Świadectwo byłej koordynatorki z organizacji Sathya Sai
Kiedy poznałam Sai Babę bardzo się rozchorowałam. Przez rok próbowałam jakoś podźwignąć się z choroby, jak wtedy uważałam, nieuleczalnej. Później pojechałam do Indii, do Aśramu. Dwukrotnie miałam możliwość osobistego spotkania się z Sai Babą i tak po roku "agonii" mogłam wrócić do pracy w szkole jako nauczycielka. To było "cudowne uzdrowienie". Zaczęłam czcić Sai Babę jako boga obdarzonego wszystkimi boskimi atrybutami. Założyłam w moim mieście grupę wyznawców, której zostałam liderką. Prowadziłam medytację i śpiewałam badżany (hinduskie pieśni religijne w sanskrycie). Opowiadałam o swoich wyjazdach do Indii. Dzięki znajomości języka angielskiego miałam bezpośredni dostęp do publikacji, mogłam uczestniczyć w spotkaniach międzynarodowych. We wrześniu 1999 roku, po trzech latach zaangażowania w Ruchu Sai, odeszłam z niego definitywnie.
Dziś uważam Sai Babę za popularyzatora starożytnej wiedzy weddyjskiej, nauczyciela dość niedoskonałego i obdarzonego brzydkimi ludzkimi przywarami, niemniej tworzącego jakiś mit odnośnie swojej osoby. Chciałabym tutaj przedstawić bardziej szczegółowe świadectwo.
Moje życie nie należało do łatwych. Biologiczny ojciec był nałogowym alkoholikiem i furiatem. Wybijał szyby, krzyczał, znęcał się fizycznie nad matką. Mam mgliste pojęcie o tym, co działo się w domu w tym czasie. Mama rozwiodła się z nim kiedy miałam około dwóch lat. Właściwie nie pamiętam tego. Opowiadała mi o tym babka tuż przed swoją śmiercią kiedy byłam już dorosła. Mama nie chciała o tym mówić. Pewnie było to dla niej zbyt bolesne Wiem tylko, że kiedy miałam półtora roku ojciec porwał mnie i ukrył. Policja odnalazła mnie chyba po miesiącu. Kiedy myślę o tym okresie mojego życia odczuwam lęk. Podobnie reaguję na pomysły matki bym poznała ojca. Wpadam w panikę. On mieszka gdzieś za granicą, nigdy go nie widziałam.
Po tym związku pozostała mamie ciężka nerwica a może depresja. Niedawno znalazłam jej kartę zdrowia z poradni zdrowia psychicznego. Nie miałam nawet ochoty jej studiować.
Pamiętam, że byłam bardzo trudnym i złym dzieckiem. Miewałam ataki złości i byłam nieposłuszna. Matka do dziś uważa, że jestem zła i podła. Jak twierdzi, mam to po ojcu. A ja kocham ją miłością małej dziewczynki. Zawsze będzie dla mnie dużą mamą. Dała mi tyle miłości ile miała w sobie. Nie możesz dać nikomu nic ponad to, co masz w sobie.
W domu była bieda. Nie miałyśmy z czego żyć. Lekarz, który niedawno oglądał mój kręgosłup uświadomił mi, że w dzieciństwie cierpiałam na krzywicę. Zawsze byłam bardzo chuda. Nie tylko z powodu biedy, ale także świadomej odmowy przyjmowania pokarmu. Dzisiaj myślę, że to była anoreksja ale nie sądzę, by mama znała taką chorobę. W trosce o moje zdrowie, fizycznie zmuszała mnie do jedzenia, nie przebierając w słowach. Mówiła mi wierszyk: "tylko mleczna margaryna zrobi z ciebie Gagarina". Nienawidziłam margaryny i Gagarina. Wolałam masło.
Mama miała wiele szczęścia, gdy poznała mojego ojczyma. Był marynarzem i bardzo ją kochał. Wniósł wiele radości do naszego życia. Utrzymywał rodzinę i adoptował mnie. Ta sielanka nie trwała zbyt długo. Może kilka lat. Zaczęły się nasilać konflikty małżeńskie, dochodziło do strasznych awantur, fruwały kubki i talerze, także wyzwiska, średnio raz w tygodniu. Pamiętam, że tato krzyczał do niej, że wziął ją z ulicy, dawała każdemu i nie nosiła majtek. Jako dziecko nie rozumiałam znaczenia tych słów. Tak upłynęło moje dzieciństwo. Wyrastałam marząc o normalnym domu i szczęśliwej rodzinie. To było moje postanowienie na dalsze życie.
