Andriej Bałabucha
OPERACJA "PERŁA"
Tłumaczył: Tadeusz Gosk
HTML : SASIC
Cowbridge leżato wzdłuż autostrady niczym rozpostarta lwia skóra. W lewej łapie
"Lwa" tkwił słup z tablicą, ozdobioną napisem:
SERDECZNIE WITAMY W NASZYM MIASTECZKU. MAMY TU DWADZIECIA DWA TYSIŻCE WESOŁYCH
LUDZI I DWÓCH STARYCH PONURAKÓW !
Gerald zerknął na tablicę, zmniejszył szybkość i jeszcze raz zajrzał do planu.
Musiał teraz uważać, żeby nie przegapić skrętu na Hannover-Street, skąd trzeba
się było przedostać na Greenhill-Road, która zaprowadzi już na samo miejsce.
Zaczął starannie liczyć skrzyżowania. Niech szlag trafi te prowincjonalne
miasteczka! O ileż łatwiej poruszać się tam, gdzie istnieje jednolity system
adresowy i wystarczy nakręcić dyskiem autopilota kod numerowy, żeby samochód sam
zatrzymał się przed odpowiednimi drzwiami, a potem również sam odjechał na
najbliższy parking... Aha! Gwałtownie rzucił swego thunderstorma w prawo, aż dwa
koła na moment zawisły w powietrzu. Gerald pokiwał głową i ponownie zmniejszył
prędkość.
Przyprowadził go do tej zapadłej dziury kolejny pomysł szefa, którego stale
nawiedzały genialne idee. "Wie pan, Geraldzie - zwrócił się do niego ów geniusz
- trzeba będzie trochę popracować... Proszę porozumieć się ze wszystkimi
urzędami patentowymi i pod jakimś mniej więcej prawdopodobnym pozorem wydobyć od
nich informacje o wszystkich zwariowanych wynalazcach. No, wie pan, chodzi o
tych, którzy zgłaszają wnioski patentowe na antygrawitację i aparaty produkujące
wszystko z niczego. Może w tej mierzwie znajdzie się jakaś perełka! Przecież
pedanci z Departamentu Patentowego mogą ją przegapić...
Tak narodziła się operacja "Perła". Po miesiącu lista sporządzona przez Geralda
zawierała ponad sto pozycji. "Wystarczy - powiedział szef. - Teraz niech pan ich
wysonduje, ale bardzo ostrożnie. Albo nie, to będzie trwało zbyt długo...
Dostanie pan do pomocy Johnsona i Brantleya".
Gerald podzielił listę na trzy części. Sobie zostawił wszystkich, po których
można się było czegoś spodziewać, a na Boba i Dorseya zepchnął pozostały
drobiazg. Niestety, żadnemu z nich nie udało się odnaleźć sławetnej "perełki"
szefa. I ten "mad scientist" z Cowbridge byt ostatnią nadzieją Geralda. Zresztą
niezbyt liczył na jakiś pomyślny wynik swej dzisiejszej wizyty. Trzeba tu
powiedzieć, że pomysły szefa rzadko byty owocne, ale kiedy już coś w nich było,
to kompensowały stokrotnie wszystkie niewydarzone idee razem wzięte. Pewnie
dlatego szef miał u zwierzchników znakomita opinię i lada dzień mógł liczyć na
szlify brygadiera. Po otrzymaniu awansu odejdzie z Wydziału Problemów
Perspektywicznych, a wówczas... Różnie może się zdarzyć! W każdym razie Gerald
ma wśród funkcjonariuszy wydziału największe szanse. Zresztą chyba sam szef też
go poleci na swoje dotychczasowe stanowisko...
Jechał wolno po Greenhill-Road i wpatrywał się w numery domów. Tu! Sprawdził
jeszcze raz adres. Wszystko się zgadzało. Gerald nacisnął guzik na tablicy
rozdzielczej samochodu, drzwi bezdźwięcznie odsunęły się do tyłu, fotel odchylił
w bok, otwierając przejście. Gerald stanął na asfalcie, rozprostowując nogi
zdrętwiałe w czasie trzygodzinnej jazdy.
