giełdy literackiej. Niektórzy pisarze notowani byli na giełdzie oficjalnej dziesięciokrotnie wyżej niż na sceptycznej, prawdziwej giełdzie czytelników. Można dyskutować na temat taryfy ulgowej, ale wydaje mi się, że warto wreszcie poruszyć sprawę tych, którzy nie tylko nie korzystajš z ulg, ale wręcz jeżdżš na gapę. Myœlę tu o tzw. „poezji awangardowej”. Czytelnicy pism literackich, tygodników i miesięczników z przerażeniem odwracajš oczy od długich wšskich pasemek słów uszykowanych bez sensu, bez rymu i bez znaków przestankowych. Gdy czytelnik widzi wydrukowane:

Idziemy my

y

Tutotam

Skosem do przeciw

głów

odwraca skosem głowę na znak sprzeciwu. Oczywiœcie nie jest to słuszne, jeœli chodzi o stanowisko krytyka, gdyż w tej konwencji łatwo ukrywajšcej całkowity bluff mieszczš się czasem poeci autentyczni. Ale zbyt często u tych poetów znajdujemy w całym wierszu jedno zaledwie błahe spostrzeżenie, myœl wštłš czy obraz banalny. Z paru stron prozy Prousta można porozstawia jšć słowa z góry na dół wykroić cały tom lepszej poezji. Prze-wertowałem ostatnio stosy tomików naszych młodych poetów i zastanawiałem się, czemu udajš oni wiersz. Oto np. utwór młodego zdolnego autora:

Była na balu Prasy

w gustownym surduciku

Nazajutrz mówili iż

ona jest w cišży

Albowiem tylko kobiety w cišży

noszš takie surduciki

Załamała się

jak słaba gałšŸ

Opuœciła głowę i ręce

mówišc

Przecież ja

znam mężczyzn tylko ze słyszenia

A oni czepiajš się surducika.

Otóż ten utwór napisany normalnymi zdaniami i opatrzony znakami przestankowymi stałby się żenujšco wštły. Czyżby to była obawa przed surowš odpowiedzialnoœciš prozy? Gdy czytamy piękny wiersz Mirona Białoszewskiego Karuzela z Madonnami, nie mamy wštpliwoœci. To nie ucieczka od prozy, ale koniecznoœć poetycka – forma jedynie odpowiednia i celowa. Niestety, takie wiersze prawdziwe zalewane sš dziœ potokami, całymi Niagarami głupstw drukowanych przez wszystkie nasze periodyki.

Wytworzył się bowiem szantaż współczesnoœci. Redaktor pisma nie rozumie tego, co drukuje, ale boi się odrzucić, aby go nie posšdzono o niezrozumienie współczesnoœci. Powracajš te stare widma dadaizmu i futuryzmu, ale nie mojš jest sprawš szukać na to wytłumaczeń socjologicznych. Można by od biedy skojarzyć to z upadkiem rzemiosła w ogóle, z pracš maszynowš i brakiem kryteriów rzemiosła cechowego. Czeladnik, aby stać się majstrem, musiał wykonać pracę trudnš. Tak było w uczciwym złotnictwie i w uczciwej poezji. Czy trudno jest napisać przeciętny wiersz awangardowy? Wydaje mi się, że łatwiej niż skromnš notatkę prozš. Proszę, oto wiersz:

Burgundio andaluzio

urodo rzeczy poczętych

jak spleœniały pień

dawnych drzew paproci

Artemizy waga

Napełniona już po brzegi losem

albo jak

Rzecz która jest rzeczš

elementów elementarnych

Staje przed tobš

olœniewajšco zawiła

Ranišc

algebrš metaforycznš

Chwałš

Herostratesów magii.

