William Breuer
NIEZNANA WOJNA MacARTHURA
Szpiedzy, sabotażyści, partyzanci i tajne misje
Pułkownikowi (w st. spocz.) Barneyowi Oldfieldowi, amerykańskiemu patriocie,
który dokonał wiele jako spadochroniarz, publicysta, komentator radiowy, felietonista, pisarz, przedsiębiorca i filantrop.
Przestawał z prezydentami, ale nigdy nie przestał być sobą.
Bitew nie wygrywa się samym orężem. generał Douglas MacArthur
Manila: wylęgarnia intryg
Rozległą manilską metropolię spowijała ciemność. Bocznymi drzwiami studia fotograficznego Triangulo przy ulicy nazwanej imieniem filipińskiego bohatera narodowego, doktora Jose Rizala1, wślizgiwały się jedna po drugiej skulone postacie. Każdą z nich witał właściciel studia, japoński imigrant, Shiko Souy. Cieszył się on poważaniem wśród tych, którzy przybyli z Dai Nippon (Wielkiej Japonii), by osiedlić się w mieście słynącym z
szerokich, wysadzanych palmami bulwarów i wspaniałych budowli, a zwanym Perłą Wschodu. Był 28 listopada 1941 roku.
Wylewny i uprzejmy Souy nawiązał serdeczne przyjaźnie ze znanymi filipińskimi przemysłowcami i wysokimi rangą oficerami. Wielu z nich zapraszało go do swoich domów na uroczyste przyjęcia. W rzeczywistości Souy był przebiegłym szpiegiem Cesarskiej Armii Japońskiej, a jego sukcesy wynikały z dobrego maskowania prawdziwej działalności. Souy został przysłany do Manili przed laty w ramach japońskich przygotowań do ewentualnej wojny na Pacyfiku i inwazji na Filipiny.
Ludzie, którzy zbierali się potajemnie w studiu fotograficznym, należeli do Legionarios del Trapajo, podziemnej organizacji japońskich nacjonalistów i filipińskich zdrajców. Jednym z takich Filipińczyków był Lorenzo Alvarado. Urodził się w Manili i mieszkał tam przez całe życie. Zawsze otwarcie krytykował Stany Zjednoczone, utrzymując, że wykorzystują Filipiny, a Filipińczyków traktują niemal jak niewolników.
Kiedy ostatni spiskowiec wszedł do studia, w pomieszczeniu zapadła cisza. Ciężkie czarne zasłony zakrywały okna, chroniąc obecnych przed niepożądanymi spojrzeniami. Postacie przybyszów zasłaniające pojedyncze, przyćmione światło rzucały niesamowite cienie. Kiedy Shiko Souy, podekscytowany i spocony, stanął przed zebranymi, było widać, że ma do przekazania ważne wieści. Oznajmił, iż około 100 japońskich okrętów i wielka liczba samolotów znajduje się w tym momencie na Formozie (Tajwan), górzystej wyspie na Morzu Południowochińskim, 570 kilometrów na północ od Filipin. Na pokłady tych okrętów wejdą niebawem tysiące japońskich żołnierzy, by dokonać inwazji na Filipiny.
Słowa te spotkały się z wielkim entuzjazmem. Lorenzo Alvarado dołączył do innych wznoszących okrzyki „Banzai!” Kiedy spotkanie dobiegło końca i spiskowcy rozeszli się, Alvarado podążył skontaktować się ze swym amerykańskim przełożonym i powtórzył mu
niepokojącą wiadomość o zbliżającej się japońskiej inwazji. W rzeczywistości Alvarado był od dawna tajnym agentem amerykańskiego wywiadu.
Wstrząsająca informacja powędrowała drogą służbową przez kolejne ogniwa w łańcuchu dowodzenia Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych na Dalekim Wschodzie (USAFFE - United States Army Forces in the Far East), ale najwyraźniej ugrzęzła na jakimś biurku i nie dotarła do naczelnego dowódcy, generała Douglasa MacArthura.
Shiko Souy, pomysłowy właściciel studia fotograficznego, który miał podobno stopień majora w Cesarskiej Armii Japońskiej, był tylko jednym z ogromnej rzeszy szpiegów, których Tokio umieściło na Filipinach. Dwanaście miesięcy wcześniej, pod koniec 1940 roku, generał major George Grunert, ówczesny amerykański dowódca na wyspach, poinformował departament wojny w Waszyngtonie, że japońska imigracja przybiera na sile w zastraszającym tempie. Większość „imigrantów” stanowili młodzi ludzie w wieku poborowym i wiadomo było, że wielu z nich należy do rezerwy Cesarskiej Armii Japońskiej.
Nowi przybysze byli przedsiębiorczy i pracowici. Szybko „wmieszali się w tłum” jako sklepikarze, uliczni fotografowie, wędrowni sprzedawcy, służący i kupcy. Znacznie później prezydent Republiki Filipin Manuel L. Quezon wspominał: „Odkryłem, że mój ogrodnik był japońskim majorem, a mój masażysta japońskim pułkownikiem”2.
Większość japońskich „imigrantów” miała aparaty fotograficzne i regularnie opuszczała Manilę, by spacerować wzdłuż wybrzeża Luzonu, największej wyspy archipelagu Filipin, i robić niezliczone zdjęcia. Tysiące fotografii potencjalnych miejsc inwazji docierały do dowództwa armii cesarskiej na Wzgórzach Ichigaya w Tokio. Do japońskiej stolicy spływały również niezwykle szczegółowe pisemne raporty na temat instalacji obronnych samego Luzonu.
Ogromny obszar Pacyfiku znajdował się na krawędzi wojny pomiędzy Cesarstwem Japonii a Stanami Zjednoczonymi. W tym czasie 23-letni obywatel Stanów Zjednoczonych Richard M. Sakakida, spotykał się regularnie w Manili z Japończykami, z których wielu amerykański wywiad uważał za tajnych agentów. Rodzice Sakakidy przybyli na Hawaje przed wielu laty, ale on sam nie cieszył się zaufaniem manilczyków i mieszkających w filipińskiej stolicy Amerykanów, którzy podejrzewali go o współpracę z „wrogiem”.
W rzeczywistości Sakakida, nisei, jak nazywano drugie pokolenie Amerykanów pochodzenia japońskiego, był sierżantem Armii Stanów Zjednoczonych i wykonywał dla
Wuja Sama misję szpiegowską polegającą na wykradaniu japońskich tajemnic państwowych i wojskowych.
Ciąg wydarzeń, który przywiódł Richarda Sakakidę do Manili, rozpoczął się 13 marca 1941 roku, kiedy on i drugi młody nisei, Arthur S. Komori, złożyli przysięgę wojskową w Fort Shafter na Hawajach i otrzymali stopnie sierżantów. Zostali przydzieleni do CIP, który to skrót, jak im powiedziano, oznaczał Cywilną Służbę Tłumaczy (Civilian Interpreter Police). Później dowiedzieli się, że kryje się pod nim Korpus Służby Wywiadowczej (Corps of Intelligence Police), pion kontrwywiadowczy Armii Stanów Zjednoczonych.
Komori i Sakakida byli pierwszymi tajnymi agentami, których wybrano spośród nisei z myślą o konkretnym zadaniu - szpiegowaniu Japończyków w Manili. Majora Jacka Gilberta, który zwerbował ich do CIP, znali jeszcze z czasów, gdy prowadził zajęcia z przysposobienia wojskowego w McKinley High School w Honolulu. Sakakida ukończył szkołę w 1939 roku i był najstarszym rangą kadetem w swojej grupie wiekowej. Komori odnosił w McKinley High School sukcesy sportowe, a później zrobił dyplom na Uniwersytecie Hawajskim.
Obu świeżo upieczonym sierżantom powiedziano początkowo, że do ich obowiązków należy śledzenie japońskich audycji radiowych i studiowanie japońskich gazet, a następnie tłumaczenie tych doniesień, które mogą być użyteczne dla armii amerykańskiej. W ciągu dwóch tygodni zostali jednak wezwani do biura pułkownika G-2 (wywiadu) w Honolulu. Tam usłyszeli o nowym zadaniu. Miało być niezwykle niebezpieczne i nie mógł się o nim dowiedzieć nikt spoza personelu G-2. Dwaj nisei dowiedzieli się tylko, że zostaną wysłani do Manili, gdzie otrzymają szczegółowe instrukcje.
Na początku kwietnia 1941 roku Richard Sakakida i Arthur Komori zaciągnęli się na amerykański transportowiec wojskowy „Republic” płynący z Pearl Harbor do Manili jako cywilni członkowie załogi. Czternaście dni później, 21 kwietnia, nieopodal Manili do burty
„Republic” podpłynęła motorówka służby celnej i na pokład wszedł mężczyzna ubrany po cywilnemu. Jakiś czas później Sakakida i Komori zostali wezwani na mostek. Tam nieznajomy przedstawił się jako kapitan Armii Stanów Zjednoczonych NelsonRaymond, szef CIP na Filipinach.
Kapitan Raymond wręczył każdemu z nisei zapieczętowaną kopertę i polecił im przeczytać znajdujące się wewnątrz instrukcje, a następnie je zniszczyć. W każdej kopercie
znajdowała się także równowartość 50 dolarów w pesos. Obaj mieli mówić, że są cywilnymi marynarzami, którzy nienawidzą Stanów Zjednoczonych i zaciągnęli się na okręt, żeby uniknąć poboru do wojska.
Kiedy „Republic” przycumował do nabrzeża w Manili, Komori i Sakakida zeskoczyli po ciemku z pokładu i ruszyli do miasta. Zgodnie z instrukcją, Sakakida poszedł do hotelu Nishikawa, a Komori do hotelu Toyo w śródmieściu Manili, gdzie mieli czekać na dalsze rozkazy. Głównym punktem kontaktowym była skrytka na poczcie głównej wynajęta na fikcyjne filipińskie nazwisko Sixto Borja. Dwa razy dziennie obaj nisei sprawdzali skrytkę, aby się dowiedzieć, gdzie mają się spotkać z amerykańskimi oficerami wywiadu. Jednocześnie pozostawiali w skrytce własne raporty, które docierały w końcu do generała MacArthura w jego kwaterze głównej przy Calle Victoria 1.
Hotel Nishikawa był chętnie odwiedzany przez ważnych członków japońskiej społeczności w Manili i okazał się doskonałym miejscem do nawiązywania kontaktów, zwłaszcza gdy Sakakida rozgłosił, że nienawidzi Amerykanów i że zaciągnął się na okręt, by uniknąć służby wojskowej. Dawał też dyskretnie do zrozumienia, iż podziwia „nową Japonię” i jej „niezwyciężone siły zbrojne”, które już od lat siały spustoszenie w Chinach i Mandżurii.
Arthur Komori również okazał się pojętnym uczniem w pracy wywiadowczej. On także afiszował się ze swoimi projapońskimi sympatiami i wyrażał się z najwyższym szacunkiem o cesarzu Hirohito, którego większość Japończyków uważała za boga. Komori szybko zdobył zaufanie szefa japońskiego biura turystycznego, japońskiego konsula generalnego oraz innych wpływowych Japończyków mieszkających w Manili. Komori zrobił na Uniwersytecie Hawajskim dyplom z anglistyki, zdołał więc uzyskać pracę w Domei, japońskiej agencji informacyjnej. Poproszono go nawet, by udzielał lekcji angielskiego w Japońskim Domu Kultury.
Nieco później, dzięki staraniom kapitana Raymonda, firma Sears Roebuck w Manili umieściła Richarda Sakakidę na swojej liście płac. Zgodnie z instrukcją, Sakakida miał utrzymywać, że pracował dla Sears Roebuck w Honolulu i że wysłano go do Manili, aby się upewnić, czy wszystkie towary docierają na Filipiny w dobrym stanie. Każdego ranka Sakakida przychodził do pracy o 8.00, wykonywał kilka rutynowych czynności i pół godziny później wymykał się bocznymi drzwiami. Resztę dnia spędzał chodząc po mieście, nawiązując kontakty i wykonując tajne zlecenia.
Jednocześnie Sakakida poinformował japońskiego właściciela hotelu Nishikawa, że praca w Sears Roebuck zabiera mu tylko pół dnia, otrzymał więc posadę recepcjonisty. Przydział okazał się wywiadowczą żyłą złota, ponieważ Sakakida mógł przeglądać paszporty przyjeżdżających Japończyków i przekazywać te dane przez skrytkę na poczcie. Uprzejmy i przystojny nisei wciągał gości w rozmowę i uzyskiwał od nich wiele szczegółowych informacji na temat celu ich wizyty w Manili.
Jednym z pierwszych tajnych zleceń Sakakidy było nawiązanie przyjaźni z Clarence'em Yamagatą, radcą prawnym konsulatu japońskiego w Manili, i wyciągnięcie od niego pewnych informacji. Yamagata, podobnie jak Sakakida, także był nisei. Ten młody prawnik wykształcony na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles miał w Stanach Zjednoczonych ograniczone możliwości zawodowe z powodu dyskryminacji. Osiedlił się więc w Manili, by otworzyć kancelarię prawniczą, i niebawem znalazł zatrudnienie w konsulacie japońskim.
Sakakida i Yamagata szybko znaleźli wspólny język, być może dlatego, że obaj wychowali się w Stanach Zjednoczonych. Yamagata, który był o 11 lat starszy, traktował Sakakidę jak młodszego brata. Chociaż Sakakida polubił nowego przyjaciela, to nie ufał mu całkowicie. Yamagata pracował przecież dla Japończyków, a także ożenił się z Japonką i miał z nią troje dzieci, choć kiedy przebywał w Manili, jego rodzina mieszkała w Japonii. W głębi serca jednak Yamagata pozostał lojalny wobec Stanów Zjednoczonych, a podejrzenia Sakakidy miały się okazać bezpodstawne.
Yamagata często oferował Sakakidzie gotowość pomocy w różnych sprawach. Niebawem więc agent CIP zyskał sposobność wykorzystania swojej troskliwie pielęgnowanej znajomości. Dwudziestego piątego lipca 1941 roku, aby zahamować japońską ekspansję militarną na Dalekim Wschodzie, prezydent Franklin D. Roosevelt zamroził wszystkie japońskie aktywa w Stanach Zjednoczonych i na amerykańskich terytoriach zależnych, w tym również na Filipinach. Zgodnie z nowym dekretem, wszyscy mieszkający tam Japończycy musieli składać zeznania na temat kont bankowych i innych aktywów.
Sakakida natychmiast zrozumiał, że dekret Roosevelta daje mu znakomitą okazję do wyciągnięcia ważnych informacji od Japończyków w Manili. Zatelefonował do Clarence'a Yamagaty, który udzielił mu błyskawicznej lekcji wypełniania wymaganych formularzy. Następnie Sakakida dał do zrozumienia, że jest gotów służyć pomocą - za niewielką opłatą,
aby nie wzbudzać podejrzeń - Japończykom, którzy muszą wypełniać drukowane po angielsku formularze.
Sakakida mówił każdemu japońskiemu klientowi, że złoży formularz w odpowiednim amerykańskim urzędzie (co rzeczywiście robił), ale ci, którzy prosili go o pomoc, nie widzieli na oczy prawdziwych formularzy. Kiedy Sakakida pytał o przebieg służby wojskowej, jego klient nie wiedział, że w formularzu nie ma takiego pytania. Jeśli klient wahał się, czy udzielić tak delikatnej informacji, młody nisei uśmiechał się szeroko, mrugał porozumiewawczo i sugerował, by japoński respondent skłamał na temat swojej przeszłości wojskowej.
- Napiszę „nie dotyczy” - mówił Sakakida, udając, że wypełnia odpowiednią rubrykę formularza. Japończyk, zadowolony, iż wybrnął z trudnej sytuacji, często opowiadał Sakakidzie „w zaufaniu” o swoich związkach z wojskiem. Jeden zdradził się nawet, że został przysłany do Manili w tajnej misji. W efekcie Sakakida mógł podać kapitanowi Nelsonowi Raymondowi stopień wojskowy, rodzaj służby i aktualny przydział swojego rozmówcy.
Na początku grudnia psychoza wojenna na Filipinach przybrała na sile. Niezidentyfikowany samolot przeleciał wysoko nad Clark Field, największą bazą lotniczą Stanów Zjednoczonych na Dalekim Wschodzie, 80 kilometrów na północ od Manili. Dzień później, o świcie, operator radaru w Iba Field, 80 kilometrów na zachód od Clark Field, wykrył eskadrę niezidentyfikowanych samolotów u zachodnich wybrzeży Luzonu. W ciągu 24 godzin dostrzeżono wiele tajemnicznych samolotów nad zatoką Lingayen, położoną 200 kilometrów na północ od Manili i już dawno uznaną przez generała Douglasa MacArthura za najbardziej prawdopodobny rejon japońskiej inwazji.
Wieczorem 5 grudnia eskadra myśliwców Curtiss P-40 Warhawk pułkownika Harolda
H. George'a odbywała lot patrolowy nad północnym Luzonem. W bladym świetle księżyca amerykańscy piloci zauważyli klucz 18 bombowców na północ od zatoki Lingayen. P-40 rzuciły się w pogoń, lecz bombowce wykonały zwrot i odleciały na północ w kierunku Formozy.
Pułkownik George, który dowodził amerykańskimi myśliwcami na Filipinach, oświadczył MacArthurowi:
- Wiedzą już wszystko, co chcieli wiedzieć. Następnym razem przyjdą bez pukania!3
Siódmego grudnia 1941 roku Japończycy uderzyli bez ostrzeżenia i z ogromną siłą na Pearl Harbor4. Większość okrętów amerykańskiej Floty Pacyfiku zaskoczonych niespodziewanym atakiem została zniszczona bądź poważnie uszkodzona przez japońskie samoloty torpedowe i bombowe startujące z lotniskowców. Kilka godzin później bazujące na Formozie samoloty z japońskim godłem na kadłubach zjawiły się „bez pukania” na Filipinach, jak to przewidział pułkownik George.
Dopiero po 18 godzinach generał MacArthur zdał sobie w pełni sprawę z rozmiarów katastrofy filipińskiej. W jednym potężnym uderzeniu Japończycy zbombardowali, ostrzelali i zniszczyli najważniejsze amerykańskie bazy lotnicze na Luzonie: Clark Field, Nichols Field, Nielson Field, Iba Field, Vigan, Rosales, La Union i San Fernando. Praktycznie rzecz biorąc, amerykańskie siły powietrzne na Filipinach przestały istnieć.
Ósmego grudnia, 19 500 kilometrów od ogarniętych wojną Filipin, prezydent Franklin
D. Roosevelt wezwał do swego gabinetu w Białym Domu osobistą sekretarkę, Grace Tully, i zaczął dyktować: „Wczorajszy dzień przecinek siódmego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku przecinek na zawsze pozostanie dniem hańby średnik...”
Tymczasem w Manili tajny agent CIP Arthur Komori wznosił wraz ze swymi japońskimi przyjaciółmi z agencji Domei toast za cesarza i zwycięstwo na Pacyfiku, kiedy do budynku wtargnęli filipińscy policjanci z pistoletami w rękach. Komoriego i innych zapędzono do autobusu i przewieziono do więzienia Old Bilibid kilka kilometrów dalej.
Komori był niespokojny. Najwidoczniej miejscowa policja nie miała pojęcia, że jest agentem amerykańskiego wywiadu, a on nie mógł ujawnić tego faktu i pozbawić się przykrywki. Czekał więc na rozwój wydarzeń i spędzał większość czasu, próbując wyciągać ze swych towarzyszy niedoli informacje o tym, jaką pomoc okazali cesarskiemu naczelnemu dowództwu w przygotowaniu druzgocących ataków powietrznych na Filipiny.
Niemal w tym samym czasie podobny los spotkał Richarda Sakakidę. W sieć zarzuconą przez amerykańską żandarmerię wojskową i filipińską policję wpadły setki Japończyków, a wśród nich Sakakida. Wszyscy znaleźli się w budynku Klubu Japońskiego pod silną strażą.
Urzędnik w ośrodku internowania, Paul Marinas, który przeszukiwał Sakakidę, znalazł przy nim fałszywy amerykański paszport, który wydano mu przed opuszczeniem Hawajów, by mógł się podawać za cywilnego marynarza. Marinas natychmiast doszedł do
przekonania, że Sakakida jest japońskim szpiegiem. Znacznie później Sakakida dowiedział się, że Marinas też jest agentem CIP.
Następnego dnia kapitan Nelson Raymond poinformował w sekrecie Marinasa, że człowiek podejrzany o szpiegowanie dla Japończyków szpieguje w rzeczywistości dla Amerykanów. Raymond przekazał Sakakidzie instrukcję, by nadal grał swoją rolę i pozostał w ośrodku internowania. Nisei mógł jednak opuszczać potajemnie budynek, jeśli sobie tego życzył, i wracać później.
Podczas jednego z takich wypadów Sakakida udał się do pokoju, który wynajmował w hotelu Nishikawa, by zabrać swoje rzeczy. Kiedy się pakował, do środka wkroczył oddział filipińskiej policji i aresztował go jako japońskiego szpiega. Godzinę później został umieszczony w celi więzienia Old Bilibid, gdzie przetrzymywany był również jego kolega, Arthur Komori.
Następnego dnia kapitan Raymond wysłał oficera w cywilnym ubraniu z rozkazem zwolnienia obu agentów CIP. Potem, po raz pierwszy od dziewięciu miesięcy, obaj zrezygnowali z kamuflażu i włożyli mundury sierżantów armii amerykańskiej. Richard
Sakakida nie mógł jednak wiedzieć, że jego niebezpieczna rola amerykańskiego szpiega jeszcze sienie skończyła5.
Nastały ciężkie dni dla amerykańskich i filipińskich żołnierzy na wyspach. Tutejsze
„siły powietrzne” generała MacArthura składały się z czterech przestarzałych, połatanych myśliwców P-40. Japońskie bombowce krążyły bezkarnie po niebie, a morze wokół największej wyspy Luzon kontrolowała Cesarska Marynarka Wojenna. W swojej kwaterze głównej na wysepce Corregidor generał mógł tylko cierpliwie czekać na japońską inwazję.
Rozpoczęła się 22 grudnia o świcie - dokładnie w miejscu, które przewidział MacArthur. Zaprawieni w bojach weterani wojny chińskiej pod dowództwem generała porucznika Masaharu Hommy wylądowali na szerokich piaszczystych plażach w zatoce Lingayen i zaczęli posuwać się na południe, w kierunku filipińskiej stolicy.
W Wigilię Bożego Narodzenia wytrzymali i odporni na trudy żołnierze generała Hommy dotarli do przedmieść Manili. Tej samej nocy Douglas MacArthur, jego żona Jean oraz ich pięcioletni syn Arthur wymknęli się z miasta i popłynęli na Corregidor, ufortyfikowaną wysepkę u wejścia do Zatoki Manilskiej. Tam naczelny dowódca ulokował swojąkwaterę główną w tunelu Malinta, jedynym miejscu na Filipinach, skąd mógł
utrzymywać łączność radiową zarówno z Waszyngtonem, jak i ze swymi jednostkami rozproszonymi na wyspach.
Tymczasem, zgodnie z planem, 25 000 żołnierzy amerykańskich i 45 000 filipińskich stacjonujących na Luzonie wycofywało się, tocząc ciężkie walki na Bataanie - trudno dostępnym, porośniętym dżunglą półwyspie na południowy zachód od Manili. W tym zielonym piekle, które niewiele się zmieniło od epoki kamiennej, MacArthur zamierzał trwać do czasu przybycia posiłków ze Stanów Zjednoczonych lub Hawajów. Ani naczelny dowódca, ani żaden z jego żołnierzy nie mógł przypuszczać, że wojska na Bataanie znalazły się w śmiertelnej pułapce.
Kiedy oddziały japońskie wkroczyły do Manili, Yay Panlillio, ciemnooka, energiczna filipińska dziennikarka, zaczęła kolaborować z okupantami. Zatrudniła się na stałe w kontrolowanym przez Japończyków Radiu Manila, gdzie wygłaszała hymny pochwalne na cześć nowych panów i złorzeczyła „białym diabłom”, którzy rzekomo przez całe dziesięciolecia wykorzystywali ludność Filipin.
Panlillio doprowadzała do furii tysiące manilczyków, z których wielu znało ją od lat, gdy pisywała do miejscowej gazety. Lojalni Filipińczycy planowali nawet ją zabić. Mieszkańcy Filipin nie wiedzieli jednak, że Panlillio jest tajną agentką MacArthura i że poproszono ją, aby pozostała w Manili i zaoferowała wrogowi swoje usługi. Oczekiwano, iż Japończycy wykorzystają znaną dziennikarkę do celów propagandowych, i tak się też stało.
Mijały dni, a Panlillio posłusznie głosiła przez radio japońską propagandę. Jej nadzorcy, przekonani, że Panlillio jest w pełni oddana sprawie, stopniowo tracili czujność i coraz mniej skrupulatnie kontrolowali jej teksty. Wówczas młoda Filipinka zaczęła w swoich wystąpieniach przemycać ustalone wcześniej z amerykańskim wywiadem słowa i zwroty. W ten sposób przekazywała ważne informacje o wojskach japońskich w Manili wywiadowcom MacArthura uważnie słuchającym jej audycji.
Nagle Panlillio przestała pojawiać się przed mikrofonem Radia Manila. Oficerowie wywiadu MacArthura byli przekonani, że została zdemaskowana i że spotkał ją tragiczny los. Dopiero znacznie później poznali prawdę. Panlillio dowiedziała się z poufnego źródła, że Kempei Tai, budząca postrach japońska tajna policja, zamierza ją aresztować. Uciekła więc w niedostępne góry Zambales na północny zachód od Manili, gdzie przyłączyła się do
filipińskiego oddziału partyzanckiego i kontynuowała walkę przeciwko Japończykom - tym razem z karabinem zamiast mikrofonu6.
W połowie stycznia 1942 roku, gdy Yay Panlillio występowała w Radiu Manila, na Bataanie toczyły się krwawe, zacięte walki. Japończycy przypuścili serię ataków, by wyprzeć żołnierzy MacArthura stłoczonych na półwyspie szerokości 30 i długości 40 kilometrów. Podczas najcięższych walk sierżanci, Richard Sakakida i Arthur Komori, krążyli pomiędzy liniami frontu. Kuląc się pod ostrzałem i pomagając odpierać gwałtowne ataki wrzeszczących dziko Japończyków, obaj nisei przemawiali do żołnierzy cesarskiej armii przez megafony. Pisali też wezwania do kapitulacji, które miotano za nieprzyjacielskie linie przy użyciu ogromnych katapult. Pewnego razu przetłumaczony przez Sakakidę dokument pozwolił nawet Amerykanom zastawić pułapkę i udaremnić japoński desant za liniami MacArthura.
Amerykanie i Filipińczycy, głodni, wyczerpani, nękani chorobami, bez żadnej nadziei na odsiecz, odpierając ataki dysponującego ogromną przewagą w ludziach i sprzęcie przeciwnika, bronili się dalej. Nazwali siebie „Walecznymi Bękartami z Bataanu”*.
* Miano to wzięło się od słów piosenki śpiewanej przez obrońców półwyspu: „We are the Battling Bastards of Bataan, with no father, no mother, no Uncle Sam - Jesteśmy Walecznymi Bękartami z Bataanu, bez ojca, bez matki, bez Wuja Sama” (przyp. tłum.).
Porwanie prezydenta
W małym gabinecie w głębi tunelu Malinta na Corregidorze generał Douglas MacArthur czytał rozszyfrowaną wiadomość, która nadeszła właśnie z Departamentu Wojny w Waszyngtonie. Podpisana przez szefa sztabu wojsk lądowych George'a C. Marshalla depesza ostrzegała najsłynniejszego amerykańskiego generała, że prezydent Franklin D. Roosevelt może rozkazać mu opuścić Corregidor i przenieść się do Melbourne w Australii, prawie 5000 kilometrów dalej na południe. Była godzina 12.03 23 lutego 1943 roku; minęło 75 dni, odkąd potężne siły japońskie dokonały inwazji na Filipiny.
MacArthur był wstrząśnięty wiadomością z Waszyngtonu. Treść depeszy zdawała się dowodzić tego, co generał i jego oblężeni na Bataanie żołnierze podejrzewali już od tygodni: Roosevelt i Szefowie Połączonych Sztabów spisali Filipiny na straty. Poświęcili przy tym amerykańskich i filipińskich obrońców wysp, wraz z 17-milionową ludnością, na ołtarzu dalekosiężnej strategii, która miałaby dać całkowicie nieprzygotowanym do wojny Stanom Zjednoczonym czas na dozbrojenie i rozbudowanie potencjału militarnego.
Rzeczywiście, w Waszyngtonie zapadła ważka decyzja: pierwszym celem Ameryki będzie pokonanie hitlerowskich Niemiec (które dwa dni po Pearl Harbor wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym), a dopiero potem Wuj Sam skieruje cały ciężar swojej potęgi wojskowej przeciwko Japończykom. Decyzję tę utrzymywano w tajemnicy przed najbardziej zainteresowanym dowódcą- generałem Douglasem MacArthurem.
MacArthur nie odpowiedział na depeszę generała Marshalla. Sześć dni później otrzymał przez radio wiadomość od prezydenta Roosevelta, zgodnie z którą miał „przenieść się do Australii i objąć dowództwo nad wszystkimi [stacjonującymi tam] wojskami”1.
MacArthur stanął przed dylematem. Gdyby nie posłuchał prezydenta Roosevelta, groziłby mu sąd wojenny. Jeśli wykonałby rozkaz, zostałby oskarżony o porzucenie na łaskę losu swoich żołnierzy odciętych na Bataanie. Tej nocy rozgoryczony generał podyktował prośbę o dymisję i oznajmił swoim oficerom, że popłynie na Bataan i będzie walczył do końca jako zwykły piechur.
Oficerowie ze sztabu MacArthura byli przerażeni i błagali go, aby podarł swoją rezygnację. Czy będzie lepiej służył krajowi - pytali - jako martwy szeregowiec piechoty niż
jako żywy generał? Adiutanci przekonywali go, że najlepsze, co może zrobić, to udać się do Australii, objąć dowództwo nad czekającą tam na niego armią i poprowadzić ją na odsiecz
„Walecznym Bękartom z Bataanu”.
Tydzień później trawiony wątpliwościami generał otrzymał drugą depeszę radiową od prezydenta Roosevelta: „Sytuacja w Australii wymaga pańskiego niezwłocznego przybycia”2. Adiutanci znów zaczęli przekonywać MacArthura, by podjął próbę ewakuacji z wyspy. Wiedzieli, iż amerykańska zdrajczyni, która nazywała siebie Tokijską Różą, wygłasza przez japońskie radio chełpliwe pogróżki, że MacArthur zostanie pojmany na Corregidorze i powieszony w Tokio jako zbrodniarz wojenny.
Minęły kolejne 72 godziny. Wreszcie generał zgodził się wyruszyć do Australii. Miała mu towarzyszyć żona, mały synek, filipińska opiekunka chłopca, Ah Cheu, oraz 14 oficerów sztabowych i jeden szeregowiec. Na Filipinach pozostawało 20 amerykańskich generałów. Dowództwo nad wojskami na Bataanie i Corregidorze obejmował dobry przyjaciel MacArthura, generał major Jonathan M. „Skinny” Wainwright, kościsty stary kawalerzysta.
MacArthur postanowił przebić się przez japońską morską i powietrzną blokadę Corregidoru czterema wysłużonymi kutrami torpedowymi, którymi dowodził 30-letni porucznik John D. Bulkeley. Bulkeley zdobył sławę dzięki szeroko opisywanym w prasie zuchwałym atakom torpedowym na japońskie okręty wojenne, transportowce i barki desantowe.
Plan przewidywał, że MacArthur i towarzyszące mu osoby popłyną na pokładzie kutra torpedowego na filipińską wyspę Mindanao, leżącą 1000 kilometrów dalej na południe. Stamtąd miały zabrać uciekinierów trzy czterosilnikowe bombowce Boeing B-17 Flying Fortress (latające fortece), wysłane specjalnie w tym celu z Australii.
Kilka dni przed wypłynięciem zadziorny John Bulkeley zapewnił MacArthura, że długi rejs na Mindanao to będzie „bułka z masłem”, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, iż potrzeba cudu, aby ryzykowne przedsięwzięcie się powiodło. Kutry torpedowe miały pokonać większą część trasy w ciemnościach, płynąc z wielką prędkością przez nieznane wody. Gdyby któryś z kutrów wpadł na rafę koralową, to naprawdopodobniej wątły, 23-metrowy kadłub nie wytrzymałby zderzenia, wyrzucając pasażerów w mroczną, pełną rekinów toń.
Żaden z kutrów torpedowych nie był wyposażony w żyrokompas, toteż Bulkeley musiał utrzymywać kurs za pomocą zwykłego kompasu, logu i gwiazd - technikami używanymi przez dawnych żeglarzy. Członkowie załogi i pasażerowie kutrów siedzieli dosłownie na beczkach z prochem. Pokład każdego kutra wypełniały stalowe baryłki, z których każda zawierała 50 galonów (190 litrów) wysokooktanowej benzyny. Nieprzyjacielski pocisk smugowy mógł spowodować zapalenie się oparów benzyny i momentalnie zamienić okręt w piekło.
Potężne silniki Packarda zainstalowane na kutrach powinny być wymieniane co 700 godzin pracy, ale po trzech miesiącach ciężkiej służby na morzu bez odpowiedniego zaplecza technicznego eskadra przekroczyła już czterokrotnie ten limit. A ponieważ zapchane sadzą silniki nie mogły rozwinąć pełnej prędkości, niektóre japońskie okręty wojenne były w stanie przechwycić kutry po drodze.
W dniu planowanego wyjazdu MacArthur wezwał do siebie generała Wainwrighta.
Kładąc rękę na ramieniu starego przyjaciela, powiedział ze wzruszeniem w głosie:
Skinny, powrócę z takimi siłami, z jakimi będę mógł, i tak szybko, jak będę mógł! Wiem- odparł Wainwright3.
O zachodzie słońca 11 marca cztery wysłużone kutry torpedowe wymknęły się z Zatoki Manilskiej i John Bulkeley wziął kurs na Mindanao. Jakiś czas później Amerykanie spostrzegli wielkie ogniska na brzegu opanowanej przez
Japończyków wyspy Apo - tradycyjny sygnał, że odbywa się nocna ucieczka przez blokadę.
Kiedy kutry pruły wzburzone fale, pasażerami rzucało po całym pokładzie. Co jakiś czas ogłaszano alarm, ponieważ w pobliżu pojawiały się japońskie okręty wojenne. W takich wypadkach wyłączano silniki, kutry unosiły się bezwładnie na wodzie, a wszyscy na ich pokładach modlili się, aby nieprzyjaciel nie odkrył maleńkiej flotylli.
Po 33 godzinach nadciągnęło nowe niebezpieczeństwo. Na morzu Mindanao zerwał się sztorm. Ciężkie, gniewne fale przelewały się przez dzioby, ciskając pasażerami jak gumowymi zabawkami w dziecięcej wanience.
Wszystkie szczury lądowe dostały choroby morskiej. Pewien generał brygady, przewieszony przez wyrzutnię torpedową, odrzucił pomoc młodego marynarza, który chciał odciągnąć go na środek pokładu, w miejsce nieco bardziej osłonięte od wściekłych uderzeń wody i wiatru.
- Nie, nie! - jęknął generał. - Pozwól mi tu umrzeć!
Douglas MacArthur leżał na koi, tak chory, że ledwie mógł się poruszyć. Jego żona Jean klęczała obok na brudnej podłodze i rozcierała mu ręce, aby poprawić krążenie. Ona też źle znosiła huśtanie i kilka razy zwymiotowała4.
O świcie sztorm ucichli morze sięuspokoiło. Wszyscy pasażerowie odetchnęli z ulgą, kiedy o 6.30 wachtowy dostrzegł zarys przylądka Cagayan na Mindanao - cel ich podróży. Po
35 ciężkich godzinach na wzburzonym morzu, nawigując prymitywnymi metodami i wymykając się nieprzyjacielskim okrętom, John Bulkeley dotarł do miejsca przeznaczenia.
O 7.02 kutry torpedowe przycumowały do rozklekotanej przystani. Patrząc na zegarek, Bulkeley zażartował:
Do diabła! Spóźniliśmy się dwie minuty!5
Douglas MacArthur pomógł żonie zejść z pokładu kutra PT-41. Potem podszedł do zarośniętego, zmęczonego Bulkeleya, serdecznie uścisnął mu dłoń i powiedział z patosem:
Johnny, wyrwałeś mnie z objęć śmierci - i nie zapomnę ci tego!6
MacArthura i jego ludzi odwieziono 8 kilometrów w głąb lądu, na plantację ananasów Del Monte, gdzie przygotowano dla nich pokoje gościnne i kantynę, by mogli zaczekać na B-17 z Australii. Tego popołudnia generał otrzymał z poufnego źródła wstrząsającą wiadomość. Żwawy, drobny Manuel Quezon, prezydent Republiki Filipin, który wcześniej odpłynął z Corregidoru okrętem podwodnym na wyspę Negros, zachwiał się w swojej lojalności wobec Stanów Zjednoczonych i myślał o przejściu na stronę Japończyków. Taka ewentualność byłaby dla Japonii niezwykle wygodna propagandowo i mogłaby spowodować, że miliony Filipińczyków pogodziłyby się z japońską okupacją wysp.
Kiedy Japończycy dokonali inwazji na Filipiny, prezydent Quezon był przekonany, że Franklin D. Roosevelt, którego uważał za starego i zaufanego przyjaciela, przyśle walczącym Filipińczykom znaczne posiłki i niebawem MacArthur zepchnie najeźdźców do morza. Ponieważ nie pojawił się ani jeden żołnierz, samolot czy okręt wojenny, Quezon
domyślił się prawdy: „stary przyjaciel” Roosevelt pozostawił Filipiny własnemu losowi. Prezydent republiki poczuł się zdradzony.
Przed opuszczeniem Corregidoru prezydent Quezon usłyszał w radiu tokijskim przemówienie japońskiego premiera i ministra wojny, generała Hideki Tojo, który „obiecał” przyznać Filipinom pełną niepodległość „w najbliższej przyszłości”. Oświadczenie Tojo wywarło wielkie wrażenie na zdezorientowanym Quezonie. Jego uraza do Roosevelta wzrosła, a lojalność wobec Stanów Zjednoczonych słabła.
Quezon oznajmił zapalczywie Carlosowi P. Romulo, zaufanemu doradcy:
Musimy się ratować i do diabła z Ameryką(...). Wojna pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Japonią nie jest naszą wojną7.
Po otrzymaniu niepokojącej wiadomości generał MacArthur wysłał oficera, by odnalazł porucznika Johna Bulkeleya. Przebywał on na przystani Cagayan, gdzie mimo iż nie spał od 40 godzin, nadzorował prowizoryczny remont swego mocno nadwerężonego PT-41. Po przybyciu do Del Monte, Bulkeley zastał niemal wszystkich w stanie bliskim paniki, z wyjątkiem Douglasa i Jean MacArthurów. Wieści, że amerykański generał przybył na Mindanao, dotarły do Japończyków, którzy wysłali żołnierzy z Davao w południowej części wyspy, by go zabili lub pojmali.
Bulkeley spotkał się z generałem na werandzie kantyny. Nigdy jeszcze nie widział MacArthura tak podnieconego. Generał miał zaciśnięte szczęki i czerwoną ze wzburzenia twarz. Bez żadnych wstępów oznajmił Bulkeleyowi, że przydziela mu ściśle tajną misję:
Popłyniesz na Negros [około 100 mil na północny zachód od Mindanao], odnajdziesz Quezona i przywieziesz go tutaj razem z całą rodziną8.
Wyraźnie zły MacArthur dodał:
Nie obchodzi mnie, jak go tu sprowadzisz - po prostu zrób to. Wysyłamy Quezona do Australii, by utworzył rząd filipiński na uchodźstwie, czy mu się to podoba, czy nie!
Bulkeley, nieświadomy zakulisowych machinacji na wysokim szczeblu, był zaskoczony rozkazem. Czy prezydent Quezon będzie wiarygodnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych? Jeśli jednak generał chciał, aby sprowadził Quezona na plantację Del Monte, dostarczy go tutaj - przy użyciu wszelkich dostępnych środków.
Na zakończenie rozmowy MacArthur posłał po don Andresa Soriano, który podobno był kiedyś adiutantem prezydenta Quezona.
Posłuży ci jako przewodnik w akcji ratunkowej - oznajmił generał Bulkeleyowi. Akcja ratunkowa? Dla Bulkeleya wyglądało to raczej na porwanie.
Bulkeley, kierując się wewnętrznym przeczuciem, odnosił się do Soriana z niechęcią i nie był pewien jego lojalności. Postanowił bacznie go obserwować podczas misji. Gdyby miał zginąć z powodu zdrady Filipińczyka, zamierzał zadbać o to, aby Soriano też nie uszedł z życiem.
Niedługo po zmroku Bulkeley wypłynął w morze na pokładzie kutra PT-41 z chorążym George'em Coksem jako jego dowódcą. W 1940 roku, zanim Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny, Cox zgłosił się ochotniczo do armii francuskiej jako kierowca ambulansu i został odznaczony za męstwo medalem Croix de Guerre. Podczas misji towarzyszył im PT-35, którym dowodził chorąży Anthony B. Akers, kościsty, małomówny Teksańczyk. Przedzierając się przez wzburzone fale pośród czarnej nocy, miniaturowa flotylla wzięła kurs na Negros. Godzinę później wachtowy dostrzegł niewyraźny kontur japońskiego niszczyciela i kutry skryły się za maleńką wysepką, dopóki nieprzyjacielski okręt nie zniknął.
Mały port Zamboquita na Negros był pogrążony w martwej ciszy, kiedy dwa kutry torpedowe Johna Bulkeleya zbliżały się do brzegu z wyłączonymi silnikami. Nikt na pokładzie nie miał map, kiedy więc wpłynęli na bardzo płytkie wody, Bulkeley zdecydował, że lepiej teraz zatrzymać kutry i zejść na brzeg, niż płynąć dalej i ryzykować, że wpadną w zasadzkę i zostaną ostrzelani. Według informacji dostarczonych przez MacArthura (który najwyraźniej miał szpiega w otoczeniu Manuela Quezona), filipiński prezydent ukrywał się w jednym z domów w zaciemnionym porcie Zamboquita.
Ściskając w jednym ręku pistolet maszynowy, Bulkeley zaczął brnąć przez wodę. Szedł z nim Soriano i dwaj uzbrojeni członkowie załogi. Przed opuszczeniem kutra Bulkeley wziął obu marynarzy na stronę i rozkazał im zastrzelić Filipińczyka, gdyby grupa wpadła w zasadzkę.
Dotarłszy do przystani, pospieszyli w kierunku domu Quezona i natknęli się na filipińskiego policjanta, który poinformował ich, że kilka godzin wcześniej prezydent
wyjechał w niewiadome miejsce. Prezydent Quezon zostawił Amerykanom wiadomość, że nie chce i nie zamierza opuszczać Negros.
Dokąd pojechał prezydent Quezon? - spytał Bulkeley ostro. Nie wolno mi tego ujawnić - odparł policjant.
ryknął:
Odbezpieczając pistolet maszynowy i wbijając lufę w żołądek Filipińczyka, Bulkeley
- Do diabła, że nie wolno! Mów!9
Trzęsąc się jak w febrze, posterunkowy wybełkotał, że Quezon pojechał do wioski Bais położonej na wybrzeżu 40 kilometrów dalej. Bulkeley i jego ludzie wrócili do kutrów i popłynęli do Bais. Tam Bulkeley rozkazał, by Tony Akers na swoim PT-35 patrolował wody przybrzeżne, a sam zszedł na brzeg i udał się na poszukiwanie prezydenta Filipin.
Bulkeley i jego towarzysze spotkali Filipińczyka, który powiedział im, że Quezon przebywa w domu kilka kilometrów w głębi lądu. Porucznik „pożyczył” więc dwa archaiczne, zdezelowane samochody i wraz z Andresem Soriano ruszył w nocy w drogę. Przy chacie z liści palmowych stojącej na stoku wzgórza Soriano zawołał Quezona. Minęły dwie minuty. Z chaty nie dobiegł żaden dźwięk. Przewodnik znowu zawołał. Kilka chwil później w chacie zapaliło się światło i w drzwiach ukazał się prezydent - drobna, samotna postać w szlafroku.
Bulkeley i Soriano weszli do środka. Quezon, który z powodu gruźlicy zanosił się spazmatycznym kaszlem, był zdenerwowany i nie potrafił ukryć drżenia rąk. Być może niepokój Quezona był spowodowany po części wyglądem Johna Bulkeleya. W słabym świetle lampy naftowej oficer marynarki jako żywo przypominał pirata. Nie nosił munduru, bo stracił swoje rzeczy, kiedy koszary w Manili zostały zbombardowane w pierwszym dniu wojny. Miał zabłocone buty, a zmierzwiona czarna broda i niestrzyżone od dawna, przewiązane chustką włosy nadawały mu groźny wygląd. (Brzytwa Bulkeleya i inne przybory toaletowe również przepadły podczas bombardowania). Jakby chcąc dopełnić wrażenia, Bulkeley ściskał w ręku pistolet maszynowy, przy każdym biodrze miał rewolwer, a za pas wetknął wielki, wojskowy nóż.
John Bulkeley nie tracił czasu na uprzejme pogawędki. Jeśli miał przewieźć bezpiecznie Quezona, jego rodzinę i ogromną świtę przez 100 mil otwartego morza przed brzaskiem, musiał się spieszyć. Była już 2.30.
Gdy tylko Bulkeley poinformował prezydenta, że ma rozkaz zabrać go do MacArthura na Mindanao, Quezon zaparł się i oświadczył, iż nie pojedzie. Nie wspominając nic o tym, że MacArthur podejrzewa Quezona o zamiar przejścia na stronę nieprzyjaciela, Bulkeley przypomniał prezydentowi o licznych wiarołomstwach japońskiego rządu i armii na Dalekim Wschodzie. Sugerował, że jeśli Quezon wpadnie w ręce Japończyków, z pewnością zostanie aresztowany, a może nawet zgładzony.
Jakiś czas później Bulkeley spojrzał na zegarek. Minęło 15 minut. Nie było już ani chwili do stracenia.
- No cóż, panie prezydencie, czy jest pan gotów jechać z nami? - spytał Bulkeley ostrym tonem, patrząc groźnie na rozmówcę.
Quezon zaczął się trząść jeszcze bardziej. Wreszcie, cichym głosem, odparł:
- Jestem gotów.
Członkowie rodziny Quezona, jak również dygnitarze zajmujący sąsiedni dom, zostali wyciągnięci z łóżek i zapędzeni do dwóch samochodów. Wsiedli do nich: Bulkeley, Soriano, Quezon, jego żona, syn i dwie córki, wiceprezydent Sergio Osmeńa, generał armii i dwaj ministrowie. Z ochrypłym rykiem silników i wśród gęstych chmur spalin stare, rozklekotane auta ruszyły w drogę powrotną.
Na przystani w Bais John Bulkeley dowiedział się, że kuter Tony'ego Akersa wpadł na podwodną przeszkodę, ma uszkodzony kadłub i musiał zostać wyciągnięty na brzeg. Kilka chwil później, jakby za sprawą czarów, na przystani pojawiło się kolejnych siedmiu członków gabinetu Quezona. Oni też zabrali mnóstwo bagażu, w tym siedem worków pocztowych wypchanych amerykańską walutą. Sądząc po nominałach banknotów, Bulkeley oceniał, że było tam od 12 do 15 000 000 dolarów.
Bulkeley spojrzał na zegarek: była 3.05. Na przystani zapanował chaos. Filipińczycy kłócili się zawzięcie o to, kto gdzie usiądzie i które sztuki bagażu należy załadować w pierwszej kolejności.
Dość tego! - wrzasnął Bulkeley, przekrzykując zgiełk. - Wszyscy na pokład! I zostawcie te przeklęte walizy na przystani!
Nie było miejsca na bagaż. Zabrano tylko worki z pieniędzmi. Niewielki kuter musiał pomieścić własną załogę, prezydenta Quezona wraz z rodziną i otoczeniem, a także chorążego Akersa i jego ludzi z unieruchomionego PT-35.
Niezadowoleni Filipińczycy zaczęli gramolić się na pokład. Wszyscy z wyjątkiem Manuela Quezona, który oświadczył Bulkeleyowi:
- Zmieniłem zdanie: nie jadę. Znów wybuchła wrzawa.
A właśnie że pan jedzie! - krzyknął Bulkeley. Quezon dał za wygraną i posłusznie wdrapał się na kuter.
PT-41 wypłynął na pełne morze. Pół godziny później zerwał się gwałtowny sztorm, miotając wściekle kutrem i grożąc jego zatopieniem. W ciągu kilku minut prawie wszyscy Filipińczycy pochorowali się i zaczęli wymiotować. Bulkeley miał jednak poważniejsze problemy: bacznie śledził horyzont, wypatrując siedmiu japońskich niszczycieli, które podobno patrolowały morze pomiędzy Negros a przylądkiem Cagayan na Mindanao.
Niebawem pojawiła się nowa groźba. Potężna fala wyrwała zatyczki zabezpieczające z dwóch torped, na skutek czego silnik jednej z nich zaczął pracować, choć torpeda nadal znajdowała się w wyrzutni. To uruchomiło mechanizm zapalnika i teraz każde silniejsze uderzenie fali mogło zdetonować torpedę, rozrywając na strzępy kuter i jego pasażerów.
Porucznik Bulkeley oraz James Light i John Houlihan, obsługujący wyrzutnię torped, zabrali się gorączkowo do pracy, próbując zepchnąć uzbrojoną torpedę do wody. Przy każdym przechyle rozkołysanego kutra wszystkim trzem groziło wypadnięcie za burtę, ale wreszcie udało im się pozbyć tykającej bomby zegarowej10.
Wtedy wściekły wiatr ucichł i morze uspokoiło się, jakby matka natura nagradzała trzech ludzi za odwagę i pomysłowość. PT-41 znajdował się w połowie drogi do Mindanao. Kilka minut później prezydent Quezon podszedł do Bulkeleya i oznajmił, że chce wracać na Negros.
Bardzo proszę- odparł porucznik. - Ale będzie pan musiał przepłynąć wpław spory kawałek!11
O 6.00 kuter torpedowy przycumował do nabrzeża na Mindanao. Generał brygady William F. Sharp, dowódca wojsk amerykańskich na wyspie, wystawił kompanię honorową i orkiestrę, by powitać prezydenta Quezona, gdy ten wchodził na przystań. Patrząc, jak kompania honorowa armii amerykańskiej prezentuje broń przed rozpromienionym Manuelem Quezonem, John Bulkeley trącił porozumiewawczo łokciem chorążego Akersa.
Zastanawiam się, kiedy porwanie ulega przedawnieniu?12
Bulkeley wiedział, że jego „wewnętrzne przeczucie” dotyczące don Andresa Soriano okazało się błędne.
Lojalność Soriana ustępowała tylko jego szczeremu pragnieniu, by pomóc nam wypełnić skutecznie naszą misję - powiedział Akersowi.
Tego samego dnia generał MacArthur posłał po Bulkeleya i pogratulował mu odnalezienia i dostarczenia prezydenta Filipin.
Johnny, mam dla ciebie następne zadanie - dodał naczelny dowódca. - Chciałbym, żebyś dobrze przyjrzał się plażom w Cotabato w miejscu, gdzie rzeka wpada do morza. Potem wyślij mi raport do Australii13.
Bulkeley domyślał się, że MacArthur wierzy, iż w Australii czeka na niego armia i dlatego przewiduje szybki powrót na Filipiny i lądowanie w rejonie Cotabato.
Minęły 72 godziny od chwili, gdy Douglas MacArthur dotarł na Mindanao, a obiecane B-17 z Australii nadal nie przybyły. Niepokój dręczył wszystkich uciekinierów z Corregidoru z wyjątkiem generała i jego żony. Trzaśniecie drzwiami sprawiało, że ludzie podrywali się na nogi. Japońskie samoloty przelatywały regularnie nad plantacją i pojawiły się domysły, że przeprowadzają rozpoznanie dla nieprzyjacielskich wojsk lądowych maszerujących przez dżunglę od południa.
Mimo nerwowej atmosfery trzeciej nocy kapitan Allison Ind, oficer wywiadu w sztabie MacArthura, postanowił przejść się po okolicznych polach. Chciał odetchnąć świeżym nocnym powietrzem i odpocząć od wypełnionych dymem papierosowym pomieszczeń, w których przebywał od wielu godzin. Nagle zatrzymał się. W jego stronę szły dwie ledwo
rozpoznawalne z tej odległości, ciemne sylwetki. Ind wyciągnął z kabury pistolet kalibru 45 milimetrów i wycelował w wyższą postać. Po chwili rozpoznał Douglasa MacArthura, który wybrał się na spacer z Jean. Opuszczając broń, przerażony Ind wyszeptał:
Generale, omal pana nie zastrzeliłem! Rozbawiony MacArthur odparł: No cóż, Ind, pomyślmy, kto kogo będzie eskortował do budynku!14 Tymczasem wielu oficerów zmuszonych do przebywania na plantacji Del Monte było wściekłych na generała porucznika George'a H. Bretta, dowódcę Korpusu Lotniczego Armii Stanów Zjednoczonych w Australii, którego obwiniali o przedłużającą się zwłokę. MacArthur i jego oficerowie nie wiedzieli, że w całej Australii, na kontynencie prawie tak wielkim jak Stany Zjednoczone, jest bardzo niewiele bombowców B-17.
Wreszcie generał Brett zdołał przechwycić trzy sprawne latające fortece B-17 od wiceadmirała Herberta F. Leary'ego, dowódcy amerykańskiej floty wojennej w Australii. Kilka godzin później trzy samoloty wystartowały i wzięły kurs na Mindanao, ale jeden musiał zawrócić do bazy z powodu awarii silnika15.
Niedługo przed północą, po 17-godzinnym locie, dwa B-17 podeszły do lądowania w Del Monte. Zaimprowizowany pas pospiesznie oświetlono w bardzo prymitywny sposób - zapalając flary na obu jego końcach.
Niebawem uciekinierzy weszli na pokład dwóch bombowców. Ponieważ jeden samolot uległ awarii, pasażerowie zostali stłoczeni jak sardynki. Jean MacArthur leżała na zimnej metalowej podłodze. Major Sidney Huff, adiutant MacArthura, usiadł w fotelu bombardiera. Dwaj oficerowie wcisnęli się razem do komory bombowej. MacArthur zajął miejsce radiooperatora.
Gdy pierwsza latająca forteca pilotowana przez porucznika Franka B. Bostro-ma ruszyła wzdłuż krótkiego pasa, by wzbić się w powietrze przed płonącą na końcu flarą, silnik zaczął się krztusić. Nikt nie czerpał pociechy ze świadomości, że po wylądowaniu w Del Monte mechanicy musieli spędzić godzinę, naprawiając uszkodzoną sprężarkę. Bostrom zerknął na MacArthura i nie dostrzegł żadnej zmiany w wyrazie jego twarzy. Kilka chwil później kaszlący silnik zaskoczył i B-17 oderwał się od pasa. Po nim wystartował drugi samolot.
Trzydzieści minut później bombowce wleciały w gwałtowną burzę, która miotała pasażerami i wywołała epidemię choroby powietrznej. Kiedy przelatywały nad
Holenderskimi Indiami Wschodnimi, Timorem i północną Nową Gwineą - przyczółkami rozszerzającego się imperium japońskiego - piloci musieli wykonywać ostre zwroty, ponieważ nieprzyjacielscy obserwatorzy bez wątpienia śledzili niebo.
O wschodzie słońca japońskie Mitsubishi A6M Zero, zwane przez aliantów Zeke* szybkie, bardzo zwrotne samoloty myśliwskie, wyleciały na poszukiwanie B-17, lecz Bostrom i pilot drugiego bombowca zdołali im umknąć. Wreszcie wszyscy na pokładzie odetchnęli z ulgą, gdyż zobaczyli w oddali wybrzeże północnej Australii, majaczące w porannej mgle. Kilka chwil później Bostrom otrzymał przez radio niepokojącą wiadomość. Miasto Darwin, gdzie bombowce miały wylądować, było atakowane przez japońskie samoloty.
* Zeke - skrót od imienia Ezakiel. Alianci, aby rozpoznawać japońskie samoloty które posiadały skomplikowany system oznaczeń, wprowadzili łatwe do zapamiętania nazwy kodowe: myśliwcom nadawano imiona męskie, a bombowcom - żeńskie (przyp. red.).
W B-17 kończyło się paliwo. Gdy Bostrom zaczął oswajać się zmyślą, że będzie musiał lądować awaryjnie - co zawsze jest niebezpiecznym manewrem - z najsłynniejszym amerykańskim generałem na pokładzie, wieża kontrolna skierowała bombowce na Batchelor Field, pas startowy 80 kilometrów od Darwin.
Wysiadając z samolotu po wylądowaniu, generał MacArthur spostrzegł amerykańskiego oficera, przywołał go i spytał o postępy przygotowań do odzyskania Filipin. Zdumiony oficer wytrzeszczył oczy i przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa. Wreszcie wydukał:
Sir, z tego co wiem, w całym kraju jest bardzo niewielu żołnierzy.
Teraz MacArthur popatrzył na niego ze zdumieniem. Zwracając się do swego szefa sztabu, generała majora Richarda K. Sutherlanda, oświadczył:
Z pewnością się myli!16
Od Melbourne, znajdującego się na południowo-wschodnim wybrzeżu, dzieliło uciekinierów 2400 kilometrów, a większą część tej drogi musieli pokonać specjalnym pociągiem podstawionym przez nieszczęsnego generała Bretta. „Pociąg specjalny” był
reliktem przeszłości. Składał się z małej, dychawicznej lokomotywy, dwóch mocno zniszczonych wagonów z twardymi drewnianymi ławkami i jaskrawoczerwonego breka. Tym prymitywnym środkiem transportu MacArthur i jego sztab mieli przejechać w skwarze ponad 1600 kilometrów do Adelaide, a tam przesiąść się do szybszego, nowocześniejszego pociągu dostarczonego przez rząd australijski i odbyć nim pozostałą część drogi do Melbourne.
Trzeciego dnia podróży koleją, w małej wiosce na północ od Adelaide, do pociągu wsiadł pułkownik Richard J. Marshall, zastępca szefa sztabu MacArthura. Marshall uciekł z Corregidoru wraz z MacArthurem i z Batchelor Field poleciał od razu do Melbourne, by osobiście zorientować się w sytuacji.