Mike U. Crafton. Ukończył Politechnikę w Massachusetts. Pracował w "Western
Electric", a potem w "General Energetic Ltd". Sześć lat temu porzucił pracę,
chociaż byt uważany za fachowca z duża przyszłością. Od tego czasu trzynaście
razy składał wnioski patentowe na perpetuum mobile. Oczywiście wyśmiano go.
Rozeszły się słuchy, że biedny Crafton... No cóż, obejrzymy go sobie!
Posesja była otoczona wysokim żywopłotem, gęstym i z daleka sprawiającym
wrażenie zielonej gąbki. Ale w niektórych miejscach spod zieleni przebijało
jakieś szare tło, w którym doświadczone oko Geralda bez trudu rozpoznało ukrytą
betonową ścianę. Nad murem widniały korony rosnących wewnątrz drzew i fragment
jakiejś kulistej kopuły, przypominającej zbiornik gazu albo osłonę anteny
radioteleskopu. Stalowe wrota byty szczelnie zamknięte. Gerald zatrzymał się
przed nimi na moment, a potem wcisnął klawisz wywołania.
- Słucham - rozległ się głos w domofonie.
- Gerald Cremasky z Urzędu Patentowego w Oldcreec.
- Długo się pan zastanawiał, mister Cremasky... No cóż, serdecznie witamy, jak
głosi tablica u wjazdu do naszego grodu. Dodam jeszcze, że jednym ze starych
ponuraków jestem ja.
Brama zapadła się w dół, otwierając przejazd wystarczająco szeroki nawet dla
wojskowej ciężarówki. W głębi posesji widniała supermodernistyczna willa ze
szkła i żelbetu.
- Garaż jest za domem po lewej stronie - zakończył glos. - Zaraz do pana wyjdę.
Gerald wrócił do samochodu i wolno wjechał za bramę. W lusterku dostrzegł, że
wrota zaczęty wysuwać się ku górze, natychmiast jak tylko minął je ciężki
zderzak thunderstorma.
- Niezły wózek - rozległ się glos dobiegający nie wiadomo skąd. - Ma chyba ze
trzysta koni ?
- Trzysta osiemdziesiąt. - Dinozaur...
- Dlaczego pan go tak nazywa?
- Dlatego, że wkrótce takich nie będzie. Gdy tylko mój silnik znajdzie się w
użyciu, takie potwory znikną. Tym bardziej, że senacka komisja ochrony
środowiska już dziś zaczyna je tępić.
"Zaczyna się - pomyślał Gerald ze znużeniem. - Trzeba skończyć z tym maniakiem
jak najszybciej".
No dobrze, ale gdzie jest garaż? Seledynowa wstęga asfaltu zaprowadziła go na
prostokątny placyk, który mógł pomieścić najwyżej jeden samochód.
Zahamował gwałtownie i w tej samej chwili placyk opadł w dół, zatrzymując się w
podziemnym garażu. Stał w nim landrower-safari i pojazd nieznanej marki,
przypominający krępy mikrobus.
- To wciśnie jest moje dziecię - zahuczał głos w pustej przestrzeni garażu. -
Żuczek. Jak pan sadzi, mister Cremasky, ile koników w nim siedzi?
- Z pięćdziesiąt. - Gerald jeszcze raz krytycznie obejrzał samochód.
- Pomylił się pan. Dokładnie czterysta razy więcej - powiedział głos ze
złośliwym zadowoleniem.
Biedny Crafton! Wygląda na to, że on rzeczywiście...
- Będzie pan mógł sam się o tym przekonać, mister Cremasky - obiecał głos z tą
sama złośliwością. - A tymczasem proszę postawić swego dinozaura w kojcu.
- Dziękuję - odparł Gerald. Zostawił wóz i wyjechał na górę. Tam wreszcie
zobaczył Craftona we własnej osobie. Przywitali się.