No i cóż? Wcale niezłe. Napisałem to teraz, na poczekaniu, majšc na celu tylko skromny akrostych. Przeczytajcie pierwsze litery tego wiersza. BujdA NaReSoRaCH. Oczywiœcie można również napisać normalny sonet z takim samym akrostychem, ale tam gdzie obowišzujš kryteria frazy poetyckiej, rytmu, rymu lub asonansu, metafory i myœli, mniej jest możliwoœci mistyfikacji. Po prostu łatwiej sfałszować œwiadectwo szkolne niż skromny banknot pięciozłotowy.

Interesujšca jest w tym zjawisku inflacji poetyckiej sprawa wpływów. Sš wpływy łatwe i trudne. Trudno jest być pod wpływem Mickiewicza lub Marka Twaina, łatwiej pod wpływem Witkacego. Czemu wybrałem te dwa nazwiska, jak Twain i Mickiewicz, tak pozornie odległe na mapie literackiej? Może dlatego, że zarówno w dobrej poezji, jak w dobrym dowcipie zachwyca nas jedyna, najkrótsza droga prowadzšca od zamierzenia do efektu. Spróbujcie napisać humoreskę naœladujšcš Marka Twaina. Aby była do Twaina podobna, musi być œmieszna, a to się nie da zablagować!

Dla mnie sprawa jest o tyle prosta, że nie wzrusza mnie wiersz, którego nie rozumiem, który wyłšcza myœli. Dwie rzeczy wydajš mi się bezsporne. Wiersz musi coœ znaczyć i nie tylko może, ale musi być mówiony głoœno. Czemu tak wiele dziœ pisze się wierszy, których nikt nie cytuje, bo nikt ich nie umie na pamięć? Kanony poezji rytmicznej, które towarzyszš ludziom od paru tysięcy lat, musiały być podyktowane jakšœ potrzebš. Zanim poezję zaczęto drukować, przekazywali jš recytatorzy. Homer, gdyby nie nadawał się do mówienia, nie przetrwałby do naszych czasów. Osobliwe jest, że dziœ, w epoce „œrodków szerokiego działania”, gdy radio czy telewizja ustokrotnia zasięg literatury mówionej, poezja awangardowa ogłuchła, choć niestety nie zaniemówiła. Wlecze się ta „awangarda” od lat kilkudziesięciu za przodujšcš literaturš naszych czasów. Nie da się odwrócić hierarchii i postawić przed Proustem, Mannem, Conradem, Hemingwayem, Camusem weteranów europejskiej awangardy i jej polskich naœladowców. Próżno by szukać w poezji naszej awangardy elementów współczesnego nam œwiata. Sprawy społeczne, nauka, cywilizacja techniczna, cybernetyka, automatyzacja jakby nie istniejš. Pełno tam natomiast œredniowiecznych „giermków”, „baszt”, „karoc”, „Wikingów” i „rycerzy”. Współczesnoœć w literaturze to rzecz bardzo względna.

W latach dwudziestych modna była w kawiarniach literackich „wieloœć rzeczywistoœci” Leona Chwistka. Ale tyle z niej rozumiano, co pewien znawca Einsteina rozumiał z teorii względnoœci. Ponieważ wszystko jest względne, więc można nie oddawać pożyczek. Coœ się tam mówiło o semantyce, ale „wieloœć rzeczywistoœci” rozumiano po prostu jako prawo do pisania bez sensu. Niemałš rolę odegrał tu wpływ metafizyki niemieckiej oraz nieznajomoœć i lekceważenie racjonalizmu francuskiego i angielskiego. Dziœ wraca moda na mętniactwo, stšd Irzykowski rediviuus. Ten inteligentny krytyk demonstrował nam przez długie lata swój skomplikowany aparat krytyczny, ale jaka była jego funkcja, jaki był jego wybór? Napadał na Boya i propagował Grabińskiego. Zwalczał akcję œwiadomego macierzyństwa. Jeœli, jak mówi przysłowie angielskie: „Wartoœć puddingu poznaje się w jedzeniu”, to ten na oko postępowy krytyk w smaku nieco przypominał zakalec.