Marshall, nie bawiąc się w żadne niedomówienia, odkrył przed MacArthurem okrutną prawdę: armia, która miała czekać na MacArthura w Australii, nie istnieje. Cztery australijskie dywizje piechoty znajdowały się na drugiej półkuli, walcząc z Niemcami wśród piasków Afryki Północnej. W całej Australii było zaledwie 32 alianckich żołnierzy, w większości z personelu pomocniczego, mniej niż 100 sprawnych samolotów i ani jednego czołgu. Nie było też żadnych sił morskich. Nieco wcześniej flota admirała Leary'ego została zniszczona w bitwie na Morzu Jawajskim.
Po raz pierwszy i chyba jedyny w swoim życiu MacArthur wpadł w rozpacz. W obecności zaufanych adiutantów wyrażał się z goryczą o prezydencie Roosevelcie, który - o czym generał był przekonany - okłamał go i „podstępnie” nakłonił do opuszczenia Corregidoru.
Osiemnastego marca, 18 000 kilometrów od Australii, w „New York Timesie” ukazał się buńczuczny, elektryzujący czytelników artykuł:
MacARTHUR W AUSTRALII
Krok oceniany jako zapowiedź zwrotu w sytuacji
MacArthur istotnie znajdował się w Australii. Ale „zwrot w sytuacji” był przejawem myślenia życzeniowego ze strony dziennikarzy i zupełnie nie odpowiadał rzeczywistości. Japończycy planowali właśnie dwa potężne uderzenia na Australię, a MacArthur, przy całym swoim geniuszu militarnym, mógł nie być zdolny ocalić bezbronnego kraju przed inwazją i podbojem.
Podzwonne dla „Dzikiego Billa”
Szczęśliwy, podekscytowany tłum liczący 6000 obywateli zgromadził się przed dworcem Spencer Street w Melbourne, drugim co do wielkości miastem Australii i stolicy stanu Wiktoria. Kompania honorowa złożona z 360 amerykańskich żołnierzy w białych hełmach i białych rękawiczkach stała w gotowości. Mieszkańcy zebrali się, by powitać amerykańskiego generała Douglasa MacArthura, który w Australii był tak samo popularny, jak we własnym kraju.
Większość Australijczyków czuła, że witają mesjasza, przybywającego, aby ocalić ich kraj przed japońską machiną wojenną, która wyruszyła z Tokio i skierowała się na południe. Po drodze zmiażdżyła upartych obrońców Filipin, a teraz zbliżała się szybko do Nowej Gwinei, drugiej co do wielkości wyspy świata, oddzielonej od północnych wybrzeży Australii szerokim na zaledwie 500 kilometrów pasem wód Morza Koralowego.
Przerażonym Australijczykom wydawało się, że japońscy militaryści wybrali na swoje następne cele Brisbane, Sydney, Canberrę i Melbourne, miasta na wschodnim wybrzeżu, gdzie żyła większość spośród 9 000 000 obywateli kraju. Przeciętny Australijczyk wpadłby jednak w jeszcze większą panikę, gdyby znał ściśle strzeżoną tajemnicę swego rządu: że prawie 20 000 kilometrów linii brzegowej ich państwa nie ma żadnej obrony.
Nagle w tłumie zebranym przy dworcu Spencer Street rozległ się okrzyk:
„Nadjeżdża!” Była 9.52. Kilka chwil później ekspres „Adelaide” wtoczył się na peron. Powstał tumult. Mężczyźni i kobiety potrącali się, cisnęli i przepychali, próbując zobaczyć z bliska mesjasza. Sześćdziesięciu policjantów robiło, co w ich mocy, by powstrzymać napierający tłum.
Mijały minuty, lecz Douglas MacArthur nie pojawiał się. Czterogwiazdkowy generał, rozmiłowany w teatralnych efektach, siedział w pluszowym fotelu w swojej prywatnej salonce, czekając, aż „scena” na jego debiut w Melbourne będzie gotowa. Kiedy wreszcie MacArthur, ubrany w tropikalny mundur i charakterystyczną, galową czapkę, wyszedł z wagonu i stanął na odkrytej platformie ekspresu „Adelaide”, na peronie podniosła się wrzawa. Pięćdziesięciu dziennikarzy z kilku krajów alianckich próbowało utorować sobie drogę przez tłum.
Zszedłszy z platformy, MacArthur ruszył w stronę mikrofonu Australijskiej Rozgłośni Radiowej. Adiutanci zauważyli, że gorące powitanie poprawiło generałowi nastrój. MacArthur przemówił donośnym głosem:
- Prezydent Stanów Zjednoczonych rozkazał mi przebić się [przez japońską morską i powietrzną blokadę Corregidoru] w celu, jak rozumiem, zorganizowa nia ofensywy przeciwko Japończykom, której pierwszym celem będzie wyzwolenie Filipin. Przebiłem się (...) i powrócę1.
Ochrypłe okrzyki z 6000 gardeł rozbrzmiewały gromkim echem na ulicach Melbourne.
Kiedy zakończyła się ceremonia powitania, MacArthur, Jean, mały Arthur i opiekunka chłopca, Ah Cheu, wsiedli do samochodu i pojechali do hotelu Menzies, który miał być domem dla całej rodziny. Władze zapewniły gościom eskortę motocyklistów, lecz z powodu tłoku pojazd ledwie zdołał ruszyć.
- To robi wrażenie! - mruknął generał2.
Przez resztę dnia MacArthur odpoczywał w swoim apartamencie w hotelu, a następnego ranka pojechał do nowej kwatery głównej na ósmym piętrze banku przy Collins Street 121. Podczas konferencji z członkami tak zwanej Grupy Bataanu (oficerami sztabowymi, którzy przybyli wraz z nim z Corregidoru) MacArthur zorientował się, że jest dowódcą bez armii. Spodziewał, iż będzie na niego czekać rozkaz, określający jego nową funkcję oraz oddane pod jego rozkazy siły zbrojne. Tymczasem powiedziano mu, że jak dotąd Waszyngton nie zająknął się na ten temat ani słowem.
Minęło kilka dni. Nadal nie było wiadomości od Szefów Połączonych Sztabów. Potem tydzień. Dwa tygodnie. MacArthur skarżył się towarzyszącym mu oficerom, że był pewien, iż zostanie naczelnym dowódcą wszystkich sił alianckich na Pacyfiku.
Rozgoryczony generał i członkowie Grupy Bataanu nie wiedzieli jednak, że w Waszyngtonie wybuchła wojna podjazdowa o to, który rodzaj wojsk- armia lądowa czy marynarka wojenna - ma odegrać główną rolę na Pacyfiku. Admirał Ernest J. King, mianowany ostatnio Szefem Operacji Morskich (Chief of Naval Operations), przekonywał, że skoro konflikt z Japonią będzie się toczył głównie na morzach, byłoby głupotą mianować naczelnym dowódcą oficera wojsk lądowych, czyli Douglasa MacArthura. King, człowiek
szorstki i nierzadko uszczypliwy, zarzekał się, że nie ma najmniejszego zamiaru oddawać swoich lotniskowców i innych ciężkich okrętów w ręce MacArthura.
King wysunął własnego kandydata na naczelnego dowódcę sił alianckich na Pacyfiku
- siwowłosego, skromnego admirała Chestera Nimitza, który 10 dni po nalocie na Pearl Harbor i przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny światowej objął dowództwo nad amerykańską Flotą Pacyfiku. Poza marynarką wojenną zdolny Ni-mitz był praktycznie nieznany, a w dodatku ustępował MacArthurowi rangą. Generał George Marshall natomiast nie miał zamiaru powierzać żołnierzy wojsk lądowych, którzy dotrą w końcu w ogromnej liczbie na Pacyfik, admirałowi Nimitzowi.
Kiedy w Waszyngtonie wyżsi oficerowie wojsk lądowych i marynarki wojennej toczyli zażarty spór, na Filipinach porucznik John Bulkeley zebrał swoje trzy ocalałe kutry torpedowe iwycofałje na północ przez morze Mindanao na wyspę Cebu. Wkrótce po zachodzie słońca 8 kwietnia straż przybrzeżna zameldowała, że dwa japońskie niszczyciele i jeden krążownik płyną w kierunku południowego krańca Cebu. Bulkeley na pokładzie PT-41 oraz porucznicy George Cox i Robert Kelly, dowodzący dwoma pozostałymi kutrami, postanowili zaatakować nieprzyjacielskie okręty.
W ciemnościach rozegrała się zacięta walka. Japońska eskadra składała się nie z trzech, lecz z sześciu jednostek. Pędząc z pełną prędkością, kutry wystrzeliły w kierunku nieprzyjacielskiego zgrupowania kilka torped, lecz same dostały się pod zmasowany ogień dział okrętów 30 razy większych niż PT i doznały poważnych uszkodzeń. Do świtu dwa amerykańskie kutry zatonęły. Wówczas generał William Sharp, dowódca wojsk amerykańskich na Mindanao, motywując swoją decyzję całkowitym brakiem torped, rozkazał Bulkeleyowi, aby zakotwiczył swój PT-41 na jeziorze Lanao, 25 kilometrów w głębi lądu, i postarał się uniemożliwić nieprzyjacielskim wodnosamolotom lądowanie na wodzie.
Jeszcze przed odlotem z Mindanao do Australii generał MacArthur poprosił Bulkeleya, aby „uważnie przyjrzał się plażom” w pobliżu miasta Cotabato u ujścia rzeki. Po utracie wszystkich kutrów John Bulkeley i niektórzy członkowie jego załóg wyruszyli w góry, by walczyć jako partyzanci, i skierowali się prosto w rejon Cotabato. Tam Bulkeley zorganizował niewielką grupę krajowców, przebrał ich za rybaków i polecił im zbadać ujście rzeki w bancas (małych łodziach wiosłowych). „Rybacy” zmierzyli głębokość zatok i cieśnin za pomocą prymitywnych sond ze sznurków obciążonych kamieniami i zapisali swoje pomiary na odręcznie naszkicowanych mapach.
Bulkeley zebrał potrzebne informacje, a następnie zlokalizował ukrytą radiostację, której operator wysłał wiadomość do kwatery MacArthura w Melbourne: „Plaże Cotabato nie nadają się do przeprowadzenia desantu na wielką skalę”3.
Przebywający w Melbourne MacArthur nie potrafił przestać myśleć o Filipinach i dzielnych żołnierzach, których pozostawił na Bataanie i Corregidorze. Kiedy w jego kwaterze głównej przy Collins Street dzwonił telefon, operator mówił: „Halo, tu Bataan”. Samolot
oddany do dyspozycji generała otrzymał nazwę „Bataan”. A kiedy jego żona Jean chrzciła nowo zwodowany australijski niszczyciel, na prośbę MacArthura okręt nazwano „Bataan”4.
Adiutanci zauważyli, że towarzyski i bezpośredni Douglas MacArthur stał się ostatnio zamknięty w sobie oraz popada w długie okresy milczenia i zamyślenia. Ponadto, co było do niego niepodobne, traktował szorstko wielu wysokich rangą oficerów, zwłaszcza z marynarki wojennej i korpusu lotniczego armii. Były to dwa rodzaje wojsk, które - jak uważał - zdradziły go, nie przychodząc mu z odsieczą podczas japońskiej inwazji na Filipinach.
MacArthur wyglądał na czterdziestolatka, choć w rzeczywistości miał 62 lata. Jego ciemne włosy przerzedziły się nieco, ale przenikliwe, błękitne oczy nadal hipnotyzowały tych, o których względy zabiegał, albo przerażały na śmierć tych, którzy go zawiedli. Chodził dziarskim krokiem, a wydatny brzuch ukrywał w szerokich fałdach spodni jak tajemnicę wojskową.
Każdego ranka tłumy Australijczyków gromadziły się przed hotelem Men-zies, by zobaczyć, jak generał wsiada do czekającego samochodu i odjeżdża do swojej kwatery głównej kilka przecznic dalej. Prezentował się jak zwykle doskonale: wyglądał jakby właśnie wyszedł z zakładu fryzjerskiego, jego mundur był nienagannie czysty i starannie wyprasowany.
Otaczająca MacArthura aura oraz elementy galowego munduru - wyszywana złotą nitką czapka i 13 rzędów baretek symbolizujących odznaczenia oraz laska - sprawiały, że wielu wyższych oficerów amerykańskich uważało go za człowieka wyniosłego i zarozumiałego. Młodsi oficerowie uwielbiali go jednak i starali się naśladować każdy jego ruch i gest. Generał nigdy nie grał w karty, nie opowiadał dowcipów ani koszarowych anegdot i bardzo rzadko pił. Każdego ranka, zanim wstał z łóżka, czytał fragment Biblii.
Kiedy MacArthur czekał na wiadomość z Waszyngtonu, nad ostatnim aktem rozgrywającej się na Filipinach tragedii zapadała krwawa kurtyna. Osłabieni przez tropikalne choroby i cierpiący od wielu tygodni głód Amerykanie oraz ich filipiń-scy towarzysze broni stawiali coraz słabszy opór. Ludzie nazywający się „Walecznymi Bękartami z Bataanu”, stłoczeni na wyspie, byli wyposażeni w przestarzałą broń i strzelali pociskami, które często nie eksplodowały. Z braku innej żywności zaczęli jeść muły, psy, konie, koty, jaszczurki, małpy, a nawet iguany. Wielu żuło korzenie drzew, korę i liście. Dziesiątego kwietnia 1942 roku oblężone na Bataanie wojska skapitulowały. MacArthur przebywał właśnie w swoim
gabinecie w Melbourne, kiedy otrzymał tragiczną wiadomość. Adiutant, który przypadkiem wszedł do gabinetu generała, zobaczył w jego oczach łzy5.
Tymczasem sierżanci, Richard Sakakida i Arthur Komori, którzy byli najważ-niejszymi tajnymi agentami w Manili, zostali wysłani z Bataanu na Corregidor, gdzie zatrudniono ich przy rozszyfrowywaniu przechwyconych japońskich depesz radiowych. Ich szef, Nelson Raymond, awansowany właśnie do stopnia majora, sprowadził na Corregidor również Clarence'a Yamagatę, nisei, który pracował wcześniej w konsulacie japońskim w Manili. Yamagata, chociaż był cywilem, pomagał w rozszyfrowywaniu przechwyconych depesz japońskich.
Ponieważ po kapitulacji Bataanu upadek Corregidoru wydawał się nieuchronny, z kwatery głównej generała MacArthura w Melbourne przyszedł rozkaz, aby Sakakida i Komori ewakuowali się do Australii. Miał ich zabrać jeden z ostatnich samolotów startujących z oblężonej twierdzy. Językoznawcy i tłumacze byli bardzo potrzebni w Australii, by przygotować powrót MacArthura na Filipiny.
Yamagata nie leciał i ta świadomość dręczyła Sakakidę. Można było oczekiwać, że zwycięzcy nie potraktują łagodnie nisei, który pracował w japońskim konsulacie, a w dodatku miał w Japonii żonę i dzieci. Sakakida skontaktował się więc z adiutantem generała Wainwrighta i zażądał, aby Yamagata zajął jego miejsce w samolocie.
Kwatera główna MacArthura zaakceptowała tę zmianę i kiedy lekki samolot wystartował z Kinley Field, lotniska na Corregidorze, Komori i Yamagata byli dwoma spośród trzech pasażerów na jego pokładzie. Na wyspie Panay przesiedli się do dwusilnikowego bombowca North American B-25 Michell. Po uzupełnieniu paliwa na plantacji Del Monte na Mindanao, gdzie załadowano na pokład beczki z benzyną, ucieknierzy z Corregidoru odlecieli do Australii i w końcu dotarli do Melbourne.
Po zameldowaniu się w kwaterze głównej sierżant Komori odkrył ku swemu przerażeniu, że nie jest tak ważnym trybem w alianckiej machinie wojennej jak sugerował jego lot do Australii. Jedyny w Australii żołnierz amerykański z rzeczywistym doświadczeniem w przesłuchiwaniu japońskich jeńców na linii frontu został zatrudniony jako kierowca ciężarówki.
Osiemnastego kwietnia, ponad cztery miesiące po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny przeciwko Cesarstwu Japonii, prezydent Roosevelt i wyżsi oficerowie w Waszyngtonie rozstrzygnęli zażarty spór o to, kto obejmie dowództwo na Pacyfiku. Doszli do kompromisu: z naruszeniem doktryny wojskowej Szefowie Połączonych Sztabów utworzyli dwa teatry działań wojennych. Przebywający w Australii generał MacArthur został mianowany naczelnym dowódcą Obszaru Południowo-Zachodniego Pacyfiku, natomiast admirał Chester Nimitz, którego kwatera główna mieściła się na Hawajach, ponad 8000 kilometrów na wschód od Filipin, objął dowództwo nad Obszarem Oceanicznego Pacyfiku i jego flotą.
Po upadku Bataanu amerykański i filipiński garnizon na ufortyfikowanym Corregidorze (odległym o 4 kilometry od półwyspu) przygotowywał się na nieuchronny szturm. Nadszedł 4 maja, japońska artyleria wystrzeliła na maleńką wysepkę 16 000 pocisków, po czym na jej brzegu wylądowały oddziały desantowe. Przez dwa dni toczyły się ciężkie walki, lecz sytuacja obrońców była beznadziejna. Szóstego maja nad twierdzą załopotała biała flaga.
Generał Wainwright, dowódca wojsk amerykańskich na Filipinach, upierał się, że kapitulacja dotyczy tylko Corregidoru, ale Japończycy zagrozili masakrą 65 000 Amerykanów i Filipińczyków wziętych do niewoli po upadku Bataanu i Wainwright nie miał wyboru. Zwrócił się przez radio do żołnierzy na wyspach, aby złożyli broń.
Do czerwca 1942 roku Japończycy zdobyli Filipiny, Singapur, Hongkong, Holenderskie Indie Wschodnie, Malaje, Borneo, Archipelag Bismarcka, Syjam, Sumatrę, Wyspy Gilberta, Celebes, Timor, Wake, Guam, większość z Wysp Salomona i połowę Nowej Gwinei. Japońskie lotnictwo bombardowało północnoaustralijski port Darwin. Dai Nippon rozpościerał się teraz na odległość 8000 kilometrów od Tokio niemal we wszystkich kierunkach, a cesarz Hirohito, drobny, łagodny ojciec sześciorga dzieci, władał siódmą częścią kuli ziemskiej.
Błyskawiczne operacje wojskowe wprawiły 70 000 000 obywateli Japonii w stan euforii. Idea Hakko-ichiu (zjednoczenia pod jednym dachem ośmiu zakątków świata)* stała się narodowym sloganem. Najwyraźniej nic nie mogło powstrzymać ekspansji Wschodzącego Słońca ku Australii, a później na wschód, w kierunku Stanów Zjednoczonych. W Waszyngtonie panowała posępna atmosfera. Generałowie i admirałowie byli wstrząśnięci szybkościąi finezją japońskiej wojny błyskawicznej, która przyćmiewała chełpliwe podboje Adolfa Hitlera w Europie. Przewidywali oni, że potrzeba będzie 10 lat, aby dokonać inwazji na Dai Nippon- pod warunkiem, że amerykańskie społeczeństwo zechce zaakceptować ogromne ofiary.
* Pod tą poetycką ideą zakładającą braterstwo narodów, kryła się chęć zaprowadzenia japońskiego porządku i zagarnięcia surowców oraz różnych dóbr krajów południowego Pacyfiku (przyp. red.).
W tajemnicy przed opinią publiczną prezydent Roosevelt i jego doradcy wojskowi byli gotowi poświęcić Australię, która ich zdaniem nie miała żadnej bezpośredniej wartości strategicznej. W przypadku jej okupacji przez Japończyków Hawaje byłyby jedyną bazą wypadową do przeprowadzenia ewentualnej kontrofensywy na Pacyfiku.
W stolicy Australii, Canberze, premier John Curtin i dowódcy wojskowi nakreślili na mapie linię, którą nazwali Linią Brisbane. Biegła ona ze wschodu na zachód wzdłuż zwrotnika Koziorożca nieco powyżej Brisbane. Niemal wszystkie obszary na północy i zachodzie miały być pozostawione Japończykom. Plan przewidywał wysadzenie w powietrze elektrowni, zniszczenie portów oraz obiektów wojskowych i spalenie wszystkiego, co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość dla najeźdźców. Tymczasem w Tokio unosił się w powietrzu upojny zapach zwycięstwa. Jednak w Cesarskiej Kwaterze Głównej wybuchł spór pomiędzy admirałem Isoroku Yamamoto, dowódcą Połączonej Floty, a generałem Hideki Toją, ministrem wojny, który na krótko przed rozpoczęciem działań wojennych na Pacyfiku objął urząd premiera.
Yamamoto studiował i uczył się grać w pokera na Harvardzie. Był głównym architektem planu ataku na Pearl Harbor i japońskim bohaterem narodowym. Teraz wystąpił z projektem lądowania wojsk inwazyjnych w sile pięciu dywizji na wschodnim, gęsto zaludnionym wybrzeżu Australii. Po zdobyciu większych miast zamierzał skierować japońskie wojska przeciwko Hawajom, skąd miały nacierać na wschód i dokonać inwazji na Kalifornię pomiędzy Los Angeles a San Francisco.
Główny antagonista Yamamoto, Hideki Tojo był mężczyzną krępym i niskim (zaledwie 160 centymetrów wzrostu), zaś z powodu przymiotów umysłu zyskał sobie przydomek „Brzytwa”. Zmierzwione wąsy i okrągłe, zbyt duże okulary w rogowej oprawie nadawały mu sowi wygląd, pod którym kryła się ogromna ambicja, siła, konsekwencja i całkowita bezwzględność. Chociaż Tojo zgadzał się z Yamamoto, że następnym celem powinna być Australia, on i dowódcy wojsk lądowych uważali, iż przedstawiony przez admirała plan zaatakowania Hawajów (odległych o 8000 kilometrów od Filipin) a następnie uderzenia na wybrzeże Kalifornii (odległe o kolejne 5000 kilometrów), graniczy z szaleństwem.
Podobnie jak uczynili to wyżsi oficerowie w Waszyngtonie, dochodząc do porozumienia w kwestii, kto powinien objąć dowództwo na Pacyfiku, skłócone frakcje w Cesarskiej Kwaterze Głównej rozstrzygnęły spór na zasadzie kompromisu. Nowa Gwinea, Wyspy Salomona oraz inne wyspy na łuku otaczającym pół-nocną Australię miały zostać zdobyte i wykorzystane jako bazy do inwazji na kontynent australijski. Yamamoto był usatysfakcjonowany. Uważał, że kiedy Australia zostanie zdobyta, Tojo wyrazi zgodę na znacznie śmielsze operacje - takie jak opanowanie Hawajów i lądowanie w Kalifornii. W efekcie powstał plan operacji „Mo”, który wyznaczał główną rolę wiceadmirałowi Takeo Takagiemu. Jego siły morskie zniszczyły kilka tygodni wcześniej na Morzu Jawajskim flotę amerykańskiego admirała Herberta Leary'ego. Teraz miał zdobyć Port Moresby na wschodnim krańcu dzikiej, zapomnianej przez Boga i ludzi Nowej Gwinei. Port Moresby był jedyną enklawą aliancką na północ od Australii, bronioną przez zaledwie 500 „kopaczy”, jak nazywali siebie australijscy żołnierze z powodu nieustannego okopywania własnych pozycji. Po zajęciu Port Moresby cała wyspa długości 2400 kilometrów wpadłaby w ręce zwycięzców jak dojrzałe jabłko.
Potem, używając Port Moresby jako bazy, siły japońskie opanowałyby Fidżi, Samoa i Nową Kaledonię, amerykańskie bazy na wschód od Australii, przecinając w ten sposób szlaki żeglugowe pomiędzy Australią a Stanami Zjednoczonymi. Ten manewr miał umożliwić pięciu dywizjom japońskim lądowanie we wschodniej Australii.
Japończycy nie wiedzieli, że amerykańska armia i marynarka wojenna dysponują na Pacyfiku tajną bronią. Była to sieć radiowych stacji nasłuchowych, które otaczały imperium japońskie od Alaski do kwatery głównej MacArthura w Australii. Te wydzielone punkty były istotnymi elementami operacji „Czary” (Operation Magic). Pod tym kryptonimem ukryto
źródło bezcennych informacji wywiadowczych zdobywanych przez amerykańskich kryptologów przechwytujących zaszyfrowane japońskie depesze radiowe.
Kilka miesięcy wcześniej skromny, nikomu nieznany komandor Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, Joseph J. Rochefort, złamał tajny kod japońskiej marynarki wojennej. Rochefort, który zaczynał służbę jako zwykły marynarz, łączył doskonałą znajomość japońskiego z wrodzoną zdolnością do łamania kodów. Wymagało to niezwykłej pamięci do szczegółów oraz wiedzy o japońskich operacjach morskich i okrętach, nabytej w ciągu lat studiów. Obecnie, na tysiącach kilometrów kwadratowych niezmierzonego Pacyfiku, przechwytywano setki nieprzyjacielskich depesz, rozszyfrowywano je i przesyłano do odpowiednich amerykańskich dowódców.
Trzeciego maja 1942 roku siły desantowe admirała Takagiego wypłynęły z Rabaulu, japońskiej bazy w północnej części wyspy Nowa Brytania. Ich celem był Port Moresby, 1000 kilometrów na południowy zachód w linii prostej. Amerykańskie stacje nasłuchowe wykryły japońskie zgrupowanie i natychmiast Zespół Operacyjny 17 (Task Force 17) pod dowództwem wojowniczego amerykańskiego kontradmirała Franka Jacka Fletchera wyruszył w kierunku Port Moresby na spotkanie nieprzyjacielskiej armady. Po drodze Fletcher połączył się z australijskim zespołem operacyjnym kontradmirała J.G. Crace'a.
Na południowy wschód od Port Moresby doszło do starcia japońskich i alianckich sił morskich. Żadna ze stron nie wiedziała, że tworzy historię. Po raz pierwszy w dziejach dwie floty walczyły przez horyzont, nie widząc się nawzajem. Każda próbowała zniszczyć drugą bombami i torpedami zrzucanymi przez samoloty startujące z lotniskowców. Zacięta bitwa trwała przez trzy dni, a obie strony poniosły ciężkie straty. Wreszcie siły admirała Takagiego przerwały walkę i zawróciły do Rabaulu.
Australii nie groziła inwazja - przynajmniej na razie. Mimo to MacArthur był przekonany, że Tojo i Yamamoto spróbują znowu.
Tymczasem znaczne kontyngenty żołnierzy alianckich lądowały w Australii niemal codziennie. Australijskie brygady złożone z weteranów walk na północnoafrykańskiej pustyni i w Grecji schodziły po trapach na ląd i zaczynały się szkolić do działań w dżungli. W porcie w Adelaide zacumowały transportowce przewożące amerykańską 41. Dywizję Piechoty. Dziesięć dni później do tego samego portu przypłynęła 32. Dywizja Piechoty.
MacArthur nieustannie prosił Waszyngton o więcej myśliwców i bombowców, chociaż na papierze jego lotnictwo liczyło już 250 maszyn Królewskich Australijskich Sił Powietrznych i 517 samolotów amerykańskich. Większość z nich wymagała jednak naprawy,
przeglądu lub została rozebrana na części. Sprawnych było zaledwie 220 samolotów bojowych różnych typów6.
Premier Curtin i jego doradcy uważali, że nowe jednostki wojskowe powinny zająć pozycje wzdłuż Linii Brisbane i przygotować się do japońskiej inwazji. MacArthur - który podczas I wojny światowej, jako 37-letni pułkownik, a później generał brygady, zdobył wiele wysokich odznaczeń za męstwo - miał inny pogląd: pragnął przejść do ofensywy.
Ktoś mniej zdecydowany niż naczelny dowódca byłby przerażony ogromnym rozmiarem Obszaru Południowo-Zachodniego Pacyfiku. Odległości były tak olbrzymie, że na mapę Australii można by nałożyć mapę Stanów Zjednoczonych, nad nią zaś umieścić jeszcze jedną mapę Stanów Zjednoczonych wraz z Kanadą - a cały ten obszar, z jego niezliczonymi wyspami, morzami i atolami, miał być teatrem działań MacArthura.
Dwudziestego lipca naczelny dowódca przeniósł swoją kwaterę główną z Melbourne do Brisbane, prawie 2000 kilometrów bliżej nacierających Japończyków. Generał, jego rodzina i Grupa Bataanu zainstalowali się w malowniczym hotelu Lennon. Następnego dnia MacArthur zasiadł przy biurku na ósmym piętrze budynku Australijskiego Towarzystwa Wzajemnej Pomocy - firmy ubezpieczeniowej, której zarząd i pracownicy uciekli na południe.
Od wybuchu wojny na Pacyfiku największym problemem MacArthura był niemal całkowity brak informacji wywiadowczych.
- Nie możesz z nimi walczyć, jeśli ich nie widzisz! - zwykł mawiać generał.
Naczelny dowódca uważał, że jednąz jego najbardziej palących potrzeb jest zdobycie wiarygodnych informacji taktycznych o Japończykach - co, kiedy, gdzie i jak wprowadzają do walki. Waszyngton proponował, aby wykorzystał Biuro Służb Strategicznych- OSS (Office of Strategic Services), tajną jednostkę zorganizowaną od podstaw rok wcześniej przez energicznego Irlandczyka i bohatera I wojny światowej, pułkownika Williama J. „Dzikiego Billa” Donovana. Przed utworzeniem OSS, w czasie, kiedy nad Pacyfikiem zbierały się ciemne chmury, Stany Zjednoczone były jedynym większym krajem nieposiadającym
zagranicznej służby wywiadowczej7.
Kilka miesięcy wcześniej MacArthur zraził się do OSS. Dotarły do niego raporty od zaufanych ludzi w Waszyngtonie, że dynamiczny Donovan, odznaczony przed 24 laty, kiedy dowodził we Francji słynnym 69. Pułkiem Piechoty, Honorowym Medalem Kongresu, uchodzi w oczach wojskowych w stolicy za „komicznego hollywoodzkiego detektywa”, który w swojej „hałaśliwej zabawie w policjantów i złodziei” jest „tak samo dyskretny jak syrena przeciwmgielna”8.
Wiele opracowanych przez Billa Donovana planów działań dywersyjnych nie spodobało się MacArthurowi, zwłaszcza że kilka proponowanych operacji miało się odbywać na podległym naczelnemu dowódcy Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku.
W styczniu 1942 roku Donovan wystąpił z ambitnym projektem ogłoszenia światu, iż Japończycy planują atak na Singapur, brytyjski bastion na południowym krańcu Półwyspu Malajskiego. Jeśli przeciwnik tego nie zrobi, utrzymywał Donovan, Waszyngton będzie mógł oświadczyć, że ta „porażka” była „punktem zwrotnym” w wojnie na Pacyfiku. Donovan zapoznał ze swoim projektem starego przyjaciela, prezydenta Roosevelta, do którego miał bezpośredni dostęp. Roosevelt przedstawił pomysł szefowi sztabu wojsk lądowych George'owi Marshallowi, który odpowiedział w sposób dyplomatyczny. Stwierdził, że cały
zachodni Pacyfik jest do tego stopnia narażony na japońskie ataki, że „lepiej będzie” nie zachęcać otwarcie military-stów w Tokio, by uderzyli w jakimś konkretnym miejscu9.
Tydzień później wojska japońskie zaatakowały Singapur. W rezultacie błyskawicznej operacji, która trwała nieco ponad dwa tygodnie, „niezdobyta” forteca padła. Zginęło 9000 brytyjskich żołnierzy, a 130 000 dostało się do niewoli - alianci ponieśli straszliwą klęskę.
W tym samym czasie wojskowi w Waszyngtonie (a także Douglas MacArthur) odrzucili kolejny projekt „Dzikiego Billa” Donovana. Szef OSS zaproponował wykorzystanie
„pewnego człowieka”, którego miał w Manili, do zorganizowania operacji szpiegowskiej na Filipinach po zajęciu wysp przez Japończyków10.
Podobnie jak większość amerykańskich zawodowych wojskowych, MacAr-thur wyznawał konserwatywne poglądy polityczne, spoglądał więc na nowo utworzone OSS podejrzliwym okiem z powodu plejady liberalnych intelektualistów, których Donovan zwerbował do swoich tajnych operacji i umieścił na ważnych stanowiskach w Waszyngtonie. Znajdował się wśród nich wysoki i kościsty Robert Sherwood, znany dramaturg i były autor
przemówień dla prezydenta Roose-velta. Sherwood zdobył trzy nagrody Pulitzera za sztuki: Idiot s Delight, Abe Lincoln in Illinois i There Shall Be No Night. Sztuki Sherwooda wyrażały zwykle jego liberalne poglądy polityczne.
Sherwood kierował Służbą Informacji Zagranicznej (Foreign Information Ser-vice), wydziałem propagandowym OSS, i nakłonił kilku innych dramatopisarzy o podobnych sympatiach politycznych, by z nim współpracowali. Kiedy MacArthur dowiedział się za pośrednictwem swego informatora w armii, że większość materiałów propagandowych Sherwooda wysyłanych do okupowanej przez nazistów Europy odbiega od głównego nurtu amerykańskiego myślenia w kierunku lewicy, dla OSS na południowo-zachodnim Pacyfiku zabrzmiał dzwon pogrzebowy.
Nawet gdyby naczelny dowódca zdecydował się wpuścić OSS na swój obszar operacyjny, można poważnie wątpić, czy w pierwszych miesiącach 1942 roku tajna agencja mogłaby w jakikolwiek istotny sposób wesprzeć wysiłek wojenny.
Kiedy tuż przed wybuchem wojny na Pacyfiku Bill Donovan spytał prezydenta Roosevelta, co uważa za najważniejszą informację wywiadowczą, Roosevelt odparł:
„Japońskie zamiary”. Donovan zwrócił się więc do Kennetha Landona, wówczas profesora filozofii w Earlham College w Indianie, i wezwał go do Waszyngtonu. Landon, którego żona, Margaret, napisała Annę i króla Syjamu, został polecony Donovanowi przez Radę Amerykańskich Towarzystw Naukowych oraz informatorów Donovana w Yale, Harvardzie i Princeton. Kiedy Landon zjawił się w kwaterze głównej OSS, Donovan natychmiast wciągnął go do pracy, podkreślając pilną potrzebę zdobycia informacji o japońskich zamiarach na zachodnim Pacyfiku.
Otrzymawszy od „Dzikiego Billa” klucz i ostrzeżenie, aby go nie zgubił, Landon otworzył szafkę oznaczoną „Południowo-Wschodnia Azja”. Pierwsze trzy szuflady były puste. W czwartej znajdowała się pojedyncza koperta z nadrukiem „ściśle tajne”. Landon zastanawiał się przez kilka minut, czy ma prawo przeczytać tak ważne, ściśle tajne informacje wywiadowcze, a potem otworzył kopertę. Wewnątrz były dwa artykuły z czasopism - oba jego autorstwa11.
Niecały rok później wysokiej rangi funkcjonariusz OSS poleciał do Brisbane, aby spróbować uzyskać dla żądnych czynu „kowbojów” (jak nazywano agentów OSS pracujących w terenie) Donovana zgodę na prowadzenie działań dywersyjnych i psychologicznych na
obszarze operacyjnym MacArthura. Naczelny dowódca przyjął wysłannika Donovana ze zwykłą serdecznością, ale ostateczną odpowiedzią było kategoryczne „nie”.
Jeśli MacArthur miał pokonać Japończyków i ograniczyć swoje straty do minimum, musiał znaleźć sposób na zdobywanie niezbędnych informacji wywiadowczych i prowadzenie niekonwencjonalnych działań bojowych. Postanowił więc utworzyć własną tajną organizację.
Narodziny tajnej agencji
Kiedy w czerwcu 1942 roku australijska zima stała się wilgotną, nieprzyjemną rzeczywistością, Douglas MacArthur opracował strategię, którą zamierzał stosować w drodze przez ocean i dżunglę do położonego 8000 kilometrów dalej na północ Tokio. Zamiast przypuszczać frontalne ataki na japońskie bazy, postanowił przeskakiwać nad nimi, pozostawiając pominięte garnizony na pastwę wyczerpania i głodu. Generał, były gracz w
baseball w West Point, zapożyczył dla swojej nowej strategii starą formułę: „Uderzaj na nich tam, gdzie ich nie ma”1.
Naczelny dowódca wezwał swego szefa wywiadu (G-2), pułkownika Charle-sa Willoughby'ego (awansowanego później do stopnia generała majora). Przenikliwy, zgryźliwy, wymagający Willoughby urodził się w Niemczech jako Karl Weidenbach i mówił z twardym, niemieckim akcentem. Nazywany przez niektórych podwładnych „pruskim instruktorem musztry”, a przez innych „sir Charle-sem”, był znakomitym profesjonalistą, biegłym w swoim rzemiośle. Przemawiając w zwykły, szorstki sposób, MacArthur oznajmił Willoughby'emu, że chciałby stworzyć rozbudowany, tajny aparat, który pomoże mu utorować drogę do Tokio.
MacArthur zamierzał umieścić setki szpiegów na okupowanych przez Japończyków terytoriach pomiędzy Australią a Filipinami oraz w innych miejscach za liniami wroga. Powinny to być elitarne oddziały komandosów, które prowadziłyby błyskawiczne rajdy i nękały przeciwnika. Grupy wyszkolone w cichym zabijaniu i sabotażu miały wysadzać w powietrze fabryki, lotniska, elektrownie, arsenały, magazyny, koszary - wszystko, co przedstawiało dla Japończyków jakąkolwiek wartość. Równolegle z tymi akcjami byłaby prowadzona szeroko zakrojona operacja propagandowa, niezbędny składnik współczesnej wojny, by umacniać nadzieję ludności pod japońskim jarzmem i demoralizować nieprzyjacielskich żoł-nierzy.
Drugiego lipca kapitan Allison Ind, który omal nie zastrzelił generała MacArthura na plantacji Del Monte na Mindanao, zameldował się w gabinecie swego bezpośredniego przełożonego, pułkownika Vana S. Merle-Smitha. Był on członkiem poważanej nowojorskiej rodziny i zastępcą Willoughby'ego. Merle-Smith, przemawiając konspiracyjnym szeptem,
wtajemniczył Inda w plan MacArthura, przewidujący utworzenie jednej tajnej agencji pod nazwą Alianckie Biuro Wywiadowcze - AIB (Allied Intelligence Bureau).
Istniało już kilka niewielkich grup, które prowadziły niekonwencjonalne działania bojowe i wywiadowcze i mogły stanowić fundament dla AIB. Miały być znacznie rozbudowane i wyposażone w nowoczesny i odpowiedni do tego typu akcji sprzęt. Każda z tych jednostek posiadałaby niezbędną autonomię, ale wszystkie podlegałyby centralnemu kierownictwu w ramach AIB.
W ciągu tygodnia Merle-Smith i Ind sporządzili projekt określający zakres działania AIB: „Uzyskiwanie i dostarczanie informacji z Obszaru Południowo-Zachodniego Pacyfiku (...). Osłabianie przeciwnika sabotażem i podkopywaniem morale (...). Udzielanie pomocy i wsparcia lokalnym grupom [partyzantom] na terytoriach okupowanych przez nieprzyjaciela”2.
Tymczasowym kontrolerem AIB został pułkownik G.C. Roberts, szef wywiadu armii australijskiej. Roberts, człowiek niezwykle energiczny i zorganizowany, miał nadzorować i koordynować prowadzone operacje. Kapitan Ind objął stanowisko jego zastępcy i oficera finansowego.
Chociaż pułkownik Roberts był znakomitym profesjonalistą, jego nominacja na kontrolera została podyktowana względami dyplomatycznymi i miała zapewnić organizacji pełną współpracę australijskiego rządu i dowódców wojskowych. Ponieważ jednak portfelem AIB zawiadywał Amerykanin, kapitan Allison Ind, MacArthur sprawował pośrednią kontrolę nad tajnymi operacjami. Bez aprobaty Inda każda operacja proponowana przez któryś z elementów składowych AIB byłaby martwa.
Szóstego lipca 1942 roku bez rozgłosu narodziło się ściśle tajne AIB. Dysponowało na razie tylko jedną dobrze wyszkoloną i sprawną częścią - doskonałą australijską siatką szpiegowską. Składała się ona ze strażników wybrzeża rozmieszczonych na odległych wyspach na łuku długości 4000 kilometrów i obejmowała swoim zasięgiem lądowe, morskie i powietrzne podejścia do północnej Australii.
Działając z niezwykłądalekowzrocznością, rząd australijski zorganizował sieć strażników wybrzeża we wrześniu 1939 roku, dwa lata przed tym, zanim japoń-ska machina wojenna zaczęła zmierzać na południe i zagroziła w końcu Australii. Siatką kierował kapitan
R.B.M. Long, szef wywiadu Królewskiej Australijskiej Marynarki Wojennej. Podlegli mu młodsi oficerowie rozproszyli się po najbardziej pierwotnych wyspach świata, by werbować
znających dżunglę poszukiwaczy złota, handlarzy, plantatorów kopry, misjonarzy, operatorów telegrafu i urzędników administracji.
Każdy strażnik wybrzeża doskonale poznał swój rejon i wiedział, którzy krajowcy będą w razie wybuchu wojny zachowywać się przyjaźnie w stosunku do cudzoziemców, a którzy wrogo. Gdyby „nieprzyjaciel” (czyli Japończycy) zajął ich rejony, szpiedzy mieli pozostać na miejscu i powiadamiać przez radio o wszystkich ruchach na lądzie, morzu i w powietrzu ściśle tajnąkwaterę główną w Townsville na północno-wschodnim wybrzeżu Australii.
Gdy tylko Japończycy przystąpili do działań wojennych na Pacyfiku, kapitan Long zaczął natychmiast rozbudowywać swoją tajną organizację, która stanowiła pierwszą australijską linię obrony. Procesem tym kierował małomówny, przedsiębiorczy komandor podporucznik Eric A. Feldt, prawa ręka Longa.
Feldt wymyślił kryptonim dla organizacji składającej się z rozrzuconych po dżungli szpiegów: „Fernando”, od słynnego byczka z książki Munro Leafa. Wybór wydawał się jak najbardziej odpowiedni. Fikcyjny byczek nie lubił walczyć, wolał siedzieć spokojnie w cieniu drzewa i wąchać kwiatki - dopóki nie użądlił go trzmiel, gdyż wówczas Fernando pokazał, że potrafi być niezwykle groźny.
Członkowie grupy „Fernando” musieli być szczególnie oddani swojej sprawie. Organizacja szpiegowska, która nigdy nie liczyła więcej niż kilkuset ludzi, była ściśle tajna, a fakt jej istnienia nie został ujawniony aż do końca wojny. Samotni strażnicy, tropieni przez Japończyków i czasem wydawani w ich ręce przez zdradzieckich tubylców, prowadzili nieprzerwaną, zaciętą walkę.
Środki łączności strażników wybrzeża zostały skonstruowane przez australijskich naukowców specjalnie dla grupy „Fernando”. Te niewielkie urządzenia w razie konieczności mogły być przenoszone w ręku, doskonale znosiły tropikalną wilgoć, straszliwy upał i brutalność, z jaką obchodzili się z nimi amatorzy.
Każdy ze strażników wybrzeża wiedział, co go czeka, jeśli wpadnie w ręce Japończyków. W razie schwytania strażnik wybrzeża zostałby stracony jako szpieg - a wcześniej poddany straszliwym torturom w celu wymuszenia zeznań.
Chociaż australijska marynarka wojenna nie mogła rozkazywać cywilom, aby pozostali na tyłach nieprzyjaciela, kiedy Japończycy zajmą ich wyspę, większość członków
„Fernanda” zdecydowała się zostać (członkowie grupy „Fernando” byli w większości cywilami). Ze swoich starannie zamaskowanych punktów obserwacyjnych na plażach, przełęczach i szczytach gór całymi dniami cierpliwie śledzili horyzont, szukając oznak japońskiej aktywności.
Wprawdzie japoński kontrwywiad nie był w stanie wyśledzić kryjówek straż-ników wybrzeża z powietrza, ale często przechwytywał transmisje radiowe szpiegów i próbował ustalić ich źródło za pomocą urządzeń nasłuchowych. Japońskie patrole przeczesywały później podejrzany rejon, zmuszając agentów „Fernanda” do ucieczki w trudno dostępne miejsca, gdzie ukryto wcześniej zapasy zaopatrzenia. W jednej z kryjówek w jaskini na Wyspach Salomona znajdowało się 110 skrzyń z żywnością, 93 worki ryżu, 200 baniek z naftą (do oświetlania) i 50 skrzynek whisky (ukradzionej wcześniej Japończykom).
Chociaż strażnicy wybrzeża narzekali na sporadyczne wizyty przybyszów z zewnątrz, których nazywali „stołownikami”, robili, co mogli, aby uprzyjemnić im pobyt. Nick Waddell, strażnik wybrzeża z Wysp Salomona, prowadził „rejestr gości”, jak to dumnie nazywał, i założył Stowarzyszenie Gumowych Tratw, klub złożony z uratowanych lotników alianckich. Każdy nowo przyjęty otrzymywał ręcznie wypisaną kartę członkostwa i musiał składać ślubowanie, że po wojnie będzie się upijał w każdą rocznicę swego ocalenia.
Nowozelandczyk Donald G. Kennedy był nie tylko strażnikiem wybrzeża i agentem
„Fernanda”, lecz także werbownikiem, instruktorem i dowódcą partyzantów. Chociaż żył w poczuciu nieustannego zagrożenia, mieszkał w bardziej komfortowych warunkach niż większość szpiegów w dżungli - zajmował opuszczony dom na plantacji kopry w Segi Point w południowej części wyspy Nowa Georgia. W pobliskiej zatoczce Kennedy trzymał szkuner i od czasu do czasu wypływał wraz z niewielką załogą, by staczać zacięte bitwy z japońskimi łodziami patrolowymi.
Jednym z pierwszych rekrutów Kennedyego był Geoffrey Kuper, syn niemieckiego plantatora i miejscowej kobiety. Chociaż Niemcy były sojusznikiem Japonii, Kuper okazał się jednym z najlepszych agentów grupy „Fernanda”. Gdy Kennedy nauczył go technik szpiegowania i walki w dżungli, Kuper został wysłany do wioski Tatamba na Santa Isabel w środkowej części Archipelagu Salomona. Kuper zabrał ze sobą radio, samochód terenowy i tubylczą żonę, którą poślubił trzy tygodnie wcześniej.
Kuper i miejscowi agenci, których zwerbował, uratowali 28 alianckich lotników i przeprowadzili wiele rajdów na japońskie obozy i posterunki. Podczas jednego z najbardziej zuchwałych ataków 26 japońskich żołnierzy wpadło w zasadzkę i zginęło na pobliskiej wyspie.
Gdy Nową Georgię zajęli Japończycy, a większość krajowców na wyspie przeszła na stronę japońskich najeźdźców, Donald Kennedy zdołał utrzymać oddział miejscowych wojowników, którzy pozostali lojalni wobec aliantów.
Inny strażnik wybrzeża, Cornelius Page, urodzony w Sydney, zarządzał plantacją kopry na Simberi, maleńkiej wysepce na wschód od Nowej Gwinei, kiedy wybuchła wojna na Pacyfiku. Komandor Feldt poprosił go, by został agentem „Fernanda”, a Page zgodził się bez namysłu. Dla młodego człowieka była to idealna sytuacja: mógł pozostać na wyspie, którą kochał, żyć z piękną miejscową dziewczyną, Ansin Bulu, a jednocześnie służyć swemu krajowi.
Trochę starszy Jack Talmage, również Australijczyk, mieszkał przez 22 lata na sąsiedniej plantacji. Podobnie jak Page, doskonale znał teren i cieszył się wielkim szacunkiem tubylców. On też zgodził się zostać strażnikiem wybrzeża.
Na innej plantacji na Simberi pracował Eric „Żeglarz” Herterich, Niemiec, który przed laty poślubił miejscową kobietę. „Żeglarz”- nikt nie wiedział, skąd wziął się ten przydomek - uchodził w oczach innych Europejczyków za człowieka niezaradnego, leniwego i słabego charakteru. Przez wiele lat Herterich nie ujaw-niał, że jest z pochodzenia Niemcem, lecz kiedy Japończycy zbliżali się od północy do Simberi, zaczął rozgłaszać to po całej wyspie. Japonia jest sojusznikiem hitlerowskich Niemiec, przypominał nieustannie krajowcom w ich narzeczu, kiedy więc Japończycy zajmą Simberi, on zostanie panem wyspy.
Cornelius Page dowiedział się niebawem o przechwałkach Niemca, rozpoczął więc własną kampanię propagandową na niewielką skalę. Japończycy nie ośmielą się przyjść, zapewniał krajowców z przekonaniem, którego w głębi duszy nie podzielał. A jeśli nawet przyjdą, dodawał, alianci szybko ich stąd wyrzucą.
Mieszkańcy Simberi, choć zdezorientowani sprzecznymi oświadczeniami, skupiali się stopniowo wokół „Żeglarza” Hertericha. Gdyby więc Japończycy wylądowali na wyspie, Page i jego przyjaciel Jack Talmage znaleźliby się w trudnej sytuacji.
Page wpadł we wściekłość, kiedy grupa tubylców z pobliskiej wyspy przypłynęła na Simberi pod osłoną ciemności i splądrowała jego plantację. Australijczyk ani przez chwilę nie wątpił, kto podżegał do napaści: „Żeglarz” Herterich, który wywiesił nad swoją posiadłością hitlerowską flagę.
Potem, pewnego marcowego dnia w 1942 roku, japońscy żołnierze wylądowali na Simberi, a Page iTalmage musieli uciekać do przygotowanej zawczasu kryjówki. Było oczywiste, że nie uda im się uratować, jeśli nie opuszczą wyspy. Poinformowali przez radio kwaterę w Townsville o swojej sytuacji i otrzymali odpowiedź, że wysłano okręt podwodny, który zabierze ich z wyznaczonego punktu na wybrzeżu.
Przez trzy noce dwaj Australijczycy wraz z dziewczyną Page'a, Ansin Bulu, chowali się na ciemnej, cichej plaży i nadawali umówione sygnały latarką, narażając się na wykrycie przez Japończyków lub wrogich tubylców. Okręt podwodny nie przypłynął. Page i Talmage dowiedzieli się później przez radio, iż uległ awarii i musiał zawrócić do portu. Kiedy szefowie „Fernanda” próbowali zorganizować kolejny transport, powiedziano im, że nieliczne okręty podwodne, które znajdują się na południowo-zachodnim Pacyfiku, są potrzebne do znacznie ważniejszych misji.
Następnego dnia Townsville otrzymało rozpaczliwą wiadomość od Corneliu-sa Page'a: specjalny oddział pościgowy złożony z japońskich żołnierzy i krajowców zamierza użyć psów myśliwskich, by wytropić obu szpiegów. Z Simberi nie nadeszły więcej żadne meldunki.
Pierwsza została schwytana Ansin Bulu. Zabrano ją do Kaviengu, japońskiej bazy na północnym krańcu pobliskiej Nowej Irlandii, gdzie była torturowana przez tydzień. Powtarzała to samo kłamstwo: Page i Talmage opuścili Simberi kilka dni wcześniej. Jej cierpienia okazały się daremne. Szesnastego czerwca pewien krajowiec zdradził obu agentów
„Fernanda” za równowartość dwóch dolarów amerykańskich. Zostali pojmani, poddani brutalnemu przesłuchaniu i ścięci3.
Wiosną 1942 roku, kilkaset kilometrów na północ od Simberi, Japończycy pospiesznie przekształcali Rabaul na południowo-wschodnim krańcu Nowej Brytanii w potężną bazę. Tak, aby można było prowadzić, wspomagać i zaopatrywać przyszłe operacje, mające na celu opanowanie Australii. Z szerokiego i głębokiego portu w Rabaulu, który służył jako kotwicowisko dla japońskich okrętów wojennych i transportowców, niemal każdej
nocy wyruszały konwoje, przewożąc zaopatrzenie i posiłki dla posuwających się na południe wojsk.
W ciągu kilku tygodni Japończycy zbudowali wiele ogromnych magazynów wypełnionych pociskami, torpedami i amunicją. Na czterech nowych lotniskach wokół miasta stacjonowały myśliwce typu Zero oraz nowoczesne bombowce Mitsubishi. Rozległego kompleksu wojskowego strzegło około 60 000 japońskich żołnierzy.
W chwili wybuchu wojny w Rabaulu mieszkało dwa razy więcej cudzoziemców niż krajowców. Miasta broniły tylko cztery przestarzałe australijskie myśliwce i batalion źle wyekwipowanych australijskich żołnierzy, którzy szybko ulegli japońskiej przewadze. Biali i chińscy cywile uciekli do dżungli.
Kilka miesięcy później, 2 lipca, Douglas MacArthur otrzymał osobliwy rozkaz, która odzwierciedlał stopień ignorancji Waszyngtonu, jeśli chodzi o rzeczywistą sytuację na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku. Kiedy japońska machina wojenna nadal parła na południe i nic nie mogło jej w tym przeszkodzić, MacArthurowi rozkazano odzyskać Nową Brytanię wraz z bastionem w Rabaulu.
Sprawy komplikował dodatkowo fakt, że naczelny dowódca nie posiadał informacji o rozmieszczeniu nieprzyjacielskich wojsk i obiektów wojskowych w rejonie Rabaulu. Zdecydował więc, że AIB powinno umieścić na tym obszarze agenta, aby zbierał informacje wywiadowcze i określił przewidywaną reakcję tubylców na powrót białych mieszkańców. Dowiedziawszy się o misji szpiegowskiej, Malcolm H. Wright, przystojny, ciemnowłosy porucznik australijskiej marynarki wojennej, poprosił o przydzielenie mu tego zadania i otrzymał je. Przed wojną Wright pracował w administracji kolonialnej na Nowej Gwinei, toteż doskonale znał zwyczaje miejscowej ludności.
Po krótkim wprowadzeniu w szczegóły misji Wright wszedł na pokład wysłużonego amerykańskiego okrętu podwodnego, nazywanego po prostu S-42, na rzece Brisbane i niebawem okręt popłynął na północ przez Morze Koralowe w kierunku zatoki Adler, około 65 kilometrów od bazy w Rabaulu. W nocy, gdy porucznik leżał już na swojej koi, poczuł, że jest zlany potem. Z początku powtarzał sobie, że to z powodu duchoty, lecz w końcu musiał spojrzeć prawdzie w oczy: po prostu piekielnie się bał.
Nocą stary okręt wychodził na powierzchnię, a w ciągu dnia pozostawał pod wodą. Po trwającej prawie tydzień podróży, S-42 wśliznął się do zatoki Adler, a kiedy zapadła
ciemność, wynurzył się. Stojąc na pokładzie i rozmawiając szeptem, porucznik Wright i dowódca okrętu ustalili czas i miejsce spotkania przed drogą powrotną. Potem szpieg, wyposażony w karabin, nóż bojowy, latarkę i inny sprzęt niezbędny do przetrwania, wsiadł do pontonu i zaczął wiosłować.
W ciągu kilku minut zdradzieckie pływy u wybrzeży Nowej Brytanii i wściekłe podmuchy wiatru zniosły porucznika z kursu. Ponton zaczął zataczać kręgi, ale Wright starał się nie wpadać w panikę. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wrócić na okręt, ale S-42 błyskawicznie się oddalił. Wright wiosłował więc zawzięcie dalej, mając nadzieję, że płynie w stronę brzegu. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność, a gęsta mgła utrudniała widoczność. Wciąż walczył ze wzburzonym morzem.
Nagle fala uniosła ponton i popchnęła go do przodu. Wright zdał sobie sprawę, że wylądował. Otrząsnął się z chwilowego zamroczenia, zabrał karabin oraz resztę sprzętu i ukrył ponton. Potem ruszył w głąb lądu. Przeszedł mniej więcej 50 metrów, po czym osunął się na ziemię i zapadł w głęboki sen.
Po przebudzeniu Wright przeszukał o świcie wysoką trawę, by pozbierać swoje rzeczy. W oddali zobaczył wioskę tubylców. Idąc w stronę chat z liści palmowych, uświadomił sobie, że za kilka minut będzie wiedział na pewno, czy tubylcy są przyjaźnie nastawieni wobec białych, co właśnie miał ustalić podczas swojej misji. Kiedy zbliżył się do wioski, pojawił się stary człowiek, zapewne miejscowy wódz, i ruszył na spotkanie przybysza. Kiedy znaleźli się w odległości kilku metrów od siebie, przystanęli. Przez długą chwilę przyglądali się sobie uważnie, a potem Wright uśmiechnął się. Z ogromną ulgą zobaczył, że stary wódz też się uśmiechnął.
Po tej wzajemnej manifestacji przyjaźni cała ludność wybiegła z chat, by powitać gościa. Potem wódz zaprowadził go do chaty, gdzie długo rozmawiali. Posługując się łamanym angielskim, krajowiec opowiedział wszystko, co było mu wiadomo o instalacjach wojskowych w Rabaulu.
Wright dowiedział się również od gospodarza, że ogromna liczba Chińczyków, mężczyzn i kobiet, którzy uciekli z Rabaulu po zajęciu miasta przez Japończyków, mieszka w chatach i namiotach niedaleko wybrzeża. Następnego dnia, wczesnym rankiem, szpieg pożegnał starego wodza i ruszył na poszukiwanie nowego Chinatown. Kiedy dotarł do
obozowiska, otoczyło go kilkunastu Chińczyków, w większości uzbrojonych i zdecydowanie wrogich.
Jeden z Chińczyków, który chodził do szkoły w Melbourne, mówił płynnie po angielsku i wyjaśnił, nie przebierając w słowach, co on i jego towarzysze myślą o Australijczykach: to zdrajcy, którzy porzucili Chińczyków w Rabaulu i pozwolili, by Japończycy ukradli im domy i warsztaty. Potem odwrócił się i przez dłuż-szą chwilę rozmawiał po chińsku ze swymi posępnymi towarzyszami.
Moi przyjaciele nie lubią cię tak samo jak ja - oznajmił Chińczyk Wrightowi. - Uważają, że powinniśmy wydać cię Japończykom i zobaczyć, jak sobie z nimi poradzisz.
Siląc się na spokój, Australijczyk odparł, że wielkie siły alianckie koncentrują się na południowo-zachodnim Pacyfiku, by odzyskać ziemie zdobyte przez Japończyków, lecz alianci nie mogą zaatakować, dopóki nie uzyskają informacji o Rabaulu. Wright obiecał Chińczykom, że kiedy Rabaul zostanie zdobyty, MacArthur zwróci im skradzioną własność. Wtedy odezwał się drugi Chińczyk. Mówił po angielsku, a z jego słów wynikało, że był niedawno w Rabaulu. Wright zaczął go wypytywać, ale pierwszy Chińczyk, który wyglądał na przywódcę, wydał mu krótki rozkaz i tamten umilkł.
Wright doszedł do przekonania, że Chińczycy zamierzają wydać go Japończykom, którzy bez wątpienia stracą go jako szpiega. Zrobił więc jedyną rzecz, jaką mógł zrobić. Odwrócił się i zaczął iść w stronę pobliskiej dżungli, walcząc z nieprzepartą pokusą, żeby się obejrzeć. Przy każdym kroku spodziewał się kuli w plecy, ale nikt nie próbował go zatrzymać.