W okresie liceum zaczęłam interesować się filozofią. Przeczytałam prace Kartezjusza i Kanta. Zastanawiałam się nad sensem mojego życia i cierpienia. To były moje głębokie dociekania. Byłam ateistką. Samo stwierdzenie "Bóg jest miłością" napełniało mnie drwiną. W moim życiu nie było miłości, więc nie było też i Boga. Czasami śnił mi się Chrystus na krzyżu i groby, ale to były najgorsze nocne koszmary. Dlatego od Jezusa trzymałam się jak najdalej. Szukałam radości, nie cierpienia. Miałam dosyć własnego krzyża. Zaprowadziło mnie to w kierunku różnych systemów filozoficznych Wschodu. Czytałam wtedy wszystko co wpadło mi w ręce. Od buddyzmu poprzez Hunę do hinduizmu. Szukałam radości i szczęścia.
Kiedy w wieku dwudziestu czterech lat weszłam w związek małżeński wydawało mi się, że wygrałam los na loterii. Wprowadziłam się do domu pozostawionego po babci i postanowiłam stworzyć cudowną rodzinę. Układałam to sobie w głowie przez całe dzieciństwo. Wiedziałam już z książek psychologicznych, że nie będzie to łatwe, że nie mam dobrych kodów i wzorców, ale wierzyłam, że mi się to uda. Przełamałam przecież już wtedy wiele stereotypów rodzinnych. Skończyłam studia biologiczne, pracowałam na uniwersytecie jako asystentka; przyszła już nawet pora na pisanie doktoratu. Wtedy znowu coś się zaczęło psuć. Urodziłam pierwsze dziecko, martwego synka. Moje małżeństwo okazało się pasmem nieszczęść. Chciałam mieć dziecko i postanowiłam zwolnić się z pracy, która była dla mnie źródłem radości i poczucia wartości. Zaszłam ponownie w ciążę i szczęśliwie urodziłam zdrową córeczkę. Macierzyństwo nie było łatwe. Dziecko bardzo płakało i nie chciało spać. W wieku dwóch lat poważnie zachorowało. W szpitalu rozpoznano nowotwór złośliwy. Szalałam z rozpaczy. Po tygodniu lekarze zmienili diagnozę na zapalenie wyrostka robaczkowego. Nie chciałam jej zostawić samej w szpitalu, kłóciłam się z lekarzami, którzy wypraszali mnie z oddziału. Modliłam się wtedy do Boga o jej ocalenie i siedziałam przy niej 12 godzin na dobę, trzymając ją za rękę. Nie wiem, jak to się stało, że przeżyła 4 tygodnie tj. do dnia operacji, z perforacją wyrostka Lekarze też byli zdziwieni. Kiedy wróciła do domu była tak słaba, że nie potrafiła samodzielnie siedzieć; miała zaniki mięśniowe, nie kontrolowała wypróżnień. Po operacji jelita i sześciu tygodniach na kroplówkach miała specjalną dietę i karmiłam ją po trochu łyżeczką. Powrót do zdrowia trwał pół roku. Płakałam, kiedy po raz pierwszy wstała i zrobiła po raz drugi w życiu pierwszy krok. W tym czasie przeszła jeszcze dwa razy zapalenie płuc, była bardzo osłabiona.
Z roku na rok stawałam się coraz bardziej smutna i przygnębiona. Córka przeżyła operację, ale moje małżeństwo umarło. Mój były mąż zrobił się bardzo krytyczny i agresywny wobec mnie. Zaczął nade mną dominować . Nie było to trudne, był starszy ode mnie o 7 lat. Co prawda, prawie nigdy nie doszło do przemocy fizycznej z jego strony, ale zawsze w krytycznych sytuacjach pod naporem groźby fizycznej ustępowałam ze względu na córeczkę. Tak też było w czwartym miesiącu kolejnej ciąży, kiedy zmusił mnie do dźwigania starego telewizora. Skończyło się to poronieniem. Stopniowo zrywał wszystkie moje kontakty towarzyskie, narzucał swoje zdanie, kontrolował nawet telefony. Wychowywałam wtedy małą córeczkę właściwie samotnie. Spędzałam w domu całe dnie bez kontaktu z otoczeniem. Dużo później rozmawiałam na ten temat z psychiatrą. Lekarz po zapoznaniu się z moją sytuacją w domu zdiagnozował ją jako przemoc emocjonalną. Powiedział mi, że tego typu presji, świadomie poddawani byli więźniowie w obozach koncentracyjnych i gułagach. W efekcie doprowadzano ich do obłędu i samobójstwa. Są to znane przypadki w psychiatrii.
Dojrzewałam do decyzji rozstania z mężem, który jako "gorliwy katolik" straszył mnie wiecznym potępieniem i nie chciał słyszeć o separacji. Z drugiej strony nie mogłam dłużej psychicznie wytrzymać sytuacji rodzinnej. Cierpiałam patrząc na córkę. Tak bardzo chciałam, by miała normalną rodzinę. Gdyby nie ona ten związek nie trwałby ani minuty dłużej.
