Joan Bramsch
UKOJĘ CIĘ POCAŁUNKIEM
Rodzicom, dzięki którym rosłam w miłości i odwadze i dzięki którym mogłam marzyć
Rozdział 1
Stał na brzegu jeziora, nieruchomy, zapatrzony. Prawą rękę wetknął w kieszeń wytartych dżinsowych spodenek, lewą ręką natomiast wolno przesunął swe lotnicze przeciwsłoneczne okulary na czoło. Jego przystojną, o regularnych rysach twarz rozjaśnił tajemniczy uśmiech. Zmrużone do tej pory oczy barwy przydymionego bursztynu rozwarły się szeroko, gdzieś w ich głębi zapaliły się wesołe, żywe ogniki. To, na co patrzył, sprawiało mu wyraźną przyjemność, miła była także świadomość tego, że może tak stać i patrzeć.
Obiektem jego zafascynowania i kontemplacji był mianowicie kształtny tyłeczek młodej kobiety, stojącej po kolana w wodzie o kilka stóp od brzegu. Przygięta w pasie pochylała się w przód, a kuse jej szorty, podciągnięte wysoko, odkrywały daleko więcej niż same tylko smukłe uda. Młóciła wodę wielką, groźnie wyglądającą maczetą, wycinając rosnącą przy brzegu trzcinę. Jej kolana to uginały się, to prostowały, poruszając się w kołyszącym rytmie pieśni Willie Nelsona. Melodia o szczególnej, surowej prostocie, dobiegała z maleńkiego czarnego radyjka, przypiętego z tyłu do paska przy jej spodenkach. Ten ruch rozkołysany, miękki i miarowy, budził w mężczyźnie nieposkromione, jednoznacznie seksualne pragnienie. Kobieta od czasu do czasu, ruchem płynnym i rytmicznym jak sama melodia, kładła naręcza ściętej trzciny do kołyszącej się na falach obok niej niewielkiej łódki. Mężczyzna aż mruknął. Jego nikły i tajemniczy uśmieszek przeobraził się teraz w szeroki, nieco łobuzerski i zaczepny uśmiech, a brwi podniosły się w niemym podziwie.
Westchnął głośno i głęboko; poczuł, jak z piersi na całe ciało rozlewa mu się gorąco. Jego wzrok przyciągnęła jej ciasno zawiązana w talii koszula. A więc nie miała nic pod spodem! A i spodenki z pewnością włożyła na nagie ciało, dałby za to głowę. Zakręciło mu się w głowie i już mimo woli, automatycznie niemal, począł snuć w myślach dorosłą wersję szkolnego wypracowania na temat: „Jak spędziłem letnie wakacje". Nie ruszył się jednak z miejsca ani na krok. Po prostu stał - nieruchomy, oczarowany, zapatrzony.
Kobieta nuciła pod nosem refren, kołysząc w rytm pieśni krągłym tyłeczkiem i miarowo machając maczetą. Ta uległa miękkość jej ciała i ruchów pobudziły mężczyznę do działania. Wyciągnął z kieszeni garść drobnych i, mierząc starannie, rzucił wysokim łukiem w wodę. Spadły na kobietę srebrnym, pluskającym deszczem. Natychmiast zamilkła. Obejrzała się; pod wpływem nagłego skrętu ciała zakołysały się pod koszulą wspaniałe, dojrzałe piersi, a zebrane do góry złote włosy wysunęły się spod spinki i opadły na ramiona bujną, jedwabistą falą. Piękne różane usta rozchyliły się w zdumieniu; mężczyzna zadrżał na myśl o ich wilgotnej pełni. Oczy rozwarły się szeroko, lecz bez śladu niepokoju czy przestrachu. Sięgnęła do tyłu, by wyłączyć radio, a jej piersi znów poruszyły się ciężko pod napiętym, cienkim materiałem koszuli.
Mężczyzna nie poruszył się. Zastygł jak posąg i uśmiechając się próbował wybadać grunt.
„O Boże! - gorączkowo przebiegło mu przez głowę - błękitne, obramowane czarno oczy! Oczy koloru pościeli, świeży błękit marzenia w łóżku i wilgotna biała koszula!"
Nie mógł się powstrzymać, by nie wodzić bezczelnie rozpalonym wzrokiem po całym kształtnym ciele kobiety. I aż coś w nim jęknęło, gdy spostrzegł, że żar tego jawnie bezwstydnego spojrzenia obudził pod przejrzystą bielą koszuli ciemnoróżowe brodawki jej piersi. Wiedział - a co najważniejsze, wiedział, że i ona wie - że oto bez słów powstała pomiędzy nimi jakaś szczególna, a silna więź. To magia płci czyniła swoje cuda!
- Dałbym pani więcej, oddałbym pani wszystko, co mam w tej chwili na koncie... ale jeśli czek się zamoczy, to nic nie będzie wart - powiedział miękko. Na moment zawahał się, lecz jego bursztynowe, wpatrzone w nią oczy mówiły to, o czym milczały usta: że w jego przekonaniu była wprost bezcenna.
- A w dodatku zostawiłem w biurze swój chemiczny ołówek - dodał, wzruszając z rezygnacją ramionami. Nic na to nie powiedziała, lecz wiedział, że przyjęła to wyjaśnienie. Musiała odwrócić od niego oczy i pochylić głowę, by skryć cisnący się na usta lekki uśmieszek zadowolenia. Niedbałym ruchem sięgnęła do węzła koszuli i rozwiązała go, by wytrzeć połą mokrą klingę maczety. Prostej tej czynności poświęciła przesadnie wiele uwagi, nie zdając sobie sprawy, że każdy jej ruch podsyca płonące w mężczyźnie pożądanie. Mokra koszula to unosiła się, to oblepiała szczelnie jej strome, bujne piersi.
Od kilku już miesięcy nie zastąpił jej drogi żaden wyzywający śmiałek. A na pewno nie spotkała od tej pory nikogo tak przystojnego i - trzeba przyznać - tak pomysłowego w zaczepkach. Obsypał ją złotem czy rzucał miedziaki - to mogło być obraźliwe, ale tylko wówczas, gdyby nie pospieszył zaraz z wypowiedzianymi na głos wyrazami uznania. Kiedy ich oczy spotkały się, znalazła w jego wzroku coś szczególnego, jakąś siłę i żar - a takich spojrzeń nie pamiętała od wielu już lat. To magia! Och, zbyt długo jest sama - przestrzegła w duchu samą siebie.
Choć starała się patrzeć na klingę, przed oczami miała jego obraz. Wysoki, szczupły i doskonale zbudowany, o bujnych, starannie zaczesanych czarnych włosach, szerokiej piersi i ujmującym uśmiechu. Ale największą jej uwagę zwróciły bursztynowe oczy: miały w sobie i smutek, i ból, i wesołą iskrę życia. Był stanowczo zbyt młody, by mieć takie oczy. Zastanowiło ją, co też człowiekowi w tym wieku mogło przynieść aż tyle bólu. Z pewnością nie miał więcej niż dwadzieścia pięć, może dwadzieścia sześć lat.
W końcu spojrzała na niego. Jej głos zabrzmiał trochę oschle:
- Wie pan, że znajduje się na terenie prywatnym?
Odwrócił wzrok i lekko obrócił się przez ramię, zerkając na długi, stojący opodal samochód.' Czyżby się pomylił? Może źle skręcił? O Boże, tylko nie to! To było najwłaściwsze, najlepsze na świecie miejsce!
- A czyj to teren?
- Mój.
- To wszystko?
- To wszystko. Aż do linii kolejowej. Dalej rozciąga się posiadłość Westonów - odparła. Drażniło ją, że pytał o właściciela.
- No, chwała Bogu - odetchnął z ulgą i zaraz pospieszył z wyjaśnieniem:
- Westonowie użyczyli mi swego domu na całe wakacje. A już myślałem, że pomyliłem drogę. Twarz dziewczyny rozjaśniła się nagle.
- A, w takim razie to pan jest doktor Jon McCallem! Witamy w Minnesocie, doktorze! Pani Weston pisała mi, że pan przyjedzie. Przykro mi, że nie będzie ich tu tego lata. A jak tam pan Weston? Wydobrzał już po ostatnim ataku?
- O tak, niemal zupełnie. Paraliż ustąpił prawie całkowicie. Pacjent co dzień ćwiczy teraz wymowę - odrzekł natychmiast, zafascynowany promiennością jej uśmiechu. Nie, nie był żadnym zawadiaką, jak pewnie sądziła, przyjechał tu jako gość. Wyraz jej twarzy cudownie się przeobraził; to, co teraz widział, było urocze. Ależ ta dziewczyna ma klasę! Była niezwykle pociągająca. Ocenił szybko, że jest w jego wieku. Starał się teraz znów skierować rozmowę na temat ich spotkania:
- Aaa... pewnie nie jestem tu mile widziany. Ale nie pamiętam, żeby Westonowie mówili mi o nerwowym skrzatku, któremu przeszkadza sąsiedztwo.
- Przeszkadza sąsiedztwo? Nerwowym... czym? - zdumiała się, ale i uśmiechnęła łagodnie.
- Przecież jest pani mała, tańczy pani i śpiewa żywo i zabawnie. O tak, jeśli kiedykolwiek widziałem duszka, to jest nim właśnie pani. - Uśmiechnął się, gdy opuściła powieki i, zakłopotana, zarumieniła się.
- Jestem Jenny Larson, doktorze McCallem. - Rozeźlił ją. Czy on naprawdę bierze ją za jakiegoś naiwnego wiejskiego tumana?
Jon podszedł do samego brzegu, nie zważając, że fala moczy mu nowiuteńkie adidasy.
- Miło mi, pani Larson. Chciałbym uścisnąć pani rękę, ale przyznam, że narzędzie, które trzyma pani w dłoni nieco mnie onieśmiela - rzeki żartobliwie. - Proszę, niech pani schowa tę gilotynę. Proszę mi wierzyć, że jestem zupełnie nieszkodliwy - uśmiechnął się niewinnie.
Znów poczuła się zakłopotana, czym prędzej rzuciła maczetę do łodzi.
- Przepraszam - mruknęła cicho.
Bez słowa wszedł do wody i stanął przed nią. Ujął jej rękę; uścisk jego dłoni był silny i pewny. Podniosła na niego oczy.
- Cieszę się, że mogę panią poznać, Jenny - powiedział. - Mieszka pani gdzieś w okolicy? Ciekawe, bo jadąc szosą nie widziałem tu żadnych zabudowań.
Nie puszczał jej dłoni i wciąż patrzył jej prosto w oczy, więc, stropiona, kiwnęła lewą ręką, dość ogólnie wskazując na półwysep.
- Mieszkam tam, na wyspie.
Spojrzał w kierunku małej, trawiastej wysepki, ocienionej przez wierzby i wielkie dęby.
- Tam? Na tamtej wyspie? Nie widzę stąd żadnego domu... - Nie mógł się rozstać z ręką dziewczyny, schował ją całą w swojej szerokiej dłoni i delikatnie rysował palcem małe, ciepłe kółeczka na drobnym nadgarstku. Pomyślała, że na pewno czuje szybkie tętno krwi w jej żyłach. Niepewnie skinęła głową; oczy zalśniły jakimś wewnętrznym, radosnym blaskiem.
Puścił jej dłoń i podniósł ręce do ramion, ujmując ją pewnie i łagodnie zarazem. Czuła jego siłę, cały aż nią promieniował.
- Patrz na moje usta, Jenny, uważaj...
„O tak, tak" - pomyślała. Spod zmrużonych powiek spojrzała na jego mocno zarysowane, zmysłowe wargi.
- Nie... widzę... domu... na tej... wyspie.
Kiedy to wypowiedział, Jenny otrząsnęła się i wróciła do przytomności. Wybuchnęła śmiechem.
- To właściwie nie jest wyspa, tylko część półwyspu, a nie widzi pan domu, ponieważ znajduje się on pod ziemią... Zbudowany jest nisko, u stóp stromego zbocza, od południowej strony. Stąd jest rzeczywiście niewidoczny - wyjaśniła i znów się roześmiała.
Ciągle ściskał ją za ramiona.
- Ma pani wprawdzie trochę przykrótkie uszka, jak na królika, ale za to nosek jest różowy - dotknął brązowego od słońca koniuszka jej nosa. A w duchu dodał jeszcze:
„A i ogonek masz... niezwykle przyjemny".
- Czy pani dom jakoś się nazywa? Może „Mała budka Jenny"?
- Raczej „skrytka". I proszę, niech pan nie żąda, bym to wytłumaczyła - odparła zdecydowanie. Spojrzał na nią uważnie, jego twarz była tuż tuż. Szybko zmienił temat. Hmm, czuło się tu coś zagadkowego, nie spodziewał się tego. Bał się urazić ją czymkolwiek, to nie byłby dobry początek. Trzeba raczej zacząć z innej beczki.
- Proszę mi powiedzieć, pani Larson, czy pani zawsze tak radośnie tańczy niszcząc biedne rośliny? Tak się składa, że to wbrew prawu. Wie pani o tym? - pytająco, żartobliwie uniósł brew.
Stała przed nim wyprostowana. Zignorowała tę zaczepkę, powiedziała serio:
- Proszę bardzo, niech się pan dowie, że mam na to zgodę Stanowego Instytutu Ochrony Środowiska. Te rośliny są mi potrzebne do mojej pracy. - Odsunęła się od niego, niby po to, by popchnąć bliżej brzegu łódkę, a naprawdę, by na chwilę choć uwolnić się od jego krępującej bliskości.
- Doktorze, czy pan przypadkiem nie jest weterynarzem? Doprawdy, zadziwiająca troska o organizmy żywe... A może pan jest miłośnikiem przyrody? Jeśli tak, to badając tutejsze środowisko odkryje pan niejedną ciekawą, a nawet zdumiewającą prawidłowość... - mówiła tonem salonowego dyskursu.
„Moja pani - pomyślał - badanie twojego środowiska dopiero będzie zajmujące". Ale zaraz Poskromił narastającą w nim niecierpliwą żądzę.
- O nie. Interesują mnie przede wszystkim badania nad organizmami dwunożnymi. Wie pani, homo sapiens. Zaraz dam pani o tym pojęcie - oczy błysnęły mu nagle. - W szkole wołali na mnie „Jonny Sonda McCallem".
- Aaa... pan jest gine... to jest, chciałam powiedzieć, urologiem?
- Nie, nie, nie ta strona zwierzęcia, Jenny - roześmiał się. - Mogę wysondować głębiny... na przykład freudowskie głębiny pani postaw obronnych.
- O Boże, psychiatra!
- No, blisko... Jestem psychologiem. Proszę, niechże się pani nie obawia. Nikogo jeszcze nie wysondowałem na śmierć - zamglonym spojrzeniem powiódł po całym jej kształtnym ciele.
„Aha, freudowskie postawy obronne, a myślisz pewnie o sublimacji popędu płciowego" - przebiegło jej przez głowę. Głośno spytała:
- Zakres?
- Kliniczny.
- Gdzie pan prowadzi praktykę?
- Ośrodek Okręgowy Cooka, Chicago.
- A, znam to miejsce. Specjalność?
- Syndrom niegrzecznego dziecka. O Boże, ten rok był prawdziwym piekłem, musiałem stamtąd uciec. - Urwał nagle; po tym, co powiedział, poczuł się obnażony i bezbronny. - Ciekawe, jaka jest pani specjalność? Bo prowadzi pani wywiad, jak lekarz spisujący historię choroby.
- Kwalifikowana pielęgniarka ze specjalnością operacyjną - odparła krótko.
- Czy i pani musiała skądś uciec?
Pochyliła się i zaczęła zbierać połyskujące w płytkiej wodzie monety, którymi ją obsypał. Nie zauważyła, że koszula znowu ulega zamoczeniu. Powtórzył pytanie. Starał się stać bez ruchu, by nie zmącić wody.
- Czy i pani musiała uciekać, Jenny?
- Mniej więcej - mruknęła. Zdawała się być pochłonięta swym zajęciem. - Jestem na urlopie naukowym.
- Od kiedy?
- Na wiosnę będą dwa lata.
- Dwa lata? Co się stało? Spojrzała na niego.
- To długa i raczej nudna historia, doktorze. - Sięgnęła po jego dłoń i wsypała w nią chrzęszczące, wilgotne złoto. Machinalnie zacisnął palce.
Chwilę stał bez słowa. Wreszcie podniósł rękę i zagrzechotał drobniakami.
- Nic nie szkodzi. Przywykłem do długich historii, a założę się, że historia pani wcale nie jest nudna. - Podstawiwszy drugą dłoń, przesypał monety przez palce. - Trudno mi wyobrazić sobie, że w ogóle czymkolwiek mogłaby mnie pani zanudzić.
Brodząc w płytkiej wodzie, raz jeszcze spróbowała obrócić rozmowę na jego temat. Zamyślona, odwrócona do niego bokiem, sięgnęła do swych włosów. Zebrała je do góry i spięła spinką. Patrzył na nią, oniemiały; wyobrażał sobie to, co zobaczyłby teraz, gdyby mógł ją widzieć od przodu.
- Czemu musiał pan uciekać, doktorze? Nie zwrócił uwagi na jej pytanie.
- Dobrze, a więc nie chce mi pani powiedzieć, Jenny, ale ja i tak dowiem się wszystkiego, jeszcze zanim wyjadę - wyszeptał.
Zabrała się do wyżymania przemoczonej, przylgniętej do ciała koszuli i teraz dopiero spostrzegła, że mokry materiał zrobił się zupełnie przezroczysty. Odwróciła się w panice i szybko wyciągnęła z łódki grubą, niebieską koszulę flanelową. W mig zarzuciła ją na ramiona i pospiesznie zapięła na piersi. Nie mogła widzieć zawodu na twarzy Jona. Może to i lepiej, bo wtedy chybaby się naprawdę wściekła. Wypaliła szybko, bez zastanowienia:
- Czy pan też już zgrzytał zębami?
O, z tego pytania można było wywnioskować co nieco o niej samej. Uśmiechnął się na tę myśl.
- Jezu, jeszcze jak! Nie wytrzymałbym tam ani dnia dłużej. Cała moja odporność rozwaliła się jak mury Jerycha - w jego głosie, nieoczekiwanie, zabrzmiała wielka udręka. - No, co prawda nie trzeba było do tego grzmiących trąb. Ale zacząłem już słyszeć przez sen różne podejrzane głosy. A kiedy koszmary stawały się coraz częstsze, wiedziałem już, że jeśli natychmiast nie wezmę urlopu, to chyba zwariuję. - Zamilkł, przetarł dłonią oczy. - Ta praca bywa czasami straszna. Widzi się o wiele wiele za dużo zła... zła wyrządzonego niewinnym dzieciom... To piekło. Nagle doszedłem do takiego punktu po przekroczeniu którego nie można już mieć zaufania do swoich umiejętności zawodowych, nie jest się zdolnym do niesienia pomocy... Musiałem, musiałem choć na chwilę od tego się oderwać - był cały roztrzęsiony, z trudem panował nad sobą. - Hank Weston jest moim starym przyjacielem i to on postanowił ulokować mnie w letnim domku rodziców... czyli tu... - spojrzał na Jenny, słuchała w skupieniu. - Ot, i wszystko.
- Jak długo pracuje pan w tej specjalności?
- Dwa lata.
- Hmm, pan jest taki młody... Jakżeż to się mogło stać, żeby po tak krótkim czasie aż tak się wewnętrznie wypalić?
- Nie wiem, Jenny, czy można to tak nazwać.., - odparł. - Ale ma pani rację: wkrótce skończę trzydzieści pięć lat, ale czuję się tak, jakby niewiele już zostało mi do emerytury.
Ze zdumienia aż otworzyła usta. Trzydzieści pięć lat! Toż to niemożliwe! Zaczęła myśleć na głos:
- McCallem, McCallem. Ależ oczywiście! Cudowny chłopak z Ośrodka Cooka. Pan jest jednym z najmłodszych profesorów w całym kraju. Przed kilku laty, pamiętam, mój mąż słuchał pana wykładów... Był naprawdę pod wrażeniem. Twierdził, że jeszcze przed czterdziestką osiągnie pan niejedno. No i wygląda na to, że pan osiągnął - i jeszcze zostało panu tyle czasu!
- Pani mąż jest lekarzem? - och, czemuż nie dotarło do niego, że ona może być mężatką!
- Był - powiedziała miękko. - Richard był kardiochirurgiem. Asystowałam mu. Zmarł przed trzema laty. Miał czterdzieści lat.
- Przykro mi, Jenny - powiedział. Ale gdyby miał być ze sobą szczery - a zawsze starał się być ze sobą szczery - po części i odetchnął z ulgą. - Długo byliście ze sobą? - trudno mu było uwierzyć, by mogła mieć czterdziestkę.
- Dwa miesiące po jego śmierci obchodzilibyśmy naszą ósmą rocznicę.
- Ależ w takim razie musiałaś wyjść za niego będąc jeszcze niemal dzieckiem! - wyrwało mu się. Uśmiechnęła się.
- W lutym skończę trzydzieści osiem lat.
Musiał ukryć zdumienie. Wyglądała o wiele, ale to o wiele młodziej.
- Mieliście dzieci? - natychmiast zrozumiał, że lepiej było ugryźć się w język. Uśmiech zamarł jej na twarzy.
Pokręciła przecząco głową. Jon McCallem był zupełnie obcym człowiekiem. Jakże mogła mu wytłumaczyć lęki i obawy bezdzietnej kobiety? Błagała Richarda o dziecko, ale on nie chciał o tym nawet słyszeć. Z roku na rok wymyślał coraz to nowe wykręty. Aż w końcu sama zaczęła myśleć, że to dobrze, iż nigdy nie zaszła w ciążę. Nie zostało w niej ani krztyny miłości, którą mogłaby obdarzyć swoje dziecko - bo miłość została w niej zabita raz na zawsze i Jenny nic nie mogła na to poradzić.
Przebiegł ją dreszcz, nieruchomy uśmiech zmienił się w grymas.
- A co pan zamierza robić przez całe lato? Kuracja idyllą? Spacery nad brzegiem jeziora? Roześmiał się.
- Powiem, jeśli pani obieca, że będzie mi mówiła Jon.
- W tej chwili wygląda pan raczej jak mały Jonny.
- Ha, jakbym słyszał matkę - zerknął na nią. Stała swobodnie, wziąwszy się pod boki, i wcale, ale to wcale nie wyglądała na jego matkę. - Bardzo długo dane mi było widzieć tylko nieszczęście, jakie niesie ze sobą miłość... miłość w szerokim pojęciu - dodał zaraz. - A tego lata chcę poznać inne strony miłości... Zobaczyć, jak się rodzi, co się dzieje później... - urwał, szykując się na jakiś szyderczy docinek z jej strony - Wie pani, myślę nawet o napisaniu artykułu na temat anatomii pocałunku. Zupełnie serio - zapewnił.
Jenny czyniła iście heroiczne wysiłki, ale czuła, że jeśli się nie roześmieje, to chyba pęknie jak bomba.
- Boże, ciumkolog! To niezwykle cenne, to wyjątkowe! Osąd poetycki. Jonny, pierwszy ciumkolog na świecie! Za kilka lat najpoważniejsze autorytety będą dyskutowały nad pańskim artykułem: „zdumiewające odkrycie", „zadziwiający projekt badawczy"! Och, Jonny - śmiała się - coś mi się wydaje, że to będzie wspaniałe lato! - trzęsąc się ze śmiechu otarła wierzchem dłoni łzy.
Spojrzał jej w oczy, w te błękitne, przywodzące na myśl sypialnię oczy.
- Ciumkolog? Hmm... Wspaniałe lato?
Jenny zauważyła nagle, że z oczu znikły mu wesołe, żartobliwe ogniki. Były nachmurzone, wezbrane bólem.
- Jenny, ja nie wiem już, co to znaczy: wspaniałe lato... - powiedział cicho, miękko. Chciał jej coś wyznać, czuła to. Nie, nie mogła być teraz obojętna.
- To nic, cii... Pokażę ci, nauczę cię, jeśli będzie trzeba - i nagle cały świat zachwiał się w posadach: przystąpił do niej i ostrożnie, delikatnie, pogładził jej mokre od łez policzki.
- Proszę, Jenny, zjedz ze mną obiad.
Zmysłowość tej nieśmiałej pieszczoty i ta dziwna a nagła powaga w jego oczach w jednej chwili, bez reszty, przepełniły jej serce. Ale nie, to nie było to, czego ona chciała. Ani to, czego potrzebował Jon. O nie. To, co było mu teraz niezbędne, to spokój, cisza i czas, czas, który zabliźnia wszelkie rany. Jakaś pochopna letnia, wakacyjna przygoda mogłaby go bardzo boleśnie zranić... mogłaby zranić i ją. Zadrżała. Cofnęła się nieco.
- Nie, Jon. Raczej nie. Może innym razem. Mamy przed sobą całe lato... - Nie mogła poznać, co teraz czuł. Jego twarz była nieprzeniknioną maską. Czyżby go uraziła? Czyżby żałował swojej propozycji?
Jon przywołał na pomoc całe swoje doświadczenie. Przemógł się. To nic, ona tylko trochę się obawia, to wszystko. Właściwie można się było tego spodziewać. Wiedział, że Jenny, tak jak i on, odczuła tę dziwną a czułą więź, która się między nimi zawiązała. Ale czego się bała? Jego? Nie, chyba nie. A może niewielka różnica lat pomiędzy nimi ma dla niej jakieś znaczenie? Ha, to śmieszne; śmiałby się z tego, gdyby... gdyby sam nie czuł się stary. Naraz coś jeszcze przyszło mu do głowy: a może ona obawia się o niego? Tak, to możliwe. Zmieszał się; czyż naprawdę wydawał się jej tak bezbronny, tak... słaby? Taak... jeśli to prawda, to koniecznie, koniecznie trzeba się wziąć w garść. Bo ta kobieta warta jest tego. Potrzeba jej choć trochę przyjaźni i zrozumienia - no, oczywiście, jemu także.
Stopniowo twarz mu się rozjaśniła, a oczy stały się wesołe jak dawniej. Uśmiechnął się.
Jenny odetchnęła z ulgą. I ona się uśmiechnęła.
- No co, czy nie dość już nacięłaś trzciny? - zażartował. - Takie szprotki jak ty potrzebują na obiad czegoś więcej niż samej tylko zieleniny.
Jenny roześmiała się, szczęśliwa, że jej odmowa nie dotknęła go zbyt boleśnie.
- Nie, nie będę jadła tataraku. Ale owszem, ugotuję go.
- Tak? - powiedział z udaną drwiną, przeciągając nieco. Znów był wspaniałym, silnym mężczyzną. - A po co?
- To moja praca. Robię papier.
- Z trzciny?
- Z każdej prawie rośliny.
- O? Muszę to zobaczyć.
- Dobrze, kiedyś cię zaproszę i mi pomożesz. Trochę z tym kłopotu, przyznaję, ale za to i sporo radości. To będzie dla ciebie dobra lekcja. - Popchnęła łódkę i zręcznie do niej wskoczyła. Usiadła na ławce, wzięła do ręki wiosło. Uśmiechnęła się jeszcze.
- No to cześć - zawołała i odpłynęła.
Pomachał jej. Łagodna bryza wydęła tył jej flanelowej koszuli, która z przodu przywarła do ciała, ukazując pełne, zaokrąglone, kobiece kształty. Widząc to, aż westchnął. Dobrze by było mieć w niej przyjaciela i Jon obiecał sobie, że uczyni wszystko, aby tak się stało. Już teraz podziwiał jej przymioty: inteligencję, urok i wdzięk, urodę i mądrość, poczucie humoru.
Odwrócił się i raźno wbiegł na stromy brzeg. Na górze zadyszany przystanął. Zakręciło mu się w głowie. Hola, nie był wcale w tak dobrej kondycji, jak sądził.
Stojąc tak i sapiąc, udzielił sobie małego wykładu:
„Doktorze, to wygląda na zespół zachłyśnięcia się. Do tej pory przez długi czas stykał się pan jedynie i wyłącznie ze smutkiem i cierpieniem. A teraz przydarza się panu spotkać po prostu miłą kobietę. I co, już się pan czuje, jakby pan dostał gwiazdkę z nieba? Ależ sama Jenny nie może rozwiązać wszystkich pańskich problemów! Medice, cura te ipsum!"
Tak rozmyślając, zabrał się do wyładowywania swoich rzeczy. Samochód - stary i mocny pordzewiały volkswagen - kupił przy jakiejś okazji jeszcze w czasach studenckich. To były jego pierwsze wakacje od chwili ukończenia studiów doktoranckich w Waszyngtonie. Ale tam - wakacje! To właściwie rekonwalescencja, potrzebna mu już od dawna.
Jenny dotarła do swojej wyspy. Wysiadła z łodzi, wyciągnęła ją na piasek i wyjęła z niej maczetę i ściętą trzcinę. Ściskając oburącz mokre żniwo wspięła się po zboczu. Znalazła się na płaskiej, porośniętej trawą łące. Lekki letni wiaterek bawił się kosmykiem jej włosów i łaskotał w szyję. Uśmiechnęła się. Przypomniała sobie delikatny dotyk palców Jona na policzku... Podeszła do ławki, własnoręcznie zbudowanej pomiędzy dwoma drzewami, i zabrała się do pracy. Najpierw trzeba uzyskać trzcinową sieczkę. Potem wrzucić drobnicę do kotła...
Przy robocie zamyśliła się. Cóż, wydawał się miłym facetem. Ale spracował się straszliwie, a naukowcy powinni szczególnie dbać o siebie. Łatwo stają się niewolnikami swoich pasji. Jenny była pewna, że już po dwóch czy trzech tygodniach pobytu na słońcu i świeżym powietrzu Jon poczuje się jak nowo narodzony. A ona może mu pomóc otrząsnąć się, może być jego przyjacielem, a nawet więcej...
Omal się nie zacięła maczetą; potrząsnęła głową, żeby się obudzić. Więcej? Zaraz, zaraz, co to za myśli chodzą jej po głowie? Całe jej ciało rumieniło się i promieniowało ciepłem. Raz jeszcze wróciła myślą do ich spotkania. Od razu, od pierwszej chwili zrozumiała, co mówią jego głodne oczy. Wiedziała też, że i jej zachowanie było wymowne. Wzruszyła ramionami. Cóż, wcale tego nie chciała, ale on pojawił się tak nagle, że nie miała czasu zapanować nad prostymi odruchami. A może nic nie dostrzegł? Ależ skąd, ty głupia, przecież to doświadczony psycholog! Pewnie czytał w niej jak w otwartej księdze... Cholera!
Dwa lata spędzone z dala od męskiego towarzystwa nauczyły ją panować nad swoim seksualizmem. Lecz teraz wystarczyło jedno spojrzenie kogoś tak przystojnego, a wszystko w niej miękło i drżało.
On nie szukał miłości. Potrzebował tylko ciszy i spokoju. I ona nie szukała miłości. Musiała się tylko pozbierać do kupy. W duchu upominała samą siebie:
„Jemu jest potrzebny tylko przyjaciel".
A teraz do kotła z tą trzciną, niech się gotuje. A jego niech diabli wezmą.
Rozdział 2
Wzięła kocioł i poszła z nim przez szczyt wzgórza, na drugą stronę. Tutaj zaczynała się stromizna. Zeszła po schodkach zrobionych z podkładów kolejowych i zatrzymała się przy wejściu do domu. Ludzie często pytali ją, czy, mieszkając pod ziemią, nie czuje się jak kret. Śmiała się z tego. W tym gniazdku ani przez chwilę nie miało się wrażenia, że jest się zakopanym. Południowa ściana, wzniesiona tuż przy samej linii wody, była zawsze obficie nasłoneczniona. Cała była ze szkła; widok Mallard Bay był stąd naprawdę nad podziw piękny. Nad wodą kołysały się pałki wodne i szumiące szuwary, grążele i nenufary falowały biało - żółtym kożuchem od brzegu aż hen, po złotą łuskę słońca na otwartej wodzie. Wczesnym rankiem lub o zachodzie Jenny widywała swoich licznych sąsiadów: szczury piżmowe, bobry, kaczki, kanadyjskie gęsi; cała ta menażeria brodziła przy brzegu, zażywała kąpieli, wygrzewała się w słońcu, ucztowała i chowała się pomiędzy zarośla. Nie, na swojej wyspie Jenny nigdy nie czuła się jak w pułapce. Znalazła tu spokój. Tutaj mogła zastanowić się nad swoim życiem, odrzucić wszystko, co było w nim niedobre - i żyć na nowo. Jakakolwiek siła ją tu sprowadziła - była jej wdzięczna. To był jej dom.
Uchyliła drewniane, przeszklone drzwi i weszła do środka. Wnętrze, które wprawdzie wielu ludziom wydałoby się zbyt ciasne, miało sześćdziesiąt stóp kwadratowych, a belkowany strop wznosił się wysoko nad głową. Był tu tylko jeden duży pokój, połączenie kuchni i living - roomu. Pnące się spiralnie schodki prowadziły na górę do sypialni. Ściany i półki na książki sporządzone były z prawdziwego drewna cedrowego i pachniały lasem. Pomiędzy kuchnią a resztą pokoju stał komin z paleniskiem z wielkiego, polnego kamienia. Dobrze było przy nim siedzieć w długie i zimne noce zimowe, kiedy to temperatura na zewnątrz spadała czasem do minus dwudziestu stopni, a mroźne wiatry gwizdały za progiem.
Przeszła do kuchni, odkręciła kurek i podstawiła kocioł pod strumień zimnej wody. Wrzuciła weń sporą miarkę ługu; odmierzała starannie i sumiennie, jedna łyżka stołowa na kwartę wody, w sumie pięć łyżek. Postawiła kocioł na małym ogniu i przykryła go wielką, szczelną pokrywą, z której wychodziła rurka odprowadzająca wyziewy.
Gotowe. Zamieszała jeszcze w kotle starą, drewnianą łyżką i nastawiła zegar. Dokładnie sześćdziesiąt minut razy ilość kwart wody. Po tym czasie włókna staną się miękkie i elastyczne.
Zjadła wielką michę sałaty z czosnkiem i pajdę białego, wypieczonego w domu chleba, po czym zapadła w swój ukochany fotel. Od czasu do czasu zerkała na zegar i wstawała, żeby pomieszać w bulgocącym garnku. Przy herbacie ziołowej przeglądała pielęgniarską prasę; robiła to często, by nie utracić kontaktu z zawodem.
O wpół do jedenastej zegar pokazał szóstą godzinę termicznej obróbki. Jenny zestawiła kocioł z ognia. Niech stygnie; do rana włókna będą już zupełnie miękkie. Zgasiła lampę i podeszła do okna. Patrzyła na nieruchomą, zalaną zimnym światłem księżyca powierzchnię jeziora. Jeszcze nie chciało jej się spać. Pchnęła drzwi i boso, stąpając po wyciętych w zboczu schodkach, wspięła się na trawiasty dach domu. Przystanęła, zwracając twarz ku lekkim, ciepłym podmuchom rozwiewającym jej włosy i długą, cienką nocną koszulę. Spojrzała na gwiazdy - lśniły blado na tle jasnego nieba. Nad wzgórzem Westonów wisiał wielki, szybko dojrzewający księżyc; wyciągnęła ku niemu ramiona i, uniósłszy głowę, zamknęła oczy. Czuła na sobie wiatr i srebrny blask, spływający po twarzy i ciele prosto do stóp.