Utwór jednoznaczny małš ma cenę u krytyków mętniaków. Nic to nowego. Stara to historia. Kwitły już nam te kwiatki Błońskiego roku. Nie polepsza sytuacji, że sumienni krytycy sš często daltonistami literackimi, bo trudno oczekiwać dobrego studium o Boyu od kogoœ, kto nie ma poczucia humoru.

Gdzie jeszcze szukać Ÿródeł nieporozumienia? Młodym pisarzom zbuntowanym przeciw załganiu złej utylitarnej literatury okresu kultu wypaczeń i błędów jednostki smakuje owoc do niedawna zakazany i po wzory sięgajš do tych pisarzy, którzy kiedyœ przełamywali formy tradycyjne. Modny stał się Gombrowicz czy Witkacy i zaroiło się od małych „gombrowszczaków”, „witkacyków”, „przybosiaków”. Niedawno słyszałem w radio wspomnienia o Witkacym, w których dowodzono, że był on prekursorem nie tylko współczesnego teatru, ale i współczesnej poezji, na dowód czego cytowano mój wiersz Hipon.

Trzeba pamiętać, że Gombrowicz przełamywał pewne konwencje literackie i z tego przełamywania wyniósł własnš sztukę pisarskš, rzecz niebłahš, styl własny! Naœladowcy widzš tylko funkcje przełamywania i jak za łamaczem lodu jadš za nim beztrosko po bezpiecznych wodach.

W Dzienniku Gombrowicz rozprawia się bardzo ostro z całym „Skamandrem” i w ogóle z poezjš. Tam jednak, gdzie chce wyliczyć jakieœ bezsporne wartoœci literackie, wspomina Verlaine’a. Ma więc i on jakieœ poetyckie The Secret Places of the Heart. Spod tego deszczu ognistego, który rzuca na Sodomę i Gomorę dwudziestolecia, uszło dwu ocalonych. Oto co mówi o mnie i o Boyu: „Boy Żeleński, Antoni Słonimski. Ci się udali, na koniec dwóch z prawdziwego zdarzenia – urzeczywistnionych. Wiersze Słonimskiego nie brały mnie, jego poezja wybuchała mi w prozie, z kronik w ŤWiadomoœciachť – tam ciskał sobš na wszystko i wszystkich i bawił się, mistrz w organizowaniu hecy, której sam był bohaterem (a więc poetš). Œmieszne porównywać jego wpływ z wpływem Sienkiewicza, Żeromskiego. Ale ja twierdzę, że na nim wychowało się pokolenie, tak to niekoniecznie trzeba być bogiem, aby mieć wyznawców.

Ale co uważam za ważne i ciekawe: że Boy i Słonimski, ta bodaj jedyna proza w Niepodległoœci sprawnie funkcjonujšca była œcišganiem z wyżyn w dół, na grunt zdrowego rozsšdku i przeciętnego, trzeŸwego myœlenia. Siła ich polegała na nakłuwaniu balonów – ale do tego nie trzeba większej siły.”

W tym bardzo dla mnie pochlebnym zestawieniu z Boyem i w okreœleniu mojej roli jako felietonisty mieœci się przecież bardzo dotkliwa krytyka mego pisarstwa. Spór między nami polega na tym właœnie, co Gombrowicz uważa za „ważne i ciekawe”, na traktowaniu „zdrowego rozsšdku i przeciętnego trzeŸwego myœlenia” jako funkcji œcišgania literatury z wyżyn na dół. Mogę powołać się na zdanie wielkiego G. B. Shawa, który powiedział o sobie, że dumny jest, iż każde słowo, które wyszło spod jego pióra, było dziennikarstwem. To znaczy nie służyło udziwnieniu œwiata, ale jego naprawie. W skromnym zakresie prowincjonalnym zarówno w wierszach, sztukach teatralnych, jak i w felietonach, powodowany byłem tš samš dziennikarskš pasjš.