Z Sai Babą po raz pierwszy zetknęłam się czytając jakąś książkę o mistrzach Wschodu. Nie zrobił na mnie większego wrażenia. Kryzys małżeński nasilał się, szukałam jakiejś drogi dla siebie. Potrzebowałam czegoś co dało by mi wskazówki jak mam dalej żyć, co jest dobre a co złe.
Skończyłam kurs Silvy i poznałam tam panią z Kwidzynia, która poleciła mi kurs Reiki u mistrza Reiki z Warszawy. Wiedziałam wtedy niewiele o Reiki. Mówiono mi, że jest to droga duchowego rozwoju poprzez leczenie dłońmi. Pojechałam na kurs specjalnie do Poznania. Na ołtarzyku ze zdjęciami założyciela i pierwszego mistrza Reiki dr Usui i kolejnych mistrzów stało także zdjęcie Sathya Sai Baby. Nie wiem, dlaczego. Sai Baba nie ma nic wspólnego z Reiki. Dokładnie pamiętam, że to zdjęcie napełniło mnie wielkim lękiem.
W trakcie kursu mistrz opowiadał o historii Reiki, odżywianiu, medytacji, drodze do zdrowia .Odbyły się cztery inicjacje, ale trudno mi jest powiedzieć na czym one polegają. Każdy uczestnik poddawany jest czemuś ale dokładnie nie wiadomo czemu. Czułam się bardzo źle podczas tych zajęć. Zaczęłam mieć sny na jawie i halucynacje słuchowe .Wydawało mi się, że ze zdjęcia Sai Baby płynie w moim kierunku strumień czegoś, co mnie osłabia i dosłownie chwiałam się na nogach. NIGDY WCZEŚNIEJ NIE MIAŁAM TAKICH STANÓW.
Po oficjalnym zakończeniu kursu mistrz na prośbę któregoś z uczestników zaczął opowiadać o Sai Babie. Pokazywał swoje zdjęcia z Indii i wychwalał guru. Robił wrażenie mocno zestresowanego. Sai Baba po raz kolejny kazał mu znaleźć żonę, na co mistrz najwyraźniej nie miał ochoty. Zdecydował się jednak to zrobić wbrew sobie-bo taka była wola jego ukochanego guru. Jak się później okazało małżeństwo to nie trwało długo, zaledwie kilka tygodni. Było to szeroko komentowane w grupach Sai. Nawiasem mówiąc, jest to bardzo plotkarskie środowisko, a nowinki tego typu rozchodzą się błyskawicznie.
Postawa mistrza wobec związku małżeńskiego bardzo mnie wtedy zaintrygowała . Jak można ślepo podążać za czyimiś wskazówkami w sprawach dotyczących własnego życia i miłości. Było to dla mnie zaprzeczeniem zdrowego rozsądku i uczuć. Dla wielu innych z grup Sai - przykładem, jak bardzo można być oddanym Sai Babie. O Maksie mówi się, że robi dobrą robotę dla Swamiego . Rzeczywiście bardzo dużo osób poznało Babę dzięki niemu i włączyło się do ruchu po kursie Reiki. Chyba nie popełnię błędu mówiąc, że jest to więcej niż połowa wyznawców . Organizowane są nawet wyjazdy do Indii wyłącznie dla osób po kursie Reiki. Słyszałam, że teraz po odejściu Artura Wiśniewskiego właśnie Maks ma zająć jego miejsce.
Po kursie Reiki wróciłam do domu i dalej działo się ze mną coś niedobrego. Czułam lęk, miałam różne wizje /także ukrzyżowanego Jezusa/ , czułam różne zapachy, widziałam płomienie i było mi gorąco. Nie chcę dokładnie opisywać tych stanów. Było to czyste szaleństwo. Miało to także pewien związek ze zdjęciem Sai Baby, które widziałam na ołtarzyku w Poznaniu. Pojawiały się myśli, które mówiły mi, że jest to Antychryst. Nigdy wcześniej nie zajmowałam się tym tematem. Nigdy nie koncentrowałam się zbytnio na osobie Chrystusa, skąd więc brały się w moich myślach wątki Antychrysta? Wiedziałam, że choćby z tego powodu stało się ze mną coś strasznego. Poszłam do pokoju i wyrzuciłam przez okno Biblię, jako źródło wszelkiego zła, zakopałam też krzyż w ogrodzie .Po chwili poszłam go wykopać, zastanawiając się co ja właściwie wyprawiam. To znów czułam zapach spalenizny w pokoju. Straciłam apetyt i nie mogłam nic przełknąć . Rodzinie powiedziałam, że robię głodówkę. Nie spałam przez tydzień, halucynacje nasiliły się i nie pozostało nic innego jak odwiezienie mnie do szpitala psychiatrycznego. Rozpoznano psychozę maniakalno-depresyjną, stan ostry. Po trzech tygodniach wyszłam do domu na własną prośbę wbrew zaleceniom lekarzy. Tak zaczęła się moja przygoda z Sathya Sai Babą. Trwała ona trzy lata.