Przedzierając się przez dżunglę w nocy, Wright dotarł do wioski, którą wcześniej opuścił. Pozostał tam przez trzy dni. Dwadzieścia cztery godziny przed umówionym spotkaniem z okrętem podwodnym odwiedził go nieoczekiwany gość - był to drugi z mówiących po angielsku Chińczyków, który opowiedział mu o swoim wypadzie do Rabaulu. Widać było, że jest urażony obcesowym sposobem, w jaki przywódca przerwał mu, gdy próbował porozmawiać z Wrightem przy pierwszym spotkaniu. Teraz Chińczyk mówił przez prawie dwie godziny. Opowiedział o rozmieszczeniu japońskich wojsk, podał przybliżoną liczbę i typy samolotów bazujących na każdym z czterech lotnisk, a także rodzaje okrętów, które zakotwiczyły w zatoce.
Następnej nocy Malcolm Wright, ściskając zasobnik zawierający obszerne notatki, które sporządził w trakcie rozmowy z Chińczykiem, wszedł na pokład S-42. Tydzień później informacje zebrane pod nosem nieprzyjaciela w Rabaulu trafiły do analityków z AIB.
Tymczasem, 20 lipca, wkrótce po przybyciu do Brisbane, MacArthur dowiedział się dzięki operacji „Czary”, że wielki japoński konwój przygotowuje się do wypłynięcia z Rabaulu. Intuicja podpowiadała mu, że celem Japończyków sąBuna i Gona, osady na północno-wschodnim krańcu Nowej Gwinei, 110 mil morskich powyżej Port Moresby, jedynej alianckiej enklawy na północ od Australii.
MacArthur rozkazał zebrać wojska i wysłać je do Buny i Gony, których nie zajęła dotąd żadna ze stron. Ale japoński konwój dotarł tam wcześniej i wysadził na ląd 14 000 żołnierzy generała majora Tomitaro Horii. Uzbrojeni w karabiny maszynowe, moździerze, broń ręczną i lekką artylerię, obładowani pociskami i amunicją ludzie Horii rozpoczęli mozolny marsz na południe przez Góry Owena Stanleya. Ich celem był Port Moresby, odskocznia do Australii.
Po czterech tygodniach morderczej wspinaczki Japończycy przekroczyli pasmo górskie, dochodzące miejscami do 4000 metrów wysokości, i dotarli do wioski Ioribaiwa, zaledwie 30 kilometrów od bezbronnego praktycznie Port Moresby. Tymczasem Douglas MacArthur przechadzał się tam i z powrotem po gabinecie, a jego oficerowie patrzyli na niego w milczeniu. Wiedzieli, że generał zawsze spaceruje, kiedy zamierza podjąć ważną decyzję. Nagle odwrócił się na pięcie i powiedział drżącym z emocji głosem:
- Będę bronił Australii w Nowej Gwinei!4
Nowa Gwinea? Oficerowie byli wstrząśnięci. W sytuacji, gdy potężne siły nieprzyjacielskie zbliżały się do Port Moresby, obrona 2400-kilometrowej wyspy wydawała się beznadziejnym przedsięwzięciem. MacArthur rozwiał ich obawy.
Jeśli wy się tego nie spodziewaliście - oświadczył - to Japończycy też nie będą.
Teraz MacArthur musiał stawić czoło nieprzyjemnym faktom logistycznym. W Australii znajdowały się trzy dywizje piechoty, które mógł wysłać do Port Moresby, ale obawiał się, że jeśli wyprawi je drogą morską, kiedy na okolicznych wodach grasują japońskie okręty, jego żołnierzy spotka smutny los.
Wówczas generał major George C. Kenney, który brał udział w swojej pierwszej odprawie sztabowej jako nowy dowódca sił powietrznych MacArthura, poderwał się na nogi. Niski, żylasty, jowialny, 52-letni Kenney zawołał:
Do diabła, mogę przerzucić na pięć lotnisk w Port Moresby 26 000 żołnierzy, dostarczyć im zaopatrzenie i cały sprzęt, którego potrzebują, żeby przepędzić japońskich skurwieli z powrotem do Buny!5
Oficerowie sztabowi przyjęli tę propozycję z powątpiewaniem, lecz MacArthur był zachwycony. Objął Kenneya ramieniem i powiedział:
- Ten facet ma fantazję! Podobają mi się tacy jak on!6
Kilka godzin później samoloty Kenneya, każdy z 20 żołnierzami na pokładzie, rozpoczęły loty wahadłowe do Port Moresby i w ciągu dwóch tygodni znaczne siły alianckie (głównie australijskie) zastąpiły drogę oddziałom generała Horii zaledwie kilka kilometrów od miasta. Dziewiętnastego września Horii wydał rozkaz odwrotu na wybrzeże północne i jego żołnierze rozpoczęli marsz wąskim szlakiem przez zdradliwe Góry Owena Stanleya.
Do Buny dotarło zaledwie kilkuset wyczerpanych, zagłodzonych ludzi. Dziesięć tysięcy Japończyków zginęło w nieudanej próbie zdobycia Port Moresby. Wśród poległych był generał Horii, który utonął podczas przeprawy przez rwącą górską rzekę.
Ściśle tajna operacja „Czary” znów uratowała aliantów od klęski.
Powrót na Filipiny
Dwa miesiące po kapitulacji Filipin generał Douglas MacArthur nadal wierzył, że działania wojenne jeszcze się tam naprawdę nie skończyły. Był przekonany, iż setki, a może nawet tysiące żoł-nierzy amerykańskich i filipińskich uciekły w góry na licznych wyspach i są gotowe uderzyć na nieprzyjaciela. Z podbitego kraju nie dochodziło jednak nic oprócz upiornej ciszy.
Nagle cisza została przerwana. Dziesiątego lipca 1942 roku tajna stacja nasłuchowa na opanowanej przez Japończyków Jawie przechwyciła niewyraźną transmisję radiową z Filipin adresowaną do MacArthura i przekazała ją do centrali AIB w Australii. Tekst brzmiał:
„Oddziały wojsk filipińsko-amerykańskich - nie skapitulowaliśmy - aktywnie nękają miasta Pangasinan i Dagupan [na środkowym Luzonie]. Bardzo ścisła japońska cenzura radiowa sprawia, że Filipińczycy nie znają prawdy i rzeczywistej sytuacji militarnej. Aby temu zaradzić, przekazujemy informacje i słowa otuchy za pośrednictwem naszej broszury «Bataan Fortnightly», której kopie są rozprowadzane w kilku prowincjach, także w Manili”.
Dalej radiogram głosił: „Za posiadanie tej broszury i innej kontrpropagandy Japończycy karzą śmiercią (...). Mimo to nasi ludzie nie dają się zastraszyć i nadal zbierająprawdziwe informacje. W każdym filipińskim domu co wieczór wznoszone są modły o wasz zwycięski powrót”1.
Depeszę podpisał podpułkownik Guillermo Nakar, dowódca batalionu w 14. Pułku Piechoty, który walczył na północnym Luzonie, kiedy Bataan i Corregidor padły.
Zapewne żadna wiadomość nie wprawiłaby Douglasa MacArthura w większy entuzjazm niż ta. Teraz wiedział, że opór przeciwko japońskim najeźdźcom nie wygasł nawet po zajęciu Filipin. Radiogram umocnił jego wiarę w ludzi, którzy uniknęli niewoli. Wiedział, że dysponuje poważną potencjalną siłą daleko za japońskimi liniami. Musiał ją tylko zorganizować i uzbroić.
Minął miesiąc. Potem, 7 sierpnia, nadeszło złowieszcze ostrzeżenie od podpułkownika Nakara: „Z raportów wywiadowczych wynika, że nieprzyjaciel wykrył naszą radiostację, prawdopodobnie za pomocą radiolokacyjnych urządzeń nasłuchowych i wysłał ogromne siły, aby nas odnalazły”2.
Dalej Nakar podawał długie i szczegółowe instrukcje dotyczące szyfrów i fał-szywych terminów nadawania, aby zmylić Japończyków, oraz środków ostrożności, które należy podjąć w obliczu wpadki. Przez kilka tygodni po tym meldunku panowała cisza. Dopiero znacznie później wyszło na jaw, że w tym czasie pułkownik Nakar został schwytany i ścięty.
Nastąpił kolejny długi okres ciszy. Potem stacja nasłuchowa w północnej Australii przechwyciła słaby sygnał od majora Macario Peralty, który walczył wraz z 61. Dywizjąna wyspie Panay na środkowych Filipinach. Peralta poinformował MacArthura, że objął dowództwo nad oddziałami partyzanckimi na wyspach wokół morza Visayan (Panay i kilka innych wysp w tym rejonie) i że podlega mu około 8000 ludzi.
W dalszej części radiogramu Peralta meldował: „Kontrolujemy całe wnętrze i zachodnie wybrzeże Panay. Prawie wszyscy cywile i urzędnicy są lojalni. Zaopatrzenie można zrzucać [z samolotów] z dala od większych miast, a okręty podwodne mogą dotrzeć do wybrzeża w każdym punkcie oddalonym o ponad 30 kilometrów [od większych miast]”.
W swojej kwaterze w Brisbane generał Douglas MacArthur zatarł ręce z radości i odpowiedział natychmiast przez radio: „Pańskie wysiłki w kierunku odtworzenia na Filipinach jednostek wojskowych zasługują na najwyższą pochwałę i wzbudzają wśród nas wielki entuzjazm. Proszę dalej sprawować dowództwo. Pierwszym celem jest utrzymanie organizacji i zdobycie jak największej ilości informacji. Działania [bojowe] należy odłożyć
do chwili otrzymania od nas odpowiednich rozkazów. Przedwczesna akcja tego typu naraziłaby tylko niewinnych ludzi na krwawy odwet”3.
W typowy dla siebie sposób naczelny dowódca kończył swoją odpowiedź słowami zachęty: „Nieprzyjaciel przeżywa teraz wielkie trudności i zwycięstwo mamy jak w banku. Nie potrafimy przewidzieć daty naszego powrotu na Filipiny, ale wrócimy”.
Peralta, który narażał życie, ilekroć nadawał przez radio wiadomość spoza nieprzyjacielskich linii, odpowiedział zwięźle: „Wyznaczone nam zadanie zostanie wykonane. Zwykły żołnierz wierzy w Pana bezgranicznie”4. Strumień raportów z Filipin przybierał na intensywności. Przechwycono meldunek radiowy z północnego Luzonu. Podpisał go kapitan Ralph B. Praeger, który w momencie kapitulacji był dowódcą kompanii w słynnej 26. Dywizji Kawalerii.
„Jeśli otrzymam zgodę - stwierdził między innymi - mogę zorganizować 5000 zdolnych do służby rekrutów, oficerów rezerwy i [innych żołnierzy], pod warunkiem, że zostaniemy zaopatrzeni w broń i amunicję”.
MacArthur odpowiedział, że wyśle pomoc, kiedy tylko będzie to możliwe, ponieważ przywiązywał ogromną wagę do działań partyzanckich.
W rezultacie wymiany depesz radiowych z kapitanem Praegerem naczelny dowódca dowiedział się, że podpułkownicy Martin Moses i Arthur Noble, obaj z filipińskiej 11. Dywizji, uciekli z Bataanu i dowodzą partyzantami. Obaj oficerowie zameldowali, iż sprawują „wspólne dowództwo nad około 6000 partyzantów w prowincjach na północ od Manili”.
Niebawem nadeszły wiadomości z Mindanao, wyspy wysuniętej najbardziej na południe. Wendell W. Fertig, cywilny inżynier, który uciekł z Luzonu tuż przed kapitulacją, zameldował przez radio, że objął „dowództwo nad znacznymi siłami [partyzantów]” na wyspie i uzyskał „pełne poparcie ludności cywilnej”5.
Te i inne depesze radiowe od dowódców oddziałów partyzanckich na Filipinach przekonały MacArthura, że do czasu jego Wielkiego Powrotu z iskry zaciętego oporu uda się rozniecić wielki płomień. Japończycy nazywali partyzantów „bandytami” i tropili ich bezlitośnie. Gdyby MacArthur oficjalnie nie uznał obdartych, często głodujących, kiepsko uzbrojonych nieregularnych żołnierzy i nie przekształcił ich w coś w rodzaju zwartej organizacji militarnej, mogliby w końcu stracić nadzieję i paść łupem japońskiej propagandy. Zamiast stawiać opór najeźdźcom, zaczęliby troszczyć się wyłącznie o przetrwanie.
Toteż na początku grudnia 1942 roku Douglas MacArthur polecił Charlesowi Willoughby'emu zadanie zorganizowania grup bojowych na wzór jednostek komandosów, które jako pierwsze wtargnęłyby z zewnątrz na objęte japońską okupacją Filipiny. Ich celem byłoby pokierowanie prawdziwą wojną partyzancką na wyspach. AIB wszczęło gorączkowe poszukiwania właściwego człowieka, który poprowadziłby grupę (opatrzoną kryptonimem
„Planeta”) na Filipiny. Nie mógł to być biały, ponieważ za bardzo rzucałby się w oczy.
Aby znaleźć takiego przywódcę o wyjątkowych zdolnościach, odwadze, pomysłowości i przedsiębiorczości, funkcjonariusze AIB zwrócili się do kapitana Johna McMickinga, który uciekł z Corregidoru na pokładzie jednego z kutrów torpedowych Johna Bulkeleya, kiedy MacArthur ewakuował się na Mindanao. McMicking, pochodzący z
zamożnej hiszpańsko-filipińskiej rodziny, urodził się w Manili, przez wiele lat podróżował po Filipinach i nawiązał kontakty na wielu spośród 7000 wysp. Przed wojną współpracował z Willoughbym, prowadząc rekrutację wśród cywilnych pracowników łączności, którzy mogliby zejść do podziemia, aby utworzyć tajną sieć radiową i przesyłać raporty do kwatery głównej MacArthura.
Kapitan McMicking miał idealnego kandydata: energicznego, inteligentnego młodego Filipińczyka nazwiskiem Jesus Villamor. Villamor był synem znanego manilskiego prawnika i kapitanem w Korpusie Lotniczym Stanów Zjednoczonych. Podczas pierwszej po wybuchu wojny ceremonii nadawania odznaczeń generał MacArthur udekorował go za męstwo. Villamor, jak stwierdzał wniosek, poprowadził garstkę przestarzałych myśliwców Curtis P-36 Mohawk przeciwko co najmniej 54 japońskim samolotom bombowym i myśliwskim. Jeden bombowiec został zestrzelony, zanim Villamor i jego koledzy musieli przerwać nierówną walkę.
John McMicking pospieszył na lotnisko w pobliżu Sydney, gdzie skontaktował się z Jesusem Villamorem. Przywitali się serdecznie, ponieważ przyjaźnili się od dawna, podobnie jak ich rodziny. Potem McMicking spytał obojętnym tonem:
- Jesus, nie chciałbyś wrócić na wyspy?
Opowiedział przyjacielowi o grupie „Planeta”, którą miał poprowadzić na Filipiny.
Villamor zgodził się z ochotą.
Tymczasem, na polecenie MacArthura, AIB znacznie rozszerzyło zakres zadań
„Planety”. Obecnie Villamor i jego ludzie mieli utworzyć na wyspach rozbudowaną siatkę do zbierania informacji wywiadowczych i prowadzenia tajnych działań: zorganizować łańcuch łączności radiowej, zarówno w obrębie Filipin, jak i z Darwin w północnej Australii; nawiązać kontakty z wpływowymi osobistościami, na których lojalność można było liczyć; założyć organizację do akcji dywersyjnych i sabotażowych.
Podejmując to trudne wyzwanie, Jesus Villamor (awansowany właśnie do stopnia majora) zgłosił się do tajnego obozu szkoleniowego w okolicach Brisbane. Jego pierwszym zadaniem było zwerbowanie i wyselekcjonowanie kandydatów do czegoś, co opisano im jako bardzo niebezpieczną misję, która odegra istotną rolę w wojnie przeciwko Japonii.
W ciągu tygodnia Villamor wybrał sześciu ludzi, którzy rozpoczęli intensywny kurs szkoleniowy, wymagający ogromnej siły fizycznej i wytrzymałości. Członkowie „Planety” uczyli się judo i metod cichego zabijania, posługiwania się małymi łodziami, czytania i szkicowania map w warunkach polowych. Poznali alfabet Morse'a i systemy szyfrów.
Ich wymagającym instruktorem był barczysty Australijczyk, kapitan Allan Davidson, którego członkowie „Planety” darzyli jednocześnie miłością i nienawiścią. Kazał im rąbać drewno i orać ziemię, dopóki nie popękały im paznokcie, a ręce nie stały się czarne od brudu. Gdyby zostali zatrzymani, mieli udawać, że są prostymi, ciężko pracującymi rolnikami, którzy zeszli z gór, aby zaspokoić ciekawość i przekonać się, czy prawdziwe są pogłoski o budowanej przez Cesarstwo Japońskie „Wielkiej Wschodnioazjatyckiej Strefie Powszechnego Dobrobytu”*.
* „Wielka Wschodnioazjatycka Strefa Powszechnego Dobrobytu” zakładała tak naprawdę podbój i grabieżczą eksploatację podbitych terytoriów. Zaprowadzony na nich
„nowy porządek azjatycki” miał służyć wyłącznie pomyślności Japończyków i nie miał nic wspólnego z „braterstwem” ani „powszechnym dobrobytem” (przyp. red.).
Na koniec Villamor i jego ludzie otrzymali typowe, wystrzępione ubrania i buty, które na nich nie pasowały. W tym czasie na Filipinach niewielu rolników miało buty na miarę. Niedopasowane obuwie sprawiło, że członkom „Planety” stwardniały stopy - tak jak chciał kapitan Davidson. Gdyby zatrzymali ich Japończycy, stwardniałe stopy mogły ocalić im życie.
Podczas pierwszego oficjalnego wypadu na Filipiny pojawiło się wiele problemów, które należało rozwiązać. Nikt nie wiedział, jak przeszmuglować siedem zapisanych gęsto szyfrem stron instrukcji dla dowódców partyzantów na Mindanao i na wyspie Panay, skoro członkowie „Planety” mieli być ubrani tylko w lekkie koszule z krótkim rękawem, szorty i kapelusze ze słomy. Ta paląca kwestia doczekała się rozwiązania: instrukcje zostały przeniesione na mikrofilmy i ukryte w zębach przez wtajemniczonego w misję australijskiego dentystę.
Po trzech tygodniach szkolenia nadszedł czas wyjazdu. Podjęto tak daleko idące środki ostrożności, że nawet major Villamor nie znał dokładnej daty. Pewnego dnia pod koniec grudnia jego ludziom rozkazano włożyć stare kombinezony robocze i załadować zaopatrzenie na okręt podwodny zacumowany przy ujściu rzeki Brisbane. Kiedy wsiedli do
ciężarówki, zobaczyli, że jest wyładowana sprzętem, który tydzień wcześniej sami pakowali do wodoszczelnych pojemników.
W świetle dnia członkowie grupy „Planeta” wyglądali jak prawdziwi robotnicy portowi, kiedy krążyli z pojemnikami pomiędzy ciężarówką a okrętem podwodnym
„Gudgeon”. Błękitne kombinezony miały rozwiać podejrzenia postronnych obserwatorów.
Kiedy okręt podwodny wypłynął na pełne morze, sześciu członków „Planety” występowało już pod nowymi nazwiskami i miało nowe życiorysy. Jesus Villamor, znany AIB pod kryptonimem W-10, stał się Ramonem Hernandezem. Jego zastępca, Rudolfo C. Ignacio, dla AIB kryptonim J-20, stał się Carlem Noblem. Emilio Quinto, radiooperator, nazywał się teraz Juanito del Rosario. Nowe nazwisko Delfina Cortesa Yu Hico brzmiało Juan de Jesus. Patricio Jorge stał się Vincentem Reyesem, a Dominador Malic przybrał nazwisko Delmacio Canto Macilag. Cała szóstka służyła w wojsku, ale od chwili, kiedy założyli „ubrania robocze”, stali się zwykłymi rolnikami.
Pewnej gwiaździstej nocy w pierwszym tygodniu stycznia 1943 roku „Gudgeon” wynurzył się u wschodniego wybrzeża Negros, wyspy w środkowej części Filipin. Kapitan zobaczył przez peryskop światła na brzegu. Następnej nocy „Gudgeon” podążył więc do drugiego miejsca lądowania kilkanaście mil dalej. Tym razem brzeg wydawał się czysty: spowijała go wyłącznie ciemność.
Okręt podwodny wynurzył się i członkowie „Planety” zaczęli opuszczać na wodę trzy tratwy. Dwie miały zabrać ludzi, a trzecia, wzięta na hol, miała być przeznaczona do transportu chininy, witamin, środków opatrunkowych, papierosów i słodyczy dla partyzantów. Okazało się jednak, że jedna z tratw jest przedziurawiona, więc Villamor podjął szybką decyzję: zaopatrzenie dla partyzantów pozostanie na okręcie.
Niebawem sześciu ludzi wsiadło do dwóch tratw. Zabrali ze sobą broń, radiostację, szyfry i pieniądze. W połowie drogi do brzegu Villamor dostrzegł groźny cień: niewyraźną sylwetkę banca tubylczej łodzi. Kim były trzy ciemne postacie na łodzi? Filipińczykami czy Japończykami? Członkowie „Planety” zamarli w bezruchu.
- Wiosłować dalej! - szepnął Villamor.
Villamor zastanawiał się gorączkowo, co robić. Jak się zachować w tej nieoczekiwanej sytuacji? Jeśli on i jego ludzie ostrzelają łódź z broni maszynowej, strzały
zaalarmują każdego Japończyka na kilometr w głąb lądu. Wydawało się, że ludzie na łodzi dostrzegli dwie tratwy, ponieważ banca zaczęła poruszać się szybciej i niebawem zniknęła w ciemnościach.
Villamor i jego towarzysze zachowali milczenie, ale każdy z nich wiedział, iż ludzie na łodzi mogą wszcząć alarm, że zbliżają się obcy. Było już za późno, aby zawrócić. Kilka minut później tratwy zachrzęściły na piaszczystym brzegu. Po zakopaniu tratw grupa ruszyła w głąb lądu przez ciemną dżunglę. Krzyki egzotycznych ptaków wzmagały napięcie.
Kilka godzin przed świtem członkowie „Planety” zatrzymali się na krótki odpoczynek. Za dnia zaczęli maszerować wąską ścieżką przez gęstą dżunglę. W pewnym momencie maszerujący usłyszeli wezwanie: „Stać!” i zamarli w bezruchu. W zaroślach czaiło się co najmniej trzech ludzi. Villamor był świadom, że w jego kierunku są wymierzone lufy karabinów.
Mając nadzieję, że to Filipińczycy, Dominador Malic zawołał w miejscowym narzeczu:
Jesteśmy przyjaciółmi!
Jeśli byli tam Japończycy, lada chwila mogły paść strzały. Nastała długa cisza. Potem rozległ się głos:
Chodźcie z nami.
Villamor i jego towarzysze poczuli ulgę, że nie osaczyli ich Japończycy, chociaż mogli to być Filipińczycy kolaborujący z najeźdźcami.
Przeszedłszy około kilometra z rękami splecionymi za głową, tak jak im rozkazano, członkowie „Planety” eskortowani przez obcych dotarli do barrio (wioski). Tam Villamor został wprowadzony do chaty z bambusa i liści palmowych, gdzie stanął twarzą w twarz z posępnym starym człowiekiem imieniem Madamba, który był wodzem wioski. Patrzyli na siebie podejrzliwie. Żaden z nich nie ufał drugiemu. Jakiś czas później kilku uzbrojonych Filipińczyków podeszło do Madamby i nastąpiła ożywiona wymiana zdań. Villamor domyślał się, że dyskutują o tym, co zrobić z intruzami. Potem stary wódz podniósł się z krzesła i stanął przed Vil-lamorem, studiując uważnie rysy twarzy majora. Przemawiając w narzeczu, które przywódca „Planety” rozumiał, Madamba powiedział, że jest dla niego wielkim zaszczytem gościć słynnego Jesusa Villamora, bohatera narodowego Filipin. Vil-lamor odetchnął
głęboko. Stary wódz i jego wojownicy nie kolaborowali z Japończykami, jak podejrzewał, lecz byli filipińskimi patriotami.
Stary wódz podejrzewał początkowo, że Villamor i jego towarzysze są szpiegami nasłanymi przez Japończyków, by zlokalizować ich wioskę, ale jedna z osób wydawała mu się znajoma. Villamor dowiedział się ku swemu zdumieniu, że wódz odgadł jego prawdziwą tożsamość z fotografii, która ukazała się w „Manila Tribune”, kiedy major został odznaczony przez generała MacArthura. Gazetowe zdję-cie, obecnie już trochę pożółkłe ze starości, wisiało od dawna na ścianie domu Madamby jako promyk nadziei w tych ciężkich dla Filipińczyków czasach.
W ciągu następnych dwóch dni Villamor często rozmawiał z Madamba i bardzo polegał na radach wodza. Madamba zwrócił mu uwagę, iż jest zbyt dobrze znany, by poruszać się swobodnie po okolicy. Jego fotografia znajduje się w niezliczonych wioskach na wyspie i Villamor może mieć mniej szczęścia, kiedy następnym razem zostanie rozpoznany. A jeśli rozpoznali go tubylcy, to bez wątpienia zidentyfikuje go też Kempei Tai.
Villamor zdawał sobie sprawę, że stary człowiek ma rację, ale nie mógł zaszyć się w wiosce i zrezygnować z planu dotarcia do Manili i utworzenia siatki szpiegowskiej. Pożegnawszy się więc serdecznie z Madamba i innymi, członkowie „Planety” wyruszyli do dżungli, by założyć kwaterę główną w miejscu nieznanym staremu wodzowi i jego wojownikom, wśród których mógł znajdować się zdrajca.
Dwa tygodnie później Villamor stał w małej przystani na wyspie Panay, około 320 kilometrów na południe od Manili. Żegnał trzyosobową załogę wysłużonej 10-metrowej łodzi, która kierowała się na północ, w stronę Luzonu, z ładunkiem warzyw przeznaczonych dla Manili.
W odpowiedzi pomachał Villamorowi stary przyjaciel, Jose Castefiada, który również był partyzantem. Gdyby sprawiający niewinne wrażenie ładunek został dokładnie przeszukany, zakończyłoby się to aresztowaniem i ścięciem załogi. Na pokładzie znajdowała się kukurydza, orzechy kokosowe, ziemniaki, fasola i ananasy, ale owoce i warzywa wydrążono, a w środku umieszczono setki maleńkich części radiowych. Na ten niezwykły pomysł przeszmuglowania radia do ściśle strzeżonej Manili wpadł Villamor.
Przeciekająca łódź Castefiady minęła kilka japońskich kutrów patrolowych i dotarła do południowego wybrzeża Luzonu, gdzie warzywa przeładowano do trzech małych wózków.
Potem trzej członkowie „Planety” zaczęli je ciągnąć piaszczystą drogą w kierunku Manili. Kilka godzin później dotarli do zakrętu i natknęli się na japoński posterunek drogowy. Nie można było zawrócić. Trzej Filipińczycy musieli robić dobrą minę do złej gry. Oczami wyobraźni widzieli już katowski pień w osławionym więzieniu Fort Santiago. Castefiada odmawiał po cichu modlitwę i miał nadzieję, że nie zdradzi go drżenie rąk.
Pięciu ponurych japońskich żołnierzy z karabinami przewieszonymi przez ramię przeszukało starannie obdartych wieśniaków, a potem zaczęło wybierać na chybił trafił warzywa i sprawdzać je. Castefiada, choć ledwie żywy ze strachu, zebrał się na odwagę, by z oburzeniem zaprotestować:
- To są warzywa do stołówek dla oficerów Cesarskiej Armii Japońskiej. Jeśli nie dostarczymy ich na czas, będzie to wasza wina!
Japońscy żołnierze spojrzeli groźnie na Castefiadę, a potem dali znak, że wóz-ki mogąjechać dalej. Trzej mężczyźni jeszcze dwukrotnie byli zatrzymywani do kontroli, lecz w końcu dotarli do Manili. Castefiada wiedział, co ich czeka w razie wpadki, więc za każdym razem ostrzegał żołnierzy, że warzywa są przeznaczone dla oficerów Cesarskiej Armii Japońskiej. Strażnicy przepuszczali wózki niemal natychmiast.
Castefiada i jego dwaj towarzysze, słaniając się na nogach ze zmęczenia, skie-rowali się do śródmieścia Manili, starej dzielnicy zwanej Intramuros. Intramuros zostało zbudowane przez Hiszpanów w XVI wieku i miało mury grubości 12 metrów i wysokości 4,5 metra. Oprócz wielu ciasno stłoczonych domów, siedziby Kempei Tai i strasznego więzienia Fort Santiago (gdzie poddawano torturom i stracono setki filipińskich mężczyzn i kobiet) znajdowała się tam rezydencja niejakiego Franka Jonesa, którego ojciec był Amerykaninem, a matka Filipinką.
Najwyraźniej Japończycy wzięli Jonesa za Filipińczyka, ponieważ po zajęciu Manili zostawili go w spokoju. W rzeczywistości Jones był agentem AIB, podobnie jak jego siostra, Helen Jones, której dom w północnej części Manili służył za tymczasową kryjówkę tajnym agentom ściganym przez Kempei Tai.
Pod osłoną nocy Castefiada i jego dwaj towarzysze zaciągnęli wózki pod dom Franka Jonesa. Warzywa wniesiono do środka, rozkrojono i wyjęto z nich maleń-kie części radiowe. Castefiada, wytrawny radiooperator, cierpliwie składał nadaj-nik i niebawem zaczęła
działać tajna radiostacja, praktycznie pod samym nosem Kempei Tai, której posterunek mieścił się na końcu ulicy6.
AIB nieustannie przerzucało szpiegów do Manili. Większość z nich została wyposażona w australijskie aparaty nadawczo-odbiorcze, odpowiadające rozmiarami typowym pojemnikom na chleb. Były to znakomite urządzenia, łatwe do transportu i do ukrycia, lecz miały zasięg zaledwie od 250 do 300 kilometrów, co uniemożliwiało nawiązanie łączności z tajnymi stacjami nasłuchowymi AIB na Filipinach lub w Australii. Ten poważny problem należało w jakiś sposób rozwią-zać, postanowiono więc założyć „stację przesyłową” na Mindoro, wyspie na południe od Manili. Stacja ta przekazywałaby tajne depesze do potężnej radiostacji na Mindanao, kilkaset kilometrów dalej na południe, skąd przesyłano by je do centrali AIB w Brisbane.
AIB wyznaczyło jednego ze swych najsprytniejszych agentów w Manili, Rodolfa Ignacia, do niebezpiecznej misji przeszmuglowania nadajnika na Mindoro, do miejsca wybranego na stację przesyłową. Przedsiębiorczy Ignacio, który był porucznikiem w armii filipińskiej, bez trudu dostarczył radionadajnik innemu Filipińczykowi, majorowi Ricardowi
L. Benedictowi, agentowi AIB zakonspirowanemu na Mindoro.
Po wykonaniu zadania, Ignacio, ubrany w strój roboczy filipińskiego farmera, wyruszył na wybrzeże Mindoro w poszukiwaniu okrętu podwodnego. Kiedy przechodził przez wioskę, podszedł do niego uśmiechnięty mężczyzna, który najwyraźniej go rozpoznał. Ignacio też rozpoznał napotkanego mężczyznę: był to jego kuzyn, który nie miał pojęcia o tajnej działalności Rodolfa.
Kuzyn podbiegł do Ignacia, objął go ramionami i wykrzyknął z radością:
- Rodolfo! Rodolfo!
Ignacio zaniepokoił się tym przejawem serdeczności, ponieważ w wiosce mogli być informatorzy Kempei Tai.
- To na pewno jakaś pomyłka- oświadczył Ignacio, uwalniając się z objęć kuzyna. - Nigdy wcześniej pana nie widziałem. Proszę mi wybaczyć.
Kiedy Ignacio odchodził, walcząc z pokusą, by obejrzeć się przez ramię, jego kuzyn zastanawiał się nad tak dużym podobieństwem nieznajomego do krewniaka.
Duchowny z pistoletem
Ojciec Emery de Klerk, niepozorny holenderski duchowny, był jednym z niewielu białych na Guadalcanalu, jednej z większych wysp Archipelagu Salomona na północny wschód od Australii. Ojciec de Klerk był misjonarzem z zakonu, którego motto bardzo pasowało do wyspy - Ignoti et quasi occulti (nieznani i ledwie zauważalni).
Wyspę, którą misjonarz od kilkunastu lat nazywał domem, zamieszkiwały gigantyczne szczury, ludożercy, jadowite węże i żaby wielkie jak piłki futbolowe.
Była to kraina cuchnących bagien, niebotycznych gór i tropikalnych chorób. Żaden Europejczyk przy zdrowych zmysłach nie osiedliłby się z własnej woli na Guadalcanalu, lecz zadaniem ojca de Klerka było zbawianie dusz, przystosował się więc do nieprzyjaznego środowiska i udało mu się nawrócić około 1000 tubylców.
Wiosną 1942 roku spokojne życie na Guadalcanalu gwałtownie się zmieniło. Na wyspie wylądował ogromny kontyngent japońskich żołnierzy, wyposażonych w buldożery, walce parowe i inny ciężki sprzęt, i przystąpił do budowy lotniska niedaleko wybrzeża.
Dziesiątego lipca, kilkanaście dni po lądowaniu wojsk Wschodzącego Słońca na Guadalcanalu, wielki japoński sampan wyładowany żołnierzami w głębokich hełmach wpłynął na redę w Tangarare, misji ojca de Klerka. Duchowny przykazał dzieciom, aby ukryły się w dżungli i odmawiały różaniec, a potem włożył czarny habit i ruszył na plażę. Niebawem zeszło na brzeg czterech japońskich oficerów i znaczna liczba groźnie wyglądających żołnierzy. Ich dowódca przedstawił się jako kapitan Ishimoto.
Ishimoto bardzo szybko doszedł do wniosku, że de Klerk będzie gorliwym kolaborantem. Mały, promiennie uśmiechnięty ksiądz garnął się do przybyszów i przemawiał z entuzjazmem o japońskim planie utworzenia na Pacyfiku Wielkiej Wschodnioazjatyckiej Strefy Powszechnego Dobrobytu. Japończycy byli najwyraźniej zadowoleni, że przynajmniej jeden biały akceptuje ideę, Azja dla Azjatów”.
Kapitan Ishimoto oświadczył, że jeśli de Klerk i inni misjonarze będą przestrzegać japońskich zarządzeń i unikać kontaktów z aliantami, pozwoli im zostać w Tangarare.
No cóż, z pewnością nie jesteśmy szpiegami i nie interesujemy się polityką - odparł ojciec de Klerk1. W rzeczywistości 36-letni ksiądz był jednym ze strażników wybrzeża z grupy „Fernando” komandora Erika Feldta.
Potem Ishimoto rozkazał swoim ludziom przeszukać zabudowania misji. Tuż przed zejściem japońskich żołnierzy na brzeg de Klerk ukrył karabin i dubeltówkę. Rozmyślnie jednak pozostawił na widoku pistolet, przeczuwając, iż Japończycy nie uwierzą mu, jeśli powie, że nie ma broni. Ksiądz zapewnił kapitana Ishimoto, iż posiada jedynie pistolet. Kiedy japońscy żołnierze rozpoczęli poszukiwania, de Klerk spostrzegł dwa naboje do dubeltówki leżące na stole w budynku, do którego weszli, i prawie zemdlał ze strachu. Ale robiło się już ciemno, zdołał więc dyskretnie ukryć naboje pod habitem - modląc się, aby Japończycy nie zrewidowali go przed wyjściem. Kapitan Ishimoto, zadowolony, że był tam tylko pistolet, którego de Klerk używał do obrony przed dzikimi zwierzętami, dopytywał się, czy na Guadalcanalu są jeszcze jacyś biali. Ksiądz temu przeczył, ale kilka godzin wcześniej ukrył trzy zakonnice z Europy w pobliżu misji. Nie wspomniał też, oczywiście, że jego łącznikiem z grupą „Fernando” na zachodnim krańcu wyspy jest Australijczyk, F. Ashton „Snowy” Rhoades - zarządca tamtejszej plantacji kopry Burns Philp.
Ishimoto chciał wiedzieć, czy holenderski „kolaborant” mógłby mu dostarczyć 500 tubylców do pracy. Ojciec de Klerk odmówił, gdyż w całej okolicy nie było tylu zdrowych ludzi. Dodał jednak, że mógłby dostarczyć Japończykom około 150 tubylczych robotników, jeśli Ishimoto zechce przyjąć trędowatych i ludzi z zaawansowaną gruźlicą.
Kiedy długa rozmowa dobiegła końca, ojciec de Klerk rozkazał tubylcom, aby zanieśli czterech japońskich oficerów do zakotwiczonego kilkanaście metrów od brzegu sampana. Uśmiechając się szeroko i rozmawiając w narzeczu gari (którego Japończycy nie rozumieli), tubylcy wykonali polecenie. Gdy Ishimoto podziękował ludziom de Klerka za uprzejmość, tubylcy uśmiechnęli się jeszcze szerzej, ukłonili się i odpowiedzieli radośnie w gari:
-Śmierdzisz jak gówno papugi!2
Ojciec de Klerk nie odczuwał wyrzutów sumienia z powodu swoich kłamstw. Czasami dobry pasterz musi bronić swojej trzody i chwytać za gruby kij, kiedy wilk atakuje jego stado.
Tymczasem operacja „Czary” trwała nadal i wywiad poinformował Szefów Połączonych Sztabów w Waszyngtonie, że generał Tojo buduje na Guadalcanalu lotnisko, aby wysyłać roje samolotów bojowych przeciwko konwojom ze Stanów Zjednoczonych, które zaopatrywały zagrożoną inwazją Australię. Chcąc zapobiec tej niezwykle realnej groźbie, podjęto decyzję o zajęciu Guadalcanalu i pobliskiej wyspy Tulagi.
Cesarski Sztab Generalny w Tokio był przekonany o całkowitym zwycięstwie. Trwał w przeświadczeniu, że Stany Zjednoczone jeszcze przez wiele miesięcy nie zdołają przejść do ofensywy na Pacyfiku z powodu klęski, jaka spotkała amerykańską flotę w Pearl Harbor oraz ogólnego nieprzygotowania Wuja Sama do wojny.
Tego złudnego poczucia bezpieczeństwa nie podzielał komandor podporucznik Haruki Itoh z Ośrodka Wywiadu Marynarki Wojennej w Tokio. W drugiej połowie lipca jego służby nasłuchowe przechwyciły dwa nowe alianckie sygnały radiowe na południowo-zachodnim Pacyfiku. Ponieważ obie stacje nadawały na tej samej częstotliwości i obie komunikowały się bezpośrednio z Pearl Harbor, Itoh doszedł do wniosku, że każda z nich może być kwaterą główną nowego alianckiego zespołu operacyjnego.
Komandor Itoh natychmiast rozkazał stacjom nasłuchowym na południowo-zachodnim Pacyfiku, aby spróbowały zlokalizować aliancki zespół operacyjny, i 1 sierpnia jego urządzenia wykryły, że jedno źródło sygnałów znajduje się w Noumea na Nowej Kaledonii, a drugie w pobliżu Melbourne. Pierwsze, jak domyślił się trafnie Itoh, było kwaterą główną wiceadmirała Roberta L. Ghomerleya, dowódcy amerykańskich sił morskich na południowym Pacyfiku.
Po dokonaniu analizy przechwyconych sygnałów, komandor Itoh i jego sztab wysłali ostrzeżenie, że alianci formują w Noumea zespół operacyjny i prawdopodobnie zamierzają przeprowadzić atak na Wyspy Salomona. Cesarski Sztab Generalny stwierdził, że to nonsens; że musi upłynąć przynajmniej sześć miesięcy, zanim Amerykanie będą zdolni do operacji ofensywnych.
Na początku sierpnia amerykańska flota inwazyjna składająca się z 82 okrętów wypłynęła z Noumea (jak przewidywał komandor Itoh) i wzięła kurs na Wyspy Salomona. Pięć dni później, 7 sierpnia, 10 000 żołnierzy amerykańskiej 1. Dywizji Piechoty Morskiej pod dowództwem generała majora Aleksandra A. „Archiego” Vandegrifta wylądowało na plażach Guadalcanalu i Tulagi. Do zachodu słońca następnego dnia żołnierze opanowali
Tulagi i prawie ukończone lotnisko na Guadalcanalu. Średnia wieku w tej dywizji wynosiła 19 lat.
Początkowo generał Vandegrift sądził, że nieprzyjaciel uciekł. Jak się jednak okazało, Japończycy wycofali się w głąb lądu, aby się przegrupować. Na wyspie długości 148 kilometrów wybuchły krwawe, przewlekłe walki.
Trzy tygodnie po wylądowaniu Amerykanów na Guadalcanalu trzej księża, cztery cysterki, 24 benedyktynki i 60 dzieci zjawiło się w misji ojca Emery'ego de Klerka, przynosząc przerażające opowieści o okrucieństwach, jakich dopuszczają się Japończycy wobec ludności cywilnej.
Wśród nowo przybyłych znajdował się biskup Jean Marie Aubin, który, jak większość katolickich misjonarzy, miał nadzieję zachować neutralność wobec krwawych walk na wyspie. Trudno jednak zachować neutralność, kiedy przyjaciele są torturowani i mordowani.
Dwa dni później rozeszły się pogłoski, że do Tangarare zbliżają się Japończycy, i przybysze zaczęli się szykować do dalszej ucieczki. Ojciec de Klerk próbował ich od tego odwieść. Przekonywał, że ma obserwatorów wzdłuż całego wybrzeża, jeśli więc Japończycy naprawdę przyjdą, on dowie się o tym odpowiednio wcześnie. Jego słowa padały w próżnię. Wreszcie ksiądz oznajmił, że sam pójdzie na zwiad. Uciekinierzy niechętnie zgodzili się zaczekać na jego powrót.
Emery de Klerk, człowiek pobożny, zwrócił się najpierw z pytaniem do biskupa. Powiedział, że zamierza zabrać ze sobą pistolet i karabin i zapytał, czy może ich użyć, jeśli natknie się na Japończyków. Biskup udzielił mu pozwolenia, ponieważ będzie to samoobrona3.
Tydzień później ksiądz i jego zwiadowcy wrócili. Nie widzieli ani jednego Japończyka. Uciekinierzy odetchnęli. Czterdzieści osiem godzin później znów wybuchła panika, kiedy tubylczy zwiadowcy zameldowali, że japońskie patrole przeczesują wyspę około 15 kilometrów dalej. Przez radio „Snowy'ego” Rhoadesa ojciec de Klerk poprosił, aby kecz „Ramada”, należący do przedstawiciela miejscowych władz, zabrał uchodźców. Wszyscy spakowali swój skromny dobytek - wszyscy z wyjątkiem de Klerka, który nie powiedział nikomu, że zamierza zostać.
Kiedy zjawiła się „Ramada” i uciekinierzy zaczęli wsiadać na pokład, dzielny ksiądz wymknął się do dżungli. Ze szczytu wzgórza, około kilometra od Tangarare, obserwował, jak
„Ramada” odpływa, a potem wrócił na teren misji. Powitały go tam radosne okrzyki jego trzódki, liczącej około 1000 tubylców.
Tymczasem porucznik Dale M. Leslie, wysoki i chudy pilot piechoty morskiej, odbywał rutynowy lot zwiadowczy, kiedy nad Guadalcanalem zaatakowały go japońskie myśliwce typu Zero. Leslie wyskoczył na spadochronie z płonącego kokpitu i spadł do wody 600 metrów od brzegu. Uwolniwszy się z krępującej ruchy uprzęży spadochronu, zdołał dopłynąć do plaży i ruszył w głąb lądu - gdzie natknął się na idący ścieżką w jego stronę japoński patrol. Odbiegł kilka metrów i padł płasko na ziemię, czekając, aż nieprzyjacielscy żołnierze przejdą obok. Potem, wyczerpany, zapadł w głęboki sen.
O świcie pilot piechoty morskiej rozpoczął swój marsz na południowe wybrzeże Guadalcanalu i przez 11 dni żywił się orzechami kokosowymi i unikał japońskich patroli. Potem, 10 października, dostrzegł w pobliżu nieprzyjacielskiego obozu czółno. Po skleceniu wiosła podczołgał się pod pień ściętego drzewa, by zaczekać do zmroku. Godzinę później Leslie usłyszał szeleszczący dźwięk i uświadomił sobie, że z góry spogląda na niego japoński żołnierz. Poderwał się na nogi i obaj wystraszeni zaczęli biec w przeciwnych kierunkach.
Kilka godzin później Leslie wrócił na brzeg, gdzie było przywiązane czółno. Znów poszukał bezpiecznego miejsca, gdzie mógłby zaczekać, aż zapadnie noc. Wybrał zwaloną palmę, która leżała w taki sposób, że jej korzenie i zwisająca z nich ziemia tworzyły jamę, w którą się wcisnął i czekał.
Po kilku minutach zaczął podejrzewać, że ktoś jest w pobliżu. Wyjrzał ostroż-nie ze swojej kryjówki i zamarł z przerażenia - na zwalonej palmie, tuż obok niego, siedział japoński żołnierz i jadł w skupieniu kolację. Leslie czym prędzej schował głowę. Siedział i bał się nawet odetchnąć. Po chwili zdał sobie sprawę z nowego zagrożenia: pień palmy zaczął się zapadać pod ciężarem Japończyka, co groziło przygnieceniem. Niebezpieczeństwo minęło jednak szybko. Nieprzyjacielskiemu żołnierzowi było widocznie niewygodnie i przeniósł się na inny pień, by skończyć posiłek.
Wreszcie noc spowiła Guadalcanal. Osłabiony i niedożywiony Leslie zaczął podkradać się do czółna z wiosłem w ręku. Na prawo i na lewo od siebie dostrzegał niewyraźne sylwetki japońskich żołnierzy, biegających i skaczących po plaży. W momencie,
gdy wśliznął się do czółna i zaczął wiosłować, jeden z żołnierzy zobaczył go i podniósł alarm. Nie był jednak groźny, ponieważ Japończycy przyszli na plażę, żeby podokazywać: byli nadzy i nieuzbrojeni.
Przez trzy kolejne noce porucznik piechoty morskiej wiosłował wzdłuż brzegu w nadziei, że spotka Amerykanów lub przyjaznych tubylców. Krańcowo wyczerpany, przybił do brzegu i ruszył w głąb lądu. Po chwili padł nieprzytomny. Umarłby, gdyby nie odnalazło go przyjaźnie nastawione plemię. Tubylcy zanieśli Lesliego do wioski i przez kilka dni karmili go warzywami, dopóki częściowo nie odzyskał sił. Jeden z mieszkańców wioski łamaną angielszczyzną powiedział mu, że niedaleko mieszka biały ksiądz. Następnego dnia tubylcy ułożyli Lesliego na zaimprowizowanych noszach i zanieśli do misji ojca de Klerka.
Jak się okazało, Leslie był drugim pilotem piechoty morskiej korzystającym z opieki księdza. Kilka dni wcześniej tubylcy przynieśli innego zestrzelonego lotnika, porucznika Douglasa Growa. Wówczas ojciec de Klerk wysłał gońca, by przedarł się przez japońskie pozycje i skontaktował z 1. Dywizją Piechoty Morskiej. Następnego dnia pojawił się kecz
„Ramada” i zabrał Dale'a Lesliego i Douga Growa do kompanów. Gdyby nie ojciec Emery de Klerk i inni agenci grupy „Fernando” rozrzuceni w dżungli, obaj piloci z pewnością by zginęli.
Kilka dni później dwa amerykańskie samoloty zatoczyły niski krąg nad misją de Klerka i zrzuciły wiadomość owiniętą wokół baterii do latarki. Pochodziła od oficera wywiadu w sztabie generała Vandegrifta, który pytał, czy ksiądz byłby gotów wziąć udział w przyszłych operacjach.
„Jeśli ksiądz się zgadza, proszę stanąć na otwartej przestrzeni i pomachać rękami”, głosiła notatka. Ojciec de Klerk wyszedł z zabudowań i dał znać rękami, że jest zdecydowany. Samoloty pokiwały skrzydłami na znak potwierdzenia i odleciały.
Wróciły tego samego popołudnia i zrzuciły dłuższą wiadomość. Vandegrift chciał wiedzieć, czy de Klerk mógłby zapewnić przewodników i tragarzy jednostkom piechoty morskiej, które wylądują niebawem na południowym wybrzeżu Guadalcanalu. Misjonarz znów pomachał rękami na znak potwierdzenia.
Od tej pory miał nadal być księdzem, lekarzem i pasterzem swej trzódki, a jednocześnie stać się kimś w rodzaju „feldmarszałka armii południowego Guadalcanalu”.
Około 100 jego najlepszych ludzi zostało uzbrojonych w karabiny zrzucone na spadochronach z samolotów. Jednocześnie de Klerk zorganizował sieć gońców i kurierów.
Dziewiętnastego listopada samolot znów zrzucił wiadomość dla de Klerka. Tym razem zawierała pytanie, czy misjonarz może zapewnić przewodnika 20 żołnierzom piechoty morskiej, którzy wylądują następnej nocy? De Klerk znów odpowiedział, że tak i że z chęcią weźmie udział w operacji. Z pistoletem przy biodrze i karabinem przewieszonym przez ramię ksiądz poprowadził żołnierzy na 11-dniowy patrol głęboko na tyły Japończyków.
Kiedy ojciec de Klerk wrócił do Tangarare, dowiedział się, że piechotę morską na wyspie zastąpią wojska lądowe i że nowy dowódca, generał major Alexander M. Patch, zaopatrzył już bazę w karabiny, amunicję i znaczne zapasy granatów ręcznych. Patch nadał
nawet ośrodkowi misyjnemu kryptonim: „Ananas”, a w przesłanej wiadomości nazywał ojca de Klerka „dowódcą bazy”4.
Kiedy na Guadalcanalu nadal toczyły się zacięte walki, na okupowanej przez Japończyków wyspie Bougainville - największej i położonej najdalej na zachód z Wysp Salomona - działał inny agent grupy „Fernando”, Australijczyk, Paul Mason. Zainstalował się on na wschodnim wybrzeżu i obserwował ruchy japońskich okrętów i samolotów po lądowaniu piechoty morskiej „Archiego” Vande-grifta na Guadalcanalu.
Louis Antoine de Bougainville odkrył tę dziką wyspę w roku 1768, a od tamtej pory nie nastąpił tu żaden postęp cywilizacyjny. Wyspę zamieszkiwali ludożercy i łowcy głów, więc Mason prowadził tam niebezpieczną misję.
Mason, który zarządzał plantacją w Kieta, był drobnym, łagodnym mężczyzną w średnim wieku, spoglądającym dobrodusznie przez swe okulary z grubymi soczewkami. W rzeczywistości jego powierzchowność była myląca: dorównywał siłą i wytrzymałością znacznie młodszym, roślejszym mężczyznom i doskonale znał porośniętą dżunglą wyspę Bougainville, ponieważ żył tu od 26 lat.
W ciągu 48 godzin od inwazji na Guadalcanal, 800 kilometrów na południowy wschód od Bougainville, Mason nadał wiadomość niezwykłej wagi: eskadra 27 bombowców typu Mitsubishi startujących z Rabaulu przeleciała nad wyspą i kieruje się w stronę plaż, na których wylądowała piechota morska. Ostrzeżenie dało amerykańskiej flocie inwazyjnej i żołnierzom na Guadalcanalu prawie 90 bezcennych minut, by przygotować się na atak japońskich bombowców, i ocaliło wiele istnień ludzkich.
Seria kolejnych ostrzeżeń sprawiła, że sygnał wywoławczy Masona (STO) stał się znany wszystkim radiooperatorom na amerykańskich okrętach u brzegów Guadalcanalu i łącznościowcom w bazie lotniczej Henderson Field, głównym celu japońskich bombowców. Nagle, kilka tygodni później, STO przestał wysyłać meldunki. Paul Mason, o czym nie wiedział nikt na Guadalcanalu ani w kwaterze głównej „Fernanda” w Townsville, musiał salwować się ucieczką. Tubylcy wydali go Japończykom w zamian za kilka błyskotek.
Australijczyka ścigał oddział japońskich żołnierzy pod dowództwem kapitana Tashiry, który przed wojną spędził wiele lat na Bougainville i znał wyspę niemal tak samo dobrze jak Mason. Kilka dni przed Bożym Narodzeniem 1942 roku Ta-shira i jego ludzie osaczyli Paula Masona i niewielką grupę partyzantów w górach na południowym krańcu Bougainville. Kapitan Tashira, pewien, że schwyta australijskiego „bandytę”, wysłał wiadomość do domniemanej kryjówki Masona: „Wyjdź i zjedz z nami świąteczną kolację. Jeśli nie wyjdziesz, zastrzelimy cię na miejscu”.
Mason zignorował ultimatum. Kilka godzin później, kiedy on i jego przyjaciel siedzieli nad zimnym posiłkiem, zjawił się japoński patrol. Mason uciekł do pobliskiej dżungli, biegnąc pod gradem kul, lecz musiał porzucić radiostację i większość zapasów. Jego przyjaciel, zbyt słaby, aby za nim nadążyć, został schwytany, pobity i ścięty.
Mason i kilku ludzi, którzy uciekli wraz z nim, spędzili następne 30 dni, przedzierając się przez dżunglę i wspinając się zdradliwymi, wąskimi ścieżkami na zbocza stromych gór, nim wreszcie nawiązali kontakt z Jackiem Reedem, innym agentem
„Fernanda”, na południowo-zachodnim krańcu Bougainville. Reed również miał w swoim obozie kilku partyzantów i obie grupy połączyły siły. Przez następne tygodnie Mason i Reed prowadzili wojnę podjazdową, wciągając w zasadzkę japońskie patrole i atakując ich posterunki. Za ich głowy japońskie władze wyznaczyły wysokie nagrody.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dwaj agenci „Fernanda” dawali się we znaki Japończykom na Bougainville, ojciec Emery de Klerk i inni europejscy misjonarze na Guadalcanalu przeżywali trudne chwile. Japończycy doszli do wniosku, że niepozorny ksiądz nie jest wobec nich lojalny i służy Amerykanom. Urządzili obławę na białych księży i zakonnice, po czym zamknęli ich w bambusowych klatkach, lecz de Klerkowi udało się w porę ukryć.
Ksiądz, świadom, że został zdemaskowany, rozpoczął prywatną wojnę partyzancką. De Klerk ubrany w szorty i koszulę khaki oraz nieodłączną białą koloratkę, uzbrojony w colta kalibru 45 milimetrów prowadził grupy wiernych mu tubylców do śmiałych ataków na
izolowane japońskie posterunki. Niebawem Japończycy wyznaczyli cenę także za jego głowę. Ale chociaż bardzo się starali, nigdy nie schwytali misjonarza z pistoletem5.
Tymczasem, jesienią 1942 roku, komórka AIB w Australii, znana jako Tajna Służba Australijska - SIA (Secret Intelligence Australia) zaczęła otrzymywać niepokojące raporty, że w ciągu siedmiu miesięcy, które minęły od wybuchu wojny na Pacyfiku, japońska propaganda wywarła ogromny wpływ na miliony tubylców na podbitych i okupowanych obszarach. Motyw przewodni brzmiał: „Azja dla Azjatów” oraz „Wypędzić białe diabły!”
Zadaniem SIA była walka z dywersją, nie tylko w Australii, lecz również na terytoriach zajętych przez Japończyków. Kiedy jednak wysyłano holenderskich i australijskich agentów na Borneo, do Holenderskich Indii Wschodnich i na inne wyspy na północ od Australii, ludzie ci przepadali bez wieści. Borneo, trzecia co do wielkości wyspa świata (po Grenlandii i Nowej Gwinei), miała dla SIA szczególne znaczenie. Wywiad MacArthura uważał, że Japończycy przetrzymują tam tysiące brytyjskich żołnierzy wziętych do niewoli w Singapurze na początku wojny. Poza tym bogate pola naftowe Borneo zasilały potrzeby machiny wojennej generała Tojo. W Brisbane obawiano się również o los pozostawionych urzędników administracji cywilnej, pracowników spółek naftowych wraz z rodzinami oraz misjonarzy. Nikt nie wiedział, co się z nimi dzieje.
Kiedy zjawili się japońscy najeźdźcy, wśród mieszkańców Borneo znalazło się wielu kolaborantów, a znaczna część ludności powitała nowych przybyszów jak wyzwolicieli, a także spełnienie starej przepowiedni. Zgodnie z popularną starą legendą, król Dżodżobodżo, który władał wyspą w XIV wieku, przepowiedział, że jego kraj będzie musiał znosić stulecia zależności pod rządami białej rasy, a potem zostanie wyzwolony przez azjatycki lud z północy. Wierzono, iż ludem tym są Japończycy. Jeszcze przed wojną japońscy propagandziści postawili sobie za cel przeciągnięcie na swoją stronę przywódców dominującej na Borneo ludności muzułmańskiej. Zręczni eksperci Tojo dostarczali na wyspę tysiące ulotek i broszur, kładąc nacisk na podobieństwa pomiędzy sintoizmem, główną religią Japonii, a islamem. Propagandziści mówili głośno o możliwym nawróceniu Hirohito na wiarę islamską. Bez wątpienia cesarz byłby zdumiony, gdyby się o tym dowiedział.
Wkrótce po zajęciu wielkiej wyspy Japończycy otworzyli Biuro Spraw Religijnych, aby nadal oddziaływać na muzułmańską ludność i jej islamskich przywódców. Nie chcąc dopuścić do tego, by wielka liczba zamieszkujących Borneo muzułmanów uległa japońskiej propagandzie, funkcjonariusze SIA w Melbourne skontaktowali się z radżą Sarawaku, sir Charlesem Vyner Brooksem, Brytyjczykiem, który uciekł z Borneo do Australii tuż przed japońską okupacją.
W ciągu dziesięcioleci poprzedzających wybuch wojny polityczna organizacja wielkiej wyspy miała wiele aspektów komicznych. W obfitującym w ropę regionie północnym brytyjscy przedsiębiorcy naftowi utworzyli cztery enklawy, z których jedną był sułtanat Sarawaku, rządzony przez kolejnych „białych radżów”. Większą część południowego Borneo opanowali Holendrzy, którzy założyli wielkie pompownie i rafinerie ropy na wybrzeżu wschodnim. Rozległe wnę-trze wyspy, poprzecinane wysokimi pasmami górskimi i porośnięte nieprzebytą dżunglą, należało w całości do miejscowych plemion, które żyły tak jak ich przodkowie w epoce kamiennej.
Przebywający w Brisbane radża Sarawaku natychmiast oznajmił przedstawicielom SIA, że jeśli oczekują od niego współpracy, muszą najpierw pomóc mu rozwiązać poważny problem.