Miło byłoby popływać teraz, przy księżycu. Zerknęła w stronę dalekiego domu na wzgórzu - pogrążony był w ciemnościach. A więc Jon wcześnie się położył. Jasne, przejechał dziś taki szmat drogi. Świetnie, nie trzeba będzie zawracać sobie głowy kostiumem.
Lekko i bezgłośnie, jak księżycowa wróżka, zbiegła ze wzgórza na plażę, do swojej łódki. Noc żyła własnymi odgłosami - basowym skrzekiem huczków, gęstym cykaniem świerszczy, pluskiem wody w jeziorze, poruszanej przez żerujące ryby. Od strony lasu rozlegało się od czasu do czasu stłumione pohukiwanie sowy, a w szuwarach, przy brzegu, odzywał się nur - głosem smętnym, kwilącym, jak płacz zagubionego dziecka.
„Albo jak płacz kobiety" - pomyślała. Do zeszłego lata, kiedy jeszcze ciągle się bała, identyfikowała się z tym głosem. No, ale rany już się prawie zabliźniły. Ten przejmujący, nocny krzyk już nie rozdzierał jej serca jak dawniej.
Siedziała w łódce. Zanurzała wiosło miarowo, bez hałasu, to z jednej, to z drugiej strony. Czółno sunęło wolno i leniwie. Jenny zamyślona i zasłuchana w odgłosy nocy często przerywała wiosłowanie. Dopiero po dobrych dziesięciu minutach usłyszała chrzęst piachu pod stępką; łódka zatrzymała się. Jenny śmiało weszła do chłodnej, ciemnej wody. Raz jeszcze spojrzała w kierunku tonącego w ciemnościach domu Westonów. Nic, żadnego ruchu. Księżyc srebrzył zarys dalekiego dachu. Ściągnęła przez głowę nocną koszulę. Rozpuściła włosy, które rozsypały się na ramiona i piersi. Uderzyła w nią łagodna, nocna bryza; Jenny zadrżała i bezgłośnie się zanurzyła.
Od razu dała nurka i popłynęła nieco w dół, by potem, odwróciwszy się twarzą ku powierzchni jeziora, patrzeć przez nią jak przez soczewkę na bezkres księżycowego nieba. Jezioro tylko na pozór było czarne i groźne. Pod ciemną taflą woda jarzyła się nieziemskim, rozsianym, srebrnym blaskiem. Jenny wynurzyła się, by zaczerpnąć powietrza, dyszała przez chwilę, po czym znów położyła się na plecach. W bladym świetle księżyca jej piersi lśniły matowo. Było tak przyjemnie... Przewróciła się na brzuch i popłynęła daleko, ku księżycowi. Potem wróciła do brzegu, śmiejąc się i prychając, czując, jak rozgarniana ramionami woda przepływa pod jej brzuchem, wzdłuż boków i bioder. Zatrzymała się utrzymując się w miejscu miarowymi ruchami nóg, zalana mlecznym światłem do pół piersi wynurzonych ponad wodą, księżycowa bogini o złoto - srebrnych włosach, spływających na szczupłe białe ramiona. Nabrała powietrza i zanurkowała raz jeszcze. Wreszcie wyszła z wody.
Na górującym nad plażą wzgórzu stał samotnie ktoś cichy i nieruchomy, pochłonięty bez reszty widokiem niczego nie świadomej Jenny. Krew w jego żyłach pulsowała potężnym przepływem zachwytu. Widział jej cudownie zaokrąglone pośladki, jej wyłaniające się z wody długie, szczupłe nogi. Wydawała mu się bóstwem wodnym, syreną, nimfą... Uśmiechał się, śmiał się z radości, jakiej - tak się Jonowi wydawało - nie odczuwał przez całe lata!
„Jenny Larson, pragnę cię" - wyszeptał w noc. Jego precyzyjny, analityczny umysł w jednej chwili uświadomił mu, że pragnie kogoś, wszystko jedno kogo, byleby tylko dzięki temu komuś mógł znów przypomnieć sobie, że jest ludzką istotą. Kogoś, kto sprawi, że przestanie uważać zdolność odczuwania za przekleństwo tego świata, za bezlitosny przymus poznawania wciąż nowych krzywd, cierpień i bólu.
„Nie, nie" - szeptał w gorączce. To było coś więcej. Jenny była ciepłem i radością dawania... I była tutaj, tu, gdzie on. Będzie się od niej uczył - jeśli ona zechce go prowadzić.
„O Boże, jakże jej pragnę" - mruczał nieprzytomnie.
Niezauważony, stał w cieniu drzew. Patrzył, jak wychodziła z wody. Jej skóra lśniła matowo w blasku nocy. Pochyliła się na bok i poruszyła głową. Włosy opadły jej ciężko na ucho. Zebrała je dłońmi, wycisnęła z nich wodę i spięła do góry. Zawinęła się w swą luźną nocną koszulę. Zaczęła spychać łódkę na wodę. Jon wyszedł zza drzew i ruszył prosto na nią.
- Cześć, Jenny. Idziesz pływać? - zagadnął. Bardzo się starał, by w jego głosie nie czuło się drżenia. Odwróciła się, całkowicie zaskoczona. Huknęła przy tym kolanem w burtę i krzyknęła, bardziej jednak ze zdziwienia niż z bólu.
- To ty, Jonny? - jęknęła, rozcierając stłuczoną rzepkę. - Bój się Boga, aleś mnie wystraszył. - Zawahała się nagle, mrużąc oczy. - Długo tu jesteś?
- Dopiero co przyszedłem - pomyślał, że księżyc jest po jego stronie: świecił mu zza pleców, wobec czego Jenny nie mogła wyraźnie widzieć jego twarzy. Kłamał w żywe oczy, ale miał nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco. - No to co, idziesz?
- Nie. Pływałam już - ciągle tarła obolałe kolano. - Byłam pewna, że dawno już śpisz.
- Rzeczywiście, zasnąłem jak kamień. Ale obudziłem się - zbyt tu cicho. Roześmiała się.
- Zabrakło ci miejskich hałasów?
- No, powiedzmy - i on się uśmiechnął. - Ale tak naprawdę usłyszałem nagle jakiś dziwny głos, coś jakby płacz kobiety. A może mi się śniło? Sam nie wiem. Ale pomyślałem, że może potrzebujesz pomocy... Słyszałaś coś?
- Tak, Jonny, to tylko nur wołał w trzcinach. Wiesz, kiedy tu przyjechałam i pierwszy raz usłyszałam ten głos, pomyślałam to samo, co ty. Zobaczysz, przywykniesz. Już niedługo nie będziesz zwracał uwagi.
- Proszę bardzo. Oto kobieta z doświadczeniem.
- A jakże. No, dobra. Czas, by kobieta z doświadczeniem wróciła do domu. Może wtedy będziesz się mógł przespać.
Nie mógł się powstrzymać, złapał ją za ramię.
- Poczekaj, Jenny, nie odchodź - wyszeptał. - Proszę cię, pogadajmy jeszcze.
W jego głosie było coś, co ją poruszyło.
- Dobrze. O czym chcesz ze mną porozmawiać? Co tam ostatnio czytałeś?
Wyczuł w tym pytaniu łagodną drwinę.
- Cholera, nic. Same gazety. Nienawidzę gazet. Już jestem chory na ich widok. Wiedziała, że mówił to po to, by się jej odciąć.
- Ha, w takim razie będziesz musiał znaleźć sobie coś, co cię uleczy. - O, zabrzmiało to strasznie prowokująco! Kiedy zdała sobie z tego sprawę, aż jej dech zaparło w piersi. - No, naprawdę muszę już iść
- szepnęła zmieszana. - Słuchaj, obiecaj mi, że nie będziesz pływał sam. Najpierw musisz tu trochę pobyć. Nie znasz jeziora. Zanim naprawdę odpoczniesz, będziesz miał jeszcze kilka podłych dni, wiem coś o tym.
- Co, znów kobieta z doświadczeniem? Kiwnęła głową.
Chciała odejść, ale powstrzymał ją słowami:
- Zacząłem już myśleć o badaniach, które zaplanowałem na lato - ręka trzymająca jej ramię drgnęła nieznacznie. - Zestawiłem listę najprzeróżniejszych rodzajów pocałunków, jakich istota ludzka doświadcza w swoim życiu. Musiałem sięgnąć pamięcią do doświadczeń z dzieciństwa. I wiesz, to było interesujące
- uśmiechnął się do niej i... uklęknął przed nią. Zdumiała się. - Chodź, pokażę ci, co mi się udało wyodrębnić - to śmieszne, ale cały czas mówił serio i do rzeczy. - Połóż mi ręce na ramionach.
Zrobiła to, bo wobec tonu tak hipnotycznego nie podobna się było buntować. Uniósł nieco rąbek jej koszuli i, przykładając palce do ust, przesłał jej stłuczonemu kolanu całusa.
- To jest pocałunek na utulenie.
Chłodne dłonie złapały ją za łydkę i pod palce stopy; uniósł jej nogę. Pocałował kolano. Potem podniósł się. Ciepło jego ust pozostało. To dziwne, ale nie czuła już bólu.
- Widzisz? Takie buziaki daje mama. Z tego, co pamiętam, to zawsze pomaga. - Spojrzał jej w oczy.
- I co? Jak tam twoje kolano?
- O tak, znacznie lepiej - wymruczała, ale zaraz się przestraszyła i uciekła spojrzeniem. Oboje świetnie wiedzieli, co naprawdę zrobił Jon: nie miało to nic wspólnego z żadną mamą. Natychmiast, natychmiast trzeba to przerwać! Ale nie mogła. Objął ją, a ona nic nie mogła na to poradzić.
Musnął jej mokre włosy nad czołem i odsunął je. Ostrożnie i niewinnie złożył tu następny pocałunek.
- Tak całuje dzieci tata.
Wziął jej twarz w dłonie. Teraz dopiero zobaczył, że cała aż struchlała. Cóż, bała się, że następny całus będzie prawdziwy; dorosły. Że on da spokój z tą śmieszną dziecinadą pośrednich szczebli. Ale Jon nie pozwolił sobie na to. Panował nad sobą. Uśmiechnął się dobrotliwie, w duchu zaś winszował sobie: w samą porę wpadł na ten pomysł z listą! Miał nadzieję, że będzie mógł wyczerpać wszystkie przykłady tu i teraz. Pocałował ją w prawy, potem w lewy policzek.
- To jest buziak babci. Tak mnie całowała na dobranoc - szepnął.
Jenny teraz dopiero wróciła do przytomności. Odepchnęła go i, śmiejąc się psotnie, pacnęła go w czubek głowy.
- Masz. A tak moja babcia całowała na dobranoc. Jon przybrał minę naukowca.
„No, stary, na tym koniec" - pomyślał. Z najniewinniejszym na świecie uśmiechem spytał:
- Nie jesteś ciekawa dalszego ciągu listy? Mam jeszcze masę pozycji...
- A jakże, wiem, że masz - śmiała się. Szybko wskoczyła do łódki i złapała za wiosło. - Lepiej się trochę prześpij. Dość już tego dumania - zarządziła, zupełnie jakby była pielęgniarką...
Jego wesoły głos niósł się po wodzie za oddalającym się czółnem:
- Dobrej nocy, Jenny. Spij dobrze!
- Dobranoc, Jonny - zawołała. - Spokojnych snów!
Minęło jednak dużo czasu, zanim każde z nich zasnęło. Był to sen płytki, niespokojny. Jenny rzucała się na łóżku, próbując uciec od ciągle powracających, zmysłowych obrazów. Jona, zlanego zimnym potem, budziły przerażające koszmary.
„Uspokój się, no, uspokój się - nakazywała sobie. - Pomyśl o Jenny. Pomyśl, jakimż ona jest złotem". Nie mógł jednak się uspokoić. Ciało i duszę toczyły mu, tak dobrze od dawna znane, ból i rozpacz.
Rozdział 3
Była już prawie siódma, gdy Jenny wyrwało z zadumy wesołe:
- Uu, Jenny, dzień dobry! To Sara Gabriel, serdeczna przyjaciółka. Jenny, wyjmując grzanki z tostera, odkrzyknęła:
- Sara, hej! Wchodź. Przychodzisz akurat na grzanki. Sara wpadła do domu jak wichura.
- Świetnie, dziewuszko, tego mi właśnie trzeba - zaśmiała się, zatarła dłonie i zabrała się do jedzenia. - Cholera, chyba już nigdy nie będę szczupła. A, lepiej się z tym pogodzić. Przyniosłam ci trochę malw. Będzie z nich dobry papier.
Jenny z wdzięcznością kiwnęła głową i wyjęła z szafki jeszcze jeden kubek. Nalała Sarze kawy. Postawiła też na stole karton z mlekiem.
- No, co cię sprowadza tak wcześnie? - spytała siadając obok wprost nieprzyzwoicie wesołej przyjaciółki.
- Papier irysowy! - Sara przestała gryźć i zastygła na chwilę z komicznym wyrazem na okrągłej, rumianej twarzy. - O Boże, Jen, chyba nie zapomniałaś? Mówiłam, że chciałabym dostać od ciebie trochę specjalnego papieru. Namaluję kilka akwarelek dla mojego synalka. Ha, to powinno mu przypomnieć, co rozwinęło ten jego utalentowany móżdżek - zaśmiała się chytrze. - No i skąd naprawdę czerpie inspirację.
Tak, papier dla Sary był gotowy. Jenny znów zahaczyła o to, o czym wielokrotnie rozmawiały:
- Kochanie, jesteś absolutnie wyjątkowa. Nawet twoje potomstwo nie ma twojego DNA. On jest taki, bo... cóż, środowisko...
- Tak? A kto mu stworzył właściwe środowisko? Całe jego życie?
Jenny podniosła obie ręce. Lepiej od razu się poddać, z Sarą się nie wygra. Nic już nie mówiła. Uśmiechnęła się tylko tajemniczo i mieszała łyżeczką w swoim kubku. Jej grzanka stygła na talerzyku. Sara szybko się zorientowała.
- No, dziecinko, co tam?
Jenny lekceważąco pokręciła głową, ale przyjaciółka nie tak łatwo dawała się zbić z tropu. Wlepiła w nią oczy i Jenny po prostu musiała powiedzieć.
- Na wzgórzu Westonów mamy nowego rezydenta. Wczoraj go spotkałam.
- Co? - podchwyciła Sara. - Kogo? Co robi? Podoba ci się?
„O, ona zawsze zadaje dobre pytania" - pomyślała Jenny, głośno zaś powiedziała:
- Doktor Jon McCallem, psycholog. Ja wiem? Tak sobie. Powiedzmy, że mi się podoba.
- No to w czym problem?
Jenny opowiedziała pokrótce o jego trudnej i niewdzięcznej pracy. Powiedziała też, że sądzi, iż doktor McCallem jest w równie złej kondycji psychicznej jak ona dwa lata temu.
- Może z nieco innych powodów, ale w każdym razie jest nieźle zużyty - dodała.
- Aaa... Widzę, że będzie ci się podobał bardziej niż tak sobie.
Jenny kiwnęła głową. Jakoś nie mogła zapomnieć chwili, kiedy ją objął. Czuła, że i dla niego ostatnia noc była istną iskrą elektryczną.
- A ty? Podobasz się mu? Jenny znów kiwnęła.
„I to bardziej niż tak sobie" - pomyślała.
- Jennifer Larson, słuchaj, co ci mówię. Jeśli tylko on nie ma stu trzech lat i nie jeździ w inwalidzkim wózku, to pytam, w czym problem? Czas już najwyższy łaskawie zauważyć, że jesteś kobietą atrakcyjną i zdolną dzielić radość życia z przedstawicielem płci przeciwnej. Przecież nie jest pedałem, co?!
Jenny parsknęła.
- Jezu, nie!
- A ile ma lat, Jen? W moim wieku? Starszy?
- Trzy lata młodszy ode mnie, Saro. Czuję się, jakbym huśtała kołyskę!
Sara uniosła brwi i założyła ręce na piersi.
- Założę się o co chcesz, że on tak nie myśli - perswadowała. - Dziewczyno! Nareszcie coś się tu dzieje, a ty... boisz się!
No nie, toż to było, jak uderzenie obuchem w łeb. Jenny nagle zainteresowała się kawą; wstała, by jeszcze trochę dolać.
- Słuchaj. Jemu nie jest potrzebny wakacyjny romans. Ani mnie. On musi wypocząć i odnaleźć swoją drogę.
- Coś mi się zdaje, że on już ją odnalazł - odparła kpiąco Sara i wycelowała palcem w kierunku Jenny. - A odpoczywał będzie, kiedy będzie stary jak ja.
Mimo woli Jenny wybuchnęła śmiechem. Nic nie przekona Sary, szkoda słów.
- Nie, ty jesteś niemożliwa.
- Cóż, jestem po prostu bardzo romantyczna. I zawsze taka byłam - urwała, na jej twarz wstąpił uśmiech dobrej cioci. - I jestem też starą wygą, moja droga - dodała. - Znam się na rzeczy. Czas już na ciebie, czas!
Jenny po cichu przyznała Sarze rację. Och, jakże kochała swą mądrą przyjaciółkę! Sara pomogła jej poprzednim razem, postawiła ją na nogi, dała jej siłę do samodzielnego życia. A teraz, jak ptasia mama, delikatnie, acz zdecydowanie szturchała ją, by Jenny opuściła wreszcie swe przytulne gniazdko. Trzeba znów wrócić na stały ląd. Dzielić ludzką miłość, zaryzykować sobą... Ale... czy jest gotowa?
Zamyśliła się. Sara dźwignęła się ciężko z krzesła i przytuliła Jenny jak rodzona matka.
- No, zostaw te grobowe miny. Romans ma być radością i tym razem nie będzie inaczej, zobaczysz. Zwłaszcza, że idą wakacje.
- Romans? - powtórzyła Jenny.
- A co, kochanie? Masz coś innego w planach na kilka następnych miesięcy? - głos Sary brzmiał pretensjonalnie, jak w drugorzędnych filmach gangsterskich. - Niczym się nie przejmuj. Zabaw się, ot co.
- Hm, to właśnie jest to, co powinnaś powiedzieć Jonowi. Zabaw się, korzystaj - powiedziała Jenny bardziej do siebie niż do swej przyjaciółki.
Ta zmrużyła oczy i pomyślała, że doktor Jon McCallem musi być jakimś niegłupim facetem. Ale zatrzymała to spostrzeżenie dla siebie. Znów przygarnęła Jenny.
- O to chodzi, dziewuszko. Korzystaj!
Jenny dała Sarze kilka arkuszy papieru irysowego, które specjalnie dla niej odłożyła.
- Masz. Spodziewam się, że twój synalek doceni wreszcie talent mamy. Chcesz przyjść na kolację? Sara roześmiała się.
- Nie bój się, on dobrze wie. Co dzień kładę mu to do głowy... telepatycznie. - Ostrożnie wzięła do ręki papier o pięknej, bladozielonej barwie. - Dzięki za zaproszenie, ale mam obowiązki. Profesor Whitney Angus Custer Trzeci pragnie zjeść ze mną obiad w swoim... hm, skromnym domku nad Ottertail Lake. Och, trzeba będzie chwalić jego akwaforty...
Jenny roześmiała się, aż ją brzuch rozbolał.
- Whitney Angus Custer...?
- I to Trzeci. No, maleńka, mam jeszcze mnóstwo roboty. Muszę poczytać o grafice. Pa. Aha: cieszę się, że przetrzesz sobie różki. Witamy na pokładzie. Zobaczysz, to tak, jakbyś znów uczyła się jeździć na rowerze. Tego się nigdy do końca nie zapomina.
Sara pomachała na do widzenia i wsiadła do swej przedpotopowej ciężarówki. Jenny wróciła do pracy. Zabrała się do preparowania ugotowanych wczoraj włókien. Roztarła surową, rozgotowaną masę papierową, a następnie oddzieliła włókna za pomocą siatkowych filtrów. Robiła wszystko automatycznie, bez specjalnej uwagi; jej myśli uporczywie wracały do pierwszego spotkania z doktorem McCallemem. Myślała też o radach Sary. Po raz pierwszy od czasu śmierci Richarda czuła, że krążą w niej soki, że jest żywa... Ale i bała się. Czego?
Ano, wszystkiego, co niewiadome. Ku czemu zaprowadzi ją ta znajomość? Czy naprawdę mogą zostać przyjaciółmi? A jeśli jemu to nie wystarczy? A może i jej? Nie była w stanie jasno myśleć. Ruszając się jak lunatyczka, rozlała włóknistą masę do prostokątnych form, które następnie ułożyła na sągu drewna. Za kilka godzin słońce wysuszy cienkie warstwy masy na papier. Drzeworytnicze wzory, które na nim drukowała, wymagały materiału nieskazitelnego, całkowicie gładkiego i jednorodnego.
To Sara pomogła jej odkryć w sobie nieznane dotąd talenty. Pracując już samodzielnie, Jenny poszła jeszcze dalej: znalazła popyt na swoje prace. Na papierze kukurydzianym odciskała wzór łusek, na żytnim i owsianym kontur spichlerza znad Battle Lake, a na papierze trzcinowym podobiznę nura cesarskiego - godło stanu Minnesota. Zwłaszcza na ten ostatni produkt Jenny znalazła spory rynek odbiorców. Arkusze puszczała w obieg seriami, w numerowanych pakietach. Odrzucała propozycje podjęcia produkcji bardziej masowej, wystarczało jej to, że ze swego skromnego rzemiosła była w stanie utrzymać się - i to nie najgorzej. Mogła robić co chciała i tak długo, jak się jej podobało. Była to sytuacja wprost idealna.
Ale pojawienie się Jona zburzyło tę równowagę. Wrr - zgrzytnęła zębami. Zła była na siebie, że babrze się dłużej niż potrzeba. Zgarnęła ciemnozielone resztki w kubełek i wytarła narzędzia. Zaniosła kubeł do maleńkiego, starannie utrzymanego ogródka. Potem zeszła nad wodę, by wypłukać kocioł. Pochłonięta pracą nie zauważyła, kiedy pojawił się Jon.
Siedział opodal, w swojej łódce, milczący i zapatrzony. Słońce prażyło niemiłosiernie, ale nie zwracał na to uwagi. Z lubością wpatrywał się w Jenny. Ubrana była chyba jeszcze niedbałej niż wczoraj, w jaskraworożowe majtki od bikini i takąż koszulkę. Włosy splotła w gruby warkocz, który zwieszał się na plecy. Chłonąc wszystkimi zmysłami język jej ciała, Jon spostrzegł, że była czymś zaniepokojona. Może zdenerwowana? Ruchy jej były gwałtowne i niecierpliwe, jakże różne od miękkości i gracji tamtej Jenny, pochylonej nad rozsypaną na wodzie trzciną. Zmarszczył brwi. Nagle zrozumiał: ciało dziewczyny potężnym głosem domagało się czegoś więcej niż tylko niewinnej przyjaźni, umysł natomiast ostrzegał ją, że na to coś więcej nie jest jeszcze gotowa.
Jon zdjął lustrzane, przeciwsłoneczne okulary i zawołał:
- Hej, maleńka, pobawimy się?
Jenny podniosła się i wprost olśniła go tym swoim promiennym uśmiechem. Jej obawy i zmartwienia w jednej chwili prysły wobec widoku chłopięcych, uśmiechniętych ust.
- Oj, Jonny, co też ci chodzi po głowie?
Ach, czyż w jej głosie nie było odrobiny kokieterii?
„Spokojnie, chłopie - mówił sobie - jest taka pewna siebie, bo dzieli nas ładnych kilka metrów."
Ścisnął mocniej wiosło i skierował łódź ku plaży. Uśmiechał się nieznacznie i mrużył oczy. Jenny patrzyła na niego wyzywająco. Stała w wodzie, podparta pod boki, z lekko przechyloną głową i ciężkim warkoczem przewieszonym przez ramię, spuszczonym obok lewej piersi.
- Może zrobimy wyścigi łódek? Pomyślałem, że skoro jestem w tak kiepskiej formie, zmierzenie się ze zdrową jak rzepa dziewczyną nie byłoby niehonorowe. - Zatrzymał czółno na wodzie, dokładnie naprzeciw niej. - Trudne zwycięstwo dobrze mi zrobi.
Pomyślała, że pewno niejednego faceta aż skręciłoby z zazdrości na widok jego atletycznego ciała. A jednak przyjęła zaproszenie.
- Nie, McCallem, jesteś zbyt wykształcony, żeby być samochwałem. Dam ci szansę. Ale ostrzegam: nie masz żadnych forów! Zajeżdżę cię na śmierć i wygram! - Wyszła na piasek i zostawiła kocioł pod wierzbą. Odwróciła się i wyprężyła dumnie. - Myślisz, że jak jestem mała, to nie mogę być silna?
Siedział w łódce i huśtał się lekko, udając lekceważenie. W oczach błysnął mu przekorny, kpiący uśmieszek.
- Ależ skąd, widzę, że jesteś silna. W buzi. Kto przegra, ten gotuje obiad, dobrze, Larson? Roześmiała się na całe gardło.
- A, tu cię mam!
Zsunęła zręcznie swoją łódkę do wody. Chwyciła wiosło.
- Przypomnij mi, a kiedyś ci pokażę nagrody, które dostałam za takie wyścigi.
Teraz znów on wybuchnął śmiechem.
- Jenny, wojna psychologiczna z psychologiem?
- O, doktorze, zauważył pan - zadrwiła. Oczy śmiały się jej i błyszczały. - Ścigamy się od cypla wyspy do wzgórza Westonów i z powrotem. To będzie jakaś mila. Czy to dla ciebie nie za daleko?
Jon wypiął nagą, muskularną pierś.
- Będę cię ścigał tak daleko, jak będzie trzeba, moja śliczna. Co mi tam!
Drażnił się, lecz Jenny czuła, że powiedział to serio. A może jej się tylko wydawało? Uśmiechał się kpiąco. „I to on mówi o wojnie psychologicznej" - pomyślała. Usadowiła się wygodnie i dobrze zaparła nogi.
- Jestem gotowa, gruby misiu.
Ustawili się równo i Jon dał sygnał. Ruszyli. Jenny starała się wiosłować silnie i miarowo, zwracając uwagę na głębokie zanurzanie pióra i szerokie prowadzenie wiosła ręką. Już po dziesięciu uderzeniach zdobyła przewagę o całą długość i, doprawdy, nie mogła odmówić sobie tej przyjemności, by się nie odwrócić i nie zaśmiać Jonowi prosto w nos. Sądząc po tym, jak wściekle młócił wodę - chyba się przestraszył. Na półmetku Jenny ciągle prowadziła; a miała i tę przewagę, że wiedziała, w jaki sposób szybko i sprawnie dokonać zwrotu. Zdążyła się jednak już porządnie zasapać. Kilka metrów dalej uśmiech na dobre znikł z jej twarzy.
Na ostatniej ćwiartce mili dobywała resztek sił. W tyle za sobą słyszała Jona: mruczał najpierw pod nosem, łajał się i popędzał, aż wreszcie, pochłonięty wysiłkiem, nieświadomie podniósł głos. Obejrzała się, bo wydawało się jej, że jest tuż tuż. I rzeczywiście. Parł do przodu z zawziętą miną; Oj, zagapiła się; dogonił ją! Trzeba wiosłować! Co z tego, że ma takie piękne ciało? Nie zwracać uwagi, skupić się, skupić się!
Ale było już za późno. Wygrał. Zerwał się na równe nogi i zaryczał tryumfalnie. I natychmiast wpadł do wody! Tak właśnie płaci się za brak skromności. Plując i kaszląc złapał wreszcie oddech; miał strasznie głupi wyraz twarzy. Dobrze mu tak. Jenny patrzyła nań z niekłamaną przyjemnością. Dyszała ciężko i głośno. Schyliła się, by wyłowić jego wiosło, gdy on popłynął po dryfującą łódkę.
Zbliżyła się, złapał za burtę. Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła serdecznym śmiechem.
- - Śmiejesz się? Mam cię wrzucić? - zagroził i zakołysał jej czółnem. Pomyślał, że byłby to niezły pomysł. Na samą myśl o ponownym zobaczeniu jej w mokrej koszuli zmrużył oczy, jakby patrzył pod słońce.
- Puszczaj! - oburzyła się. - Zasłużyłam sobie na rozrywkę. Ha, ha, ładna mi wygrana! Mimo to muszę ugotować ci obiad - powiedziała surowo.
A tak, dobrze, że mu przypomniała. Natychmiast się rozpromienił. Znów tryumfował.
- No właśnie! O której mam przyjść?
Pokręciła głową tak energicznie, że warkocz aż fruwał w powietrzu.
- O nie, mój drogi. Musisz pomóc mi w przygotowaniach, dopiero potem będę gotować. - Roześmiała się na widok jego głupiej i zakłopotanej miny. - Tak, misiu. Idziesz łowić ryby!
Aż prychnął ze złości.
- Ależ ja nie mam zielonego pojęcia o łapaniu ryb! No i - tu skrzywił się z nadzieją - nie mam wędki.
- Świetnie - odparła. - Nie będziesz robił starych błędów. A teraz przyholuj łódkę do brzegu. Popłyniemy moją.
Już po chwili stali na piasku. Jon, ociekając wodą, patrzył, jak Jenny otwiera mały składzik koło domu. Wyjęła z niego dwie wędki, pudełko z żyłkami, przyponami i całą resztą oraz elastyczną, siatkową torbę. Bezwolny jak śmieszna, szmaciana lalka, powlókł się za nią do ogródka, w którym z wysokiej kukurydzy Jenny zerwała dorodną kolbę. Jon wciąż milczał; chcąc przerwać ciszę, Jenny przeczytała głośno napis na jego mokrej koszulce:
- „Doktor zrobi to, ale zamów wizytę". Uśmiechnął się.
- To wyobrażenie mojej matki o opętanym swą powinnością psychologu - wyjaśnił. Ściągnął koszulkę i wyżął ją, a następnie powiesił na gałązce. - Na swoją obronę powiem ci, że mama absolutnie nie ma racji.
Oczy Jenny zachmurzyły się.
- Tak, wiem. Bo oni potrafią wszędzie.
Jon usłyszał w jej glosie gorycz. Aż gwizdnął cicho. A to ci dopiero! Jenny była jak opowiadanie kryminalne: by dojść do sedna, należało poznać po kolei wszystkie szczegóły i okoliczności. Ale nie teraz. Teraz zależało mu na atmosferze.
- Co pani powie, siostro Larson - zwrócił się do niej niewinnie i udał, że widzi plamę na jej koszulce Opuściła głowę, a on raptem złapał ją za nos. To rozładowało niemiły nastrój. Jenny znów się roześmiała Jon z udaną powagą zapytał:
- Coś się stało, kapitanie? Powiesimy pierwszego czy drugiego mata?
- Mata i... szacha - odparła wesoło. - Hej, jazda na pokład!
- Jest jazda, kapitanie! - złapał ją za rękę i pociągnął do łódki. - Na poo - kład!
Nie mogła oderwać od niego oczu, kiedy wiosłował. Nagi tors nachylał się w rytm pracy, mięśnie grały wspaniale pod napiętą, gładką skórą. Miał na sobie tylko slipy. Ale nie mogła przecież tak się na niego gapić. Spojrzała na jezioro; kilkanaście metrów za cypelkiem wyspy, u wejścia do Mallard Bay, było wymarzone miejsce do łowienia ryb. Kiedy tam przybyli, Jenny ostrożnie opuściła do wody kotwicę.
- To tu - powiedziała cicho. - A teraz, Jonny, patrz uważnie, bo nie będę się powtarzać. Zaraz będziesz robił to sam. - Przyglądał się pilnie, jak wyłuskała z kolby kukurydzy kilka ziaren i nadziała je na cienki, złoty haczyk. Podała mu wędkę, po czym przygotowała drugą dla siebie.
- Patrz pod wodę - poinstruowała. Spojrzał przez burtę; szybko dostrzegł w pobliżu sporą ławicę ryb. Widać je było całkiem wyraźnie na tle jasnego, piaszczystego dna. - Jeśli będziemy cicho, podpłyną blisko. To łatwe; przy pewnej wprawie można nawet złapać tę, którą się sobie upatrzy - szeptała. - No, spróbuj.
Odwinął trochę żyłki i zarzucił haczyk na przynętę. Zaraz znalazł się na nią amator. Duża, płaska jak patelnia ryba podpłynęła wolno i nieufnie i zatrzymała się bez ruchu naprzeciw dyndających ziarenek. A potem nagłym ruchem dopadła żeru i połknęła go!
W Jonie odezwał się instynkt łowcy. Szarpnął wędką i począł gorączkowo zwijać żyłkę.
- Mam ją, mam! - krzyczał radośnie, usiłując przytrzymać trzepoczącą się tęczową rybę. Złapał ją ręką i natychmiast ukłuł się kolczastą płetwą.
- Au! - zawył. - Cholera! Zraniła mnie, na pewno umrę od tego! - ekscytował się. Jenny wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
- Ej, doktorze, przecież widywał pan już gorsze rany!
- Może, ale nie były moje!
- Opłucz rękę w wodzie.
- Co? Żeby spłynęły się tu rekiny?
- Wątpię, czy by im smakowało. Nie zwrócił uwagi na jej docinki.
- Teraz wykrwawię się na śmierć - dramatyzował komicznie, trzymając rękę w wodzie z miną męczennika. Jenny złapała rybę pewnym, fachowym chwytem i wpuściła ją do przewieszonej przez burtę torby.
W niespełna pół godziny Jon zaraził się pasją wędkowania. Wspólnie z Jenny złapali dziesięć ryb - aż za dużo na obiad. W drodze powrotnej wiosłowała ona, bo jej mat, roztkliwiając się nad „poranioną ręką", odmówił wykonania czynności, która „pogorszyłaby jego ciężki stan".
Przybili do brzegu. Jenny kazała Jonowi zanieść torbę z rybami na stół - ten pomiędzy drzewami. Sama pozbierała i schowała sprzęt wędkarski, resztę kukurydzy rzuciła kaczkom i, uzbrojona w swój wielki nóż do filetowania, podążyła na wzgórze.
Naostrzyła nóż, po czym z iście chirurgiczną wprawą i precyzją oczyściła ryby.
- Dobra robota, siostro Larsen - pochwalił Jon. Był jej wdzięczny, że tym razem nie kazała mu się uczyć. Ale co się odwlecze...
- Dzięki, doktorze. Miałam okazję wprawić się. Wie pan, że ryby dobrze robią na głowę?
- A, to zabawne. W szkole nawet się o tym nie zająknęli. Niech pani pomyśli, do czego bym doszedł, gdybym przez wszystkie te lata miał okazję spożywać rybę trzy razy dziennie.
- Już i tak panu wystarczy - śmiała się.
- Ha, gdyby nie ten drobiazg w pani rączce, pokazałbym pani, że i ja mam całkiem niezłą wprawę.
- O, nie wątpię - odparła, ale roześmiane błękitne oczy mówiły mu co innego. - Może innym razem. Zbyt jestem głodna.
- A pani myśli, że ja nie? Siostro, wprost umieram z głodu. Zresztą, wszystko przez panią.