Wróciłam do domu i całe moje życie legło w gruzach. Cierpiałam na bezsenność i zażywałam leki nasenne i psychotropowe. Leżałam całymi dniami z powodu osłabienia, nie mogłam czytać ani pisać. Lekarze nie dawali mi nadziei na poprawę w ciągu trzech lat. Czułam się bardzo źle z powodu leków ze względu na ich skutki uboczne. Poruszałam się jak automat, wyglądało to tak jakbym była częściowo sparaliżowana. Odstawienie leków powodowało pojawienie się nieopisanego lęku, który trudno było wytrzymać. Zdążyłam też już uzależnić się od leków nasennych. Odstawienie groziło bezsennymi nocami i nawrotem choroby. Byłam bez wyjścia i zaczęły mnie ogarniać myśli samobójcze. Nie mogłam pogodzić się z faktem utraty pracy, rozpadem rodziny, utratą zdrowych zmysłów. Sytuacja była beznadziejna, a każda chwila świadomości powodowała cierpienie. Tak naprawdę przy życiu trzymała mnie 6-letnia córeczka, której nie chciałam osierocić. Gdzieś ponad tym cierpieniem była jakaś świadoma, zdrowa cząstka mnie, która obserwowała to wszystko z góry.
Ponieważ konwencjonalne metody leczenia nie mogły mi pomóc, szukaliśmy pomocy u bioenergoterapeutów i zielarzy. Niestety nie było żadnej poprawy, a leki ziołowe okazały się za słabe. Zaczęliśmy szukać egzorcysty. Skontaktowaliśmy się z panią Izabelą Węgierską z Warszawy, autorką książki "Moje spotkania z duchami". Warunkiem przystąpienia do egzorcyzmów było odstawienie leków. Nie było to takie proste. Zdążyłam już uzależnić się od Lorafenu, który jest środkiem nasennym. Jeśli go odstawiałam, nie mogłam zasnąć, a to groziło atakiem. Zwykle wytrzymywałam jedną do dwóch bezsennych nocy, potem jak narkomanka sięgałam po tabletkę. Za każdym razem podejmowałam stanowcze postanowienie, że tym razem wytrzymam i...nie wytrzymywałam .Ale któraś kolejna próba powiodła się. Po trzech bezsennych nocach, umęczona i zdeterminowana, czwartej nocy usnęłam. Już nigdy więcej nie wzięłam do ust tego bardzo uzależniającego leku, pomimo, że zdarzały mi się okresy bezsenności. Odstawienie leków psychotropowych nie było takie trudne ale, jak już wspomniałam, oznaczało życie w nieustannym psychotycznym lęku. Radziłam sobie z nim powtarzając w myśli "to minie". Były takie okresy, że dostawałam histerii ze strachu i cała się trzęsłam, ale wyrzuciłam na wszelki wypadek wszystkie pigułki, by mnie nie kusiły.
Wtedy pojechaliśmy do pani Izabeli do Warszawy, ona także jest wyznawczynią Sai Baby. Przeprowadziła zabieg, który przypominał mi trochę hipnozę. Modliła się do archanioła Michała i kazała złym duchom opuścić moje ciało. Zaleciła mi i mojemu byłemu mężowi wieczorne czytanie Biblii i rodzinną modlitwę. Miałam przyjeżdżać do niej co miesiąc.
Ten pierwszy zabieg przyniósł mi niebywałą ulgę. Zniknęła sztywność ciała i twarzy. Przestałam poruszać się jak robot. Zaczęłam stopniowo czytać i pisać. Troszkę gorzej było z lękiem. W mniejszym stopniu, ale ciągle mnie męczył. Zgodnie z zaleceniem egzorcystki czytaliśmy Biblię i modliliśmy się wieczorami i rzeczywiście łatwiej było mi potem zasnąć. Robiłam to jednak bardziej na zasadzie wykonywania polecenia niż z potrzeby serca. Bałam się Jezusa, nie bardzo wiedziałam, dlaczego tak było. Być może czułam się bardzo grzeszna i bałam się Jego kary. Słowo "kara" z dzieciństwa kojarzyło mi się z czymś strasznym. Mama biła mnie dotkliwie za różne przewinienia używając np. psiej smyczy czy kabla od prodiża. Świadomość złych kodów wcale nie zmniejsza reakcji lękowej, pozwala tylko jakoś racjonalnie ją sobie wytłumaczyć.