- Czyżby ci tępacy z Urzędu Patentowego zrozumieli wreszcie, że ze mną warto
poważnie porozmawiać? - zainteresował się Crafton.
- Prawie - odparł ostrożnie Gerald. - To raczej moja własna inicjatywa.
Przeglądałem archiwum i znalazłem pańskie wnioski. Potem stwierdziłem, że takie
same zgłoszenia dotarły do innych urzędów. Zainteresował mnie pański upór, tym
bardziej że słyszałem o panu wiele dobrego od kolegów z "General Energetic".
- Widzę, że jest pan ambitny, mister Cremasky... Pewnie nie może pan zapomnieć o
tym, że nawet Einstein pracował niegdyś w biurze patentów? To zresztą nie jest
zbyt groźna wada. Raczej zaleta. Ale czemu to pański dinozaur ma waszyngtoński
numer? I od kiedy to w Urzędzie Patentowym pracują absolwenci West Point?
Gerald przygryzł wargi. Jak to się stało, że zapomniał zmienić numery wozu? I
- Pogadajmy więc serio - ciągnął Crafton. - Ale lepiej zrobić to wewnątrz domu,
prawda?
Weszli do środka.
- Czego się pan napije? - zapytał Crafton otwierając barek.
- Martini, jeśli można.
- Oczywiście. A propos, jaki pan ma stopień, mister Cremasky?
- Major Gerald Cremasky z Wydziału Problemów Perspektywicznych, do usług.
- Tak też myślałem. Proszę.
Gerald usiadł w niziutkim foteliku, wyciągnął wygodnie nogi i upił nieco
alkoholu. Płyn był w miarę wytrawny i zimny. Wyglądało na to, że Crafton znał
się na alkoholach. Dobrze by było, żeby nie tylko na tym : nie wiadomo czemu ten
"szalony uczony" budził w Geraldzie podświadomi sympatię i byłoby mu przykro,
gdyby i tym razem się zawiódł.
- Proszę mi powiedzieć, mister Crafton, czemu zamienił pan swój dom w arcydzieło
sztuki fortyfikacyjnej? Wcale bym się nie zdziwił, gdyby w ścianach były ukryte
strzelnice.
- Widzi pan, mister Cremasky...
- Po prostu Gerald, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Tak będzie wygodniej.
- Zgoda. Ale wobec tego i mnie proszę nazywać Mikem. To takie miłe, prawdziwie
amerykańskie, nieprawdaż? A co do domu, to nasi angielscy przyjaciele mawiają:
mój dom jest moją twierdzą. Urzeczywistniłem to porzekadło. To nader pożyteczne
zajęcie, taka realizacja metafor... Przy okazji opowiem ci o tym bardziej
szczegółowo. A tymczasem pogadajmy o naszym biznesie. Oczywiście doskonale sobie
zdajesz sprawę z tego, że nigdy nie zajmowałem się wynajdowaniem perpetum
mobile?
Gerald podniósł na niego oczy. Twarz Craftona była poważna, tylko w kącikach ust
i drobnych zmarszczkach wokół oczu krył się uśmieszek równie złośliwy jak
niedawny ton jego głosu. - Chcesz powiedzieć...
- ... że to był po prostu sposób, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jeżeli inżynier,
który w pewnych kołach ma wyrobione nazwisko i duża przyszłość przed sobą, rzuca
nagle pracę i zaczyna zasypywać Urzędy Patentowe wnioskami na perpetum mobile,
to większość ludzi pomyśli natychmiast, że zwariował... Ale ktoś w końcu
postanowi sprawdzić, czy przypadkiem nie ma w tym szaleństwie jakiejś metody. Na
przykład wasz resort. Jak widzisz, sposób okazał się dość skuteczny.
- Muszę cię zmartwić, Mike. Zwróciliśmy uwagę nie tylko na Craftona, lecz na
wszystkich... zwariowanych.