Wyznał, iż nie radzi sobie z trzema lekkomyślnymi, atrakcyjnymi córkami, które wraz z nim i żoną uciekły z Borneo. Młode kobiety, ubolewał radża, stały się nieznośne, odkąd rodzina przyjechała do Australii. Jedna córka zaczęła się spotykać z zawodowym zapaśnikiem, a druga ze śpiewakiem kabaretowym, który prawdopodobnie popadł w uzależnienie od narkotyków. Jeśli SIA zorganizuje dla jego trzech latorośli transport lotniczy do Los Angeles w Kalifornii, sir Charles spróbuje pomóc tajnej służbie w walce z japońską
propagandą. Kilka dni później córki znalazły się na pokładzie bombowca, który wykonywał rutynowy lot do Stanów Zjednoczonych6.
W Australii wraz z radżą znalazł się także były minister jego rządu, Szkot, który przeszedł na islam. Sprytny staruszek odbył pielgrzymkę do Mekki i od tamtego czasu nosił zielony turban oraz tytuł hadżiego* i cieszył się wielkim szacunkiem wśród muzułmanów. Hadżi okazał się skarbnicą wiedzy o świecie islamskim. SIA dowiedziała się od niego, że islam posiada skuteczną i doskonale zorganizowaną zagraniczną służbę misyjną z duchowym ośrodkiem w Kairze. Muzułmańscy kapłani często odwiedzali tubylcze wioski na wyspach otaczają-cych północne wybrzeże Australii.
* Hadżi - muzułmanin, który odbył pielgrzymkę do Mekki - powinność religijną każdego wyznawcy Mahometa (przyp. red.).
Po wysłuchaniu wywodów swego ministra, radża Sarawaku przedstawił plan przerzucenia agentów SIA na terytoria okupowane. Zakładał on posłużenie się muzułmańskimi duchownymi, których tubylcy darzą szacunkiem i z pewnością nie zdradzą.
Pomysł spodobał się ludziom z SIA, którzy natychmiast zaczęli werbować przyodzianych w zielone turbany muzułmańskich duchownych w Australii. Wielu z nich wahało się - jedni ze strachu, inni z wewnętrznego przekonania, że nie należy łączyć funkcji religijnych z zadaniami związanymi z wojną.
Mimo początkowych oporów przed podjęciem misji szpiegowskich dla AIB, niektórzy z muzułmańskich duchownych zgodzili się w końcu pojechać na wyznaczone obszary zamieszkiwane przez ludność muzułmańską. Nie tylko okazali się bardzo skuteczni w neutralizowaniu wpływów japońskiej propagandy rasowej, ale przysyłali też wiele użytecznych informacji. Jednak w ciągu następnych miesięcy kilku hadżich zniknęło i nigdy już o nich nie usłyszano. Albo zostali schwytani przez Japończyków i straceni, albo wycofali
się z działalności szpiegowskiej7.
Wielka kradzież srebra w Zatoce Manilskiej
Podczas gdy AIB przerzucało hadżich na okupowane przez nieprzyjaciela Borneo i sąsiednie wyspy, japońskie władze w Manili niepokoiły się zalewem prawdziwych srebrnych pesos, któ-re pojawiły się w obiegu w mieście. Źródło srebra musiało zostać wykryte, a napływ pieniędzy powstrzymany, ponieważ w przeciwnym razie groziło to załamaniem się kursu jena na Filipinach. Najeźdźcy nie wiedzieli, że kilku amerykańskich jeńców prowadzi prywatne poszukiwania w Zatoce Manilskiej, tuż pod nosem Japończyków i z narażeniem własnego życia.
Ciąg wydarzeń, który doprowadził do zalania srebrem Manili rozpoczął się w kwietniu 1942 roku, kiedy dla amerykańskiego dowództwa stało się jasne, że klęska na Filipinach jest nieuchronna. Zapadła decyzja, by uratować skarb republiki - równowartość 8 500 000 dolarów w srebrnych pesos, które przechowywano w drewnianych skrzyniach w sejfie na Corregidorze.
Amerykańscy oficerowie wykreślili na mapie dwie linie do punktu na morzu w pobliżu zakrzywionego cypla Corregidoru. Woda była tam głęboka i dostatecznie wzburzona, by udaremnić japońskie próby wydobycia srebra. Komandor podporucznik George Harrison z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, wówczas komendant portu w Mariveles na południowym krańcu Bataanu, zwerbował 12 marynarzy, z których większość była nurkami. Zobowiązano ich do zachowania tajemnicy i poinformowano, że srebro musi zostać zatopione szybko i pod osłoną nocy, aby Japończycy nie dowiedzieli się o miejscu jego ukrycia.
Nurkowie wnieśli ciężkie skrzynie, zawierające po 6000 pesos każda, na dwie barki, które przyholowano do wyznaczonego punktu. Tam ładunek zepchnięto do morza. Była to żmudna i męcząca praca, a przewiezienie 420 ton srebra wymagało wielu kursów i zajęło 10 nocy.
Kiedy zadanie zostało wykonane, George Harrison ostrzegł swoich nurków, że nie wolno im nic mówić na temat tajnej operacji.
- Jeśli dostaniecie się do niewoli, nie mówcie Japończykom nawet tego, że jesteście nurkami - rozkazał im1.
Kilka tygodni później Corregidor padł, a nurkowie trafili wraz z innymi do Cabanatuanu, ciężkiego, nękanego chorobami obozu dla jeńców wojennych 100 kilometrów na północ od Manili. W połowie lipca komendant obozu posłał po bosmanmata Morrisa
„Moe” Solomona. Wiedząc, jaką specjalność ma amerykański jeniec, pułkownik oznajmił:
Wiemy, że jesteś nurkiem. Port manilski jest zapchany zatopionymi statkami i musi zostać oczyszczony dla żeglugi.
Solomon nie zdradzał swoich podejrzeń. Najwyraźniej jakiś donosiciel spośród amerykańskich jeńców powiedział Japończykom, że jest nurkiem morskim. Jego podejrzenia umocniły się, kiedy pułkownik wymienił P.L. „Slima” Manna, Virgila L. „Jugheada” Sauersa, Wallace'a A. „Punchy'ego” Bartona i dwóch innych doświadczonych nurków. Przed wyjazdem do Manili nurkowie odszukali swego dawnego dowódcę, komandora podporucznika Franka Davisa.
Wiecie, czego te sukinsyny naprawdę chcą- powiedział Davis. - Nie pozwólcie, żeby to dostali!2
Tym czymś była fortuna w srebrze spoczywająca na dnie Zatoki Manilskiej.
Nurkowie w pośpiechu obmyślili plan, jak pokrzyżować Japończykom szyki. Jeśli zostaną wysłani pod wodę, będą musieli wydobyć skrzynie ze srebrem lub czeka ich egzekucja, chyba że prace wydobywcze uda się przeciągnąć. W tym czasie nurkowie ukradną tyle srebra, ile zdołają, i przeszmuglują je do Manili.
Na Nabrzeżu Północnym na Corregidorze przywitał nurków kapitan Oshio Takiuti, młody, przystojny mężczyzna z zamożnej japońskiej rodziny. Płynną angielszczyzną oznajmił jeńcom, że przydzielono im 18-metrową łódź, na której będą mieszkać. Jak się okazało, była to stara barka przycumowana w doku. Zakwaterowano tam już sześciu Filipińczyków wyznaczonych do opieki nad kilkoma miejscowymi nurkami, którzy wydobyli na powierzchnię 18 skrzyń srebra. Niedoświadczeni filipińscy nurkowie pozostawali pod wodą zbyt długo, wynurzali się zbyt szybko i umierali w męczarniach na chorobę dekompresyjną.
Amerykanie domyślili się, że mają zastąpić zmarłych filipińskich nurków. Tej nocy odbyła się na łodzi narada strategiczna. Ponieważ wydobyto już 18 skrzyń, było jasne, że resztę skarbu też uda się Japończykom wydobyć. Zgodzili się więc, iż muszą wymyślić preteksty, które tłumaczyłyby przekonująco spowolnienie prac.
O świcie wsadzono Amerykanów na małą łódź rybacką i zabrano do wyznaczonego punktu przy cyplu Corregidoru. Czekała tam już barka, zakotwiczona dokładnie nad miejscem, gdzie spoczywał filipiński skarb narodowy. Nurkom rozkazano przystąpić do pracy. Wersja, że mają oczyszczać port z zatopionych statków, rozwiała się ostatecznie.
„Jughead” Sauers zanurzył się pierwszy, oznaczając drogę ciężką liną, którą zakotwiczył na dnie. Nagle zobaczył przed sobą drewniane skrzynie, leżące jedna na drugiej. Gdyby Japończycy wiedzieli, że łup znajduje się praktycznie w jednym miejscu, doszliby do wniosku, iż doświadczeni nurkowie mogą wydobyć cały ładunek w ciągu dwóch tygodni. Nie pasowało to do planu Amerykanów, by przeciągnąć operację na kilka miesięcy. Sauers zdecydował, że najlepiej będzie wyciągnąć kilka skrzynek natychmiast i dowieść w ten sposób własnej wiarygodności, ponieważ Japończycy wiedzieli, iż skarb znajduje się bezpośrednio pod barką.
Sauers zawiązał linkę podnośnika wokół jednej ze skrzyń i szarpnął trzy razy na znak, że można wyciągać ładunek, który kilka minut później był już na barce. Teraz przyszła kolej na „Moe” Solomona, który też wysłał na górę jedną skrzynkę. Japońscy oficerowie na pokładzie barki byli zachwyceni. Potem zanurkował „Punchy” Barton, który wylądował prosto na skrzynkach, ale wrócił na powierzchnię dopiero po 20 minutach.
- Niczego nie mogłem znaleźć - oznajmił rozczarowanym Japończykom. -Jughead i Moe musieli zabrać wszystko, co tam było3.
Tej nocy na pokładzie łodzi Amerykanie raz jeszcze omówili swój plan. Dwie skrzynki, które dostarczyli na powierzchnię, były zbutwiałe i mogły się rozsypać. Postanowili więc wspomóc matkę naturę. Przy następnym nurkowaniu zamierzali podważyć wieka skrzyń, aby ciężkie worki ze srebrem wypadły w drodze na powierzchnię. Amerykańscy nurkowie zamierzali wydobyć leżące luzem worki na własną rękę.
Niezwłocznie zabrali się do dzieła. „Moe” Solomon pociął kilka par spodni i uszył z nogawek worki z tasiemkami, aby nurek mógł obwiązać się nimi w pasie. Worek miał wisieć pod kombinezonem nurka i być niewidoczny dla Japończyków. Sześciu Filipińczyków przydzielonych do pomocy nurkom zostało zaprzysiężonych i wtajemniczonych w spisek. Plan przewidywał, że gdy nurek znajdzie się na dnie, napełni ukryty worek srebrem, a kiedy się wynurzy i wejdzie na pokład, Filipińczycy, którzy zwykle pomagali mu zdjąć sprzęt do nurkowania, zabiorą srebro i ukryją je pod stertą płaszczy przeciwdeszczowych leżących na
rufie barki. Było to niebezpieczne przedsięwzięcie. Gdyby oszustwo się wydało, Amerykanie i Filipińczycy zostaliby natychmiast zabici.
Tym razem pierwszy pod wodę zszedł „Slim” Mann, który pod kombinezonem ukrył krótki metalowy pręt. Na dnie podważył wieko jednej ze skrzyń, a następnie pociągnął trzy razy za linkę podnośnika. W połowie drogi na powierzchnię skrzynka otworzyła się i worki ze srebrem opadły na dno zatoki.
Czując, że ciężar się zmniejszył, Filipińczycy na pokładzie ponownie opuścili linkę. Mann obwiązał nią drugą skrzynię. Ta też się otworzyła. Wówczas Mann ukrył metalowy pręt na dnie zatoki do późniejszego użytku i wynurzył się. Japończycy byli wściekli.
To będzie cholernie ciężka robota - oświadczył Mann z odpowiednią dozą złości i niesmaku w głosie. - Te przeklęte skrzynki są tak przegniłe, że rozpadają się, jak tylko zaczynacie którąś podnosić!4
Japończycy stali się podejrzliwi. Zwrócili uwagę, że poprzedniego dnia wydobyto w całości dwie skrzynki.
Mieliśmy szczęście - odparł Mann. - Sami widzieliście, że tamte skrzynki też były przegniłe.
Później zszedł pod wodę „Punchy” Barton. Aby uspokoić Japończyków, wysłał na górę nienaruszoną skrzynkę. Jednak następna, odpowiednio uszkodzona, otworzyła się i Barton schował kilka z rozsypanych worków do pokrowca, który ukrył pod kombinezonem do nurkowania.
W ciągu następnych dwóch tygodni Amerykanie ukryli zapas srebrnych pesos wartości 10 000 dolarów w zęzie łodzi, na której mieszkali. Byli rozczarowani: wartość monet wydobytych dla Japończyków wynosiła około 50 000 dolarów. Amerykanie postanowili odwrócić tę proporcję. W stosunkowo krótkim czasie zęza wypełniła się srebrem.
Teraz musieli upłynnić swój łup. Zajęli się tym filipińscy pomocnicy, ponieważ wolno im było odwiedzać rodziny w Manili. Tam Filipińczycy znaleźli kilku chińskich lichwiarzy, którzy z radością wymienili japońską walutę okupacyjną na prawdziwe srebrne pesos po kursie czarnorynkowym, niekorzystnym dla japońskiego jena. Z czasem w Manili znalazło się w obiegu tyle srebra, że kurs wymiany wynosił 30:1 i nikt nie chciał obracać japońską walutą.
Kilka tygodni później Corregidor nawiedził gwałtowny tajfun. Większość Japończyków szukała schronienia w tunelu Malinta. Sztorm zniszczył barkę ze sprzętem do nurkowania, ale jakimś cudem stara łajba, na której Amerykanie ukryli skradzione srebro, wyszła cało z opresji.
Kiedy tajfun się skończył, Japończycy sformowali z amerykańskich jeńców wojennych brygady, które naprawiły zniszczenia na Corregidorze. Ponieważ brygady robocze były słabo strzeżone, a Japończycy nie potrafili odróżnić nurków od pozostałych jeńców, dwaj albo trzej nurkowie wspólnie udawali, że pracują, i rozdawali worki ze srebrem zdumionym jeńcom. Niebawem na Corregidorze znalazły się w obiegu tysiące srebrnych pesos, za które można było kupować od japońskich strażników „towary luksusowe”, takie jak żywność i lekarstwa.
Pewnego ranka nieoczekiwaną wizytę na łodzi złożył kapitan Takiuti. Wraz z mężczyzną o posępnym wyrazie twarzy, zapewne funkcjonariuszem Kempei Tai, szperał po wszystkich kątach, zaglądał pod materace, a nawet ukląkł, żeby zobaczyć, co jest pod piecykiem. Obserwując go, nurkowie czuli, jak rośnie im tętno. Najwyraźniej Japończycy dowiedzieli się o kradzieży i szukali łupu. W pewnym momencie kapitan Takiuti ruszył na środek kajuty i stanął na postrzępionym dywaniku, który przykrywał klapę zęzy, gdzie znajdowało się skradzione srebro. Nurkowie byli pewni, że już po nich. Takiuti postał tak przez kilka minut, po czym opuścił łódź. Amerykanie odetchnęli z ulgą.
Po wyjściu niespodziewanych gości nurkowie zaczęli snuć domysły na temat postępowania kapitana Takiutiego. Wiedział, że pod dywanikiem jest klapa, ponieważ widział ją wiele razy. Jeśli dwaj Japończycy szukali srebrnych pesos, przestrzeń pod klapąbyła najbardziej oczywistym miejscem. Amerykanie doszli zgodnie do wniosku, że kapitan Takiuti tak naprawdę nie chciał znaleźć srebra. Gdyby to zrobił, straciłby twarz i udowodnił swą
wcześniejszą nieudolność5.
Ta teoria wydawała się uzasadniona. W oficjalnym raporcie dla Tokio stwierdzono, że powodem pojawienia się w Manili tak wielkiej ilości srebra był tajfun, który wyrzucił znaczną liczbę skrzynek na brzeg, gdzie znaleźli je Filipińczycy6.
Tymczasem nadal toczyły się zacięte walki o Guadalcanal i tamtejsze lotnisko. W połowie stycznia 1943 roku admirał William F. „Bull” Halsey otrzymał wiadomość, że sekretarz marynarki wojennej Frank Knox i admirał Chester Nimitz są w drodze na
Guadalcanal i poprzedniej nocy zatrzymali się na wyspie Espiritu Santo, amerykańskiej bazie położonej 900 kilometrów na południowy wschód od Guadalcanalu. Halsey natychmiast wyruszył ze swojej kwatery, aby powitać „strażaków” (jak amerykańscy żołnierze nazywali dygnitarzy odwiedzających rejony walk). Niebawem okazało się, że Japończycy też potrafią łamać tajne szyfry.
Knox, Nimitz i Halsey położyli się właśnie na swoich kojach na pokładzie okrętu-bazy wodnosamolotów „Curtiss”, kiedy nocną ciszę rozdarło przeraźliwe wycie spadających bomb. Kilka chwil później eksplozje w wodzie zakołysały okrętem - lecz japońscy piloci na szczęście nie trafili ani razu. Ponieważ od wielu tygodni nie było żadnych nalotów na Espiritu Santo, Halsey i jego goście doszli do wniosku, że musiał nastąpić przeciek.
Następnej nocy obaj strażacy i Halsey znajdowali się już na parnej, cuchnącej wyspie Guadalcanal. O 22.30 spali niespokojnym snem w małych chatach, kiedy ziemia wokół nich zatrzęsła się od wybuchów. W górze krążyły japońskie bombowce, których silniki brzmiały jak wymagające naprawy pralki.
Po pierwszej eksplozji Frank Knox, kontradmirał John S. „Slew” McCain i „Bull” Halsey poderwali się ze swoich pryczy, wybiegli na zewnątrz i na wpół nadzy ukryli się w okopach, by spędzić tam resztę nocy. Teraz nie było już wątpliwości, że japońscy eksperci od łamania szyfrów przechwycili depeszę ze szczegó-łowymi informacjami na temat podróży sekretarza marynarki i admirała Nimitza.
Podczas bombardowania Nimitz spał na swojej suchej, względnie wygodnej pryczy i dopiero o świcie wyjaśnił, dlaczego nie pobiegł wraz z innymi do wypeł-nionych wodą okopów. Bał się moskitów.
Nie tylko Halsey i podróżujący oficjele byli przekonani, że nastąpił przeciek informacji. Kiedy następnego dnia ich samolot wystartował z lotniska Henderson Field i amerykański oficer łączności zaczął nadawać rutynowy meldunek o starcie, jego wstrząśnięty nocnymi nalotami kolega zażartował:
- Wiesz co, zrób mi przysługę. Wyślij tę wiadomość po japońsku. Chcę, żeby te japońskie sukinsyny wiedziały, że mają tu na kogo liczyć!
Trzy tygodnie po tym, jak sekretarz marynarki wojennej Knox opuścił Guadalcanal, Jack Reed, terenowy agent „Fernanda” ulokowany na północno-wschodnim wybrzeżu Bougainville, zameldował, że nocą 6 lutego z japońskiej bazy na Bougainville wypłynęły znaczne siły morskie nieprzyjaciela pod eskortą 20 niszczycieli. Ani agent „Fernanda”, ani ludzie związani z operacją „Czary” nie podejrzewali, że generał Tojo postanowił oddać Guadalcanal. A tymczasem tej i następnej nocy ewakuowano 11 000 wycieńczonych i wygłodzonych japońskich żołnierzy pozostałych na Guadalcanalu. Dokładnie sześć miesięcy
od chwili, gdy piechota morska „Archiego” Vandegrifta zeszła na brzeg, nad przesiąkniętą krwią wyspą zapadła upiorna cisza7.
Dwa tygodnie po wycofaniu się Japończyków z Guadalcanalu wywiadowcze służby nasłuchu generała MacArthura przechwyciły japoński rozkaz operacyjny. Flotylla ośmiu transportowców, przewożących 6912 żołnierzy i eskortowanych przez osiem niszczycieli, przygotowywała się do wypłynięcia z Rabaulu, japońskiego bastionu na Nowej Brytanii, by wzmocnić garnizony w Lae i Salamaua na północnym wybrzeżu Nowej Gwinei. Kilka dni później amerykańskie samoloty zwiadowcze wystartowały z Port Moresby i wykryły konwój płynący przez Morze Bismarcka na wysokości Lae.
Po wschodzie słońca 3 marca eskadry amerykańskich i australijskich samolotów myśliwskich i bombowych wystartowały z lotnisk w pobliżu Port Moresby, skierowały się na północ nad Górami Owena Stanleya i zaatakowały japońską flotyllę. Po kilku godzinach intensywnych nalotów siedem z ośmiu transportowców i cztery z ośmiu niszczycieli zostały zatopione lub tak poważnie uszkodzone, że załogi musiały je opuścić.
Na falach Morza Bismarcka unosiły się setki japońskich żołnierzy i marynarzy, uczepionych tratw ratunkowych i gumowych łodzi lub próbujących płynąć wpław. Alianccy piloci przelatywali nad pobojowiskiem na niskim pułapie, ostrzeliwując wszystko w zasięgu wzroku. Potem, przez kilka następnych dni, 10 kutrów torpedowych pod dowództwem komandora porucznika Barry'ego K. Atkin-sa, krążyło w pobliżu, zatapiając wypełnione rozbitkami tratwy. Dla Amerykanów było to odstręczające zadanie, ale musiało zostać wykonane. Japończycy ustanowili na Pacyfiku twarde reguły: pokonany ginął, nikt nie prosił
o litość i nikt jej nie okazywał8.
Wyławianie z wody japońskich żołnierzy nie wchodziło w rachubę. Zostali wychowani w duchu filozofii busido, zgodnie z którą kapitulacja jest hańbą, i dlatego stawiali opór do końca, oddając życie za cesarza. W razie schwytania często szukali zemsty na
zwycięzcach. Pewien japoński marynarz, uratowany od niemal pewnej śmierci przez załogę kutra torpedowego, chwycił pistolet i zabił amerykańskiego majtka, gdy ten pochylał się nad nim, by podać mu kubek gorącej kawy9.
Jedną z łodzi ratunkowych z Morza Bismarcka znaleziono porzuconą na brzegu wyspy Goodenough, kilka kilometrów od południowego krańca Nowej Gwinei. W łodzi było wiele japońskich dokumentów, które przekazano pospiesznie do Alianckiej Sekcji Tłumaczeń i Analiz - ATIS (Allied Translator and Interpreter Service), jednego z wydziałów AIB. ATIS miała swoją siedzibę w Indoroopil-ly, kilkanaście kilometrów od Brisbane, a kierował nią pułkownik Sid Mashbir, błyskotliwy językoznawca i znakomity administrator, który studiował lingwistykę w Tokio.
W skład licznego personelu Mashbira wchodzili głównie nisei, a ich praca polegała na tłumaczeniu i analizowaniu przechwyconych dzienników, map, rozkazów i innych dokumentów, które mogły zapewnić wgląd w japońskie plany i możliwości. Było to nużące i trudne zadanie: nisei mieli do czynienia z jednym z najbardziej zawiłych języków świata, co ogromnie utrudniało rozszyfrowywanie i analizę.
W Stanach Zjednoczonych oficerowie wywiadu usilnie poszukiwali ekspertów od języka japońskiego. W całym kraju zaledwie około 100 osób władało biegle zarówno angielskim, jak i japońskim. Spośród 4000 żołnierzy nisei mniej niż 10% potrafiło mówić lub pisać w ojczystym języku rodziców. W związku z tym większość najbardziej obiecujących lingwistów nisei kierowano na intensywny kurs japońskiego w Instytucie Lingwistyki Armii Stanów Zjednoczonych w San Francisco. Po ukończeniu kursu byli przerzucani do Indoroopilly.
Po otrzymaniu dokumentów znalezionych w łodzi na wyspie Goodenough, pułkownik Mashbir skierował cały swój personel do pracy nad ich tłumaczeniem. Było to czasochłonne i wyczerpujące zadanie. Kiedy praca została ukończona, strony z angielskim tłumaczeniem wypełniły 14 grubych teczek.
Tekst angielski trafił do generała MacArthura, admirała Chestera Nimitza na Hawajach i do Szefów Połączonych Sztabów w Waszyngtonie. Dokumenty okazały się wywiadowczą kopalnią złota, o jakiej dowódcy wojskowi mogli jedynie marzyć - był to japoński rejestr wojskowy, lista 40 000 oficerów, poczynając od generała Hideki Tojo,
naczelnego dowódcy, a kończąc na dowódcach kompanii i plutonów, wraz z informacją, w których jednostkach służą.
Informacje uzyskane z nasłuchu w ramach operacji „Czary”, a także dostarczone przez agentów grupy „Fernando” i szpiegów AIB pozwoliły na zlokalizowanie wielu japońskich jednostek. MacArthur dysponował teraz znaczną przewagą przy planowaniu i przeprowadzaniu swoich operacji w myśl słów: „Uderzaj na nich tam, gdzie ich nie ma”.
Siódmego czerwca, 16 500 kilometrów od Nowej Gwinei, „Chicago Tribune” naraziła na zdemaskowanie najściślej strzeżoną tajemnicę, że Stany Zjednoczone złamały szyfr japońskiej marynarki wojennej - co umożliwiło zwycięstwo na Morzu Bismarcka oraz w wielu innych bitwach lądowych i morskich, stoczonych na obszarze Pacyfiku. Ta nieodpowiedzialna niedyskrecja, która w efekcie mogła kosztować życie wielu tysięcy Amerykanów, nie była opatrzona podpisem autora, ale została nadesłana z Pacyfiku przez korespondenta Stanleya Johnsona.
Korespondencja w „Chicago Tribune” ukazała się tuż po wspaniałym amerykań-skim zwycięstwie w bitwie o Midway, w której Cesarska Marynarka Wojenna straciła cztery lotniskowce. Dowództwo marynarki amerykańskiej doskonale znało siłę japońskiej floty pod Midway na kilka dni przed bitwą, stwierdzał artykuł Johnsona. Marynarka, dowiedziawszy się o koncentracji potężnych japońskich jednostek wkrótce po opuszczeniu przez nie baz”, domyśliła się trafnie, że celem będzie wyspa Midway. Dalej autor wymieniał cztery japońskie lotniskowce z grupy uderzeniowej i cztery krążowniki eskortujące oddziały desantowe, które
miały wylądować na Midway10.
Artykuł wywołał wstrząs w najwyższych kręgach dowódczych od Port Mo-resby po Pearl Harbor i Waszyngton. Należało się spodziewać, że opublikowanie w prasie tak szczegółowych i dokładnych informacji musi skłonić Tokio do zmiany szyfru marynarki wojennej. Obawy okazały się jednak bezpodstawne: Cesarska Marynarka Wojenna, przekonana, że jej szyfr jest niemożliwy do złamania, przypisywała klęskę pod Midway pechowi i nadmiernej pewności siebie.
Tymczasem w Tokio premier Hideki Tojo był wstrząśnięty, kiedy się dowiedział, że w jednej bitwie utracono cztery lotniskowce.
- Ta wiadomość nie może się rozejść - oświadczył adiutantom. - Utrzymajcie ją w tajemnicy.
Następnego dnia Tojo spotkał się z cesarzem Hirohito, którego zwyczajowo informował o postępach japońskich sił zbrojnych. Ani słowem nie wspomniał jednak o katastrofie floty pod Midway.
Rozkazy Tojo, by zataić druzgocącą klęskę, posłusznie wykonano. Rozbitkowie z zatopionych okrętów zostali odizolowani. Potem, 10 czerwca, Cesarski Sztab Generalny ogłosił wreszcie, że Japonia „uzyskała całkowitą przewagę na Pacyfiku” i że losy wojny
„rozstrzygnęły się w jednej bitwie”.
Tego samego wieczoru tysiące ludzi przeszły ze sztandarami i lampionami do centrum Tokio, by uczcić wielkie „zwycięstwo” Cesarskiej Marynarki Wojennej pod Midway.
Zuchwały napad na więzienie
Wczesnym rankiem 11 lutego 1943 roku sierżant Armii Stanów Zjednoczonych Richard Sakakida został wyprowadzony pod strażą z więzienia Old Bilibid w Manili i odstawiony do gabinetu pułkownika Hashiri Nishiharu, szefa prokuratury wojskowej przy japońskiej 14. Armii. Sakakida, podejrzewany o to, że jest amerykańskim szpiegiem, miał się niebawem dowiedzieć o swoim losie i miał bardzo złe przeczucia.
Sakakida przebywał w Old Bilibid od upadku Corregidoru w maju 1942 roku. Tuż przed kapitulacją fortecy jego zwierzchnik, major Nelson Raymond, udzielił mu ostatnich instrukcji, jak ma się zachować. Zanim Japończycy wezmą obrońców do niewoli, Sakakida
powinien pozbyć się munduru i poddać jako cywil. Jeśli później nadarzy się taka sposobność, zacznie znów szpiegować dla MacArthura w Manili1.
Przez sześć nieznośnie długich miesięcy po aresztowaniu i osadzeniu w Bilibid Sakakida był brutalnie przesłuchiwany przez japońską żandarmerię wojskową. Utrzymywał, że jest wrogo nastawiony do Ameryki, że jest uchylającym się od poboru cywilem, który przed rokiem zaciągnął się na statek w Manili. Kiedy zaś wybuchła wojna, amerykańska armia groziła jemu oraz jego rodzinie i zmusiła go do pracy w amerykańskiej firmie.
Niedługo po aresztowaniu Sakakida przeżył ogromny wstrząs: do jego celi wprowadzono japońskiego żołnierza, który wskazał na więźnia oskarżycielskim palcem.
- Jesteś sierżantem Armii Stanów Zjednoczonych! - wykrzyknął i oświadczył, że Sakakida, ubrany w mundur sierżanta, przesłuchiwał go na Bataanie.
Sakakida próbował zachować zimną krew. Upierał się, że to pomyłka. W rzeczywistości pamiętał, iż przesłuchiwał tego właśnie żołnierza, który został uwolniony po kapitulacji Bataanu. Kiedy nisei nadal twierdził uparcie, że jest pracownikiem firmy Sears Roebuck w Manili, zabrano go do ciemnej sali tortur.
Przesłuchujący przypalali mu papierosami wrażliwe części ciała, wykręcali mu ręce do tyłu i podciągali na linie, dopóki ramiona nie wyskoczyły ze stawów, a potem opuszczali go gwałtownie tuż nad podłogę, co powodowało nieznośny ból.
Tortury ciągnęły się całymi tygodniami, lecz Sakakida wiedział, że musi trzymać się swojej wersji. Gdyby przyznał, kim jest naprawdę, podpisałby na siebie wyrok śmierci. Najbardziej obawiał się, że Japończycy znajdą archiwa wojskowe pozostawione na Corregidorze i dowiedzą się, iż został przedstawiony do awansu na podporucznika. Co gorsza, Japończycy, zgodnie z obowiązującym prawem, uważali wszystkie osoby pochodzenia japońskiego, niezależnie od miejsca zamieszkania, za obywateli Dai Nippon. Przesłuchujący uznaliby go albo za zdrajcę ojczyzny, albo za amerykańskiego agenta szpiegującego na szkodę cesarstwa. Tak czy inaczej, jego los wydawał się przesądzony.
Bystry i zaradny Sakakida, który pomimo zadawanych mu cierpień nie stracił przytomności umysłu, przekonał swoich oprawców, aby sprawdzili spisy obywateli w ministerstwie spraw wewnętrznych w Tokio, świadom, iż kilka lat wcześniej na Hawajach jego matka zmieniła podwójne obywatelstwo syna na obywatelstwo wyłącznie amerykańskie.
Tryby rządowej biurokracji obracały się powoli i nieszczęsnemu więźniowi wydawało się, że minęła wieczność, nim nadeszła odpowiedź z Tokio: po urodzeniu Sakakida został zarejestrowany w konsulacie japońskim w Honolulu (co w owym czasie było powszechną wśród japońskich emigrantów praktyką), lecz w sierpniu 1941 roku, kiedy sierżant działał jako tajny amerykański agent w Manili, jego matka zrzekła się obywatelstwa japońskiego.
Na podstawie tej niezwykle istotnej informacji sztab japońskiej 14. Armii oddalił oskarżenie o zdradę, lecz na Sakikidzie nadal ciążyło oskarżenie o szpiegostwo. Mijały noce i dni, a więzień nadal czekał na ostateczną decyzję o swoim losie. Nadal też trzymał się swojej wersji, że jest zwykłym cywilnym pracownikiem Sears Roebuck, w wojennym zamieszaniu wziętym przez pomyłkę za kogoś innego.
Wreszcie, dziewięć miesięcy po aresztowaniu, nisei został przewieziony pod strażą z więzienia Old Bilibid do sztabu 14. Armii i skonfrontowany z pułkownikiem Nishiharu. Sakakida doskonale zdawał sobie sprawę, iż karą za szpiegostwo jest ścięcie i daleki, bezimienny grób w dżungli, gdzie rodzice nigdy nie odnajdą jego szczątków.
Stało się jasne, że Nishiharu dokładnie sprawdził wyjaśnienie Sakakidy, w jaki sposób aresztowano go na Corregidorze jako cywila. Pułkownik oświadczył, iż oskarżenie o szpiegostwo przeciwko nisei zostało oddalone i zastąpione zarzutem o zakłócanie porządku i
spokoju wojsk japońskich na Filipinach, co można było interpretować na wiele sposobów. Także w tym wypadku karą mogło być ścięcie.
Stojąc obojętnie przed japońskim pułkownikiem, który uchodził w armii za surowego, bezlitosnego służbistę, Sakakida wysłuchał z jego ust „wyroku” za swoje przewinienie: będzie pracował w biurze Nishiharu, parzył herbatę dla jego personelu, obsługiwał powielacz, zamiatał podłogę i wykonywał wszystkie inne polecenia. Po godzinach urzędowania będzie pracował jako służący w obszernym domu pułkownika.
Sakakida odetchnął w głębi ducha: uniknął katowskiego miecza, trzymając się uparcie swojej wersji. Znalazł się teraz w niezwykłej sytuacji: amerykański szpieg i sierżant Armii Stanów Zjednoczonych, przedstawiony do awansu na podporucznika, pełniący obowiązki w „centrali” japońskich wojsk okupacyjnych na Filipinach2.
Richard Sakakida opuścił biuro prokuratora wojskowego jako wolny człowiek i następnego ranka zgłosił się do pracy. W nocy zaczął go dręczyć kolejny problem: czy po powrocie generała MacArthura na Filipiny, nie zostanie z kolei oskarżony przez Amerykanów o zdradę i szpiegostwo na rzecz Japonii?
Kilka dni później, kiedy Sakakida podawał herbatę i biegał po papierosy dla japońskiego personelu, w jego powikłanych losach nastąpił kolejny zwrot. Zwró-cili się doń potajemnie agenci Bocho Han, japońskiego kontrwywiadu wojskowego, aby zwerbować go do współpracy. Miał infiltrować filipińskich patriotów, którzy chcieliby organizować proamerykańskie siatki szpiegowskie w Manili. Sakakida odniósł się do tej propozycji z
udawaną obojętnością, aby nie wydać się zbyt gorliwym i nie wzbudzić podejrzeń. Funkcjonariusze Bocho Han nie drążyli dalej tej kwestii3.
Nisei, choć rzutki i oddany swojej pracy w biurze prokuratora wojskowego, nadal nie cieszył się zaufaniem niektórych zatrudnionych tam japońskich oficerów. Co jakiś czas próbowali oni chytrych sztuczek, aby zdemaskować go jako żołnierza Armii Stanów Zjednoczonych. Pewnego razu kapitan, który ukończył Uniwersytet Harvarda, wręczył mu typowy pistolet używany w armii amerykań-skiej i rozkazał mu go wyczyścić. Gdyby Sakakida rozłożył broń, byłby to oczywisty dowód, że służył w wojsku. Sakakida doskonale znał tę broń; w razie konieczności mógłby ją rozłożyć i ponownie złożyć z zawiązanymi oczami, tak jak go nauczono podczas szkolenia. Domyślając się podstępu, starannie wytarł
pistolet naoliwioną szmatką i poprosił oficera, aby kazał go komuś rozłożyć, to wyczyści resztę.
Pułkownik Nishiharu otrzymywał regularnie zdobyczny amerykański alkohol i papierosy. Zawsze wypijał alkohol, zanim nadeszła następna partia, lecz nie palił. Toteż Sakakida, jego służący, „uwalniał” prokuratora od większości kartonów lucky strike'ów i chesterfieldów. Pewnego dnia Nishiharu wrócił nieoczekiwanie do domu i przyłapał Sakakidę na gorącym uczynku.
Nishiharu wpadł w gniew, ostro zwymyślał służącego za kradzież i wypędził go z domu. Nisei nadal jednak mógł pełnić swoje obowiązki w sztabie 14. Armii i zamieszkał w angielskim klubie, który przekształcono w koszary wojskowe. Przeniesienie do klubu okazało się dobrodziejstwem dla tajnego agenta, ponieważ zapewniało mu znacznie więcej wolnego czasu, niż miał go jako służący w domu pułkownika Nishiharu.
Chociaż japoński porucznik sprawujący nadzór nad klubem ściśle przestrzegał dyscypliny i zarządzał apele punktualnie o 6.30 i 22.30, Sakakida wymykał się z budynku po ostatnim obchodzie i spotykał z członkami filipińskiego ruchu oporu w mieście. Zawsze wracał do koszar przed porannym apelem.
Pewnego dnia, obsługując powielacz w biurze prokuratora, Sakakida ujrzał wchodzącą do pokoju atrakcyjną młodą Filipinkę. Natychmiast rozpoznał w niej żonę Ernesta Tupasa, z którym służył podczas ciężkich walk na Bataanie w pierwszych miesiącach 1942 roku. Sakakidę przeszedł dreszcz strachu. Jeśli pani Tupas w jakikolwiek sposób okaże po sobie, że go zna, będzie trupem.
Sakakida odetchnął z ulgą, kiedy kobieta przeszła obok, nie zwracając na niego uwagi. Gdy opuściła budynek sztabu, dowiedział się, że starała się o zgodę na widzenie z mężem, który przebywał w cieszącym się ponurą sławą manilskim więzieniu Muntinglupa, gdzie przetrzymywano 500 filipińskich „bandytów”.
Pani Tupas nie uzyskała pozwolenia na widzenie z mężem, ale wróciła jeszcze po raz drugi i trzeci. Podczas ostatniej wizyty Sakakida zdołał porozmawiać z nią sam na sam przez kilka sekund i przedstawił się jako towarzysz broni Tupasa z Bataanu. Kobieta odniosła się podejrzliwie do człowieka w japońskim mundurze. Pomyślała, że chciał ją podstępnie nakłonić, by przyznała się do jakiegoś wykroczenia.
Elokwentny nisei zdobył zaufanie kobiety, wręczając jej przepustkę do wię-zienia, którą ukradł z gabinetu prokuratora i opatrzył sfałszowanym podpisem. Mimo to pani Tupas nie wyzbyła się strachu. Bądź co bądź, był to fałszywy dokument. Sakakida zapewnił ją, że nie ma się czego obawiać, ponieważ strażnikami w więzieniu Muntinglupa są filipińscy kolaboranci, którzy nie potrafią czytać po japońsku. A ponieważ przepustka sprawia wrażenie autentycznej, z pewnością wpuszczają za bramę.
Dwadzieścia cztery godziny później uszczęśliwiona pani Tupas spotkała się z mężem, który po miesiącach brutalnego traktowania wyglądał jak własny cień. Tak jak przewidywał Sakakida, pani Tupas dostała się do więzienia Muntinglupa bez problemu. Filipińscy strażnicy obejrzeli sfałszowaną przepustkę, nie zrozumieli ani słowa i pozwolili jej wejść4.
W kolejnych dniach Sakakida ukradł więcej przepustek, wypełnił je po japoń-sku i wręczył innym żonom więźniów Muntinglupy. W efekcie strumień żon popłynął przez więzienną bramę, by złożyć upragnioną wizytę niewidzianym od dawna mężom.
Później pomysłowy Sakakida zaplanował znacznie bardziej spektakularne i niebezpieczne przedsięwzięcie. Postanowił zorganizować napad na więzienie, aby uwolnić 500 przetrzymywanych tam partyzantów. Za pośrednictwem pani Tupas skontaktował się z członkami filipińskiego podziemia w Manili i polecił im przeprowadzić rozpoznanie w pobliżu masywnego gmachu. Bojownicy ruchu oporu, przebrani za ulicznych handlarzy, konserwatorów linii telefonicznych i domokrążców, ustalili, ilu strażników pilnuje więzienia, gdzie pełnią wartę i kiedy się zmieniają.
Dzięki starannemu rozpoznaniu Sakakida dowiedział się, że czterech lub pięciu japońskich żołnierzy przychodzi każdej nocy do więzienia na inspekcję. Patrol zjawiał się regularnie między 24.00 a 2.00.
Sakakida dzięki swoim kontaktom uzyskał dla Ernesta Tupasa przydział do więziennego warsztatu elektrycznego, gdzie mieściły się wyłączniki prądu. Tupas miał odegrać istotną rolę w śmiałym przedsięwzięciu.
Wyznaczonej nocy, tuż przed akcją, Sakakida przebrał się w mundur japoń-skiego porucznika, który „pożyczył” od niepodejrzewającego niczego właściciela. Także czterech towarzyszących mu filipińskich partyzantów włożyło autentyczne mundury japońskich żołnierzy. Godzinę później cała piątka podeszła do masywnej bramy więzienia Muntinglupa.
Kiedy się zbliżali, dwaj filipińscy strażnicy złożyli pięciu „Japończykom” wymagany głęboki ukłon. Gdy ponownie unieśli głowy, ujrzeli wycelowane w siebie lufy pistoletów.
Kilka chwil później, w precyzyjnie zsynchronizowanej operacji, Ernest Tupas wyłączył prąd w warsztacie elektrycznym i całe więzienie pogrążyło się w ciemnościach. W tym momencie około 30 uzbrojonych filipińskich partyzantów, którzy czaili się na zewnątrz, wpadło przez bramę i obezwładniło resztę filipińskich strażników.
W ciągu kilku następnych szaleńczych minut 500 więźniów wybiegło bezładną gromadą na ulicę i rozproszyło się po mieście. Większość uciekła w góry na północ od Manili, gdzie zorganizowali oddział partyzancki pod dowództwem Ernesta Tupasa5.
Kiedy ostatni partyzant opuścił gmach więzienia, Sakakida zrzucił mundur japońskiego porucznika i wśliznął się do klubu angielskiego, aby zdążyć na apel o 6.30. Godzinę później zjawił się na służbę w sztabie 14. Armii, w którym panowało ogromne poruszenie z powodu ucieczki „pięciuset bandytów”. Kilku młodszych oficerów odbyło pospieszną naradę i wybrało Sakakidę, biurowego chłopca na posyłki, by przekazał wstrząsającą wiadomość pułkownikowi Nishiharu, gdy ten pojawi się o 9.00.
Gdy Sakakida stanął przed ponurym Nishiharu, składając raport o zuchwałej ucieczce, udawał wzburzenie, ale w głębi duszy był zachwycony. Powiedział, że w grę może wchodzić zdrada, ponieważ strażników przed główną bramą rozbroił podobno japoński oficer i czterech żołnierzy.
Sakakida ze wszystkich sił starał się zapanować nad swoją radością, kiedy Nishiharu wybuchnął gniewem. Pułkownik domagał się natychmiastowego dochodzenia. Przez kilka tygodni funkcjonariusze Kempei Tai i Bocho Han gorączkowo próbowali zidentyfikować i ująć organizatora napadu na więzienie. Nigdy się nie dowiedzieli, że ów organizator codziennie przekazywał pułkownikowi Nishiharu najświeższe meldunki o wynikach śledztwa.
Kilka tygodni po uwolnieniu partyzantów Richard Sakakida został przeniesiony z biura prokuratora wojskowego do sekcji wywiadu 14. Armii. Do tego czasu nisei, za pośrednictwem tubylców-gońców nawiązał kontakt z oddziałem partyzanckim Ernesta Tupasa w górach. Dzięki temu mógł wysyłać regularne raporty wywiadowcze Tupasowi, który z kolei przekazywał je przez radio lub na pokładzie okrętu podwodnego do kwatery głównej generała MacArthura.
Sakakida skupił się na kwestiach logistycznych, czerpiąc informacje z raportów, które przychodziły do sekcji wywiadu. Kiedy szczegółowe dane docierały do oficerów marynarki w sztabie MacArthura, amerykańskie okręty podwodne mogły przechwytywać konwoje i siać spustoszenie wśród statków przewożących żołnierzy i zaopatrzenie dla wysuniętych garnizonów japońskich na południowo--zachodnim Pacyfiku.
Kot o Dziewięciu Żywotach
Amerykańscy szpiedzy i partyzanci działający na południowo-zachodnim Pacyfiku byli szczególnie narażeni na wykrycie i śmierć, ponieważ wyróżniali się cechami fizycznymi spośród miejscowej ludności. Na początku 1943 roku jednym z takich wiecznych zbiegów, za którego głowę wyznaczono wysoką cenę, był komandor Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Charles A. „Chick” Parsons, znany w AIB pod kryptonimem Q-10. Przed wojną Parsons mieszkał przez wiele lat na Filipinach. Jako członek rady nadzorczej towarzystwa żeglugowego setki razy podróżował po archipelagu i poznał jego topografię oraz ludność jak niewielu białych.
Kiedy 31 stycznia 1942 roku wojska japońskie wkroczyły do Manili, Parsons, jego filipińska żona Katsy oraz ich trzy córki znaleźli się w pułapce. Z typową dla siebie przytomnością umysłu Parsons czym prędzej spalił swój mundur i dokumenty oficera rezerwy marynarki wojennej, a następnie postanowił założyć nowe szaty.
Wcześniej przez kilka lat pełnił obowiązki honorowego konsula Panamy, dopóki na wyspy nie przysłano zawodowego dyplomaty, jednak nadal posiadał pieczęcie i inne atrybuty swego urzędu. Na bramie jego posiadłości pojawiła się teraz tabliczka „Konsul Panamy”, a nad gankiem domu załopotała wyciągnięta z zakurzonego kufra panamska flaga. Gdyby Japończycy chcieli go aresztować, Parsons zamierzał powołać się na immunitet dyplomatyczny przedstawiciela neutralnego państwa i zażądać bezpiecznego wyjazdu z Filipin dla siebie i swojej rodziny. Wiedział oczywiście, iż tylko rzeczywistym konsulom przysługuje immunitet dyplomatyczny, ale zakładał, że japoński dowódca da się nabrać na tę maskaradę. Parsons poczynił swoje przygotowania w samą porę, ponieważ niebawem Japończycy zaczęli przeczesywać Manilę ulica po ulicy. Kiedy przyszła kolej na rodzinę Parsonsów, „Chick” nadrabiał miną i odegrał swą rolę wystarczająco dobrze, by japońscy oficerowie potraktowali go z szacunkiem. Dwa tygodnie później jednak „konsul honorowy” został aresztowany przez japońską tajną policję i wtrącony do lochu w więzieniu Fort Santiago, skąd niewielu ludzi wychodziło żywych.
Osadzony w ponurej, wilgotnej, podziemnej celi Parsons nie tracił ducha. Wręcz przeciwnie, zachowywał się hardo, nieustannie powtarzał swoim strażnikom, że aresztowali
dyplomatę neutralnego państwa, i krzyczał, iż będą mieli wielkie kłopoty, jeśli natychmiast go nie uwolnią. Japończycy pozostawali głusi na jego żądania.
W końcu Parsons zdołał przemycić na zewnątrz list i skontaktować się z Helge Janson, szwedzkim konsulem honorowym, której status Japończycy uszanowali. Mąż Helge Janson, szwedzki konsul rzeczywisty, nie bacząc na własny neutralny status, wysłał poufną wiadomość przez Sztokholm do Panamy. Jej prezydent zaprotestował w Tokio i zażądał wyjaśnień: „Dlaczego rząd japoński uznaje status konsula honorowego Helge Janson, a nie chce zagwarantować tego samego Charlesowi Parsonsowi, przedstawicielowi neutralnej Republiki Panamy?”
Nagle, po kilku miesiącach spędzonych w Fort Santiago, Parsons został zwolniony, a jemu i jego rodzinie zapewniono transport lotniczy do Hongkongu. Tam Parsonsowie wsiedli na statek płynący do Stanów Zjednoczonych. Odwaga i przesiębiorczość Helge Janson uratowały Parsonsa, i prawdopodobnie jego żonę, przed internowaniem lub nawet egzekucją1.
Zanim jeszcze Parsonsowie dotarli do Kalifornii, AIB w Brisbane dowiedziało się o incydencie od Petera Grimma, który był szefem i przyjacielem Parsonsa na Luzonie. Obecnie Grimm był pułkownikiem w Korpusie Transportowym Wojsk Lądowych w Brisbane. Wywiad potrzebował ludzi z doświadczeniem Parsonsa i generał MacArthur osobiście zadbał o to, aby sprowadzono go na południowo-zachodni Pacyfik jak najszybciej. Parsons został mianowany komandorem podporucznikiem i skierowany do Brisbane do dyspozycji AIB.
Pomysłowy i zawadiacki „Chick” zjawił się w momencie, gdy AIB przygotowywało operację opatrzoną kryptonimem „Wycieczka Pięćdziesięciu”, której celem było przerzucanie zaopatrzenia, broni i amunicji partyzantom na Mindanao. Alianci nie wykluczali, że ta wyspa może posłużyć jako baza podczas powrotu MacArthura na Filipiny.
Na Mindanao, wielkiej, skalistej, porośniętej nieprzebytą dżunglą wyspie, Japończycy okupowali tylko miasta w pobliżu wybrzeża, natomiast w głąb lądu zapuszczali się sporadycznie, aby likwidować domniemane kryjówki partyzantów i składy broni. Partyzantami na Mindanao dowodził Amerykanin, Wendell W. Fertig, który sam nadał sobie rangę generała. Równie błyskotliwy co ekscentryczny Fertig, z zawodu inżynier, przez wiele lat był na Filipinach konsultantem górniczym i uciekł z Luzonu na krótko przed upadkiem Corregidoru.
Tymczasem w magazynach AIB w Brisbane „Chick” Parsons trafił w sam środek gorączkowej krzątaniny, gdyż zaopatrzenie przeznaczone dla Mindanao ładowano właśnie do wodoszczelnych zasobników. Nagle ujrzał starego przyjaciela z Manili, Charliego Smitha, który w cywilu był inżynierem górnictwa, a obecnie miał stopień majora Armii Stanów Zjednoczonych. Obaj nie przypuszczali, że się jeszcze kiedykolwiek spotkają.
Smith, podobnie jak Parsons, był typem awanturnika, odznaczającym się odwagą i pomysłowością. Kiedy japońska machina wojenna przetoczyła się przez małą wysepkę Masbate w środkowej części Filipin, Smith i jego bliski przyjaciel, Jordan Hamner, wsiedli na niewielką łódź i przepłynęli 1600 mil do północnej Australii. Spaleni niemal na czarno przez słońce, rozbili się na wybrzeżu w pobliżu Darwin, gdzie już nieprzytomnych znalazł ich przypadkowy przechodzień. Natychmiast przewieziono ich do szpitala na rekonwalescencję. Później zostali przetransportowani samolotem do Brisbane, gdzie zainteresowało się nimi AIB.
Charlie Smith i Jordan Hamner nie potrzebowali żadnej zachęty ze strony szefów AIB. Natychmiast zgodzili się wrócić na Filipiny jako szpiedzy. Zapadła decyzja, że Smith stanie na czele „Wycieczki Pięćdziesięciu”, natomiast Hamner wyruszy później, by utworzyć siatkę szpiegowską na małych wyspach w pobliżu Borneo, na południowy zachód od Filipin. W skład obu grup miało wchodzić kilku tubylców, którzy, podobnie jak Hamner i Smith, narażali się już na śmierć z rąk Japończyków.
Kiedy Parsons i Smith krążyli po magazynach w Brisbane, byli zdumieni ilością i różnorodnością sprzętu przeznaczonego dla partyzantów „generała” Fertiga. Były tam radioodbiorniki, nadajniki, baterie, narzędzia, kable i części zamienne, a także karabiny, pistolety, pistolety maszynowe, amunicja i granaty. W innych halach znajdowały się wielkie paki umieszczane w wodoszczelnych zasobnikach. Znajdowały się w nich lekarstwa, narzędzia chirurgiczne i szczepionki. Każdy zasobnik został oznaczony czerwonym krzyżem. Do zasobników pakowano też wiele innych przedmiotów: skarpety, szorty, koszule, bieliznę, tabliczki czekolady, przybory do szycia, mydło, kartony papierosów, gazety i czasopisma.
W jednym z zasobników znajdowały się też dwa srebrne liście i nominacja na podpułkownika Armii Stanów Zjednoczonych dla Wendella Fertiga, którego Douglas MacArthur „pozbawił” samozwańczej rangi generała. „W filipińskiej armii partyzanckiej nie ma generałów”, powiadomił wcześniej Fertiga przez radio naczelny dowódca2.
W pierwszym tygodniu marca 1943 roku przygotowania do „Wycieczki Pięćdziesięciu” zostały zakończone. Pojawił się jednak niezwykle istotny problem: pieniądze. Były potrzebne partyzantom tak samo jak żywność, lekarstwa i broń. Pospieszna wymiana depesz z Waszyngtonem ujawniła, że wielki transport filipińskich pesos dla operacji na Mindanao został już wysłany specjalnym samolotem. Dla bezpieczeństwa zasobnik z pieniędzmi opatrzono naklejką „Formularze finansowe”.
W sztabie MacArthura zapanował nastrój graniczący z paniką. Co się stało z transportem pieniędzy? Pułkownik Allison Ind, który pełnił obowiązki zastępcy dyrektora AIB i oficera finansowego, oraz jego adiutant wsiedli do samochodu i pojechali podczas burzliwej nocy do Amberley Field, 50 kilometrów od Brisbane. Po dotarciu na miejsce obaj oficerowie pobiegli w ciemnościach po pasie startowym i potknęli się o wodoszczelny zasobnik. Został porzucony poprzedniej nocy przez wyczerpaną załogę samolotu, która myślała tylko o gorącym posiłku i ciepłym łóżku. Najwyraźniej nikt nie zatroszczył się o metalowy kontener z naklejką „Formularze finansowe”.
Dźwigając cenny zasobnik, pułkownik Ind pospieszył do samochodu i wskoczył do środka. On i jego adiutant pojechali z powrotem do Brisbane, odnajdując z trudem drogę przez ciemność i ulewę w świetle „kocich oczu”3. W kwaterze głównej AIB kilku ludzi przez 15 godzin liczyło pesos, które stanowiły równowartość 1 000 000 dolarów amerykańskich.
Dwa dni później amerykański okręt podwodny „Tambor” płynął w kierunku zatoki Pagadian na południowym wybrzeżu Mindanao. Na pokładzie znajdowała się „Wycieczka Pięćdziesięciu”. W ostatniej chwili zapadła decyzja o zmianie dowódcy. AIB postanowiło, że
„Chick” Parsons zastąpi Charliego Smitha, który miał być jego zastępcą. Zmianę zaproponował sam Smith, twierdząc, że jego przyjaciel znacznie lepiej zna Mindanao, zarówno teren, jak i ludzi. Oprócz dwóch Amerykanów i trzech tubylców „Tambor” przewoził 7 ton zaopatrzenia dla partyzantów.
Po wynurzeniu się pod osłoną ciemności u brzegu zatoki Pagadian załoga okrę-tu podwodnego spuściła na wodę ponton. Parsons i dwaj tubylcy wsiedli do niego i zaczęli wiosłować. Wszyscy zachowywali czujność i z napięciem wpatrywali się w mrok. Dobili już prawie do brzegu, gdy ciszę rozdarł huk wystrzałów. Czerwone i żółte pociski smugowe wystrzelone z mroku zaświszczały nad głowami przybyszów i wpadły w wodę. Tubylcy zamarli w bezruchu, ale Parsons krzyknął do nich, by wiosłowali dalej.
Znów zaczęli wiosłować. Wkrótce potem strzelanina ustała. Kiedy łódź zachrzę-ściła na cichej i groźnej plaży, Parsons podczołgał się kilka metrów do przodu, zatrzymał i nasłuchiwał. Nic nie usłyszał, więc wstał. W następnej chwili ujrzał wymierzoną w swoją stronę z zarośli lufę karabinu. Teraz to on zamarł, ale po chwili zdołał rozróżnić niewyraźną sylwetkę mężczyzny, który trzymał broń. Spojrzałw dół i zobaczył bose stopy. Ogarnęło go poczucie bezbrzeżnej ulgi: japońscy żołnierze zawsze nosili buty, a więc ten człowiek musiał być tubylczym partyzantem.
Amerykanin krzyknął:
- Przybywam od generała MacArthura!
Po długiej chwili ciszy partyzant wyszedł z zarośli i zmierzył wzrokiem intruza oraz ledwie dostrzegalny w ciemnościach ponton. Bez słowa odwrócił się na pięcie i pobiegł w stronę dżungli. Parsons już był gotów wracać na okręt podwodny, kiedy wokół rozległy się śmiechy i krzyki filipińskich partyzantów, którzy wylegli na plażę, by powitać wysłannika MacArthura. Komandor westchnął głęboko.
Jak się okazało, przybysze trafili prosto na wysunięty posterunek sił Wendella Fertiga. Niezdyscyplinowani tubylcy wyznawali najwidoczniej zasadę, że najpierw należy strzelać, a potem zadawać pytania. Teraz chwycili Parsonsa i wśród głośnych śmiechów ponieśli go w dżunglę - zupełnie jak piłkarza, który w ostatnich sekundach meczu zdobył decydującą bramkę. W ciągu następnych kilku godzin partyzanci wyładowali z okrętu podwodnego 7 ton broni, amunicji i zaopatrzenia. Do świtu wszystkie zasobniki zostały ukryte w dżungli, a „Chick” Parsons i Charlie Smith w towarzystwie uzbrojonych partyzantów ruszyli w głąb wyspy do kwatery Wendella Fertiga, która była umieszczona na zboczu stromej góry.
Kiedy tam dotarli, Parsons wręczył Fertigowi dystynkcje podpułkownika wraz z oficjalną nominacją, a następnie wyjaśnił cel swojej misji na Mindanao. Jednym z najważniejszych zadań było rozpoznanie nadających się do lądowania plaż w południowej części wyspy, ponieważ Douglas MacArthur zamierzał dokonać desantu właśnie na Mindanao. Pojawiła się jednak poważna przeszkoda: w jaki sposób Parsons zdoła obejrzeć wszystkie te odległe miejsca?