- I bardzo dobrze. Studenci są z reguły zależni od swoich wykładowców. - Zebrała ze stołu rybie tuszki i zaczęła schodzić po schodkach ku domowi. - Tam, koło krzaków, jest beczka na odpadki. Wrzuć do niej resztki i przychodź zaraz. Aha. Po podniesieniu pokrywy radzę wstrzymać oddech.
Jon natychmiast przestał oddychać. Nadął się, aż cały poczerwieniał. Jenny parsknęła śmiechem. Szybko zbiegła po schodkach. W domu rzuciła ryby do zlewu i poszła do łazienki, by się umyć. Kiedy wróciła, Jon stał już pośrodku pokoju.
- Nie żartowałaś z tymi nagrodami, co? - spojrzał na komin. - Och, masz piękny dom, Jenny - widać było, że był pod wrażeniem. - Hmm, nigdy bym nie przypuszczał, że pod ziemią może być tak... tak... przestronnie!
Uśmiechnęła się z wdzięcznością i zaraz zmarszczyła nos.
- Fuj, śmierdzisz rybami! Umyj się, tam. Potem pokażę ci, jak można się pozbyć odoru.
Szybko się umył i stanął obok niej w kuchni. Nieufnie natarł dłonie sokiem z cytryny. Podniósł dłoń i ostrożnie pociągnął nosem. Poczuł cierpki zapach, nic więcej. Uniósł brwi, zdziwiony. - Rzeczywiście. Skąd wiedziałaś? Wzruszyła ramionami.
- Mówiłem już, siostro Larsen: dobra robota.
- A propos roboty - wzięła go za rękę i poprowadziła do ogrodu, gdzie bardzo szybko poznał tajniki łuskania jaśka. Jenny w tym czasie zerwała trzy główki sałaty oraz sześć dorodnych marchewek o gęstej naci, którą oderwała i rzuciła pomiędzy rzędy.
- Zielsko do ziemi - wyjaśniła, kiedy Jon uniósł pytająco brwi.
W kuchni dała mu do umycia sałatę, którą następnie sama porwała i przyprawiła: olej z dodatkiem chilli i świeżo zerwanych, utartych na miazgę ziół. Za chwilę siedzieli już przy okrągłym dębowym stole, zajadając smażoną rybę z gruboziarnistym chlebem, marchewką saute, fasolą i soczystą sałatą. Na deser Jenny podała pierniczki z orzechami oraz wonną, świeżo parzoną herbatę ziołową.
Jon westchnął z lubością i przeciągnął się na krześle. Rozprostował nogi pod stołem.
- Mmm, to było wspaniałe. Dziękuję, Jenny.
- Zawsze miło dzielić posiłek z przyjacielem - uśmiechnęła się do niego. Odwzajemnił jej uśmiech. Po chwili odezwał się:
- Jenny, gdzie się urodziłaś?
- W stajni. Miasto nazywa się Missoula, w stanie Montana. - Spojrzał na nią zdziwiony, uprzedziła następne pytanie: - Muszę tu nadmienić, że poród odbierał mój własny ojciec.
Usiadł prosto na krześle.
- O, to staje się coraz ciekawsze! Opowiedz mi.
- Ale to nie jest jakaś niezwykła historia. Mój ojciec jest weterynarzem. Jeśli byłeś kiedyś w Montanie, to wiesz pewnie, że już na zawsze pozostają w pamięci te ogromne, bezkresne przestrzenie, po których hulają zimowe wiatry. Mama wyszła do pracy i zaraz potem rozszalała się zamieć. Czternaście godzin absolutnego odcięcia od świata. A w dodatku mieszkaliśmy - to znaczy rodzice - poza miastem, na farmie. Więc poród odebrać mógł tylko papa.
- A co twoja mama robiła w stajni? To jest, poza rodzeniem...?
- Jest asystentką weterynarza. Tego dnia uratowali właśnie jedną z klaczy, poród był straszliwie powikłany. Zaczęła się zamieć, nie można było dostać się do domu. Nie pozostało im nic innego, jak ułożyć mamę na sianie i... zrobić swoje.
- I tak oto mała Jenny Larson przyszła na świat w żłóbku - Jon pokiwał głową. - Jak tylko cię zobaczyłem, wiedziałem, że jesteś niezwykła. Jak się tu znalazłaś?
- To rodzinna posiadłość od kilku pokoleń. Dziadek umarł całkiem niedawno. Zapisał ją mnie, bo wiedział, że kocham to miejsce - Jenny czuła, że Jon oczekiwał czegoś więcej. Pytał o to, co ją tu sprowadziło po śmierci męża. Ale nie mogła o tym mówić. I on to zrozumiał. Przerwała milczenie:
- Teraz pańska kolej, doktorze. Roześmiał się lekceważąco.
- O, Jenny, nie ma co porównywać. Jestem zwykłym miejskim chłopakiem z Chicago. Urodziłem się, gdy nadeszła fala dzikich upałów. Kto żyw uciekał z miasta. Nawet w szpitalu nie było żywego ducha. Moja mama maluje. Zawsze starała się tchnąć we mnie trochę luzu, ale poszedłem raczej w ślady ojca. Ojciec jest lekarzem, od trzydziestu lat bez przerwy siedzi w klinice, którą sam założył. Biedna mama, wbijała mi do głowy, żebym się trochę rozerwał, zabawił, żebym był choć trochę beztroski, nawet nieobliczalny... ale mnie się to nie podobało. Resztę już wiesz, Jenny. W gruncie rzeczy zawsze słuchałem tylko swego głosu wewnętrznego i starałem się robić to, co potrafię.
- Zdaje mi się, że ten twój glos krzyczał na ciebie za ostro. Może choć teraz da ci odpocząć - powiedziała Jenny. - Gnasz, człowieku, bez opamiętania.
- Ha, jakbym słyszał matkę! Pokiwała głową i uśmiechnęła się.
- Mówiłeś, że twoja mama maluje? Słuchaj, czy ona nazywa się Rose McCallem? - Jon potwierdził - Mój Boże, Jonny, ależ ja od lat ją podziwiam! To jedna z najlepszych żyjących akwarelistek! Jezu, musisz być z niej dumny!
- O tak - odparł poważnie. - Tylko że ja zawsze byłem ciemną stroną tego blasku. Miałem i mam wstręt do babrania się w lepkich farbach i ostro pachnących rozpuszczalnikach. Jak tylko czułem zapach terpentyny, zwiewałem gdzie pieprz rośnie. Robiło mi się niedobrze, naprawdę.
- Och ty - Jenny śmiała się wesoło. - Jak mogłeś. Matka powinna była przetrzepać ci skórę raz a dobrze.
- Cóż, zrobiła to - wykrzywił się śmiesznie. - Nic nie pomogło. W dalszym ciągu nie znoszę bałaganu. Porządek i schludność laboratorium - to co innego. Mogę tam siedzieć całymi dniami. - Zabrzmiało to jednak nieco ironicznie.
Jenny wstała i zebrała ze stołu naczynia.
- W takim razie dziwię się, że w ogóle mogłeś dotknąć rybich flaków. Nie zrobiło ci się niedobrze?
- Skąd wiesz? - Zerknął na sztućce w jej dłoni i wysoką piramidę talerzy i kubków w drugiej. - Jak to się dzieje, że kiedy próbuję cię oczarować, masz zawsze pod ręką coś śmiertelnie niebezpiecznego?
Wzruszyła ramionami.
- Musisz mnie przyłapać bez broni.
- Taak? - zerwał się z krzesła i, pełen nadziei, poszedł za nią do kuchni.
Rozdział 4
Burzliwą kłótnię o to, kto ma zmywać, a kto wycierać, wygrał Jon: - Nie znoszę wycierania naczyń, Jenny.
Potem udali się na wzgórze Westonów obejrzeć zachód słońca. Płynęli łódkami bez pośpiechu, znacznie wolniej niż w wyścigu o obiad. Wyciągnęli czółna na piach. Idąc obok siebie, przeszli przez szczyt na drugą stronę wzgórza, skąd rozpościerał się cudny widok na płonące szkarłatem i purpurą niebo. Słońce chowało się właśnie za horyzont.
- Przyznaj się, kiedy ostatni raz oglądałeś zachód słońca? Albo wschód?
- A, zaraz mi powiesz, że i kwiaty pachną cudnie, tylko trzeba je wąchać. Spojrzała na niego, oczy błyszczały jej od łez.
- O tak, żebyś wiedział. Od kiedy tu żyję, Jonny, nauczyłam się jednego: szkoda dosłownie każdej uciekającej chwili. Życie jest zbyt krótkie.
Ujął jej dłonie i pociągnął ją na gruby dywan trawy.
- Proszę, opowiedz mi o śmierci twego męża. Nagle poczuła się całkowicie bezbronna i bezradna.
- Pan prowadzi badania analityczne, doktorze? Potrząsnął głową, patrzył jej prosto w oczy.
- Chcę wiedzieć, Jenny.
- Richard zmarł na zawał - powiedziała cicho. - Przez całe lata zapracowywał się na śmierć, więc nic dziwnego. Próbowałam potem wrócić do szpitala, ale to było okropne. Nie byłam w stanie nic robić. Raptem przestałam wierzyć we własne umiejętności, straciłam wiarę w mój profesjonalizm. Wiesz przecież, że w medycynie to absolutna podstawa. Mój świat rozsypał się w proch, tak jak i twój, Jonny. I ja w nocy słyszałam przerażające głosy - ale to był mój, mój własny krzyk!
Patrzyła w dal, na ozłoconą blaskiem zachodzącego słońca wodę. Wspomnienia otulały ją jak gruby, szczelny płaszcz.
- Przyjechałam więc tutaj. Teraz tu jest mój dom. Tutaj znów mogłam pozbierać moje życie do kupy - westchnęła. Ponure, wciąż nie dające się odpędzić obrazy przyprawiały ją o drżenie. Ach, mogła mu powiedzieć o wiele, wiele więcej. I kiedyś może powie. Ale nie dziś. Jeszcze nie dziś.
Jon bez słowa uniósł jej rękę do ust i ucałował ją miękko, serdecznie.
- Jenny, nawet nie wiesz, jak bardzo szanuję w tobie dzielność i odwagę - gdy mówił to, czuła ciepło jego oddechu.
Chwyciła jego dłoń drugą, wolną ręką.
- Gdybyś wiedział... dwa lata temu... och, nie mówiłbyś tak.
- Może. Ale teraz - to co innego. To zawsze wymaga czasu. „A daj czasowi czas", jak mówi poeta. Spójrz na mnie. Wiele się dziś nauczyłem. Po raz pierwszy od wielu lat czułem się swobodnie. To ty przepędziłaś moje troski. Jestem ci za to głęboko, głęboko wdzięczny - pochylił się i pocałował ją. Gorąco, lecz łagodnie. Czuła krzepiącą siłę jego ramion. Ostrożnie przyciągnął ją do siebie. Jego usta szukały jej ust z powściąganą pasją. Miękła i topniała w cieple jego objęć, tulił ją czule, całował jej gładką, pulsującą uderzeniami serca szyję. Mruczał:
- Dziękuję ci, Jenny, moje kochanie. Dziękuję, to był wspaniały dzień.
Te słowa otrzeźwiły ją. Boże, co się z nią dzieje? Pozwalała jednak całować się jeszcze przez chwilę. Och, czuć na sobie jego ramiona... „Nie! - powiedziała sobie - nie!" Jon wyczuł jej opór. Puścił ją.
- Tak, to były okropne lata, Jenny - szybko odnalazł ton wcześniejszej rozmowy. Podniosła się z wdziękiem i otrzepała siedzenie ze źdźbeł zeschłej trawy.
- Od tego ma się przyjaciół, Jonny. Ale czas, by twój przyjaciel wrócił już do domu. Muszę się zająć malwami.
- Malwami?
- Dziś rano moja przyjaciółka, Sara, przyniosła mi spore naręcze malw. Będę robiła z nich papier. Zagotuję je, a przez noc ładnie mi zmiękną.
- Dziś wieczorem? Mogę jutro popatrzeć, jak robisz papier?
- Możesz mi nawet pomóc. Ale ostrzegam: to dość żmudne. Choć działa kojąco. Zaczynam gdzieś tak... około ósmej.
Skrzywił się na tak nieprzyzwoicie wczesną porę, ale przyjął wyjaśnienie, że trzeba zacząć wcześniej, by zdążyć na południowe słońce, które najlepiej suszy arkusze.
- Dobrze, będę o ósmej. - Odprowadził ją do łódki, którą pomógł zepchnąć na wodę. - Jeszcze raz dzięki, Jenny. Spokojnych snów.
- Tobie też, Jonny. Dobranoc.
Położyła się po dobrych kilku godzinach i spała jak zabita. Może sprawiło to światło, czuwające nad jej snem w dalekich oknach domu Westonów?
Poranek zapowiadał piękny dzień. Jon był punktualny. Natychmiast wspólnie zabrali się do roboty. Patrząc, jak Jenny wlewa ugotowane łodygi malw do metalowego pojemnika, a potem myje je starannie, Jon czuł lekkie obrzydzenie. Rzeczywiście, nie wyglądało to najlepiej. Potem przecierała wodnistą pulpę przez sito - jeszcze gorzej! Musiał chyba zmienić się na twarzy, bo kiedy Jenny zerknęła na niego, uśmiechnęła się z politowaniem.
- Czy to to samo sito i tłuczek, których używałaś wczoraj... do obiadu? - spytał ze ściśniętym gardłem. Od patrzenia na bezkształtną, brudnozieloną masę sam trochę jakby pozieleniał.
Parsknęła śmiechem.
- A co, jeśli powiem ci, że tak, zrobi ci się niedobrze? - Trzepnęła go w ramię. - Daj spokój. Oczywiście, że do gotowania używam innych. Nie wierzysz? To idź do domu i sam się przekonaj.
Roześmiał się z ulgą.
- Dobrze już, dobrze. Wierzę.
Zmusił się do patrzenia na błotnistą, przypominającą rozwodnione wymiociny pulpę. Pomyślał, że można się przyzwyczaić... Po robocie umyli się, po czym poszli sprawdzić raz jeszcze oraz podziwiać rezultaty swojej pracy. Masa papierowa schła na słońcu błyskawicznie. Raptem usłyszeli trzaśniecie drzwi samochodu.
- Uu, Jenny, jesteś w domu?
- Tutaj, Sara! - zawołała Jenny. Sara brnęła z mozołem po wąskiej, błotnistej grobli, łączącej wyspę z lądem stałym. Zrzędziła przy tym:
- Niech no tylko podniesie się poziom wody w jeziorze. Twój półwysep znów stanie się wyspą i będziesz musiała przeprosić się z łodzią Johna.
- Łodzią Jona? - szepnął Jon do Jenny.
- Nie. Johna. To ta długa, płaskodenna łódź, odwrócona do góry dnem. Leży koło grobli. Jon uśmiechnął się do siebie.
- I co powiesz, stary? Nazwali łódź na moją cześć - powiedział półgłosem. Jenny nie spierała się już o różnice w wymowie tych dwu imion. Zawołała do Sary:
- Jak tam wieczór? Czy profesor Custer zaszczycił cię swoimi akwafortami? Sapiąc z zadowolenie, Sara odparła:
- A jakże, moja droga. W ogóle się postawił. Wszystko poszło śpiewająco, a nawet, że tak powiem, pływająco, bo zakończyliśmy wieczór w jeziorze! - Przez chwilę napawała się zdumioną miną Jenny i regularnymi rysami twarzy jej przystojnego, choć mocno zmieszanego, towarzysza. - Och, kochanie, nie bądź aż tak zgorszona! Przedstaw mnie. Czy to jest ten pan, o którymi mi mówiłaś?
Jenny, choć zbita z tropu, dostrzegła jednak cichy błysk satysfakcji w oczach Jona. O, poczuł się pewnie!
- Jon, poznaj Sarę Gabriel, moją serdeczną - jak na razie - przyjaciółkę. Saro, to jest Jon McCallem, nasz nowy sąsiad ze wzgórza Westonów.
Jon wystąpił naprzód i, więcej nawet niż uprzejmie, ujął wyciągniętą ku niemu dłoń Sary.
- Cieszę się, że mam okazję panią poznać - wymruczał. - To doprawdy niezwykłe. Ta dziewczyna urodziła się w stajni oraz cieszy się osobistą przyjaźnią kogoś o nazwisku Gabriel. O, powinienem chyba zmienić przedmiot moich studiów. Tego lata dokonam najpewniej jakiegoś wielkiego odkrycia.
- Cześć, Jon - Sara odwzajemniła jego uśmiech. - Zostawmy lepiej w spokoju wielkie odkrycia. Jestem dla ciebie za stara.
- Hmm, to samo Jenny mówi o sobie. - Tyle, że to bzdura!
- Zwięźle powiedziane, pani Gabriel.
Jenny stała bez słowa, przysłuchując się ich niewinnej sprzeczce. Teraz wmieszała się, zmieniając temat: - Pokaż, co zrobiłaś z moim papierem irysowym - sięgnęła po teczkę, którą Sara trzymała w opuszczonej dłoni. Wyjęła z niej akwarele. - O, ładne - pochwaliła.
Jon zainteresował się obrazkami. Obejrzał je uważnie, nie bez miny kogoś, kto ma w tym... pewne doświadczenie.
- Tak. Bardzo ładne. Anioł jako sygnatura... Ha. Coraz bardziej mi się to podoba - zerknął na Jenny i mrugnął do niej; z przyjemnością zauważył, że zarumieniła się po uszy.
Sara spostrzegła zaraz te skryte manewry i, jak to ona, walnęła prosto z mostu:
- Co tak naprawdę zamierzasz robić tego lata, Jon? Nawet powieka mu nie drgnęła. Odparł natychmiast:
- Jenny obiecała, że nauczy mnie, jak spędzać wolny czas.
Nie wytrzymał do końca: jego przesadnie poważna do tej pory twarz zajaśniała chytrym, bezczelnym uśmieszkiem. Jenny w dwóch słowach opowiedziała Sarze o wakacyjnych badaniach Jona.
- Interesują go... niektóre aspekty życia rodzinnego. Spojrzał na nią spod oka, Jenny znów spiekła raka.
- No dobrze, rozumiem - odezwała się Sara. - Tylko nie zajmujcie się tym dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Na widok rumieńców Jenny Sara w duchu nie posiadała się z radości.
- Taak - powiedział Jon. Spuścił trochę z tonu, przynajmniej pozornie. Przyczaił się. - Pomyślałem, że może popróbuję ręki w malarstwie. W końcu mama tresowała mnie latami. Zawsze mi mówiła, że są we mnie zadatki na malarza prymitywnego. Później dowiedziałem się, że był to eufemizm, mający oznaczać, że nie ma we mnie za grosz talentu.
- Jego mama to Rose McCallem - podpowiedziała Jenny.
- O! Ależ to wspaniale! - Sara była zachwycona. - Jaką technikę preferujesz, Jon? Wzruszył ramionami.
- Skąd mam wiedzieć? Hmm, nie cierpię, jak coś się maże i brudzi. Żadnego babrania się i... zapachu terpentyny!
Sara spojrzała znacząco na jego szorty i adidasy, noszące jeszcze ślady brudnozielonej papki. Oczywiście nie wierzyła mu.
- Coś mi się wydaje, że spodobałaby ci się tempera. Mam akurat w samochodzie mały zestaw. I jakieś pędzle, sztalugi, nawet kilka zagruntowanych blejtramów. Chodź, zobaczymy, co się dla ciebie nada.
Pomaszerowali we trójkę. Jenny szepnęła do Jona:
- Ten gruchot to worek bez dna, istna arka Noego! Brak w nim chyba tylko dziada z babą.
I rzeczywiście, Jon rychło przekonał się, że istotnie tak było. Kiedy Sara otworzyła drzwi furgonetki, jego oczom ukazała się bezładna góra różnych rupieci. Mrugnął porozumiewawczo do Jenny. Sara wgramoliła się do wozu i zaczęła buszować wśród gratów.
- A, tu są! - zawołała wreszcie, wychynęła z wnętrza auta z czerwoną, rozpromienioną tryumfalnie twarzą i podała Jonowi to, czego szukała. - Masz, Jon. To powinno ci wystarczyć, przynajmniej na jakiś czas.
- Saro, jesteś doprawdy zbyt hojna. Pozwól, że za to wszystko zapłacę. Takie rzeczy są zwykle bardzo drogie...
- E, daj spokój. To przecież mój wkład w twoje szczęśliwe wakacje - powiedziała z figlarnym błyskiem w oku.
Nie pozostało nic innego, jak tylko przyjąć dar. Jon ucałował jej różowy, pulchny policzek.
- Dziękuję. Jesteś aniołem.
- Nie ma za co. Baw się dobrze - Sara uśmiechnęła się ciepło i, zupełnie jak matka, poklepała go po ramieniu. Wróciła do wozu. Kiedy odjeżdżała, Jon z podziwem patrzył za samochodem.
- Och, ona jest wspaniała.
- O tak - Jenny powoli szła ku wyspie. - Przywróciła mi siłę i chęć życia. - Jon uniósł pytająco brwi, więc opowiedziała mu pokrótce: - Poznałyśmy się niedługo po tym, jak się tu sprowadziłam. Szybko zostałyśmy przyjaciółkami. Sara poradziła mi, bym zajęła się czymś zupełnie dla mnie nowym, co pozwoli mi oderwać się od ponurych myśli. Wpadła na pomysł z produkcją papieru i małych, amatorskich drzeworytów. To ona uwolniła mnie od obsesji popełnionych błędów i poczucia winy - Jenny westchnęła ciężko, była przejęta. A może gada za dużo? - No, krótko mówiąc, to dzięki niej jestem dziś tym, czym jestem: niezależną artystką - amatorką - spojrzała na Jona. Widząc jej jasne, zamglone oczy, zrozumiał, że nie chciała mówić więcej. Nie nalegał więc.
- Tak, wspaniała z niej kobieta. Hej, a nasz papier? Może wysechł już i można go wyjąć z kuwetek?
- Zobaczymy - powiedziała. To dobrze, że ją rozumiał, że nie zmuszał jej, by wracała do bolesnej przeszłości. Poszli razem na szczyt wzgórza i obejrzeli schnące arkusiki. Jenny pokazała, w jaki sposób sprawdza się, czy masa wyschła należycie. Większość kartek była już gotowa, bo też słońce tego dnia operowało szczególnie silnie. Używając metalowego szpikulca, Jenny ostrożnie oddzieliła brzegi kart od podłoża. Dała też spróbować Jonowi. Niczego nie uszkodziwszy, wydostał dwa kompletne arkusze. Spojrzał na nią z dumą.
- Jakie to fajne! - wykrzyknął z zapałem. - Mógłbym zostać tu na stałe i założylibyśmy spółkę... partnerską. Co ty na to?
Zdawała się nie zwracać uwagi na jego ostatnie słowa. Uśmiechnęła się i powiedziała tylko:
- Dobra robota, doktorze.
Podała mu kartki. Obracał je w dłoniach zachwycony.
- Te dwie są twoje. Może coś na nich namalujesz? Oczywiście, jeśli zdołasz się przemóc.
- A co? Może malwy?
- Jak chcesz. Ja też o tym pomyślałam. Wytnę drewniany klocek z malwami i odbiję go na tym właśnie papierze.
- Ukradnę ci pomysł.
- Cóż, jesteś moim gościem - odparła głosem cichym, serdecznym.
Jon pomyślał, że trzeba już sobie iść. Zebrał swoje rzeczy, papier zaś włożył ostrożnie pomiędzy dwa blejtramy, żeby się nie pogniótł.
- No, czas na mnie... Chyba pójdę na piechotę. Po wczorajszym dniu niezbyt pewnie czuję się w łódce. Przyjdę po nią później, OK?
- OK. - kiwnęła głową. - Do zobaczenia. Jon, pogwizdując wesoło, zbiegł ze wzgórza.
Wykąpawszy się i zjadłszy obiad, Jenny próbowała pozbierać myśli.
„Dziewczyno, zrozum, nie wszystko jeszcze z tobą w porządku. Nie zawracaj sobie niczym głowy. Jeszcze niejedno jabłko w sadzie spadnie ci do fartuszka... jak przyjdzie czas."
Czuła jednak, że słowa te brzmią nieszczerze. Zdawało się jej teraz, że pojawienie się Jona w jej życiu było czymś z góry zaplanowanym i przesądzonym. A może przez cały czas właśnie na niego czekała? Wzruszyła ramionami i westchnęła, po części godząc się z tym, po części buntując. Po raz pierwszy od wielu miesięcy czuła się bardzo samotna.
Rozdział 5
Jon nie pojawił się aż do wieczora. Jenny siedziała w domu, ale nagle poczuła się w nim jak w pułapce. Wyciągnęła z pawlacza swą starą, od dawna nie używaną gitarę i poszła z nią w najdalszy kąt wyspy. Spojrzała na rozległą przestrzeń jeziora. Cisza i spokój koiły jej duszę. Wdrapała się na wierzchołek jednego z wielkich głazów granitowych, rozrzuconych po plaży jak kości ręką olbrzyma. Siadała tu często, wyobrażając sobie, że żegluje statkiem swego życia po cichych wodach przyszłości - mądry kapitan, ufający swym umiejętnościom. Czemuż to czuła się raczej jak bezradny marynarz, rzucony w przestwór dzikiego, groźnego oceanu, na wątłej łupince ze zdruzgotanym sterem? O, gdybyż na tej łupinie był Jon! Przygnębiona, nastroiła gitarę i brzdąkała cicho, a pojedyncze akordy współbrzmiały ze smętną pieśnią jej duszy.
Jenny śpiewała. Przypominała sobie wszystkie znane i zasłyszane gdzieś przypadkiem smutne pieśni. Śpiewała też własną, ponad rok temu ułożoną piosenkę:
Miłość ma grzechem, cnotą twą nienawiść. Nienawiść grzechu mojego, miłości.
Zachodzące słońce zabłysło kryształowymi kropelkami na jej długich rzęsach, a potem długą i mokrą ścieżką na policzku.
- Co to za piosenka? Nigdy jej nie słyszałem - cicho, prawie szeptem, odezwał się Jon.
Jenny podniosła głowę, zaskoczona. Na jej ustach pojawił się dziwny, ni to gorzki, ni to słodki uśmiech.
- Cóż, może dlatego, że nikt jej nie opublikował.
- Twoja własna? Kiwnęła głową.
- A słowa? Czy to, o czym opowiadają, jest prawdziwe? Odpowiedziało mu jej spojrzenie.
- Opowiedz mi, Jenny. Wzruszyła ramionami.
- Nie ma o czym opowiadać. To banalna historia, sto razy pewnie takie słyszałeś. Na tydzień przed śmiercią mojego męża odkryłam, że... miał kogoś. Gadały o tym młode pielęgniarki. Kiedyś weszłam do sali, nie rozpoznały mnie. Nie wierzyłam własnym uszom. Stałam jak sparaliżowana, nie miałam siły zrobić kroku. W końcu przyszła oddziałowa i zobaczyła, co się święci. Zabrała mnie stamtąd.
Jon usiadł obok Jenny.
- Żona zawsze dowiaduje się ostatnia - rzekł. - I cóż on ci powiedział? Poszłaś z tym do niego?
- Nie. Nie zdążyłam. Chciałam z nim porozmawiać tej nocy, kiedy umarł. Nie zobaczyłam go już nigdy. Wezwano nas do nagłego przypadku... Umarł myśląc, że o niczym nie wiem. Ale ja wiedziałam. To zniszczyło we mnie wszystko. Wróciłam do szpitala, ale nie mogłam znieść pobłażania tych, którzy też już wiedzieli. Stałam się kłębkiem nerwów, bałam się, że mogę popełnić w pracy jakiś groźny w skutkach błąd. Cierpiałam i ja, i te młode studentki, którym sama moja obecność przypominała to, co zrobiły. Odejście było jedynym rozwiązaniem. Wszystkim przyniosło ulgę.
- Szukałaś jakiejś porady?
- Nie. Wstyd mówić, ale po prostu uciekłam. Tu, na moją wyspę. Było wtedy lato. Mieszkałam w namiocie, a później wybudowano mój dom. Życie tutaj uwolniło mnie od bólu, nareszcie mogłam czymś się zająć. - Jenny umilkła.
- To nie wszystko, prawda, Jenny? Zaśmiała się drwiąco, ostro.
- Jaki pan bystry, doktorze!
Jon nie wziął do serca tego nagłego sarkazmu. Wiedział, że to reakcja obronna, nie atak.
- Przede wszystkim, Jenny, jestem twoim przyjacielem. Opowiedz mi resztę. Proszę. Znów westchnęła i odezwała się drżącym, niepewnym głosem:
- Całe miesiące minęły, zanim oswoiłam się z lękiem, który zrodził się we mnie tamtej nocy. Sara była już ze mną blisko. To ona uświadomiła mi, jak bardzo się myliłam - urwała. Szukała słów. - Bo, widzisz, bałam się strasznie. Tego, że wiedziałam, tego, co czułam wtedy, gdy on umierał. Byłam przekonana, że nie zrobiłam wszystkiego, aby go uratować. Może dałam mu umrzeć samotnie? Może, na wpół świadomie, pragnęłam jego śmierci jako zadośćuczynienia za śmierć naszej miłości? To mnie doprowadzało do obłędu.
- A teraz? Gryzie cię to jeszcze?
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, tym razem ciepło.
- Nie. Sara mi bardzo pomogła. Poustawiałam sobie wszystko. Razem z nią przekopałyśmy się przez cały tamten tydzień - minuta po minucie, wszystko, co robiłam, co czułam, jak reagowałam. Ten mały kawałek czasu paraliżował mnie przez ponad rok! Ale kiedy wreszcie dokonałam z nim rozrachunku, zyskałam niezbitą pewność, że zrobiłam naprawdę wszystko, by uratować mojego męża. Żaden doktor nie mógłby zrobić więcej. Umarł błyskawicznie, szybciej, niż zdążyłabym wyciągnąć do niego rękę. Jon siedział nieporuszony. Objął głowę rękami i trwał tak długą chwilę.
- Jon - zaniepokoiła się Jenny - co się stało? Zraniłam cię czymś? O Boże, nie chciałam! - przestraszyła się. Tak ochoczo składała na jego barki własny ciężar, a przecież on sam nosił brzemię ponad siły!
Uniósł głowę i powiedział z rozdzierającym jej serce smutkiem:
- Nie... Może to ty powinnaś była zostać psychologiem, a ja powinienem dać sobie spokój? Jenny, zaufałaś mi, nawet nie wiesz, jak sobie to cenię. Wiedz, że twoja zła historia dobiegła już końca.
- O tak, wiem. Koniec. Pozbierałam się.
- A ja czuję, że się cały rozłażę w szwach - mruknął. - Dziś w nocy, po kolacji, położyłam się spać i znów dręczył mnie koszmar. Myślałem, że przerwa w pracy i zmiana otoczenia zrobią mi dobrze. Nic z tego - uśmiechnął się gorzko. - Potwierdza się, stale potwierdza się to, do czego już dawno doszedłem: ten doktor nie umie sam się wyleczyć! - Wzdrygnął się, gwałtownie potarł czoło. - Jezu, nie pamiętam już, kiedy ostatnio normalnie spałem. Jestem wykończony, wykończony!
Jenny dotknęła lekko jego ramienia.
- Opowiedz mi. To może ci pomóc. Ja umiem słuchać.
- To ponura historia, Jenny.
- To nic. Może nie jest tak źle? Opowiedz mi.
- Nie szkoda ci nocy? E, nie ma o czym mówić - machnął ręką.
- Owszem. Jeśli ci to pomoże.
Odwrócił od niej głowę i zapatrzył się na ciemniejące jezioro, nad którym srebrzył się księżyc. Odezwał się głosem monotonnym, pełnym bólu:
- Mówiłem ci już, że widywałem okropne rzeczy. Krzywdę niewinnych dzieci, bitych przez rodziców dosłownie na śmierć. Tak, mieliśmy takie przypadki. Ale są też ciężko pobite przez swych mężów kobiety. I nie są to bynajmniej jakieś pojedyncze, odosobnione zdarzenia. Zeszłego roku prawie cztery tysiące kobiet zmarło w wyniku obrażeń zadawanych im przez własnych mężów. Boże, cztery tysiące! - bezsilnie zacisnął pięści. - 1 wiesz, większość ludzi myśli, że takie rzeczy zdarzają się tylko w rodzinach robotniczych. A to nieprawda. Miesiąc temu rozmawiałem z pewną kobietą, żoną człowieka piastującego wysokie stanowisko w jednym z największych przedsiębiorstw loteryjnych. Dosłownie co sobotę musiała zamykać się na noc w swoim samochodzie. Jej mąż był nieubłagany. Powiedziałem jej, że jeśli go zaskarży za złe traktowanie, z pewnością dostanie rozwód. Wcześniej nawet o tym nie pomyślała!
Umilkł. Nad jeziorem zapadła całkowita cisza.
- A więc pomogłeś jej - szepnęła Jenny. Jon znów zaczął mówić:
- Pogląd, że kobieta jest własnością mężczyzny, jest stary jak świat. To szacowna idea: przecież nobilituje ją tradycja, świat naszych ojców i ojców naszych ojców. Większość cholernych idiotów jest przekonana, że skoro kobieta żyje z facetem, który ją katuje, to znaczy, że ma skłonności masochistyczne! I machają ręką na powód najprostszy, a więc według nich niewiarygodny: na to, że one są zastraszone, że się po prostu boją! - uniósł głowę. - A medycyna, a raczej praktyka lekarska to chore mniemanie jeszcze ugruntowuje. Szuka się skłonności psychotycznych, hipochondrycznych. Przepisuje środki uspokajające i każe wracać do domu!
Jenny siedziała bez słowa. Jon ciągnął:
- Mężczyźni z najróżniejszych środowisk znęcają się nad swoimi żonami. Najczęściej robią to, bo piją, Ale powodem nie jest alkoholizm. To brak poczucia bezpieczeństwa, utrata pewności siebie. Oni kochają swoje żony, to one są dla nich ostatnim ratunkiem - i panicznie wprost boją się je stracić. Usiłują zawładnąć nimi, kierować nimi absolutnie, bez reszty, by uchronić siebie od katastrofy. I tak zamyka się koło ludzkiej krzywdy i strachu. Nasze badania wykazały, że tego rodzaju zachowania przejawiają w większości mężczyźni, którzy sami byli maltretowani jako dzieci. Szał, w jaki wpadają, jest złym humorem trzyletniego dziecka. Niczego nie można im wtedy wytłumaczyć, nic do nich nie dociera. I zawsze cierpi na tym najbliższa im osoba - żona.
To, co mówił, nie było dla Jenny niczym niezwykłym. Ona także niejedno widziała w szpitalu. Teraz jednak zrozumiała sam mechanizm.
- To może wydawać się głupie, ale, patrząc na cierpienia moich pacjentów, kobiet i dzieci, straciłem z oczu właściwy, czy raczej może: początkowy cel badań. Pogubiłem się. Kobiety, z którymi rozmawiałem, po prostu wstydziły się sytuacji, w jakiej się znalazły. Ale nie uważają jej za nienormalną. Czują się tylko opuszczone, samotne. Dlatego tak bardzo staraliśmy się o uruchomienie telefonu zaufania dla tych, którzy są wykorzystywani. I żeby przynajmniej w większych miastach otwarto schroniska dla takich kobiet i dzieci. Ktoś przecież musi im pomagać!