- I?
- Na razie nie mamy ostatecznych wyników.
- Rozumiem. źciśle tajne, panie majorze?
- Tak jest - Gerald uśmiechnął się czarująco.
- Dobra. Mam nadzieję, że ode mnie nie wyjdziesz z pustymi rękami. Tylko...
Musisz przyznać, że nie spodziewałem się dzisiejszej wizyty, nie mogłem więc
przygotować się do jakiegokolwiek pokazu. Ale jakoś to będzie. Chodźmy na razie
do mojego skarbca, to może coś mi po drodze wpadnie do głowy. Wierzysz w
natchnienie, Geraldzie?
Willa była jednopiętrowa, Gerald więc bardzo się zdziwił, gdy po przejściu
długiego, mrocznego korytarza Crafton otworzył kabinę windy, a potem nacisnął
guzik opatrzony cyfrą 3. Winda runęła w dół i spadała przez co najmniej pięć
sekund. Wreszcie znieruchomiała, drzwi się otworzyły i znaleźli się w
niewielkiej betonowej hali oświetlonej płaskimi plafonierami.
- Schron przeciwatomowy! - wykrzyknał Gerald.
- Arcydzieło fortyfikacji - odparł Crafton. - Otrzymałem to wszystko w spadku. A
oto moje sanctis sanctorum.
Gerald spodziewał się zobaczyć halę maszyn, warsztat, laboratorium, ale nigdy
nie to, co ujrzał: malutki pokoik o powierzchni najwyżej dwudziestu jardów
kwadratowych, niskim stropie i nagich betonowych ścianach. Pod jedną z nich stał
metalowy regał z równymi rzędami czarnych sześcianów o krawędziach nie dłuższych
niż stopa. Było ich około pięćdziesięciu. Pośrodku pokoiku na betonowym
postumencie stał taki sam sześcian. Do jego górnej ściany przymocowany był
plastykowy uchwyt i dwa zaciski, od których biegły grube przewody ku niewielkiej
tablicy rozdzielczej przymocowanej do przeciwległej ściany.
- Oto moje kurczaki - powiedział Crafton. - Jak wam się podobija, majorze?
- A co to właściwie jest?
- Generatory chronokwantowe. Pamiętasz, że mówiłem o metaforach? Jedna z nich
głosi, że czas to pieniądz. Ale czymże jest pieniądz, jak nie miernikiem
wartości, podobnie jak energia? Czas - energia... Zresztą wcale nie byłem
pierwszym, który poszedł w tym kierunku. Pierwszy, o ile wiem, był pewien
Rosjanin, Kozyriow. Po nim Reutblatt w Niemczech i Nowozelandczyk Shellington.
Mnie tylko udało się znaleźć to, czego oni szukali. Te kurczątka przekształcają
energię czasu w energię elektryczna. Inna rzecz, że jestem praktykiem i nie
potrafię wytłumaczyć, a nawet samemu zrozumieć, jak to się dzieje. Ale to już
wasz kłopot. Sadzę, że znajdziecie cały pułk teoretyków. Ten przedmiocik -
wskazał ręką sześcian na postumencie - zaopatruje w energię całe moje
gospodarstwo. Jak chcesz, to możesz zapytać w "Western Electric". Odpowiedzą ci,
że na moja posesję nie prowadzi żadne kable ani przewody napowietrzne. Zresztą
nie namawiam, możesz mi wierzyć na słowo. Dodam, że zużywam tylko jeden procent
energii, która mogę uzyskać z mego generatora. A to stadko bez trudu potrafi
zaopatrzyć w energię wszystkie wschodnie stany...
- Te pudełka? - Gerald wskazał na regał.
- Robię mniej więcej jedno na tydzień. Jeden człowiek z większa ilością nie da
sobie rady. Ale nawet to mi w zupełności wystarcza. Jeden generator pracuje tu,
drugi zainstalowałem w moim żuczku. Gdzie mam podłączyć resztę? A teraz trochę
gimnastyki, majorze! Dobrze - ci to zrobi, bo mięśnie już pewnie zwiotczały od
siedzenia przy własnym biurku. Weź jeden z generatorów i idziemy na górę...