Fertig milczał przez dłuższą chwilę, pogrążony w zadumie, a następnie poprosił Parsonsa, aby z nim poszedł. Ruszyli przez dżunglę w kierunku małej zatoczki, gdzie
znajdowała się starannie ukryta cenna zdobycz Fertiga: 20-metrowa łódź napędzana silnikiem Diesla. Parsons był zdumiony, że dowódca partyzantów dysponuje tak wielką, nowoczesną, potężną łodzią.
Skąd pan ją wziął?- spytał.
Pożyczyłem od Japończyków - odpowiedział Fertig. A co z japońską załogą?
Zmarła nagle.
Parsons wiedział, jak bardzo Fertig potrzebuje łodzi i że chciałby ją zatrzymać. Tym bardziej był mu wdzięczny, że zdecydował sieją oddać. Podpułkownik zasugerował, by Parsons podróżował nocą, a w ciągu dnia krył się przy brzegu, i żeby kierował się wzdłuż zachodniego wybrzeża do Mediny na dalekim krańcu wyspy. Miał tam swoją kryjówkę Ernest McLish, zastępca Fertiga.
To jeden z moich najlepszych dowódców - powiedział Fertig. - Zawiadomię go przez radio, że pan przybywa4.
Niebawem „Chick” i kilku tubylców partyzantów popłynęło wzdłuż linii brzegowej. Na każdej burcie łodzi było wymalowane Wschodzące Słońce, godło Cesarstwa Japonii, i ta świadomość napełniała komandora dziwnym uczuciem. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że takie oznakowanie może powstrzymać japońskich artylerzystów na brzegu przed otwarciem ognia, jeśli dostrzegą łódź w bladej poświacie tropikalnego księżyca.
Czterdzieści osiem godzin później Parsons dotarł do kwatery głównej Ernesta McLisha, dawnego manilskiego przedsiębiorcy, którego poznał wiele lat przed wojną. Przywitali się wylewnie, po czym McLish polecił zatankować łódź i uzbroić ją w archaiczny karabin maszynowy kalibru 12,5 milimetra, który mógł zawieść w decydującym momencie. Tej samej nocy Parsons i jego załoga podjęli swój rekonesans wzdłuż wybrzeży Mindanao.
W wyznaczonym miejscu na północnym krańcu wyspy Parsons wymknął się na brzeg i skontaktował z niewielkim oddziałem partyzanckim. Partyzanci mieli niepokojące wieści: w cieśninie Surigao krążyły japońskie kutry patrolowe, szukając alianckich szpiegów. Niezrażony tym Q-10 zaczekał do zmroku, a potem popłynął na północ, w kierunku Leyte, przez cieśninę szerokości 50 kilometrów. Wszyscy wpatrywali się z napięciem w noc. W
ciemnościach przemykały niewyraźne kształty japońskich patrolowców. Jeden z japońskich kutrów skierował się prosto na łódź Parsonsa, ale po chwili nagle zawrócił i oddalił się, najwyraźniej biorąc zarekwirowaną motorówkę za jedną z własnych jednostek.
Q-10 miał zorganizować na Leyte siły partyzanckie, odkrył jednak ku swemu przerażeniu, że oprócz oficjalnej wojny z Japoniątoczy się tam przynajmniej sześć prywatnych wojen pomiędzy rywalizującymi ze sobą grupami partyzantów pod dowództwem młodszych oficerów amerykańskich. Istniała rozpaczliwa potrzeba zjednoczenia, toteż Parsons zaczął szukać pułkownika Ruperta K. Kangleona, byłego dowódcy armii filipińskiej na Leyte i pobliskiej wyspie Samar. „Chick” zamierzał przekonać szanowanego powszechnie Kangleona, że jest jedynym człowiekiem, który może zjednoczyć skłócone frakcje partyzanckie.
Po odnalezieniu kryjówki filipińskiego pułkownika, elokwentny Parsons musiał w pełni użyć swych zdolności i perswazji. Kangleon miał już swoje lata, nie cieszył się najlepszym zdrowiem, a poza tym był zmęczony wojną i przygnębiony podbojem ukochanej ojczyzny przez Japończyków.
- Ależ pułkowniku Kangleon, to pański obowiązek! - oświadczył Amerykanin.
W końcu stary żołnierz wyraził zgodę. Parsons uleczył zranione ego innych partyzanckich przywódców na Leyte, awansując ich na własną rękę i mianując adiutantami pułkownika Kangleona5. W następnych tygodniach „Chick” Parsons nadal krążył po wyspach środkowych Filipin, raz po raz wymykając się ze szponów Kempei Tai i pewnej śmierci. Wśród partyzantów stał się znany jako Kot o Dziewięciu Żywotach. Kiedy jego potajemne podróże przywiodły go z powrotem na Leyte, przekonał się, że zjednoczone siły partyzanckie Ruperta Kangleona funkcjonują jak dobrze naoliwiony mechanizm.
Piętnastego kwietnia 1943 roku, kiedy Q-10 przebywał na Filipinach, admirał „Bull” Halsey wsiadł na pokład samolotu w swojej kwaterze głównej na Nowej Kaledonii i poleciał do Brisbane na trzydniowe rozmowy z generałem MacArthurem. Halsey, który sprawował dowództwo taktyczne pod strategicznym nadzorem MacArthura, chciał, aby naczelny dowódca zaaprobował lądowanie piechoty morskiej na Nowej Georgii w Archipelagu Salomona. MacArthur zgodził się natychmiast: w istocie sam snuł już plany takiej operacji, by uzyskać odskocznię do inwazji na Bougainville - najbardziej na zachód wysuniętą wyspę w Archipelagu Salomona.
Kilka dni później samolot porucznika Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych Miltona N. Veddera został zestrzelony u południowych wybrzeży Nowej Georgii podczas akcji bojowej poprzedzającej planowaną inwazję na wyspę. Vedder wyskoczył na spadochronie i wiosłował 7 mil do brzegu w gumowej tratwie. Natychmiast natknął się na nieprzyjaźnie nastawionych tubylców, których ciała były pomalowane w groteskowe, zapewne wojownicze wzory. Wiedząc, że większość tubylców na Nowej Georgii sprzyja Japończykom, pilot zdał sobie sprawę, że będzie po nim, jeśli w jakiś sposób nie zyska przychylności krajowców. Zapalił więc papierosa, usiadł na pniu zwalonego drzewa i zaczął puszczać kółka z dymu. „Gospodarze” przyglądali mu się jak urzeczeni i wkrótce przestali zachowywać się wrogo.
W ciągu 48 godzin Donald Kennedy, agent „Fernanda” w pobliskim Segi Point, dowiedział się o obecności porucznika Veddera i powiadomił przez radio Townsville. Siedemdziesiąt dwie godziny później „łódź latająca” Consolidated PBY Catalina wylądowała niedaleko wybrzeża i zabrała Veddera. Wracając do bazy, pilot piechoty morskiej błogosławił swoją umiejętność puszczania kółek z dymu, która zapewne uratowała mu życie.
Tymczasem w Indoroopilly w Australii pułkownik Sidney Mashbir, szef wydziału tłumaczeń i analiz AIB, oraz jego personel udoskonalali w pośpiechu techniki „łamania” japońskich jeńców, których było zdumiewająco niewielu. Na przykład na Guadalcanalu około 20 000 Japończyków zginęło bądź zmarło z głodu, natomiast do niewoli udało się wziąć zaledwie 550, w większości ogłuszonych eksplozjami lub rannych.
Mashbir, który przed wybuchem wojny spędził wiele lat w Japonii i znał ten kraj oraz zwyczaje jego mieszkańców, zarządził, aby każdy jeniec wojenny był traktowany jako odrębny przypadek psychologiczny. Tylko znając japońską mentalność, mógł skutecznie wyciągać informacje.
Jeden z pierwszych Japończyków wziętych do niewoli na Nowej Gwinei został właśnie dostarczony do kwatery głównej Mashbira w starej, zrujnowanej posiadłości w Indoroopilly. Z początku ponury jeniec zawzięcie milczał. Kiedy się wreszcie odezwał, powiedział tylko:
- Możecie mnie zabić albo torturować, ale nie będę mówił.
Co niezwykłe jak na Japończyka, nosił brodę. Zaprowadzono go więc do pokoju, gdzie znajdował się aparat fotograficzny i przygotowany fotel fryzjerski. Obok stał fryzjer z brzytwą, pędzlem i miską pełną rozrobionego mydła. Mashbir powiedział jeńcowi:
Widzisz ten fotel fryzjerski? No cóż, ogolimy cię, a potem sfotografujemy. Twoje zdjęcie zostanie opublikowane we wszystkich krajach świata jako jednego z pierwszych japońskich jeńców wojennych.
Po chwili milczenia Japończyk mruknął: „Hakitai” (muszę zwymiotować) - i naprawdę to zrobił. Od tej pory, mówiąc językiem śledczych, śpiewał jak kanarek. Nie mógł pogodzić się z myślą, że straci twarz, kiedy cały świat pozna go jako jednego z pierwszych, którzy nie chcieli oddać życia za cesarza6.
W innym psychologicznym eksperymencie, przeprowadzonym około tygodnia przed Bożym Narodzeniem 1942 roku, wzięło udział sześciu japońskich marynarzy, którzy dostali się do niewoli u wybrzeży Guadalcanalu, kiedy ich szalupa zatonęła. Ponieważ nie chcieli mówić, dostarczono ich do Indoroopilly. Mashbir i jego personel podjęli zwykłą próbę rozmowy z jeńcami, ale niczego nie osiągnęli. Japończyków zostawiono więc na tydzień w spokoju. Potem, w pierwszym dniu nowego roku, każdy jeniec otrzymał kilka ciastek i puszek z napojami bezalkoholowymi, odpowiednio zapakowanych jako upominek noworoczny. Ponieważ Japończycy spodziewali się, że zostaną poddani torturom i w końcu zabici, ten nieoczekiwany przejaw uprzejmości sprawił, że cała szóstka załamała się i rozpłakała.
Szczerze zdumieni, że ich śmiertelny wróg okazał się do tego stopnia rycerski, by uszanować ich największe święto, rozmawiali potem chętnie, ujawniając wszystko, co wiedzieli o rozmieszczeniu jednostek, planach i problemach dowództwa. Dogłębna znajomość japońskiej psychiki opłaciła się sowicie.
Jeden z jeńców od wczesnej młodości pracował jako kreślarz w wielkiej stoczni, aby więc wyrazić swą wdzięczność, naszkicował z pamięci szczegółowe przekroje różnych typów okrętów, w tym dwóch, o których amerykańskie naczelne dowództwo nie wiedziało dotąd, że istnieją: lotniskowca i okrętu podwodnego z wodnosamolotem na pokładzie.
Kilku innych jeńców wojennych również dostarczyło niezwykle istotnych informacji, dotyczących między innymi rozmiarów i zasięgu nowych japońskich torped, które zatopiły już wiele amerykańskich okrętów7.
W ciągu pierwszych miesięcy 1943 roku pułkownik Mashbir i jego personel opracowali inne techniki psychologiczne, które miały zostać wykorzystane przeciwko Japończykom i uzmysłowić im, że Amerykanie są ludźmi cywilizowanymi i szanują przekonania religijne swoich wrogów. Miało to wpłynąć na złagodzenie losu dziesiątków tysięcy żołnierzy alianckich przetrzymywanych w japońskich obozach dla jeńców wojennych.
W strefach walk Japończycy poddawali swoich poległych kremacji, a popioły wysyłano do kraju w oddzielnych urnach, umieszczanych następnie w Yasukuni Jinja, świątyni poświęconej duchom żołnierzy, którzy zginęli na polu bitwy. Na Nowej Gwinei w ręce aliantów wpadła znaczna liczba takich urn, przygotowanych już do wysłania do Japonii. Po konsultacji z australijskim oficerem odpowiedzialnym za wojnę psychologiczną, Mashbir zdecydował, iż urny zostaną zrzucone na spadochronach nad terenem zajętym przez wojska japońskie, co pozwoli zademonstrować humanitaryzm Amerykanów i poszanowanie dla poległych żołnierzy nieprzyjacielskich.
Jakiś czas później Sid Mashbir i jego pomysłowi współpracownicy opracowali kolejny plan obliczony na podkopanie morale żołnierzy japońskich. W trakcie walk na Pacyfiku przy zwłokach poległych Japończyków znaleziono i wysłano do Indoroopilly mnóstwo pocztowych książeczek oszczędnościowych. Należały one do żołnierzy, którzy dokonywali wpłat w polowych urzędach pocztowych armii japońskiej. Te zdobyczne książeczki oszczędnościowe pakowano do zasobników wraz z informacją drukowaną na papierze z nadrukiem „Kwatera Główna, Naczelny Dowódca”. Notatki były adresowane do
„Rządu Cesarstwa Japonii”, lecz trafiały do zwykłych żołnierzy. Tekst głosił, że choć żołnierze zginęli, ich pienią-dze powinny być wypłacone najbliższym krewnym, a nie konfiskowane przez władze. Potem zasobniki zrzucano na spadochronach nad japońskimi garnizonami na Nowej Gwinei i innych wyspach - z niewiadomym skutkiem.
We wczesnej fazie walk na Pacyfiku amerykańska wojna psychologiczna była prowadzona po amatorsku i z reguły nieskuteczna. Na polecenie Waszyngtonu zrzucano z samolotów nad japońskimi pozycjami tysiące paczek papierosów z wezwaniem do kapitulacji. Okazało się to czystą stratą czasu: japońscy oficerowie mówili swoim ludziom, że papierosy są zainfekowane cholerą i syfilisem i że jest to diabelski podstęp jankesów, którzy chcą zarazić tysiące żołnierzy. W efekcie paczki papierosów leżały nietknięte.
Ulotki propagandowe przygotowywane przez agencje rządowe w Waszyngtonie i wysyłane do centrali AIB były bardzo wymyślne i kunsztownie zredagowane, lecz absolutnie
bezużyteczne. Ten, kto je przygotowywał, znał japońską klasykę akurat w wystarczającym stopniu, by pomieszać wszystkie możliwe japońskie aforyzmy. Pułkownik Mashbir wysłał w odpowiedzi następujący komentarz: „Naszym zdaniem powyższa ulotka ma dla japońskich żołnierzy tyle samo sensu, co ulotka przeznaczona dla żołnierzy amerykańskich, która głosi:
«Oto piękne liście klonowe z Vermont. Dlatego musicie się poddać, ponieważ toczący się kamień jest wart dwóch w dżungli)”8.
Najwyraźniej konstruktywna krytyka została dobrze przyjęta w Waszyngtonie, ponieważ z czasem propagandowa wymowa, forma i treść ulotek znacznie się poprawiły.
Kiedy Sid Mashbir i jego ludzie w Indoroopilly udoskonalali psychologiczne metody podkopywania morale przeciwnika i wyciągania informacji od japońskich jeńców wojennych, w innej części południowego Pacyfiku dojrzewała niezwykle doniosła tajna operacja. Jej celem był otoczony najwyższym szacunkiem japoński bohater narodowy.
„Odstrzelcie pawiowi ogon!”
Wczesnym rankiem 14 kwietnia 1943 roku wojskowi specjaliści śledzili zaszyfrowane japońskie depesze radiowe z betonowego bunkra w Dutch Harbor, amerykańskiej bazie na Aleutach (łańcuchu wulkanicznych wysp, który ciągnie się jak długi palec na ponad 1500 kilometrów od cypla Alaski). Wysoko ponad spowitymi we mgle skałami Dutch Harbor wystrzelało w niebo siedem 100-metrowych masztów radiowych. Minął prawie rok od czasu, gdy szyfr Cesarskiej Marynarki Wojennej został złamany, a połączone amerykańsko-australijskie siły morskie przechwyciły i powstrzymały japońską armadę wysłaną w celu zajęcia Port Moresby. Japońskie dowództwo wojskowe mimo pewnych podejrzeń nie wycofało jednak szyfru z użycia.
O 6.30 znudzony żołnierz przy aparaturze nasłuchowej w Dutch Harbor nagle zamarł. Wyłapał zaszyfrowany radiogram z opanowanej przez Japończyków wyspy Truck na Pacyfiku, zawierający kodowany kryptonim admirała Isoroku Yamamoto, naczelnego dowódcy Połączonej Floty i pomysłodawcy zaskakującego ataku na Pearl Harbor. Nie bardzo wiedząc, co właściwie notuje, żołnierz skończył zapisywać całą długą depeszę.
Zgodnie z procedurą obowiązującą w wypadkach, gdy w grę wchodziły przechwycone japońskie radiogramy, wiadomość została niezwłocznie przekazana do Waszyngtonu. Personel stacji nasłuchowej w Dutch Harbor nawet się nie dowiedział, że miał do czynienia z jedną z najbardziej doniosłych depesz, jakie przechwycono podczas wojny na Pacyfiku. Deszyfranci z wywiadu marynarki wojennej przestudiowali grupy zakodowanych symboli i porównali je z wzorami w tabelach kluczy. Do 11.00 rozszyfrowali i przetłumaczyli przechwyconą depeszę. Cieszący się największym autorytetem japoński admirał i bohater narodowy, 59-letni Isoroku Yamamoto, miał niebawem wylecieć w podróż inspekcyjną z bazy w Rabaulu na lotnisko Kahili na wyspie Bougainville w północno-zachodniej części Archipelagu Salomona.
Admirał Yamamoto był wśród japońskich dowódców wojskowych człowiekiem najbardziej obeznanym z kulturą Zachodu. Na początku lat 20. Yamamoto, jeden z najbardziej obiecujących oficerów Cesarskiej Marynarki Wojennej, został wysłany na Uniwersytet Harvarda, gdzie nauczył się mówić płynnie po angielsku, stał się zapalonym pokerzystą i zadziwiał swych amerykańskich przyjaciół spontanicznymi akrobacjami, takimi
jak stanie na głowie na kreśle przez pół godziny. W ciągu kilku lat spędzonych na wyższej uczelni w Cambridge w Massachusetts Yamamoto nabrał szacunku dla Stanów Zjednoczonych i zyskał wielu amerykańskich przyjaciół.
Po ukończeniu Harvardu komandor Yamamoto otrzymał przydział do Waszyngtonu jako attache marynarki wojennej i tu studiował amerykańskie programy obrony i budowy okrętów. Po powrocie do Tokio w 1934 roku, Yamamoto, wówczas już wiceadmirał, wdał się w gwałtowny spór z konserwatywnymi admirałami japońskimi, których zdaniem trzon floty powinny stanowić pancerniki, i przeforsował przyspieszony program budowy lotniskowców i rozwoju lotnictwa morskiego1.
Niebawem Yamamoto zyskał w Japonii reputację jednego z wizjonerów i najbardziej błyskotliwych oficerów marynarki wojennej. Ci, którymi dowodził, przechodzili intensywne i często niestandardowe szkolenie. Jako namiętny hazardzi-sta wymagał od swoich podwładnych, by nauczyli się grać w pokera, traktując to jako ćwiczenie umysłu w sztuce blefu i zaskoczenia. Czasem nawet kładł pinezki na siedzeniach ich krzeseł, aby przypomnieć im, że oficer marynarki musi przez cały czas zachowywać czujność.
Kilka godzin po przechwyceniu depeszy przez urządzenia nasłuchowe w Dutch Harbor wielu wysokich dygnitarzy w Waszyngtonie i dowódców wojskowych na Pacyfiku ogarnęło podniecenie. Oto nadarzała się niepowtarzalna okazja zestrzelenia admirała Yamamoto. Czy jednak Stany Zjednoczone powinny angażować się w coś, co Japończycy nazywali fukushu saku (odwetową operacją wojskową)? Należało również rozważyć inny doniosły czynnik: czy warto narażać się na utratę niezwykłej przewagi, jaką zapewniał złamany szyfr japońskiej marynarki wojennej, by zabić jednego admirała?
W Port Moresby generał Douglas MacArthur uważał, iż należy podjąć to ryzyko. Stacjonujący na Hawajach admirał Chester Nimitz był ostrożniejszy, ostatecznie jednak doszedł do wniosku, że ogromny efekt psychologiczny udanego zamachu zrównoważy potencjalną szkodę, jeśli Japończycy rzeczywiście zdecydują się zmienić szyfr marynarki wojennej. W swojej kwaterze głównej na Nowej Kaledonii wiceadmirał William F. „Bull” Halsey, dowódca amerykańskich sił morskich na południowym Pacyfiku, nie miał żadnych wątpliwości. Yamamoto zajmował trzecie miejsce na „liście osobistych wrogów” Halseya, ustępując jedynie cesarzowi Hirohito i generałowi Hideki Tojo. Halsey widział już oczyma wyobraźni, jak samolot Yamamoto spada w płomieniach do morza, i upajał się tą wizją. Nazywał japońskiego admirała „pawiem”, ponieważ Yamamoto nigdy nie pokazywał się
publicznie inaczej, jak w pełnym mundurze, ze wszystkimi odznaczeniami na piersi i z ceremonialną szablą u boku2.
Najwyżsi dowódcy wojskowi i przedstawiciele administracji w Waszyngtonie przez
24 godziny rozważali wszystkie aspekty, lecz nie podjęli żadnej decyzji. Sprawa powędrowała więc po kolejnych szczeblach biurokracji rządowej do prezydenta Stanów Zjednoczonych. Franklin D. Roosevelt nie wahał się ani chwili: dał zielone światło operacji, którą opatrzono kryptonimem „Zemsta” (Operation Vengeance).
Wiadomość wysłano na południowo-zachodni Pacyfik, gdzie do wykonania zadania wyznaczony został doborowy amerykański 339. Dywizjon Myśliwców, bazujący w Henderson Field na Guadalcanalu. Do każdego samolotu doczepiono dwa dodatkowe
zbiorniki z paliwem, aby myśliwce Lockheed P-38 Lightning zdołały pokonać dystans 1300 kilometrów - do wschodniego wybrzeża Bougain-ville i z powrotem3.
W czymś, co Japończycy nazywali damashi uchi (zaskakującym atakiem), miało wziąć udział 18 maszyn P-38 pod dowództwem majora Johna W. Mitchella. Te smukłe myśliwce, które pojawiły się niedawno na południowo-zachodnim Pacyfiku, wydawały się stworzone do czekającego je zadania. Chociaż japońskie zero były bardziej zwrotne, P-38 nadrabiały ten brak większą prędkością, pułapem i zdolnością do lotu nurkującego.
Na Henderson Field wybuchła gorączkowa krzątanina. Oficerowie operacyjni musieli drobiazgowo zaplanować akcję. Założyli, że samolot Yamamoto zjawi się 15 minut wcześniej, ponieważ z prognoz meteorologicznych wynikało, iż rankiem 18 kwietnia nie będzie wiał zwykły o tej porze roku południowo-wschodni wiatr. Przewidywano, że jeśli P-38 nadlecą z optymalną prędkością, pozostanie im zaledwie 5 do 10 minut, by uporać się z eskortą myśliwców zero i zestrzelić dwusilnikowy bombowiec Mitsubishi G4M (Betty - jak nazywali go alianccy lotnicy) z admirałem Yamamoto na pokładzie.
Na krótko przed startem dywizjonu amerykańskich myśliwców stacje nasłuchowe przechwyciły kolejną depeszę, potwierdzającą szczegóły podróży inspekcyjnej Yamamoto. Po odczytaniu rozszyfrowanego tekstu „Bull” Halsey powiadomił przez radio dowódcę bazy lotniczej na Guadalcanalu:
- Wygląda na to, że „paw” przybędzie o czasie. Odstrzelcie mu ogon4.
Tymczasem w Rabaulu adiutanci Yamamoto próbowali odwieść go w ostatniej chwili od pomysłu jednodniowej podróży, podkreślając, że Cesarskie Siły Powietrzne nie panują już nad południowo-zachodnim Pacyfikiem. Admirał odrzucił ich sugestię i oświadczył, iż jego wizyta umocni morale garnizonów w wysuniętych bazach.
Kiedy Yamamoto dowiedział się, że dowódca lotnictwa w Rabaulu przydzielił mu jako eskortę 20 myśliwców zero, wpadł we wściekłość.
- Sześć myśliwców w zupełności wystarczy - warknął, po czym dodał, że pozostałe zero przydzadzą się bardziej jako osłona nalotów bombowych na nie przyjacielskie pozycje.
Osiemnastego kwietnia, punktualnie o 8.00 (czasu Guadalcanal), bombowiec admirała zaczął kołować na lotnisku w Rabaulu i wzbił się w powietrze. Zaraz po nim wystartowała druga maszyna typu Betty z szefem sztabu Yamamoto, wiceadmirałem Matome Ugakim, na pokładzie. Użycie dwóch samolotów było podyktowane względami bezpieczeństwa: gdyby jeden z nich się rozbił, ocalały admirał przejąłby obowiązki drugiego, zapewniając ciągłość dowodzenia. Dodatkowo, gdyby eskadra została przypadkiem przechwycona, amerykańscy piloci nie wiedzieliby, którym bombowcem leci naczelny dowódca marynarki wojennej.
Gdy tylko oba bombowce znalazły się w powietrzu, z lotniska wystartowało sześć zero i otoczyło je specjalnym szykiem. Lecąc na wysokości 1300 metrów, mała eskadra wzięła kurs na południowy wschód, w kierunku Bougainville, od której dzieliło ją ponad 500 kilometrów.
Tego samego ranka w Henderson Field major John Mitchell i jego piloci po raz kolejny omawiali plan akcji. Jeśli jakaś misja wymagała ścisłej współpracy całego zespołu, dokładnej synchronizacji i precyzyjnej nawigacji, to właśnie ta. P-38 miały lecieć do Bougainville nad samą taflą morza, aby uniknąć wykrycia przez japońskie radary, po czym Mitchell i jego 13 pilotów miało wzbić się na wysokość 6000 metrów i uderzyć z góry na eskortujące myśliwce. W tym samym czasie cztery pozostałe lightningi pod dowództwem porucznika Thomasa G. Lan-phiera miały zaatakować bombowiec Yamamoto i zestrzelić go.
Wraz z Lanphierem mieli lecieć porucznicy Rex Barber, James McLanahan i Joseph Moore. Wszyscy czterej piloci spisali się znakomicie 11 dni wcześniej, kiedy wdali się w walkę z wielką eskadrą zero i zestrzelili siedem nieprzyjacielskich myśliwców. Podczas tej
samej akcji piloci piechoty morskiej, latający na samolotach myśliwskich Vought F4U Corsair i Grumman F-4F Wildcat, stracili siedem maszyn.
Gdyby któryś z P-38 uległ awarii lub został uszkodzony w walce, inne samoloty miały kontynuować misję, porzucając towarzysza na niemal pewną śmierć. Podobnie, gdyby któremuś z pilotów skończyło się w drodze powrotnej paliwo, byłby zdany wyłącznie na siebie.
Wszyscy piloci, planiści i dowódcy wiedzieli, że operacja „Zemsta” to wielkie ryzyko, które równie dobrze może zakończyć się całkowitą katastrofą dla 339. Dywizjonu Myśliwców. Na podstawie przechwyconych depesz nie udało się ustalić, ile myśliwców zero ma eskortować bombowiec Yamamoto, ale doświadczeni piloci przewidywali, że będzie ich od 20 do 25. Istniała także możliwość, że na P-38 rzuci się cała setka japońskich myśliwców, które stacjonują na Bougainville.
Kilka minut przed startem wyznaczonym na 7.10 (czasu Guadalcanal) major Mitchell i jego ludzie otrzymali niezwykle dobrą wiadomość. Z kolejnej przechwyconej depeszy wynikało, że eskortę bombowca Yamamoto stanowić będzie zaledwie sześć zero.
Dokładnie o wyznaczonej godzinie 18 lightningów majora Mitchella zaczęło odrywać się po kolei od pasa na lotnisku. Samolot Jamesa McLanahana doznał przy starcie awarii i musiał zostać. Nie było czasu, by szukać dodatkowego samolotu i pilota. Myśliwce krążyły nad lotniskiem, dopóki wszystkie nie znalazły się w powietrzu, a potem wzięły kurs na wschodnie wybrzeże Bougainville. Niecałą godzinę później również samolot Josepha Moore'a uległ usterce technicznej i musiał zawrócić. Mitchell natychmiast rozkazał dwóm innym pilotom, porucznikom Besby'emu Holmesowi i Rayowi Hine'owi, by dołączyli do Toma Lanphiera i Reksa Barbera jako skrzydłowi. Na spotkanie admirała Yamamoto leciało teraz 16 myśliwców P-38.
Niemal natychmiast zaczęły się kłopoty. Lecąc tuż nad falami, piloci prawie nic nie widzieli z powodu unoszącej się nad oceanem mgły. Szarpane podmuchami wiatru P-38 leciały na wysokości od 3 do 15 metrów, a ich śmigła pozostawiały na wodzie długie, spienione ślady, zupełnie jak motorówki na jeziorze. Nagły prąd zstępujący omal nie cisnął jednego z pilotów do morza, ale w ostatniej chwili udało mu się wyrównać maszynę. Nie cieszył też majora Mitchella i jego ludzi widok ogromnych rekinów pływających w błękitnym Pacyfiku.
W miarę upływu czasu piloci zaczęli odczuwać coraz większe napięcie i zmęczenie, spowodowane niebezpiecznym lotem tuż nad powierzchnią wody i świadomością, że w każdej chwili mogą spaść do morza i utonąć - chyba że wcześniej staną się posiłkiem dla rekinów. Mgła stopniowo rozpraszała się i Mitchell rozkazał, aby lightningi zaczęły wzbijać się na pułap wyznaczony do ataku. Kilka minut później pojawiła się w oddali wyspa Bougainville. Dokonując nie lada wyczynu w dziedzinie precyzyjnej nawigacji, P-38 zbliżały się do wybrzeża na południowy wschód od Zatoki Cesarzowej Augusty - dokładnie w wyznaczonym punkcie. Ale gdzie była eskadra Yamamoto? Piloci lightningów mogli spędzić nad celem zaledwie kilka minut, gdyż w przeciwnym razie zabrakłoby im paliwa na powrót.
Kilka chwil później porucznik Douglas Canning dostrzegł zwierzynę: sześć zero i nie jeden, lecz dwa zupełnie identyczne bombowce. To była niespodziewana komplikacja: przechwycone depesze nie wspominały o dwóch bombowcach. W którym znajdował się admirał Yamamoto?
Major Mitchell natychmiast wydał przez interkom nowe rozkazy. Tom Lanphier i trzej inni piloci zaatakują oba bombowce, a w tym czasie pozostałe P-38 postarają się odciągnąć myśliwce eskorty. Niemal natychmiast pojawiły się problemy z realizacją nowego planu. Piloci musieli zrzucić dodatkowe zbiorniki paliwa, aby zapewnić maszynom większą zwrotność i zmniejszyć niebezpieczeństwo eksplozji, gdyby któryś zbiornik został trafiony pociskami. Niestety Besby Holmes i Ray Hine, dwaj piloci z formacji Lanphiera, nie zdołali się pozbyć zapasowych zbiorników i wypadli z szyku.
P-38 nie zostały dotąd zauważone prawdopodobnie dlatego, że Japończycy nie spodziewali się spotkać amerykańskich samolotów tak daleko od ich baz. Potem jednak piloci zero dostrzegli srebrny błysk spadających zbiorników i podnieśli alarm.
Zgodnie z planem uzgodnionym wcześniej na wypadek ataku, bombowiec Yamamoto wykonał raptowny zwrot i zanurkował, prześlizguj ąc się tuż nad wierzchołkami drzew na wschodnim wybrzeżu Bougainville. Bombowiec z admirałem Ugakim skręcił w przeciwnym kierunku, w stronę morza.
Odrzucając zbiorniki dziobowe, aby odciążyć maszyny przed walką, sześć zero wzbiło się w zwartym szyku na wyższy pułap i trzy z nich pomknęły w kierunku Lanphiera i jego skrzydłowego, Reksa Barbera. Karabiny maszynowe kalibru 12,5 milimetra Lanphiera zaterkotały wściekle, odrywając skrzydło pierwszemu zero, który zaczął spadać do morza.
Wówczas Lanphier przewrócił swój P-38 na plecy i spojrzał w dół, wypatrując prowadzącego mitsubishi. Kilka sekund później spostrzegł, jak przemyka nad dżunglą, kierując się z pełną prędkością w stronę lotniska Kahili. Lanphier dopadł bombowca i wystrzelił długą, dobrze wymierzoną serię, która trafiła prosto w prawy silnik i podziurawiła prawe skrzydło. Kilka chwil później dymiący samolot rozbił się w gęstej dżungli i eksplodował, a wszyscy znajdujący się na jego pokładzie - w tym admirał Isoroku Yamamoto
- zginęli na miejscu5.
Tymczasem Rex Barber rzucił się w pościg za bombowcem Ugakiego i nacisnął spust. Z kadłuba posypały się strzępy poszycia, a bombowiec zaczął dymić i wszedł w długi lot ślizgowy. Barber nie widział jednak jak się rozbija - był bowiem zbyt zajęty walką z trzema zero, które siedziały mu na ogonie.
Inne japońskie zero bazujące na lotnisku Kahili gorączkowo przygotowywały się do startu, aby włączyć się do zaciekłej bitwy powietrznej i ocalić admirała Yamamoto. Nikt w japońskiej bazie nie przewidział podniebnej zasadzki, toteż minęło kilkanaście minut, zanim myśliwce poderwały się do lotu.
Wysoko w górze Besby Holmes i Ray Hine zdołali wreszcie pozbyć się zapasowych zbiorników paliwa i włączyli się do walki. Holmes zanurkował w kierunku trzech zero, które ścigały Reksa Barbera i zestrzelił dwa z nich ogniem z karabinów maszynowych i działka 20 milimetrów. Potem Holmes wypuścił serię w stronę drugiego bombowca, który już dymił i opadał lotem ślizgowym, podziurawiony pociskami Barbera. Kilka sekud później samolot Ugakiego rozleciał się na kawałki przy zetknięciu z powierzchnią morza.
W rzeczywistości doświadczony pilot bombowca Betty, wiedząc, że nie ucieknie przed P-38 Reksa Barbera, celowo poprowadził bombowiec do awaryjnego lądowania. Oba skrzydła oderwały się przy uderzeniu w wodę, lecz admirał Ugaki i dwaj inni pasażerowie zdołali wydostać się z kadłuba, zanim zatonął, i zostali uratowani przez japońskie łodzie motorowe.
Zero z lotniska Kahili, które zdążyły wzbić się w powietrze, zaczęły uganiać sięza amerykańskimi myśliwcami jak wściekłe szerszenie. W pojedynku powietrznym został zestrzelony Ray Hine. Kilka chwil później w słuchawkach rozległ się spokojny głos majora Johna Mitchella:
Wracamy do domu, chłopcy!
Całe podniebne starcie trwało zaledwie pięć minut. Kilka P-38 straciło kontakt z formacją i wlokło się z tyłu. Kiedy major Mitchell i kilkunastu innych pilotów wylądowało na Guadalcanala, nadleciał samotnie Tom Lanphier. Wygramolił się ze swego myśliwca i pobiegł przez lotnisko, wołając:
Dostałem Yamamoto! Dostałem Yamamoto!
Kilka minut później znalazł się na ziemi Rex Barber i też zaczął krzyczeć, że zestrzelił Yamamoto. Potem nadleciał Besby Holmes, który przysięgał, że posłał słynnego japońskiego admirała do diabła. W baraku odpraw zapanowało zamieszanie. Początkowo oficerowie wywiadu zaliczyli Lanphierowi, Holmesowi i Barberowi zestrzelenie po jednym bombowcu Betty. Razem dawało to trzy zestrzelone bombowce, podczas gdy w rzeczywistości były tylko dwa. Poza trzema bezpośrednio zainteresowanymi pilotami P-38 nikt w bazie nie dbał specjalnie o to, kto co zestrzelił. Najważniejsze, że zginął architekt ataku
na Pearl Harbor6.
Na lotnisku Henderson Field zapanowała bezgraniczna radość. Każdy z pilotów uczestniczących w operacji „Zemsta” otrzymał skrzynkę whisky - nie zmarnowała się ani jedna kropla. Potem nadeszła depesza od nieprzejednanego „Bulla” Halseya: „Gratulacje dla myśliwych - wygląda na to, że jedna z kaczek w worku okazała się pawiem”7.
Na Nowej Gwinei Douglas MacArthur oświadczył uroczyście swoim adiutantom, że niemal słyszał „narastający rechot tysięcy połyskujących białych szkieletów na dnie Pearl Harbor”8.
Chociaż amerykańscy dowódcy na Pacyfiku bardzo pragnęli opowiedzieć światu o śmierci admirała Isoroku Yamamoto, oficerowie odpowiedzialni za bezpieczeństwo upierali się przy zachowaniu tajemnicy. Nie chcieli, aby Japończycy nabrali podejrzeń, że szyfr ich marynarki wojennej został złamany.
Jednak w ciągu kilku godzin wielu dziennikarzy i fotoreporterów na Guadalcanalu poznało całą historię. Operatorzy kroniki filmowej zdążyli nakręcić setki metrów taśmy filmowej o najnowszych amerykańskich bohaterach, a dziennikarze zdążyli przeprowadzić obszerne wywiady. Wszystkie filmy zostały jednak skonfiskowane, a dziennikarzy
uprzedzono, że marny będzie ich los, jeśli choćby wspomną o tym, co wydarzyło się nad Bougainville.
Następnego dnia nad Kahili wysłano kolejną eskadrę P-38, które zrzuciły kilka bomb i ostrzelały lotnisko z broni maszynowej, aby stworzyć wrażenie, że Amerykanie rozpoczęli właśnie rutynowe patrole bojowe w tym rejonie.
Siedemnastu ocalałych z misji pilotów odesłano z powrotem do Stanów Zjednoczonych. Przez cały czas po drodze grożono im surowymi konsekwencjami, jeśli wspomną słowem o zasadzce na Yamamoto. Po przybyciu do Kalifornii złożono pilotom gratulacje, odznaczono ich, awansowano i rozkazano im milczeć. Innych Amerykanów, którzy brali udział bądź wiedzieli o operacji „Zemsta”, zobowiązano do zachowania ścisłej tajemnicy.
Amerykańscy dowódcy nie wiedzieli, że szczątki admirała Yamamoto zostały skremowane na Bougainville, a jego prochy umieszczone w urnie i dostarczone do Rabaulu. Tam urnę wniesiono na pokład ogromnego pancernika „Musashi” i umieszczono w kajucie
„naczelnego dowódcy”, gdzie miała odbyć podróż powrotną do Tokio. Wraz z urną znajdowały się odznaczenia admirała, białe rękawiczki i ceremonialna szabla, którą wydobyto z wraku bombowca9.
Czas mijał, a MacArthur, Nimitz, Halsey i inni amerykańscy dowódcy na Pacyfiku czekali niecierpliwie na jakąś wiadomość z Japonii dotyczącą losu Yamamoto. Czy naprawdę zginął? Czy też Cesarska Kwatera Główna prowadziła jakąś grę psychologiczną? Wreszcie,
24 maja, pięć tygodni po walce powietrznej nad wschodnim wybrzeżem Bougainville, rzecznik japońskiego naczelnego dowództwa, ogłosił w Radio Tokio: „Admirał Isoroku Yamamoto, odbywając w kwietniu podróż inspekcyjną na pierwszej linii frontu, zaangażował się w walkę z nieprzyjacielem i poległ bohaterską śmiercią”10.
Wśród aliantów od Port Moresby po Biały Dom w Waszyngtonie zapanowała radość. Następnego dnia jednak wszyscy wtajemniczeni w operację „Zemsta” przeżyli wstrząs. Pewna australijska gazeta zamieściła szczegółową relację o zasadzce na Yamamoto i wymieniła porucznika Thomasa G. Lanphiera jako sprawcę jego śmierci. Całkowicie nieodpowiedzialny dziennikarz ujawnił prawdę, chociaż musiał zdawać sobie sprawę, że czyniąc to, łamie zasady bezpieczeństwa. Amerykański wywiad wiedział, iżjapońskie służby wywiadowcze regularnie przechwytują doniesienia australijskiej prasy, monitorując audycje
radiowe z Ameryki Południowej. W jakiś niewytłumaczalny sposób stacje nasłuchowe nie przechwyciły jednak tej sensacyjnej historii, toteż Cesarska Marynarka Wojenna nadal posługiwała się swym „niemożliwym do złamania” szyfrem.
Dwunastego września, niespełna pięć miesięcy po zasadzce na admirała Yamamoto, brat Toma Lanphiera, porucznik piechoty morskiej Charles Lanphier, prowadził eskadrę myśliwców typu Corsair, które miały zbombardować i ostrzelać lotnisko Kahili. Samolot Charlesa został uszkodzony w pojedynku powietrznym, a on sam wyskoczył na spadochronie nad Bougainville, gdzie dostał się do niewoli. Osobliwym zrządzeniem losu wylądował niedaleko miejsca, gdzie rozbił się bombowiec Yamamoto.
Charles Lanphier trafił do obozu dla jeńców wojennych w Rabaulu. Ta sytuacja dostarczyła amerykańskim dowódcom nowych powodów do obaw. Gdyby Japończycy dowiedzieli się, że wpadł im w ręce brat pilota, który zestrzelił otaczanego czcią admirała, Charles zostałby bez wątpienia poddany okrutnym torturom i ścięty. Najwyraźniej jednak Japończycy nigdy nie poznali koneksji rodzinnych jeńca, ponieważ Charles był „tylko” znieważany i maltretowany11.
Kiedy rozgrywał się scenariusz operacji „Zemsta”, w innej części południo-wo-zachodniego Pacyfiku trwały przygotowania do równie spektakularnej tajnej misji, w której wyniku Japończycy mieli zostać pognębieni.
Eksplozje w Singapurze
Kapitan Ivan Lyon, w schludnym mundurze z mosiężiymi guzikami i przekrzywionym zawadiacko beretem brytyjskiego pułku Gordon Highlanders, był poważny i rzeczowy, kiedy zapoznawał kontrolerów AIB w Brisbane ze swoim planem zadania wielkich strat japoń-skim okrętom i wywołania zamieszania w szeregach nieprzyjaciela. Propozycja Lyona wydawała się tak zuchwała, że nawet funkcjonariusze AIB, od dawna przyzwyczajeni do „niewykonalnych misji”, które kończyły się sukcesem, byli wstrząśnięci. Wraz z garstką ludzi Lyon zamierzał przepłynąć 3000 kilometrów przez znajdujące się pod japońską kontrolą wody, wśliznąć się do ściśle strzeżonego portu w Singapurze i wysadzić w powietrze nieprzyjacielskie okręty. Był maj 1943 roku. Kapitan Lyon jako jeden z niewielu brytyjskich żołnierzy zdołał wymknąć się z Singapuru, kiedy w lutym 1942 roku zajęli go Japończycy. Teraz płonął z niecierpliwości, by zadać wrogowi dotkliwy cios, ponieważ musiał zostawić w Singapurze żonę i małą córeczkę. Od tamtych ponurych dni do Brisbane dotarło wiele pogłosek o krwawej rzezi, jaką zdobywcy urządzili ludności cywilnej.
Tysiące ludzi z wielonarodowej populacji Singapuru zostało aresztowanych. Japoński gniew obrócił się przede wszystkim przeciwko dawnym urzędnikom brytyjskiej administracji kolonialnej i Chińczykom. Los wielu z nich został przesądzony, kiedy anonimowi donosiciele wskazali tych, którzy rzekomo brali aktywny udział w obronie Singapuru. Setki innych ludzi zamordowano za samo posiadanie tatuaży. W Japonii takie znaki świadczyły o kryminalnej przeszłości. W Singapurze tatuaże były po prostu bardzo popularną ozdobą, lecz Japończycy uznali, że są również oznaką przynależności do tajnego antyjapońskiego sprzysiężenia.
Masowe egzekucje odbywały się pod nadzorem Kempei Tai. Skazanych rozstrzeliwano na miejscu, ścinano, zakruwano bagnetami, wieszano lub zabierano łodziami do portu i wyrzucano za burtę. Inni byli zwożeni ciężarówkami na plaże, ustawiani w szeregi i rozstrzeliwani z karabinów maszynowych1.
W miarę jak mijały tygodnie, a do Australii docierały coraz to nowe wieści o rzezi cywilów w Singapurze, kapitan Lyon dowiedział się, że jego żona i córka również znalazły się wśród ofiar zdobywców. Ukrywszy głęboko swój ból, Lyon poprzysiągł zemstę.
Wysłuchawszy śmiałej propozycji Lyona, szefowie AIB skierowali go do podpułkownika G.S. Motta, który kierował Wydziałem Służb Wywiadowczych -SRD
(Services Reconnaissance Department), wchodzącym w skład AIB. Pomimo niewinnej nazwy, zadaniem SRD było wysadzanie w powietrze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość dla Japończyków.
Zmienny w nastrojach, błyskotliwy i szorstki pułkownik Mott pałał zaciekłą nienawiścią do Japończyków, ponieważ służył w nielicznym kontyngencie brytyjskim, który został wyparty z Birmy, a później z Jawy. Szef SRD wpadł zatem w wielkie podniecenie, kiedy kapitan Lyon przedstawił mu swój plan ataku na Singapur.
Do ekspedycji przez nieprzyjacielskie wody Lyon zamierzał zwerbować niewielką grupę przedsiębiorczych, zdecydowanych na wszystko ludzi. Do przeprowadzenia operacji wybrał zdezelowany, 20-metrowy kuter rybacki „Krait”, który miał posłużyć za współczesnego konia trojańskiego. Liczył na to, że napotkane po drodze japońskie okręty wojenne i łodzie patrolowe wezmą „Krait” za jednąz własnych jednostek, ponieważ należał niegdyś do japońskiej firmy. Na pokładzie znajdowała się bandera ze Wschodzącym Słońcem, którą Lyon zamierzał wciągnąć na maszt, gdyby w pobliżu pojawił się wrogi okręt.
Pod pokładem miały zostać ukryte trzy kajaki, na których pod osłoną ciemności jego ludzie mieli powiosłować pozostałe kilka mil do portu w Singapurze, a następnie podpłynąć niepostrzeżenie do japońskich okrętów i przytwierdzić miny poniżej linii wodnej. Miny, wyglądające jak prostokątne kawałki zardzewiałego żelaza o wymiarach 28x20x8 centymetrów, ważyły 6,5 kilograma każda, z czego 4,5 kilograma przypadało na materiał wybuchowy. Eksplozja powinna wyrwać w kadłubie okrętu dziurę wielkości 1,5 metra kwadratowego. Zapalnik czasowy można było nastawić na detonację w dowolnym momencie, a maksymalnie po sześciu godzinach. To pozwoliłoby uczestnikom akcji oddalić się na znaczną odległość, zanim portem w Singapurze wstrząsnęłyby eksplozje.
Podpułkownik Mott był zachwycony śmiałą propozycją Lyona. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że z gotowymi na wszystko ludźmi i przy odpowiednim szkoleniu- a także ze znaczną dozą szczęścia - misja może się powieść. Mott, który doskonale znał sposób myślenia naczelnego dowództwa, był przekonany, iż kwatera główna MacArthura nie wyrazi zgody na projekt. Toteż z błyskiem w oku szef SRD oświadczył:
- No cóż, Ivan, będziemy musieli zapewnić górze przekonujący „pokaz”. Musimy wśliznąć się do jednego z naszych dobrze strzeżonych portów i podłożyć minę pod każdy okręt - bez materiałów wybuchowych, rzecz jasna2.
Kapitan Lyon był jak zawsze pełen zapału. Mogę to zrobić! - powiedział z entuzjazmem.
Nie, kapitanie, nie pan - odparł Mott. - Pana musimy zachować na prawdziwą akcję.
Będzie niezła draka w naczelnym dowództwie, kiedy odkryją, że nam się udało.
Po chwili milczenia Mott dodał:
- Zrobi to Carey, rzecz jasna! Któżby inny?3
Kilka dni później kapitan F.W. Carey z armii australijskiej zgłosił się do tajnego, ściśle strzeżonego obozu szkoleniowego na wybrzeżu, około 80 kilometrów na północ od Townsville. Przez następny tydzień dniem i nocą odbywały się intensywne ćwiczenia na morzu w pobliżu obozu szkoleniowego: kajaki, ludzie w kąpielówkach, mnóstwo wrzawy. Kapitan Lyon, ubrany ze względów bezpieczeństwa w mundur szeregowca, doglądał wszystkiego z punktu obserwacyjnego na brzegu.
Wybrano cel „pokazu”- Townsville. Ten, niegdyś mały, senny port rozrósł się w aliancką bazę morską oraz punkt rozładunkowy dla tysięcy ton zaopatrzenia i sprzętu nadchodzących ze Stanów Zjednoczonych. Statki handlowe i transportowce wszelkich rozmiarów i tonażu nieustannie cumowały do nabrzeży lub czekały na swoją kolej. Amerykańskie i australijskie okręty wojenne stały burta w burtę, podczas gdy ich załogi, z wyjątkiem marynarzy pełniących wachtę, spędzały wesoło czas w hałaśliwym Townsville.
Wyznaczonej nocy pomiędzy okrętami zaczęły przemykać powolutku kajaki. Wachtowi wspominali później, że słyszeli ostre, metaliczne trzaski. Były to zaczepy magnetyczne, które pozwalały na przytwierdzenie min do stalowych kadłubów. Najwidoczniej żaden z marynarzy na wachcie nie uznał, iż może to mieć jakiekolwiek znaczenie.
Tuż przed świtem na jednym z okrętów rozległy się krzyki, bowiem zauważono minę przytwierdzoną do jego kadłuba. Kilka chwil później powietrze nad portem Townsville rozdarło wycie syren. Na wodzie krzyżowały się snopy światła z reflektorów. Pospiesznie wysłano grupę specjalną, aby zbadała ładunek, który w każdym momencie mógł uszkodzić kadłub statku i rozerwać saperów na strzępy. Oficerowie żandarmerii wojskowej rzucili się do
telefonów, domagając się wprowadzenia zaciemnienia, gdyż port Townsville najwyraźniej stał się celem ataku japońskich komandosów lub płetwonurków4.
Zamieszanie trwało jeszcze długo po brzasku. Wyglądało na to, że wszystkie większe okręty zostały zaminowane i cały port mógł wylecieć w powietrze dosłownie w każdej chwili. Tymczasem kapitan Carey i jego ludzie spotkali się w wyznaczonym miejscu. Carey przebrał się w mundur oficera regularnej armii australijskiej i ruszył do Townsville, gdzie nadal panowało ogromne poruszenie. Tu wynajął pokój w hotelu i zmęczony położył się spać.
W nieznany bliżej sposób władze wojskowe w Townsville dowiedziały się o wyczynie speca z SRD. Wydały rozkaz zlokalizowania i aresztowania niejakiego F.W. Careya, który podawał się za kapitana armii australijskiej i był sprawcą nocnego alarmu.
Znaleziono go śpiącego w najlepsze w pokoju hotelowym. Spokojny i opanowany jak zawsze Carey odpowiedział na wszystkie pytania zadane przez rozgniewanych przedstawicieli władz. Poradził im, aby skontaktowali się zAIB, które potwierdzi, że został wysłany na nieszkodliwą misję szkoleniową. Wzbudziło to jeszcze większe podejrzenia; żaden z urzędników wojskowych w Townsville nie słyszał o AIB.
Carey znalazł się w kłopotliwym położeniu. Podał śledczym ściśle tajny numer, pod który mieli zadzwonić, lecz kiedy skontaktowali się z AIB, okazało się, że nikt tam nie zna kapitana Careya i nie wie nic o tajnej misji szkoleniowej w porcie Townsville. Z sobie tylko znanych powodów pułkownik Mott nie poinformował nikogo w kwaterze głównej AIB o planowanym „pokazie”.
Co dziwne, nie udało się zlokalizować Motta. Kiedy się wreszcie odnalazł, wypowiadał się nadzwyczaj mętnie na temat tego, kto zlecił akcję w porcie Townsville. W głębi duszy był zachwycony sukcesem pozorowanego rajdu. Carey został zwolniony z aresztu i przerzucony przez AIB do Nowej Gwinei. Potem nastąpiła gruntowna wymiana oficerów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo w porcie Townsville.
Kierownictwo AIB, zapewne pod wrażeniem „skutecznego zniszczenia” portu Townsville, zaaprobowało atak na Singapur. Operację opatrzono kryptonimem „Jaywick”. Położony na południowym krańcu Półwyspu Malajskiego Singapur liczył 1 000 000 mieszkańców i był bazą potężnej japońskiej Floty Południowej. Gdy tylko AIB dało mu zielone światło, Ivan Lyon dobrał sobie ludzi z australijskiej marynarki wojennej, po czym rozpoczęło się czteromiesięczne intensywne szkolenie w tajnym obozie w pobliżu Sydney.
Wielu kandydatów zostało odrzuconych i kiedy nadszedł czas wyjazdu, grupa „Jaywick” składała się z kapitana Lyona, trzech innych oficerów i 10 marynarzy.
Drugiego września 1943 roku skrzypiący, stary kuter „Krait” wypłynął z zatoki Exmouth na zachodnim wybrzeżu Australii. Trzeciego dnia podróży Lyon zebrał swoich ludzi i zdradził im cel misji: Singapur! Ponad 1000 mil w głąb nowego japońskiego imperium. Rozentuzjazmowani uczestnicy ekspedycji wydali donośny okrzyk radości.
Kilka dni później wszyscy członkowie grupy zaczęli przyciemniać sobie skórę specjalnym barwnikiem. Była to lepka mikstura o wstrętnym zapachu. Ponieważ wydzielała silne opary alkoholu, musieli zostawiać białe obwódki wokół oczu. Pot i słona woda wypłukiwały barwnik, toteż co jakiś czas trzeba go było wcierać ponownie.
Uczestnicy operacji przebrali się w tubylcze sarongi, co dostarczyło okazji do wielu nieprzyzwoitych dowcipów. Wszystko to mogło zmylić Japończyków i krajowców z dużej odległości, ale z bliska białe kręgi wokół oczu natychmiast by ich zdradziły. Gdyby „Krait” napotkał japoński okręt wojenny lub łódź patrolową, trzej najciemniejsi „tubylcy” mieli pobiec na rufę i wskazywać z ożywieniem na powiewającą tam japońską flagę.
Zdobyczna japońska bandera, którą ze sobą zabrali, była zbyt nowa i czysta. Deptali więc po niej brudnymi bosymi stopami, wylewali na nią kubły morskiej wody i miętosili w rękach, aby nadać jej odpowiedni wygląd.
Ivan Lyon i jego zastępca, porucznik Paddy McDowell, mieli nadzieję, że zła pogoda ukryje kuter przed nieprzyjacielskimi oczami. Przez osiem dni niebo było jednak całkowicie bezchmurne, a słońce świeciło jasno. Chociaż od czasu do czasu zdarzały się większe fale, to podróż przebiegała bez przygód, jakby komandosi wybrali się na wycieczkę. Mimo to na pokładzie panowała napięta atmosfera. „Krait” znajdował się teraz w zasięgu bazujących na lądzie japońskich samolotów.
Tuż przed świtem 14 września porucznik H.E. Carse, nawigator, potrząsnął śpiącego Lyona za ramię. Z lekką nutą niepokoju w głosie powiedział:
Kapitanie, dookoła pełno dżonek i sampanów - a my jesteśmy w samym środku! Jakieś japońskie łodzie patrolowe? - zapytał Lyon.
Nie widzę.
Kiedy się rozwidniło, Lyon rozkazał ciągnąć za rufą sieć rybacką.
- Musimy wyglądać jak jeden z ich kutrów - oświadczył5.
Wkrótce komandosi usłyszeli głos nawołujący ich z sąsiedniej łodzi. Ignorując wołanie, „Krait” popłynął dalej i niebawem zostawił flotyllę łodzi za sobą. Wszyscy na pokładzie odetchnęli z ulgą.
Przez dwa następne dni los uśmiechał się do grupki straceńców na starym trzeszczącym kutrze.
Nagle jeden z marynarzy zawołał: „Uwaga!” Przed sobą, tuż nad falami, ujrzeli japoński samolot. Leciał wprost na „Kraita”. Większość ludzi ukryła się, a Lyon i trzej inni czym prędzej włożyli tubylcze słomiane kapelusze i zaczęli się krzątać przy sieciach. W miarę jak ryk silnika narastał, serca biły coraz gwałtowniej, żołądki zawiązywały się na supeł, a dłonie wilgotniały od potu. Czy samolot z godłem Wschodzącego Słońca dostrzegł „Kraita” już wcześniej, a teraz podchodził do ataku?
Z potężnym rykiem japoński samolot przemknął tuż nad ich głowami. Lyon i pozostali „malajscy rybacy” popatrzyli w górę i pomachali do pilota. Poleciał dalej i wkrótce zniknął im z oczu. Komandosi błogosławili w duchu japońską flagę, łopoczącą na rufie ich kutra w podmuchach lekkiej bryzy.
Siedemnaście dni po wypłynięciu z Australii nawigator Carse napisał w dzienniku pokładowym: „Nie wiem, jak skończy się ten dzień. Jesteśmy około 30 mil od Singapuru i coraz bardziej się zbliżamy, modląc się o zmierzch. Żadni kochankowie nie pragnęli ciemności tak jak my”6.
Była 18.30, kiedy Lyon zawołał: „Jest!” Wszyscy wytężyli wzrok, wypatrując świateł Singapuru. Komandosi wpadli w podniecenie, klepiąc się nawzajem po plecach. Nagle radosny nastrój ulotnił się. Z pobliskiej wyspy wystrzelił jasny promień japońskiego reflektora, omiatając morze wokół „Kraita”. Ale bogowie wojny znów okazali swą przychylność: spadł ulewny deszcz, przesłaniając snop światła z reflektora.
Burza minęła i dwie godziny później „Krait” wpłynął po cichu do zatoki Ot-ters na niezamieszkanej w większości wyspie Panjang. Na ciemne wody spuszczono cenne kajaki i załadowano do nich wszystko, co było potrzebne do wykonania misji: broń, amunicję, mapy, lornetki, kombinezony, żywność, zapas wody na miesiąc i ładunki wybuchowe.
Ivan Lyon i pięciu jego ludzi wsiadło do trzech kruchych kajaków. „Krait” z resztą załogi na pokładzie przygotowywał się do wypłynięcia na Borneo. Spotkanie z grupą uderzeniową miało nastąpić po zmroku na wyspie Pompong, 65 kilometrów na południowy wschód od Panjang, za 11 dni, 1 października. Gdyby Lyon i jego ludzie nie zjawili się w wyznaczonym czasie, zostaliby uznani za zaginionych, a „Krait” wróciłby do zatoki Exmouth w Australii.
Kiedy stary japoński kuter rybacki podniósł kotwicę i zniknął w ciemnościach, członkowie grupy uderzeniowej, po dwóch w każdym kajaku, poczuli się bardzo samotni, porzuceni 1300 kilometrów w głębi japońskiego terytorium bez łączności z towarzyszami i zaopatrzenia. Gdyby Lyon i jego ludzie wpadli w tarapaty, byliby zdani wyłącznie na siebie.