Och, Jenny - odwrócił się do niej - czuję się taki stary. Nie wiem, nie wiem, czy człowiek w ogóle jest w stanie pomóc drugiemu człowiekowi.
Bez słowa ujęła jego twarz w obie dłonie. Odgarnęła mu włosy z czoła gestem prostym i czułym. W oczach zobaczyła rozpacz. Starała się mówić pewnie, z mocą:
- To przejdzie, Jonny. Wierz mi, to przejdzie. Potrzebujesz tylko trochę czasu. Leciutko pokiwał głową. Milczeli długo.
- Jesteś prawdziwym przyjacielem - odezwał się wreszcie łamanym, drżącym głosem. Zamknął oczy. Starał się opanować.
- I ty też - powiedziała miękko. Oboje czuli w ciemności, że ich twarze są blisko, bardzo blisko. Jon otworzył oczy i Jenny zobaczyła w nich coś innego, nowego. Chciał ją pocałować; pragnął jednak, by wiedziała, o czym myślał. Jenny uśmiechnęła się lekko, ale jakoś gorzko, smutno. Pokręciła głową, jakby mówiła: nie. Wstała.
- No, jakby powiedziała Sara, tośmy się tymi smutkami zapędzili w kozi róg, bracie. I co teraz? Wziął ją za rękę i dźwignął się. Stał blisko, patrząc wprost w ciemny błękit jej oczu. Potem spojrzał na jeszcze ciemniejsze wody jeziora i na wysadzane diamentami gwiazd niebo.
- O, tak, dość już smutków. Księżyc, gwiazdy... popływamy?
- Dobra - przystała z ochotą. Schyliła się po gitarę. - Lecę się przebrać i wracam zaraz, dosłownie na jednej nodze.
Jon złapał ją w ramiona.
- Nie, poczekaj! Popływamy na golasa!
Powiedział to tak, jak mówią mali chłopcy. Jenny nigdy nie widziała, by dorosły mężczyzna był tak bezpretensjonalny.
- Kumple się nie przejmują - tłumaczył jej. - Słuchaj, ja nigdy jeszcze tak nie pływałem. Przechyliła w bok głowę i zmrużyła oczy.
- Z chłopakiem? Ejże, na golasa nie wolno!
- E tam. Jesteśmy kumplami, tak czy nie? Daj spokój, nie bądź sztywna! Wahała się. Odsunął ją od siebie i głęboko spojrzał w oczy. Chciał ją uspokoić.
- Posłuchaj. Obiecuję, że nie będzie żadnych numerów. Nawet cię nie dotknę. Po prostu chcę być z tobą. Z moim przyjacielem.
Czując rosnącą obawę, a jednocześnie pchnięta jakąś nagłą determinacją, Jenny wzięła go za rękę i poprowadziła do łódki. Po drodze zdążyła jeszcze odłożyć gitarę i wziąć pod pachę dwa wiosła.
- Hej, będzie po prostu świetnie, zobaczysz - Jon wiosłował z zapałem. - Jezu, na golasa! Przypatrzyła się mu uważnie.
- Coś mi się nie chce wierzyć, żebyś przez tyle lat nigdy tego nie próbował. Uśmiechnął się rozbrajająco.
- A żebyś wiedziała. Byłem chowany pod kloszem.
- O tak, McCallem, od razu widać, że nie miałeś prawdziwego dzieciństwa.
- Uważaj, Larson - ostrzegł. - Jak mi zepsujesz zabawę, to zabiorę swoje zabawki i...
Oboje się roześmieli. A potem, jak dwoje wstydliwych dzieci, pobiegli w krzaki, każde w inną stronę. Po chwili, krzycząc: „Do biegu, gotowy, start!" wyprysnęli spomiędzy listowia, przebiegli przez wąski pas piasku i wpadli równocześnie do wody. Była chłodna i ciemna, rozkoszowali się nią prychając, chlapiąc się i śmiejąc. Jon dotrzymał słowa, nawet nie próbował dotknąć Jenny. Z jednym może wyjątkiem: raz zanurkował i, chcąc ją nastraszyć, złapał za kostkę u nogi. Wyrwała się z wesołym piskiem, a potem natarła na niego, wzbijając fontanny wody tuż przed jego nosem. Rejterował sromotnie, ale tylko na chwilę. Głośno poprzysiągł jej straszliwą zemstę. Ale Jenny nie dała mu okazji: nie zwlekając dłużej dała potężnego nurka i, myląc pogoń, odpłynęła pod wodą daleko poza zasięg spodziewanych represji.
Kiedy już brakło jej tchu, wynurzyła się. Wyczerpana, dyszała ciężko. Rozejrzała się dookoła: po Jonie ani widu, ani słychu. Przestraszyła się. Czyżby miał jakieś kłopoty w nie znanym sobie jeziorze? Zaraz go jednak dojrzała; siedział nieco dalej w bok, przy brzegu, w płytkiej wodzie. Odetchnęła z ulgą. Jon przyciągnął kolana pod brodę i objął je ramionami. Był czymś wyraźnie zgnębiony. Jenny podpłynęła doń i, nie zważając na to, że jest naga, wynurzyła się i usiadła obok. Dotknęła jego policzka.
Drgnął.
- Niedobrze, Jenny. Nie mogę przestać myśleć o tych strasznych koszmarach. Trzeba będzie wkrótce się położyć, a ja boję się zasnąć, boję się nawet myśleć o spaniu!
W jego głosie było tyle smutku, tyle bezradności, że Jenny odruchowo niemal pogłaskała go po głowie. Obudziła się w niej pielęgniarska natura. Gładziła go delikatnie po karku i ramionach, chciała ukoić spazmatyczny skurcz jego mięśni. Jon westchnął cicho; najwyraźniej sprawiało mu to ulgę.
- Ciiicho... No, już... Zrobię ci masaż, to cię odpręży.
- Masz cudowne ręce - mruknął. Pochylił głowę, przegiął się nieco, a potem wyprostował, dostawszy się w ten sposób pomiędzy jej ręce. Obejmowała go za szyję.
- Masz cudowne... - pochylił się jeszcze bardziej i pocałował ją. Serce jej przepełniała czułość. Ach, jak bardzo chciała mu pomóc!
- Chodź, Jonny - szepnęła. - Wejdziemy do wody. Wyciągniesz się, zobaczysz, jak to rozluźnia. Podniósł się i posłusznie poszedł za nią. Obejmowała ręką jego ramię. Czuła, że jest mu potrzebna.
- Połóż się swobodnie, nie bój się wody - mówiła miękko. - Podnieś głowę, ale tylko trochę. Zaufaj mi. Jestem przy tobie.
W oddali odezwał się nur. Jenny wyczuła przebiegający ciało Jona dreszcz.
- Nic takiego, nie bój się - powiedziała. - To nur, słyszałeś go już. Jest pięknym ptakiem, cętkowanym, pióra ma czarne i białe. Na długiej, giętkiej szyi nosi czarną opaskę. Jak naszyjnik. Opowiem ci, jak go zdobył, chcesz? - kołysała Jona swym łagodnym, spokojnym głosem, a przed jego oczami coraz pełniej malował się obraz, jaki głos ten wywoływał. - Dawno, dawno temu dziki i wojowniczy Król Zimy postanowił zagarnąć władzę nad całym rokiem. Indianie, którzy niegdyś zamieszkiwali te tereny, zaczęli głodować i umierać, bo nie mogli już siać ani zbierać plonów. Modlili się do Glooskapa, dobrego i przyjaznego boga, żeby im pomógł. Widząc, że ludzie, jego dzieci, giną, Glooskap wyruszył na północ, by walczyć z potężnym Królem Zimy. Lecz jego oszczep i strzały nie mogły przebić skutej lodem skóry olbrzyma. Pobity i niemal umierający, uszedł Glooskap do lodowej jaskini. Był z nim jego towarzysz, nur. Ostatkiem sił zdjął Glooskap z szyi naszyjnik z czarnych paciorków i włożył go na szyję nura. „Leć, mój druhu, odszukaj Wiosnę i sprowadź ją do mnie".
Nur poleciał na południe. Rankiem trzeciego dnia znalazł Wiosnę i przypadł do jej stóp. Błagał, by przyszła Glooskapowi z pomocą, by uratowała jego i jego dzieci. Wiosna wzięła naszyjnik do ręki. Gdy tylko dotknęła gładkich, drobnych kamyczków, od razu wiedziała, że ptak mówi prawdę.
Wrócili natychmiast, w ciągu jednego dnia. Tam, gdzie przeszli, budziło się życie: rozkwitały kwiaty, wychodziły z zimowych leży leśne zwierzęta. Wiosna stanęła twarzą w twarz ze strasznym Królem Zimy. Owionął jej nieustraszoną postać mroźnym tchnieniem, lecz ona uśmiechnęła się tylko, a śnieżne wiatry natychmiast zamieniły się w ciepłe deszcze. Wtedy cisnął w nią lodowe groty, ale opadły u jej stóp i zmieniły się w wartkie górskie strumienie. Król Zimy został zwyciężony i musiał teraz odejść na zawsze.
Lecz Wiosna znała litość. „Możesz przychodzić na południe, ale tylko na trzy miesiące w roku" - powiedziała. I choć Król Zimy wył i zawodził północnym wiatrem, musiał się na to zgodzić.
A nur odszukał lodową jaskinię, w której snem twardym jak śmierć spał Glooskap. Przyprowadził do niego Wiosnę, ona zaś zesłała na niego ciepły wiatr. I Glooskap zbudził się z uśpienia, i nabrał życia od jej słonecznego uśmiechu. A na pamiątkę tych wydarzeń nur, zbawca dobrego Glooskapa, nosi po dziś dzień jego naszyjnik.
Jenny umilkła. Zauważyła z zadowoleniem, że oddech Jona uspokoił się. W zapadłej znów ciszy ponownie odezwał się nur. Jon otworzył oczy. Patrzył w rozgwieżdżone niebo.
- Och, Jenny. Bujam pośród gwiazd. - Wiedziała, co czuł. W bladym świetle księżyca przestwór północnego nieba i ciemnej wody zlewał się w jeden ocean. Gwiazdy odbijały się na jego powierzchni i nie wiadomo było, czy błyszczą w górze, czy też drżą tam tylko ich odbicia.
- Unosisz się w kosmosie, Jonny - szeptała. - Odpływasz. Zapomnij teraz o wszystkim, staraj się nie myśleć. Uwolnij się, odpręż. Niczego się nie bój. Jestem przy tobie.
Przez długą, długą chwilę leżał nieruchomo, wpatrzony w gwiazdy, aż strach i zmęczenie minęły bez śladu. A Jenny mówiła do niego słodko, łagodnie, swym kojącym, spokojnym głosem.
- Oddychaj, bez obaw, głęboko. Rozluźnij się, tak, dobrze. Oddychaj. Jestem przy tobie. Dobrze, dobrze...
Wreszcie Jon westchnął głośniej i poruszył rękami. Wstał.
- No i jak, lepiej? - dotknęła palcami jego policzka. Chwycił bez słowa jej rękę i przytknął do swych gorących ust.
Odruchowo rozwarła ramiona.
- Cii... już dobrze. Jestem przy tobie.
Zamknęła oczy, lecz gwiazdy nie znikły, krążyły wolno pod jej powiekami. Trwali tak, objęci, nie myśląc o swej nagości, rozkoszując się wzajemną obecnością i bliskością. Aż powoli zaczęło budzić się w nich inne uczucie, gorące, potężniejące z każdą chwilą. Była to namiętność.
Jon wodził rękami po całym ciele Jenny, głaszcząc, trąc, naciskając mocno palcami. Błądził ustami wokół zamkniętych powiek, po policzkach, po pulsującej gorącym tętnem szyi. Zamknął ją w ramionach i ściskał mocno, do bólu niemal, jakby chciał, by pozostali tak już na zawsze.
Jenny poddała się płonącemu w niej, gwałtownemu, niszczącemu wszelki opór płomieniowi. I ona szukała ustami jego ust, i ona z całych sił tuliła go do siebie. Wiedziała, czego pragnął, wiedziała dobrze. Było to i jej pragnienie. Lecz kiedy to sobie uprzytomniła, poczuła w sercu nagły niepokój:
„Ach, co mam robić, co robić? Trzeba zdecydować, teraz, natychmiast!"
Jon wyczuł jej niepewność. Wiedział, że Jenny toczy ze sobą walkę. Pocałował ją, tym razem delikatnie, czule i spokojnie, lecz nie rozluźnił żelaznego uścisku ramion, potwierdzając swą nieugiętą wolę. Poczuł, jak pod wpływem tego pocałunku ciało dziewczyny mięknie i poddaje się. Stał się śmielszy, całował głębiej i odważniej. Oderwał się od niej gwałtownie i spojrzał jej w oczy.
- Jenny - powiedział z powagą - wiedz, że nie chciałem, by to się stało. Ale, na Boga, pragnę cię. Pragnę cię i potrzebuję. Kochanie, moje kochanie. Bądź dla mnie słodka, proszę - znów się do niej przytulił.
Nie wahała się już dłużej. W jednej chwili pragnienie, miłość i czułość przepełniły jej serce. Przylgnęła do niego chciwie - spragniona, łaknąca. Wzięła go za rękę i poprowadziła na plażę. Zarzuciła sobie ręcznik na ramiona, drugim owinęła jego biodra.
- Pójdziemy do twojego domu - szepnęła. Trzymając się za ręce, poszli przez wzgórze. Wkrótce byli na miejscu. Po omacku przeszli przez pogrążony w ciemnościach duży pokój. Światło księżyca, z trudem przebijające się przez witraż w oknie, rzucało barwne plamy na ich ukryte w mroku ciała. Przeszli do sypialni.
Jon ściągnął z ramion Jenny ręcznik, którym była okryta jak chustą. Ona sięgnęła do jego bioder i drugi ręcznik spadł do jej stóp. Ich nagie, chłodne ciała zetknęły się. Trwali tak chwilę w bezruchu, smakując wzajem swe drżenie i bliskość. Westchnęli równocześnie. Och, jakże słodka była to chwila! Jenny ocknęła się pierwsza. Znów wzięła go za rękę i powiodła do łóżka.
- Chodź, połóż się, Jonny - szeptała. - Chodź. Przytul się.
Jon sięgnął do jej włosów i zsunął z nich opaskę. Mokre loki rozsypały się mu na dłonie. Zebrał je, obfite i pachnące. Wtulił w nie twarz. Przygarnął ją do siebie, oddychał jej ciepłem, miękkością, jej zachwycającą, kobiecą wonią.
- Kochaj mnie, Jenny. Kochaj mnie.
Ostrożnie oswobodziła się. Jon opadł na poduszkę, leżał prawie na wznak. Jenny pochyliła się nad nim. Powiodła dłonią po jego czole, szerokiej piersi, szczupłych biodrach. Oddychał płytko. Przygryzł wargę i kręcił głową, ale leżał posłusznie, niemal bez ruchu, tak jak chciała. Tym swobodniej mogła go pieścić.
Jej ręce i wargi nie mogły się nacieszyć jego wspaniałym, jędrnym ciałem. Zmusiła go, by się położył na brzuchu. Oddychał już wolniej i głębiej. Za to ona przeżywała dotyk jego skóry coraz intensywniej. Palce, którymi odgadywała kształty mężczyzny, stały się gorące i wilgotne. Czuła, jak jej piersi ciążą wzbierającym w nich pożądaniem. Kołysały się ciężko, gdy była nad nim pochylona, pozwalała im ocierać się o gładką skórę jego rzeźbionych pleców, pozwalała im spocząć w wąskim, długim zagłębieniu jego kręgosłupa. Usiadła okrakiem na jego udach, a potem położyła się na nim. Okryła go sobą jak ciepłą, drogocenną materią.
Całe ciało Jona przebiegło drżenie. Westchnął głęboko i spróbował poruszyć lędźwiami tak, by wsunąć pośladki pod jej biodra. Jednak w tej pozycji trudno mu było cokolwiek zrobić. Jenny unieruchomiła go i teraz, kiedy był taki bezwolny i zmuszony do bierności, zahuśtała się na nim, trąc o jego uda. Ścisnęła go kolanami, podciągnęła się trochę wyżej, na miękkie poduszki pośladków. Najpierw wolno, potem coraz szybciej - ze stępa przeszła w galop.
Jon sięgnął rękami do tyłu i objął ją za szyję. Było mu bardzo niewygodnie. Och, jakżeż się z nim drażniła.
- Chcę się odwrócić, Jenny, chcę się odwrócić - jęczał nieprzytomnie w poduszkę. Uniosła się na łokciach.
- Odwróć się, Jonny. Chodź do mnie - wydyszała mu we włosy.
Sprężył się jak kot i w jednej chwili, zwinnie, chyżo, odwrócił się pod nią. Wygiął się, aby ją objąć, ale nie pozwoliła na to. Powstrzymała go gestem dłoni:
- Nie, Jonny, leż spokojnie - głos miała głęboki, gardłowy. - Pozwól mi. Chcę tego. Posłuchał i opadł na posłanie.
Jenny zaczęła, powoli i z rozmysłem. Była dokładna i sumienna, nie chciała pominąć niczego. Całowała jego szyję, głaskała szeroką pierś. Ogrzewała ją swym gorącym oddechem; znalazła drobne, męskie sutki i drażniła je słodko językiem i wargami. Wyprostowała się na nim, ułożyła mu ręce wzdłuż boków. Wodziła palcami po żebrach, potem biodrach, udach i kolanach. Ocierała się zmysłowo, jej dłonie wróciły do jego ud, lecz po wewnętrznej już stronie. Odczekała chwilę, a potem sięgnęła śmiało ręką. Objęła go ciasno, całą dłonią, ściskała i zwalniała uścisk. Jon jęczał głośno, gardłowo, ale ona niczego nie słyszała. Jej własne pożądanie wołało jeszcze głośniej. Była całkowicie pochłonięta tym, co robiła. Pomyślała ze zdziwieniem, że choć kochając się ze swoim mężem nigdy nie była stroną aktywną, to jednak teraz wiedziała doskonale, co należy robić. O tak, doskonale.
Znów przywarła do niego całym ciałem. Męskie owłosienie łaskotało czubki jej piersi - to było cudowne! Sutki stwardniały i wezbrały jak wiosenne pąki, pociemniały, stały się nadwrażliwe. Znieruchomiała na chwilę; leżała, przytulona do niego policzkiem. Serce Jona waliło niskim dźwiękiem potężnego dzwonu. Sięgnęła rękami w tył i odnalazła jego dłonie. Rozwarła je i zacisnęła palce mocno, kurczowo. Ostrożnie, lecz nieustępliwie, napierała na jego biodra, przesunęła się w dół.
Czuła, że jest już gotowa. Podniosła ręce do jego mokrych, rozsypanych na poduszce włosów. Zrozumiał. Objął ją, poszukał jej ust. Całował ją gorączkowo, niecierpliwie, zachłannie. Pochłaniał ją ustami, brał ją całą, głęboko. Pił z jej warg zaczarowany miód rozkoszy. Jego pocałunki były tak gwałtowne, tak nieopanowane, że myślała, iż ustami pragnie wyczerpać źródło jej namiętności. Stała się równie gwałtowna, równie płomienna jak on. Nie mogła już dłużej czekać. Ścisnęła go udami, dając mu znak - a potem pchnęła biodrami.
Kobieta i mężczyzna, to, co miękkie i to, co twarde. A także: ta, która daje - i ten, który daje. Nie było między nimi przeciwieństw. Ich serca biły wspólnym rytmem. Ich wola była wspólną wolą. Pasja i gorączka miłości płonęła w nich tym samym płomieniem.
Na chwilę, długą i słodką jak wieczność, Jenny znieruchomiała. Patrzyła w oczy Jona, na wpół przymknięte, zamglone, świadome tego, co się z nimi działo. Nie mogła jednak zbyt długo patrzeć spokojnie. Pożądanie zaćmiło jej rozum, wielkie, mocarne skrzydła z szumem unosiły ją w górę. Wyprostowała się i, siedząc na jego biodrach, poruszyła się raz i drugi, aż wkrótce odnalazła właściwy rytm. Rozpalała się dziko, coraz śmielej i śmielej, zamknęła oczy i, jęcząc, kręciła głową, włosy opadały jej to na plecy, to na podnoszące się i opadające piersi. Zatraciła się kompletnie w tym, płynącym z głębi jej ciała, rytmie. Wczepiając konwulsyjnie palce w ciało Jona, wijąc się i przeginając, napięta do ostatnich granic, czuła zbliżający się moment...
Nagle wszystko zawirowało! Oszołomiona Jenny otworzyła oczy. Ujrzała nad sobą ciemną sylwetkę Jona. Pochylał się nad nią i żarłocznie, z pasją wpijał się w jej usta.
- Jenny, nie mogę już dłużej. Muszę skończyć, muszę! Inaczej chyba oszaleję!
Wchodził w nią głęboko, rozpierał ją, aż nie mogła złapać tchu, aż krzyczała z rozkoszy, a on dusił ją, parł w nią z całych sił, niepowstrzymany, dominujący nad nią bez reszty, jakby opętany przez demona. Uczepiła się go, orząc mu paznokciami plecy, uniosła nogi wysoko, oplotła jego biodra i pochłaniała go całego, kołysząc w rytm biodrami.
I nagle poraziło ich spełnienie, ogłuszyło potężnym grzmotem niebieskich trąb, oślepiło blaskiem chwil ostatecznych. I leżeli obok siebie, przeżywając ten ziemski cud, bojąc się poruszyć, bojąc się nawet oddychać. Wreszcie Jon przyciągnął Jenny do siebie i wtulił głęboko w swe ramiona. Uspokajało ją harmonijne bicie jego serca.
Nieprzytomny jeszcze, odgarniając z oczu mokre włosy, Jon szeptał:
- Och, jak słodko, jak słodko... Moja słodka Jenny...
Po policzkach spłynęły mu dwie wielkie łzy. Jenny domyśliła się, że płakał z radości i szczęścia. Sama też czuła się szczęśliwa - i ogromnie, ogromnie wyczerpana.
Scałowała jego łzy, ale tak delikatnie, że nawet nie zauważył, iż jego policzki są mokre. Przytulił ją i szepnął:
- Jenny, moja Jenny. Przynosisz mi życie. Przy tobie zapominam o moich problemach. Przy tobie wszystkie zmory idą precz. Jesteś taka dobra... Moja słodka Jen...
Zasnął. Nasunęła na niego kołdrę i, najostrożniej jak tylko mogła, spróbowała uwolnić się z jego ramion. Nie puszczał jej.
- Nie odchodź, Jenny. Zostań ze mną - wymruczał przez sen. - Zostań ze mną przez całą noc... Pomyślała, że nie mógłby bez niej spać. Ułożyła się przy nim i, kołysana jego spokojnym oddechem,
wkrótce także usnęła. Budziła się jednak w nocy kilkakrotnie pod wpływem natrętnych, niepokojących myśli.
Rozdział 6
O świcie Jenny uwolniła się z objęć Jona i wyśliznęła się spod kołdry. Stała chwilę przy łóżku, spoglądając na jego gładką, spokojną twarz. Wyglądał tak młodo! Miał wprawdzie lekko podkrążone oczy, ale wiedziała, że to minie po kilku godzinach snu. Gdy wstanie, będzie się czuł zupełnie innym człowiekiem. A ona? Co czuła po tej nocy szaleństwa i ukojenia? Hmm, musiała przyznać w duchu, że jednak nie wszystko było w porządku. Znów odezwały się w niej głosy pełne wątpliwości i wahania.
Pożyczyła sobie jedną z koszul Jona, leżących na oparciu krzesła. Zapięła się szybko pod samą szyję i zawinęła długachne rękawy. Poczuła się jak krasnal w o wiele za dużym kubraku. Podniosła z ziemi ciągle mokre ręczniki i raz jeszcze spojrzała na śpiącego Jona. Jego pierś unosiła się miarowo, spokojnie. Poruszył się, przewrócił na bok. Na twarz Jenny pojawił się uśmiech. Ostrożnie włożyła mu pomiędzy ramiona swoją poduszkę. Chwycił ją odruchowo i przyciągnął do siebie, uśmiechając się przez sen. Jenny pomyślała, że tym razem śni mu się coś miłego. Na palcach przeszła do sąsiedniego pokoju. Nie zamknęła drzwi, lekko je tylko przymknęła, by nie narobić hałasu.
Zamyśliła się. Czy na pewno zrobiła dobrze? Serce mówiło, że tak. Nadszedł jej czas. Ale czy nadszedł czas dla Jona? Czy to dobrze, że się z nim kochała? Pomagała mu, czy jeszcze bardziej go raniła? Na te pytania nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Potrzebowała czasu do namysłu.
Poszła do kuchni. Znalazła w szufladzie ołówek i kartkę papieru. Usiadła i zamyśliła się. Musiała dobrze się zastanowić, co napisać.
„Dzień dobry, Jonny - zaczęła. - Właściwie, sądząc z tego, jak twardo spałeś kiedy wychodziłam, może nie przeczytasz tego aż do wieczora. Mam nadzieję, że dobrze ci się spało. Byłeś bardzo zmęczony."
Znów się zawahała, w zamyśleniu przygryzła ołówek. Miała mu wiele do powiedzenia, ale trzeba było zrobić to tak, żeby sobie przypadkiem nie pomyślał, że się w nim zakochała. Albo jeszcze gorzej: łatwo mógł przecież pomylić to, co teraz czuł - ulgę, wdzięczność - z miłością do niej...
„Ta noc była piękna, Jon, ale niewiele miała wspólnego z rzeczywistością - pisała dalej. - Tonąłeś. Zrozumiałe więc, że wyciągnąłeś do mnie rękę. A ja po prostu chciałam podać ci swoją. Ta noc była lekarstwem i dla ciebie, i dla mnie. Niczego nie żałuję, ale i do niczego nie chcę wracać. Tego lata potrzebna ci raczej przyjaźń niż przelotna miłostka. Której zresztą nie zniosłabym. Ani teraz, ani nigdy.
Nie będzie mnie przez trzy dni. - Zawahała się. A jeśli źle to zrozumie? Zaraz, trzeba mu jasno powiedzieć, że nie myśli o ucieczce. - Jadę na wystawę rzemiosła artystycznego, w której biorę udział. Razem ze mną jedzie Sara. Wrócę w poniedziałek po południu, - A teraz trzeba powiedzieć, że nie żywi żadnej, broń Boże, urazy. - A więc do zobaczenia. Życzę owocnych badań, ale nie zapomnij o rozrywce. Jenny."
Nie pisała, gdzie się zatrzyma. Nie chciała go widzieć, musi wpierw to wszystko sobie poukładać. A i jemu przyda się odrobina namysłu. Schowała ołówek do szuflady, a kartkę zostawiła na kuchennym stole.
Zajrzała do sypialni i popatrzyła na Jona jeszcze jeden, ostatni już raz. Potem cicho wykradła się z domu. Na dworze odetchnęła głęboko. Poszła plażą, na skróty. Po drodze pozbierała swoje porozrzucane rzeczy. W pewnej chwili pomyślała, że Jon zaraz się obudzi i zacznie ją gonić. Ruszyła biegiem. Dysząc ciężko, wpadła do domu, wrzuciła ciuchy i ręczniki do kosza w łazience i zaczęła przygotowywać się do wyjazdu. Nie pozwoliła sobie ani na chwilę refleksji. Nie, nie teraz.
Po krótkiej przejażdżce drogą zajechała przed wiejski domek Sary. Z dziarską miną, nic nie dając poznać po sobie, wyskoczyła z wozu, by pomóc przyjaciółce w pakowaniu.
- Jaki piękny dzień, Jenny - szczebiotała Sara. - Na pewno będzie mnóstwo ludzi.
- Chyba tak. Ale najważniejsze, że będzie okazja do spotkań z wieloma artystami. Jest tyle rzeczy, których można się nauczyć!
- O, żeby tak udało się sprzedać wszystko, co mam... A i kilka nowych zamówień nie ugryzłoby mnie w rękę.
- Zawsze przecież masz swego niezrównanego profesora Custera Trzeciego. No, jedźmy już, staruszko. Czas na nas.
- To tylko trochę ponad sto mil, Jen. Spokojnie, zdążymy. Jest dopiero ósma. - Sara sięgnęła do dużej torby, którą trzymała w nogach. Wyjęła dwa wielkie, błyszczące, rumiane jabłka i jedno podała Jenny. - Proszę, to śniadanie. Na pewno nie wzięłaś dziś nic na ząb. Muszę cię wzmocnić przed podróżą.
Jenny wbiła zęby w soczyste jabłko i, prowadząc jedną ręką, skręciła na autostradę. Sok pociekł z kącika ust; otarła go wierzchem dłoni. Lekko zaszczypała podrażniona skóra. To przypomniało Jenny dzikie ekscesy, które wyczyniała jeszcze kilka godzin temu. Wspominała namiętne, gorące pocałunki Jona i nagle poczuła na wargach mrowienie, które rozchodziło się stopniowo po całym ciele rozkosznym dreszczem. Wyprostowała się na swym fotelu, wbiła nogę w pedał gazu i zamrugała szybko oczami, aby otrząsnąć się z tych lubieżnych wspomnień
„Dość. Teraz trzeba skupić się na jeździe" - mówiła sobie.
Sara trajkotała jak najęta, co odprężało Jenny i pozwalało jej nie myśleć o Jonie.
- Może uda się nam urwać choć na kilka godzin i pójść do Paul Bunyan Museum. Boże, tam dopiero jest co oglądać! Wielkie posągi Paula i Niebieskiego Cielca. Kate mówiła mi, że...
Do Bemidji jechały niecałe dwie godziny. Parking przed budynkiem wystawowym był już zapełniony samochodami i ciężarówkami wystawców. Wszędzie słychać było wesołe okrzyki i pozdrowienia. Jenny i Sara rozładowały samochód, przygotowały swoje stoisko, po czym udały się do motelu.
Pokój był czysty i schludny. Jenny zauważyła stojący przy łóżku telefon. Pomyślała z rozbawieniem, że zadzwoni w niedzielę wieczorem do Jona... Ot tak, żeby się dowiedzieć, czy wszystko u niego w porządku. Czy mógł spać w nocy...
„Nie. Tak łatwo nie będzie" - uświadomiła sobie naraz. Bo i cóż, może miała zadzwonić i powiedzieć: „Cześć. Jak ci ze mną było, misiu?"
I nagle rozpłakała się. Drogo ją kosztuje ta „pomoc". A przecież wcale nie musi tak być - mówiła sobie, wycierając pospiesznie nos i mokre od łez oczy. Dobrze, że Sara była akurat w łazience. O nie, to wcale nie było tylko małe, szybkie łóżeczko. Przelotna słabość. Jon pragnął jej i potrzebował, a i ona - o Boże! - też go pragnęła i potrzebowała. Ta noc była piękna, była wspaniała!
Drzwi od łazienki trzasnęły i Jenny zmusiła się do uśmiechu. Odłożyła swe ponure myśli na bok. Nie można sobie teraz łamać głowy, tu jest praca, którą trzeba wykonać. Lecz w głębi ducha czuła się jak tchórz.
Gdy Jon się obudził, była już druga. Otworzył oczy i rozpromienił się w szerokim uśmiechu. Zrzucił z siebie kołdrę i wyskoczył z łóżka, raźny jak młody bóg. Przeciągnął się. Spostrzegł, że jest nagi - i przypomniał sobie wszystko. Na ustach pojawił się mu figlarny uśmieszek. A może by tak podkraść się do Jenny, która czekała tam, w dużym pokoju? Zrezygnował z tego jednak. Z wieszaka na drzwiach łazienki zdjął szlafrok i włożył go. Pchnął mocno drzwi do pokoju i zawołał:
- Jenny, ptaszku, gdzie jesteś? Kochanie!
Ale odpowiedziało mu tylko echo. Jenny nie było. Na kuchennym stole zobaczył kartkę. Przeczytał ją, a potem przeczytał raz jeszcze, bo nie wszystko do niego docierało. Skrzywił się. Zrobił sobie kawę. Z filiżanką w jednej, a z kartką w drugiej ręce poszedł myśleć na kanapę.
Zaraz, zaraz, co tak naprawdę jest tu napisane? Próbował czytać między wierszami.
- „Ta noc była piękna, Jon, ale niewiele miała wspólnego z rzeczywistością" - przeczytał na głos. - Hmm. A więc ona chyba chce, żebym się wycofał. „Była lekarstwem i dla ciebie, i dla mnie". O tak, Jenny, to było świetne lekarstwo. - Z tego, co pisała - pomyślał - wynika, że także i dla niej.
„Do niczego nie chcę wracać". Zmrużył oczy. No, jeszcze zobaczymy - przemknęło mu przez głowę. Ale kiedy dotarł do niego powód takiej decyzji („nie zniosłabym ani teraz, ani nigdy"), zrozumiał, co naprawdę czuła. Jenny po prostu bała się zaplątać w jakąś poważną historię!
Jon przełożył to na własny język. Rozczarowanie, jakie przeżyła pod koniec swojego małżeństwa, było dla niej ogromnym ciosem. Postanowiła za wszelką cenę nigdy do czegoś podobnego nie dopuścić. Zdrada męża sprawiła, że straciła zaufanie - nie tyle do niego, co do mężczyzn w ogóle. A prawdopodobnie i do miłości jako takiej.
Długą chwilę zastanawiał się nad konkluzją, do jakiej doszedł. I nagle przyszło mu na myśl, że może nigdzie nie wyjechała!
Ubrał się błyskawicznie i co sił popędził ścieżką nad jeziorem. Zobaczył, że nie ma jej samochodu, Przystanął na chwilę, po czym przebiegł przez groblę i wbiegł na wzgórze. - Jenny, Jenny! Jesteś jeszcze? Jenny!
Cisza. Tak, już jej nie ma.
Zrezygnowany i zmęczony, wszedł po schodkach na trawiasty dach jej domu i klapnął na trawę. Leżąc na plecach, starał się oddychać głęboko i równo. Patrzył na płynące w górze obłoki.
Wreszcie podniósł się i powlókł do siebie. Wypił kilka kaw i znów zasiadł do studiów nad kartką. „Trzy dni" - pisała Jenny. To będą najdłuższe dni jego życia.
Dzień wypełnił różnymi, bardzo błahymi czynnościami. Późnym wieczorem położył się do łóżka, ale nie mógł zasnąć.
- Cholera jasna! - zawył, bo wiedział, jak się to skończy. Wstał i ubrał się. Spędził noc czytając i grzebiąc w swoich papierach. Oczy piekły z niewyspania, a litery rozłaziły się i tańczyły mu przed nosem. Wreszcie o świcie zwalił się ciężko na stół, podkładając ramiona pod głowę.
Zbudził się po czterech godzinach płytkiego snu. Roztarł obolałe czoło, zaczął trzeć oczy. Niespodziewanie uśmiechnął się.
- A niech to - powiedział na głos. - Ależ ja ją kocham!
Podniósł się z krzesła; aż jęknął z bólu, taki był zesztywniały. Nic jednak nie mogło zamącić radości z tego odkrycia.