- Gdzie by cię tu zaprowadzić?... ciągnął Crafton, kiedy już wyszli z windy. -
Wiem! Biegniemy.
Gerald posłusznie podreptał za nim. Czarny sześcian był nad podziw lekki, ważył
zaledwie parę funtów i wcale mu nie ciążył. Skręcili w prawo, potem jeszcze raz
i zatrzymali się przed drzwiami, które Crafton otworzył szerokim gestem. Za
drzwiami była łazienka.
- Co tu zamierzasz robić, Mike?
- Zobaczysz. Postaw go tutaj Crafton wskazał porcelanową umywalkę. - Nie bój
się, wytrzyma. - Pochylił się nad wanną i zatkał korkiem odpływ. - A teraz
przynieś tu ze dwa fotele. Znajdziesz?
- Orientowanie się w cudzych mieszkaniach jest jednym z moich podstawowych
zawodów - odparł Gerald ze śmiechem.
Fotele znalazły się w saloniku. Były lekkie - aluminiowe rurki obciągnięte gąbka
- i mógł wziąć dwie sztuki na raz. Gdy wrócił, Crafton stał nad wanną, do której
z otwartego do końca kranu tryskał silny strumień wody, i sypał do niej sól z
plastykowej torebki.
- Potrzeba około dwóch procent, jak w morskiej wodzie. Sądzisz, że pół torebki
starczy? Jedną już wsypałem. A co tam, niech będzie trudniej i zdecydowanie
opróżnił torebkę do końca.
- Fotele postaw tutaj. Dzięki Bogu mój rodzic lubił komfort i miejsca starczy
dla dziesięciu... Słowo daję, że byłbyś znakomitym asystentem! Może pomyślimy o
tym później, kiedy otrzymam już nagrodę Nobla a wojsko nie będzie chciało
wypuścić mnie spod kontroli?
Tak przemawiając, Crafton przymocował do zacisków generatora dwa przewody
zakończone metalowymi płytkami o wymiarach mniej więcej osiem na osiem cali i
zanurzył je w wodzie w ten sposób, że między elektrodami pozostała przerwa mniej
więcej czterocalowa. Tymczasem wanna napełniła się po brzegi i gospodarz
zakręcił kran. Od razu zrobiło się cicho.
- A teraz siadaj, Geraldzie. Zastanowimy się razem nad sytuacją.... Załóżmy, że
cię nabieram i pokazuję zwyczajny akumulator, chociaż mogłeś się przekonać, jak
jest lekki. Ale załóżmy. Jaką ma na oko pojemność?
- Podobną do akumulatora samochodowego. Około pięćdziesięciu amperogodzin.
- Znakomicie. Załóżmy teraz z kolei, że jestem geniuszem (to zresztą prawda) i
skonstruowałem akumulator o dziesięciokrotnie większej pojemności właściwej, a
więc czterystu amperogodzin.
Gerald przytaknął.
- Ponieważ nie potrafię na razie wymyślać niczego bardziej spektakularnego i
przekonywającego, zabawimy się w doświadczenie na poziomie szkoły podstawowej.
Oblicz z łaski swojej, ile wody zdoła w ciągu godziny odparować akumulator
zwyczajny i dziesięciokrotny, a ja tymczasem przyniosę coś do picia. Zgoda?
Tylko nie próbuj zajrzeć do wnętrza generatora, bo jest solidnie zabezpieczone
przed ciekawskimi.
Gerald uśmiechnął się. Kiedy po jakichś dziesięciu minutach Crafton wrócił z
koszyczkiem pełnym butelek, powiedział:
- Obliczyłem, Mike. Odpowiednio siedemdziesiąt dwa i siedemset dwadzieścia
gramów. I jeżeli naprawdę zbudowałeś taki akumulator... Ale jak znajdziemy owe
gramy w takiej wielkiej wannie!