Z całym wyposażeniem bojowym i dwuosobową załogą - marynarzem z przodu i oficerem z tyłu - każdy kajak ważył około 360 kilogramów. Płytko zanurzone, powolne i wywrotne kajaki musiały wytrzymać ten ciężar, gdyż w przeciwnym razie powodzenie misji stanęłoby pod znakiem zapytania.
W ciągu 15 minut po rozstaniu z „Kraitem” Lyon i pozostali usłyszeli zatrważający dźwięk: warkot silnika motorówki. Wszyscy zamarli w bezruchu, a kajaki dryfowały bez celu w ciemnościach. Potem ukazała się niewyraźna sylwetka japońskiej łodzi patrolowej z zarysami karabinów maszynowych. Bezradni komandosi wstrzymali oddech, kiedy nieprzyjacielska jednostka zaczęła się zbliżać. Nagle, z jakiegoś powodu, 25-metrowa japońska łódź zmieniła nieznacznie kurs, przepłynęła obok kajaków i rozpłynęła się w mroku. Lyon i jego ludzie odczekali jeszcze chwilę, a potem chwycili za wiosła.
Siedemdziesiąt dwie godziny po tym spotkaniu, tuż po północy, komandosi dotarli do ostatniej „kryjówki”- Pulau Dongas, maleńkiej wysepki zaledwie 13 kilometrów na południe od Singapuru. Wyczerpani wiosłowaniem padli na ziemię i zasnęli.
Rankiem Ivan Lyon i porucznik Donald N. Davidson wspięli się na najwyższe wzniesienie niezamieszkanej (jeśli nie liczyć krokodyli) wyspy. Mieli stamtąd znakomity widok. Pełnili wachtę na zmianę. W okresach dobrej widoczności wartownicy mogli dostrzec okręty w porcie singapurskim i nanieśli na mapę ich pozycje.
Nocą Lyon i jego ludzie przekonali się, że w porcie nie podjęto żadnych nadzwyczajnych środków ostrożności - nie było nawet zaciemnienia. Przednie światła samochodów jadących aleją nadbrzeżną były wyraźnie widoczne. Nie paliły się żadne światła
portowe ani nawigacyjne, a wszystkie okręty stały nieruchomo. Zapewne Japończycy uważali, że w promieniu 3000 kilometrów od fortecy nie ma żadnych uzbrojonych żołnierzy alianckich.
Trzeciego dnia po przybyciu na Pulau Dongas kapitan Lyon zwołał naradę operacyjną. Każdy okręt w porcie został starannie zaznaczony na planie, a dwuosobowym zespołom przydzielono właściwe cele. Ustalono, że porucznik Don Davidson i W.G. Falls zaatakują zgrupowanie okrętów stojących na kotwicy w Cieśninie Singapurskiej prowadzącej do portu. Porucznik Robert Page, syn przedwojennego wicegubernatora australijskiej Nowej Gwinei, i jego towarzysz, A.W. Jones, mieli skupić się na okrętach przycumowanych do nabrzeży, a kapitan Lyon i A.W. Huston zająć się grupą okrętów zakotwiczonych w samym porcie.
Po zmroku członkowie grupy uderzeniowej powiedzieli sobie uroczyste „do widzenia”, sprawdzili zamki błyskawiczne w swoich czarnych kombinezonach i kapturach, wsiedli do kajaków i salutując po raz ostatni wiosłami, popłynęli w stronę portu w Singapurze. Dwie godziny później Davidson i Falls, zlani potem, z obolałymi ramionami, wiosłowali przez wewnętrzny basen portowy Singapuru. Wokół panowała upiorna cisza. Wydawało się prawie niemożliwe, by komandosi zdołali wśliznąć się niepostrzeżenie do samego serca japońskiego bastionu. Czy wykryto ich wcześniej? Czy wchodzili prosto w zastawioną pułapkę? Nagle Falls dostrzegł statek z włączonymi światłami nawigacyjnymi płynący wprost na nich. Kiedy się zbliżył, zobaczyli, że to wielki japoński holownik. Przestali wiosłować i wstrzymali oddech. Byli pewni, że za chwilę zostaną wykryci lub zmiażdżeni przez nadpływający statek. Nagle holownik wykonał zwrot tuż przed kajakiem i zniknął w ciemnościach. Davidson i Falls dygotali jak w febrze, lecz szybko doszli do siebie.
Ruszyli naprzód i dotarli do nabrzeża, przy którym - z punktu obserwacyjnego na Pulau Dongas poprzedniej nocy- Ivan Lyon i Davidson zauważyli dwa przycumowane wielkie frachtowce. Davidson i Falls zobaczyli, że ich zdobycz odpłynęła. W milczeniu powiosłowali z powrotem do portu i niebawem znaleźli się wśród kilku wielkich japońskich statków o wyporności 6000 ton każdy. Mieli dosyć ładunków na trzy statki. Davidson podniósł prawą pięść, dając umówiony sygnał, po czym obaj komandosi powiosłowali do pierwszego statku i zaczęli płynąć wzdłuż kadłuba. Słyszeli, jak na pokładzie, około 6 metrów ponad ich głowami, członkowie załogi śmieją się i rozmawiają.
Davidson starał się utrzymać kajak na wysokości śródokręcia, a Falls nastawił zapalnik czasowy miny i umocował ją na zaczepach magnetycznych poniżej linii wody. Pochłonięci pracą, usłyszeli, jak zegar na singapurskim Victoria Hall wybija godzinę 0.15. Powtórzyli tę procedurę przy drugim statku, ale na pokładzie trzeciego paliły się reflektory, oświetlając ciemną wodę wokół kadłuba. Niezrażeni komandosi podpłynęli do niego i przytwierdzili minę.
Do 1.00 zadanie zostało wykonane. Davidson i Falls, dumni i zadowoleni z siebie, wypłynęli z portu i skierowali się do wybranej uprzednio kryjówki na wyspie Batam. Miny miały wybuchnąć o 5.00. Kilka kilometrów dalej na zachód dwa pozostałe kajaki przez dłuższy czas płynęły razem i rozdzieliły się dopiero w porcie. Porucznik Bob Page i A.W. Jones ruszyli prosto w stronę doków Pulau Bukum, natomiast Ivan Lyon i A.W. Huston skierowali się w kierunku kotwicowiska, gdzie stało kilkanaście statków.
Godzinę później Page i Jones natknęli się na pierwszą poważną przeszkodę. Odkryli, że doki są jasno oświetlone, a przy trapach statków stoją wartownicy. Podejmując ogromne ryzyko, obaj komandosi powiosłowali jednak wzdłuż nabrzeża, aby wybrać najbardziej odpowiedni cel. Wreszcie zdecydowali się na wielki frachtowiec. Podpłynęli do niego, a Jones przytwierdził miny. Ponad nimi japońscy marynarze rozmawiali ze sobą, przeładowując ładunek na barkę przycumowaną do drugiej burty statku. Kiedy kajak odpływał, Page i Jones przeżyli chwilę strachu. Stojący na nabrzeżu, uzbrojony w karabin japoński wartownik zdawał się patrzeć wprost na dwóch komandosów, którzy musieli być doskonale widoczni w świetle reflektorów na pokładzie. Kilka sekund później żołnierz odwrócił się jednak obojętnie i odszedł.
Tymczasem Ivan Lyon i A.W. Huston powiosłowali w sam środek wielkiego skupiska statków stojących na kotwicy. Wszystkie były zaciemnione, a wysoki cypel zasłaniał światła Singapuru i uniemożliwiał obu komandosom rozpoznanie celu. Nagle Lyon dostrzegł zamglony, czerwony błysk - rubinowe światło oznaczało, że mają przed sobą tankowiec. Kierując się na światło pozycyjne, podpłynęli do rufy statku, gdzie Huston zamocował minę.
Potem Lyon i Huston prześliznęli się wzdłuż burty tankowca w kierunku maszynowni i przygotowali do zaczepienia dwie kolejne miny. Nagle usłyszeli nad sobą cichy dźwięk. Dwaj Australijczycy instynktownie spojrzeli w górę i zamarli. Zobaczyli wychyloną z iluminatora, zaledwie 3 metry nad nimi, czyjąś twarz. Nastąpiła długa chwila ciszy. Z sobie tylko znanych powodów ten ktoś nadal patrzył na Lyona i Hustona, lecz nie powiedział ani
słowa. Nie bardzo wiedząc, jak się zachować, Huston w dalszym ciągu przytwierdzał miny, a potem obaj komandosi chwycili za wiosła i zaczęli oddalać się od tankowca. Oglądając się przez ramię, Lyon zobaczył, że ktoś wycofał się i zapalił lampę w swojej kajucie. Wiosłując ze wszystkich sił, Lyon i Huston spodziewali się, że lada chwila w porcie rozpęta się piekło, lecz ktoś najwyraźniej nie wszczął alarmu i zapewne położył się spać.
Po wykonaniu swoich zadań w porcie singapurskim, załogi trzech kajaków spotkały sięprzy Pulau Dongas, 13 kilometrów dalej, pomiędzy 4.45 a 5.01. Wchodząc sobie nawzajem w słowo, podekscytowani komandosi zdali relację ze swoich przeżyć wewnątrz japońskiego bastionu. Potem całą szóstką wspięli się na wzniesienie, z którego wcześniej obserwowali port. Kilka chwil później... bum! A potem znowu: bum! bum! Iw krótkich odstępach pięć kolejnych eksplozji. Ivan Lyon i jego ludzie aż podskoczyli z radości.
Kiedy wzeszło słońce i rozproszyło poranną mgłę, Lyon zaczął obserwować port przez lornetkę. Jeden statek był na wpół zatopiony. Szkarłatne płomienie strzelały z tankowca, z którego kilka godzin wcześniej ktoś patrzył na Lyona i Hustona. Nad miastem unosiły się gęste chmury czarnego dymu.
W Singapurze rozpętało się piekło. Wyły syreny. Japońskie łodzie patrolowe wypłynęły z portu i krążyły po okolicznych wodach w poszukiwaniu sabotażystów. Niedługo po 6.00 eskadra myśliwców wystartowała z pobliskiego lotniska i zaczęła przeczesywać morskie podejścia do Singapuru. Jeden z samolotów przemknął tuż nad skrawkiem wyspy, gdzie ukrywali się komandosi, czekając na zapadnięcie zmroku.
Przez cały dzień kapitan Lyon i jego ludzie widzieli myśliwce zero oraz lekkie samoloty zwiadowcze przelatujące nad zatoką. Motorówki śmigały we wszystkich kierunkach.
Przez dwie kolejne noce komandosi wiosłowali bez przerwy i wreszcie dotarli do Zatoki Rybaka na wyspie Pompong, gdzie mieli się spotkać z powracającym „Kraitem”. Lyona i jego pięciu ludzi znów zaczęły dręczyć obawy: byli przekonani, że szuka ich cała japońska marynarka i lotnictwo, a nie widzieli ani śladu „Kraita”. Czy stary kuter został zatopiony? Czy Japończycy pojmali członków jego załogi i torturami zmusili ich do ujawnienia miejsca spotkania? Jeśli tak, to Lyon i jego towarzysze byli zgubieni.
Przez cały dzień i noc pełnili nerwową wachtę. W miarę jak mijały minuty i godziny, rozwiewały się ich nadzieje. Trzy noce później komandosi usłyszeli warkot silnika łodzi i
chwycili za broń, by walczyć o życie. Kiedy hałas stał się głośniejszy, Donald Davidson zawołał:
- Nie strzelać. To nasza stara łajba! Przybycie „Kraita” opóźniła sztormowa pogoda i wzburzone morze.
Osiemnastego października „Krait” wpłynął do zatoki Exmouth, 48 dni i 6500 kilometrów po tym, jak ją opuścił.
Japońscy dowódcy w Singapurze nigdy nie poznali prawdziwej tożsamości sprawców tego śmiałego rajdu i nie dowiedzieli się, że przybyli oni aż z Australii. Po przeprowadzonym śledztwie do Tokio wysłano raport, który stwierdzał: „Malajscy kryminaliści dokonali aktu sabotażu w porcie singapurskim. Kierował nimi Europejczyk, który ukrywa się w okolicach Jahore. W wyniku sabotażu siedem statków zostało zatopionych ładunkami wybuchowymi”7.
Kampania propagandowa na wielką skalę
Wiosną 1943 roku Douglas MacArthur zamierzał nasilić potajemną wojnę z Japończykami na Filipinach, aby przygotować grunt pod swój ewentualny Wielki Powrót. Naczelny dowódca potrzebował specjalnej tajnej agencji, pracującej w porozumieniu z AIB Charlesa Willoughby'ego, lecz skupionej całkowicie na koordynowaniu działań rozproszonych grup partyzanckich, systematycznym zaopatrywaniu ich w radiostacje polowe i zbieraniu informacji wywiadowczych1.
Naczelny dowódca poprosił Pentagon, aby przysłał mu pułkownika Courtneya Whitneya seniora, starego przyjaciela z Manili, który spędził na Filipinach 15 lat jako prawnik, zanim wybuchła wojna na Pacyfiku. Whitney doskonale znał wyspy i Filipińczyków.
W momencie, gdy department wojny otrzymał prośbę MacArthura, Whitney znajdował się akurat w Waszyngtonie, przygotowując się do wyjazdu do Chin jako oficer wywiadu przy nowo utworzonej 14. Flocie Powietrznej generała majora Clare'a Chennaulta. Teraz, kiedy nastąpiła zmiana planów, Whitney, który podczas I wojny światowej był pilotem myśliwca, wprost palił się do tego, by wyruszyć na południowo-zachodni Pacyfik i odegrać istotną rolę w wojnie z Japonią.
Przed wyjazdem z Waszyngtonu Whitney przetrząsnął magazyny wojskowe w poszukiwaniu przenośnych radiostacji, które były niezbędne, jeśli sieć łączności obejmująca kwaterę główną MacArthura oraz szpiegów i partyzantów miała zostać rozszerzona. Udało mu się znaleźć kilka nadajników: każdy z nich ważył tonę, o wiele za dużo, by partyzanci mogli je nieść przez gęstą dżunglę, zwłaszcza gdyby Japończycy deptali im po piętach. Whitney kontynuował więc swoje poszukiwania po drugiej stronie Atlantyku, w Londynie, gdzie z pomocą przyjaciół z brytyjskiego wywiadu znalazł nadajniki, które mogły być przenoszone na ludzkich plecach. Przekraczając zapewne swoje kompetencje, pułkownik zamówił ich tuzin, a procedurę zapłaty za sprzęt postanowił odłożyć na później.
Po przybyciu na zachodnie wybrzeże Whitney dokonał inspekcji dwóch puł-ków żołnierzy filipińskich odbywających tam właśnie szkolenie. Po niezliczonych rozmowach kwalifikacyjnych nowy oficer wywiadu MacArthura wybrał najlepszych ludzi, którzy w
przyszłości mieli zostać przerzuceni na tereny zajęte przez Japończyków i zorganizować ośrodki łączności radiowej na Filipinach.
Dwudziestego czwartego maja 1943 roku pułkownik Whitney zjawił się w Brisbane, gdzie powitał go serdecznie naczelny dowódca. Nie tracąc czasu, generał MacArthur wprowadził Whitneya w szczegóły misji, którą wyznaczył mu na Pacyfiku. MacArthur podkreślił, że wykonanie zadania pozostawia wyobraźni i pomysłowości Whitneya.
Kiedy Whitney zbierał się do odejścia, popatrzył MacArthurowi prosto w oczy i powiedział:
- Generale, w ciągu trzech miesięcy zacznę dostarczać panu szczegółowe raporty od moich agentów w Manili!
Naczelny dowódca uśmiechnął się i odparł:
- A jakiej kary pan sobie życzy, jeśli się panu nie uda?2
Następnego dnia Whitney wprowadził się do biura w pobliżu kwatery głównej MacArthura w Brisbane. Miał kierować nowym wydziałem AIB: Filipińską Sekcją Regionalną (Philippine Regional Section). Ale powiedziano mu, że raporty będzie składał nie AIB, lecz generałowi Dickowi Sutherlandowi, który od wybuchu wojny pełnił obowiązki szefa sztabu MacArthura. Jednocześnie Whitney miał informować AIB o swoich najważniejszych operacjach, aby uniknąć dublowania wysiłków, a także, jak należało przypuszczać, gwałtownych starć w terenie pomiędzy nieznającymi się nawzajem agentami PRS i AIB.
Zapewne po raz pierwszy Court Whitney w pełni zrozumiał świat tajnych i podstępnych praktyk, w który się zagłębił. Jego praca była tak tajna, że nawet większość pozostałych oficerów w kwaterze głównej MacArthura nie zdawała sobie sprawy z istnienia PRS. Ci, którzy wiedzieli, iż Whitney zaszył się w biurze w Brisbane, przypuszczali, że wykonuje jakąś papierkową robotę. W efekcie pułkownik przez cały czas musiał się pilnować, aby przypadkiem nie zdradzić swojej prawdziwej funkcji.
Podczas gdy przeważająca większość oficerów sztabowych MacArthura nie miała pojęcia, co się tak naprawdę dzieje, sam naczelny dowódca z ogromnym zainteresowaniem śledził operacje PRS i osobiście zatwierdzał lub korygował każde posunięcie Whitneya. Raporty operatorów radiowych na Filipinach były pierwszą lekturą każdego ranka, jeśli tylko
pojawiały się na jego biurku. Whitney i jego ludzie używali wielu odrębnych szyfrów, aby zapewnić bezpieczeństwo tajnej łączności. Ogromna liczba Filipińczyków została wcześniej wysłana do Australii na usilne żądanie MacArthura. Kiedy się zjawili, wysłano ich do tajnego obozu szkoleniowego, 65 kilometrów na południe od Brisbane, gdzie przeszli intensywny kurs posługiwania się radiem, szyfrowania, zbierania informacji, sabotażu i tym podobnych umiejętności.
W pierwszych miesiącach po przybyciu Whitneya (a także wcześniej) zaopatrzenie i ludzi przerzucano na Filipiny okrętami podwodnymi, które miały do wykonania inne zadania na południowo-zachodnim Pacyfiku i mogły się zatrzymać w pobliżu wysp jedynie na krótko. Później jednak, z pewnością na osobistą interwencję MacArthura w Waszyngtonie, kilka okrętów podwodnych przydzielono PRS wyłącznie do operacji szpiegowskich. Były wśród nich dwie ogromne jednostki, które mogły przewieźć 100 ton broni, amunicji i innego zaopatrzenia, jak również zabrać na pokład 15 pasażerów.
Kilka miesięcy po tym, jak Court Whitney rozpoczął swoją działalność, Mac-Arthur i jego adiutanci poważnie się zaniepokoili, że japońska propaganda, która oddziaływała na wyspy przez ostatnie 21 miesięcy, ustawicznie podkopuje morale filipińskich cywilów i partyzantów. Japończycy kontrolowali wszystkie środki propagandy wewnętrznej - radio, gazety i słupy ogłoszeniowe. W swoich przekazach radiowych dla PRS przywódcy partyzantów nieustannie błagali o podjęcie jakichś zdecydowanych działań, by zneutralizować zalew japońskiej propagandy. W rezultacie, we wrześniu 1943 roku, pułkownik Whitney i jego podwładni z PRS zainicjowali zmasowaną kampanię odwetową, która miała dać nową nadzieję filipińskim cywilom i partyzantom.
Wiele podstawowych artykułów, których brakowało na Filipinach - takich jak papierosy, zapałki, guma do żucia, słodycze, przybory do szycia i ołówki - wysyłano na wyspy okrętami podwodnymi. Na każdym pudełku znajdowały się z jednej strony skrzyżowane flagi, amerykańska i filipińska, a z drugiej zapowiedź: „Powrócę!”, opatrzona faksymile podpisu generała MacArthura. Nie miało przy tym znaczenia, iż niewielu Filipińczyków mówiło po angielsku - każdy mężczyzna, kobieta i dziecko znali słowo:
„Powrócę!”
Wydrukowano specjalne znaczki poczty partyzanckiej (Guerilla Postal Service), a kiedy dostarczono je na wyspy w setkach tysięcy, partyzanci w odległych rejonach zaczęli ich używać. Wiele dotarło do urzędu pocztowego w Manili, gdzie pracownicy, udając, że ich nie
zauważają, rutynowo nadawali listy z fałszywymi znaczkami. Wiele spośród tych listów doręczono nawet pod adresy przedstawicieli japońskich władz okupacyjnych.
Wokół Manili i wszędzie na wyspach malowano niezdarnie na murach i ścianach domów napis „Powrócę!” Czasami, kiedy świt wstawał nad Manilą, hasło „Powrócę!” można było zobaczyć na słupie ogłoszeniowym. To wyzywające słowo znajdywano również na plakatach przyklejanych na japońskich autobusach i pociągach wojskowych, przy wejściach do teatrów, a nawet przed domami publicznymi.
W Australii drukowano co miesiąc setki tysięcy egzemplarzy ilustrowanego magazynu zatytułowanego „Free Philippines”, które przewożono następnie na wyspy okrętami podwodnymi. W poprzek okładki widniało wypisane wielkimi literami słowo
„Powrócę!” Magazyn, wypełniony stosownymi fotografiami, przedstawiał faktyczny przebieg działań wojennych. Mapy ze strzałkami wymierzonymi prosto w Filipiny pomagały wyjaśnić rzeczywisty obraz wojny - i cel MacArthura - prześladowanym tubylcom i partyzantom.
Na Filipiny docierały też gazety i czasopisma ze Stanów Zjednoczonych. Reakcja na nie znacznie przekraczała oczekiwania PRS. Podpułkownik Wendell Fertig, Amerykanin, który dowodził tysiącami partyzantów na Mindanao, nadał przez radio do Brisbane:
„Proponuję, aby artykuł o Ibn Saudzie, królu Arabii Saudyjskiej, zamieszczony 31 maja w
«Life», został powielony do rozprowadzenia wśród muzułmanów na Celebes, Borneo, Mindanao oraz wyspach wokół zatoki Moro i w Archipelagu Salu. Szczególnie ważne są wyrazy sympatii króla dla Stanów Zjednoczonych. Wielu muzułmanów z okolic Mindanao odbyło pielgrzymkę do Mekki. Ten jeden numer «Life» znacznie osłabił projapońskie nastroje w tym regionie”3.
Inny meldunek z Filipin w obrazowy sposób przedstawiał skuteczność amerykańskiej kontrpropagandy: „Przemycany magazyn «Life» kosztuje w Manili 25 pesos [12,5 dolara]”.
Szóstego października 1943 roku MacArthur otrzymał z Waszyngtonu następującą depeszę: „Prezydent [Roosevelt] i prezydent Quezon są bardzo zaniepokojeni postępami japońskiej propagandy na Filipinach. Treść [dzisiejszego] wystąpienia prezydenta przed Kongresem należy podawać do wiadomości Filipińczyków wszelkimi dostępnymi środkami (...). Tekst wystąpienia prezydenta dotrze do pana niebawem”4.
O ile MacArthur przyjął polecenie Białego Domu na pozór spokojnie, o tyle jego oficerowie chodzili poddenerwowani. A niby czym, zdaniem urzędników w Waszyngtonie -
pytali dosadnym językiem - PRS i partyzanci, którzy narażają życie, rozprowadzając tony amerykańskiej literatury, zajmują się od miesięcy? Naczelny dowódca jednak odparł, że zadba o to, aby przemówienie Roosevelta zyskało jak najszerszy oddźwięk na Filipinach.
Chcąc uspokoić waszyngtońską hierarchię, która najwyraźniej obawiała się, że Filipińczycy przejdą nagle na stronę Japończyków, MacArthur zakończył swą depeszę stwierdzeniem: „Nie ma powodów do obaw. Naród filipiński pozostanie lojalny, a w dniu, kiedy postawimy stopę na wyspach, poderwie się zgodnie na nasze wezwanie”.
Sekretarze Roosevelta przyozdobili jego wystąpienie przed Kongresem wzniosłymi, filozoficznymi sentencjami, skupiając się na obietnicach na przyszłość. Całkowicie zignorowali teraźniejszość. Filipińczycy pragnęli przede wszystkim, o czym doskonale wiedzieli MacArthur i Whitney, zrzucić japońskie jarzmo. Pragnęli wytchnienia od niebezpieczeństw, które stały się częścią ich codziennego życia. Ponieważ w przemówieniu Roosevelta nie było mowy o tych zasadniczych kwestiach, MacArthur postanowił to uzupełnić.
Na urzędowym papierze listowym naczelnego dowódcy, opatrzonym faksy-mile jego podpisu, wydrukowano tony ulotek, które miały dostarczyć okręty podwodne. Pod orędziem prezydenta MacArthur zamieścił następujące słowa: „Jestem w pełni świadom ogromnego ciężaru, jaki spoczywa na was w tym trudnym okresie filipińskiej historii, i wraz z obietnicami prezydenta dotyczącymi waszego powojennego dobrobytu i bezpieczeństwa (...) daję wam osobiste zapewnienie, iż nasze operacje wojskowe, których celem jest wasze całkowite wyzwolenie, przebiegają pomyślnie (...). Powrócę na ziemię filipińską, aby
poprowadzić nasze połączone siły w druzgocącym uderzeniu, które uwolni was na zawsze od groźby zależności od Cesarstwa Japonii”5.
Przywódcy partyzantów i agenci AIB powiadomili przez Radio Brisbane, że proklamacja Roosevelta-MacArthura wywarła ogromne wrażenie.
W odpowiedzi na kampanię propagandową PRS Japończycy rozpoczęli szeroko zakrojoną operację, aby położyć kres „wywrotowej” działalności na Filipinach. Dzięki łapówkom i nagrodom okupanci zdołali wytropić kilka oddziałów partyzanckich i ich przywódców. Gdy niewielu Filipińczyków dało się skusić oferowanymi nagrodami, rozwścieczeni Japończycy odpowiedzieli terrorem. Całe wioski, podejrzane o ukrywanie partyzantów, zostały zrównane z ziemią, a wielu ich mieszkańców zamordowano.
Agenci Kempei Tai, korzystając z doświadczeń zdobytych w podłych dzielnicach portowych Szanghaju i Singapuru, działali szczególnie aktywnie w spelunkach, domach publicznych, barach i restauracjach na cieszących się złą sławą przedmieściach Manili. Powodowani nadzieją poprawy własnego losu byli skazańcy, narkomani i inni Filipińczycy, którzy przesiadywali w tych lokalach, chętnie godzili się pracować jako donosiciele.
Jednym z lepiej znanych bywalców tych manilskich miejsc występku był Franco Vera Reyes, który odsiadywał długi wyrok za fałszerstwa i kradzieże w więzieniu Old Bilibid, kiedy Japończycy zajęli Manilę. Natychmiast zawarł układ z Kempei Tai: zostanie informatorem w zamian za zwolnienie z więzienia.
Reyes znalazł się w swoim żywiole. Nie musiał pracować. Japońscy agenci hojnie mu płacili. Ale najbardziej cieszyło go to, że może przesiadywać w podejrzanych nocnych klubach i szastać pieniędzmi na oczach drogich prostytutek i najróżniejszych ciemnych typów. W zamian za to wygodne życie musiał tylko wydawać swoich rodaków-patriotów w ręce Kempei Tai. Zdrada przychodziła Franco Reyesowi bez trudu.
Niebawem Reyes poszerzył obszar swego działania poza półświatek spelunek. Podając się za agenta AIB, nawiązał kontakt z Jose Ozamisem, który przed wojną był senatorem, a obecnie działał aktywnie w komitecie Wolne Filipiny, tajnej grupie szanowanych manilskich obywateli zaangażowanych w zbieranie informacji i współpracę z patriotycznym podziemiem. Japoński szpicel był elokwentny i wkrótce udało mu się przekonać Ozamisa, że naprawdę jest agentem AIB.
Senator Ozamis powiedział o swoim nowym kontakcie znajomemu Filipińczykowi, pułkownikowi Orestesowi Manzano. Manzano był oficerem saperów w dywizji filipińskiej, a po upadku Corregidoru dostał się do niewoli. Podobnie jak wielu innych filipińskich oficerów i żołnierzy, ciężko chorował w obozie jenieckim Camp O'Donnell, więc Japończycy puścili go do domu, aby tam umarł. Manzano jednak wyzdrowiał i skontaktował się z zaufanym adiutantem, porucznikiem Osmundo Mondonedo, aby wspólnie z nim zorganizować grupę sabotażową i siatkę szpiegowską. Manzano działał w Manili, natomiast Mondonedo miał
swoją bazę w Los Banos na południowym Luzonie6.
Dowiedziawszy się od przyjaciela, senatora Ozamisa, o rzekomym agencie AIB Franco Reyesie, pułkownik Manzano natychmiast nabrał podejrzeń. Odszukał zatem Reyesa i
zaprosił go na obiad do popularnej jadłodajni Tom's Dixie Kitchen. Tom był Amerykaninem, lecz Japończycy, z sobie tylko znanych powodów, pozwolili mu prowadzić restaurację.
Przed wyjściem na umówione spotkanie do Tom's Dixie Kitchen, Manzano poprosił dwóch byłych funkcjonariuszy przedwojennej manilskiej policji, aby usiedli przy sąsiednim stoliku. Obaj policjanci doskonale znali element przestępczy Manili. Mówiąc krótko, Reyes miał się stać przedmiotem nieformalnej inwigilacji policyjnej.
Przy obiedzie Reyes był, jak zwykle, bardzo przyjacielski i gadatliwy. Mówił dużo o działalności agentów AIB w Manili i wszędzie na wyspach. Manzano jednak zorientował się, że rozmówca próbuje zwabić go w pułapkę, skłonić do ujawnienia istotnych informacji na temat ruchu oporu. Manzano nie chwycił przynęty.
Później Manzano spotkał się z dwoma byłymi policjantami. Po ich zachowaniu rozpoznał, że mają do przekazania niepokojące wieści. Franco Reyes, powiedzieli, jest nie tylko pospolitym przestępcą i notorycznym łgarzem, ale, co gorsza, japońskim konfidentem, którego należy unikać.
Pułkownik Manzano pospieszył ostrzec Jose Ozamisa, lecz senator nie chciał uwierzyć, że uprzejmy, serdeczny Reyes może być zdrajcą, którego perfidia zgubiła wielu filipińskich patriotów.
Podczas wcześniejszych rozmów senator Ozamis powiedział Reyesowi dosyć, by ujawnić swoje zaangażowanie w działalność antyjapońską, ale Japończycy najwyraźniej nie zamierzali aresztować byłego senatora. Woleli go śledzić w nadziei, iż nieświadomie naprowadzi ich na trop innych członków organizacji Wolne Filipiny.
Nie zdając sobie sprawy, że jest obserwowany, Ozamis pojechał na Mindanao, gdzie skontaktował się z oddziałami partyzanckimi, których dowódcy utrzymywali łączność z AIB w Australii. Kiedy wrócił, przywiózł ze sobą listy od filipińskich partyzantów do ich bliskich w Manili. Ozamis pokazał listy partyzantów kilku członkom grupy Wolne Filipiny, którzy ostrzegali go, aby ich nie doręczał, ponieważ Kempei Tai może mieć te adresy pod obserwacją. Ozamis, zapewne z dobroci serca, poruszony trudną sytuacją i samotnością partyzantów, zlekceważył rady towarzyszy.
Franco Reyes dowiedział się w jakiś sposób o listach- prawdopodobnie od samego Ozamisa. Wtedy Kempei Tai uderzyła szybko i celnie. Wraz z Ozamisem aresztowano i
osadzono w lochach więzienia Fort Santiago dziewięciu Filipińczyków i kilka kobiet. Większość z nich ścięto jako szpiegów.
Filipińscy patrioci urządzili polowanie na ukrywającego się Franco Reyesa. Łowy okazały się zapewne skuteczne, ponieważ donosiciela nigdy więcej nie widziano w Manili. Być może jednak zmienił nazwisko, uciekł na jakąś odległą wyspę archipelagu i spędził resztę życia, licząc judaszowe srebrniki?7
Kiedy przebiegły Franco Reyes zarzucał swą zdradziecką sieć w Manili, 240 kilometrów dalej na północ inny Filipińczyk, 26-letni Mario Bansen, zaczął gorliwie kolaborować z Japończykami w mieście Bontoc. Bansen, były porucznik filipińskiego pułku na Bataanie, dostał się do niewoli i trafił do obozu dla jeńców wojennych Camp O'Donnell. Po kilku miesiącach zgodził się przejść prowadzony przez Japończyków „kurs reindoktrynacji”, gdzie dowiedział się, jak przez całe dziesięciolecia zachłanne Stany Zjednoczone wyzyskiwały Filipiny.
Kiedy władze obozu Camp O'Donnell doszły do przekonania, iż Bansen uznał hasło
„Azja dla Azjatów”, został zwolniony, ale pod warunkiem, że wstąpi do Filipińskiej Żandarmerii - utworzonej przez Japończyków organizacji policyjnej, której zadaniem było zwalczanie oddziałów partyzanckich i innych filipińskich „wywrotowców”.
Bansen został przydzielony do kwatery głównej żandarmerii w Bontoc jako główny kancelista. Na tym stanowisku miał dostęp do całej korespondencji i tajnych depesz, które przychodziły codziennie z japońskich komendantur wojskowych w Manili i innych miastach na Luzonie. Szybko zyskał uznanie swoich japońskich przełożonych, którzy uważali go za jednego z najbardziej pracowitych i oddanych funkcjonariuszy żandarmerii. Prowadził jednak samotne życie, ponieważ rodacy gardzili nim i omijali z daleka. Nie mogli wiedzieć, że Bansen jest jednym z najcenniejszych agentów AIB i że ocalił życie wielu partyzantom działającym w górach północnego Luzonu.
Kilka tygodni po objęciu swego stanowiska w Bontoc Mario Bansen dowiedział się, że najbardziej poszukiwanym przez Japończyków człowiekiem jest amerykański podpułkownik Russell Volckmann. Zdołał on uniknąć niewoli po upadku Bataanu i zorganizował oddział partyzancki złożony z 10 000 Filipińczyków. Bansen miał nadzieję nawiązać potajemny kontakt z Volckmannem. Z japońskich depesz dowiedział się, że domniemana kwatera główna Amerykanina znajduje się na stokach porośniętej dżunglą góry.
Pewnego dnia kurier tubylec, który nie chciał podać swego nazwiska ani miejsca zamieszkania, odnalazł drogę do kryjówki Volckmanna i przyniósł wiadomość podpisaną przez Mario Bansena. W swoim liście Bansen wyjaśnił, że wstąpił do żandarmerii tylko po to, by uniknąć śmierci w piekle Camp O'Donnell, a jednocześnie przysłużyć się swemu krajowi8.
Russell Volckmann podejrzewał podstęp. Chociaż on i porucznik Mario Bansen służyli w tym samym pułku na Bataanie, dowódca partyzantów nie był w stanie sprawdzić, czy wiadomość naprawdę pochodziła od Bansena, czy od japoń-skiego prowokatora posługującego się jego nazwiskiem. Poza tym zawsze istniała możliwość, że prawdziwy porucznik Bansen zaprzedał się Japończykom i próbował zastawić pułapkę na Volckmanna, za którego głowę wyznaczono wysoką cenę.
Przez tego samego kuriera Volckmann wysłał odpowiedź. Zaproponował Bansenowi, aby ten dowiódł swej lojalności, przekazując tajne informacje, do których miał dostęp jako główny kancelista żandarmerii.
Mario Bansen okazał się doskonałym wywiadowcą. Niezauważony przez ufających mu japońskich przełożonych zawsze od tej pory podkładał dodatkową kalkę i kartkę papieru pod wszystkie tajne raporty, które przepisywał na maszynie. W ciągu kilku godzin Russell Volckmann i jego oficer wywiadu otrzymywali dokładne kopie dokumentów przeznaczonych tylko dla oczu japońskich dowódców. Te niezwykle cenne informacje były natychmiast
przekazywane przez radio do centrali PRS Courtneya Whitneya w Brisbane9.
Co jakiś czas japońscy oficerowie w Bontoc wysyłali silnie uzbrojone oddziały żandarmerii, by pojmać podpułkownika Volckmanna. W takich wypadkach zawsze okazywało się, iż dowódca partyzantów i jego sztab właśnie opuścili starą kryjówkę i przenieśli się do nowej. Japończycy doszli do przekonania, że ktoś dobrze poinformowany ostrzega amerykańskiego „bandytę”. Nikt jednak nie podejrzewał inteligentnego, pracowitego kancelisty, Mario Bansena.
Spotkanie z asem wywiadu MacArthura
Pewnego wieczoru w połowie lipca 1943 roku na lotnisku w Brisbane pojawił się po długim locie ze Stanów Zjednoczonych drobny Filipińczyk w średnim wieku. Mężczyznę, figurującego na liście pasażerów jako Hector Rodriguiz, przywitali dwaj Amerykanie w eleganckich garniturach. Zaprowadzili go do nieoznakowanego czarnego buicka i zawieźli do kwatery głównej generała MacArthura w Brisbane. Tam nowo przybyły konferował prawie godzinę z naczelnym dowódcą.
Pseudonimem Hector Rodriguiz posługiwał się doktor Emigidio Cruz, znany manilski lekarz. Mężczyźni w cywilnych ubraniach, którzy czekali na niego na lotnisku, byli oficerami AIB. Cichy i skromny Cruz poinformował MacArthura o powodach swojego przylotu do Brisbane. Jako osobisty lekarz prezydenta Republiki Filipin, Manuela Quezona, wyruszył z jego tymczasowej rezydencji w Waszyngtonie na niebezpieczną misję szpiegowską, której celem jest Manila. Prezydenta Quezona zaniepokoiły wieści, że najwyżsi urzędnicy byłego filipińskiego rządu, którzy byli też jego osobistymi przyjaciółmi, kolaborują z Japończykami, o czym zresztą AIB od dawna wiedziało. Quezon postanowił wysłać zaufanego współpracownika- doktora Cruza do Manili, by skontaktował się z jedynym człowiekiem, który jego zdaniem mógł dokonać właściwej oceny sytuacji politycznej na wyspach. Tym człowiekiem był Manuel y Acuńa Roxas, za-możny, wpływowy przyjaciel prezydenta Filipin.
MacArthur, paląc cygaro, uważnie wysłuchał wyjaśnień Cruza, a następnie zauważył, iż w jego przekonaniu człowiek nieprzeszkolony do pracy wywiadowczej ma około 10% szans na przedostanie się do Manili i żadnych szans na powrót1.
Od czasu upadku Corregidoru sam MacArthur był zaniepokojony zalewem raportów na temat kolaboracji wysokiej rangi dygnitarzy filipińskich z Japończykami. MacArthur- podobnie jak Quezon, który był znacznie bardziej zaangażowany emocjonalnie - chciał poznać prawdziwy obraz sytuacji politycznej w Manili.
Kolaboranci stanowili złożony problem. Ich pobudki były różnorakie. Niektórzy zostali zastraszeni przez najeźdźców, inni woleli władców wschodnich niż zachodnich, a wielu było po prostu oportunistami szukającymi osobistych korzyści. Zdarzali się również
„prawdziwi” patrioci, którzy wierzyli, że najlepiej przysłużą się krajowi, współpracując z Japończykami.
Kolaboranci zaczęli się pojawiać w styczniu 1942 roku, kiedy Waleczni Bękarci z Bataanu walczyli jeszcze o życie po upadku Manili. W tym czasie dowódca wojsk inwazyjnych, generał Masaharu Homma, zwrócił się do filipińskich polityków o pomoc w rządzeniu krajem. Pierwszym posunięciem kolaboracyjnego rządu pod przewodnictwem Jorge Vargasa, który był wcześniej zaufanym sekretarzem Quezona, było wysłanie do prezydenta Franklina D. Roosevelta depeszy z żądaniem natychmiastowej amerykańskiej
kapitulacji na całym obszarze Filipin2.
Później, w połowie 1943 roku, powołano Niepodległą Republikę Filipińską z nowym gabinetem z Jose Laurelem na czele. Laurel, niegdyś sędzia Sądu Najwyższego i bliski przyjaciel Quezona, był jedynym Filipińczykiem, który uzyskał doktorat honoris causa
Uniwersytetu Tokijskiego. MacArthura oburzał fakt, że ostoją marionetkowego rządu jest przedwojenna filipińska elita - jego dawni przyjaciele i współpracownicy Quezona3.
Przez cały ten czas Manuel Roxas pozostawał w Manili, bacznie obserwując ekwilibrystykę polityczną marionetkowego rządu. Pięćdziesięciodwuletni Roxas pochodził z bogatej rodziny i od dawna należał do filipińskiego establishmentu ekonomicznego i politycznego. Był właścicielem trzech gazet, w tym wpływowego dziennika „Manila Daily News”, członkiem rady zarządzającej Uniwersytetu Filipińskiego i generałem rezerwy Armii Stanów Zjednoczonych. Jako senator w filipińskim parlamencie Roxas opowiadał się za całkowitą niepodległością dla wysp.
Zanim w marcu 1942 roku prezydent Quezon wymknął się na pokładzie okrętu podwodnego z oblężonego Corregidoru, poprosił swego przyjaciela Roxasa, aby udał się wraz z nim na wygnanie. Chociaż wiceprezydentem republiki był narcystyczny Sergio Osmeńa (przydomek „Sfinks”), Quezon pragnął, aby następ-nym prezydentem został Roxas. Ten jednak nie chciał opuścić kraju.
Za decyzją Roxasa kryły się uzasadnione powody: MacArthur, bez wiedzy Quezona i Osmeńy, poprosił generała, aby pozostał na Filipinach i dostarczał mu informacji o sytuacji politycznej na wyspach. G-2, Charles Willoughby, jeden z niewielu Amerykanów świadomych rzeczywistej roli Roxasa, powiedział zaufanemu współpracownikowi:
- Roxas był naszym najlepszym człowiekiem [w Manili] przez cały czas4.
Kiedy generał Wainwright poddał Filipiny w maju 1942 roku, Manuel Roxas został schwytany na Mindanao. Tydzień później do kwatery głównej generała Toroi Ikuty w Davao, dowódcy wojsk japońskich na Mindanao, przyszedł rozkaz z kwatery generała Masaharu Hommy, nakazujący Ikucie stracić Roxasa „po cichu i natychmiast”. Ikuta powierzył to zadanie swemu szefowi sztabu, pułkownikowi Nobuhiko Jimbo, który, z ogoloną głową, w okularach w rogowej oprawie i z wąsami, przypominał samego generała, Hideki Tojo. Jimbo, podobnie jak Roxas, był gorliwym katolikiem i czuł się bardzo niezręcznie, kiedy prowadził Roxasa i innego wysoko postawionego więźnia na miejsce egzekucji. W obliczu śmierci Roxas zachowywał się z godnością a Jimbo zrozumiał, że wiele go łączy z człowiekiem, którego rozkazano mu stracić. Postanowił więc podjąć próbę ocalenia Roxasa, chociaż czyniąc to, narażał własne życie. Po znalezieniu pretekstu, by odłożyć egzekucję, Jimbo zostawił Roxasa i drugiego więźnia, gubernatora wyspy, pod strażą w małej wiosce. Sam udał się do Davao przekonać generała Ikutę, aby zignorował rozkaz. Jego prośby padły na podatny grunt: Ikuta zlecił to zadanie Jimbie, ponieważ sam nie miał ochoty go wykonać.
Ikuta i Jimbo postanowili przetrzymać Manuela Roxasa w ukryciu, wychodząc z założenia, że ci, którzy wydali rozkaz, niebawem o nim zapomną. Tak się jednak nie stało. Podstęp wyszedł na jaw (prawdopodobnie za sprawą nielojalnego członka sztabu Ikuty) i z Manili przyjechał oficer, by poinformować pułkownika Jimbę, że za niewykonanie rozkazu czeka go sąd wojenny. Jimbo nie został jednak aresztowany.
Wiedząc, iż w grę wchodzi jego życie, a z pewnością kariera, Jimbo poleciał do Manili, aby się wytłumaczyć. Nie zastał generała Hommy, porozmawiał więc z generałem majorem Takaji Wachim, jego szefem sztabu. Wachi był zdumiony.
Homma nie upoważnił nikogo do wydania podobnego rozkazu. Jimbo pokazał mu oryginalny rozkaz egzekucji podpisany przez generała majora Yoshihide Hayashiego, oficera administracyjnego przy 14. Armii Hommy
Nie mając prawa odwoływać rozkazów podpisanych w imieniu Hommy, szef sztabu polecił wstrzymać tymczasowo egzekucję Manuela Roxasa. Jimbo czekał, a tymczasem wściekły Wachi wkroczył do znajdującego się za ścianą gabinetu Hayashiego, gdzie generał konferował z czterema oficerami sztabowymi. Wybuchła gwałtowna kłótnia. Jimbo słyszał podniesione głosy.
- Czy wydał pan rozkaz egzekucji generała Roxasa?! - zagrzmiał Wachi.
Hayashi zaprzeczył, twierdząc, że taki rozkaz byłby pogwałceniem wyraźnych zaleceń Hommy, by wysokich urzędników filipińskich traktować łagodnie. Wciąż czerwony z gniewu, Wachi wezwał pułkownika Jimbę. Kiedy Jimbo pokazał rozkaz egzekucji, Hayashi przestał się wypierać i przyznał, że on i czterej obecni w gabinecie oficerowie podpisali dokument.
Potem Hayashi zwrócił się do Jimby i wrzasnął: -Ładnie nas pan urządził!5
„Nas”, to znaczy niewielką, lecz wpływową grupę podkomendnych Hommy, którzy bez wiedzy swego zwierzchnika wysyłali w jego imieniu rozkazy egzekucji przedstawicieli władz filipińskich.
Tego wieczoru generał Wachi złożył wizytę pułkownikowi Jimbie w hotelu Manila, gdzie niegdyś mieszkał Douglas MacArthur wraz z rodziną. Oświadczył, że Homma wyraził zadowolenie z podjętej przez Jimbę inicjatywy i unieważnił rozkaz egzekucji Roxasa. Gdyby Japończycy wiedzieli, że Roxas pozostał na Filipinach, aby szpiegować dla MacArthura, sprawy mogłyby przybrać zupełnie inny obrót6.
Obecnie, rok później, as wywiadu Roxas rozgrywał niebezpieczną partię pokera o wysoką stawkę. Do tego czasu zdążył nawiązać tak serdeczne stosunki z okupantami, że to on, a nie Vargas, był pierwszym kandydatem na szefa marionetkowego rządu. Wymawiając się chorobą wieńcową (co było nieprawdą), Roxas z wielkim żalem odrzucił tę propozycję. Kilka miesięcy później manilskie gazety opublikowały fotografię Roxasa podpisującego dokumenty w pałacu Malacańan, przedwojennej i obecnej siedzibie rządu. Lojalni Filipińczycy, zwłaszcza partyzanci, byli oburzeni. Nieświadomi jego rzeczywistej roli, uznali słynnego rodaka za arcyzdrajcę.
W tych okolicznościach doktor Emigidio Cruz, którego MacArthur nie wtajemniczył w szpiegowską misję Roxasa, wsiadł w Perth w Australii na pokład okrętu podwodnego USS
„Thresher”, by odbyć pierwszy etap podróży do Manili. Po drodze miał się spotkać z dowódcą partyzantów Jesusem Villamorem (znanym w AIB jako W-10) na filipińskiej wyspie Negros. Na okręcie znajdowało się kilku innych Filipińczyków w chłopskich strojach (także szpiegów, których należało przerzucić na wyspy) oraz około 7 ton broni i amunicji przeznaczonych dla partyzantów.
Rankiem 9 lipca 1943 roku „Thresher” przygotowywał się do wynurzenia w wyznaczonym miejscu spotkania na południowo-zachodnim wybrzeżu Negros.
Dowódca ujrzał przez peryskop niepokojący widok: brzeg patrolował japoński krążownik. Jeśli mogło wydawać się dziwne, że akurat ten odcinek plaży stał się przedmiotem zainteresowania nieprzyjacielskiego okrętu, Cruz nie dał tego po sobie poznać.
Odpłynąwszy nieco dalej, „Thresher” pozostał w zanurzeniu przez cały dzień, a wynurzył się dopiero, gdy zapadła ciemność. Doktor Cruz - ubrany w słomiany kapelusz, spodnie i cienką koszulę, jak typowy wieśniak z Negros - powiosłował do brzegu w pontonie i nawiązał kontakt z oddziałem partyzanckim. W rekordowo krótkim czasie 45 minut partyzanci wyładowali z okrętu podwodnego i przewieźli na brzeg 7 ton broni i amunicji.
Godzinę później Cruz spotkał się z Jesusem Villamorem (pseudonim Ramon Hernandez), który ze swojej kryjówki na Negros kierował operacją AIB pod kryptonimem
„Planeta”. Wyczulony na punkcie bezpieczeństwa „Planety”, Villa-mor przeraził się, kiedy odkrył, że niewyszkolony agent wywiadu (Cruz) ma przy sobie wieczne pióro popularnej amerykańskiej marki, której nie sprzedawano na Filipinach od wybuchu wojny. W kieszeni Cruza znajdowała się również zapalniczka zakupiona niedawno w Stanach Zjednoczonych. Gdyby Cruz wpadł w ręce Kempei Tai- a zdaniem Villamora taka możliwość była wielce prawdopodobna - te przedmioty natychmiast by go zdradziły.
Niebawem, w ślad za pojawieniem się japońskiego krążownika przy brzegu w pierwotnym miejscu spotkania, nastąpiła seria dziwnych zdarzeń, które mogły wskazywać, że ktoś, gdzieś, przekazuje Japończykom informacje. Zaledwie 72 dwie godziny po spotkaniu Cruza z Villamorem do plaży, gdzie wylądował doktor, podpłynęła nieprzyjacielska łódź z żołnierzami. Po krótkiej wymianie ognia partyzanci rozproszyli się. Następnie Japończycy pospieszyli prosto do miejsca, gdzie ukryto wyładowaną z okrętu podwodnego broń i amunicję.
Były też inne oznaki zdrady. Kiedy jedna grupa żołnierzy nosiła broń i amunicję na zakotwiczoną przy brzegu łódź, druga ruszyła prosto do starannie ukrytej radiostacji, za której pomocą Villamor porozumiewał się z AIB w Australii. Radiostacja również została zabrana, po czym żołnierze odpłynęli.
Kiedy Cruz był gotów wyruszyć na północne wybrzeże Negros, do następnego punktu swojej odysei, Villamor ostrzegł go, że dalsza podróż nie jest bezpieczna. - Zbyt wielu ludzi, nawet wśród partyzantów, zna pańską prawdziwą tożsamość - oświadczył W-10.
Doktor zdołał jednak zwerbować miejscowego przewodnika i ruszył do kryjówki Alfreda Montelibana, który był gubernatorem Negros. Po tygodniu uciążliwego marszu przez dżunglę Cruz i jego przewodnik dotarli do kwatery głównej Montelibana, usytuowanej na szczycie wulkanu Caloan i strzeżonej przez partyzantów. Pięć dni później około 200 japońskich żołnierzy wspięło się na zbocze góry i przypuściło niespodziewany atak na obóz. Zaskoczeni partyzanci, wraz z Cruzem i gubernatorem, uciekli głęboko w gęstą dżunglę, gdzie się przegrupowali. Przez trzy dni toczyły się zacięte walki, a kiedy Japończycy wreszcie się wycofali, pozostawili 60 martwych towarzyszy.
Gdy powrócił spokój, Cruz dowiedział się od partyzantów, że w pobliskich górach zaszył się jego przyjaciel, major Emilio Roberto, i doktor wyruszył do jego kryjówki. Szczęśliwym zrządzeniem losu okazało się, iż Roberto ma łódź żaglową ukrytą w pobliżu portu w Cadiz na północnym wybrzeżu Negros, a także pięciu ludzi, którzy przypadkiem znaleźli się na wyspie i pragną wrócić do domów na Luzonie. Podający się za kupca Cruz załadował łodź suszoną rybą i kurczętami. Potem wypłynęli na morze Visayan i wzięli kurs na Luzon, 400 kilometrów dalej na pół-noc. Była to męcząca i niebezpieczna podróż. Po drodze zatrzymywali się na kilku wyspach, aby sprzedać towary i zastąpić je nowymi.
Żmudna podróż zdawała się ciągnąć bez końca, gdy nagle obserwator zawołał:
-Japońska łódź patrolowa!
Wśród Filipińczyków zapanowało napięcie. Kilka minut później japońska łódź dobiła do ich burty, a kapitan, tłumacz i pięciu uzbrojonych członków załogi weszło na pokład. Cruz i jego towarzysze przyglądali się bezradnie, jak nieprzyjacielscy marynarze szperają wśród suszonej ryby i kojców z kurczętami. Przez chwilę doktor był pewien, że już po nim: poszukiwania prowadziły prosto do małej metalowej skrzynki, gdzie znajdowały się listy prezydenta Quezona do Manuela Roxasa. Zanim jednak niepowołane ręce dotknęły pojemnika, Japoń-czycy przerwali rewizję.
Teraz kapitan łodzi patrolowej zaczął wypytywać doktora.
Potrzebujemy informacji o majorze Suylanie, który przewozi broń bandytom na Negros - powiedział do Cruza, którego przeszył w tym momencie dreszcz7. Major Suylan był jego pseudonimem, nadanym mu w Australii na podróż do Manili.
Starając się zapanować nad drżeniem głosu, Cruz odparł, że nigdy nie słyszał o majorze Suylanie - jest tylko biednym wędrownym sprzedawcą suszonej ryby i kurcząt, który próbuje zarobić na życie. Zmuszając doktora, aby jeszcze raz powtórzył swoją historię, japoński kapitan wzruszył ramionami, po czym on i jego ludzie wrócili na łódź patrolową i odpłynęli.
Dwa dni później mała łódź zawinęła do niewielkiego portu na południowym Luzonie. Po znalezieniu się na znanym terenie, Cruz przyjął nowy pseudonim Emilio C. Corde i udał się do Magdaleny, nadbrzeżnej miejscowości kontrolowanej przez Japończyków. Nadal podając się za kupca, odszukał starszego Japończyka, który pełnił obowiązki burmistrza. Kiedy Cruz wyłożył garść pesos, burmistrz wydał zaświadczenie o stałym pobycie wystawione na „Emilia C. Cordego, kupca”, niezbędne podczas podróży. Szczęście znów uśmiechnęło się do Cruza. Skontaktował się z chińskim kupcem Tiong Hingien, który mieszkał w tych stronach od kilkudziesięciu lat i wybierał się właśnie do Manili z ładunkiem drewna i mąki. Uprzejmy Chińczyk zgodził się zabrać Cruza ze sobą. Mieli wyruszyć o świcie.
Tej nocy grupa ośmiu uzbrojonych partyzantów pod dowództwem Amerykanina wtargnęła do domu, gdzie zamelinował się Cruz, i zażądała wyjaśnień, co robi w mieście. Intruzi zachowywali się wojowniczo i mieli nieprzyjazne zamiary.
Jesteś cholernym japońskim szpiegiem! - krzyknął dowódca.
Zaprzeczenia Cruza na nic się nie zdały. Partyzanci zmusili doktora, aby zabrał ze sobą łopatę, którą miał wykopać własny grób, i poprowadzili go na pobliskie pole. Czując, jak nogi uginają się pod nim przy każdym kroku, Cruz spytał Amerykanina:
Chyba nie zamierzacie zabić Chłopca z Bataanu, co?
Na chwilę zapadła cisza. Potem Amerykanin powiedział:
Chcesz powiedzieć, że jesteś Chłopcem z Bataanu? Ja też walczyłem na Bataanie!8 Nie było już mowy o egzekucji. Przez niemal godzinę dwaj mężczyźni opowiadali
sobie, jak wymknęli się z rąk Japończyków po upadku półwyspu półtora roku wcześniej.
Dwudziestego trzeciego października, prawie cztery miesiące po wypłynięciu z Perth w tajnej misji dla prezydenta Quezona, Cruz dotarł do Manili. Ustalono, że spotka się z przyjacielem, siostrzeńcem pani Aurory Quezon, żony prezydenta Filipin, w kościele Quiapo. Tam miał się dowiedzieć, jak nawiązać kontakt z innym łącznikiem, który zaaranżuje potajemne spotkanie z Manuelem Roxasem.
Cruz klęczał w ławie we wnętrzu starego, okazałego kościoła, a ktoś podszedł i ukląkł obok niego. Kątem oka doktor ujrzał wystraszoną twarz przyjaciela, siostrzeńca prezydenta Quezona. Ten chwycił go za ramię i ledwie słyszalnym szeptem zwrócił jego uwagę na Filipińczyka stojącego w pobliżu bocznych drzwi. Trzymając głowę nieruchomo, Cruz zerknął w tamtym kierunku i zobaczył mężczyznę, który intensywnie się im przyglądał. Potem Cruz i młodszy Quezon spostrzegli, że nieznajomy wymyka się głównymi drzwiami i podchodzi do japońskiego żandarma, który najwidoczniej pełnił tam służbę. Doktor i jego towarzysz bez słowa prześliznęli się pod ścianą do drugich bocznych drzwi. Siostrzeniec prezydenta oddalił się czym prędzej, a Cruz w pośpiechu niemal wpadł na zaparkowany samochód z mężczyzną za kierownicą.
- Wsiadaj! - zawołał kierowca, otwierając drzwi.
Cruz nie potrzebował ponownego zaproszenia. Wcisnął się do środka i samochód natychmiast odjechał. Cruz odmówił szybką modlitwę do Maryi Dziewicy: natknął się bowiem na człowieka, który miał nawiązać z nim kontakt i zaaranżować spotkanie z Manuelem Roxasem. Kierowca był jego starym przyjacielem i od razu rozpoznał doktora.
Cruz został odwieziony do bezpiecznego domu, gdzie otrzymał wiadomość, że Kempei Tai poszukuje bliżej nieokreślonego współpracownika prezydenta Quezona. Ponieważ poszukiwany nosił podobno czarne wąsy, Cruz natychmiast zgolił swój zarost.
W największej tajemnicy - nikt w Manili nie potrafił stwierdzić, kto jest kolaborantem, a kto lojalnym obywatelem republiki - Cruz i Roxas spotkali się tego wieczoru w domu przy ulicy Lepanto 893. Na zewnątrz, kryjąc się w cieniu, stali dwaj zaufani współpracownicy Roxasa, którzy czuwali nad bezpieczeństwem. Roxas i Cruz rozmawiali prawie przez całą noc. Roxas złożył przyjacielowi wyczerpującą relację na temat tego, którzy z wpływowych filipińskich polityków są prawdziwymi kolaborantami, a którzy prowadzą ryzykowną podwójną grę, aby potajemnie służyć swemu krajowi i jego obywatelom.