Tak przeżyłam kolejne kilka miesięcy siedząc w domu niezdolna do pracy, a właściwie niezdolna do niczego. W zimie miałam kolejny atak choroby po trzecim zabiegu egzorcystki. Uciekłam z domu i wsiadłam do pociągu. Wydawało mi się, że coś mnie ściga i chciałam od tego uciec. W pociągu miałam myśli samobójcze i wyskoczyłabym w biegu, gdyby nie zamknięte drzwi. Nie umiałam ich otworzyć. Wracając do przedziału usłyszałam w myślach "Bóg nie chce Twojej śmierci". Kiedy usiadłam w przedziale wydawało mi się, że widzę twarz Sai Baby w szybie.
Ten drugi atak skończył się w szpitalu psychiatrycznym pod Warszawą. Ponieważ wiedziałem już, że wyrażając zgodę na leczenie mogę wyjść na własną prośbę, po tygodniu byłam już w domu. Od razu ponownie odstawiłam leki. Ale stanęłam w obliczu kolejnego kryzysu. Zalecenia egzorcystki, chociaż przyniosły chwilową poprawę, nie zapobiegły nawrotowi choroby. Straciłam pół roku terapii, zaczynałam wszystko od początku. Wtedy zadzwoniłam do mistrza Reiki. Wysłuchał mojej opowieści i zapytał czy raczej odpowiedział: "A co ja mogę na to poradzić". Zaczęłam podawać mu przykłady osób z różnych książek, którym udało się pomóc i błagałam, by jego grupa Reiki chociaż na kursie modliła się za mnie.
Po jakimś czasie "mistrz" zreflektował się i podał mi adres innej mistrzyni Reiki w Gdańsku, Marii, do której mogłabym chodzić na zabiegi. Tak też się stało. Raz w tygodniu jeździłam do niej na zabieg i muszę stwierdzić, że te zabiegi przyniosły mi cudowną ulgę w stanach lękowych i bezsenności. Przez kilka dni po zabiegu zasypiałam bez problemu, potem czekałam na kolejny zabieg i w ten sposób mogłam przeżyć następny tydzień.
Maria oprócz terapii prowadziła również swoją grupę Sai Baby. Stopniowo oswajała mnie z ideą uczestnictwa w takim spotkaniu. Z początku bardzo się tego bałam; byłam wtedy tak rozchwiana, że nawet kilkuminutowa rozmowa z obcą osobą mogła skończyć się bezsenną nocą. Żyłam w całkowitej izolacji od otoczenia, aby wyciszyć wszystkie możliwe bodźce, które mogłyby przynieść mi kryzys. Czas jednak płynął i z miesiąca na miesiąc terapia zaczęła przynosić efekty. Maria opowiadała mi, że Sai Baba jest chodzącą miłością, że przychodzi do niej w wizjach i na terapię Reiki; mówiła, że on już od dawna się mną opiekuje i że mnie uzdrowi. Dostałam od niej pierwsze kserokopie nauk Baby. Stopniowo odchodziłam od przeraźliwego lęku przed nim i koncepcji demona. Nauki były bardzo piękne, nieraz płakałam czytając o boskiej miłości, przebaczeniu i ogromie łaski i miłosierdzia bożego jaką w pismach prezentował Baba. "Jeśli nawet masz ciężką karmę, to Baba w ramach łaski w jednej chwili może ci ją zdjąć, jedź do Indii" mówiła Maria. "Jedź do Swamiego. Pan jest miłosierny, ukorz się przed nim, padnij na kolana a on pochyli się nad tobą". W ten sposób pewnego razu zdecydowałam, że jestem na tyle silna, że mogę uczestniczyć w grupie Sai.
Spotkanie bardzo mi się podobało. Po tym pierwszym spotkaniu chętnie brałam udział w kolejnych. Na początku śpiewaliśmy 21 razy dźwięk OM, później śpiewaliśmy mantrę Gayathrii, była też krótka sesja badżanowa. Zachwyciły mnie pełne energii, melodyjne, religijne pieśni hinduskie. Odkryłam w sobie talent muzyczny; już po kilku spotkaniach z powodzeniem intonowałam badżany wychwalające różne aspekty boga pod postacią: Shiwy, Kriszny, Ramy etc. zgodnie ze starą tradycją weddyjską. Śpiew towarzyszył mi poprzez kolejne trzy lata. Kiedy tylko robiło mi się smutno czy słabo, śpiewałam. Była to moja własna terapia.
Po śpiewach na spotkaniu medytowaliśmy. Sai Baba zaleca tylko dwa rodzaje medytacji. Medytację światła i So Ham. Mówi, że tylko one są bezpieczne. W tym czasie nie odważyłam się na medytację. W programie spotkania może być także studiowanie nauk Sai Baby. Nazywa się to wtedy kółkiem studyjnym. Czyta się wybrane fragmenty pism i później każdy uczestnik ma kilka minut na wypowiedź w kręgu. Dzięki temu bardzo szybko poznałam podstawowe założenia tych nauk. Tematy obejmowały reinkarnację, prawo karmy, modlitwę , medytację, łaskę, pięć podstawowych wartości ludzkich: prawdę, właściwe postępowanie, miłość, pokój i niekrzywdzenie oraz inne zagadnienia.