Istnieje w literaturze œwiatowej nurt, który nazwałbym humanistycznym, gdyby ostatnio zbyt nie obrzydzano nam tego słowa. W każdym kraju istniejš pisarze o instynkcie społecznym, pieniacze apelujšcy poprzez wszystkie instancje czasu do najwyższego sšdu „zdrowego rozsšdku”. W naszych warunkach nazywa się to literaturš socjalistycznš i o niš należy dziœ walczyć na nowo. Obrzydzono nam słowo „humanizm” i termin „literatury społecznej”, bo przez długie lata była ona na usługach obłudy. Nie znaczy to jednak, aby z pogardš odwracać się od spraw ludzkich i nurzać się w mętniactwie i bełkocie. Trudniejszym i poważniejszym zadaniem młodych naszych pisarzy winno być przywrócenie literaturze humanistycznej jej czystoœci i prawdy. A choćby nakłuwanie wydętych balonów i kolorowych baloników fałszywej literatury. Œwiat jest trudny i groŸny, ale niemęska to rzecz zapuszczać sobie bródkę i schodzić do piwnic jak do pieczar prehistorii. To, co było dobre i miało swój sens jako protest przeciw wulgaryzacji i „produkcyjniakom”, nie wystarcza jako program życiowy. Jeszcze trochę tej „poezji awangardowej”, a stanie się rzecz straszna, najgorsza, zatęsknimy do „produkcyjniaków”.

Współczeœni poeci angielscy i amerykańscy

Wydana staraniem The East Europe Institute antologia współczesnej poezji brytyjskiej i amerykańskiej jest zamierzeniem bardzo ambitnym i szczęœliwym. Mamy przecież na emigracji paru wybitnych poetów, którzy zżyli się z poezjš krajów anglosaskich i mogš oni oddać niemałš usługę naszej literaturze przekładowej, ubogiej, zwłaszcza jeœli chodzi o współczesnš poezję angielskš i amerykańskš.

Niewielu mamy w kraju tłumaczy znajšcych dostatecznie język, atmosferę i obyczaj brytyjski. Przekłady młodopolskie dokonywano przeważnie z niemieckiego i do dziœ dnia spotyka się tłumaczenia kompilacyjne oparte na tekstach niemieckich, rosyjskich i dawnych przekładach polskich.

Autor antologii p. Paweł Mayewski powiada we wstępie:

„Kilkanaœcie par ršk uporało się przez wiele miesięcy z tekstem tej ksišżki, odkładajšc o jeszcze jeden dzień i jeszcze jednš noc tę chwilę, kiedy przychodzi wybrać ostateczne prawdziwe słowo, które ma zamknšć trudnš, pękajšcš od sylab i liryzmu polskš strofę. Listy i bruliony, które kilku tłumaczy przesłało mi razem z ostatecznymi tekstami przekładów, sš najlepszym œwiadectwem ich wysiłków, udręki i ofiarnoœci, setki przekreœleń, uwag, dopisków, korekt i próœb o przedłużenie terminu sš – przynajmniej dla mnie – wzruszajšcym znakiem owej niezwykłej i jak sama poezja niewytłumaczalnej solidarnoœci pisarskiej, która poecie jednego kraju każe w męce i gniewie wczytać się w myœli i serce poety innego kraju.”

Niestety, stwierdzić musimy, że widocznie męka i gniew nie sš najlepszymi doradcami tłumacza, gdyż antologia wydana przez The East Europe Institute grzeszy wieloma błędami, nieporadnoœciš i nonszalancjš wobec myœli i serc poetów innego kraju. Okupuje te braki parę znakomitych przekładów dokonanych przez poetów starszego pokolenia. Na pierwszym miejscu postawiłbym mistrzowskie tłumaczenia Czesława Miłosza z W. B. Yeatsa i T. S. Eliota. Wspaniały jest przekład wiersza Yeatsa Odjazd do Bizancjum i znany już w Polsce Eliotowski The Waste Land. Bardzo piękne sš przekłady Józefa Wittlina z W. C. Williamsa, W. Owena, S. V. Beneta, a zwłaszcza Say This City Has Ten Million Souls W. H. Audena. Na pochlebne wyróżnienie zasługujš również przekłady Janty-Pełczyńskiego i Łobodowskiego.