- Kocham Jenny! - wrzasnął jak wariat przez okno w kuchni, płosząc taplające się przy brzegu gęsi. - Tak jest, właśnie tak, kocham Jenny! - krzyknął jeszcze głośniej.
Naraz zamilkł.
- No i co z tego, mądralo? - zapytał sam siebie.
Ano nic. Jeśli chciał ją zdobyć, musiał się wziąć do roboty. I uzbroić się w cierpliwość. I mieć nadzieję.
W Bemidji przez cały weekend lało jak z cebra, ale nie zaszkodziło to wystawie. Wręcz przeciwnie. Przy takiej pogodzie nie sposób było iść na plażę czy na ryby, więc niemal wszyscy turyści walili drzwiami i oknami do budynku wystawowego, spragnieni choć odrobiny czegoś, co rozproszyłoby nudę. Tłoczyli się, wrzeszczeli, a co najważniejsze - kupowali jak w transie.
W niedzielę wieczorem wszyscy wystawiający byli zdania, że zrobili świetny interes. Jenny i Sara sprzedały absolutnie wszystko. Obie kilkakrotnie dzieliły się swoimi tajemnicami. Sara pokazywała, jak mieszać farby i nakładać na obraz laserunek, by uzyskać wyrazistość przedmiotów i głębię perspektywy. Jenny tłumaczyła, jak posługiwać się różnymi rodzajami dłut, demonstrując to na oheblowanej sosnowej desce.
Choć padały z nóg, były radośnie podniecone. Zafundowały sobie wystawną kolację w restauracji, w której co dzień zbierała się cała grupa przyjaciół i znajomych. Bite dwie godziny spędziły w wesołym towarzystwie.
Rankiem zjadły śniadanie i, pożegnawszy się z przyjaciółmi, ruszyły w drogę powrotną. Ujechały już kawał drogi, gdy Sara, patrząc prosto przed siebie, odezwała się:
- No dobrze, Jenny. Co cię gryzie?
Jenny odparła, że nic, że wszystko jest w porządku, na co Sara powiedziała, że słyszała jej gadanie przez sen ostatniej nocy. I wie, iż Jenny nie spała najlepiej także przez dwie poprzednie. Trudno się było dłużej wykręcać. Jenny zjechała na pobocze. Ponuro wbijając wzrok w deskę rozdzielczą, wymruczała:
- Boże. Nie z jednym, ale z dwoma psychologami muszę wytrzymywać!
- Ze mną nie musisz. A z Jonem? Jenny opadła na oparcie fotela.
- On po prostu nie wie, co się dookoła niego dzieje. Jest tak roztrzęsiony jak ja dwa lata temu. Wiem co mówię. On musi wziąć się w garść, odżyć, a nie zawracać sobie głowę wakacyjnym romansem.
Sara uniosła brwi, zdziwiona. Przez chwilę nic nie mówiła, wreszcie odezwała się: - A ty, Jenny? Czego tobie trzeba?
- Tego, co miałam. Spokoju. Niczego, niczego więcej. - Jenny mocno przygryzła wargę, by się nie rozpłakać.
- Czy coś się stanie, jeśli nie będziesz miała tego swojego spokoju?
Jenny spojrzała na Sarę; od razu zrozumiała, że jej mądra przyjaciółka wie wszystko. Nie mogła już powstrzymać łez.
- Och, boję się, boję się, że on się zakocha. Jest na najlepszej drodze do pomylenia przyjaźni z miłością. Boję się, że to go zrani. A nie chcę tego - łkała.
Sara przytuliła ją do siebie.
- Ale boisz się też, że i ciebie znów mogłoby zaboleć, prawda?
Jenny wybuchnęła spazmatycznym szlochem, płakała, żaliła się, żałowała, litowała.
- Och, Saro, gdybym miała przejść jeszcze raz przez takie piekło jak wtedy, ze zdradą Richarda... Nie, nie zniosłabym tego. A Jon, gdy tylko wydobrzeje i okrzepnie, zaraz mnie rzuci, wiem to. Wróci do swojej prawdziwej miłości, do instytutu. Och, nie chcę opuszczać mojej wyspy!
- Kochanie, nie możesz chować się przez całe życie - Sara tłumaczyła jej jak matka. - Nie można uciekać przed miłością.
- Miłością?
Starsza pani uśmiechnęła się łagodnie.
- Przecież on nie jest ci obojętny.
Jenny kiwnęła głową. Cóż mogła na to poradzić?
- Nie, nie jest.
Sara pogrzebała w swych przepastnych kieszeniach i wyciągnęła paczkę jednorazowych chusteczek. Podała ją Jenny.
- Kochanie, zastanów się chwilę. Przecież poznanie jego prawdziwych uczuć nie będzie cię kosztować znowu aż tak wiele. Może on nie myśli o niczym więcej niż o przyjaźni? Zostań wiec jego przyjacielem. Poznaj go lepiej, Jenny. Nigdy nic nie wiadomo, może jest jeszcze jakieś trzecie wyjście? Ale może to on właśnie jest facetem dla ciebie, kochanie. Nie wolno ci odrzucać tej szansy. Ty możesz być szczęśliwa, wiem to z całą pewnością. I mówię: czas już!
Jenny otarła łzy, uśmiechnęła się blado i pocałowała Sarę w policzek.
- Jesteś dla mnie taka dobra. I bardzo mądra. Sara roześmiała się na całe gardło.
- A jakże. Chcesz wiedzieć, dlaczego? Powiem ci. Po pierwsze, mam na głowie mojego niepoczytalnego synalka, od dobrych już dwudziestu lat. Po drugie, mam małą przyjaciółkę, też pomyloną, która chowa się przed całym światem na swojej wyspie. A po trzecie, muszę stawiać czoła staremu chytrusowi, niejakiemu Whitney Angus Custerowi...
- Trzeciemu! - dokończyły razem. A potem Jenny wyprowadziła wóz na drogę i pojechały dalej.
Rozdział 7
Późnym poniedziałkowym rankiem Jon wyniósł na plażę sztalugi i wszystkie przybory do malowania. Szło mu z początku trochę opornie, ale rozkręcił się i nagle zdał sobie sprawę, że te pierwsze kroki w malarstwie sprawiają mu przyjemność. Wtem usłyszał warkot samochodu - znak, że wróciła Jenny. Drgnął, ale opanował się. Nie odszedł od sztalug. Łowił uchem wszelkie odgłosy. Wysiadła z samochodu - trzaśnięcie drzwi. Idzie przez groblę. Wyobrażał sobie, jak wchodzi do domu. Spostrzega kartkę, którą jej zostawił, czyta ją. Biegnie ścieżką, odnajduje go, rzuca się mu w ramiona...
„Idiota!" - pomyślał. Przecież ona zacznie obracać list na wszystkie strony, tak jak i on to robił. Będzie próbowała wyczytać z niego więcej niż jest napisane. Pewnie właśnie marszczy brwi, zastanawia się, zgaduje, podchodzi do okna, namyśla się... „Proszę, Jenny - szeptał bezgłośnie - zrozum mnie dobrze".
I rzeczywiście, przypuszczenia Jona co do myśli i uczynków dziewczyny były słuszne. Jenny raz i drugi przeczytała kartkę, przybitą wraz z białą wodną lilią do drzwi jej domu:
„Jenny. Muszę ci powiedzieć, że było mi bardzo przykro, kiedy zobaczyłem, że cię nie ma. Uważam, że to wspaniałe, iż mogliśmy być wtedy razem. Żałuję tylko, że mogłem ci dać tak mało. Twoje „lekarstwo" było cudowne. Jesteś aniołem miłosierdzia, jesteś moją słodką Jenny.
Zgadzam się z tobą w zupełności: żadne z nas nie potrzebuje wakacyjnej, przelotnej miłostki. Mogłaby zniszczyć to, co między nami najcenniejsze: przyjaźń. Przyjaźń, którą cenię sobie bardzo wysoko. Rozumiem cię doskonale. To, co się stało z nami, nie było rzeczywiste." Co on tu wykreślił? Z trudem odczytała: „Nie, kochana. To było po prostu niebiańskie".
„Będę na plaży, popróbuję malarstwa. Proszę cię, przyjdź. Zawsze miło z kimś pogadać. Jon."
Zerwała kartkę i przycisnęła do piersi. Westchnęła z ulgą.
- Och, wszystko będzie dobrze. On chce przyjaźni!
Czas oczekiwania na Jenny wydawał się Jonowi wiecznością. Nieustannie zezował na jezioro i wyspę. Jego cierpliwość została w końcu nagrodzona: zobaczył ją. Wskoczyła żwawo do łódki. Wyglądała na zadowoloną. Będzie dobrze? Przesunął się trochę w bok, poruszając dla niepoznaki pędzlem, ale wciąż obserwował ją spod oka. Trzymała wiosło i, osłaniając ręką oczy, rozglądała się po brzegu Westonów. Nie mógł się dłużej gapić, wrócił do malowania. Próbował nie myśleć o tym, jaka jest piękna, kiedy wiatr rozwiewa jej włosy, a piersi kołyszą się pod koszulą w rytm wiosłowania.
Machał pędzlem tak zamaszyście, jakby chciał wytrzeć go o płótno do czysta. Jenny była tuż, tuż, słyszał, jak jej łódka wryła się w piach, jak z leżącego na jej kolanach wiosła cieknie strużka wody.
- Pan van Gogh, jeśli się nie mylę?
Jon odwrócił się z uśmiechem, ale duszę miał na ramieniu.
- To nie ja. Jak pani widzi, mam ucho na miejscu. - Spostrzegł, że i ona się śmieje. Raptem przestał się bać.
- Cześć, Jenny. Witaj w domu.
Och, jak proste były te słowa i jak miło zabrzmiały! Zamrugała szybko oczami. Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć.
- Dzięki. Cieszę się, że już jestem. Te trzy dni strasznie mi się wlokły. „Jezu, gdybyś wiedziała, jak mnie!" - pomyślał, głośno zaś zapytał:
- A co? Nudziłaś się?
- Nie, skąd... Po prostu... czas się dłużył - wzruszyła ramionami. Jak miała mu powiedzieć, że z niepokoju niemal odchodziła od zmysłów? Wysiadła z czółna i wyciągnęła je na brzeg. Zerknęła na niego i zauważyła, że ciągle się jej przygląda. Podeszła do płótna.
- O Boże! Zupełnie jak dziadek Moses!
- Żadne „zupełnie". Nie jestem jeszcze taki stary - bronił się.
- Hm, cóż, może w takim razie „sztuka dziecka"?
- Nie, nie, to też nie pasuje. - Cofnął się o krok i przyjrzał się swemu dziełu, przechylając na bok głowę. - Co powiesz na „pierwotną, nieokiełznaną męskość?"
- Mm, skromnie! - przesunęła wzrokiem po całym jego ciele. - Ale i dość brudno.
- Co? Ja brudny? Nic podobnego. Jestem schludny, mówiłem ci już. Nie znoszę brudu. Obejrzała go od stóp do głów, kiwnęła znacząco głową. Jon spojrzał po sobie. Całe spodnie od kolan
w górę aż lepiły się od farby.
- Boże, a to skąd? - wykrzyknął.
Ale Jenny patrzyła już gdzie indziej. Zaintrygowała ją indiańska czerwień, kupka tempery, którą miał na palecie. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł... Wahała się, ale tylko przez chwilę; zaraz też umoczyła w farbie palec i uniosła go do zdumionej twarzy Jona.
- Stój, nie ruszaj się! - nakazała. - Trzy paski z każdej strony. Jesteś na wojennej ścieżce. Cofnęła się nieco i napawała się swoim dziełem. Jon stał bez ruchu, jak pal wbity w ziemię.
- Wielki Wódz Pomalowana Twarz. - Wytarła palec w szmatę, z trudem powstrzymując śmiech. Rzucił jej gniewne spojrzenie.
- Wielki Wódz mieć tempera - ment! - nastroszył się groźnie. Oboje wybuchnęli śmiechem. Jenny wzięła się pod boki.
- Może pobawimy się w kowbojów i Indian?
Jon podniósł pędzel, ale nie zdążył go już użyć. Jenny zdążyła mu uciec, więc zaczął ją gonić. Krztusząc się ze śmiechu, wołała coś o strachu i litości, ale biegła po plaży tak szybko, że trudno mu było odegrać swą rolę jak należy. Groził jej oskalpowaniem, przywiązaniem do pala i strasznymi mękami, jeśli się nie zatrzyma. Wymachiwał umazanym w farbie pędzlem niby toporem wojennym. Chciała dostać się do łódki, więc zawróciła, robiąc niezręczny unik. Przeciął jej drogę i, zanim dobiegła do wody, dopadł ją długim susem i obalił na ziemię. Wrzeszczała i wyrywała się, ale szybko ją okiełznał, przygniatając całym ciałem i obejmując ciasno nogami.
- Ty nie krzyczeć. Canoe dla Indianin. Squaw jeździć po wodzie na mustang. Jeśli nie przestaniesz wierzgać, dziewczyno, to zaraz zapomnę, że się bawimy. - Było w tym więcej prawdy, niż mogła przypuszczać.
Uspokoiła się natychmiast.
- Co się stało? - spytała dysząc ciężko. Głos drgnął jej niespokojnie, nie bardzo wiedziała, czy Jon mówi poważnie, czy tylko udaje?
Nachylił się i ostrożnie, czule pocałował ją. Wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. Zapomniała o wszystkich swoich postanowieniach. Oddała pocałunek, jeszcze śmielej niż on. Ale Jon uciekł z ustami. Uniósł się i usiadł na niej okrakiem. Poczuła żal, że tak ją opuścił. Powiedział:
- Witaj w domu, bracie. Cieszę się, że znów tu jesteś. Tęskniłem za tobą.
- I ja za tobą tęskniłam, Jonny.
Patrzyli sobie prosto w oczy. Pocałuje ją jeszcze? Pragnęła tego całym sercem, odruchowo zwilżyła wargi językiem. Ale Jon myślał o czym innym. Podniósł zapiaszczoną paletę, na której zostały już tylko nędzne resztki farb. Roześmiał się serdecznie i umoczył pędzel w żółci.
- Nie, tego nie mogę przepuścić. Nie wiadomo, czy będę miał jeszcze taką okazję - zmrużył chytrze oczy i oblizał się jak głodny tygrys.
Błagała go i piszczała, biła go po udach, rzucała dziko biodrami, próbując go z siebie strącić. Bezskutecznie.
- Uważaj, bo będą cię nazywali Różą! - groził, uśmiechając się złośliwie. Umoczył teraz pędzel w czerwieni. Jenny z przerażeniem w oczach znieruchomiała, a on nachylił się i połaskotał ją pod nosem. Przygryzł język i, przyjmując pozę zmanierowanego artysty, namalował jej wielkie, sumiaste wąsiska. Pracował w skupieniu. Potem wyprostował się i ocenił swe dzieło:
- Piękne!
- Jeśli wolno powiedzieć słowo. Czy nie lepiej wyglądałyby na tobie?
- Cóż, chyba tak - pochylił się i pocałował ją mocno, namiętnie, skłaniając głowę to na jedną, to na drugą stronę. Kiedy skończył, na jego policzkach widniała dokładna replika namalowanych wąsów. Uśmiechał się, zadowolony z siebie.
- A teraz, ślicznotko - powiedział tonem łajdaka z melodramatów - zabawię się z tobą po swojemu. Oskubię ci kark, obgryzę uszy, wyssam z ciebie krew. To dopiero będzie zabawa!
Śmiała się, bezsilna w tej pozycji.
- Puść mnie, Jonny. Proszę - błagała. Potrząsnął głową.
- Nic z tego. Całe życie marzyłem o malowaniu na żywym materiale. Cóż, padło na ciebie. Przyjmij to z godnością i spokojem - wyciągnął jej koszulę ze spodenek .
- Nie! Nie, Jonny! - aż zesztywniała pod nim. Znów zaczęła się wyrywać i rzucać wściekle biodrami.
- Spokojnie. Ograniczę się do twego apetycznego brzuszka.
Trudno, nie miała wyboru. Uspokoiła się. Jon zaczął malować. Pędzel łaskotał ją niemiłosiernie.
Podniosła głowę, żeby zobaczyć, co znów stworzył. Uśmiechnęła się. Na brzuchu zakwitła stokrotka; każdy płatek był innego koloru, a środek znajdował się w pępku. Kiedy jednak Jon sięgnął do zamka szortów, zdenerwowała się.
- Hej, co ty tam robisz?!
- Nie mam miejsca na łodyżkę - odparł niewinnie.
- Przestań, natychmiast!
- Nie ma powodu do obaw. Jestem lekarzem - wyjaśnił i dalej ciągnął za suwak.
- Przestań! Z doktorów robią się z czasem stare, zaślinione świntuchy!
- Ale wśród tych młodych ja jestem szczególnie interesującym osobnikiem. Mam zamiłowanie do sztuki. Chciałabyś zabić we mnie artystę?
- Jeszcze jak! I nie tylko artystę! A teraz zostaw mój zamek w spokoju! Naburmuszył się jak dwuletnie dziecko, któremu nie pozwalają się bawić. Namalował króciutką
łodyżkę i dwa urwane płatki.
- Phi, stokrotka z krótką łodyżką. Też mi coś! Kto to widział? - oburzył się.
- Cóż, licentia poetka - powiedziała Jenny pojednawczo. - Artyście wolno odstępować od wzorów. Ja na przykład robię to bardzo często.
Jon marudził dalej:
- E tam. To już nie jest zabawne.
Drewnianym koniuszkiem pędzla wodził kusicielsko wzdłuż jej talii. Uśmiechnął się najniewiniej w świecie i zaproponował:
- Moglibyśmy to zmyć i namalować jeszcze raz. Co ty na to?
- Nic z tego. Za dużo już malowania, jak na jeden dzień. Doktorze McCallem, przecież nie chcielibyśmy dopuścić do tego, by pański talent do cna się wyczerpał, prawda?
- Słusznie.
Zaskoczył ją tym, że ją wreszcie puścił. Podał jej rękę.
- Idź teraz do domu i rozpakuj się. Masz być z powrotem najdalej za godzinę. Zrobimy piknik. Jenny próbowała się wykręcić.
- Och, Jonny, chyba nie. Jestem zmęczona podróżą.
- Co takiego? Nie, nie możesz mi odmówić, Jenny. Musisz ze mną zjeść. Dość już mam samotnych posiłków. Przyjaciele zawsze dzielą się jedzeniem i jedzą razem. A poza tym teraz moja kolej.
Kiwnęła głową, przekonał ją.
- Będę za moment - obiecała. Pomógł zepchnąć czółno na wodę, a potem pomachał ręką. Zebrał z plaży przybory do malowania i odniósł je do domu. Jenny słyszała jego wesołe pogwizdywanie. Wiosłowała z zapałem i śmiała się do siebie.
- Ha, on cieszy się na mój widok tak samo, jak ja na jego!
Następnych kilka dni minęło szybko i beztrosko. Jenny i Jon spędzali razem każdą niemal chwilę. W weekendy jeździli do Battle Lake na dwudniowy jarmark. Miasteczko położone było nad jeziorem, na którego brzegu prawie dwieście lat temu starli się w wielkiej bitwie wojownicy Siuksów i Chippewejów. Miejsce to nazwano później Ishquoewining, co w języku Chippewejów znaczy: „gdzie przeżyli tylko nieliczni". Nawet dziś można tu było znaleźć w piasku groty strzał. Pod koniec tygodnia miasto zapełniało się tłumem przyjezdnych oraz tabunami handlarzy, którzy godzinami wykłócali się o ceny.
Jon założył kolekcję drewnianych przyborów kuchennych i co tydzień wzbogacał ją o coś wyjątkowego. Jenny ciekawa była, po co u licha są mu potrzebne takie rupiecie.
- Teraz po nic, ale kiedyś mi się przydadzą - odparł. - Będę miał własną kuchnię i wtedy powieszę je na ścianach. O, poczekaj! - Rzucił się do stoiska, obok którego przechodzili, i kupił - nawet się nie targując - niemiłosiernie zużyty drewniany wałek do ciasta. Wrócił do Jenny, niosąc go tryumfalnie.
- Najśmieszniejsze jest to - powiedział - że czasem nie wiem, jak się czego używało. A może ty wiesz?
W soboty Sara i Jenny wynajmowały budę, w której sprzedawały swoje cacuszka. Jon kręcił się wówczas dookoła i, używając swych męskich wdzięków oraz niewinnego, chłopięcego uśmiechu, wabił do stoiska kobiety w najróżniejszym wieku, młode i stare.
Sara patrzyła na niego z podziwem. Pewnego razu szepnęła Jenny na ucho:
- Uważaj, dziewczyno. Jeśli ty go nie złapiesz, ja to zrobię!
- Fajny jest, co?
- Fajny?! Jeśli kobiety tak za nim latają dla samego tylko uśmiechu, to pomyśl, co by się działo, gdyby je całował! Och, to musi być... niesamowite!
- Wiem o tym - powiedziała rozmarzona Jenny.
- Wiesz?!
Jenny nieśmiało kiwnęła głową. Sara nie posiadała się ze zdumienia.
- Uuua! - nie mogła powstrzymać okrzyku. Przechodnie oglądali się za nimi ciekawie.
Tego wieczora Jenny pocałowała Jona w policzek. Musiał użyć całej siły woli, by nie porwać jej w ramiona. Od tego dnia coś się między nimi zmieniło. Wpłynęła chyba na to tamta chwila radosnego zdumienia Sary. Jenny wiedziała, że jej przyjaciółka gra rolę swatki. Jon jednak nie odpowiadał na zaczepki. Wiele ostatnio myślał o tym wszystkim, wiele nocy spędził bezsennie, łażąc po swym pokoju z kąta w kąt. Głowił się, coś sobie obmyślał i... miał już prawie gotowy plan. Nie, teraz nie mógł sobie pozwolić na jakąś przypadkową wpadkę. Zbyt wiele miał do stracenia. Kochał Jenny.
Noce Jenny także były bezsenne. Przyjaźń Jona była dla niej czymś wyjątkowym, czymś niezwykle cennym. Zaczęła jednak chcieć czegoś więcej. Gdy nie widział, patrzyła na niego ukradkiem; po kręgosłupie przebiegały jej wtedy słodkie drżenia, a serce trzepotało się w piersi.
W noc po pocałowaniu Jona stała na dworze i wpatrywała się w niebo.
- Jestem zakochana w Jonie - szeptem zwierzała się gwiazdom. I cóż miała teraz robić? Przecież to ona nalegała, by pozostali przyjaciółmi i zapomnieli o miłości. Teraz jej zachowanie zmieniło się; Jon musiał to zauważyć. Mimo to nie reagował. Może naprawdę jej nie chciał? Och, serce Jenny krwawiło; nie wiedziała, co ma począć.
Poszła do łóżka z kompletnym mętlikiem w głowie. Położyła się na wznak, założyła ręce pod głowę i patrzyła na zalaną księżycowym światłem Mallard Bay. Wreszcie, po wielu godzinach rozmyślań zdecydowała się.
- Dobrze. Teraz ja zrobię ruch. Jutro - westchnęła. Jon stał na plaży i spoglądał ku domowi dziewczyny.
- Kocham cię, Jenny - szeptał ciemnym wodom jeziora. Już od tygodni nie mógł zasnąć, jeśli nie zszedł przedtem nad wodę i nie sprawdził, czy na wyspie Jenny wszystko jest w porządku. Przypomniał sobie, jak wesoło dziś harcowali w wodzie i jak ślicznie Jenny wyglądała: opalona, zwinna, w swoim różowym bikini. Obserwował ją skrycie, wyczekiwał chwili, gdy była czymś zajęta, gdy coś zaprzątało jej uwagę, bowiem wtedy mógł na nią patrzeć do woli, kontemplować z zachwytem kształty jej ciała, chłonąć jej urodę... Odwrócił się i poszedł na wzgórze, mrucząc pod nosem:
- Jutro, jutro. Jeszcze zobaczysz, Jenny.
Rozdział 8
Już wcześniej umówili się, co będą dziś robić. Pojechali do oddalonego o siedemnaście mil zabytkowego młyna Phelpsa. Młyn ten położony był bardzo malowniczo, w dodatku przeszedł właśnie gruntowną konserwację. Miał ponad sto lat. Swego czasu służył wytrwale okolicznym farmerom, mieląc kukurydzę, żyto i owies na mąkę. Eksploatacji zaprzestano dopiero w roku 1930. Od tego czasu interesowali się nim głównie turyści. Jon i Jenny obeszli młyn dookoła. Mówili raczej mało, w ogóle panowało między nimi jakieś dziwne napięcie. Każde przypadkowe wzajemne dotknięcie wywoływało nienaturalnie uprzejmie przeprosiny i równie uprzejmą odpowiedź.
Doszli wreszcie do dwóch wielkich kół młyńskich, umieszczonych symetrycznie po obu stronach strumienia, a następnie, wymieniając uwagi na temat budowy młyna, weszli do komory, w której mieściła się wielka zębata przekładnia.
Nagle Jon chwycił Jenny w ramiona i mocno przytulił. Och, jakże przyjemnie było znaleźć się znów w jego objęciach! Dotykała uchem szorstkiego policzka. Czuła przenikający ją, dyskretny, delikatny dreszcz.
- Jenny, jestem pijany na sam twój widok! - Jon odchylił w tył głowę i spojrzał w jej błękitne, szeroko otwarte oczy. Przemógł się i dodał:
- Chcę cię pocałować.
- Pocałuj mnie, Jonny.
Usta jego były gładkie i miękkie. 1 choć całowały ostrożnie, prawie nieśmiało, Jenny czuła ich żar i pasję. Przytuliła się mocniej do piersi Jona. Drżały jej kolana. W pocałunku tym była jakaś niezwykła czułość i rozmarzenie. Jęknęła mimowolnie, zarzuciła mu ręce na szyję, zamknęła oczy. Cudownie, cudownie... Jon szukał językiem jej warg, muskał je leciutko, subtelnie. Starała się szczodrze nagradzać te pieszczoty, ośmielała go, przyciskając mocno do piersi, była hojna w dawaniu rozkoszy. Usłyszała cichy jęk Jona. Wodził nieprzytomnie rękami po jej plecach, biodrach, pośladkach. Całował głęboko, szaleńczo. Ocierał się o nią biodrami, bódł ją drobnymi, ledwo wyczuwalnymi ruchami spragnionych lędźwi. Jego oddech stał się szybki i gorący. Wczepiała mu ręce we włosy, szukała po omacku guzika jego koszuli, by móc się pod nią dostać. Oboje zapomnieli o całym świecie, ogarnięci płomienną pasją, ogniem pożądania, potężną namiętnością.
Wtem na schodkach wiodących z pomieszczenia na górze rozległ się tupot butów. Cały zastęp chłopców w skautowskich mundurkach zwalił się im na głowy! Jon i Jenny ledwo zdążyli od siebie odskoczyć. Malcy otoczyli ich zwartym kręgiem.
- A, złapaliśmy was! - zawołał jeden z nich, ryży.
- Ej, psze państwa, to jest miejsce publiczne! - krzyczał drugi. Jenny i Jon zaczerwienili się jak buraki i spuścili oczy.
- Zawróciła panu w głowie, co? - trzeci z chłopców był nastawiony psychologicznie. Pokiwał głową ze zrozumieniem.
Winowajcy parsknęli śmiechem. Jon bezradnie rozłożył ręce.
- Cóż mam powiedzieć? - objął zaczerwienioną Jenny. - Już niedługo i wam słodkie kociaki zawrócą w głowach, zobaczycie!
Z góry dobiegł poirytowany głos zastępowego:
- Hej, dokąd was znów pognało? Co tam się dzieje?
- Nic, nie, panie Becker! - odpowiedziały mu niewinne głosiki.
- Rozmawiamy z jedną miłą panią i panem - zdawał sprawę ten ryży.
Na górze rozległo się głośne, pełne złości „Uugh!". Jon i Jenny spojrzeli po sobie i wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. Śmiejąc się wyszli z młyna. - Ach, te małe potwory! - wykrztusił Jon. - Czy dziewczynki w ich wieku też są takie? - O tak. Ale ci byli jednak wyjątkowi. Chłopcy zazwyczaj nie myślą o romansach tak wcześnie.
- Masz rację. Ale cóż, ewolucja robi swoje. Ja, kiedy zacząłem się tym interesować, miałem już dobrze ponad trzynaście lat.
- O, dawno to było.
- Uważaj, Larson. Tylko mi znów nie zaczynaj.
- Dobrze już, dobrze. Chodźmy coś zjeść.
Południe minęło im na swobodnej i wesołej rozmowie. Żadne z nich nie wspomniało o incydencie z pocałunkiem. Wrócili do domu, pływali trochę, a potem opalali się na plaży. Jon dał Jenny jeszcze kilka buziaków, a ona nieraz dotykała go pieszczotliwie - ale tak naprawdę jedno i drugie miało się na baczności. Takie zapomnienie się, taki wybuch namiętności, jaki przeżyli w młynie, stanowczo nie mógł się powtórzyć. Jenny zauważyła, że Jon stawał się coraz to cichszy i coraz bardziej nieobecny.
- Coś nie w porządku, Jonny? Chodź, zrobię ci masaż. Jak twoje koszmary? Dręczę cię jeszcze? Zaprzeczył ruchem głowy. Nie był zbyt rozmowny. Patrzył w dal, dumając nad czymś, to znów spuszczał wzrok w ziemię. Coś go najwyraźniej gryzło.
- Opowiedz mi.
Wstał i pociągnął Jenny za rękę. Podniosła się.
- Nie, nie teraz. Muszę się dobrze zastanowić. Mam przed sobą trudną decyzję, od której zależeć będzie moja przyszłość.
Serce zamarło Jenny z przerażenia. Czyżby chciał powiedzieć jej, że odjeżdża? Tak, to na pewno o to chodzi! Jon udawał, że nie widzi jej zmartwionej miny.
- Zapraszam cię do mnie na uroczysty obiad - powiedział.
- Jezu, jak bardzo uroczysty?
- No... raczej nie powinnaś przychodzić w bikini.
- Chcesz powiedzieć, że mam przyjść w sukience? Naprawdę?
Jon pomyślał, że o wiele bardziej wolałby widzieć ją w sukni wieczorowej. Cóż, nie wiadomo, czy na tym odludziu ma takie ciuchy... Westchnął. Trzeba pójść na kompromis.
- Powiedzmy, że włożysz swoją najlepszą sukienkę. To będzie naprawdę wyjątkowy, bardzo uroczysty wieczór. Będę chciał cię o coś spytać, Jenny.
Usłyszawszy ostatnie zdanie, Jenny o mało nie zemdlała. Chciał ją o coś spytać! Przerażona, postanowiła szybko, że będzie rozmyślać o tym później. Odetchnęła głębiej, przed oczami latały jej mroczki. Brakowało jej tchu.
- Kiedy?... O zwykłej porze?
- Nie, nie, jakąś godzinę później. Gdzieś tak o wpół do ósmej, jeśli możesz. Będę musiał przygotować mnóstwo rzeczy. Jenny zebrała się na odwagę:
- To pytanie, które mi zadasz... Czy to będzie coś miłego?
Spojrzała na niego. Jon nie spuszczał z niej oczu. W jego spojrzeniu było coś... coś takiego... Przebiegi ją dreszcz. Ręce zaczęły jej drżeć. Jon podszedł do niej, cały czas patrząc prosto w oczy, ujął ją pod brodę i ustami musnął lekko jej usta. Uśmiechnął się.
- Nie pozostaje mi nic innego, jak mieć na to nadzieję, moja śliczna - powiedział cicho, z mocą. Potem wziął ja za ramiona i odwrócił łagodnie w kierunku wyspy. - A teraz idź już, kochanie. Do zobaczenia wieczorem.
Poszła jak lunatyczka, potykając się po drodze. Nawet nie zauważyła, kiedy weszła do domu. Opadła na swój wiklinowy fotel na biegunach i długą chwilę siedziała bez ruchu. Stopniowo nabierała pewności, w końcu powiedziała głośno:
- Ależ on chce mnie spytać, czy za niego wyjdę!
Była zła na siebie, że z taką łatwością daje sobą kierować. Odepchnęła się nogami, fotel bujał się coraz szybciej i szybciej. Zaczęła w niej narastać jakaś niezwykła determinacja.
- Dobrze! A więc się zdziwi. Odpowiedź będzie brzmiała: nie!
Zła była nie na żarty. Zdecydowała, że w ogóle do niego nie pójdzie. Ale kiedy ochłonęła nieco i zastanowiła się, doszła do wniosku, że jednak muszą wreszcie ze sobą porozmawiać jak dwoje dorosłych ludzi.
Zamaszyście otworzył drzwi szafy.
- Jak chce uroczyście, to będzie miał uroczyście - syczała przez zęby. Wywlokła na środek pokoju ciężką torbę podróżną i wyjęła z niej swoją ulubioną sukienkę - bardzo elegancką, krótką, jedwabną, w kolorze akwamaryny.
Zaczęła się szykować. Najpierw więc długa, niespieszna kąpiel. Potem dokładny, precyzyjny manicure i pedicure. Gdy się ubrała, zasiadła przed lustrem, aby umalować twarz. Wygładziła suknię w talii i dłońmi uniosła swe bujne piersi, by materiał dobrze się na nich ułożył. Była zadowolona ze swego wyglądu. Wyciągnęła z szafy parę srebrnych sandałków na wysokim obcasie, ale nie włożyła ich. Na razie weźmie je w rękę, a pójdzie w swych zwykłych, skórzanych japonkach. Mogła się starać, by Jon McCallem wybałuszał na nią oczy, ale nie będzie sobie przecież łamać nóg!
Jon czekał już na nią. Siedział przy oknie i wypatrywał jej na ścieżce biegnącej wzdłuż brzegu. Ale Jenny przyszła inną drogą. Zobaczył ją nadchodzącą od strony plaży. Była olśniewająco piękna, wyglądała jak Wenus wyłaniająca się z morskiej piany! Zatrzymała się przed domem i włożyła sandałki. Jon aż jęknął z zachwytu.
„O Boże! - myślał - jakżeż ja sobie poradzę? Ależ będę przed nią dygotał przez cały wieczór!"
Wziął głęboki oddech i poszedł otworzyć drzwi.
- Jenny - wyciągnął do niej obie dłonie - jesteś absolutnie, ale to absolutnie zachwycająca! Uśmiechnęła się, zadowolona. Jon miał na sobie perłowoszare spodnie i jasną jedwabną koszulę z długimi rękawami, rozpiętą na piersi.
- Jesteś dziś bardzo przystojny, Jonny - powiedziała. Pochylił się, by pocałować ją w policzek.
- Mmm, pachniesz bardzo apetycznie - był to oczywiście komplement, ale i zarazem pretekst, by pocałować ją jeszcze raz. Jenny poczuła mocny aromat jego wody po goleniu. Odstąpił od niej i obejrzał ją od stóp do głów.
- Och, Jenny! - zawołał. - Aż mi dech zapiera w piersi. Twoja uroda jest po prostu olśniewająca! Zachwyt i komplementy Jona upajały ją i wprawiały w lekkie, ale miłe zakłopotanie. Weszła do środka i powiedziała skromnie:
- Dziękuję ci.