- Zbudowałem generator chronokwantowy - powiedział z naciskiem Crafton. Podszedł
do sześcianu i wcisnął guzik umieszczony na pokrywie obok uchwytu. Potem wydobył
z koszyka srebrny shacker i rzucił Geraldowi na kolana. - Przygotujcie coś wedle
własnego gustu, majorze. - Usiadł na skraju wanny i zaczął wpatrywać się w wodę.
- Spójrz - powiedział po paru minutach.
Gerald z rękami zajętymi shackerem wygramolił się z , niskiego fotelika i
gwizdnął ze zdumienia: woda między elektrodami zaczynała wrzeć, wyrzucając na
powierzchnię wielkie bąble pary.
Po kwadransie wanna była już w ćwierci pusta, a łazienka pełna pary. Ubranie
zwilgotniało i obwisło. Gerald rozluźnił krawat i rozpiął kołnierzyk koszuli.
- Uff - powiedział - gorąco! Chodźmy stąd, Mike. Możesz uznać, że mnie już
przekonałeś.
- Co to, to nie! Lepiej przyniosę zimnego piwa, chcesz? A para jeszcze nikomu
nie zaszkodziła, trzeba tylko zdjąć ubranie..
... Kiedy całkowicie wykipiała trzecia już wanna wody, Gerald uznał, że próba
powiodła się nad podziw dobrze i że wobec tego musi natychmiast jechać do
Waszyngtonu, ściągnąć tu szefa, pogratulować mu znakomitego pomysłu, zapoznać go
z Craftonem i jego cudowną łaźnią parową. Mike chciał go zatrzymać na noc, ale
Gerald był niezachwiany w swym zamiarze. Poszli więc na placyk za domem, gdzie
już stal wydobyty z garażu thunderstorm z usłużnie otwartymi drzwiami i
wysuniętym fotelem. Objęli się na pożegna nie i Gerald siadał już w fotelu
kierowcy, gdy przeklęty dinozaur wyczuł jednak zapach alkoholu i zdołał
zatrzasnąć mu przed nosem drzwiczki. Piekielne chemoreceptory! Gerald z
wściekłością kopnął w oponę i skrzywił się z bólu. Dopiero w tym momencie
uświadomił sobie, że jest nagi i bosy i że trzeba jednak zanocować u Craftona.
Ale przed snem nie zawadzi jeszcze trochę posiedzieć i coś wypić...
Następnego dnia rano Crafton odprowadził gościa do bramy, wypił filiżankę kawy i
wyciągnął się w leżaku ustawionym na tarasie. Głowa mu ciążyła, jak zawsze po
grubszym pijaństwie zneutralizowanym dwoma tabletkami alkalamidu - jedną przed i
jedną po. Zapalił papierosa i dopiero wtedy pozwolił sobie na odprężenie.
Nareszcie! Połknęli haczyk!
To było zwycięstwo, a właściwie jego pierwsza zapowiedź, gdyż czekało go jeszcze
niejedno starcie. Ale pierwsza potyczka została wygrana. Tępaki z Urzędu
Patentowego wyśmiały go... No pewnie: kamienie nie mogą spadać z nieba, aparat
cięższy od powietrza nie może latać, perpetum mobile nie istnieje. Ale istnieje
generator chronokwantowy Craftona. Istnieje i pracuje, to fakt bezsporny.
Teoretycy zaczną badać i budować hipotezy tłumaczące ów fenomen, a on już
potrafi dolać do ognia ich polemik jak najwięcej oliwy dającej czarny i gęsty
dym.
Minie niejeden rok, zanim uczeni mężowie, pogodzeni już z istnieniem generatora,
zrozumieją nagle, że cała mechanika chronokwantowa to bełkot i brednie, że jest
to parawan osłaniający jeden jedyny, malutki i rzeczywiście działający aparacik
- sławetne perpetum mobile.