Mój stan zdrowia unormował się, ale byłam wyraźnie uzależniona od mojej terapeutki. W tym czasie mama bardzo pomagała mi finansowo. Jako matka bardzo rozpaczała z powodu tego, co stało się ze mną i szukała ratunku. Ona też była po kursie Reiki i zaczęła wierzyć w cudowną moc Sai Baby. Sfinansowała mój wyjazd wraz z córeczką do Indii.
Miesiąc wcześniej Maria namówiła mnie na wyjazd na pierwszą młodzieżową konferencję Organizacji Sathia Sai w Danii. Tam poznałam wielu wspaniałych ludzi z całego świata. Tam też po raz pierwszy spotkałam mistrza medytacji, terapeutę, szefa kliniki dla kryminalistów i osób uzależnionych Conny Larssona. To spotkanie okazało się przełomowe w moim życiu. Medytacja Connyego pozwala uzdrowić wszystkie schorzenia psychiczne, o ile nie są one wynikiem uszkodzenia mózgu. Warunkiem jest nie zażywanie leków, czy innych środków uzależniających jak narkotyki (detoksykacja organizmu), dieta wegetariańska i podjęcie praktyki medytacyjnej, nie wcześniej niż pół roku od ostatniego ataku choroby. Medytacja nauczana przez Connyego stała się dla mnie szansą na całkowity powrót do normalności. Od kilku lat byłam wegetarianką, wystarczyło tylko poczekać parę miesięcy do upływu pół roku od ostatniego ataku choroby, aby móc rozpocząć praktykę medytacji według staro weddyjskiej tradycji Szankara.
Parę tygodni później wyjechałam do Indii na dwa miesiące. W tym czasie otrzymałam dwa razy możliwość spotkania się z Sai Babą. Po pierwszym spotkaniu wszyscy stwierdzili, że zachowywałam się tak, jakbym to ja udzielała audiencji. Nie ukrywam, że byłam wyniosła, obserwując wszystko uważnie. Prawdą jest, że pokora nie jest moją mocną stroną. Na drugim takim spotkaniu Sai Baba poświęcił sporo czasu naszej rodzinie. Byłemu mężowi powiedział, że nie ma mi więcej robić przykrości, tak, żebym więcej przez niego nie płakała. Bił go wtedy otwartą ręką po plecach czterokrotnie, aż huczało, co bardzo mi się wtedy podobało. "Dołóż mu jeszcze" myślałam sobie w duchu.
Do mnie Baba powiedział: "Masz słuchać swojego męża". Bardzo mnie to zdenerwowało, bo całe małżeństwo polegało na tym, że byłam zmuszana, aby go słuchać. Przed samym wyjazdem, kiedy się pakowałam, były mąż przyszedł do mnie, sprawdził mój bagaż i rozkazał mi zabrać śpiwór puchowy. Na nic zdały się argumenty, że to mój wyjazd i bagaż i że jedziemy w tropiki. Zmusił mnie do zabrania olbrzymiej torby i śpiwora. Dźwigałam potem ten bagaż, modląc się o spokój umysłu. Kiedy Sai Baba zalecił mi słuchanie męża, pomyślałam : Gdybyś był bogiem wiedziałbyś, że cały czas muszę go słuchać". Mimo tego wtedy po raz ostatni postanowiłam jeszcze pracować nad moim związkiem.
Przez cały pobyt w Aśramie modliłam się gorliwie, prosząc Boga o uzdrowienie.
Po powrocie z Indii stal się cud. Na automatycznej sekretarce były nagrane dwie propozycje pracy. Wcześniej, pomimo, że ukończyłam biologię, przekwalifikowałam się i pracowałam jako nauczyciel języka angielskiego. W związku z chorobą musiałam zrezygnować z pracy w szkole prywatnej. Nie ukrywam, że byłam lubiana przez dzieci i szefa. I oto po roku choroby i wyjeździe do Indii mogłam i zdecydowałam się znowu pracować. Wierzyłam, ze Swami mnie uzdrowił. Przecież Bóg na ziemi może wszystko. Na wszelki wypadek zerwałam już wcześniej wszystkie kontakty z lekarzami. Nie chciałam narażać się na ich opinie. Zaczęłam medytować według zaleceń Conny Larssona regularnie po pół godziny rano i wieczorem. Kiedy bałam się, że nie podołam, modliłam się i prosiłam Boga o opiekę .Wierzyłam, że dobre anioły strzegą mnie i czuwają nad przebiegiem każdej minuty zajęć. Powiodło się. Po roku pracy i kontaktu z ludźmi wiedziałam już, ze choroba nie powróci. Zarzuciłam też zabiegi Reiki u Marii. Nie opuściłam za to ani jednego dnia medytacji. Dziś uważam, że to właśnie ona mnie uzdrowiła. Conny był w Polsce kilkakrotnie, zaprzyjaźniliśmy się. Do dziś regularnie medytuję.