Duży pokój Westonów pogrążony był w blasku świec: sześciu dużych na kominku, trzech cieńszych na małym stoliku do kawy i jednej na stole, pośrodku kunsztownej kompozycji z polnych kwiatów i ziół. W kominku płonął ogień; migotliwe iskierki tańczyły na kryształowym szkle kieliszków i srebrnej zastawie.
Jenny patrzyła na to wszystko z podziwem.
- Jonny, przeszedłeś samego siebie - powiedziała. Zasiadła przy nakrytym śnieżnobiałym obrusem stole.
Jon odkorkował butelkę dobrze schłodzonego szampana i napełnił kieliszki. Spojrzał w oczy Jenny i rzekł, uśmiechając się lekko:
- Za początek tego wieczoru. Obyśmy się czuli swobodnie i byli szczęśliwi.
Szampan był wyśmienity, nalali więc sobie po jeszcze jednym kieliszku. Serce Jenny waliło jak młotem, Jon natomiast uznał, że pierwsze lody zostały przełamane; czas teraz roztoczyć przed gościem uroki kuchni. Najpierw przystawka: ostrygi w skorupkach. Sprowadził je ze znanej restauracji w Minneapolis. Jenny była zdumiona:
- Boże! To musiało kosztować fortunę!
Odparł skromnie, że istotnie tak było i że choćby dlatego powinna je zjeść ze smakiem. Zaświtała jej pewna myśl. Przełknęła pierwszego mięczaka, otarła usta serwetką, lecz nie mogła powstrzymać uśmiechu, który przerodził się w niepohamowaną wesołość. - Kto wie, może warto było... Ostrygi są przecież afrodyzjakiem. - W odpowiedzi Jon mruknął coś tylko, a zaśmiała się głośno. Potem przyszła pora na kolejne dania, których spożywaniu towarzyszyła lekka w tonie, acz powściągliwa konwersacja. Jenny była oczarowana swym przystojnym gospodarzem. O dziewiątej, kiedy na dworze było już niemal zupełnie ciemno, Jon podał wspaniały, soczysty chateaubriand z maślano - ziołowym sosem. Wstali od stołu jakąś godzinę później; Jon z galanterią odsunął Jenny krzesło i poprowadził ją do stojącej naprzeciw kominka kanapy. Posadził ją, zręcznie odsunął nieuprzątnięty stół, na jelenią skórę, leżącą przy ogniu, rzucił miękki jasiek; inne jaśki położył na kanapie. Jenny rozparła się wygodnie. Jon sięgnął po rżniętą kryształową karafkę z brandy i dwa pękate pucharki. Usiadł przy dziewczynie, poprosił, by zdjęła obuwie i czuła się jak u siebie, po czym sam zzuł buty.
Nalał do kieliszków i podał jeden z nich Jenny. Siedzieli w ciszy i półmroku, zapatrzeni w buzujący wesoło ogień. W pokoju zapanowała jakaś domowa, intymna atmosfera. Jon zerknął na Jenny. Siedziała niedbale, całkowicie odprężona. Ogień hipnotyzował ją. Oddychała równo, głęboko; jej twarz promieniowała spokojem, a nawet pewnym rozleniwieniem.
„Teraz, człowieku, to jest ta chwila. Zróbże to nareszcie!" - mówił sobie. Odstawił swój kieliszek, wytarł spocone dłonie o spodnie. Obrócił się ku dziewczynie, wyjął z jej rąk pucharek i postawił obok swego.
- Jenny.
- Mmmm?
- Pamiętasz, mówiłem ci, że zapraszam cię dziś z bardzo ważnego powodu.
- Taak - westchnęła z roztargnieniem. Uniosła się nieco na poduszkach i odwróciła w jego stronę. - Chciałeś mnie o coś zapytać, tak?
- Tak. To bardzo ważne, uważaj dobrze, Jenny. Siedź wygodnie, proszę. Porozmawiajmy. Posłuchała go, przeciągając się powoli. Spojrzała na Jona sennymi, zamglonymi oczami. Marzyła, by ją teraz pocałował. I on poczuł w sobie gwałtowne pragnienie, ale powstrzymał się.
- Tak, Jonny? - szepnęła. - Słucham...
Jon mówił bez przerwy przynajmniej przez pięć minut. Kluczył, kręcił, nie mógł się zdecydować. Zobaczył, że Jenny przysłuchuje się mu uważnie.
- Posłuchaj mnie. To, co teraz powiem, może cię zaskoczyć. Muszę przyznać, że ten pomysł przyszedł mi do głowy dopiero wczoraj... Posłuchaj mnie. Jesteś jedyną osobą na świecie, którą mógłbyś o coś podobnego spytać.
Jenny uśmiechnęła się ze współczuciem. Plątał się, walczył z własną nieśmiałością. Zaintrygowało ją to potężnie. Pochyliła się ku niemu i wytężyła uwagę. Przygotowywała się na to, co chciał jej powiedzieć, a czego się zresztą domyślała. Jeśli wreszcie Jon zdecyduje się, będą mogli o tym porozmawiać jak dwoje dorosłych, odpowiedzialnych ludzi.
- Jonny. Albo mi powiesz, albo ciągle nie będę wiedziała o co chodzi. No, już. Weź głęboki oddech i wal śmiało, OK?
- OK. Potrzebuję cię... bardzo cię potrzebuję - wypalił i zmieszał się jak szczeniak. - Potrzebuję cię... do moich badań. Nie będę mógł robić postępów, jeśli nie będziesz mi służyła... swoim doświadczeniem. Proszę... - zaciął się. - Wiem, że nie spodziewałaś się takiej propozycji, być może wyda ci się ona nawet oburzająca... Ale, Jenny... Ty musisz mi pomóc. Proszę, powiedz, że się zgadzasz. Nie mogę prosić o to kogoś obcego. Jesteśmy przyjaciółmi i... mam nadzieję, że nimi zostaniemy, zawsze... Pytam więc ciebie, mojego najlepszego przyjaciela... co prawda, jesteś kobietą.
Było dokładnie tak, jak to przewidział. Jenny siedziała na kanapie jak sparaliżowana. Zbaraniała kompletnie. Patrzyła na niego, jakby spadł z księżyca. Ze zdumienia otworzyła usta, oczy wyszły jej na wierzch. Jon plątał się coraz bardziej, próbował coś jeszcze wyjaśniać - i z każdym słowem grzązł coraz głębiej.
- Zrozum, Jenny, jesteś jedyną osobą, którą... Proszę, nie patrz tak na mnie. Cholera, wiedziałem, że stracę twoje zaufanie. Nie, nie, zapomnijmy o wszystkim. Pomyliłem się, to straszna pomyłka... - miał minę jak skarcony piesek. Była to jednak maska: w głębi ducha śmiał się z radości i tryumfował.
Jenny nagle odzyskała głos.
- I to jest to, o co chciałeś mnie spytać? - Ciągle jeszcze nie mogła uwierzyć. - Chcesz wiedzieć, czy zgodzę się być twoim... królikiem doświadczalnym?
Teraz była jego kolej. Zrobił zdziwioną minę:
- A o cóż więcej miałbym cię prosić?
Jenny potrząsnęła głową, podniosła rękę, by przetrzeć oczy i nagle zaniosła się niepohamowanym, szyderczym śmiechem:
- Rzeczywiście, o cóż więcej!
W duchu zaś dodała pod swoim adresem: „Idiotka, największa idiotka na świecie!"
- I co? I co ty na to? - ciągnął swą grę; skoro pytał, musi nalegać na odpowiedź. - Wesprzesz przyjaciela w potrzebie?
Ni z tego, ni z owego coś ją tknęło. Spoważniała, podejrzliwie zmrużyła oczy. Jon winszował sobie, przewidział wszystko:
- Właściwie o jakich eksperymentach ty w ogóle mówisz? - spytała.
- No, oczywiście, o tych z całowaniem! - wybuchnął. - Oboje szczególnie się do tego nadajemy. Tu trzeba wczuć się w rolę... Szybko dojdziemy do wprawy. Zaczniemy od pocałunku nastolatków, a potem przejdziemy stopniowo dalej, aż do zupełnie dorosłych... Przygotowałem już wszystko. Napisałem nawet coś w rodzaju skryptu, takie małe scenki z głośnym wypowiadaniem ról. To nam pozwoli lepiej wczuć się w sytuację. Co o tym myślisz?
- Myślę, że to najgorzej odegrana rola, jaką w życiu widziałam! - Jenny, którą opuściła wszelka nadzieja, zaczęła się rozglądać za swoimi butami.
- Ależ Jenny! Czy mógłbym cię okłamywać?
- Jeszcze jak!
- No to umarł w butach. - Za plecami pokazał jej figę, przyjmując jednocześnie najbardziej niewinny i nieszczęśliwy wyraz twarzy.
- Jonny, zastanów się chwilę! Dwoje dorosłych ludzi nie może ot tak, po prostu, cofnąć się do czasów swych pierwszych doświadczeń erotycznych! To kompletnie nie ma sensu!
- A skąd wiesz?
- Wiem i tyle. To po prostu nie wyjdzie.
Myśl o całowaniu się z Jonnym pobudziła jednak jej fantazję. A może odrobina szaleństwa nie byłaby taka zła?
- Proszę, nie zarzekaj się - mówił Jon. - Spróbujmy choć trochę, choć na próbę. Poświęć mi chociaż pół godziny i dowiedź, że to nie wyjdzie. Bo ja myślę, że wyjdzie. Wypracowałem już założenie, a nawet tezę. Ale bez ciebie nie będę mógł przeprowadzić dowodu. Bez twojej współpracy zostaną zaprzepaszczone setki godzin moich wysiłków. Wszystko pójdzie na marne.
Wbrew sobie - za to zgodnie z przewidywaniami Jona - Jenny zmieniła zdanie.
- No dobrze, niech ci będzie. Ale na pół godziny. Pokażę ci, że to nie ma sensu, a potem do widzenia!
- Och, jestem ci bardzo wdzięczny - Jon ułożył usta w ryjek i pocałował ją. - Poczekaj tutaj, wrócę za chwilę. Przyniosę tylko sprzęt - zerwał się z kanapy.
- Sprzęt?! - przestraszyła się. Sugerowało to jakieś strasznie sprośne i wyuzdane akcje. - Słuchaj no, żadnej pornografii!
Spojrzał na nią z góry.
- Co ty u licha sobie myślisz, Jennifer? - spytał tak surowo, jak tylko mógł. - Sprzęt, jakiego potrzebuję, to stetoskop, aparat do pomiaru ciśnienia, termometry z przyssawkami i tym podobne rzeczy.
Pani mnie czasami naprawdę zdumiewa, siostro Larson.
- Zdumiewam? Ja pana?! - odcięła się zajadle, chcąc ukryć zakłopotanie. - No, niechże pan już idzie, doktorze. Proszę przynieść ten pański sprzęt, bo już nie mogę się tego doczekać, żeby zagrać panu na nosie. Jon popędził do sypialni. Czuł się jak wytrawny pokerzysta: kamienna twarz była jego najgroźniejszą bronią.
Rozdział 9
Wrócił z całą stertą przyrządów pomiarowych, kart do wypełniania i druków. Położył wszystko obok kanapy, a następnie zabrał się do rozmieszczania i rozstawiania, robiąc przy tym mnóstwo zamieszania. Żeby nie płoszyć tym Jenny, opowiadał jej przez ten czas o odkryciach, jakich udało mu się już dokonać.
- Całowanie się jest stare jak świat - zaczął wykład. - Słowniki definiują je jako stykanie się ustami spowodowane przypływem uczuć, takich jak podniecenie płciowe, radość - na przykład ze spotkania kogoś bliskiego - czy też szacunek. Są to definicje ogólnie znane i powszechnie akceptowane. Ale znalazłem też i inne. Autorem dwóch z nich jest niejaki Anonim, a jeszcze jednej, szczególnie interesującej, jest Cyrano. - Zignorował przesadnie słodki grymas Jenny i zajął się przysuwaniem stolika do kawy, na którym porozkładał swoje papiery.
- Według Anonima, „pocałunek jest odpowiedzią ust na przypływ serca". Ten sam autor określa pocałunek jako „to, czego nie można dać, nie biorąc, a zarazem to, czego nie można wziąć, nie dając'". Prywatnie powiem ci, że to mi się bardzo podoba. A tobie? - spytał, ale nie czekał na odpowiedź. - Przejdźmy do Cyrana. Otóż mówi on: „Pocałunek jest słodką kropką nad »i« w Miłości". - Podniósł palec wskazujący i uśmiechnął się. Jenny pokręciła głową i przewróciła oczami.
- Świetnie! - przyznała. Jon zatarł dłonie.
- A teraz zapoznam cię z niektórymi wynikami moich badań nad historią pocałunku. Otóż ptaki oraz liczne wyżej zorganizowane zwierzęta karmią swe młode, podając pokarm z ust do ust, często już zresztą przeżuty. Nazwiemy to pierwotnym instynktem pocałunku.
- Ach, tak.
- Tak. - Zerknął na nią. - Człowiek jaskiniowy borykał się z wiecznym niedostatkiem soli. Pewnym rozwiązaniem tego problemu było lizanie twarzy osobników należących do tej samej hordy. Z tych to praktyk narodził się właściwy pocałunek.
- Aha - Jenny uznała, że inteligentne uwagi z sali będą mile widziane. Starała się nie wypaść z roli i nie wybuchnąć śmiechem. Trzeba przyznać, że ciężko jej to przychodziło.
Za to Jon uśmiechał się radośnie. Nie mógł się opanować. W końcu jednak uspokoił się i mówił dalej:
- A teraz coś, co może cię zainteresować. W starożytnym Rzymie zabraniano kobietom picia wina. Otóż sądzi się, że całowanie było sposobem, w jaki mężczyźni sprawdzali, czy kobiety ich nie oszukują.
- Boże, chyba w to nie wierzysz, co? Jon żachnął się.
- Jakżeż nie? Można to potwierdzić natychmiast, czarno na białym - powiedział nieco brutalnie. Była to oczywiście aluzja do wina, którego Jenny wypiła rzeczywiście sporo. Jon uśmiechnął się zwycięsko i podjął:
- Na pewno wiesz, że Francuzi całują w oba policzki, a Eskimosi w ogóle nie całują ustami, tylko trą nosem o nos. Ale na pewno nie wiesz, że dawniej, kiedy rozpoczynano badania etnologiczne na skalę światową, połowa populacji ludzkiej nie wiedziała nic, ale to absolutnie nic o całowaniu się! Doniesienia i relacje pierwszych badaczy pełne są opisów przypadków, kiedy to przedstawiciele cywilizacji europejskiej próbowali całować przedstawicielki ludności miejscowej. Okazywało się wtedy, że bardzo często nie budziło to większej emocji, a czasem nawet jedyną reakcją było przerażenie, ba, obrzydzenie, powodujące ucieczkę!
- Biedne przedstawicielki! - przerwała Jenny niegrzecznie. - Myślały pewnie, że przedstawiciele próbują zjeść je żywcem!
- O, to znakomicie, że podjęła pani ten wątek! Chińczycy od najdawniejszych czasów uważali, że całowanie się ma pewien związek z kanibalizmem. A w Indochinach matki po dziś dzień straszą swoje dzieci właśnie całując je!
- To rzeczywiście straszne.
- Ja też tak uważam. Ale idźmy dalej. Socjologiczny wykres całowania w zależności od wieku poszczególnych grup ludzkich przebiega oczywiście rozmaicie. W Anglii na przykład całowano niemal wszystko, co się rusza i na drzewo nie ucieka. No, przynajmniej do roku 1665, kiedy to miała miejsce wielka epidemia dżumy. Potem zostały już tylko dygnięcia i zamiatanie piórami od kapelusza. Czy nie nudzę pani?
- O nie, nie! - Jenny ziewnęła teatralnie. - Proszę mi wierzyć, zawsze kiedy jestem zasłuchana, mam taki nieobecny wyraz twarzy. Choćby mówiono rzeczy najciekawsze.
- Najlepsze zwykłem chować na koniec, Larson. Słuchaj uważnie. Przesądy dotyczące całowania są następujące: kiedy całuje się przez próg - przynosi to pecha. Kiedy swędzi nos - będzie się całowanym przez głupca. I uwaga: jeśli chcesz zmienić płeć - pocałuj się w łokieć.
- Ależ to fizycznie niemożliwe! - zawołała, marszcząc śmiesznie nos.
- Oczywiście. Teraz może nieco danych. Niektóre źródła mówią o długości pocałunków, z którymi spotykamy się w życiu codziennym. Rozpiętość jest następująca: od pięciu sekund w Iowa do tylko jednej w Halethorpe w stanie Maryland.
- Ciekawe, czy w tym ostatnim miejscu ludzie w ogóle się żenią? Doktorze, proszę mi powiedzieć, co mówią pańskie źródła o najdłużej trwającym pocałunku?
Jon uśmiechnął się z wyższością. Był na to pytanie przygotowany.
- Proszę bardzo. Otóż serdeczny pocałunek, złożony w 1980 roku, trwał pięć i pół dnia! Jeśli zaś chodzi o ilość, to odnalazłem informację z 1978 roku o pewnym Angliku, który pocałował 4049 kobiet w ciągu ośmiu godzin - i to publicznie!
- Ha, nie dziwię się. Trzeba było przecież nadrobić czas stracony na dygania i zamiatanie piórami! Doktorze, a czy w swoich badaniach natknął się pan na słowa Artura Toscaniniego, który powiedział: „Całowałem moją pierwszą kobietę i paliłem mojego pierwszego papierosa tego samego dnia. Od tej chwili nie miałem już czasu na tytoń!"
- O, świetnie, Jenny! Pozwolisz, że wykorzystam tę informację? - Kiwnęła głową. Jon zapisał coś w notesie. - A teraz, by wprowadzić cię w nastrój i tym samym ułatwić cofnięcie się do naszych szkolnych dni, opowiem ci dwa świetne dowcipy o całowaniu. Dziewczyna: „Przestań, nie całuj mnie! Ostatni raz ci to powtarzam!" Chłopak: „Cóż, wiedziałem, że masz słabe zdrowie".
Jenny zrobiła kwaśną minę, ale Jon się tym nie przejmował.
- I drugi. Kobieta: „Panie policjancie! Proszę zatrzymać tego człowieka, on usiłował mnie pocałować!" Policjant: „Proszę się nie niepokoić, madame. Jestem pewny, że wkrótce znajdzie się inny".
- E, beznadziejne! - uśmiechała się pod nosem.
- Wiem. I co? Nie czujesz się znów jak nastolatka?
- O tak, Jonny - gruchała. Zrobiła do niego słodkie oczy i zaczerwieniła się zaraz. Była naprawdę przekonywająca. - Pociągnę cię za włosy i ucieknę.
- Dobrze, dobrze. Daj spokój, to są poważne sprawy - oburzył się. - Jak będziesz się wygłupiać, to nici z naukowych doświadczeń.
Zerwała się z kanapy i stanęła tuż przed nim.
- A co? Może nie o to właśnie chodzi, doktorze? - spytała wyzywająco. - Proszę bardzo, jestem gotowa. Niech mi pan powie, kiedy pan już zacznie - znieruchomiała, zacisnęła powieki i skrzywiła się jak dziewczynka, która zaraz ma dostać zastrzyk.
- Otóż to, Jenny. Przejdźmy do rzeczy. A więc scenariusz numer jeden: oboje mamy po trzynaście lat i stoimy właśnie pod drzwiami twojego domu. Odprowadziłem cię po kinie. Jest lato, światło na ganku jest zgaszone. Będę się starał pocałować cię na dobranoc. Robię to pierwszy raz w życiu, jestem śmiertelnie przerażony. Ty wiesz, na co się zanosi, ale nigdy się jeszcze nie całowałaś. Gotowa?
- Gotowa.
Jon z wahaniem chwycił rękę Jenny i miętosił ją, a potem pochylił się niezdarnie i dał jej całusa a raczej dziobnął ją w policzek, bo w usta nie trafił. Zachichotała i natychmiast zdziwiło ją to, ze zrobiła to tak mimowolnie i jakoś automatycznie. Pomyślała, iż Jonowi nie brakuje wyobraźni: jej pierwszy w życiu pocałunek rzeczywiście wyglądał podobnie. Tę próbę mieli więc już za sobą. Jon zaczął teraz mierzyć Jenny puls, ciśnienie, częstotliwość oddechu, temperaturę i wilgotność skóry. Trwało to dobrą chwilę.
- Nic, kompletnie nic! - lamentował. - Czyżbyś nic nie poczuła?
- Ja wiem? A miłe wspomnienia się nie liczą?
- A! - machnął ręką. - Mój ojciec miał chyba rację. Mawiał zawsze, że kiedy szczeniaki się całują, to jest tak, jakby się strzelało ze ślepych naboi. No dobrze, próbujmy dalej. Oto sytuacja... ale proszę o jedno: staraj się wczuć w nastrój. Sprawa jest poważna, przypominam, że prowadzimy badania naukowe. - Zerknął do następnej kartki. - Jesteśmy uczniami szkoły średniej. To jest nasza druga randka, ja, tak jak poprzednio, całuję cię na dobranoc. Zanim się spotkaliśmy, grałem w kosza. Wygraliśmy z Orłami 101:99. Byłaś na meczu. Oboje jesteśmy podnieceni zwycięstwem i chcemy to uczcić, okazując sobie czułość.
Zamknął oczy, aby się skupić. Jenny uznała, że dla dobra sprawy trzeba zrobić to samo. I nagle omal nie runęła jak długa! Jon rzucił się na nią jak buldożer, wpił w nią usta i ugryzł w dolną wargę. Na szczęście nie bardzo bolało. Jenny przypomniała sobie podobną do tej sytuację, w jakiej znalazła się kiedyś jej przyjaciółka, Sandy Fredrickson. Nie była w stanie opanować chichotu, trzęsła się cała i krztusiła, bo Jon nie pozwalał jej oddychać ustami.
Odsunął się od niej, zawiedziony.
- To nie jest zabawne. I co w tym do cholery takiego śmiesznego?
Jenny roześmiała się na całe gardło. Próbowała mu wytłumaczyć, głaskała jego ramię.
- Nie, to nie dotyczy ciebie ani tego, jak to robisz. Przypomniała mi się tylko bardzo, bardzo smutna historia Sandy Fredrickson i Tima Summersa. Pozwól sobie...
Jon nie dał jej skończyć.
- Co ty powiesz!? - ironizował oburzony. Próbowała mu wytłumaczyć, ale nie wierzył w ani jedno jej słowo. - Chyba miałaś rację. Nic z tego nie wyjdzie.
Pochylił się i, zdenerwowany, począł wkładać papiery do teczek. Był zły na siebie.
„I co, mądralo, twój plan zawalił się! Czemu u licha po prostu jej tego nie zaproponowałeś? Po co ta cała komedia? Idioto! Mogła powiedzieć: tak. A teraz pewnie powie: nie".
Jenny poczuła się winna. A już zaczęła dobrze się bawić tym przedstawieniem. W dodatku ciekawa była następnych pozycji na liście.
- Daj spokój, Jonny. Nie chcesz chyba przerwać w połowie? Obiecuję, że teraz już będę się starać. Sam mówiłeś, że kosztowało cię to mnóstwo pracy. Daj spokój, przecież nie zrezygnujesz teraz! - prosiła go usilnie. Liczyła skrycie, że dojdą wreszcie do jakiejś przyzwoicie zaawansowanej fazy.
- Naprawdę tak myślisz? - pozostawił decyzję jej.
- Zawsze trzeba najpierw spróbować.
„Och, Jenny, nawet nie wiesz, jak się cieszę" - pomyślał. Aż oczy przymknął z radości. Pamiętał jednak, by się nie zdradzić. Natychmiast wsadził nos w papiery. Znalazł właściwą kartkę i odchrząknął poważnie. To dopiero będzie coś!
- Tym razem jesteśmy na studiach, i to na ostatnim roku. - Zerknął na nią. - Tylko mi nie mów, że jestem młodszy, bo na ostatnim roku byłem dokładnie w tym samym czasie, co i ty.
- O tak, pamiętam, cudowny chłopak. Magisterka i doktorat za jednym zamachem!
- Jenny! - przywołał ją do porządku i skarcił wzrokiem.
- OK, już jestem cicho.
- No dobrze. A więc wkrótce skończymy studia. Oboje wiemy, że możemy się już nigdy nie zobaczyć. Mamy różne plany, różne sposoby na życie. Tego wieczora zaświtało nam to w głowach. To nieco spóźnione odkrycie. Już wkrótce się rozstaniemy, na zawsze. Próbujemy pozbyć się tej myśli, ale każdemu z nas pęka serce. I pocałunkiem staramy się wyrazić to, co każde czuje w głębi duszy.
Tym razem nie czekał, nie skupiał się. Od razu przyciągnął Jenny do siebie i czule przytulił. Spojrzał jej w oczy. Grała swą rolę z przejęciem, czekała na jego następny ruch. W zamyśleniu głaskał ją po włosach.
- Och, Jenny. Jesteś mi tak bliska. Nie, nie możesz mieć o tym pojęcia. Nigdy w życiu nie spotkałem kobiety, która byłaby mi tak droga - szeptał. Zdawało się, że słowa te płyną wprost z serca. Ale nie, to przecież gotowa, wcześniej przygotowana rola...
- Podziwiam twoją inteligencję, twoją odwagę i szczerość - ciągnął. - Masz wspaniale poczucie humoru. Każde, dosłownie każde spojrzenie twoich błękitnych oczu przyprawia mnie o szaleństwo. Moja kochana, moja słodka Jenny, cóż byłbym wart bez ciebie?
Leciutko ucałował różowy płatek ucha. Zadrżała. Ogarnęła ją fala gorąca. Schylił się do jej szyi, wodził po niej ustami, łaskotał ją i zasypywał drobnymi pocałunkami. Czuł na ustach puls serca Jenny. Przytulił ją mocno, mocno. Jego ręce błąkały się po gładkich plecach dziewczyny. Sięgnął kciukiem do karku, pozostał tam przez moment, a potem wyruszył w długą drogę wzdłuż linii kręgosłupa, aż do pośladków. Całą już dłonią wodził po jej biodrze, potem po udzie. Dotykał ją, och, jakże zmysłowo! Czuła na sobie jego ręce. Kręciło się jej w głowie, przywarła do niego, jego usta płonęły na jej ramionach, na olśniewającym dekolcie.
- Jenny, moja Jenny - szeptał cicho. - Jakżeż mogę cię opuścić?
Te słowa obudziły w niej uśpione pragnienia i wielką, a próżną - jak się jej zdawało - nadzieję.
- Jonny, nie jedź. Nie jedź - ujęła jego głowę i pocałowała go, a w pocałunek ten włożyła całą swą miłość, cały swój żal i niepokój. Rozchylała wargi i wsysała się w jego usta, objęła go za szyję, przylgnęła do niego całym ciałem. Nie myśląc, co robi, wsunęła mu rękę pod koszulę. Sięgnęła do brodawek, tarła je palcami, naciskała lekko długim paznokciem. Jon zadrżał gwałtownie. Wysysał ustami powietrze z jej ust, lubieżnie kosztował jej języka i sam dawał jej swój, głęboko, władczo. Jego gorące palce zebrały chłodny jedwab sukienki; wsunął pod nią dłoń i napawał się drżącą, gładką skórą Jenny.
Byli niemalże na krawędzi i Jon uczynić musiał heroiczny wysiłek, by oderwać się od jej ust. Oddychał szybko.
- Co za pocałunek! Można z niego niejedno wywnioskować, prawda, Jenny? - Choć głos mu się łamał i drżał, za wszelką cenę usiłował pokazać, że panuje nad sytuacją, że tak naprawdę wciąż przeprowadzają naukowe eksperymenty.
Minęła dobra chwila, zanim znaczenie tych słów dotarło do Jenny. Jon robił swoje śmieszne pomiary. Dotknął jej szyi, odnalazł tętnicę i spojrzał na zegarek.
- Serce bije ci tak szybko, że nie nadążam z liczeniem!
Wreszcie odłożył wszystkie przybory i stanął na wprost dziewczyny. Mruknął przepraszająco:
- Jeszcze tylko jedna, ostatnia rzecz.
Położył ręce na jej ramionach. Wyprostowała się odruchowo. Jon przesunął dłonie na biust, na sterczące wyraźnie brodawki, a potem niżej, aż po nasadę piersi. Delikatnie zważył je w dłoniach. Były zaokrąglone, ciężkie, wezbrane namiętnością. Jenny przechyliła w tył głowę i z całej siły przygryzła wargi, on zaś omal nie umarł z dzikiej, zwierzęcej żądzy. Nie, nie, nie, jeszcze tylko kilka minut! Ręce zaczęły mu drżeć, udał więc, że schyla się do swoich notatek.
- Dobrze, Jenny. Myślę, że na razie na tym poprzestaniemy... - Chrząknął, usiłując ukryć drżenie głosu. - Dziękuję. Bardzo mi pomogłaś. Sama widzisz, że nie można przeprowadzać tych badań z kimś zupełnie obcym.
Jenny patrzyła nań uważnie. Było dla niej jasne, że i on aż dusił się z pożądania. Czemu więc skończył? Zaczęło jej świtać, że te całe „eksperymenty" to bujda, ale... a nuż mówił jednak prawdę? W każdym razie ona nie chciała ich przerywać. Czyż nie przyrzekła sobie, że na nią teraz kolej, że dziś właśnie zrobi ten krok? Zastanawiała się, co powiedzieć. Cokolwiek, byleby kontynuował swoje „badania".
- Doktorze McCallem. Wydaje mi się, że mogłabym wzbogacić pańską teorię o nowe, ciekawe doświadczenia.
- Tak?
- Mogłabym uzyskać wyniki, o jakie panu chodziło, także i na innej drodze - sięgnęła po leżący na stoliku stetoskop. - Proszę się tylko położyć. Uzupełnię pańskie obserwacje.
Nie czekając na jego zgodę, rozpięła mu koszulę na piersi i przyłożyła stetoskop. Osłuchała go w kilku miejscach i zrobiła wielkie oczy.
- O, zdaje mi się, że i pan nie uniknął wpływu badania.
Zbadała mu puls. Pochyliła się przy tym tak, by jej włosy muskały go po policzku. Wdychał jej zapach, nozdrza mu drżały, cały zaczął dygotać. Odruchowo pogładził ją po włosach. Podniosła głowę.
- Tak? O co chodzi, Jonny?
Płonął miłosną gorączką, której nie dało się już ukryć.
- Nie, Jenny, dajmy spokój tym testom. Przestałem o nich myśleć dobry kwadrans temu. Jenny, pragnę cię. Chcę ciebie. Kocham cię, Jenny, kocham cię! To była tylko... Przez cały wieczór zastanawiałem się, jak ci to powiedzieć!
- Ja też cię kocham, Jonny - szepnęła.
W mgnieniu oka porwał ją w ramiona i zmiażdżył w potężnym uścisku. Mruczał jej we włosy:
- O Boże, Boże! Gdybyś wiedziała, jak czekałem na te słowa. Jenny, kocham cię! Kocham cię z całej duszy, kocham cię całym sercem. Boże, nigdy nie myślałem, że można kogoś aż tak kochać. Uleczyłaś mnie, sprawiłaś, że odżyłem. Chodź do mnie, chodź. Pokażę ci, co dla mnie znaczysz. Moje kochanie! - schylił się i wziął ją na ręce.
- Tak, Jonny, tak. Kochajmy się. Teraz dopiero widzę, jaka byłam samotna.
Tuląc ją do piersi, podszedł do kominka i zdmuchnął świece. Potem poszli do stołu po lichtarz.
- Najdroższa, nigdy nie kochałem się w blasku świec. Chodź! Zrobimy jeszcze jeden eksperyment. Jenny uważała, żeby nie zaprószyć przypadkiem ognia. Trzymała lichtarz w wyciągniętej ręce; trochę
było jej niewygodnie. Weszli do sypialni. Jon postawił dziewczynę na podłodze, wziął od niej świecę i umieścił wysoko na półce. Ciepłe, migotliwe światło zalało cały pokój.
- Jenny, ten wieczór poświęcimy tobie. Pozwól mi. Uśmierzę twój ból, twój lęk, wszystkie twoje zmartwienia. Bo martwiłaś się o nas, prawda? Moje kochanie, ja też. Ale dziś, dziś polecimy do gwiazd. Chodź! - Objął ją i pocałował tak słodko, aż łzy napłynęły jej do oczu. - Kocham cię, kocham. Jesteś moja, moja na zawsze.
Sięgnął do suwaka i miękki jedwab sukienki opadł na podłogę. Jenny stała wyprostowana, dumnie wyprężona. W spojrzeniu Jona dostrzegła miłość i zachwyt. Jego silne, smukłe dłonie gładziły jej włosy. Pochylił się i pocałował ją, ssąc delikatnie jej wargi. Teraz należała tylko do niego! Rozbierała się sama. jej palce zręcznie rozpinały rząd malutkich jak perełki guziczków, biegnących spomiędzy piersi aż do pępka. Rozchyliła poły gorsetu i poruszyła się kokieteryjnie; piersi zahuśtały się ciężko. Zdjęła gorset i rzuciła na krzesło. Patrzyła Jonowi w oczy. Wyciągnęła do niego ręce i przytuliła się. Objął ją; poczuł na swej skórze twarde i gorące sutki. Sunął dłońmi po jej plecach, schylał się przed nią, coraz niżej i niżej, okrywając pocałunkami szyję, ramiona, piersi. To, co zrobił z sulkami, było jego tajemnicą; nie mogła tego zobaczyć, bo oczy zasnuły się mgłą rozkoszy. Obejmował jej piersi oburącz, unosił je, ściskał, skubał jak dojrzałe pomarańcze, to znów naciskał na nie od dołu, wodząc po nich dłońmi skulonymi w miseczki. Wreszcie skrył pomiędzy nimi twarz napawając się ich obfitością i ciepłem. Jenny poczuła, jak przeszywa ją silny prąd, od piersi w dół brzucha, aż do ud. Tym właśnie tropem poszedł Jon. Całował jej brzuch, a potem opasał ramionami lędźwie i złożył w złotym runie wilgotny, gorący pocałunek.
- Moja, moja Jenny - mruczał nieprzytomnie. - Kochana, chcę poznać smak całego twojego ciała. Jenny z trudem łapała oddech. Instynktownie rozchyliła uda. Nie mogła opanować konwulsyjnego drżenia, zachwiała się na nogach.
- Jonny, proszę... - błagała, wpijając palce w jego muskularne ramiona. - Jonny, bo upadnę... Podniósł się natychmiast, znów wziął ją na ręce i ostrożnie położył na łóżku. Stał nad nią, sycąc oczy cudownym, kuszącym ciałem, wyciągniętym na pościeli w miękkim świetle świec.
- Och, Jenny... Jesteś wspaniała. Jesteś piękniejsza, niż przypuszczałem. Uniosła zdziwiona brwi, a on, rozbierając się pospiesznie i uśmiechając się, mówił:
- O tak, wiem, że przecież nie pierwszy raz się kochamy. Leżeliśmy w tym samym łóżku, tak samo nadzy jak teraz. Ale wtedy, ten pierwszy raz - to było dla mnie jak sen. I obawiam się, że nie byłem zbyt spostrzegawczym kochankiem - zawstydził się. - Ale teraz jest już inaczej, moja śliczna. Patrzę i widzę cię, i doceniam twą niezwykłą urodę, tak jak na to zasługujesz. Zachwycasz mnie. Zaraz ci tego dowiodę. - położył się przy niej i wziął ją w ramiona.