Znacznie gorzej, a nawet wręcz Ÿle, przedstawia się sprawa przekładów dokonanych przez poetów młodszego pokolenia. Solidny warsztat poetycki, poczucie odpowiedzialnoœci za słowo pozwala poetom starszym osišgać, jeœli nie zawsze złote medale olimpijskie, to w każdym razie dobrš przeciętnš. Poeci zarażeni „awangardyzmem” sš najgorsi. Mało ich obchodzi tekst oryginału, szukajšc wštpliwych efektów „udziwniajš” autorów tłumaczonych. W przekładzie Carla Sandburga, poety bardzo jednoznacznego i zwięzłego, dziwne sztuczki wyprawia Marian Czuchnowski. Wiersz nazywa się Trawa. Mowa jest o trupach spod Waterloo, spod Ypres i Yerdun. W oryginale trawa mówi: „Shovel them under and let me work”. Czuchnowski tłumaczy: „Zakop je w dole i pozwól im roœć.” Widocznie fakt, że trawa ma porosnšć trupy w ziemi zagrzebane, wydaje się tłumaczowi zbyt banalny. Woli, aby rosły trupy. W przekładzie ze Stephena Grane I saw a man czytamy:

You con never -

You lie, he cried,

And ran on.

Pan Jan Leszcz tłumaczy to:

Kłamiesz – odrzekł z wyrzutem

Pobiegł i

Pożałował.

Słowo „pożałował” jest dodane na całkowitš odpowiedzialnoœć tłumacza. W przekładzie tego samego poety I stood upon a high place dwie lakoniczne linijki:

One looked up, grinning,

And said, Comrade! Brother!

tłumaczy wyżej wspomniany Leszcz:

A jeden z nich, krzywišc wesoły pysk,

Najweselszy z nich Maciek

Zawołał:

Towarzyszu! Bracie!

P. Jerzy Niemojowski tłumaczšc Ezra Pounda słynne Canto I w zakończeniu wiersza, które brzmi:

Bearing the golden bough of Argicida.

powiada:

Niosšca złotš gałšŸ zbójczyni Argiwów. Tak, aby...

Co skłoniło tłumacza, aby po zamknięciu zdania kropkš od siebie dodać jeszcze: „Tak, aby...”? Takie dodawanie słów i pojęć w oryginale nie istniejšcych jest ulubionym zajęciem paru tłumaczy antologii.

W bardzo pięknym wierszu Karola Shapiro Poeta zamiast prostego i bezpretensjonalnego stwierdzenia:

They shall all smile...

And love and pity him.

tłumacz porwany barokowš brawurš powiada:

Więc winien mieć muzyki przy stole obfitym,

Jeœć kwiaty, ssać owoce, na które jest łasy

Syn Afrodyty.

W zakończeniu tego wiersza, które brzmi po prostu i niewštpliwie:

And none shall speak his name.

straszny pan Leszcz dodaje od siebie:

I niech jego imienia

Nie wspominajš jastrzębie.

Przysięgam, że słowa tam nie ma o żadnych ptakach, a zwłaszcza o jastrzębiach. Rozumiałbym, gdyby pan Leszcz dodał tam jakšœ rybę, ale skšd tu troska ornitologiczna?

Wstęp do tej antologii napisał, specjalnie na zamówienie, Karl Shapiro. Jest to inteligentny, choć doœć pobieżny obraz poezji wieku dwudziestego. Tłumacze antologii nie odwdzięczyli się p. Shapiro za trud poniesiony dla czytelników polskich i piórem p. Jana Leszcza zmasakrowali jeden z najpiękniejszych utworów nowej poezji amerykańskiej; wiersz pt. Travelogue for Exciles, wiersz, wydawać by się mogło, swš problematykš specjalnie bliski naszym emigrantom. W wierszu tym powtarza się trzy razy zdanie drukowane na zakończenie strof kursywš:

The heavens are taken: this is not your home

The waters arę taken: this is not your home

i wreszcie:

The earth is taken: this is not your home.