Przez kolejny rok uczestniczyłam w grupach Sai. Spotkania odbywały się w czwartki -tak zwane badżanowe i w niedzielę- kółka studyjne. W ciągu roku odkładałam pieniądze na kolejny wyjazd do Indii. Uczestniczyłam we wszystkich imprezach organizowanych przez ruch Sai. Były to między innymi Akanda Badżan -24 godzinne śpiewy, które odbywają się raz w roku w listopadzie na całym świecie; spotkania ogólnopolskie, spotkania z zaproszonymi gośćmi z zagranicy; warsztaty dla nauczycieli wychowania w wartościach ludzkich pierwszego i drugiego stopnia. Po utworzeniu własnej grupy Sai w Gdyni jeździłam także na spotkania liderów. Zaczęłam tłumaczyć dyskursy i fragmenty książek o Sai Babie. Po pewnym czasie poproszono mnie także o tłumaczenie na żywo spotkań z zaproszonymi gośćmi. Robiłam tłumaczenia i pisywałam też do gazetki "Światło Miłości". Co sobotę prowadziłam spotkania grupy, śpiewałam badżany, modliłam się i prowadziłam medytacje światła. Przygotowywałam tematy na kółka studyjne. Chyba mogę powiedzieć, że byłam aktywnym działaczem w organizacji Sai .
Pod koniec tego okresu rozstałam się ostatecznie z moim dotychczasowym partnerem życiowym, wbrew jego woli i niejako wbrew naukom i zaleceniom Sai Baby. Był to kolejny bardzo bolesny rozdział w moim życiu i chyba nie dojrzałam do tego, by pisać o tym szczegółowo. Godziny modlitw i medytacji nie były w stanie zmienić tej decyzji, wręcz przeciwnie, utwierdzałam się tylko w tym postanowieniu i stopniowo doprowadziłam do rozstania.
Co roku latem wyjeżdżałam do Indii. Tam także proszono mnie o prowadzenie grupy. Tłumaczyłam, śpiewałam, prowadziłam spotkania i medytacje. Wzięłam udział w światowej konferencji młodzieży i śpiewałam na scenie Purnachandry wraz z delegacją z Europy Północnej.
W wolnym czasie pomagałam zmywać naczynia w kantynie europejskiej i chodziłam do dzieci z sierocińca w wiosce. Ostatni raz wyjechałam do Indii latem 1999 roku i była to moja czwarta wizyta w Aśramie. Tym razem odłączyłam się od grupy i spędziłam ten czas z Piotrem, moim nowym towarzyszem życiowym. Pod koniec pobytu wzięliśmy jeszcze udział w konferencji dla rodziców.
We wrześniu, już w Polsce, pomagałam jeszcze w ostatniej mojej "Saibabowej" imprezie, jaką był kolejny kurs medytacji prowadzony przez Conniego Larssona. Conny opowiedział mi o swoich seksualnych kontaktach z guru. O oszustwach i pseudomaterializacjach. Największym szokiem dla Conniego była informacja o wykorzystywaniu seksualnym chłopców przez Sai Babę. Na poparcie swoich słów Conny przywiózł kasetę magnetofonową z nagraniem rozmowy telefonicznej pomiędzy Davidem Baileyem a młodzieńcem ze Szwecji. Kaseta zawierała druzgocący materiał, zupełnie mi dotąd nieznany, a dotyczący całej prawdy o Sai Babie.
W gonitwie myśli, która mnie wtedy ogarnęła, zaczął wyłaniać się nowy, pełny obraz sytuacji; wyjaśniły się wszystkie dziwne wątki i wątpliwości, które miałam wcześniej. Pierwszym z nich była sprawa zamachu na Sai Babę dokonanego przez studentów. Nie mogłam wcześniej zrozumieć, kto i z jakiego powodu chciałby zabić "ucieleśnienie miłości". Rozwiązanie okazało się proste: zrobili to studenci collegu jako akt desperacji w odwecie za molestowanie seksualne przez Sai Babę.
Podobnie uderzała mnie obstawa wojskowa Sai Baby i bardzo rygorystyczne warunki bezpieczeństwa w Aśramie: zakaz fotografowania i ścisła, osobista kontrola każdego pielgrzyma, który pragnął wejść na plac darshanowy.
Kolejną kwestią jest niedostępność Sai Baby. Nie ma możliwości umówienia się na audiencję ani zbliżenia się do niego w jakiś inny sposób. Co prawda, wychodzi on do tłumów przynajmniej raz dziennie, ale sam decyduje za każdym razem z kim chce się spotkać i wygląda na to, że dokonuje wyboru pod wpływem chwili. Często obiecuje spotkania i nie dotrzymuje słowa.