Jenny nie była w stanie nic mówić, tylko rękami i ustami dawała znaki, które miały wskazać Jonowi co lubi najbardziej. Jon poszukiwał bezustannie, wstąpił w niego jakiś natchniony wynalazca i wirtuoz. Starannie i z rozmysłem potęgował jej rozkosz; jego pieszczoty, początkowo delikatne i subtelne, nabierały stopniowo mocy i pikanterii. Robił się coraz gwałtowniejszy, coraz bardziej nieopanowany. Jenny wiła się w pościeli, oszalała z wściekłej, dzikiej rozkoszy i pożądania. Był w niej jednak jeszcze jakiś opór. Jon wyczuł to, szepnął:
- Kochanie, odpręż się. Poddaj się miłości. Chcę, żebyś była uległa. Dzisiaj jest twoja kolej. Wezmę cię daleko, daleko. Moja słodka, moja słodka Jenny. Odpręż się, jestem z tobą. Nie będziesz samotna, przyrzekam.
Posłuchała go, bo jakżeż można było się sprzeciwiać? Wodził dłonią między jej rozchylającymi się udami. Chciała go objąć za szyję, ale on wymknął się. Posuwał się coraz niżej i niżej, znacząc swą drogę pulsem gorących pocałunków. Objął jej niespokojne biodra i czule wtulił usta między uda. Jenny zamknęła oczy, jęknęła głośno i zgięła nogi w kolanach. Wygięła plecy w łuk, wychodząc z lędźwiami naprzeciw rozkosznemu językowi i wargom. Całe jej ciało błagało o wyzwolenie z tego potwornego napięcia.
- Jonny... proszę. Nie mogę już dłużej. Chodź, chodź do mnie. Miękkie i delikatne opuszki jego palców pospieszyły na pomoc językowi.
- Cii, cii, kochanie. Jeszcze troszkę, pozwól mi, jesteś moja, moja.
I oto nagle Jenny doświadczyła szczęścia, jakie znać może tylko kobieta brana przez ukochanego mężczyznę! Głośny oddech i sporadyczne do tej pory jęki przerodziły się w długi, przeciągły jęk rozkoszy i zachwytu. Jon znęcał się nad nią, doprowadzał ją do szaleństwa, mnożąc i wzmacniając subtelne bodźce. Rzucała wściekle biodrami, darła rękami pościel, ryła stopami prześcieradło. Jej drapieżne palce szarpały jego bujne włosy. Przytuliła go mocno, mocno...
- Jonny, pragnę cię, pragnę cię! Teraz, teraz!
Jon rzucił się do jej ust i wgryzł się w nie w zachłannym zapamiętaniu. On też odchodził już od zmysłów. Całując go, liżąc mu wargi, Jenny czuła na nich obcy, a przecież najbardziej własny smak. Jon oparł się na łokciach, ona zaś sięgnęła ręką do jego bioder i poprowadziła go w siebie. Jęknął nieprzytomnie. Jenny wyprostowała nogi i rozwarła je szeroko, ze wszystkich sił przywierając do niego biodrami. Poruszała nimi, prowokując, kusząc, żądając. Oplotła go nogami.
- Pragnę cię, Jonny - szeptała gorączkowo, przygryzając wargi. - Proszę, weź mnie, weź mnie, teraz!
Pchnął w nią potężnie, huśtał ją ruchami swych prężnych bioder, a ona kołysała się pod nim, płacząc i śmiejąc się, jęcząc i krzycząc.
- Kochana, kochana - dyszał jej we włosy, w szyję - jestem cały twój, weź wszystko, wszystko, o moja słodka Jenny.
Była silniejsza niż myślał. Nie dość jej było tego, co jej ofiarował. Oburącz ściskała jego pośladki, poganiała go, nie dawała mu spocząć, lizała jego mokrą od potu skórę na skroniach, policzkach, ramionach. Z przymkniętymi oczami szeptała:
- Och, Jonny, mocniej, proszę, mocniej! Weź mnie, nieś mnie wysoko, weź mnie całą!
Jon oparł się na wyprostowanych rękach i z całych sił parł w nią biodrami. Patrzył na jej rozchylone, zwilżane językiem usta, na wilgotną od potu szyję, na sterczące do góry, wezbrane, twarde, kołyszące się ciężko piersi. Podniecała go strasznie. Jenny uniosła się i ssała jego usta, wbijając mu pięty w udo, w pośladki, rozwierając się dla niego jak najszerzej, aby mógł wchodzić w nią głęboko i aby mogła go lepiej czuć. Bódł ją coraz szybciej, aż zaczęła krzyczeć. Chciał się zatrzymać, chciał odwlec jeszcze ten moment ostateczny, ale ona kręciła biodrami, sama go teraz kołysała, brała go chciwie, aż i on zaczął jęczeć głośno, aż zesztywniał cały z przeszywającej go na wskroś rozkoszy, aż umarł w jej ramionach.
Wdychał zapach jej włosów i gęstą, intensywną woń kobiety rozgrzanej miłością. Dyszeli głośno, śmiejąc się z radości i szczęścia. Jon poruszał się w niej jeszcze, ale teraz już leniwie, wolno, sycąc się swą wspaniałą męskością. Leżeli ciasno spleceni, smakowali swą bliskość, swoje ciepło.
- Nigdy, nigdy - szeptała Jenny; Jon wiedział, co miała na myśli. Kręciła głową, jakby jeszcze nie wierzyła w to, co się stało.
- Tak, nigdy - powiedział. Zsunął się z niej ostrożnie i legł wyczerpany u jej boku. - Jesteś niewiarygodnie, niewiarygodnie... - brakło mu słów. - Chciałem ci dać... ale ty, moja piękna, moja śliczna Jenny, dajesz mi więcej, więcej niż... - głos uwiązł mu w gardle.
Jenny pogładziła jego szeroką, wypukłą pierś. Pocałowała go miękko w policzek, potem w powieki i w usta. Uśmiechnęła się.
- Kochany, tak to już jest. To samo było ze mną tamtej pierwszej nocy. To ty bardziej mnie wówczas pragnąłeś i to pragnienie dało mi siłę. Och, Jonny, będę cię zawsze, zawsze pragnąć! Dziś oddałam ci to, co ty dałeś mi wtedy.
- Kiedy ty się zdążyłaś tego wszystkiego nauczyć?
- Jestem od ciebie starsza - Jenny uśmiechnęła się. - Przyznaj się: wiedziałeś, że to powiem, prawda?
- Owszem. I wiesz co? Jeśli tak naprawdę jest, to jest to najlepszy układ z możliwych. - Objął ją i pociągnął na siebie, by pokazać jej, jak dobry jest ten układ.
Kochali się przez całą noc. Jenny podziwiała jego możliwości. Swoje własne zresztą też. Tak, jakby przez całe swoje życie oszczędzali się, by teraz ofiarować sobie wszystko. Gdy się ocknęli, było już prawie południe. Jon znów wziął ją w ramiona.
- Mm, co za kobieta, co za kobieta... - mruczał cicho. Jenny objęła go mocno.
- Mówiłam ci już, że jestem bardzo silna.
- Co ty powiesz? A to mi dopiero nowina! - Leniwie głaskał jej plecy. - Zmęczona?
- Nnie... raczej przyjemnie odrętwiała. - Sama się nie spodziewała, że jego pytanie zawstydzi ją. - A ty?
Uśmiechnął się i pocałował ją w policzek.
- O mnie się nie martw. Przeżyję, kochana, jakoś przeżyję. Powiedz mi, szprotko, o czym teraz myślisz?
- Nie powiem - podniosła się.
Jon połaskotał ją i kiedy, zaśmiewając się, padła na posłanie, wyskoczył z łóżka. Pochylił się i wziął ją na ręce.
- To, czego pani potrzeba - mówił jak lekarz wypisujący receptę - to zdrowej, relaksującej kąpieli, moja droga.
Zaniósł ją nad samo jezioro i z głośnym pluskiem wrzucił do wody.
- Jezu, kobieto, w ciągu ostatniej nocy musiałaś nieźle przytyć! Albo ja straciłem wszystkie siły. Potem pływali razem, jedno obok drugiego, to znów kładli się na wodzie i patrzyli w niebo. Byli szczęśliwi. Jon odszukał rękę Jenny. Spletli się mocno palcami.
- Jenny - odezwał się ciche
- Mmmm?
- Kochałaś się kiedy w wodzie? Głośno przełknęła ślinę.
- Chyba nie pytasz poważnie?
- Taak? To chodź do mnie i sama się przekonaj. Jakżeż miała mu odmówić?
Rozdział 10
Gdyby ktoś powiedział Jenny, że przez następny tydzień będzie się czuła aż tak wolna i tak szczęśliwa - nie uwierzyłaby. Dni i noce pełne były cudownego, zapierającego dech w piersiach kochania się. Jon i Jenny nie mogli wprost nacieszyć się sobą. Dosłownie wszystko pobudzało ich erotyczną fantazję, a to, o czym myśleli, warte było spróbowania... Różnorodność ich pomysłów była doprawdy zdumiewająca. Kochali się na trawiastym dachu domu Jenny („Nigdy w życiu nie kochałam się na dachu!"), w wannie, w strumieniach wody pod prysznicem („Tak jeszcze nigdy!"). Te dni były wyzwoleniem, całkowitym i absolutnym odrzuceniem wszelkich fizycznych i psychicznych zahamowań. Oboje chodzili jak lunatycy, patrząc nic nie widzącymi oczami, i jedynie dotyk kochanka i pieszczota kochanki przywracały im czucie i świadomość.
Pewnego dnia leżeli gdzieś w lesie na grubym, miękkim dywanie suchych sosnowych igieł. Jon, zdyszany, zasapany, powiedział to, co często teraz mówili oboje:
- Tak jeszcze nigdy.
- Och, niech pan da spokój, doktorze McCallem. Mówi pan to chyba jeszcze częściej niż ja.
- Wspominałem pani przecież, że zanim panią poznałem, wiodłem życie niemal pustelnicze.
- Jonny! Chcesz mi powiedzieć, że dopiero ze mną straciłeś cnotę?
- No nie, przyznaję, aż tak to nie. Ale i nie cierpiałem na nadmiar wrażeń. Bo czegóż mógł śwież o upieczony doktorek dokazać w ciemnej i ciasnej szpitalnej szafie na bieliznę?
- Ha, tylko nie próbuj mi wmawiać, że mężczyzna z twoją pozycją nie użył nigdy swych wpływów w celu usidlenia jakiejś zielonej pielęgniareczki!
Jednym skokiem był na niej i przyduszał ją do ziemi.
- Za to teraz użyję moich wpływów, by usidlić ciebie. A co do pozycji... to jeszcze się zastanowię. - Z miną doświadczonego doktora przyłożył rękę do jej czoła. - Trawi panią jakaś podejrzana gorączka, nie mylę się, prawda? Cóż, trzeba panią dokładnie zbadać. Zaraz ustalimy przyczyny. Może to leśna maligna? Hmm, sądząc z tego, że bredzenie przybiera na sile... Tak, tak, słyszałem o coraz częstszych przypadkach.
Badanie „chorej" wcale nie przypominało typowego badania lekarskiego... Później Jon nachylił się do ucha Jenny i szepnął:
- Muszę przyznać, że uwielbiam bawić się z tobą w doktora, kochanie.
W sobotę rano wybrali się na pchli targ. Po drodze zajechali pod domek Sary. Sara - jak to Sara - gramoląc się na przednie siedzenie obok Jenny, wypaliła prosto z mostu:
- O! Wyglądacie oboje, jakbyście przed chwilą wyszli z łóżka. Czy coś w tym rodzaju...
- Tak jakby - mruknął pod nosem Jon.
- A, wiec to tak!
Jenny spąsowiała. Przemogła się jednak i, choć nie musiała, mruknęła solidarnie:
- Cóż...
- A jednak! Wiedziałam, wiedziałam! - Sara uśmiechała się od ucha do ucha. - Bo jeśli po całych dniach nie odbiera się telefonu, a w odpowiedzi na długie listy rzuca zaledwie kilka słów, może to znaczyć tylko jedno: że jest się zakochanym! - spojrzała badawczo. - No dobrze. I co zamierzacie?
Jon poszukał dłoni Jenny i ścisnął ją mocno. Była zimna jak lód. To pytanie było dla nich zupełnym zaskoczeniem. Odpowiedział:
- Jak to co? Cieszymy się, i to jak! I z utęsknieniem czekamy na twoje błogosławieństwo, aniele.
- Moje gołąbeczki! Ależ macie je już od dawna!
Tego wieczora, po wspaniałej domowej kolacji, Jenny wzięła Jona za rękę i poprowadziła po schodkach na górę. Pokazała mu swoją sypialnię. Dotąd nie chciała tego robić, uważała bowiem, że miejsce to należy tyko i wyłącznie do niej. Dzisiaj jednak coś się zmieniło. Brzmiała jej ciągle w uszach odpowiedź Jona: "Cieszymy się, i to jak!". Mówił to w swoim, ale także i w jej imieniu. A więc żył jej życiem. Czyż mogła wobec tego mieć przed nim jakieś tajemnice?
- Kocham cię, Jenny - Jon szeptał jej prosto w usta. - Będę cię kochał zawsze, słyszysz, zawsze.
- Rozpiął jej stanik. Zsunął halkę, a potem wziął ją na ręce i złożył ostrożnie wśród chłodnych, świeżych prześcieradeł.
W jego zachowaniu było jednak coś niezwykłego, coś obcego. Był jakiś inny, dziwny, spięty. Rozebrał się szybko, wziął ją w ramiona i gwałtownie, niemal rozpaczliwie przycisnął do piersi. Ich ręce i nogi splotły się mocno.
- Jenny, moja Jenny - głos drżał mu ze wzruszenia. - Kocham cię, pragnę cię. Bardziej jeszcze niż tamtej nocy na plaży.
Nagły niepokój ścisnął jej serce. Tuliła go do siebie z całych sił, zasypywała jego twarz, szyję i ramiona tysiącem pocałunków.
- Jestem z tobą, Jonny, jestem przy tobie. Chodź do mnie. Będę przy tobie zawsze.
- Och, Jenny, tak. Będziemy zawsze razem. Chcę, chcę w to wierzyć.
- Kochany mój, czemu miałbyś nie wierzyć?
- Nie... nie wiem. Czuję się dziś jakiś nieswój - chował się w jej ramiona; biodra, przywarte ciasno do jej bioder, drżały niecierpliwie. Znów rozwarła się przed nimi szaleńcza otchłań zmysłowości.
- Kochaj mnie, Jenny, kochaj mnie tak, jak nigdy przedtem...
Kochali się, jakby robili to po raz ostatni. Kochali się dziko, gwałtownie, nieprzytomnie. Nie było tej nocy czułych pieszczot i powolnego budzenia zmysłów. Oboje byli jak opętani, oboje byli bezlitośni w dawaniu sobie rozkoszy wściekłej, najintensywniejszej.
A potem długo leżeli w milczeniu, zdyszani, zaplątani w mokre zupełnie prześcieradła.
- Och, Jenny! - zawołał Jon cicho, z rozpaczą kręcąc głową na poduszce. - Nie chcę, nie chcę, by się to kiedykolwiek skończyło! Nie, nie teraz, nie teraz!
- Cicho, kochany, cicho. Jesteśmy sobie potrzebni. Nasza miłość nigdy, nigdy się nie skończy. Oddech Jona uspokoił się, stał się regularny, miarowy. Ale napięcie, z którego udało im się wyzwolić, znowu powróciło - nieznośne, dławiące. Trudno było dłużej wytrzymać. Jenny przemogła się wreszcie i, spytała:
- Jonny... O co chodzi?
- Muszę wracać.
To było pchnięcie w samo serce. Jenny aż drgnęła z bólu.
- Słuchaj, jedź ze mną. Nie chcę już dłużej być sam. Jedź ze mną i zostań moją żoną.
Nic nie widząc i nic nie słysząc, podniosła się z łóżka i, potykając się na dywanie, podeszła do okna. Wbiła wzrok w ciche wody zatoki. Drżała z zimna. Z jej oczu stoczyły się dwie wielkie łzy.
- Kiedy... Kiedy musisz jechać?
- Za parę godzin, o świcie.
- Od kiedy wiedziałeś?
- Od popołudnia. Tuż przed obiadem miałem telefon. Dzwonił doktor Hackner, ten, który mnie teraz zastępuje. Pojawiły się jakieś problemy administracyjne... i jestem im tam potrzebny.
Chciał ją przytulić, ale odsunęła się od niego. Przebiegały ją lodowate dreszcze. Miała ochotę krzyknąć na całe gardło: „Nie tam jesteś potrzebny, ale tutaj, tutaj!" Zamiast tego spytała łamiącym się, nie swoim głosem:
- Na długo jedziesz?
Jon stał za nią i zaciskał pięści w bezsilnej rozpaczy.
- Nie wiem, Jenny. Nie umiem ci tego powiedzieć. Dlatego właśnie proszę, jedź ze mną. Nie rozdzielajmy się, ja muszę być z tobą.
Długo nie mogła przemówić ani słowa.
- Nie mogę z tobą jechać. Mam tutaj pracę. Mogę pracować tylko tu.
- Możesz, ale po prostu nie chcesz! - jego głos stał się ostry, wyzywający. - Jenny, myślałem że mnie kochasz.
Odwróciła się gwałtownie i spojrzała mu prosto w twarz. Ich głowy dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
- To nie w porządku! - wybuchnęła. - Wiesz, że cię kocham. Tylko... ja nie mogę wrócić do świata.
Nie jestem jeszcze gotowa. Bardzo, bardzo wiele ci zawdzięczam, Jonny. Wróciłeś mi życie, wróciłeś na radość miłości. Przecież wiesz, jak długo... nie dawałam się nikomu nawet tknąć. - Zaczęła płakać. - Jonny, żądasz ode mnie więcej niż mogę ci dać!
- Co ja bez ciebie zrobię, Jenny? - szeptał zbielałymi ustami.
Padli sobie w ramiona; bólowi rozstania mogli przeciwstawić tylko swoją miłość.
- Wróć, wróć jak najszybciej! Będę na ciebie czekała, słyszysz? Nigdy nie będzie innego mężczyzny, tylko ty, ty jedyny. Ale nie proś mnie, żebym stąd wyjechała, nie proś!
- O Boże, psychologia jest moim przekleństwem. Czasami wolałbym nie mieć z nią nic wspólnego. Rozumiem cię, Jenny, aż nadto dobrze cię rozumiem. Ale serce mi się kraje, kiedy pomyślę, że ze mną nie pojedziesz!
- Mnie też, Jonny. Ale masz przecież swoje obowiązki i nie możesz ich ot, tak sobie, po prostu porzucić. Wiesz o tym, Jonny, oboje o tym wiemy - pogładziła go po włosach. - Kocham twoją wrażliwość, twoje wielkie serce, twoją inteligencję. Wróć do mnie, musisz do mnie wrócić. Kocham cię. Niech ci się wszystko dobrze układa. Oboje wtedy będziemy szczęśliwi.
- Jenny, nie wiem, czy jeszcze potrafię robić cokolwiek bez ciebie. Jesteś mną, wrosłaś we mnie, jesteś moją siłą.
- A ty moją, najdroższy.
- Powiedz, jak mam cię przekonać? Co mogę zrobić, Jenny?
- Możesz mnie kochać teraz, zanim pojedziesz - odparła cichym szeptem. Połykała łzy. - Kochaj mnie czule i łagodnie, kochaj mnie tak, jak tylko ty potrafisz. Chcę cię takim zapamiętać. Chcę cię takim śnić
Uniósł ją w swych wspaniałych, silnych ramionach.
- Moja słodka, moja śliczna Jenny - szeptał jej wprost w usta. Całował ją, a ona rozchylała dla niego wargi, szukała go z zamkniętymi oczami. - Kocham cię, kocham. Jesteś moja, jesteś cząstką mnie samego. I tak już będzie na zawsze.
Ich kochanie się miało w sobie gorycz pożegnania. Starali się zachować w pamięci każdą chwilę, każda pieszczota była drogocennym klejnotem, którym się w skupieniu napawali. Kochali się długo i słodko, jak na zwolnionym filmie. Przedłużając miłosną ekstazę, pragnęli wymazać ze świadomości myśl o czekającym ich rozstaniu. Jon wtulił twarz w wilgotne, splątane włosy dziewczyny.
- Ja wrócę, Jenny, wrócę. Nigdy w to nie wątp, słyszysz?
- Wiem - szepnęła ze ściśniętym sercem. Nie wierzyła. Wyjechał o świcie.
Rozdział 11
Sara wyjeżdżała dwa dni później, wczesnym rankiem.
- Na pewno nic ci nie będzie, dziewuszko? Mogę odłożyć tę wizytę na jakiś czas i zostać...
- Nie, nie, dość się już napracowałeś jako niańka. - Jenny uśmiechnęła się, by upewnić przyjaciółkę, że wszystko jest OK. - O nic się nie martw. Najwyższy czas, byś zobaczyła się ze swoim synalkiem. Nigdy nic nie wiadomo, może znów zboczył z prostej drogi? - zmarszczyła nosek.
Uściskała Sarę i ucałowała.
- Słusznie, Jenny, nigdy nic nie wiadomo - Sara złożyła ręce jak do modlitwy. - Ostatnio wspominał coś o zmianie specjalizacji. Znowu, wyobrażasz sobie? Boże, strzeż mnie od kapryśnych dzieci. Dotyczy to także ciebie, kochanie! - Sara wskazała oskarżycielsko palcem. - Och, matkowanie! Jakżeż ciężka to praca, jak wielkie trzeba nieść brzemię, nie masz pojęcia. Wystarczy, że raz spróbujesz, a potem już do końca życia wleczesz tę kulę u nogi; ani odrobiny czasu dla siebie, nawet na naukę dobrych manier - roześmiała się. Machnęła Jenny ręką i chciała odejść do samochodu, ale po kilku krokach zatrzymała się
- Dziewuszko, jesteś pewna, że wszystko będzie dobrze?
- Tak, tak - zapewniła ją Jenny. Odprowadziła Sarę do furgonetki. Raz jeszcze zdziwiła się, że ten gruchot może w ogóle ruszyć z miejsca. - A ty? Jesteś pewna, że nic ci się nie stanie?
- Co, z Bessie? - parsknęła Sara. - Nie ma obawy! Wystarczy jedno moje słowo, a poleci dla mnie na księżyc. Słuchaj, a może na następne wakacje wybrałybyśmy się na Alaskę? Ach, powłóczyć się trochę... jak prawdziwi mężczyźni! - Jenny skrzywiła się z dezaprobatą. - Co, nie podoba ci się mój pomysł? No, to jadę już. Miłego dnia, baw się dobrze! - Wsiadła do ciężarówki, nucąc coś śmiesznym falsetem. Wykręciła, zatrąbiła na pożegnanie - i juz jej nie było.
Wyspa zrobiła się nagle bardzo cicha. Spokój zakłócały jedynie harce zwierząt. Gdzieś na drzewie gruchały gołębie, wśród gałęzi ganiały się, skrzecząc głośno, wiewiórki. Całkiem blisko Jenny rozległ się furkot skrzydełek kolibra. Ptaszek co chwila zawisał nad polnymi kwiatami. Wkrótce dołączyła do niego samiczka. Jenny westchnęła głośno.
Wszyscy mają jakieś towarzystwo. Tylko ja nie.
Poczuła się bardzo samotna. Ciekawe, co robi teraz Jonny?
„Pewnie pracuje - pomyślała. - I ty też masz coś do zrobienia".
Poszła do swojego stołu na wzgórzu i zabrała się za nie dokończony drzeworyt. Postanowiła odcisnąć go na papierze z mleczy.
„Praca, praca do upadłego, Jenny. Tylko to może cię uratować. Praca!" - mówiła sobie.
Zasiadła do samotnego obiadu, ale nie miała apetytu. Postanowiła wziąć prysznic. Długo stała w przyjemnym, chłodnym deszczu. Myślała o tym, jak cudownie było czuć na sobie dotyk Jonny'ego. Przebiegł ją dreszcz, w piersiach i w dole brzucha poczuła słodki ciężar.
Nie mogła wysiedzieć w domu. Wydawał się jej pusty, a równocześnie nieznośnie przepełniony wspomnieniami. Wzięła gitarę i uciekła na dwór. Poszła do swego kamienia, wdrapała się nań i usiadła. Widok spokojnej zatoki znów nasunął jej myśl o żeglowaniu statkiem życia. Powietrze stało się duszne i ciężkie. Jenny spojrzała w niebo; było bezchmurne, granatowe, daleko na horyzoncie czerwieniła się wieczorna zorza. A więc zbliża się zimny front i w nocy będzie burza. Jenny nie bała się burz, owszem, nawet je lubiła. Lubiła patrzeć na błyskawice, słuchać grzmotów, a czasem i wybiegać na deszcz.
„No, przynajmniej trochę ochłonę" - pomyślała.
Usiadła wygodniej i pochyliła się nad gitarą. Zamyślona, szarpnęła lekko struny. Łapała pojedyncze akordy, łączyła je, zmieniała. Chciała skomponować piosenkę; słowa ułożyła już wcześniej pewnej bezsennej nocy. To będzie piosenka dla Jonny'ego. Miała nadzieję, że mu się spodoba. Jeśli w ogóle ją kiedykolwiek usłyszy...
W oddali rozległ się stłumiony pomruk grzmotów. Burza będzie tu pewnie za jakąś godzinę, jest więc jeszcze trochę czasu. Jenny zabrała się do pracy. Gdy rozległ się następny grzmot, znacznie bliższy i poprzedzony krótkim błyskiem, piosenka była gotowa. Jenny odśpiewała ją w całości, by utrwalić sobie w pamięci kolejność akordów.
Coś sprawia, że nie widzę jasno, jakaś mgła w pokoju
I słychać gorzej - cóż się stało dziś?
Twoje imię zagubiłam, serce bije
Coś sobie przypominam, pięść zaciska się
Lecz nic się nie dzieje
Ściany tylko wirują, odbijają się na nich
Wizje z mojej pamięci
Jak błyski
Pamiętam
Znów zagrzmiało, teraz już bardzo blisko. Zerwał się silny wiatr. Jenny podniosła głowę i zapatrzyła się w dal. Odezwała się do siebie:
- Pamiętasz? Odnalazłaś jego imię? Zdaje się, że go kochasz. Czemu więc nie wyjdziesz za niego?
Odwróciła się i spojrzała w mrok. Zdawało jej się, że widzi ledwie majaczącą w mroku ludzką postać. Nie przestraszyła się. Już od tygodnia miewała takie zwidy. Odezwała się znowu:
- Bo ciągle nie jestem pewna, czy on mnie chce.
- Ależ tak, dziecino. Nigdy w to nie wątp.
Siła tego głosu zdumiała ją. Dziwne rzeczy wyprawia rozstrojony umysł.
- Jeśli będzie mnie chciał, wyjdę za niego - powiedziała stanowczo.
Cień poruszył się i, zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć, dwie ręce, dwie prawdziwe, jak najbardziej realne ręce złapały ją za ramiona i dźwignęły w górę.
- Jenny! Kocham cię!
Zamrugała szybko oczami i potrząsnęła głową.
- Jonny! To naprawdę ty? O Boże! Ty naprawdę tu jesteś?!
Rzuciła się mu w ramiona; gitara, strącona z kamienia, spadła na ziemię z głośnym brzdękiem. Trzy tygodnie, trzy długie tygodnie rozstania! Był tak ciepły, tak cudownie miękki i znajomy - i całował ją tak namiętnie! Ściskali się i całowali, śmiali i płakali jednocześnie, obejmowali się mocno, prawie do bólu, chcąc się upewnić, czy to aby nie sen. Jonny, jej Jonny, znów trzymał ją w ramionach! Scałowywał jej z policzków łzy szczęścia, a ona objęła go za szyję i tuliła do siebie z całych sił.
- Jesteś, jesteś tu naprawdę! O Boże, jak ja za tobą tęskniłam! Dlaczego nie dałeś znać, że wracasz? Zwolnił trochę uścisk, ale nie przestał całować. Chciał, by Jenny naprawdę poczuła, że wrócił.
- Aż do południa nie byłem pewien, czy będę mógł jechać. Ale już dawno siedziałem na walizkach. Kiedy wydostałem się na autostradę, jechałem bez przerwy, szkoda mi było czasu nawet na telefon. Postanowiłem, że zrobię ci niespodziankę. Powiedz, cieszysz się? - jego pocałunki złagodniały. Za to Jenny była coraz bardziej podniecona.
- Czy się cieszę? Ależ ja myślałam, że to znowu majak!...
- Hmmm, tak sądziłem. - Nagle zmienił ton. - Proszę mi powiedzieć, pani Larson, często się to zdarza? Jenny roześmiała się serdecznie. Opuszkami palców wodziła po mocno zarysowanych, zmysłowych ustach. Uśmiechał się prowokująco. Było zupełnie ciemno i tylko od czasu do czasu świat wokół nich rozświetlała błyskawica.
- W ciągu ostatnich trzech tygodni objawy nasiliły się, doktorze. Ale, jeśli pan pozwoli... chyba wiem, co mogłoby okazać się cudownym lekarstwem - powiedziała i podała mu rozchylone usta. Całowali się z każdą chwilą coraz namiętniej.
Nad ich głowami rozszalała się burza. Ale wielkie i chłodne krople deszczu nie ostudziły żaru pożądania. Grzmoty i oślepiające błyskawice dodawały pocałunkom pierwotnej, nieokiełznanej zmysłowości.
Na chwilę oderwali się od siebie. Jenny wzięła gitarę i szybko pobiegli do domu. Jon zatrzasnął przeszklone drzwi, oparł instrument o ścianę i znów zamknął Jenny w ramionach.
- Jeszcze jeden dzień dłużej, a nie wytrzymałbym tego. Nie mogę bez ciebie żyć. Strasznie za tobą tęskniłem.
- A ja myślałam, że już nigdy nie wrócisz, Jonny.
Pocałował ją w szyję. Usta miał wilgotne i gorące, pachniał deszczem.
- Kochanie moje. Przecież mówiłem ci, że wrócę.
- Wiem. Ale ja nawet teraz nie mogę uwierzyć, że tu jesteś.
- Mmm? To nic, zobaczysz, zaraz cię o tym przekonam. Zaraz ci dowiodę, że jestem tu, teraz, prawdziwy, z krwi i kości.
Spojrzał jej w oczy. Były zamglone, rozmarzone, pełne blasku.
- Kocham cię! - szepnął. Uśmiechnęła się.
- Marzyłam o tobie przez wszystkie te dni. Pochylił się i ucałował jej usta, a był to jeden z najsubtelniejszych, najbardziej wyszukanych pocałunków. Jenny zadrżała rozkosznie, a Jon przytulił ją jeszcze mocniej. - I ja marzyłem o tobie, kochanie.
Sięgnął do jej piersi. Odnalazł twarde guziczki i zaczął pieścić je zachwycająco swymi długimi palcami. Jenny jęknęła głośno, zamknęła oczy i szepnęła:
- To jeszcze niczego nie dowodzi, Jonny. Każdej nocy wyobrażałam sobie, że mnie dotykasz. Teraz jest tak samo - uśmiechnęła się uwodzicielsko.
Nic jej na to nie odrzekł. Kochał ją za to, że potrafiła go tak uroczo kokietować. Gwałtownie przygarnął ją do siebie, kładąc szorstkie nieco dłonie na jej plecach i pośladkach. Ściskał mocno, nawet brutalnie, masował z dziką namiętnością wygłodzonego kochanka. Za każdym ruchem podnosił jej coraz wyżej koszulę, w końcu położył rękę na odsłoniętych, pulchnych pośladkach. Nie tracił czasu na ściąganie szatek, od razu sięgnął do obnażonego łona, zanurzył dłoń w puszystym jasnym runie i przesunął niżej, trąc delikatnie. Jenny krzyknęła głośno, drżąc z pożądania.
- Oooch... tak, jesteś prawdziwy, najprawdziwszy. Tego nie można sobie wyobrazić... Nawet... choćby cienia tego... - dyszała. - Nareszcie w domu, Jonny. Tęskniłam za tobą, kochany, bardzo za tobą tęskniłam...
Zdarli z siebie ubrania i przylgnęli jedno do drugiego, rozkoszując się swoją nagością.
- Nareszcie, kochanie moje, nareszcie. I ja z utęsknieniem czekałem chwili powrotu. Czekałem już od tego dnia, kiedy stąd wyjeżdżałem. - Ciasno objęci opadli na miękki dywan. - Wróciłem, Jenny. Nigdy się już nie rozstaniemy. Nigdy!
Słowa przestały być ważne. Szukali gorączkowo swoich ust, oszalałe pożądanie błyskawicznie ogarnęło ich ciała. Miłosne jęki i krzyki głuszył huk rozszalałej za oknem burzy, przeciągłe wycie wiatru i gęsty werbel deszczu o szyby. Świat za oknem zastygł w oślepiających blaskach błyskawic, a oni, na dywanie, przeżywali nieprawdopodobną, porażającą wszystkie zmysły jasność wyzwolenia.
Burza straciła impet. Leżeli obok siebie mokrzy i wyczerpani, wsłuchani w bicie swoich serc i cichnące pomruki za oknem. Wreszcie wszystko się uspokoiło. Usnęli w swych objęciach.
Obudzili się o drugiej w nocy. Jon podniósł Jenny z podłogi.
- Chodź, szprotko, pójdziemy się wykąpać.
Weszli pod prysznic. Jenny jęknęła cicho, kiedy mydlił jej obfite piersi. Były miękkie, podatne, chwiały się na boki. Lecz pod wpływem jego niezamierzonej pieszczoty wezbrały, uniosły się, napięły. Ich jasnoróżowe brodawki stały się wypukłe, pociemniały i rozwinęły się w duże, jędrne, pulsujące podnieceniem maliny. Jon nie mógł tego nie zauważyć. Przysunął się i zmysłowo ukąsił ją w szyję. Plecy Jenny wygięły się w łuk, piersi zaś głaskały śliski, ociekający wodą męski tors. Podstawił dłoń pod strumień wody, opłukał ją z mydła, a potem sięgnął w dół, między jej nogi. Rozchyliła je; uda jej drżały, a biodra lekko falowały - niecierpliwe, spragnione. Jon dotykał ją delikatnie, czuł na plecach jej wilgoć i ciepło.
- Chodź do mnie, moja wodna boginko.
Chwycił ją rękami i podniósł do swych stalowych lędźwi. Opasała go nogami. Skóra obojga była śliska i mokra, błyszczała od ściekających po niej kropelek wody. Wszedł w nią łatwo, a ona kręciła biodrami, by mógł dotrzeć jak najgłębiej.
Tym razem spełnienie spadło na nich natychmiast, niespodziewanie, ledwie Jon poruszył się w niej kilka razy.
- O Boże, skąd się to wzięło? Jak to zrobiłeś? - odezwała się Jenny, dysząc ciężko.