Można by to od biedy przetłumaczyć:

Niebo nam odebrano; nie jest naszym domem.

Wodę nam odebrano; nie jest naszym domem.

Ziemię nam odebrano; nie jest naszym domem.

Można by lepiej, ale na pewno nie można tłumaczyć jak p. Leszcz:

Że niebo wzięte, że to nie twoje mieszkanie.

I woda nie jest twoja, i takie twoje mieszkanie

I zrozumiesz na końcu, że i ziemi nie stanie.

W odróżnieniu od p. Leszcza p. Marian Pankowski nie dodaje, ale za to wykreœla całe linijki z tłumaczonych przez siebie wierszy. Oto koniec znanego wiersza W. H. Audena Law, say the gardeners, is the sun:

Like love we dont know where or why

Like love we cant compel or fly

Like love we often weep

Like love we seldom keep.

W przekładzie p. Pankowskiego nie znajdujemy ani rymów, ani rytmu oryginału, ale brak tam również całej jednej linijki. Oto co zrobił p. Pankowski:

Jak miłoœć, nie wiemy gdzie i dlaczego,

Jak miłoœć, nie możemy zniewalać lub uciekać,

Jak miłoœć, rzadko posiadamy.

Chciałoby się dodać tę brakujšcš linijkę; „Często wylewamy łzy”, zwłaszcza czytajšc podobne przekłady.

W poemacie Edith Sitwell Still Falls The Rain tłumacz p. W. Gniatczyński skromne to zdanie tłumaczy: „Pada deszcze jeszcze.”

Wielkš pociechš dla czytelnika polskiego będš – pomieszczone obok tych nieporadnoœci – zarówno piękne przekłady Miłosza i Wittlina, jak również fakt, że antologia jest dwujęzyczna. Powinno się jš udostępnić, zwłaszcza naszym młodym poetom, którzy znajš współczesnš poezję angielskš i amerykańskš raczej z relacji niż z oryginałów i majš o niej doœć błędne wyobrażenie. Zwolennicy pisania bez rymu, rytmu i bez sensu powołujš na swoich patronów, tak zdyscyplinowanych, intelektualnych poetów, jak W. H. Auden, Robert Frost czy Karl Shapiro. Pamiętam dyskusję na temat T. S. Eliota, w której pewien młody awangardowiec dowodził, że Eliot epatuje czytelnika efektami dŸwiękowymi, jak to robili dadaiœci, na dowód czego zacytował zakończenie Jałowej Ziemi.

Datta. Dayadhram. Damyata.

Shantih shantih shantih.

Spytałem młodego awangardzistę, czy czytał przypisy Eliota do Jałowej Ziemi. Przypisy te zajmujš dziesięć stron druku i można się z nich między innymi dowiedzieć również, że te słowa końcowe poematu sš po prostu zakończeniem Upaniszady.