Powszechnie wiadomo w Aśramie, że Sai Baba preferuje mężczyzn. Bardzo krótko przebywa po żeńskiej stronie placu darshanowego, szybko zmierza do sektora męskiego i mizdrzy się do wyznawców. Bardzo często prosi mężczyzn i chłopców na indywidualne spotkania. Nigdy nie spotkałam się z tym aby w ten sposób potraktował kobietę. Wszyscy tłumaczą to w Aśramie tym, że "kobiety z powodu swojej intuicji mają bliższy kontakt z bogiem. Mężczyźni mają raczej tendencję do intelektualnych dociekań i przez to ich umysł przeszkadza im w doświadczeniu boga, dlatego też Baba poświęca im więcej czasu".
Intrygowało mnie też, że osoba tego formatu nigdy nie wyjechała za granicę. Przychodziły mi na myśl pielgrzymki papieskie i podróże Dalaj Lamy. Okazuje się, że gdyby tylko Sai Baba opuścił granice Indii, zostałby aresztowany pod zarzutem pedofilii.
Zaraz za murami Aśramu, w wiosce, jest sierociniec dla dzieci znalezionych na ulicy. Prowadzi go Sylwia, Cypryjka, wyznawczyni Sai Baby. Około sześćdziesięcioro dzieci mieszka stłoczonych na bardzo małej powierzchni, w prymitywnych warunkach. W tym samym czasie sufit mandiru pokrywany jest złotem, sześćdziesiąt kasetonów mających przynajmniej 1 m. kw. powierzchni każdy, a Sai Baba materializuje ponoć diamentowe pierścienie. Te tandetne plastikowe kasetony, pokryte grubą warstwą złota, pozostaną dla mnie na zawsze symbolem tego hinduskiego guru i tego, co się wokół niego dzieje.
Podczas mojej ostatniej wizyty zaobserwowałam w Aśramie rocznego białego chłopczyka porzuconego przez matkę. Dzieckiem opiekowała się Christiana, piosenkarka z Niemiec, która twierdziła, że jest karmiczną matką tego dziecka, a biologiczna matka, Szwedka, była nauczycielka w szkole Sai, porzuciła dziecko, ponieważ nie czuła z nim więzi uczuciowej. Christiana twierdziła, że dziecko to jest dla niej darem od Sai Baby i Weronika urodziła je dla niej z łaski Swamiego. Chłopczyk był smutny i bardzo zaniedbany. Różni pielgrzymi brali go na ręce i przytulali. Ale tak naprawdę nikogo nie interesował jego los. Służby Aśramowe także nie ingerowały, nie mówiąc o policji. Wszyscy BEZWZGLĘDNIE są tam podporządkowani Babie.
We wszystkich publicznych miejscach w Aśramie wiszą kartki z numerami kont, na które można wpłacać darowizny. Jednocześnie Baba ciągle powtarza, że nie potrzebuje naszych pieniędzy. Takie wywieszki są w banku, księgarni, biurze zakwaterowań; jako osoba z natury przekorna omijałam je dużym łukiem. Lektura "The Findings" D. Baileya wyjaśnia nieprawidłowości i malwersacje związane z dużymi sumami pieniędzy.
Kiedy przyjeżdżałam do Puttaparthi, z roku na rok widziałam jak rozrasta się wioska, powstają nowe sklepy i hotele. Tam nikt nie jest zainteresowany prawdą o Sai Babie. Kwitnie interes na turystach i pielgrzymach
Decyzję o odejściu z ruchu Sai podjęłam w ciągu jednej nocy. Czułam się odpowiedzialna za te osoby, które zapraszałam na spotkania, które czytały moje tłumaczenia, słuchały wcześniej moich opowiadań. Dawałam w ten sposób fałszywe świadectwo.
To ludzie tworzą kult Sai i mit odnośnie jego osoby. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że powtarzałam to, czego nauczyli mnie inni. Wycofałam się z tego jak najszybciej i nie traciłam też czasu na roztrząsanie własnych wątpliwości. Nie zgadzam się z Phillis Krystal, która twierdzi, że jeśli uważamy kogoś za boga, to wolno mu wszystko. Dla mnie pederasta i pedofil nigdy nie będzie bogiem.
Na kolejnym sobotnim spotkaniu w Gdyni przedstawiłam materiały i rozwiązałam grupę.
Dzisiaj patrzę na to wszystko z całkiem innej perspektywy. Mam normalną rodzinę, kochającego męża, drugą, trzymiesięczną córeczkę.
Znalazłam swój dom, którego tak długo szukałam.
07.07.2000.
Copyright by Dominikański Ośrodek Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach
1