Podczas kolejnych rozmów Roxas, jedyny przedstawiciel filipińskiej elity, który znalazł wymówkę, by nie podpisywać deklaracji lojalności wobec Cesarstwa Japonii, dostarczył mnóstwo informacji na temat nieprzyjacielskich wojsk i obiektów wojskowych na Luzonie. Roxas powiedział także Cruzowi, iż zawarł potajemne porozumienie z generałem Eulogio Franciso, patriotą, który maskował się jako sympatyk Japonii. W myśl porozumienia, jeśli okupanci przeprowadzą pobór Filipińczyków do japońskiej armii (co było bardzo prawdopodobne), najważniejsze stanowiska obejmą lojalni filipińscy oficerowie, tak aby mogli poprowadzić poborowych przeciwko Japończykom, kiedy Douglas MacArthur dokona inwazji na wyspy.
Może pan być pewien, że dziewięćdziesiąt pięć procent narodu filipińskiego jest lojalne wobec Stanów Zjednoczonych i prezydenta Quezona - oświadczył Roxas9.
Po tygodniu pobytu w Manili doktor Cruz uznał, że czas wracać do Australii. Jak dotąd w podróży dopisywało mu szczęście. Zapewne przypomniał sobie, iż generał MacArthur wyznał mu szczerze, że ocenia jego szanse na powrót jako równe zeru. Jego pragnienie wyjazdu wzrosło jeszcze, kiedy Roxas ostrzegł go, iż dzięki swoim kontaktom w manilskiej policji uzyskał informacje, że Japończycy wiedzą, iż lekarz prezydenta Quezona przebywa w Manili w tajnej misji, i że zawzięcie go poszukują.
Przed wyjazdem Cruz otrzymał od Roxasa pokaźnych rozmiarów zasobnik, który miał zabrać do Stanów Zjednoczonych i wręczyć prezydentowi Quezonowi. Wewnątrz znajdowały się cenne informacje: komplet egzemplarzy „Philippine Gazette”, zawierający oficjalne raporty i dokumenty wszystkich biur i wydziałów marionetkowego rządu, w tym przemówienia wygłaszane przez czołowych polityków10.
Cruz, ubrany w chłopski strój, z egzemplarzami „Philippine Gazette” i plikiem notatek, które poczynił podczas pobytu w Manili, ukrytymi w małej bambusowej skrzynce pod cygarami, torebkami i drewnianymi chodakami, wyruszył na południe. Znów stał się Emiliem C. Cordem, wędrownym kupcem, i przez wiele tygodni wymykał się japońskim oddziałom na lądzie i łodziom patrolowym na morzu. Na małej wyspie Gigantangian, gdy przygotowywał się do następnego etapu podróży, rozpętał się tajfun, który zagnał japońską łódź patrolowai jej załogę do zatoczki, gdzie się ukrywał. Na szczęście i tym razem uszedł z życiem.
Wreszcie, 12 lutego 1944 roku, lekarz-szpieg wszedł na pokład okrętu podwodnego
„Narwhal” i kilka dni później dotarł do Australii. Jego podróż w głąb okupowanego przez Japończyków terytorium trwała ponad siedem miesięcy.
W Brisbane sztab generała MacArthura zaprosił Emigidio Cruza do kwatery głównej, gdzie emisariusz prezydenta Quezona miał odebrać odznaczenie. Wyznaczona godzina minęła, a doktor się nie pojawił; był tak pochłonięty przepisywaniem niezliczonych stron notatek, które sporządził w Manili, że zapomniał o ceremonii dekoracji.
Tego samego wieczoru wyżsi oficerowie AIB wydali w hotelu Lennon uroczysty obiad na cześć Cruza. Tym razem amator-szpieg nie zapomniał przyjść.
Szpiegowanie na szkodę zdobywców
Latem 1943 roku Manila była jednym z najbardziej ruchliwych portów na południowym Pacyfiku. Każdego dnia przy nabrzeżach załadowywano i rozładowywano dziesiątki japońskich statków. Przez niemal dwa lata ogromna grupa amerykańskich jeńców wojennych pracowała w charakterze robotników portowych pod przywództwem komandora podporucznika Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych George'a G. Harrisona. Jeńców, nazywających siebie „Czterystoma Złodziejami G.G.”, japońscy strażnicy znali tak dobrze, że prawie nie zwracali na nich uwagi. Po prostu uważali ich za dobrych robotników. Kiedy jednak strażnicy przysiadali w cieniu, popijając sake i gawędząc między sobą, sztauerzy dokonywali aktów sabotażu na niemal każdym statku wypełnionym materiałami wojennymi bądź żywnością dla japońskich żołnierzy na południowo-zachodnim Pacyfiku.
„Złodzieje” Harrisona nabrali ogromnej wprawy w wymyślaniu nowatorskich metod sabotażu bez rzucania na siebie podejrzeń, gdyż równałoby się to z natychmiastową egzekucją. Ładowali statki w taki sposób, by przy sztormowej pogodzie dochodziło do niebezpiecznych przechyłów i statki przewracały się do góry dnem, a następnie tonęły. Amerykanie opracowali również metodę wiercenia małych otworów w kadłubie, które następnie umiejętnie maskowali. Kiedy statek wypływał na morze, wzburzone fale rozrywały fragmenty kadłubów, a o statkach nikt więcej nie słyszał. Starszy, uprzejmy filipiński urzędnik portowy, który przed wojną przez wiele lat kierował ruchem statków i wyznaczał im miejsce przy nabrzeżach, zachował swoje stanowisko po zdobyciu przez Japończyków miasta. Jego umiejętności były niezbędne, jeśli żegluga w Zatoce Manilskiej miała się odbywać sprawnie. Poza tym w jaki sposób stary człowiek mógłby zaszkodzić sprawie Cesarstwa Japonii?
Filipiński urzędnik portowy wyjaśnił Japończykom, że nie będzie mógł przydzielać nabrzeży, jeśli nie poinformują go wcześniej o tonażu i ładunku poszczególnych statków, które zawijają do portu. Każdego ranka przekazywano mu zatem szczegółowe dane. Członkowie japońskich załóg nierzadko wracali nocą z miasta, zataczając się od nadmiaru sake. Uprzejmy stary Filipińczyk wdawał się z nimi w niewinną rozmowę i często poznawał cel rejsów ich statków, jak również datę wypłynięcia.
Każdego dnia urzędnik portowy przekazywał potajemnie te informacje popularnemu filipińskiemu sprawozdawcy radiowemu, który cieszył się zaufaniem okupantów, ponieważ kończył każdy program krótką wypowiedzią wychwalającą Japończyków. W rzeczywistości był to umówiony szyfr, za którego pośrednictwem operatorzy stacji nasłuchowych AIB dowiadywali się o przybliżonym tonażu statków wypływających z Zatoki Manilskiej i wpływających do niej w ciągu ostatnich 24 godzin, a także o celach ich rejsów.
Podobnie działali filipińscy robotnicy na dworcach kolejowych w Manili, którzy informowali codziennie siatkę szpiegowską o pociągach wjeżdżających i wyjeżdżających z miasta, ze szczególnym uwzględnieniem transportów wojskowych. Młode filipińskie kobiety spacerowały w pobliżu dworców, wdając się w rozmowy ze stęsknionymi za domem żołnierzami japońskimi i często wyciągając od nich szczegółowe informacje na temat ich jednostek i miejsca przeznaczenia. Te informacje również docierały do AIB.
W Manili roiło się od szpiegów MacArthura, w większości Filipińczyków. Ci tajni agenci, którzy nie otrzymywali wynagrodzenia i rzadko zyskiwali publiczne uznanie, wywodzili się z różnych warstw społecznych. Wykonując swoje codzienne obowiązki, zbierali niezliczone informacje na temat japońskich okupantów oraz ich machiny wojennej. Pomimo zróżnicowanego pochodzenia, od zamożnych do cierpiących nędzę, ci szpiedzy-amatorzy mieli coś wspólnego: wszyscy żyli pod nieustanną groźbą aresztowania przez Kempei Tai i egzekucji.
Rozpalone słońce stało wysoko na bezchmurnym błękitnym niebie, kiedy marszałek polny książę Hisaichi Terauchi, naczelny dowódca japońskiej Armii Południowej, wkroczył do okazałego hallu eleganckiego hotelu Manila po długim locie ze swojej kwatery głównej w Sajgonie. Napuszony, przenikliwy i szorstki Terauchi zjawił się na Filipinach, aby osobiście ocenić sytuację militarną na południowo-zachodnim Pacyfiku. Był 2 września 1943 roku.
Filipiński właściciel hotelu i jego personel, uprzedzeni o przybyciu księcia i ubrani stosownie na tę okazję, zgromadzili się przy drzwiach frontowych, by zgotować gorące i serdeczne powitanie dostojnemu gościowi, którego wojska podbiły ich kraj dwa i pół roku wcześniej. Filipińscy pracownicy odnosili się przyjaźnie, a nawet z szacunkiem do Terauchiego, kiedy szedł do urządzonego z przepychem, siedmiopokojowego apartamentu z zapierającym dech w piersiach widokiem na błękitną Zatokę Manilską.
Ledwie książę zdążył ulokować się w luksusowym apartamencie, a już wiadomość o jego przybyciu pomknęła tajną siecią radiową do centrali AIB w Brisbane. Źródłem tej informacji był personel hotelu Manila, recepcjoniści, gońcy i windziarze, którzy od dawna narażali życie jako szpiedzy AIB.
Kilka godzin później MacArthur otrzymał depeszę z wiadomością, że marszałek polny Terauchi jest gościem apartamentu cesarskiego w hotelu Manila. Był to ten sam apartament, w którym generał i jego żona Jean mieszkali przez siedem lat, zanim japońscy najeźdźcy wkroczyli do Manili pod koniec grudnia 1941 roku. W apartamencie pozostały rodzinne meble i pamiątki, w tym bezcenne upominki, które otrzymał ojciec Douglasa MacArthura, generał Arthur MacArthur, kiedy służył na Filipinach przed wielu laty.
Oddając adiutantowi depeszę od manilskiego podziemia, Douglas MacArthur zauważył cierpko:
No cóż, cieszę się, że zajął ten apartament. Powinien mu się podobać. Stoi tam para waz, które [japoński] cesarz podarował mojemu ojcu w 1905 roku1.
Przez ponad rok filipińscy szpiedzy wśród pracowników hotelu Manila wyciągali dyskretnie informacje od wysokiej rangi oficerów i urzędników z Tokio, którzy przewijali się przez hotel. Rozpromieniony windziarz pytał uprzejmie gościa, jak długo zamierza pozostać w Manili i jaki jest cel jego wizyty. Aby uśpić czujność japońskiego dygnitarza, chłopiec hotelowy rzucał od niechcenia uwagę, jakie to smutne, że niektórym bezmyślnym Filipińczykom nie podoba się obecność Japończyków na Filipinach.
Japońscy goście przyjeżdżali zwykle z żonami lub kochankami udającymi żony. Te eleganckie panie składały częste wizyty w hotelowym salonie piękności, gdzie filipińskie stylistki wciągały klientki w swobodną konwersację. Tego rodzaju rozmowy też były źródłem ważnych informacji dla manilskiej siatki szpiegowskiej.
W innej części Manili młody filipiński architekt o szczupłej sylwetce i chłopięcej twarzy wynajmował pracownię w jednym z najdroższych biurowców wmieście- gdzie swoją siedzibę miała również Kempei Tai. Zawsze uśmiechnięty i czarujący architekt szybko nawiązał znajomość z japońskimi wartownikami przy frontowych drzwiach budynku. Uprzejmy, rozpromieniony Filipińczyk nieodmiennie przystawał, aby z nimi porozmawiać, kiedy wychodził, a wartownicy wkrótce przestali sprawdzać jego dokumenty i poddawać go zwyczajowej rewizji. Najwyraźniej architekt nie stanowił zagrożenia dla japońskiego
bezpieczeństwa. Wszyscy uznawali, że gdyby był szpiegiem, z pewnością nie wynająłby pracowni w sąsiedztwie biur Kempei Tai.
Niebawem Filipińczyk dowiedział się od swoich nowych przyjaciół o podziemnych składach amunicji i paliwa budowanych w tajemnicy w Nichols Field, wielkim lotnisku pod Manilą. Przy projekcie wykorzystywano w charakterze niewolniczej siły roboczej amerykańskich żołnierzy wziętych do niewoli na Bataanie i Corregidorze na początku wojny, co było pogwałceniem konwencji genewskiej2.
Kilka dni później młody architekt o wyglądzie nastolatka zgłosił się do pracy jako nosiwoda na wielkiej budowie w Nichols Field i został przyjęty. Ubrany w krótkie, wystrzępione spodnie i obszerny słomiany kapelusz, wyglądał jak inni 14- i 15--letni chłopcy, którzy krążyli po placu budowy ze świeżą wodą dla amerykańskich jeńców pracujących w palącym słońcu po 12 godzin dziennie. Woda dla wycieńczonych jeńców nie była przejawem uprzejmości ze strony japońskich strażników, którzy gardzili pokonanymi wrogami i traktowali ich brutalnie; po prostu łyk wody od czasu do czasu pozwalał Amerykanom pracować trochę dłużej.
Żaden z japońskich strażników zdawał się nie zauważać, że nowy chłopiec zawsze usługuje jeńcom zatrudnionym przy kopaniu starannie pilnowanego, podziemnego składu amunicji lub zostaje na placu budowy, kiedy inni chłopcy już poszli, a strażnicy odprowadzają jeńców do baraków. Kiedy strażników nie było w pobliżu, chłopiec sporządzał odręczne szkice nowego obiektu z uwzględnieniem odległości między innymi budynkami w Nichols Field.
Pod koniec każdego dnia nosiwoda szedł do domu przyjaciela, przebierał się w garnitur i wracał już jako architekt do swojej pracowni w biurowcu zajmowanym przez Kempei Tai. Niebawem sporządził wielki, szczegółowy i wyrysowany precyzyjnie według skali plan tajnego podziemnego składu amunicji. Plan powstał na długich arkuszach papieru, które architekt musiał zwinąć w rulon. Teraz pojawił się poważny problem: jak wynieść długi rulon papieru, skoro frontowe drzwi są strzeżone dzień i noc? Zdecydował, że najlepszą metodą postępowania będzie brawura: zatrzyma się i porozmawia z dwoma zaprzyjaźnionymi wartownikami z Kempei Tai, zachowując się tak, jakby spędził kolejny zwykły dzień w biurze.
Był w pełni świadom, że jeśli wpadnie, zostanie wtrącony do zatęchłych lochów więzienia Fort Santiago i poddany okrutnym torturom, którymi oprawcy spróbują zmusić go do ujawnienia nazwisk innych filipińskich szpiegów, a następnie ścięty. Tysiące myśli i pytań przelatywało mu przez głowę. A jeśli przy drzwiach będą stali nowi wartownicy, którzy go nie znają? Z pewnością go zrewidują i odkryją przy nim materiały szpiegowskie. Lub jeśli znajomi strażnicy z jakichś powodów postanowią sprawdzić tym razem jego dokumenty? Było to ryzyko, które musiał podjąć.
Trzymając w ręku rulon z planami wielkich podziemnych instalacji budowanych w Nichols Field, młody człowiek opuścił swoje biuro i ruszył ku drzwiom frontowym. Pocił się obficie, żołądek miał zawiązany na supeł, a nogi dygotały pod nim jak galareta. Kilka chwil później odmówił w duchu modlitwę dziękczynną: straż pełnili znajomi wartownicy. Uśmiechając się i kłaniając, architekt zmusił się, aby przystanąć i porozmawiać z nimi przez kilka minut. Rulon z rysunkami w jego ręku zdawał się ważyć tonę. Wreszcie pożegnał się i poszedł prosto do swego manilskiego łącznika, który zabrał bezcenne rysunki na umówione spotkanie z amerykańskim okrętem podwodnym.
W ciągu 10 dni oficerowie w centrali AIB otrzymali prawdziwy skarb. Później, kiedy nad Manilą zjawiły się amerykańskie samoloty, japoński dowódca nie mógł się nadziwić, w jaki sposób nieprzyjacielskim bombardierom udało się zlokalizować i zniszczyć ściśle tajny, zamaskowany podziemny skład amunicji w Nichols Field3.
Ulubionym miejscem spotkań japońskich oficerów i wyższych urzędników w Manili był klub Tsubaki. Położony w pobliżu portu nocny lokal należał do 35-letniej Claire Fuentes, energicznej brunetki włoskiego pochodzenia, ale z filipińskim obywatelstwem. Manilczycy od dawna uważali ją za podłą zdrajczynię, ponieważ dała wyraźnie do zrozumienia, że klub Tsubaki jest otwarty tylko dla japońskich grubych ryb i że nawet zamożni Filipińczycy nie są tam mile widziani.
Każdej nocy klub Tsubaki był szczelnie wypełniony żłopiącymi piwo Japoń-czykami, którzy wylegiwali się na sofach i w fotelach. Ubrana w dopasowaną wieczorowąsuknięz głębokim dekoltem, Fuentes krążyła pomiędzy gośćmi, śmiejąc się, kokietując i flirtując. Każdej nocy bezwstydna kobieta spędzała większość czasu przy stoliku najwyższego rangą Japończyka i nawet nie próbowała odrzucać jego pijackich zalotów.
Przed wojną ciemnowłosa, płomiennooka Fuentes zarabiała na życie, śpiewając popularne ballady w eleganckich lokalach, takich jak hotel Manila i klub Alcazar.
Obecnie, czerpiąc ze swoich doświadczeń, każdego wieczoru urządzała występy z udziałem zespołu muzycznego i pięciu atrakcyjnych, skąpo odzianych tancerek.
Japońscy oficerowie, z których większość zdążyła sporo wypić, zanim jeszcze rozpoczął się występ, wpatrywali się wytrzeszczonymi oczami w wirujące na scenie dziewczęta. Zwinność tancerek pomagała im unikać natarczywych rąk żołnierzy. Goście byli jeszcze bardziej zachwyceni, kiedy tancerki wychodziły do nich po przedstawieniu.
W rzeczywistości Claire Fuentes szpiegowała dla Amerykanów. Nie była Włoszką, lecz obywatelką Stanów Zjednoczonych, która przyjechała na Filipiny tuż przed wybuchem wojny na Pacyfiku. Wykorzystywała swój popularny nocny klub, by wyciągać od Japończyków informacje, które docierały następnie do partyzantów w pobliskich górach Zambales.
Wszystkie występujące na scenie dziewczęta i zatrudnieni w klubie mężczyźni byli gorliwymi filipińskimi patriotami, uczestniczącymi w operacji szpiegowskiej prowadzonej przez Fuentes w ośrodku japońskiej władzy na wyspach.
Fuentes była znana pod kryptonimem „High Pockets” (Górne Kieszenie), który wziął się stąd, że przenosiła tajne informacje wywiadowcze i osobiste kosztowności za dekoltem. Zaangażowała się w niebezpieczną działalność szpiegowską, kiedy dowiedziała się, iż Amerykanin, którego poślubiła kilka miesięcy wcześniej, sierżant John V. Phillips, dostał się do niewoli na Bataanie, przeszedł tragiczny szlak jeńców amerykańskich, zwany „Marszem Śmierci”, i zmarł wkrótce potem na skutek niedożywienia i brutalnego traktowania w obozie
jenieckim Cabanatuan, 100 kilometrów na północ od Manili4. Pewnego dnia „High Pockets”
otrzymała pilne zlecenie od majora Johna Boo-ne'a (kryptonim „Compadre”), który dowodził partyzantami w Zambales i któremu Fuentes wysłała setki meldunków przekazanych następnie przez radio do centrali AIB. Zwięzła notatka Boone'a brzmiała: „Pilne. Dowiedz się, co jest na japońskim statku w Zatoce Manilskiej. Statek jest pomalowany na biało z ogromnym czerwonym krzyżem”.
Claire „High Pockets” Fuentes znała ten statek, ponieważ stał w porcie od co najmniej trzech dni, a jego kapitan, krępy mężczyzna o grubych rysach, odwiedzał klub Tsubaki każdego wieczoru. Posłała po dwóch młodych Filipińczyków, którzy pracowali na
przystani przy rozładunku statków i służyli jej za oczy i uszy. Poprosiła ich, aby tej nocy wśliznęli się na statek, włamali do jednej ze skrzyń w jego ładowni i ustalili, co przewozi.
Obaj młodzieńcy byli przerażeni. W razie wpadki poddano by ich torturom, aby wydali swoich wspólników, a następnie stracono. Pomimo złych przeczuć - ona też zostałaby zdemaskowana - „High Pockets” zapewniła ich, że kapitan statku i jego oficerowie będą w klubie Tsubaki aż do późnej nocy, oglądając spektakl i uczestnicząc w przyjęciu, które dla nich zorganizowała. Wszystko, co musieli zrobić obaj młodzieńcy, to zmylić czujność jednego wartownika na pokładzie. Niechętnie zgodzili się wykonać powierzone zadanie.
Gdy tylko kapitan w towarzystwie oficerów zjawił się tego wieczoru w klubie, oznajmił, że będzie musiał wyjść wcześniej, ponieważ jego statek wypływa o północy. Serce Fuentes zabiło mocniej: w tym czasie obaj filipińscy chłopcy mieli być na statku.
Starając się przezwyciężyć strach, „High Pockets” poleciła, aby występ rozpoczął się o 22.00, a nie jak zwykle o północy. Kiedy kapitan statku przyglądał się młodym filipińskim tancerkom, Fuentes usiadła obok niego i wsypała mu do szklanki z piwem mocny narkotyk. Kilka minut później twarz mężczyzny przybrała upiorny, zielonkawy odcień, a on sam osunął się na fotel. Dwaj kelnerzy zaprowadzili słaniającego się na nogach kapitana do gabinetu, gdzie wyciągnął się na kanapie i zapadł w głęboki sen.
Claire Fuentes przesłała wiadomość młodszym oficerom przy innych stolikach, że ich dowódca jest „bardzo zmęczony” i chce zostać u niej, aby odpocząć. Te słowa przywitał wybuch śmiechu i sprośne uwagi.
Japoński kapitan leżał w gabinecie i chrapał, a tymczasem przedstawienie trwało nadal, dopóki goście, którzy znali scenariusz, nie poczuli się znużeni. Tuż po 23.30 młodsi oficerowie zaczęli się rozchodzić. Jeden z nich szepnął do ucha Fuentes, aby odesłała kapitana z powrotem tak szybko, jak to będzie możliwe, kwitując tę prośbę znaczącym mrugnięciem i szerokim uśmiechem. Kiedy japońscy oficerowie opuścili klub, pod tylne drzwi zajechał konny wóz, na którym ułożono kapitana. „High Pockets” obawiała się, że może umrzeć, i nie życzyła sobie, aby jego ciało znaleziono w jej klubie. Nieprzytomnego kapitana pozostawiono ukradkiem w ciemnych dokach w pobliżu statku z czerwonym krzyżem. Po przebudzeniu pomyślał zapewne, że próbował wrócić na statek, lecz z jakiegoś powodu zemdlał.
Niedługo po wschodzie słońca zjawili się w klubie dwaj podekscytowani filipińscy robotnicy portowi. Dostali się na pokład bez większych trudności i sprawdzili zawartość kilku skrzyń. Jeden przyniósł garść naboi, stanowiących ładunek statku „czerwonego krzyża”.
Claire Fuentes przygotowała wiadomość dla majora Boone'a i wysłała kilkunastoletnią dziewczynę, aby dostarczyła kartkę i naboje dowódcy partyzantów. W ciągu kilku godzin informacja dotarła do centrali AIB. Prawdopodobnie wielki biały statek z ogromnych rozmiarów czerwonym krzyżem płynął na południe z zaopatrzeniem dla wojsk japońskich. Amerykańskie okręty podwodne z pewnością zaczaiły się po drodze, aby posłać na dno oszukańczy statek wraz z jego „humanitarnym” ładunkiem5.
Atak na ukrytą bazę japońską
Wraz z nadejściem jesieni 1943 roku generał Hideki Tojo, minister wojny, oraz jego adiutanci w Tokio musieli dokonać nowej, bardziej pesymistycznej oceny sytuacji na południowo-zachodnim Pacyfiku. Wezbrana fala japońskich sukcesów zaczęła powoli opadać. Seria porażek na Guadalcanalu, na Morzu Bismarcka i na Nowej Gwinei przekonała Tojo, że jego siły są nadmiernie rozciągnięte. Wydał więc zarządzenie nazwane Nową Polityką Operacyjną.
W ramach tego planu japońscy żołnierze i lotnicy mieli zażarcie bronić każdego skrawka podbitego terytorium i utrzymać obecny stan posiadania do wiosny 1944 roku. Przewidywano, że do tego czasu liczebność japońskich sił powietrznych wzrośnie trzykrotnie, a straty potężnej Floty Cesarskiej zostaną uzupełnione. Wówczas, „Banzai!” Na Australię!
Douglas MacArthur nie zamierzał „wspierać” Tojo w realizacji jego Nowej Polityki Operacyjnej. W serii błyskawicznych „żabich skoków” wzdłuż północnego wybrzeża Nowej Gwinei 503. Pułk Piechoty Spadochronowej wylądował na wyspie Nadzab i szybko opanował tamtejsze lotnisko, natomiast 12 września oddziały desantowe zdobyły wyspę Salamaua, a cztery dni później Lae1.
Ogromna liczba żołnierzy japońskich znalazła się w kleszczach pomiędzy amerykańskimi przyczółkami. Podejmując rozpaczliwą próbę zaopatrzenia odciętych garnizonów w żywność i amunicję, Japończycy zaczęli niemal co noc wysyłać 20-metrowe barki motorowe z Nowej Brytanii przez cieśninę Vitiaz. W ciągu tygodnia szpiedzy AIB na Nowej Brytanii zameldowali, że główna baza, z której zaopatrzenie dostarczane jest na Nową Gwineę, znajduje się kilka kilometrów w górę rzeki Pulie. Ponieważ to miejsce było położone w głębi lądu, nad wąskim, ledwie nadającym się do żeglugi strumieniem, i osłonięte gęstą dżunglą, Japończycy uważali je za całkowicie bezpieczne.
Na Nowej Gwinei zaplanowano atak kutrów torpedowych, które miały zniszczyć bazę zaopatrzeniową na rzece Pulie. Każdy kuter, napędzany trzema potęż-nymi silnikami Packarda, miał 12-osobową załogę i był uzbrojony w cztery karabiny maszynowe kalibru 12,5 milimetra. Te szybkie, niewielkie jednostki stały się tajną bronią MacArthura. Japończycy bali się ich. Nigdy nie wiedzieli, gdzie ani z jakiego kierunku kutry, które nazywali
„diabelskimi łodziami” lub „zielonymi smokami”, uderzana ich głębokie tyły.
Załogi kutrów torpedowych stanowiły połączenie morskiej kawalerii, komandosów i indiańskich zwiadowców z Dzikiego Zachodu. Każdy kapitan zgłosił się do służby ochotniczo, doskonale zdając sobie sprawę, że w okrutnej wojnie na Pacyfiku nie będzie oklasków ani splendorów.
Na tajną misję w górę rzeki Pulie miał wyruszyć pojedynczy kuter torpedowy. Dowodzona przez porucznika Olivera J. „Ollie” Schneidersa jednostka opuściła Nową Gwineę o zmierzchu i wzięła kurs na cieśninę Vitiaz. Bezgwiezdna noc była ciemna i parna. Dwie godziny po wyjściu w morze kuter Schneidersa, z wyciszonymi silnikami, wśliznął się do ujścia Pulie. Wokół panowała śmiertelna cisza. Wszyscy na pokładzie zastygli w oczekiwaniu, ponieważ spodziewali się, że wejścia do tak ważnej bazy będą strzegły karabiny maszynowe. Jedynym jasnym punktem wśród ciemności była blada poświata na ekranie radaru kutra.
Wlokąc się z prędkością pięciu węzłów, kuter ruszył w górę rzeki. Porośnięte gęstymi zaroślami brzegi majaczyły zaledwie kilka metrów od burt - były idealnym miejscem na zasadzkę. Napięcie wzrosło, kiedy ciszę rozdarły krzyki egzotycznych ptaków w dżungli.
Jeden z marynarzy stał na dziobie i co chwila opuszczał ciężarek na lince, aby zmierzyć głębokość wody. Gdyby kuter wpadł na mieliznę w samym środku nieprzyjacielskiego terytorium, byłby to koniec misji. Mniej więcej 45 minut po wpłynięciu w koryto rzeki porucznik Schneiders dostrzegł niewyraźne zarysy chat i niewielki pomost. To było to - tajna japońska przystań dla barek.
Schneiders naradził się szeptem z nisei, który popłynął z nimi jako tłumacz. Potem
nisei spojrzał w stronę ciemnych chat, przyłożył dłonie do ust i zawołał po japońsku:
Gdzie możemy przycumować naszą barkę?
Cisza. Marynarze na kutrze zamarli w bezruchu. Ledwie śmieli oddychać. Wydawało się im, że głośne bicie serc zdradzi Japończykom ich obecność. Kilka chwil później w ciemnościach rozległ się japoński głos, a na pomoście zabłysły światła. Oczom Amerykanów ukazały się zabudowania bazy: chaty, magazyny i szopy, ulokowane wśród majestatycznych palm. Padła komenda:
Ognia!
To był głos Olliego Schneidersa. Wszystkie karabiny maszynowe na kutrze plunęły ogniem w zabudowania, wzniecając kilka pożarów, które szybko się rozprzestrzeniały. Jazgot był rozdzierający. Wyrwani ze snu Japończycy biegali we wszystkich kierunkach. Niektórzy dostawali się prosto pod amerykańskie karabiny maszynowe i padali pokotem. Inni uciekali do dżungli. Niebawem cała baza zamieniła się w ogniste piekło. Potężny wybuch wstrząsnął okolicą, kiedy w powietrze wyleciał magazyn amunicji, rozświetlając czarne niebo deszczem płonących szczątków.
Karabiny maszynowe przerwały ogień. Znów zapanowała niesamowita cisza, przerywana wściekłym trzaskiem płomieni pochłaniających bazę. Z pokładu kutra widać było wyraźnie zarysy martwych Japończyków.
Dobra, zabieramy się stąd! - zawołał Ollie Schneiders.
Nie było czasu na radość z powodu zniszczenia nieprzyjacielskiej bazy. Odgłos strzałów słyszano z pewnością w promieniu wielu kilometrów, a mieli tylko jedną drogę ucieczki - w dół rzeki Pulie.
Kuter torpedowy zawrócił, choć jego ruchy ograniczało wąskie koryto rzeki. Potem ruszył naprzód - i zatrzymał się ze zgrzytliwym odgłosem. Ugrzązł na dnie płytkiej rzeki i był wyraźnie widoczny w blasku pożaru. Przez kilka minut, które marynarzom wydawały się wiecznością, silnik rzęził i stawał, wreszcie jednak łódź uwolniła się z potrzasku. Ludzie na pokładzie odetchnęli z ulgą.
Ku zdumieniu Amerykanów, nikt do nich nie strzelał, kiedy kuter płynął z powrotem. Przed świtem Ollie Schneiders i jego załoga dopłynęli do bazy w Moro-be. Zadali kolejny dotkliwy cios w tajnej wojnie MacArthura2.
Tymczasem w Noumea na Nowej Kaledonii, wyspie wielkości stanu New Jersey leżącej 1200 kilometrów na wschód od Australii, admirał „Bull” Halsey przyjmował gościa z Waszyngtonu. Noumea była kwaterą główną na podlegającym admirałowi Obszarze Południowego Pacyfiku. W jego ramach Halsey podlegał strategicznej kontroli generała MacArthura, lecz w zakresie żołnierzy, okrętów i zaopatrzenia pozostawał pod rozkazami admirała Nimitza na Hawajach.
Gość Halseya, komandor podporucznik, został przysłany przez „Dzikiego Billa” Donovana, szefa OSS w Waszyngtonie. W cywilu był profesorem, uchodził za eksperta od
Tybetu i dlatego uważał, że jest niezastąpiony w kampanii na południowym Pacyfiku. Halsey niestety nie potrafił uchwycić związku pomiędzy własnym obszarem działań a Tybetem.
Admirał przyjął profesora przez grzeczność wobec Billa Donovana, ale jednocześnie bardzo chciał poznać powód, dla którego gość się tu znalazł. Człowiek Donovana do tego stopnia wszedł w swoją szpiegowską rolę, że w gabinecie Halseya mówił szeptem. Halsey, zaciągając się gniewnie papierosem i coraz bardziej tracąc cierpliwość, pojął wreszcie, iż wysłannik Donovana zachwala mu zalety jednoosobowej, gumowej łodzi podwodnej.
Kiedy Halsey poprosił, aby ją opisał, gość obejrzał się ukradkiem przez ramię, a potem szepnął:
- Sir, wolałbym nie. To ściśle poufne.
Gdy admirał zapewnił gościa, iż może polegać na jego dyskrecji, wtedy profesor przyznał:
Faktem jest, admirale, że jeszcze takiej nie mamy, ale powiem w Waszyngtonie, aby zaczęli nad nią pracować.
Halsey wpadł we wściekłość. Podrywając się na nogi, wrzasnął:
- Proszę się stąd wynosić do wszystkich diabłów!3
Wyglądało na to, że szef OSS Bill Donovan nadal próbował wtykać nos w sprawy południowo-zachodniego Pacyfiku.
Prowadzona w myśl zasady „uderzaj na nich tam, gdzie ich nie ma” kampania MacArthura wzdłuż północnego wybrzeża Nowej Gwinei nabierała rozpędu. Finschhafen na samym koniuszku półwyspu Huon padło 2 października, zaś australijscy „kopacze” zajęli Wau i posuwali się ścieżkami przez dżunglę w kierunku Madangu, portu położonego 260 kilometrów na północny zachód od Lae. Eskadra składająca się ze 100 bombowców George'a Kenneya zbombardowała kwaterę główną japońskiej 18. Armii w Wewak, niszcząc na ziemi ogromną liczbę japońskich myśliwców i bombowców.
W tym samym czasie admirał „Bull” Halsey zdobył lub ominął garnizony japońskie w centralnej części Archipelagu Salomona - na zachód od Guadalcanalu. Następnie skupił się na Bougainville, najdalej na zachód wysuniętej wyspie archipelagu. W ciągu 21 miesięcy
okupacji Japończycy przekształcili Bougainville w groźną fortecę. Zbudowali pięć lotnisk, a szóste było na ukończeniu.
Kiedy w kwaterze głównej Halseya na Nowej Kaledonii zastanawiano się gorączkowo nad prawdopodobnym rejonem lądowania na Bougainville, nadeszła wiadomość od Jacka Reeda i Paula Masona, dwóch najbardziej aktywnych szpiegów „Fernanda” na wyspie. Wiadomość głosiła, że chociaż większość krajowców jest nastawiona przyjaźnie wobec aliantów, to Japończykom udało się pozyskać mieszkańców kilku wiosek. Po inwazji na Bougainville te sympatyzujące z Japończykami wioski mogą stanowić poważne zagrożenie dla alianckiego zaplecza.
Gdy tylko jedna ze sprzyjających Japończykom wiosek została zlokalizowana przez szpiegów „Fernanda”, alianci zbombardowali ją, a następnie zrzucili nad pobliskimi wioskami ulotki napisane łamaną angielszczyzną, ostrzegając je, aby nie ściągały na siebie bomb. Jedna z ulotek zrzuconych nad Bougainville głosiła:
SITROG PELA TOK BILOG NAMBAYWAN KIAP BILOG OMASTA.
(Poważne ostrzeżenie od wielkiego białego wodza). OL IUPELA MAN BILOG BUKAPASIS NO BILOG BUIN NA KIETA. (Do wszystkich mieszkańców przełęczy Buka, Buin i Kieta). DISPELA TOK MIGIVIM IU I STRAITPELA TOK.
(Przemawiamy do was szczerze).
PLES KANAK OLIKOLIM SORUM IAMBAG TUNAS LOG KIAP. (Wioska
Sorum była nielojalna). HIRAM TOK BILOG JAPAN NAU ALPIM JAPAN. (Przyjmowała rozkazy od Japończyków i pomagała Japończykom). ORIAT TROWEI BOMB OLSEM DAINAMAIT LOG IN NAU.
(Teraz ją zbombardowaliśmy).
I NO LONGTAIM NO MIPELA OLGETA IKAM WANTAIM OLD SOLJA BILOG AMERIKA
(Niedługo przyjdziemy ze wszystkimi amerykańskimi żołnierzami,)
NA RAUISM OLD JAPAN NA KILIM OLGETA NAU MEKIN (aby wyrzucić
Japończyków i zabić ich wszystkich, i ukarać) SAVE OLMAN I ALPIM JAPAN. (wszystkich, którzy im pomagają). IUPELA ILUKAUT.
(Zostaliście ostrzeżeni).
Przed amerykańską inwazją na Bougainville przygotowano pomysłową mistyfikację na wyspie Shortland, sąsiadującej od południa z Bougainville. Agenci AIB zeszli na brzeg w kilkunastu punktach wybrzeża i rozmyślnie pozostawili ślady swojej obecności. Japońskie samoloty zwiadowcze niemal codziennie latały na niskim pułapie nad tymi samymi plażami, robiąc zdjęcia. Niebawem bombowce Kenneya zrzuciły swój ładunek w rejonie rzekomych plaż inwazyjnych. Japońscy dowódcy na Bougainville chwycili przynętę i zaczęli przerzucać żołnierzy, artylerię oraz ciężki sprzęt na Shortland.
Na moment inwazji na Bougainville - dzień „L” - wybrano 1 listopada 1943 roku. O
6.31 mistyfikacja weszła w nową fazę- zespół uderzeniowy złożony z czterech lekkich krążowników i ośmiu niszczycieli zajął pozycje przy brzegu i wystrzelił na Shortland setki pocisków. Potem łodzie desantowe wypełnione żołnierzami amerykańskiej piechoty morskiej wylądowały na plaży, ale nie na Shortland, tylko 100 kilometrów dalej na północ, w Zatoce Cesarzowej Augusty. W tym rejonie było zaledwie około 300 żołnierzy japońskich, którzy mogli przeciwstawić się inwazji. Połowa z nich poległa, a reszta uciekła głęboko w dżunglę. W dniu „L+10” (dziesięć dni po dniu „L”) marines dotarli wystarczająco daleko w głąb wyspy, by można było przystąpić do prac na lotniskach, z których bombowce Kenneya miały niebawem rozpocząć naloty na twierdzę w Rabaulu.
Teraz, kiedy MacArthur był już niemal w połowie drogi wzdłuż północnego wybrzeża Nowej Gwinei, skoncentrował się na Nowej Brytanii, wielkiej, okupowanej przez Japończyków wyspie, którą od Finschhafen dzieliła cieśnina Vitiaz szerokości 65 kilometrów. Na północno-wschodnim krańcu Nowej Brytanii znajdowała się japońska twierdza Rabaul z kotwicowiskiem dla floty, pięcioma lotniskami wojskowymi i 60 000 dobrze przygotowanych żołnierzy.
W pierwszym tygodniu grudnia 1943 roku dwaj agenci AIB, Australijczyk i Amerykanin, wraz z dziewięcioma krajowcami, którzy przeszli intensywne szkolenie szpiegowskie, wsiedli na pokład kutra torpedowego w Morobe u wschodnich wybrzeży Nowej Gwinei. Kuter o nazwie „Jack O'Diamonds” dowodzony przez porucznika Edwarda I.
Farleya, wyruszał na ściśle tajną misję, która, jak stwierdził dowódca eskadry, komandor porucznik Barry Atkins, „mogła dostarczyć nieco emocji”.
Atkins, który brał udział w wyprawie jako dowódca taktyczny, wyjaśnił, że dwóch agentów AIB i dziewięciu krajowców zejdzie na ląd pod osłoną nocy, aby rozpoznać nieprzyjacielskie pozycje i ocenić siły przeciwnika wokół przylądka Gloucester na południowo-zachodnim cyplu Nowej Brytanii. To było wszystko, co Atkins wiedział o misji - lub co chciał ujawnić. Gdyby Ed Farley i jego ludzie zostali schwytani i poddani torturom, nie mogliby zdradzić Japończykom tego, czego nie wiedzieli. Dopiero później porucznik i jego załoga poznali prawdziwy powód swojej misji: nazajutrz po Bożym Narodzeniu wojska generała MacArthu-ra miały dokonać desantu na przylądek Gloucester. Pierwszym celem naczelnego dowódcy było uchwycenie lotniska, z którego od świtu do zmierzchu bombowce
George'a Kenneya mogłyby przeprowadzać naloty na Rabaul4.
Kuter torpedowy Eda Farleya zapuszczał się na wody kontrolowane przez Japończyków, dodatkowo wyznaczona trasa prowadziła przez zdradziecką cieśninę Siassi. Była to najkrótsza droga, która zapewniała największe szanse dotarcia do przylądka Gloucester niepostrzeżenie. Powodzenie wyprawy zależało w ogromnym stopniu od umiejętności nawigatora, porucznika Erica N. Howitta z Królewskiej Australijskiej Marynarki Wojennej, który miał przeprowadzić „Jacka O'Diamondsa” przez cieśninę. W czasie pokoju ten 52-letni oficer pracował na plantacji kopry i pływał na wodach przybrzeżnych Nowej Brytanii i Nowej Gwinei przez 15 lat.
„Jack O'Diamonds” wyruszył o zmroku. Jak przewidywano, podróż przez cieśninę była powolna i niezwykle wyczerpująca. Porucznik Farley stał przy sterze i czujnie reagował na wszystkie instrukcje niewzruszonego Erica Howitta. Pokonanie cieśniny długości sześciu mil zajęło ponad godzinę.
Tuż po 23.00 operator radaru na kutrze zameldował, że z lewej burty pojawiły się na ekranie niezidentyfikowane obiekty. Wygaszono silniki. Jakiś czas później, w odległości niespełna 50 metrów, pojawiły się w ciemnościach kontury czterech japońskich barek wyładowanych żołnierzami i płynących jedna za drugą w przeciwnym kierunku. Strzelcy Farleya trzymali palce na spustach: karabiny maszynowe „Jacka O'Diamondsa” bez trudu mogłyby zdmuchnąć ten tłusty kąsek z powierzchni wody.
Komandor Barry Atkins walczył ze straszliwą pokusą, by dać rozkaz zatopienia barek. Jego tajna misja miała jednak priorytet, toteż „Jack O'Diamonds”, dryfował na jałowym biegu, a tymczasem barki nadal płynęły przeciwnym kursem i niebawem zniknęły z zasięgu ich wzroku. Wtedy silniki kutra torpedowego zaczęły znowu pracować.
Po dotarciu do wyznaczonej plaży w pobliżu przylądka Gloucester silniki kutra ponownie wyłączono i „Jack O'Diamonds” zatrzymał się 100 metrów od brzegu. Panowała niesamowita cisza. Członkowie załogi szeptali, że czują zapach gotowanego przez Japończyków posiłku. Ciemna noc była idealna, by zakraść się niepostrzeżenie na brzeg i... wpaść prosto w zasadzkę.
Z twarzami pomalowanymi na czarno i starannie spakowanym ekwipunkiem, by uniknąć zdradliwego grzechotania, obaj agenci AIB oraz towarzyszący im krajowcy zaczęli pospiesznie zajmować miejsca w dwóch pontonach. Były to nerwowe chwile. Najlżejszy hałas mógł zdradzić ich obecność. Kiedy ostatni uczestnik sadowił się w pontonie, za burtę wypadło wiosło. Wydało jedynie cichy plusk, lecz w uszach uczestników misji oraz członków załogi kutra zabrzmiał on jak wystrzał armatni. Byli pewni, że ten dźwięk obudził generała Tojo w Tokio.
Wiosłując tak cicho, jak się tylko dało, grupa zwiadowcza dotarła do plaży szczęśliwie, ukryła pontony w pobliskich zaroślach i zniknęła w dżungli. Ustalono, że agenci AIB nawiążą łączność, aby dowódca kutra wiedział, iż dotarli już do brzegu i zamierzają wyruszyć w głąb wyspy.
Porucznik George Walbridge stał na pokładzie „Jacka O'Diamondsa”, zaledwie o rzut kamieniem od plaży i trzymał niecierpliwie przy uchu krótkofalówkę. Nagle dobiegł z niej grzmiący głos z australijskim akcentem:
Dobra, jankesi, jesteśmy na lądzie!
Walbridge skrzywił się gniewnie. Jeśli plusk wiosła nie wyrwał generała Tojo z łóżka, z pewnością sprawił to ten głośny meldunek.
Powodzenia! - szepnął Walbridge.
Potem kuter torpedowy skierował się z powrotem do Morobe.
Dwa tygodnie później porucznik Ed Farley na swoim „Jacku O'Diamondsie” wrócił na tę samą plażę, by zabrać zespół zwiadowczy. Mało kto z członków załogi kutra spodziewał się, że ujrzy jeszcze agentów AIB i krajowców. Mimo to zjawili się w wyznaczonym czasie - wyczerpani, zarośnięci, brudni, ale weseli. Wchodząc na pokład stojącego tuż przy brzegu kutra, Australijczyk zawołał:
O rany, co za parszywe dwa tygodnie!
Wynośmy się stąd do wszystkich diabłów - szepnął porucznik Farley5.
Czterdzieści osiem godzin później obaj agenci zameldowali się w kwaterze głównej generała MacArthura, by przekazać uzyskane informacje na temat liczebności japońskich oddziałów, ich pozycji i fortyfikacji w rejonie przylądka Gloucester.
Dwudziestego szóstego grudnia, tak jak zaplanowano, amerykańska 1. Dywizja Piechoty Morskiej zeszła na brzeg na przylądku Gloucester. Po czterech tygodniach zaciętych walk marines opanowali lotnisko. Ci, którzy przeżyli, nie mogli wiedzieć, że zawdzięczają życie amerykańskiemu i australijskiemu agentowi AIB oraz ich dziewięciu tubylcom pomocnikom6.
Wywiadowcza żyła złota w pewnej teczce
Do 1 stycznia 1943 roku generał Douglas MacArthur dokonał ponownej oceny swojej strategii. W ciągu trwającej prawie półtora roku kampanii „żabich skoków” wzdłuż wybrzeża Nowej Gwinei jego wojska posunęły się o blisko 400 kilometrów - do Mindanao na Filipinach, gdzie zamierzał uderzyć, pozostało ponad 3200 kilometrów. Przy obecnym tempie dotarcie do Tokio mogło zająć 10 lat. Aby przyspieszyć ofensywę, naczelny dowódca postanowił dokonywać dłuższych skoków.
Wzrok MacArthura padł na półwysep Vogelkop na zachodnim krańcu Nowej Gwinei. Za tym punktem leżały Moluki, idealna trampolina do potężnego skoku aż na Mindanao. Pomiędzy jego wysuniętymi oddziałami a Minadanao znajdowały się jednak liczne zgrupowania Japończyków stacjonujące na różnych wyspach. Chociaż działający w dżungli szpiedzy AIB świadczyli nieocenione usługi, które ocaliły wiele istnień ludzkich, większość z nich była tylko cywilami.
MacArthur postanowił zatem utworzyć względnie małą, elitarną grupę żołnierzy, których zadanie polegałoby na przenikaniu w głąb japońskich pozycji i przekazywaniu szczegółowych raportów na temat uzbrojenia, fortyfikacji i liczebności nieprzyjaciela. Potrzebował ludzi, którzy po pierwsze, potrafiliby przeżyć w dżungli przez dłuższy czas przy skąpych zapasach żywności i wody, a po drugie, potrafiliby poruszać się szybko, cicho i niepostrzeżenie, tropiąc i zabijając Japończyków, a także zdobywając jeńców w celu uzyskania od nich informacji.
Ta niezwykła jednostka, nazwana Skautami Alamo (Alamo Scouts), miała działać według tradycji Davy Crocketta i jego pograniczników, którzy toczyli bohaterską walkę z przeważającymi siłami Meksykanów w forcie Alamo w Teksasie w 1836 roku. Ci współcześni ludzie pogranicza stanowili nową tajną broń MacArthura w jego sekretnej wojnie.
Dowództwo nad Skautami Alamo objął pułkownik Frederick W. Bradshaw, który przed wojną był prawnikiem w Jackson w stanie Missisippi. Na oficera operacyjnego (i zastępcę) Bradshaw wybrał majora Gibsona Nilesa, nowojorczyka, zdobywcę wielu nagród za osiągnięcia sportowe w West Point. Ochotniczy zaciąg ogłoszono wśród ludzi, którzy już
walczyli na południowo-zachodnim Pacyfiku. Potrzebni byli twardzi żołnierze, odznaczający się własną inicjatywą, duchem współzawodnictwa i zamiłowaniem do gry o wysoką stawkę.
Ośrodkiem szkoleniowym Skautów Alamo stała się wyspa Fergusson położona na wschód od wybrzeży Nowej Gwinei. Wielu ochotników odpadło w trakcie morderczego 6-tygodniowego kursu- nie potrafili sprostać wysokim wymogom fizycznym i psychicznym. Wśród tych, którzy pozostali, rozwinął się pożądany duch koleżeństwa. Skauci Alamo byli elitą i wiedzieli o tym1.
Pułkownik Bradshaw i jego ludzie nie zamierzali tracić czasu, postanowili natychmiast przystąpić do działania i podjąć się niebezpiecznej tajnej misji - zaplanowali porwanie generała Hatazo Adachiego, dowódcy japońskiej 18. Armii na Nowej Gwinei. Po dobiciu do brzegu pod osłoną nocy, grupa pięciu Skautów Alamo ukryła się w pobliżu kwatery głównej Adachiego i przez tydzień obserwowała jego ruchy. Amerykanom w każdej chwili groziło wykrycie i pewna śmierć.
Po powrocie do obozu Skautów Alamo zwiadowcy przekazali oficerom mnóstwo szczegółów na temat nawyków generała Adachiego, łącznie z trasą jego codziennych konnych przejażdżek po dżungli. Towarzyszyła mu zawsze silnie uzbrojona eskorta, a sztabu
18. Armii strzegła duża liczba żołnierzy uzbrojonych w karabiny i pistolety maszynowe.
Pomimo małych szans na powodzenie akcji, wszyscy bez wyjątku Skauci Alamo byli gotowi podjąć się porwania japońskiego dowódcy na Nowej Gwinei. Na śmiałe przedsięwzięcie nie wyraził jednak zgody generał porucznik Walter Krueger, dowódca amerykańskiej 6. Armii. Przyznał, że porwanie byłoby spektakularnym sukcesem propagandowym, ale jego zdaniem śmierć nawet jednego Skauta Alamo stanowiłaby zbyt
wysoką cenę. Krueger wątpił, czy choć jeden z uczestników akcji zdoła ujść z życiem2.
Rozczarowani, ale niezrażeni Skauci Alamo mieli zostać niebawem przydzieleni do innej tajnej misji głęboko za japońskimi liniami, równie zuchwałej jak niedoszłe uprowadzenie generała Adachiego.
W połowie stycznia 1944 roku Douglas MacArthur był gotów do kolejnego wielkiego skoku na drodze do Tokio. Jego podwójnym celem miały się stać Los Negros (nie mylić z Negros) i Manus, dwie spośród Wysp Admiralicji położonych 360 kilometrów na północny zachód od japońskiego bastionu w Rabaulu. Na Wyspach Admiralicji MacArthur
zdobyłby cenne lotniska oraz kotwicowisko, dostatecznie wielkie, by pomieścić całe jego morskie siły desantowe.
Członkowie sztabu MacArthura byli wstrząśnięci. Inwazja pociągała za sobą szczególnie wielkie ryzyko. AIB donosiło, iż na Los Negros „roi się od Japończyków”. Oficerowie podkreślali, że jeśli siły inwazyjne trafią do gniazda szerszeni, najbliższa aliancka baza zaopatrzeniowa znajduje się w Finschhafen, 500 kilometrów na południe, zbyt daleko, aby dostarczyć posiłki na przyczółek. MacArthur odparł, iż sprowadzi uzupełnienia drogą powietrzną.
A co będzie, jeśli alianci nie zdołają opanować lotniska?
Zdołają - oświadczył z przekonaniem naczelny dowódca. MacArthur wiedział, że desant na Wyspy Admiralicji jest kuszeniem losu.
Zaasekurował się więc, określając go jako „zbrojny rekonesans”, co miało oznaczać, że jeśli operacja się nie uda, oddziały inwazyjne zostaną ewakuowane. Naczelny dowódca zamierzał dołączyć do swoich wojsk na wypadek, gdyby taką decyzję trzeba było podjąć na miejscu.
Dwudziestego ósmego lutego MacArthur wsiadł na pokład krążownika „Phoenix” zakotwiczonego w zatoce Milne na wschodnim krańcu Nowej Gwinei. Niebawem zjawił się generał Walter Krueger, przynosząc najnowsze oceny AIB. Z raportów wynikało, że na wyspie Los Negros, która miała być pierwszym celem ataku, znajdują się 4000 Japończyków gotowych do odparcia inwazji - znacznie więcej, niż początkowo przypuszczano. MacArthur popatrzył na ponure miny swoich oficerów sztabowych, którzy wcześniej ostrzegali go przed niebezpieczeństwem. Zapalając cygaro, naczelny dowódca oświadczył obojętnym tonem:
Będziemy działać zgodnie z planem, panowie3.
Walter Krueger, energiczny, 64-letni oficer, który wspiął się po szczeblach kariery od szeregowca do trzygwiazdkowego generała i słynął z osobistej odwagi, był przerażony, kiedy MacArthur poinformował go, że zamierza wylądować wraz ze swymi żołnierzami na Wyspach Admiralicji.
Byłoby fatalnie, gdyby coś się panu stało - powiedział.
MacArthur podziękował dowódcy 6. Armii za troskę, a potem odparł: - Muszę to zrobić!4
Tuż przed świtem następnego dnia flota inwazyjna rzuciła kotwicę w zatoce Hyane u wybrzeży Los Negros, gdzie okręty przywitał ogień zaporowy baterii nadbrzeżnych. Pierwsza salwa przeleciała nad „Phoeniksem”, druga była za krótka, a ludzie na pokładzie rozbiegli się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby im zapewnić osłonę, ponieważ wiedzieli, iż trzecia salwa może trafić prosto w cel. MacArthur pozostał na mostku, wpatrując się w brzeg i rozmawiając z oficerami sztabowymi, którzy usilnie starali się zachować nonszalanckie pozy. Szczęście sprzyjało naczelnemu dowódcy. Zanim padła trzecia salwa, baterię nadbrzeżną zasypał grad pocisków z amerykańskiego krążownika.
Dwie godziny później żołnierze amerykańskiej 1. Dywizji Kawalerii wylądowali na plażach Los Negros i podjęli ciężką walkę z broniącymi się zawzięcie Japończykami. Generał MacArthur i oficerowie jego sztabu wsiedli do małej szalupy i zeszli na brzeg wraz z kolejną falą oddziałów szturmowych. Naczelny dowódca, wyraźnie rzucający się w oczy w swym żółtawym płaszczu, szamerowanej złotem czapce i z fajką w ustach, ruszył w głąb wyspy.
Jednym z towarzyszących mu oficerów był osobisty lekarz generała, major Roger O. Egeberg, który dołączył do jego sztabu niespełna miesiąc wcześniej. Teraz przypomniał sobie ostrzeżenia innych adiutantów, że towarzyszenie generałowi w zasięgu ognia japońskich
snajperów to coś, czego należy unikać za wszelką cenę. Lekarz był przerażony, a przez głowę przemknęła mu myśl o żonie i dzieciach w kraju5.
Nie tylko major Egeberg, będący po raz pierwszy w życiu pod ostrzałem, był przerażony. Inni oficerowie sztabowi u boku MacArthura też się bali - zarówno o bezpieczeństwo naczelnego dowódcy, jak i o własne.
Kiedy MacArthur kroczył przez dżunglę, zobaczył go młody porucznik, który wydawał się zdumiony widokiem czterogwiazdkowego generała na linii frontu.
Sir, przed chwilą zabiliśmy tam kilku Japończyków! - powiedział oficer.
Dobra robota, poruczniku - odparł MacArthur. - To właśnie należy z nimi robić!6 Najcięższe walki na Los Negros toczyły się wokół lotniska, które Japończycy chcieli
utrzymać za wszelką cenę. Nieco wcześniej generał George Kenney, dowódca korpusu lotniczego, powiedział MacArthurowi, iż lotnisko może się stać najważniejszym
przyczółkiem na całym południowo-zachodnim Pacyfiku. Teraz żałował, że nie ugryzł się wtedy w język, ponieważ MacArthur zmierzał prosto na lotnisko.
O ten niewielki kawałek ziemi rozpętały się zażarte walki. Kule z karabinów ipistoletów maszynowychświszczały we wszystkich kierunkach. MacArthur w asyście zdenerwowanych oficerów sztabowych przechadzał się spokojnie wzdłuż pasa, przystając od czasu do czasu, by dotknąć nawierzchni i sprawdzić, czy jest wystarczająco twarda, aby utrzymać jego ciężkie bombowce7.
Ku ogromnej uldze towarzyszących mu oficerów MacArthur wrócił na pokład
„Phoeniksa” po dwóch godzinach spędzonych na lądzie. Był cały unurzany w błocie i przemoczony do suchej nitki z powodu ulewnego deszczu. Przekonany, że ewakuacja nie będzie konieczna, popłynął tej nocy z powrotem do Finschhafen. Siedem dni później, w swoim apartamencie w hotelu Lennon w Brisbane, naczelny dowódca otrzymał wiadomość, na którą tak czekał - Los Negros i Manus zostały opanowane.
MacArthur, pomimo wyraźnych ostrzeżeń niemal całego sztabu i admirałów biorących udział w desancie na Wyspy Admiralicji, przeprowadził udaną operację. Rabaul, potężna niegdyś forteca, skąd generał Tojo planował dokonać inwazji na Australię, został odizolowany. Sześćdziesiąt tysięcy cesarskich żołnierzy, którzy od miesięcy przygotowywali się na frontalny atak MacArthura na twierdzę, było gotowych umrzeć za Hirohito. Nie mieli jednak okazji do walki, gdyż pozbawiony zaopatrzenia Rabaul musiał skapitulować. Niezwyciężona armia japońska znów poniosła klęskę.
Do kwatery głównej MacArthura w Brisbane zaczęły napływać gratulacje z całego wolnego świata. Generał George Marshall rozpływał się w pochwałach. Brytyjski premier Winston Churchill nazwał inwazję na Wyspy Admiralicji genialną. Jednak amerykańscy admirałowie biorący udział w operacji byli dalecy od entuzjazmu. Kontradmirał William F. Fechteler utyskiwał:
- Mieliśmy szczęście, że nie musieliśmy wiać z tych przeklętych wysp!8
Ponad 3000 kilometrów na północ od Wysp Admiralicji, w burzliwą noc 31 marca, niewielki oddział partyzantów filipińskich ukrywał się w chatach z trzciny w wiosce Balud na wschodnim wybrzeżu wyspy Cebu (Filipiny). Należeli do siatki partyzanckiej podpułkownika Jamesa M. Cushinga i byli lekko uzbrojeni: dwa karabiny, kilka bolas* i długie kije z przytwierdzonymi na końcach ostrymi nożami.