- Ja zrobiłem? - podstawił ją, ciągle obejmującą go nogami, pod prysznic. - Moja droga. Tam, gdzie się urodziłem mówi się, że aby strzelić taką rakietą, potrzeba i tego w spodniach, i tej w spódnicy.
Parsknęła śmiechem. Głaskała jego śliskie, mokre plecy, delikatnie wbijając w nie paznokcie. Uszczypnęła go w pośladek. Postawił ją na podłodze i znów wziął ją w ramiona.
- Jesteś moją szprotką, Jenny. Przyznaj się, że uwielbiasz zabawy w wodzie, co?
- Jestem spod znaku Ryb, a cóż innego mogą lubić Ryby? Mam to po prostu we krwi.
- A ja mam ciebie we krwi - zawołał, a okrzykowi temu zawtórowało burczenie w brzuchu.
Oboje parsknęli śmiechem.
- O, chyba jestem głodny.
- Biedaku! Pewnie od dawna nie miałeś nic w ustach?
- Wczoraj rano zjadłem bagietkę i popiłem odrobiną soku pomarańczowego.
- Najdroższy, w takim razie przerwijmy na chwilę. Dam ci jeść.
- Dobrze - zgodził się. - Masz coś, czego nie trzeba gotować?
Pochłonął całą michę płatków kukurydzianych. Kiedy skończył, Jenny postawiła przed nim talerz z dymiącym, puszystym omletem. Pożarł go, a potem zażądał jeszcze grzanek, galaretki jabłkowej i dwóch szklanek mleka. Zrobiła mu kawę, a on ukroił sobie wielki kawał piaskowej babki, którą upiekła wczoraj. Kawy nie posłodził, wrzucił natomiast do kubka prawie całe ciasto.
- Bój się Boga! Co ty robisz z jedzeniem? - roześmiała się.
- Zawsze moczę ciasto. Nauczyłem się tego, jak byłem mały. Biszkopty i herbatniki najlepsze są. właśnie maczane. - To nagłe zainteresowanie jego manierami przy stole trochę go zażenowało. Patrzyła na niego, jakby był jakimś dziwolągiem. - Ale ja nigdy nie robię tego w towarzystwie, Jennifer - zapewnił ją i uśmiechnął się rozbrajająco.
- Ależ ja się nie gniewam! Tylko coś mi mówi, że mam szansę zobaczyć jeszcze wiele takich rzeczy, których nigdy nie robisz w towarzystwie.
- O tak, moja kochana, wkrótce poznasz wszystkie moje sekrety. Nawet te... nieco sprośne - mrugnął do niej i począł wodzić bezczelnym wzrokiem po jej nagim ciele.
Jenny nachyliła się i pogłaskała go w gładko wygolony policzek. Pocałowała go czule.
- Smakowało? A kto mi powie: „dziękuję"?
Szybko sprzątnęła ze stołu i zaniosła naczynia do zlewu. Potem wzięła Jona za rękę i poprowadziła do sypialni.
- Chodź, bratku. Tam na górze mam swoje gniazdo. Pora wreszcie się przespać. Pocałował ją w czoło i objął ramieniem.
- Powiedz, Jenny, jestem dobry?
- E, tak sobie.
- Taak? A o co się założysz, że wniosę cię na samą górę po tych twoich schodkach jak korkociąg?
- Nie, nie, Jonny, nie nadwerężaj się. Bądź grzecznym chłopcem i chodź ze mną.
Leżeli przytuleni do siebie na szerokim łóżku Jenny i patrzyli przez okno. Świtało. Wspaniały wschód słońca, pierwszy, jaki oglądali razem, pokrył wodę zatoki istną feerią barw. Róż, purpura, złoto - kolorowe niebo odbijało się w zwierciadle wody.
Oboje patrzyli w milczeniu i zachwycie. Jon szepnął:
- Cudowne!
Objęli się, było im tak dobrze, tak słodko.
- Jak to cudownie być znów z tobą, kochana.
- I z tobą, kochany. Kocham cię, Jonny. I będę cię zawsze kochać.
Przytulił ją, czując, że słowa te znaczyły coś więcej. Znaczyły, że zaufała mu z całego serca. Nareszcie.
Rozdział 12
Gdy Jenny zbudziła się, słońce stało już wysoko. Obróciła się na posłaniu, by popatrzeć na ukochanego mężczyznę, który spał u jej boku. Uśmiechał się przez sen, był taki rozkoszny... „Śmiejesz się? Ha, zaraz zobaczymy!" - pomyślała, przysunęła się doń cicho, i raptem jednym susem znalazła się na jego piersi.
- Oof - f - f! Co do cholery...? - sapał, wyrwany ze snu. Nie dała mu skończyć, złapała go za nos.
- Wstawaj! Będziesz się tak wylegiwał przez cały dzień?
Kręcił co sił głową, nie mógł złapać powietrza, wreszcie chwycił ją za ręce i przytrzymał. Całkiem już oprzytomniał.
- Boże! Jednak nie ma to jak obudzić się spokojnie w domu, i to pierwszego dnia po powrocie!
- Zawsze tak zrzędzisz rano?
- Nie. Tylko wtedy, gdy atakują mnie dzikie amazonki. Ale gorzko tego pożałują! - Uniósł się, chwycił ją wpół i ścisnął potężnie. Z łatwością przewrócił na plecy i przydusił swym wielkim cielskiem. Nie bacząc na piski i szamotanie się, z metodycznym okrucieństwem przystąpił do zadręczania jej łaskotkami.
- Oj, nie, nie, wujku, nie! - błagała, a kiedy zawahał się na moment, zręcznie wywinęła się spod niego i znów skoczyła mu na pierś.
- Widzę, siostro Larson, że przyda się pani garść informacji o pani własnej rodzinie - powiedział basem, bo ciężko mu było oddychać. - Otóż ja nie jestem wujkiem pani. Nie jestem też pani ojcem ani tym bardziej bratem. Jestem natomiast pani partnerem, kochankiem, pani towarzyszem... i przyszłym mężem. Dopóki nie załatwimy wszelkich formalności, zamierzam żyć z panią na kocią łapę. Pobierzemy się szybko, to mogę obiecać. A potem... - usiłował prztyknąć ją w nos - pojedziemy w podróż poślubną, która zabierze nam całe życie. Zgoda?
- Jak długo zostaniesz ze mną?
- Na zawsze! - wykrzyknął z emfazą.
- Mówię poważnie, Jonny. Jak długo zostaniesz ze mną, zanim wrócisz do instytutu?
- Na zawsze!
- No nie, z tobą można zwariować. Odpowiadaj po ludzku! - Jenny aż poczerwieniała, widać było, jak jej zależy na odpowiedzi.
- Na zawsze - Jon postanowił zmienić taktykę. Było mu trochę niewygodnie. - Jeśli mi przyrzekniesz, że będziesz leżała spokojnie, to ci powiem. - Zrobiła o co prosił, spoważniała. - Tak lepiej, kochanie. Lubię cię tulić do serca.
Jej ręka zupełnie odruchowo powędrowała do jego piersi, a zaraz za nią pospieszyły usta. Ale Jon znów ją połaskotał:
- Jenny! Uspokój się, przecież obiecałaś! Jak nie będziesz leżeć spokojnie, to ci nigdy nie powiem! Przestała. Pomyślała, że jeśli nie odpowie jej teraz, to pewnie nie zrobi już tego nigdy. Jon rzekł:
- Przyjąłem stanowisko dyrektora naukowego i zdecydowałem o przeniesieniu projektu na Uniwersytet Stanu Minnesota w Twin Cities.
Tysiące pytań cisnęło się jej na usta, ale wystarczyło jedno spojrzenie Jona, aby umilkła jak trusia.
- Od dawna sugerowałem to przeniesienie. Musisz wiedzieć, że jednym z problemów, jakie miałem rozwiązać na wakacjach, było to, czy przyjąć to stanowisko. Mój szef, doktor Bailey, nosił się jasno z zamiarem podjęcia badań o innym profilu. Zaproponował mi awans. Ja jednak nie ukrywałem, że przede wszystkim chcę zająć się sobą - wiesz, w jakim byłem stanie. No a poza tym byłem zdania, że projekt trzeba przenieść... Tak więc sprawa na razie ucichła. Ale kiedy zobaczyłem ciebie i twoją wyspę - byłem już prawie pewny. Telefon z Chicago jeszcze to wszystko przyspieszył. - Uśmiechnął się do błękitnych oczu i odsunął z jej ust kosmyk włosów. - Widzisz, ja po prostu wiem, wiem z całą pewnością, że chcę być zawsze z tobą.
Jenny wzięła głęboki oddech, zdecydowana dowiedzieć się nareszcie tego, co ją interesowało, ale Jon zmarszczył ostrzegawczo brwi.
- Wśród osób związanych z projektem rychło rozeszła się plotka - mówił dalej. - Hank Weston powiedział mi, że Uniwersytet Stanu Minnesota zamierza złożyć mi ofertę. Ale puściłem tę wiadomość mimo uszu. Do czasu, kiedy zdałem sobie sprawę, że zakochałem się w małej szprotce, która nazywa się Jenny - znów spojrzał jej w oczy, a ona zrozumiała, że nigdy w życiu nie czuł się bardziej szczęśliwy. - Zaczynamy pracę w naszej nowej siedzibie pierwszego października, kochanie... czyli zaraz po powrocie z podróży poślubnej. Musimy szybko założyć rodzinę. Nie można czekać bez końca, wiesz...
Skończył. Nareszcie Jenny mogła pytać.
- Zaraz, zaraz. Co to za „my"? Czy Hank Weston uczestniczy w badaniach?
- „My" - to znaczy ty i ja! - przesunął ręką po jej plecach. - Nie chcę się już z tobą rozstawać. Zostaniesz moją żoną, a ja będę twoim mężem. Na równych prawach. No, oczywiście nasze służbowe stosunki będą się układały inaczej. Ty będziesz moją asystentką, a ja dyrektorem.
- A więc chcesz, żebym stąd wyjechała - łzy nabiegły jej do oczu.
- Kochanie, nie będzie cię tu tylko dwa lub trzy dni w tygodniu. Poradzisz sobie, jestem pewny. Masz praktykę, a i nie zerwałaś przecież kontaktu z zawodem. Znów będziesz mogła być użyteczna... hmm, ale nie próbuj dowodzić swoich umiejętności z zakresu chirurgii na mnie. Chyba, że na to zasłużę.
- No to poczekaj tu na mnie, a ja skoczę na dół po nóż do filetowania - wypaliła. Nie mogła tak od razu zgodzić się na wszystko. Potrzebowała czasu do namysłu.
- Najdroższa, ależ nie ma potrzeby wycinać mi serca. Przecież i tak je masz - otarł jej łzy. Uśmiechnęła się.
- Och, Jonny, nie mogę się na ciebie gniewać. Zbyt cię kocham. Ale proszę, błagam, powiedz mi wszystko.
- A więc dwa lub trzy dni w tygodniu. Obiecuję ci, że nigdy nie więcej. Będziemy jeździć na uniwersytet tylko na wywiady z pacjentami i na ogólne zebrania zespołu. A resztę czasu będziemy spędzać na twojej wyspie. I będziemy bardzo zajęci. Kochaniem się i robieniem dzieci.
Jenny zarumieniła się, a on roześmiał się serdecznie:
- No, to już się chyba zaczęło, co? Pocałowała go, by mu zamknąć usta.
- Może o reszcie pomówimy później, moja śliczna? - powiódł dłonią po jej plecach. Zdecydowanie pokręciła głową.
- Mam pytanie, mój przyszły mężu - mądralo. Jak ty to sobie właściwie wyobrażasz: taki nawał pracy w dwa lub trzy dni?
- No to uważaj dobrze, bo twój przyszły mąż - mądrala odpowie ci jednym słowem: komputery.
- Co takiego?
- Daj spokój. Komputery. Wiesz przecież, co to jest.
- Zamierzasz pracować tutaj?
- Tak pracuje się teraz w całym kraju, Jenny. Maklerzy, ludzie biznesu, agenci handlowi, specjaliści różnych dziedzin, a także i naukowcy. Wszyscy komunikują się z komputerem centralnym poprzez terminale. A ponieważ na obecnym etapie badawczym większość mojej pracy polega na przetwarzaniu danych statystycznych, mogę pracować wszędzie, bylebym tylko miał dostęp do komputera. A wywiady i zebrania zajmą nam niewiele czasu.
Jon nagle zachmurzył się.
- Jeśli będę ci przeszkadzał, to wybudujemy domek, najlepiej za groblą, w lesie. Zrobię, co tylko zechcesz, moja słodka.
- Nie, nie, zostaniesz przy mnie. Nie chcę, żebyś opuszczał wyspę z powodu pracy. Po prostu powiększymy mój dom. I tak będzie trzeba to zrobić, skoro już mówimy o dzieciach... - zawstydziła się nagle, ukryła twarz w jego ramionach, skubnęła go za ucho. - Powiedz, jak wpadłeś na pomysł z komputerami?
- No cóż, najpierw rozmawiałem z kimś z firmy Digital, a on z kolei przedstawił mnie specjalistom szkoleniowym. Są naprawdę dobrzy w tym, co robią. A zwłaszcza Fredi. Jest bardzo dzielna.
- Kobieta?!
- Spokojnie, mój tygrysie. Nie ma powodu do podejrzeń. Rozmawiałem z nią wyłącznie przez telefon. Jest szefem biura centralnego w St. Louis. Ale spotkam się z nią w październiku. Przelatuje na uniwersytet, zajmie się szkoleniem specjalistycznym.
- Szkoleniem?
- Będziesz na miejscu, kochanie. Będziesz mi pomagać.
- Jak to się skończy, doktorze?
- Słuchaj, powiedziano mi, że ona jest szczęśliwą mężatką.
- A więc pytałeś! - Jenny zacisnęła pięści.
- Jej mąż i mały synek podróżują razem z nią, zawsze i wszędzie. To poskutkowało. Jenny odetchnęła z ulgą.
- No, chyba że tak.
Jon zrozumiał, co czuła. Nie miało to nic wspólnego z zazdrością. To były jej stare rany: zdrada. Zrozumiał też, że trzeba jej lękom i kompleksom raz na zawsze położyć kres.
- Jenny? - przytuliła się do niego. - Kochana, chcę, żebyś mi ufała. Słuchaj, ja nie jestem taki jak Richard. Nigdy, nigdy nie zawiodę twego zaufania. To, co nas łączy, jest dla mnie zbyt cenne. Nie spotkaliśmy się ot tak, po prostu, przypadkiem. Wierzę, że był w tym palec Boży. Nigdy nie myślałem, że będę mógł kiedykolwiek kochać jakąś kobietę tak, jak kocham ciebie - ustami musnął jej złociste włosy. - I taką samą miłość odnalazłem w tobie. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by miłość tę podtrzymać i ochronić. Bardzo długo żyłem tylko chwilą bieżącą, to... nie było zbyt dobre. Ty jesteś dla mnie przyszłością, kochana. Twoja miłość jest czymś najpiękniejszym, najcenniejszym. I raczej padnę trupem niż zrobię coś przeciwko niej. Poświęcę wszystko, słyszysz, wszystko, byle tylko być z tobą na zawsze. Jesteś moim życiem, jesteś moim kochaniem. Proszę, Jenny, zaufaj naszej miłości - głos łamał mu się i drżał.
Oczy Jenny były pełne łez. Z całego serca błogosławiła Sarę. Przecież ona mówiła, że przyszedł już na Jenny czas. I rzeczywiście, miała zupełną rację.
- Kocham cię, Jonny.
- Kochana moja. Pobierzemy się w przyszły piątek. Trzeba załatwić wszystko w urzędzie i umówić się z pastorem. Jeszcze dziś zadzwonię do Hanka i powiem mu, że będzie moim drużbą - Jon roześmiał się serdecznie. - Ha, to będzie niezły dowcip!
- Nie rozumiem. O co ci chodzi? - Jenny uniosła się na łokciu.
- Hank dzwonił do mnie pierwszego wieczora po moim przyjeździe. Dowiadywał się, jak się czuję. A ja powiedziałem mu wtedy, że chyba znalazłem kobietę mego życia. Sądził najpierw, że żartuję, ale potem tak się przeraził, że gotów był dzwonić na pogotowie. Myślał, że oszalałem!
- Chcesz mi powiedzieć, że zakochałeś się we mnie od pierwszego wejrzenia? - spytała Jenny, robiąc ze zdziwienia wielkie oczy.
- Cóż, próbowałem z tym walczyć - pokiwał głową.
- Ja też.
- Naprawdę?
- Uhmm.
- Boże! Czyż miłość nie czyni cudów?
- Co się stało z twoją starą furgonetką? - Jenny wybałuszyła oczy na niebieski, lśniący nowością wóz, przy którym jej samochód wyglądał niepozornie jak dziecięca zabawka.
- Jezebel zmarła śmiercią naturalną trzy mile za granicami miasta Chicago. Zostawiłem ją niedaleko uniwersytetu. Do schowka przy kierownicy włożyłem kartę rejestracyjną, może jakieś dzieciaki naprawią ją sobie.
- Jezebel?
Jon wzruszył ramionami.
- A jak inaczej mógł nazwać taki samochód chłopak z college'u? - śmiał się ze zgorszonej miny Jenny. - Używałem jej jako ruchomego studia, czasem biblioteki.
- Biblioteka w takim karawanie? Ty chyba studiowałeś w nim anatomię.
- Uwielbiam cię, kiedy się wściekasz. Wstępuje wtedy we mnie dzika bestia. - Zmarszczył groźnie brwi. Jenny ze śmiechem uciekła na wzgórze. Schwytał ją na szczycie i powalił na miękką trawę.
Usiłowała nie zwracać uwagi na jego wszędobylskie dłonie i niezmordowane usta.
- O nowy samochód trzeba dbać - mówiła, odsuwając łagodnie jego twarz od dekoltu bluzki. - Musi nam dobrze służyć, bo przecież stale będziemy jeździć do Cities i z powrotem. - Na chwile przestała go odpychać, a kiedy się spostrzegła, Jon rozpinał już ostatnie guziki. Postanowił nieodwołalnie wtulić twarz między jej ciepłe piersi.
- Nie, nie - mruczał, łaskocząc ją oddechem. - Nowy samochód jest do miejscowych potrzeb. Do Cities będziemy latać.
- Co? Ależ to będzie kosztować furę pieniędzy, Jonny! Nie stać nas na to.
- Zawsze praktyczna, taka już jest ta moja Jenny - podniósł głowę i uśmiechnął się. - Nie wyniesie to dużo, zważywszy, że część kosztów pokryje uniwersytet. W tym tygodniu dzwoniłem do biura lotów czarterowych w Fergus Falls. Uzgodniłem z nimi, że będą przylatywać po nas i odwozić nas z powrotem. Niezły pomysł, prawda?
- Owszem - dała mu soczystego buziaka. - Pomyśl, ile dzięki temu zaoszczędzimy czasu...
- Właśnie. I będziemy mogli poświęcić się rzeczom daleko ważniejszym - wrócił do jej koszuli, zupełnie niemal rozpiętej, i zajrzał pod nią. Jenny przeturlała się po trawie na bezpieczną odległość.
- Chciałabym, żeby ślubu udzielał nam pastor Johnson. Znam go. Był serdecznie zaprzyjaźniony z moimi dziadkami.
- Chciałabyś wziąć ślub w kościele?
- O tak. To uroczy, maleńki kościółek na wzgórzu otoczonym polami. Zobaczysz, będzie ci się podobał. Spojrzał na nią.
- Chcę ci tylko powiedzieć, że uważam twoją wyspę za miejsce najświętsze na ziemi. Ona jest częścią ciebie... i częścią mnie. Weźmy ślub tutaj!
Łzy zabłysły jej w oczach i wzruszenie ścisnęło gardło.
- Tak, to wspaniały pomysł, kochany.
- Sara będzie moją druhną - ciągnęła po chwili. - Skoro wmanewrowała mnie w tę aferę, to niech teraz za to odpowie! Ciągle mi powtarzała, że powinnam zaryzykować... no i zaryzykowałam. I co teraz z tego mam?
- A więc Sara była naszą swatką! Och, ona jest aniołem!
- Uważaj, uważaj, to anioł z rogami!
Zamilkli. Leżeli na trawie, patrzyli w niebo i rozmyślali. Po dłuższej chwili Jon przewrócił się na brzuch, zerwał źdźbło trawy i połaskotał nim Jenny w nos. Opędzała się i prychała.
- Obudź się, śpiochu. Chcę cię zapytać o coś bardzo ważnego.
- O co? - otworzyła oczy i nagle coś sobie przypomniała. - O nie, nie ma mowy! Nigdy już nie będę królikiem doświadczalnym w twoich „badaniach". Dość już dostałam za swoje.
Jon miał jednak minę poważną.
- Kiedy miałaś ostatni okres?
Spojrzała na niego zdziwiona, ale nie stropił się.
- Słuchaj, przecież jestem już prawie twoim mężem. Więc kiedy? Jak mnie nie było? Spłoniła się.
- Tak. W ciągu ostatniego tygodnia - mruknęła zawstydzona.
Jon robił w myślach obliczenia, nagle rozpromienił się i ucałował ją słodko.
- Kochana, żadnych środków antykoncepcyjnych w naszą noc poślubną. Zrobimy pięknego bobaska. To będzie dziewczynka. Urodzi się późną wiosną, kiedy minie już pora zimnych wiatrów. Wystarczy, że jej matka przyszła na świat w stajni z powodu zadymki.
- Skąd jesteś taki pewny, że od razu zajdę w ciążę? A jeśli nawet, to skąd wiesz, że to będzie dziewczynka? Jon pogładził jej ramię i roześmiał się głośno.
- Najsłodsza, czyż nie jesteśmy oboje zdolni i uparci? Ot, i masz odpowiedź na pierwsze pytanie. To po prostu dobra pora miesiąca. Zrobimy w tym celu wszystko, będziemy mieć dużo czasu, całą noc. - Śmiało wsunął rękę pomiędzy jej uda. Jenny zadrżała jak osika. - Odpowiedź na drugie pytanie jest równie prosta. Nic mnie tak nie ucieszy, jak żywa miniaturka mojej Jenny. Choć Bóg mi świadkiem, że, nie wiem, jak sobie poradzę z dwiema takimi szprotkami jak ty.
- A ja chciałabym mieć małego chłopczyka podobnego do ciebie - wyszeptała Jenny. - I obiecuję ci: on będzie wiedział, jak się bawić - wyciągnęła do Jona ręce. Przytulili się.
- Moja słodka - wzruszenie nie pozwalało mu mówić. - Tak bardzo cię kocham. Pocałowała go czule.
- I ja ciebie też.
Kochająca Matka Natura nie zawiodła swoich dzieci, Jenny i Jona. W dniu ich ślubu wieczór był bajkowo piękny, a sam ślub - iście królewski. Gdy państwo młodzi wymieniali obrączki, wszystko, co żyło na wyspie, umilkło jak zaczarowane. W uroczystej ciszy padały słowa ślubnej przysięgi. Spokój przyrody podkreślał doniosłość chwili. A kiedy na koniec nowożeńcy otrzymali błogosławieństwo, cala menażeria, wszystkie ptaki, żaby, wiewiórki i inne zwierzęta wybuchnęły zgodnym okrzykiem radości. To była naprawdę wspaniała uroczystość.
- Kocham cię, moja najdroższa żono.
- Kocham cię, mój mężu. -
Przez długą chwilę stali jak urzeczeni, patrząc sobie głęboko w oczy. Z zapatrzenia wyrwało ich pochlipywanie Sary.
- Przepraszam, nie mogę się opanować. Po prostu przepadam za ślubami - Sara głośno wytarła nos i uśmiechnęła się przez łzy.
Jon i Jenny przytulili ją i uściskali. Jenny zwierzała się:
- Saro, jestem taka szczęśliwa! Kocham go bardziej niż cokolwiek na świecie!
- Wiem - odparła przyjaciółka i serdecznie ucałowała Jona. - Winszuję. - Zaraz jednak podstawiła mu pod nos swoją wcale nie najlżejszą pięść. - Opiekuj się dobrze tą kobietą, bratku, bo inaczej ze mną będziesz miał do czynienia!
- Przyrzekam - Jon spojrzał na Jenny. - Będę ją kochał na śmierć i życie.
- Bądźcie szczęśliwi, Jonny - Sara znów zamoczyła kawał chustki.
Hank Weston entuzjastycznie zmiażdżył dłoń Jona, grzmocąc go jednocześnie w ramię. - Winszuję z całego serca, Jon. Muszę przyznać, iż tamtej nocy naprawdę myślałem, że ci się w głowie poprzestawiało. Ale teraz, kiedy patrzę na twoją żonę, rozumiem wszystko, dobrze rozumiem! - Uśmiechnął się do Jenny i pocałował ją w policzek. - Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa z tym starym świntuchem. A propos: może któreś z was ma niezamężną siostrę, co?
Po uroczystej kolacji, którą przygotowała Sara, Jon i Jenny pożegnali przyjaciół. Patrzyli za starą furgonetką, niknącą w mroku.
- Założę się, że nie przepuszczą takiej okazji. Pojadą gdzieś i będą hulać do białego rana powiedziała Jenny.
- Ale nie będą mieli nawet odrobiny tej uciechy, co my - Jon nachylił się i niespodziewanie liznął Jenny w ucho. Poczuła natychmiast rozkoszne dreszcze. Zarumieniła się.
- Chodźmy lepiej do domu, kochany. Zaraz mi się zaziębisz. Po chwili byli już w przytulnym wnętrzu.
- Kieliszek szampana, zanim się położymy, najdroższa?
- To świetny pomysł, najdroższy.
Jon poszedł do kuchni i wyciągnął butelkę z kubełka z lodem. Napełnił dwa kieliszki, po czym przewrócił butelkę do góry dnem, pokazując, że jest już, niestety, pusta. Podał Jenny kieliszek.
- Do ostatniej kropelki. Za szczęśliwe, pogodne jutro.
Stuknęli się lekko. Pili, nie odrywając od siebie oczu. Jon patrzył zafascynowany na usta Jenny i na koniuszek języka, którym oblizała wargę.
- Wiesz, co teraz będziemy robić, prawda?
Potrząsnęła głową, zawstydzona. Ale Jon ją zaskoczył.
- Teraz stłuczemy kieliszki w kominku!
- Nie, nie, Jonny, nie wypada. To przecież prezent od Hanka.
- O tak, wiem o tym. I zrobilibyśmy mu wielką przykrość, zostawiając je nietknięte. Bicie kieliszków na weselu przynosi szczęście.
- No dobrze. Tylko razem.
- Raz, dwa, trzy - równocześnie rzucili kieliszki i roześmiali się. Ich usta połączyły się w gorącym pocałunku.
- Chcesz się pewnie przygotować do łóżka, kochanie? - spytał Jon. Jenny kiwnęła głową, ciągle patrząc mu prosto w oczy. - Dobrze. Wyjdę na chwilę na dwór odetchnąć świeżym powietrzem. Muszę mieć jasną głowę, kiedy do ciebie przyjdę - pocałował ją delikatnie i wyszedł.
Jenny poszła do łazienki. Wykąpała się i włożyła białą jedwabną koszulę. Lubiła czuć dotyk gładkiego jedwabiu na swej nagiej skórze. Potem wyszczotkowała włosy. Usłyszała, że Jon już wrócił. Jeszcze tylko odrobina jego ulubionego zapachu... i oto była już do wzięcia.
Jon wszedł do łazienki na dole, a Jenny udała się do sypialni. Przejrzała się w lustrze, poprawiła włosy, podniosła opadające ramiączko. Zauważyła stojący na małym nocnym stoliczku wysoki wazon pełen róż. Uśmiechnęła się - to prezent od męża. Podeszła do łóżka, ale zmieniła zamiar i stanęła przy oknie. Spojrzała na spokojną powierzchnię jeziora, w którym przeglądał się księżyc. Delikatne, blade promienie oświetlały jej postać,
- Pięknie wyglądasz w świetle księżyca, Jenny. Odwróciła się.
- Dziękuję ci, kochany. Ty też wyglądasz pięknie przy księżycu. Twoje oczy błyszczą jak złoto. Jon uśmiechnął się.
- O, nie sądzę, że to akurat z powodu księżyca. To raczej ty jesteś przyczyną. Znalazłaś swój prezent?
- Róże? O tak, są bardzo piękne, kochany. Dziękuję ci. Kocham czerwone róże.
- Zapamiętam to sobie. Ale czy obok róż nie zauważyłaś przypadkiem jakiegoś małego pudełeczka? - Poprowadził ją do stoliczka i wskazał stojącą obok wazonu elegancką, oklejoną czarnym pluszem kasetkę. - To dla ciebie, kochana moja... Z najserdeczniejszymi życzeniami.
Jenny uniosła wieczko i aż krzyknęła na widok przepięknego sznura pereł.
- Perły pochodzą z morza. Chyba nie może być lepszego prezentu dla małej szprotki. Mam nadzieję, że ci się podobają.
- Och, są wspaniałe! Ale Jon, przecież dałeś mi już pierścionek. Jest naprawdę cudowny - podniosła rękę i spojrzała na okazały, pięknie szlifowany diament, oprawny w misternie rzeźbione złoto.
- Pierścionek to dowód mojej miłości, Jenny, a perły są prezentem. Popatrz na nie, kochana. Przypominają mi ciebie. Lśnią matowym blaskiem jak twoje piersi, kiedy pływamy w jeziorze nocą. Zdają się być miękkie. Tę miękkość czuje się, gdy się ich dotyka. To samo czuję, kiedy dotykam twojej atłasowej skóry - mówił cicho, sunąc koniuszkami palców po jej udzie. - Każda z tych pereł jest wyjątkowa, tak jak ty, kochana. A wreszcie, perły mają wielką wartość - i w tym też są podobne do ciebie. Ofiarowuję ci je wraz z moją miłością i oddaniem. Jesteś dla mnie cenniejsza niż cokolwiek na świecie.
Pochylił się i ucałował delikatnie jej wilgotne od łez policzki. Wiedział, że są to łzy radości. Wyjął kasetkę z jej roztrzęsionych rąk i położył z powrotem na stoliku. A potem wziął Jenny w swe szerokie ramiona i położył na łóżku. Całując mruczał:
- Kocham cię, najdroższa, kocham cię bardziej niż sobie wyobrażasz.
Jenny gorąco, namiętnie odwzajemniała pocałunki. Dziękowała Bogu za tę miłość, dziękowała, że oto leży u boku mężczyzny, którego kocha nad życie.
- Jesteś piękna, piękna! - szeptał, patrząc na nią, wyciągniętą wśród pościeli. Leżeli przy sobie i pieścili się słodko, niespiesznie.
- Hmm, muszę powiedzieć, że nigdy jeszcze nie dotykałem tak cudownych pereł - Jon nakrył dłońmi jej wezbrane piersi. - Są wyjątkowej urody, pięknie ukształtowane, o tak gładkiej powierzchni... O, ale tu mają małą wadę - pochylił się i zaczął ostrożnie ssać twardą różową brodawkę.
- Mmm, nie, po namyśle jednak przyznaję, że to nie wada. Przeciwnie, wręcz przeciwnie! - Zajął się teraz drugą brodawką, przemawiając do niej tym swoim niemym, zmysłowym językiem. A ona, co było widać, doskonale go rozumiała.
Oba czubki piersi Jenny rozwinęły się w urocze, twarde różki. Jon brał je do ust i chwytał zębami. Był wspaniały w tej pieszczocie. Jenny próbowała nagrodzić go czułościami równie cudownymi. Przesunęła się nieco w dół, objęła jego szeroki, muskularny tors i wśród miękkiego, męskiego puchu odnalazła gorącymi wargami twarde guziczki sutek. Jon jęczał i drżał pod wpływem dotyku jej sprytnego języczka. Obejmował ją i poruszał się w pościeli tak, by czuła na brzuchu potęgę jego pożądania.
- Och, moja żono, ależ to... Tak, Jenny, tak!
Jego dłonie działały cuda, drżał pod ich muśnięciem każdy skrawek jej ciała. Mruczała jak kot, wtulając się głęboko w silne, szerokie ramiona i wygrzewając się w cieple jego miłości. Była jak czuły i drogocenny instrument, on zaś poruszał w niej najgłębsze, najintymniejsze struny. Jej biodra ocierały się o jego uda, złaknione doznań silniejszych, dosadniejszych.
- Kochany, kochany, nie czekajmy dłużej. Chodź do mnie, och, kochajmy się długo i słodko. Pragnę cię, chodź!
Rozchyliła nogi i objęła go udami. Jon wziął ją pod siebie, szepcząc słowa miłości, gorączki, pragnienia. Wszedł w nią. Czuła w sobie jego ciepło. Poruszała się pod nim, biorąc go w siebie zachłannie, chciwie. Był wspaniałym mężczyzną. Drżała gwałtownie, tuliła się do jego piersi. Och, jak słodko, jak cudownie!
Przeżyli razem wieczność.
A potem Jon, leżąc u jej boku i słuchając bicia jej uspokajającego się serca, szeptał:
- O Boże, Boże, to nieprawdopodobne! Jenny, zamiast maleć, mój głód ciągle rośnie! Może to dlatego, że jesteśmy teraz mężem i żoną i nie żyjemy ze sobą w grzechu?
- Nie, najdroższy - odpowiedziała, niezbyt jeszcze przytomna. - Nie, chyba nie. Nigdy nie żyłam z tobą w grzechu. Nasza miłość nie była grzeszna, ponieważ zawsze była szczera, zawsze była prawdziwa. - Uśmiechnęła się i uniosła głowę, by spojrzeć w jego bursztynowe oczy. - Nawet jeśli nie poczęliśmy teraz dzidziusia, to nie można przynajmniej mówić, żeśmy się nie starali, mój dzielny mężu.
- Jenny, dobrze zrobiłaś, wychodząc za mnie. Moja młodość i nienasycenie, a twoja kobieca dojrzałość dadzą nam to, czego chcemy. - Pochylił się do jej rozchylonych ust i pocałował ją właśnie w chwili, gdy chciała coś powiedzieć. - Mmm? Chcesz mi coś rzec, moja piękna żono?
- Nic, nic - Jenny szepnęła cichutko. - Chodź do mnie. Musimy się naprawdę postarać.
W dziewięć miesięcy później Jenny powiła śliczne, zdrowe bliźnięta. Chłopiec - żywy, figlarny, o ciemnych włoskach - dostał na imię Adam, ponieważ urodził się pierwszy. Dziewczynka miała złote włosy i błękitne oczy i podobna była do matki jak dwie krople wody. Dano jej na imię Amy. I tak oto spełniły się marzenia państwa McCallemów o rodzinie.
Pewnego ciepłego, letniego dnia szczęśliwi rodzice siedzieli na bujnej trawie, patrząc na swe śpiące pociechy. Jon, ściskając Jenny za rękę, powiedział głosem głębokim i wzruszonym:
- Popatrz, kochana. Czyż nie postaraliśmy się jak należy? Oczy zaszły jej łzami radości.
- O tak, najdroższy.
Przygarnął ją do siebie i pocałował w mokre policzki.
- Na tym jeszcze nie koniec, moja słodka - uśmiechnął się psotnie.
- Na tym jeszcze nie koniec - powtórzyła Jenny i wzięła go w ramiona.