Antologia wydana przez p. Mayewskiego potwierdza starš prawdę, że wiersze muszš być tłumaczone przez poetów. Nie gwarantuje to pełnego sukcesu, ale zwiększa szansę i broni czytelnika przed nierzetelnym poœrednictwem. Jak trudnš jest sprawš przeniesienie wiersza z jednej gleby do innej gleby językowej, wiedzš wszyscy, którzy próbowali wiersze tłumaczyć. Zwykłym rezultatem sš, mówišc stylem urzędowym: „wszystkie okolicznoœci towarzyszšce poezji, bez faktu zaistnienia takowej”. Gdy eksperyment jest szczęœliwy, gdy następuje zgodnoœć dŸwięku, atmosfery i myœli wiersza z podłożem językowym, transplantacja się udaje i utwór tłumaczony zakwita żywym kolorem, staje się wierszem polskim. Jest to zjawisko, które rozpoznać można od razu, bez wahania, po radoœci, jakš daje spotkanie się z każdš doskonałoœciš, trafnoœciš i celnoœciš. Czytelnik bowiem mimo wszystko nie poddał się tyranii niezrozumialstwa. Antologia wydana przez The East Europe Institute powinna być udostępniona naszym „współczesnym”, gdyż rozwiewa ona mit o nawrocie literatury zachodniej do głupstw futurystycznych, daje parę przekładów znakomitych i – co najważniejsze – pełne teksty angielskie utworów najwybitniejszych współczesnych poetów angielskich, irlandzkich, walijskich i amerykańskich.

Nieznajomoœć tej poezji poważnym jest mankamentem, zwłaszcza jeœli chodzi o krytyków wychowanych na literaturze niemieckiej. Różni nasi koncepcjoniœci mylš hierarchię, fałszujš przez to obraz współczesnej poezji, bioršc œwiecidełka dla dzikusów za autentyczne klejnoty. „Nim w Polsce język, jakim Don Juan pisany, ukształci się, długo czekać trzeba” – powiedział Mickiewicz. To zdanie tyczšce się Byrona da się zastosować w wielu wypadkach i do poezji współczesnej. Pigoń cytujšc tę wypowiedŸ Mickiewicza przypomina spór toczšcy się we Francji w wieku XVIII na temat rozumu i wyobraŸni jako elementów poezji. Fontenelle twierdził, że w miarę postępu rozum wzrasta, a zanika wyobraŸnia i poezję wypiera filozofia. Mickiewicz zwalczał to mniemanie. Współczesna poezja europejska przypomina o tych prostych kanonach trwajšcych od lat tysięcy: Rozum bez wyobraŸni nie tworzy poety, a bezrozumna powolnoœć wyobraŸni prowadzi do barbarzyństwa.

* Długi łańcuch wysp u wschodnich wybrzeży Azji, oddzielony od kontynentu Morzem Japońskim, a od wschodu oblany wodami Oceanu Spokojnego, rozcišgajšcy się między 156°31’ a 119°18’ południkiem i 20C’25’, 50°55’ równoleżnikiem.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Słonimski Antoni Artykuły pierwszej potrzeby
Słonimski Antoni Artykuły pierwszej potrzeby
Slonimski Antoni Artykuly pierwszej potrzeby
Slonimski Antoni Artykuly pierwszej potrzeby
D19210082 Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 17 stycznia 1921 r w przedmiocie statystyki cen arty
D19180069 Dekret tymczasowy w sprawie utworzenia państwowego urzędu zakupu artykułów pierwszej potr
D19180069 Dekret tymczasowy w sprawie utworzenia państwowego urzędu zakupu artykułów pierwszej potr
D19230234 Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 22 marca 1923 r w przedmiocie statystyki cen artykuł
D19190321 Rozporządzenie Ministra Kolei Żelaznych o bezpłatnym przewozie artykułów żywności i przed
Artykuły, Kościół potrzebuje sztuki,aby głosić orędzie Ewangelii
Poezja Antoniego Słonimskiego (Czarna wiosna, Polonistyka, oprac i streszcz
Antoni Słonimski Wiersze
D19190444 Rozporządzenie Ministra Kolei Żelaznych o bezpłatnym przewozie żywności i przedmiotów pie
artykuły wykaz potrzebnych dokumentów budowa budynku jednorodzinnego
Antoni Słonimski Wiersze (m76)
ANTONI SŁONIMSKI
Antoni Słonimski niepodleglosc
Antoni Słonimski życie i twórczość
D19190304 Rozporządzenie Ministra Kolei Żelaznych o bezpłatnym przewozie do Wilna żywności i przedm

więcej podobnych podstron