* Bolas - broń myśliwska złożona co najmniej z dwóch kul, zazwyczaj kamiennych bądź żelaznych przymocowanych do końca liny albo rzemienia (przyp. red.).
Cushing, przed wojną cywilny inżynier górnictwa na Filipinach, był pół Irlandczykiem, pół Meksykaninem, dawnym bokserem i wolnym duchem, który też nie stronił od alkoholu. Byłby najszczęśliwszy, gdyby mógł spędzić wojnę w górach Cebu ze swą filipińską żoną i dziećmi, żyjąc z dala od wojny. Ale mieszkańcy wyspy przekonali go, że tylko on jeden potrafi zjednoczyć zwaśnione grupy partyzanckie na Cebu.
Cushing otrzymał rangę oficerską w Armii Stanów Zjednoczonych po zorganizowaniu partyzantów w skuteczną siłę bojową i wywiadowczą. Żołnierze japońscy stacjonowali w mieście Cebu i w innych większych miejscowościach. Cushing rozproszył więc swoje oddziały partyzanckie po całej wyspie, tak aby niespodziewany japoński atak nie mógł wyrządzić poważnych szkód.
Niedługo po północy partyzant pełniący wartę na plaży w pobliżu wioski Balud dostrzegł na ciemnym i wzburzonym morzu rozbłysk światła w odległości 1,5 kilometra od brzegu. Z początku pomyślał, że to błyskawica. Potem doszedł do wniosku, że samolot spadł do morza i eksplodował. Podniecony wartownik zawołał towarzyszy i w ciągu kilku minut wszyscy zebrali się na plaży, wpatrując się w morze przez strugi deszczu. W oddali płomień rzucał groteskowe, pomarańczowe wzory na przepływające nisko chmury. Partyzanci zgodzili się, że to rozbity samolot. Ale japoński czy amerykański?
Miejscowi rybacy również zauważyli rozbłysk, wskoczyli do czółen i zaczęli wiosłować w kierunku poświaty. Morze było wzburzone, minęło więc pół godziny, nim dotarli do płonącego samolotu. Jeden z rozbitków, kiedy wciągano go do czółna, wyrzucił teczkę, którą przed chwilą kurczowo trzymał. W blasku tańczą-cych na wodzie płomieni rybak spostrzegł tonącą powoli teczkę i wyłowił j ą. Filipińczyk stał się nieświadomie kluczową postacią w jednym z największych sukcesów wywiadowczych w wojnie na Pacyfiku.
Mniej więcej po godzinie rybackie czółna powróciły na plażę w pobliżu Balud. Przywiozły 10 prawie nagich, poranionych lub poparzonych Japończyków, ocalałych z katastrofy. Rybacy przekazali ich najbliższemu oddziałowi partyzanckiemu, którym dowodził kapitan Marcelino Erediano.
Kilku Japończyków, wiernych kodeksowi busido, zgodnie z którym niewola była hańbą, domagało się, aby ich zastrzelono - co miało stanowić namiastkę seppuku. Partyzanci wiedzieli jednak, iż żywi japońscy jeńcy mogą być źródłem ważnych informacji. Jeden Japończyk w średnim wieku wyglądał na przywódcę grupy. Oznajmił kapitanowi Erediano, który studiował przez rok na Uniwersytecie Tokijskim i znał japoński, że są mało ważnymi oficerami sztabowymi z Japonii na rutynowej inspekcji obszaru. Erediano zauważył jednak, że inni ranni Japończycy odnoszą się do tego człowieka z ogromnym szacunkiem. Zapewne był on wysokiej rangi generałem. To przypuszczenie umacniał dodatkowo fakt, iż wodoszczelny zasobnik w wydobytej zwody teczce miał czerwone oznaczenia „Ściśle tajne” i najwyraźniej zawierał dokumenty niezwykłej wagi.
Żaden z Japończyków nie mógł iść o własnych siłach, toteż partyzanci ułożyli ich na zaimprowizowanych noszach i wyruszyli do kryjówki Jima Cushinga w Tupas, 15 kilometrów na zachód od miasta Cebu. Tymczasem gońcy pobiegli przodem, by powiadomić Cushinga, że jeńcy są w drodze.
Dźwiganie rannych ludzi stromymi górskimi ścieżkami było męczącym i czasochłonnym zadaniem. Pod wpływem nieustannych nagabywań kapitana Erediano jeniec w średnim wieku o władczym sposobie bycia przyznał wreszcie, iż jest „wysokim oficerem marynarki”. Erediano triumfował - w jego sieć wpadła jedna z najgrubszych japońskich ryb. Po całonocnej morderczej wędrówce kolumna złożona z filipińskich partyzantów i 10 japońskich oficerów dotarła do Tupas. Tam rannym i poparzonym jeńcom udzielono pomocy lekarskiej. Kiedy oszołomieni Japończycy leżeli na pryczach, Jim Cushing wraz z kilkoma partyzantami krążył wśród nich, rozdając papierosy tym, którzy chcieli je przyjąć.
Nieco wcześniej pułkownik Cushing przekazał elektryzującą wiadomość do centrali AIB w Heindorf House w Brisbane. „[Japończycy] przybyli prawdopodobnie z Palau. Jednym z nich jest przypuszczalnie admirał Koga. Uratowano teczkę z ważnymi dokumentami. Niektóre wyglądają jak wzory szyfru”9.
W Heindorf House zapanowało ogromne podniecenie. Jeśli tożsamość japońskiego jeńca potwierdzi się, byłaby to najbardziej spektakularna zdobycz od początku wojny na Pacyfiku. Admirał Mineichi Koga był naczelnym dowódcą Połą-czonej Floty, zastąpiwszy na tym stanowisku admirała Isoroku Yamamoto, który zginął w zasadzce urządzonej przez amerykańskie myśliwce w połowie 1943 roku. Co więcej, ostatnia znana kwatera główna Kogi znajdowała się na wyspie Palau, prawie 1000 kilometrów na wschód od Cebu.
AIB natychmiast poleciło Cushingowi, aby przetransportował 10 Japończyków na wyspę Negros, gdzie przejmie ich okręt podwodny i zabierze do Australii na przesłuchanie10. Cushing zdawał sobie jednak sprawę, że nie da się niepostrzeżenie przetransportować jeńców pieszo przez górzystą Cebu, a następnie 50 kilometrów morzem na Negros. Do Tupas docierały meldunki od grup partyzanckich, iż japońska piechota morska już przeczesuje Cebu, starając się odzyskać jeńców.
Kiedy Cushing obmyślał swój następny krok, w wielu miejscowościach na Cebu rozlepiono ultimatum podpułkownika Seito Onishiego, dowódcy japońskich wojsk na wyspie. Jeśli pojmani Japończycy nie zostaną przekazani Onishiemu w ciągu 36 godzin, rozkaże zrównać z ziemią wiele wiosek i zabić setki filipińskich cywilów.
Cushing powiadomił przez radio centralę AIB w Brisbane, iż zamierza uwolnić jeńców, aby uniknąć rozlewu krwi. Dodał jednak, że wyśle teczkę z tajnymi dokumentami w umówione miejsce spotkania z okrętem podwodnym na Negros. W ciągu kilku godzin nadszedł kategoryczny rozkaz generała MacArthura: „Należy za wszelką cenę zatrzymać jeńców”. „To niewykonalne”- nadał w odpowiedzi Cushing.
MacArthur był wściekły. Pozbawił pułkownika Cushinga dowództwa na Cebu i zdegradował go do stopnia szeregowca.
Tymczasem trzej partyzanci wysłani z teczką na Negros, cudem unikając japońskich patroli, dotarli do miejsca przeznaczenia. Zasobnik został przekazany dowódcy okrętu podwodnego i kilka minut później tajne dokumenty były już w drodze do Brisbane.
Cushing mógł być szeregowcem w rejestrach Armii Stanów Zjednoczonych w Australii, ale nadal dowodził na polu walki. Próbował opracować plan przekazania pojmanych oficerów, lecz nieprzyjaciel był szybszy. Cushinga i jego ludzi obudził nagle przed świtem grad kul siekących trzcinowe chaty. Japońska piechota morska odnalazła jeńców. Cushing wysłał kilku partyzantów na skraj wioski, aby odpowiedzieli ogniem, a tymczasem reszta ułożyła jeńców na noszach i uciekła w dżunglę. Wszyscy jeńcy zostali ewakuowani, zanim nieprzyjaciel opanował Tupas.
Partyzanci przez całą noc maszerowali przez góry, póki nie dotarli do wioski kilkanaście kilometrów od Tupas. Wystawiono straże, po czym Cushing odbył długą rozmowę z człowiekiem, który podawał się za admirała Kogę. W końcu doszli do porozumienia. Japończyk napisał do pułkownika Onishiego list, w którym stwierdził, że
partyzanci puszczą jeńców wolno, jeśli Onishi zaniecha palenia wiosek i zabijania filipińskich cywilów. Koga podpisał list, a swój podpis złożył pod nim również Jim Cushing.
Nieuzbrojony filipiński partyzant wraz ze schwytanym wcześniej japońskim lotnikiem wyruszył z listem do miasta Cebu, kwatery głównej podpułkownika Onishiego. Cushing mógł już tylko czekać i rozmyślać. Od miesięcy cierpiał na tropikalne choroby, a teraz przeżywał również rozterki duchowe. Chociaż MacArthur rozkazał mu zatrzymać jeńców za wszelką cenę, zdegradowany pułkownik był przekonany, że naczelny dowódca nie rozumie rzeczywistej sytuacji na Cebu. Tak czy inaczej, Cushing czuł, iż po wojnie czeka go
sąd polowy11.
W górskiej wiosce panowało ogromne napięcie. Czy posłańcy niosący kompromisową propozycję dotrą do kwatery głównej Onishiego? A jeśli tak, to czy Filipińczyk zostanie uwięziony, a poszukiwania jeńców będą trwały nadal? Minęły dwie godziny. Pięć. Osiem. Wreszcie Jim Cushing zobaczył przez lornetkę, że na zbocze góry wspina się japoński lotnik i jego partyzant. Przynieśli odpowiedź pułkownika Onishiego, który zgodził się na propozycję.
Rozpoczął się jeden z najdziwniejszych epizodów w okrutnej wojnie na Pacyfiku. Człowiek podający się za admirała Kogę został ułożony na noszach. Cushing serdecznie uścisnął jego dłoń, ponieważ zdążyli się już zaprzyjaźnić. Nawet groźny angielski dog dowódcy partyzantów, który szczerzył kły na wszystkich Japończyków, pozwolił, aby admirał go pogłaskał. Była to tylko ulotna, zupełnie wyjątkowa chwila w tym bezwględnym
konflikcie12.
Potem grupa nieuzbrojonych partyzantów pod dowództwem porucznika Pedra Villareala ruszyła z noszami w dół. Od strony doliny 30 japońskich żołnierzy, również bez broni, zaczęło wspinać się na wzniesienie. Kiedy obie grupy znalazły się w odległości około 50 metrów, zatrzymały się. Przez mniej więcej minutę partyzanci i Japończycy patrzyli na siebie w milczeniu. Powoli, jakby na sygnał, japońscy żołnierze i Filipińczycy z noszami ruszyli dalej i spotkali się. Nikt się nie odezwał. Kilku japońskich żołnierzy wyciągnęło papierosy, które Filipińczycy przyjęli, a potem przez jakiś czas przeciwnicy stali obok siebie i palili. Po kilku minutach inne ręce podniosły nosze. Każda z grup zawróciła i zaczęła iść po własnych śladach: Japończycy w dół zbocza, a Filipińczycy pod górę.
Przez trzy dni w rejonie, gdzie nastąpiło przekazanie jeńców, panował spokój. Potem japoński pułkownik na nowo podjął starania, aby zabić lub pojmać Jima Cushinga i jego partyzantów. Do tego czasu jednak Amerykanin i jego ludzie zmienili już miejsce pobytu i zaszyli się na innej górze.
Tymczasem w Heindorf House w Brisbane otworzono teczkę, a wodoszczelny pojemnik został ostrożnie odpieczętowany. Wewnątrz znajdowały się ściśle tajne dokumenty. Sporządzono fotokopie każdej strony, a następnie przesłano je do ATIS pułkownika Sida Mashbira, gdzie wszyscy znajdujący się pod ręką nisei pracowali dzień i noc, starając się zamienić japońskie ideogramy na angielski.
Kiedy ta żmudna i czasochłonna praca była w pełnym toku, funkcjonariusze AIB postanowili przekonać japońskie kierownictwo w Tokio, że tajne dokumenty przepadły w katastrofie samolotu. Dzięki depeszom przechwyconym w ramach operacji „Czary” wiedziano, iż Japończycy ściągnęli na Cebu płetwonurków, by przeszukali dno oceanu w miejscu katastrofy, prawdopodobnie w poszukiwaniu zaginionej teczki. Dokonując mistyfikacji, ponownie zapieczętowano oryginalne dokumenty w wodoszczelnym pojemniku, tak, aby nie zdradzał żadnych oznak otwierania i umieszczono w teczce, a następnie wysłano na Cebu na pokładzie okrętu podwodnego. Zamierzano wrzucić teczkę do oceanu w miejscu katastrofy w nadziei, że znajdą jąjapońscy nurkowie. Gdyby podstęp się udał, Tokio mogłoby dojść do wniosku, że dokumenty sąnietknięte i nigdy nie wpadły w ręce Amerykanów.
Tymczasem na Cebu podpułkownik Onishi otrzymał rozkaz odzyskania teczki w wypadku, gdyby miał ją przy sobie któryś z ocalałych z katastrofy oficerów. Wysłał więc ultimatum do Jima Cushinga: jeśli teczka nie zostanie zwrócona w ciągu 24 godzin, wobec schwytanych partyzantów i ludności cywilnej zastosowane będą surowe represje.
Cushing czuł, że nieprzyjacielski pułkownik blefuje, wykorzystując ultimatum jako podstęp, aby się dowiedzieć, czy dowódca partyzantów jest w posiadaniu teczki. Ponieważ Cushing wyekspediował zasobnik do Australii, zignorował groźbę. Zgodnie z zapowiedzią, japoński dowódca na Cebu wysłał samoloty, które przez 10 dni bombardowały i ostrzeliwały wioski, zabijając i raniąc dziesiątki cywilów.
Tymczasem w Indoroopilly nie szczędzący sił nisei pułkownika Mashbira uporali się z tłumaczeniem, które obejmowało 22 strony maszynopisu. Tajne dokumenty w zasobniku
okazały się wywiadowczą żyłą złota: zawierały Tajny Rozkaz Połączonej Floty nr 73 (znany też jako Plan Z), datowany 8 marca 1944 roku.
Plan Z przewidywał wykorzystanie większości ocalałych japońskich lotniskowców, pancerników, krążowników, niszczycieli, okrętów podwodnych i bazujących na lądzie samolotów do powstrzymania amerykańskiej floty posuwającej się na zachód przez środkowy Pacyfik. Plan wyszczególniał proponowane działania lądowe, morskie i powietrzne. Tłumaczenie Planu Z pomogło amerykańskim admirałom niemal zdziesiątkować flotę cesarską w decydującej bitwie morskiej, która miała rozegrać się w rejonie Filipin w nadchodzących miesiącach.
Przez cały ten czas AIB wytrwale próbowało ustalić tożsamość tajemniczego człowieka, który ocalał z katastrofy samolotu i podawał się za wysokiego oficera japońskiej marynarki. Na podstawie przechwyconych depesz i innych poufnych źródeł stwierdzono, że pod koniec lutego admirał Mineichi Koga poleciał do Tokio, by wziąć udział w konferencji w Cesarskiej Kwaterze Głównej, gdzie dopracowywano właśnie ostatnie szczegóły Planu Z. Po powrocie do swojej kwatery głównej w Palau na Wyspach Palau Koga najwidoczniej zaczął przejawiać wątpliwości w związku z gigantyczną operacją obliczoną na zniszczenie amerykańskiej floty na środkowym i południowo-zachodnim Pacyfiku. Złe przeczucia admirała Kogi umocniły się jeszcze, kiedy amerykańscy piloci marynarki w brawurowych rajdach zrzucili wiele min wokół portu Palau, gdzie Koga zamierzał zgromadzić swoje siły uderzeniowe. Postanowił więc opuścić Palau i przenieść swą kwaterę główną w pobliże Davao na Mindanao, 1000 kilometrów dalej na zachód.
Późnym wieczorem 31 marca, gdy dwie zakotwiczone w porcie „łodzie latające” Kawanishi przygotowywały się do startu, nad Palau rozszalała się gwałtowna burza. Koga miał lecieć jednym samolotem, a jego szef sztabu, wiceadmirał Shigeru Fukudome, drugim. W wypadku, gdyby jeden samolot rozbił się na skutek złej pogody, admirał na pokładzie ocalałego samolotu byłby w stanie przystąpić do realizacji Planu Z. Każdy z admirałów miał kopię planu bitwy zapieczętowaną w wodoszczelnym zasobniku umieszczonym w teczce.
- Ruszajmy i umrzyjmy razem - powiedział Koga do swego szefa sztabu tuż przed startem. - Isoroku Yamamoto poległ w najbardziej odpowiednim momencie, i ja mu tego zazdroszczę13.
O dziewiątej wieczorem dwie czterosilnikowe „łodzie latające” Kawanishi z admirałami na pokładzie wystartowały do trzygodzinnego lotu na Mindanao. Po drodze obie rozbiły się w szalejącym sztormie na wschód od Cebu.
Który więc admirał został uratowany z płonącego wraku u wybrzeży Cebu, a następnie przekazany japońskiemu pułkownikowi przez dowódcę partyzantów Jima Cushinga: naczelny dowódca Połączonej Floty Cesarskiej Mineichi Koga czy jego szef sztabu Shigeru Fukudome? Chociaż partyzanci Cushinga przysięgali, że wpadł im w ręce najważniejszy japoński admirał, dowody zebrane przez AIB świadczyły, iż tajemniczym jeńcem był najprawdopodobniej admirał Fukudome.
AIB ustaliło, że 10 rannych i poparzonych rozbitków przewieziono z Cebu do szpitala w Manili, gdzie, jak należało przypuszczać, Fukudome powrócił do zdrowia. Kolejnego dowodu na to, iż tajemniczym człowiekiem był Fukudome, dostarczyły przechwycone w ramach operacji „Czary” depesze, z których wynikało, że przed bitwą o Filipiny admirał Fukudome został mianowany dowódcą Cesarskich Sił Powietrznych.
Gdyby admirał Koga przeżył katastrofę „łodzi latającej”, Radio Tokio z pewnością podałoby taką informację jako kolejny dowód, że Cesarskie Siły Zbrojne są niepokonane. Tymczasem - jak stwierdziło AIB - Mineichi Koga po prostu zniknął14.
Oszukiwanie przeciwnika
Na początku marca 1944 roku Douglas MacArthur wezwał swego szefa wywiadu, Charlesa Willoughby'ego, i rozkazał mu meldować o wszystkich wzmiankach na temat Hollandii, pojawiających się w przechwyconych nieprzyjacielskich depeszach radiowych. Hollandia była japońskim bastionem na północnym wybrzeżu Nowej Gwinei, położonym 320 kilometrów na tyłach nieprzyjacielskich baz w Madangu, Zatoce Hanzy i Wewak. W następstwie tego rozkazu Willoughby jako pierwszy spośród oficerów sztabowych dowiedział się, iż naczelny dowódca zamierza przeprowadzić najśmielszą ze swych dotychczasowych operacji: 600-kilometrowy skok do Hollandii.
Wywiadowczym szperaniem zajmowała się dla MacArthura tajna organizacja znana pod niewinną nazwą Biura Centralnego (Central Bureau). Pod kierownictwem pułkownika Spencera Akina, który był z MacArthurem od wybuchu wojny na Pacyfiku, Biuro Centralne zabrało się do rozszyfrowywania setek przechwyconych depesz, szukając jakiejkolwiek wzmianki na temat Hollandii.
Akin już dawno przywykł do tego rodzaju delikatnej pracy. Wyglądał jak wcielenie Abrahama Lincolna i miał też cierpkie poczucie humoru zamordowanego prezydenta.
Jeśli w tej pracy nie zachowasz poczucia humoru - powiedział Akin pewnego razu- staniesz się jeszcze bardziej szalony, niż jesteś1.
Kiedy MacArthur powiadomił sztab o swoim śmiałym projekcie, niektórzy z oficerów wyrazili obawę, że Japończycy zareagują szybko i odetną siły inwazyjne MacArthura od położonych setki kilometrów na wschód baz zaopatrzeniowych. Kilku dowodziło, iż przed skokiem do Hollandii należy zdobyć silnie broniony Wewak. Ale naczelny dowódca odrzucił tę sugestię.
Przeciwnik z pewnością uważa, że celem następnego ataku będzie właśnie Wewak- stwierdził.
W strategicznych sporach ze swym sztabem MacArthur miał kartę atutową, której dotąd nie ujawnił: specjaliści Spencera Akina powiadomili go, że Japończycy praktycznie pozbawili Hollandię obrony, przerzucając żołnierzy do Wewak.
Hollandia jest już dojrzała - oświadczył MacArthur - a ja zamierzam ją zerwać!2
Naczelny dowódca oczekiwał, że jak zwykle przed inwazją AIB przerzuci w rejon Hollandii swoich szpiegów. Na miejscu znajdował się już agent Jean Victor de Bruijn, który przyleciał wodnosamolotem w grudniu 1942 roku. Towarzyszył mu holenderski radiooperator Rudy Gout. Wysoki, przystojny, 29-letni de Bruijn miał doktorat z filozofii, pracował przez dwa lata w holenderskiej administracji kolonialnej na Nowej Gwinei i doskonale znał region oraz jego mieszkańców, jak również wszystkich Europejczyków. Kiedy wybuchła wojna, przebywał na urlopie zdrowotnym w Australii. Natychmiast skontaktował się z AIB i zaofiarował swoje usługi jako szpieg.
Po powrocie na Nową Gwineę de Bruijn szybko zwerbował i przeszkolił tubylców, aby donosili mu o ruchach Japończyków, których miejscowa ludność nienawidziła. Niebawem jego tajna grupa liczyła 38 ludzi, w tym ośmiu policjantów, którzy pomagali de Bruijnowi przed wojną. Wówczas energiczny i przedsiębiorczy Holender zorganizował krajowców, aby regularnie dostarczali żywność jego siatce szpiegowskiej.
W czerwcu 1943 roku obóz de Bruijna zaatakował niespodziewanie silny oddział japoński. De Bruijn i jego ludzie ledwo zdołali uciec w góry. Nie mieli żadnych zapasów żywności: jedli żaby, szczury i węże. Mimo utrudnień szpiedzy de Bruijna nadal obserwowali obiekty wojskowe i dostarczali informacje o ruchach przeciwnika, które Rudy Gout przekazywał drogą radiową do centrali AIB w Brisbane.
Jean de Bruijn, tak jak wszyscy szpiedzy w pierwszym okresie wojny, był zdany tylko na siebie. Przesyłał szczegółowe informacje na temat lotnisk wokół Hollandii, żołnierzy przerzucanych na wschód (do Wewak) i samolotów, które odlatywały i już nie wracały. Jego ludzie nieustannie narażali życie, chorowali i głodowali. Rudy Gout nabawił się bolesnych wrzodów. Zastanawiał się, czy ktokolwiek w AIB czytał jego meldunki. Czytano je z wielką uwagą, a gdy zaczęły się przygotowania do inwazji na Hollandię, nadsyłane przezeń
informacje nabrały ogromnego znaczenia3. Generał MacArthur wyznaczył jako dzień inwazji
22 kwietnia. Kiedy zbliżał się ustalony termin, pięcioosobowy oddział Skautów Alamo pod dowództwem porucznika Johna M. Dove'a zszedł na brzeg z pokładu kutra torpedowego i spę-dził cały dzień, penetrując rejon Hollandii w misji wywiadowczej. Wieczorem Dove i jego ludzie, śmiertelnie wyczerpani forsownym marszem, dotarli do miejsca spotkania na brzegu. Ześlizgując się błotnistą ścieżką, Skauci natknęli się na małą wioskę. Dove zatrzymał swoich ludzi, by zorientować się w sytuacji. Skradając się wśród zarośli, dostrzegł dwóch
japońskich wartowników pilnujących ścieżki i około 25 nieprzyjacielskich żołnierzy pogrążonych we śnie po obu stronach drogi prowadzącej bezpośrednio przez wioskę. Wokół rozciągały się głębokie mokradła, więc Skauci nie mogli ominąć wioski.
Dove, znany od miejsca urodzenia jako „Hollywood John”, zebrał pozostałych Skautów i szeptem przedstawił im swój plan. Kilka minut później obaj wartownicy zostali po cichu zabici nożami bojowymi, po czym Amerykanie przemknęli jak duchy przez ciemną wioskę w odległości kilku metrów od śpiących japońskich żołnierzy4.
Następnego dnia porucznik Dove i jego Skauci opowiedzieli o wynikach swojej misji oficerom wywiadu. Z wyjątkiem żołnierzy śpiących w wiosce widzieli bardzo niewielu Japończyków. Potwierdzało to ocenę sytuacji dokonaną przez MacArthura na podstawie przechwyconych nieprzyjacielskich depesz oraz informacji dostarczonych przez Jeana de Bruijna.
Teraz MacArthur rozpoczął kolejną mistyfikację, aby wprowadzić w błąd Japończyków co do prawdziwego celu kolejnej inwazji - Hollandii, dawnej stolicy holenderskiej Nowej Gwinei. Dzięki oszustwom, intrygom, pozorowanym manewrom i celowym przeciekom MacArthur zamierzał utwierdzić japoński wywiad w przekonaniu, że planuje zaatakować najbardziej logiczny cel- Wewak.
Nasilono loty zwiadowcze na niskim pułapie nad Wewak, a myśliwce i bombowce George'a Kenneya zaczęły dokonywać nalotów na miasto. Jednocześnie kutry torpedowe przemykały wzdłuż wybrzeża i ostrzeliwały cele w pobliżu Wewak i Aitape. Nocą te szybkie jednostki podpływały do obu japońskich twierdz i wysadzały na brzeg niewielkie oddziały. Tam Amerykanie pozostawiali na wpół ukryte gumowe pontony, tak aby znaleźli je japońscy żołnierze i uznali, że alianccy zwiadowcy przeprowadzają rozpoznanie rejonu przyszłej inwazji.
W rejonie Wewak zrzucano też na spadochronach gumowe kukły (wysokości około metra), dostatecznie blisko brzegu, by dostrzegli je Japończycy. MacArthur i szefowie AIB liczyli na to, że nieprzyjacielskie patrole nie zapuszczą się w groźną dżunglę i nie znajdą gumowych spadochroniarzy. Wiadomo było, iż Japończycy na wybrzeżu Nowej Gwinei
niechętnie wysyłali małe patrole w głąb lądu, ponieważ w przeszłości tego rodzaju wycieczki kończyły się śmiercią żołnierzy schwytanych przez łowców głów bądź ludożerców5.
Tymczasem AIB postanowiło, że grupa pod dowództwem kapitana Harrisa „Blue”*, śmiałego i przedsiębiorczego Australijczyka, zostanie wysłana w pobliże Hollandii, w celu przeprowadzenia rozpoznania, a następnie przekaże przez radio wyniki swoich obserwacji. Harris, krępy mężczyzna o pociągłej twarzy, weteran licznych wypadów za linie przeciwnika, zawdzięczał swój przydomek poczuciu humoru. Na pozór szorstki i zadziorny, w rzeczywistości łagodny i troskliwy kapitan cieszył się wielkim szacunkiem wszystkich, którzy go znali.
* Blue (ang.) - trzecie znaczenie tego angielskiego słowa używane w odniesieniu do żartów, filmów, itp. ma podtekst erotyczny; oznacza, że kpt. Harris potrafił być sprośny (przyp. red.).
Kilka miesięcy wcześniej Harris „Blue” zaszył się na Vitu, małej wysepce u wybrzeży Nowej Brytanii, skąd przesyłał meldunki radiowe o japońskich konwojach i ruchach wojsk. Dla towarzystwa przygarnął bezpańskiego psa. W jakiś sposób obecność Harrisa została wykryta, a na wyspie wylądowali japońscy żołnierze i zaczęli go szukać. Harris poprosił przez radio, aby go ewakuowano. „Pilne: czas ucieka”- meldował.
Niebawem Harris otrzymał zaszyfrowaną wiadomość, że w małej zatoczce na Vitu wyląduje wodnosamolot i zabierze go. Jakimś cudem niewielki, wyposażony w pływaki samolot zdołał uniknąć japońskich myśliwców i usiadł w nocy na wodzie. Agent AIB podpłynął do niego czółnem, ale nie chciał wejść na pokład, bo pilot sprzeciwił się zabraniu jego wiernego psa. Z każdą sekundą pilot stawał się coraz bardziej zdenerwowany, ale w końcu zgodził się na żądanie Harrisa. Kapitan i jego pies wcisnęli się do kabiny i później wodnosamolot odleciał do Port Moresby.
Tam Harris „Blue” odnalazł swoją grupę i zameldował się na pokładzie amerykańskiego okrętu podwodnego „Dace”, na którym przemykał wśród cichej, nowogwinejskiej nocy. Był z nim jego zastępca, porucznik R.B. Webber, oraz jeszcze pięciu ludzi. Indonezyjski sierżant służył jako tłumacz, a czterej byli nowogwinejscy policjanci towarzyszyli im na wypadek kłopotów z nieprzyjaźnie nastawionymi tubylcami. Grupa miała radio i mogła korzystać ze stacji przekaźnikowej zainstalowanej potajemnie 150 kilometrów dalej na południe.
Kiedy „Dace” zbliżył się do wyznaczonego miejsca - małej zatoczki nieopodal Hollandii - dowódca okrętu nabrał podejrzeń, że wody są zaminowane, zwiadowcy
postanowili więc wylądować na innej plaży, kilka kilometrów dalej. Po wyładowaniu z okrętu tratw, Harris i jego ludzie zaczęli wiosłować. Noc była wyjątkowo cicha. Kiedy zwiadowcy znajdowali się już prawie na brzegu, silne fale zakołysały chybotliwymi tratwami, wyrzucając kilku ludzi, w tym Harrisa, w spienioną kipiel. Choć przemoczony kombinezon i ekwipunek wciągały Australijczyka pod wodę, zdołał dotrzeć do brzegu, gdzie czekali nań zmęczeni towarzysze.
Nagle ciemności rozdarł oślepiający błysk. Najwidoczniej zostali wykryci. Kilka chwil później z zarośli wyłoniły się niewyraźne postacie. Harris odetchnął z ulgą. Doszedł do wniosku, że to krajowcy. Gdyby to byli Japończycy, z pewnością zaczęliby strzelać.
Podrywając się na nogi, kapitan Harris ruszył naprzód i wdał się w rozmowę z tubylcami. Wydawali się przyjaźnie usposobieni, ale intuicja nabyta przez lata spędzone w dżungli ostrzegała go przed podstępem. Australijczyk powiedział krajowcom, że jego grupa zamierza udać się w głąb lądu, a ci zgodzili się dostarczyć przewodnika. Harris był niespokojny. Podczas przymusowej kąpieli stracił radio i nie mógłby wezwać pomocy, gdyby grupa agentów AIB znalazła się w trudnej sytuacji.
O świcie Harris i jego ludzie ruszyli w głąb lądu. Po przejściu około 1,5 kilometra krajowcy nagle zniknęli. Harris był przekonany, że coś się święci. Wezwał swego zastępcę, porucznika Webbera, i polecił mu cofnąć się tą samą trasą, którą właśnie przyszli, i podnieść alarm, gdyby spostrzegł coś podejrzanego.
Dwie minuty później Webber wrócił biegiem i zameldował, że znaczny oddział japońskich żołnierzy podąża ich śladem i szybko się zbliża. Podejrzenia Harrisa sprawdziły się, agenci AIB zostali zdradzeni przez „przyjaznych” tubylców, których spotkali nocą na brzegu. Nagle z otaczających ich gęstych zarośli padły strzały: Harris i jego ludzie wpadli w zasadzkę.
Zwiadowcy padli na ziemię, kryjąc się przed gradem kul. Przekrzykując huk wystrzałów, Harris zawołał:
-Rozproszyć się, rozproszyć!
Był to jedyny sposób, aby choć niektórzy członkowie grupy przeżyli. Sam Harris nie próbował uciec ze śmiertelnej pułapki. Leżąc na ziemi, strzelał z pistoletu maszynowego, by
zapewnić osłonę innym, którzy się wycofywali. Został trafiony trzy razy, ale nie stracił przytomności.
Strzelanina ucichła. Kilku agentom AIB udało się uciec. Na miejscu zasadzki Japończycy pojmali krwawiącego Harrisa i oparli go o drzewo. Próbowali wyciągnąć z niego informacje na temat misji grupy AIB, tego jak przybyli zwiadowcy i jaki jest następny cel MacArthura. Harris nie powiedział ani słowa. Rozwścieczeni Japończycy raz po raz zadawali Australijczykowi pchnięcia bagnetami, dopóki nie skonał6.
Na początku kwietnia Biuro Centralne pułkownika Spencera Akina dostarczyło przekonywającego dowodu, że efekty mistyfikacji przeszły wszelkie oczekiwania. Oficer japońskiego wywiadu w swojej „ocenie sytuacji” stwierdzał:
Oznaki, że nieprzyjaciel planuje kolejne lądowanie na Nowej Gwinei, są całkiem wyraźne (...). W świetle ostatnich bombardowań Zatoki Hanzy, ostrzeliwania Wewak, lotów zwiadowczych nad Wewak i zrzucanych ulotek (...) prawdopodobne jest lądowanie w sektorze Wewak Ponieważ nie było żadnych działań rozpoznawczych prowadzonych przez okręty podwodne, niszczyciele lub lotniskowce w sektorze [Hollandii], prawdopodobieństwo, że lądowanie nastąpi tam, wydaje się nikłe7.
Opierając się na tej ocenie wywiadu, Japończycy przerzucili więcej żołnierzy z Hollandii do Wewak. W miarę jak zbliżał się termin inwazji, zastosowano kolejny podstęp: alianckie okręty wojenne podpływały pod Wewak pod osłoną nocy i ostrzeliwały japońską twierdzę z ciężkich dział.
W trzecim tygodniu kwietnia, gdy nadal toczyły się różne działania pozorowane, Zespół Operacyjny 77 (Task Force 77) amerykańskiego wiceadmirała Daniela E. „Wuja Dana” Barbeya wyruszył z kilku portów w okrężną, liczącą 1600 kilometrów drogę do Hollandii. Była to najpotężniejsza jak dotąd armada morska zgromadzona na południowo-zachodnim Pacyfiku: setki transportowców z wojskiem, pancerniki, krążowniki, niszczyciele, okręty podwodne i lotniskowce. Na pokładzie krążownika „Nashville” znajdował się Douglas MacArthur.
Dwudziestego pierwszego kwietnia flota inwazyjna spotkała się na zachód od Wysp Admiralicji. Ponieważ niemożliwe było ukrycie tak potężnego zgrupowania, MacArthur postanowił jeszcze raz wprowadzić w błąd Japończyków. W świetle dnia armada płynęła na północ, oddalając się od Hollandii, w nadziei, że zauważą ją japońskie samoloty zwiadowcze.
Gdy tylko zapadł zmrok, okręty wykonały ostry zwrot na południowy zachód, w kierunku Hollandii.
Niedługo po świcie 22 kwietnia pododdziały amerykańskiej 24. i 41. Dywizji Piechoty wylądowały jednocześnie w zatokach Tanahmerah i Humboldta, oddalonych od siebie o 50 kilometrów, po obu stronach Hollandii. W znacznym stopniu dzięki zastosowanym przez MacArthura fortelom udało się osiągnąć całkowite zaskoczenie. Około 15 000 japońskich żołnierzy, głównie służb pomocniczych i personelu administracyjnego, oszołomionych pojawieniem się ogromnej amerykańskiej floty wyładowującej na brzeg oddziały szturmowe, uciekło w głąb lądu, pod tymczasową osłonę dżungli. Błąkali się potem bez celu przez wiele dni, zanim umarli z głodu.
Wojska MacArthura ruszyły w kierunku Hollandii od wschodu i zachodu i spotkały się na południe od wielkiej japońskiej bazy zaopatrzeniowej. Wzięta w kleszcze Hollandia została zdobyta w ciągu kilku dni. Podczas całej operacji alianckie straty wyniosły zaledwie 154 zabitych i rannych. Sam MacArthur omal nie stał się jednym z nich. Mimo protestów admirała Barbeya, naczelny dowódca uparł się, że wyruszy na brzeg wraz z pierwszym rzutem w nieuzbrojonej łodzi Higginsa, ciężkiej i małej barce używanej do desantów na plaże. Kiedy znajdował się na środku zatoki Tanahmerah, nadeszło ostrzeżenie radiowe z
„Nashville”, że na niskim pułapie nadlatują japońskie samoloty i ostrzeliwują małe jednostki i sternik musi zawrócić w kierunku najbliższego okrętu, by schronić się pod osłoną jego dział. MacArthur odwołał rozkaz i polecił sternikowi, aby nadal płynął w stronę brzegu, ku przerażeniu adiutantów naczelnego dowódcy, którzy spoglądali nerwowo na niebo. Kilka minut później myśliwiec zero przemknął tuż nad barką, a następnie wzbił się w górę bez jednego strzału8.
Zawodowi wojskowi na całym świecie byli zdumieni zuchwałym zwycięstwem Douglasa MacArthura w Hollandii. W Waszyngtonie nawet admirał Ernest King, szef operacji morskich i długoletni przeciwnik MacArthura, nazwał operację „mistrzowskim posunięciem”. Gazety w Stanach Zjednoczonych poświę-ciły jednak niewiele uwagi zdobyciu Hollandii - popłynęło po prostu zbyt mało amerykańskiej krwi, by inwazja zasługiwała na
krzykliwe nagłówki9.
Wiosną 1944 roku, w następstwie kolejnych amerykańskich zwycięstw na Pacyfiku, w Tokio rozegrały się niezwykłe wydarzenia. Premier Hideki Tojo odwołał nagle szefa sztabu wojsk lądowych, marszałka polnego Gena Sugiyamę, i zastąpił szefa sztabu marynarki
wojennej, admirała Osami Nagano, własnym człowiekiem, ministrem marynarki Shigetaro Shimadą. Armia lądowa i marynarka wojenna znalazły się teraz pod bezpośrednią kontrolą Tojo, który uważał, że pasmo porażek na Pacyfiku było rezultatem sporów pomiędzy szefami sztabów. Ambicje Tojo, sięgającego jawnie po niemal całkowitą władzę, głęboko oburzyły wiele ważnych osobistości w Tokio, w tym księcia Chichibu, najstarszego spośród trzech braci cesarza, i wpiywowych jushin (byłych premierów). Ci ludzie doszli do przekonania, że sam Tojo jest odpowiedzialny za katastrofy militarne na Pacyfiku, i zawiązali spisek, aby go wyeliminować.
Mijały tygodnie, a pozycja Tojo pozostawała niezachwiana. Wreszcie jeden ze spiskowców, kontradmirał Sokichi Tagaki, spotkał się potajemnie z niewielką grupą zaufanych młodszych oficerów marynarki i przekonał ich, że nie da się uratować Dai Nippon od klęski, jeśli Tojo nie zostanie zamordowany. Młodzi oficerowie entuzjastycznie zgodzili się dokonać morderczego zamachu.
Spiskowcy starannie przestudiowali rozkład dnia Tojo, a Takagi uznał, że
„wypadek” samochodowy zapewnia największe szanse powodzenia. Plan przewidywał, iż zabójcy w trzech samochodach przechwycą kolumnę aut Tojo. Jeden z pojazdów zderzy się z limuzyną Tojo, zmuszając ją do zatrzymania się. Dwa pozostałe przejadą obok, a znajdujący się w nich oficerowie ostrzelają samochód Tojo z broni maszynowej. Później spiskowcy odlecą na Formozę samolotem marynarki wojennej, natomiast admirał Takagi pozostanie w Tokio i spróbuje wpłynąć na wybór następcy zamordowanego premiera.
Nie wiedząc o planach konspiratorów z marynarki, spiskowano również w armii. Major nazwiskiem Tsunoda, przeniesiony niedawno z rejonu walk do Cesarskiej Kwatery Głównej, zamierzał rzucić specjalną cyjanowodorową bombą w limuzynę premiera, gdy ta zwolni na zakręcie w pobliżu pałacu cesarskiego. Sprzysiężenie w armii zdekonspirował jednak najmłodszy brat cesarza Hirohito, książę Mikasa, któremu przyjaciel spiskowców ujawnił nieopatrznie ich zamiary. Książę Mikasa zawiadomił oficerów bezpieczeństwa w pałacu cesarskim i Kem-pei Tai aresztowała majora Tsunodę oraz innych uczestników spisku. Wszyscy zostali skazani na śmierć, lecz wykonanie wyroków wstrzymano. Niewątpliwie Tojo nie chciał przyznawać publicznie, że właśni oficerowie zwrócili się przeciwko niemu i próbowali go zabić.
Tajemniczy pan X
Siódmego lipca 1944 roku Lee van Atta, korespondent Międzynarodowej Agencji Informacyjnej, zatelefonował z niezwykłą wiadomością do dowódcy sił powietrznych, generała George'a Kenneya, w jego kwaterze głównej w Brisbane. Van Atta, który przyleciał właśnie z Hollandii na Nowej Gwinei, powiedział Kenneyowi, że Charles A. Lindbergh, niegdyś bożyszcze setek milionów ludzi na całym świecie, przebywa na tej wyspie z jakichś bliżej nieznanych powodów.
Kenney zdumiał się. Lindbergh był cywilem, nie mógł więc wykonywać misji wojskowej. Szybkie dochodzenie wykazało, że nikt w kwaterze głównej Douglasa MacArthura nie ma bladego pojęcia, dlaczego Lindbergh znalazł się na tym obszarze. Nie udało się również ustalić, kto wyraził zgodę na jego podróż na południowo-zachodni Pacyfik i zapewnił mu transport. Wiedząc, że naczelny dowódca nie lubi intruzów na swoim terenie, Kenney niezwłocznie powiadomił MacArthura. Ponieważ MacArthur chciał zachować obecność Lindbergha w tajemnicy, oficerowie sztabowi gubili się w domysłach na temat tożsamości zagadkowego gościa. Nazywali go między sobą panem X. Tuż po północy 10 lipca Lindbergh - znany wśród przyjaciół jako „Smukły”, kiedy 20 lat wcześniej stawiał pierwsze kroki jako pilot poczty lotniczej - został obudzony w swoim namiocie przy pasie startowym nr 3 w Hollandii. Właśnie nadeszła depesza z „prośbą”, by zjawił się w Brisbane. Była podpisana „MacArthur”.
O 7.45 bombowiec B-25 z Lindberghiem na pokładzie wystartował i poleciał kursem południowo-wschodnim ponad Górami Owena Stanleya. Ubrany w tropikalny bawełniany strój pan X trząsł się z zimna, kiedy dwusilnikowy samolot wzbił się ponad skłębioną masę chmur na wysokości 3000 metrów.
Siedemnaście lat wcześniej Lindbergh zadziwił świat, kiedy wystartował z Lotniska Roosevelta na przedmieściach Nowego Jorku małym jednopłatowcem i następnego dnia wylądował na lotnisku Le Bourget pod Paryżem, przelatując 5900 kilometrów w ciągu 33,5
godziny. Na ziemi rozgorączkowany kilkudziesięciotysięczny tłum zgotował mu entuzjastyczne powitanie1.
Po latach schlebiania „Samotny Orzeł”, jak zaczęto go nazywać, stał się bardzo kontrowersyjną postacią w Stanach Zjednoczonych, gdy w 1939 roku nad Europą zaczęły się
gromadzić złowieszcze wojenne chmury. Jako sztandarowa postać America First Committee (Komitet Najpierw Ameryka), wielkiej i wpływowej organizacji izolacjonistycznej, Lindbergh agitował naród, przemawiając przed ogromnymi tłumami i domagając się, by Stany Zjednoczone pozostały neutralne, kiedy za Atlantykiem wybuchną walki.
Seria ostrych przemówień Lindbergha i artykułów nawołujących do neutralności, które opublikował w gazetach i czasopismach, zirytowała Franklina D. Roosevelta. Kiedy
„Samotny Orzeł”, występując przed ogromnym audytorium w Des Moines w stanie Iowa niecałe trzy miesiące przed japońskim atakiem na Pearl Harbor, wezwał do postawienia prezydenta w stan oskarżenia, Roosevelt odpowiedział publiczną napaścią na Lindbergha. Wówczas pionier awiacji zrzekł się stopnia pułkownika w Korpusie Oficerów Rezerwy Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych2.
Kilka dni po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do globalnego konfliktu Lindbergh stawił się w departamencie wojny w Waszyngtonie i zaoferował swoje usługi, ale 75-letni sekretarz wojny Henry L. Stimson na polecenie Białego Domu odprawił go z kwitkiem. Gniew Lindberga przybrał na sile.
W następnych miesiącach Charles Lindberg wniósł znaczący wkład w amerykański wysiłek wojenny. Zaczął pracować dla Henry'ego Forda jako konsultant techniczny w fabryce bombowców Willow Run w Detroit za miesięczną pensję wysokości 666 dolarów. Wraz z kilkoma ekspertami od masowej produkcji i Fordem dokonali jednego z najbardziej niezwykłych wyczynów w tej wojnie, uruchamiając taśmową produkcję bombowców Consolidated B-24 Liberator.
Później „Samotny Orzeł” zgłosił się do kliniki Mayo w Minnesocie na serię eksperymentów w komorach ciśnieniowych, gdzie badano wpływ dużych wysokości na ludzkie płuca i ciśnienie krwi. Był królikiem doświadczalnym. Potem poddawał testom nowy myśliwiec Republic P-47 Thunderbolt i omal nie zginął, gdy jego aparat tlenowy zawiódł na pułapie 12 500 metrów.
Przez cały ten czas Lindbergh pragnął być razem z młodymi Amerykanami, którzy walczyli z wrogiem w powietrzu. Obwiniał prezydenta Roosevelta, że mu to uniemożliwia, lecz w wieku 42 lat był według kryteriów wojskowych zdecydowanie za stary na pilota myśliwskiego.
Chociaż członkowie administracji Roosevelta, stosując się do zaleceń szefa, skrupulatnie unikali wszelkich kontaktów z Lindberghiem, to starzy przyjaciele z sił zbrojnych, zajmujący obecnie wysokie stanowiska w Waszyngtonie, często zapraszali go na lunch. Dzięki tym kontaktom zorganizowano mu potajemnie wyjazd na południowo-zachodni Pacyfik. Biały Dom nie był o tym poinformowany, aby podróż Lindbergha nie została odwołana z powodu niechęci, jaką żywił do niego Roosevelt.
Kiedy generał George Kenney oczekiwał w Brisbane na przybycie pana X, dowiedział się ku swemu przerażeniu, że „Samotny Orzeł” spędził kilka tygodni na Nowej Gwinei i wziął udział w licznych misjach bojowych z pilotami marynarki wojennej, między innymi w atakach na japoński bastion w Rabaulu. Kenney wystosował w imieniu MacArthura ostrą depeszę do dowództwa marynarki, żą-dając wyjaśnień, kto dał marynarce prawo posyłania kogokolwiek na terytorium armii bez pozwolenia.
Po długim locie z Nowej Gwinei z jednodniowym postojem w Townsville Lindbergh zjawił się w Brisbane wczesnym popołudniem 12 lipca i udał się prosto do kwatery głównej Kenneya. Gdy tylko „Samotny Orzeł” przestąpił próg, zagadka kim jest pan X została rozwiązana: wszyscy oficerowie poznali, że jest to Charles Augustus Lindbergh, człowiek, którego twarz pojawiała się niegdyś na pierwszych stronach gazet na całym świecie.
Kenney i Lindbergh znali się od wielu lat. Ledwie jednak uścisnęli sobie dłonie, dowódca sił powietrznych zaczął besztać gościa: czy Lindbergh nie wie, że zgodnie z prawem międzynarodowym cywilom nie wolno uczestniczyć w działaniach wojennych?
- Gdyby schwytali cię Japończycy, ścięliby ci głowę! - krzyknął Kenney3.
Kiedy porywczy Kenney wreszcie się uspokoił, oświadczył, że mógłby zapewnić Lindbergowi papiery uprawniające do przebywania na obszarze operacyjnym MacArthura, prosiłby jednak, aby nigdy więcej nie brał on udziału w lotach bojowych. Kenney mówił o regulaminach wojskowych i o reakcji w kraju, gdyby słynny pilot, ale cywil, został zestrzelony. Lindberg odparł, że podporządkuje się rozkazom, które otrzyma, ale nie chce wracać do Nowej Gwinei i siedzieć bezczynnie, podczas gdy inni piloci będą walczyć. Lody zostały przełamane, Kenney mrugnął porozumiewawczo.
- No cóż, prawdopodobnie uda się zapewnić ci status obserwatora, ale to nie znaczy, że będziesz mógł strzelać - powiedział. - Choć, rzecz jasna, nikt w kraju się nie dowie, czy używałeś działek, czy nie4.
Lindbergh zauważył, że eskadry, z którymi brał udział w akcjach bojowych, zużywają za dużo paliwa, ponieważ zbyt szybko nabierają prędkości i latają przez cały czas na wzbogaconej mieszance. Zaprowadzono go więc do generała Dicka Sutherlanda, szefa sztabu MacArthura, który, po długich wahaniach, zgodził się przyznać cywilowi status obserwatora, aby zbadał kwestię zasięgu myśliwców.
Następnie znakomity gość spotkał się z generałem MacArthurem, który również znał go od lat. Lindbergh powtórzył mu swoje spostrzeżenia na temat zasięgu myśliwców, mówiąc naczelnemu dowódcy, że samoloty P-38 Lightning (te same, które w poprzednim roku zestrzeliły admirała Yamamoto) mogą wydłużyć swój zasięg do 1140 kilometrów zamiast obecnych 930 kilometrów, a doświadczeni piloci byliby w stanie osiągnąć nawet 1220 kilometrów.
MacArthur odparł, iż byłby to „dar niebios”, gdyby się udało tego dokonać, i poprosił Lindbergha, aby wrócił na Nową Gwineę i nauczył pilotów, jak oszczędzać paliwo i zwiększyć zasięg samolotów. Pilot był gotów wyruszyć natychmiast.
- Większy promień działania myśliwców ma ogromne znaczenie dla moich przyszłych planów - oznajmił naczelny dowódca.
Następnie MacArthur zaprowadził Lindbergha do wielkiej mapy ściennej i przedstawił mu plan swoich działań na najbliższe tygodnie i miesiące, wspominając o ograniczeniach, jakie narzucał obecny zasięg bojowy samolotów myśliwskich.
Oczywiście nie wolno panu angażować się w walkę - dodał generał ze znaczącym uśmiechem. - Jest pan tylko obserwatorem.
Tak jest, sir, tylko obserwatorem5.
MacArthur był zachwycony możliwością zwiększenia zasięgu P-38, co pozwoliłoby na wykonywanie dłuższych „żabich skoków”. Dopóki Lindbergh wypełniał swoją tajną misję, jego obecność na południowo-zachodnim Pacyfiku miała być utrzymywana w tajemnicy. Czternastego lipca Lindbergh wystartował z Brisbane wypożyczonym myśliwcem i trzy dni później zameldował się w 475. Grupie Myśliwskiej pułkownika Charlesa McDonalda na Nowej Gwinei. Chociaż MacArthur i Kenney upierali się, by zachował swój status
„obserwatora”, zgodzili się, że trudno mu będzie uczyć pilotów bojowych techniki latania, jeśli pozostanie na ziemi. Dwudziestego ósmego lipca „obserwator” towarzyszył eskadrze
McDonalda, gdy nagle znalazł się w samym środku zaciętej potyczki z eskadrą japońskich zero nad wyspą Elpaputih. Jeden zero wykonał raptowny zwrot i ruszył prosto na Lindbergha, który nacisnął spust i posłał serię pocisków smugowych w zbliżający się samolot. Obejrzawszy się przez ramię, „Samotny Orzeł” zobaczył, jak japoński myśliwiec wpada w korkociąg i rozbija się w morzu. Zestrzelił swój pierwszy nieprzyjacielski samolot.
Kilka dni później cywilny obserwator znów był w powietrzu z eskadrą McDonalda, gdy dopadła ich kolejna grupa zero. Jeden nieprzyjacielski samolot wszedł Lindberghowi na ogon i zajął pozycję do strzału. W tym momencie nadleciał McDonald, plując ogniem z karabinów maszynowych, i przepędził japoński myśliwiec, który szykował się właśnie do zestrzelenia starego pilota. Wieść o spotkaniu Lindbergha ze śmiercią rozeszła się lotem błyskawicy, docierając do amerykańskiego dowództwa. Przyszedł rozkaz, by Lindbergh opuścił rejon walk i zameldował się u MacArthura w Brisbane przed powrotem do Stanów Zjednoczonych.
Ludzie, którzy latali z „Samotnym Orłem” w ciągu ostatnich kilku miesięcy - Amerykanie, Australijczycy, Nowozelandczycy- żałowali, że muszą się z nim rozstać. Wziął udział w 50 misjach bojowych i wylatał 179 godzin. W walce wykazał się odwagą i pomysłowością, udowadniając, iż pod względem umiejętności i szybkości reakcji 42-letni pilot może dorównać znacznie młodszym kolegom, a nawet ich przewyższyć.
Podczas swej tajnej misji Lindbergh nauczył ich bardzo wiele o samolotach, na których latali, i ogromnie zwiększył zasięg P-38, a osiągnięcie to miało wywrzeć znaczący wpływ na przebieg wojny na Pacyfiku.
Ósmego lipca, tydzień po tym, jak amerykański sztandar załopotał nad Hollandią, porucznik Charles A. Black, dowódca kutra torpedowego, został wezwany do centrali wywiadu na Mios Woendi, małym atolu u zachodnich wybrzeży Nowej Gwinei, gdzie otrzymał wyjątkowo niebezpieczną misję. Miał przewieźć grupę zwiadowców na okupowaną przez Japończyków wyspę Roemberpon (Rumberpon) w zatoce Geelvink, największej zatoce Nowej Gwinei, poprowadzić ich na brzeg, rozpoznać plaże i zdobyć tyle informacji, ile tylko zdoła.
Charlie Black, człowiek żądny przygód, nadawał się idealnie do tak śmiałego zadania, ponieważ znał japoński i kilka miejscowych dialektów. Nie powiedziano mu tylko, że Roemberpon ma być celem następnego skoku MacArthura.
Kuter torpedowy Blacka wypłynął z Mios Woendi w pełnym świetle dnia i do północy dotarł do ciemnego i złowieszczego wybrzeża Roemberpon. Porucznik Black i jego zwiadowcy, z uczernionymi twarzami, ubrani w ciemne kombinezony i uzbrojeni w pistolety maszynowe oraz groźnie wyglądające noże bojowe, zajęli miejsca w pontonie i powiosłowali w stronę brzegu. Gdy znaleźli się na plaży, wśliznęli się w gęste zarośla i przez jakiś czas uważnie nasłuchiwali. Jedynym dźwiękiem był słaby szelest liści palmowych i łagodny szum przyboju.
szykują!
- Tu jest zbyt spokojnie - szepnął jeden ze zwiadowców. - Cholerne żółtki coś
Kiedy wstał świt, ruszyli wzdłuż plaży, trzymając się blisko zarośli, zapewniających częściową osłonę. Nagle ciszę rozdarły krzyki w języku japońskim. Amerykanie zamarli. Najwyraźniej wykryto ich ślady. Ponieważ krzyki dobiegały z plaży, Charlie Black poprowadził swoich ludzi w głąb lądu, w stronę tubylczej wioski, gdzie zaszyli się szpiedzy z grupy „Fernando”.
Black i jego zwiadowcy spędzili kilka godzin, rozmawiając z agentami „Fernanda”, od których uzyskali szczegółowe informacje na temat liczebności japońskich oddziałów na wyspie, rozmieszczenia i kalibru dział, przypływów i odpływów, a także plaż nadających się do przeprowadzenia desantu morskiego.
Kiedy zbliżała się pora spotkania z powracającym kutrem torpedowym, jeden z krajowców prowadził kolumnę, idąc daleko z przodu. W pobliżu brzegu pospiesznie zawrócił i podnieconym głosem przekazał porucznikowi Blackowi alarmujące wieści: Japończycy znaleźli ukryty ponton i zajęli pozycje wzdłuż plaży, by schwytać powracających Amerykanów w pułapkę. Przewodnik dodał, że jego współplemieńcy mają ukryte czółno na skrawku plaży niestrzeżonym przez Japończyków.
O zmierzchu zwiadowcy dotarli do celu. Wyglądając z gęstych zarośli, Black zobaczył coś, co go wcale nie ucieszyło: czterej japońscy żołnierze z karabinami w pogotowiu stali dokładnie w miejscu, gdzie było ukryte czółno.
Czas naglił. Kuter torpedowy miał niebawem powrócić. Japońska sieć zacieśniała się coraz bardziej. Żaden ze zwiadowców nie żywił jakichkolwiek złudzeń co do swego losu, gdyby zostali pojmani. Musieli wydostać się z Roemberpon tej nocy albo będą zgubieni. Charlie Black uznał, że tylko jedno może ich ocalić - śmiałe działanie.
Kiedy zapadła ciemność, uniemożliwiając rozpoznanie rysów twarzy, Black wyszedł z zarośli i niedbałym krokiem ruszył w kierunku czterech stojących na plaży Japończyków. Popatrzyli na niewyraźną sylwetkę i pomyśleli zapewne, że Amerykanin jest ich towarzyszem. Ścigana zwierzyna nie kroczyłaby tak spokojnie plażą w stronę swych prześladowców.
Kiedy Black znalazł się w odległości zaledwie trzech metrów od nierozważnych Japończyków, wyciągnął pistolet, który ukrywał za plecami, i zastrzelił wszystkich czterech. Niebezpieczeństwo nadal jednak groziło zwiadowcom, bowiem odgłos strzałów musiał zaalarmować wszystkich nieprzyjacielskich żołnierzy w okolicy. Niebawem Amerykanie usłyszeli głośne krzyki i trzask łamanych zarośli, gdy Japończycy zmierzali w ich kierunku.
Porucznik Paul T. Rennell zobaczył z pokładu kutra torpedowego błyski wystrzałów i domyślił się, że grupa zwiadowców znalazła się w poważnych tarapatach. Nie zważając na niebezpieczeństwo grożące jemu i jego załodze, Rennell podprowadził kuter blisko brzegu. Gdy ochrypłe krzyki zbliżających się Japończyków zabrzmiały im w uszach, Black i jego ludzie wypadli z zarośli i zaczęli brnąć przez wodę w stronę kutra, ścigani przez kule, które gwizdały nad ich głowami jak rój wściekłych pszczół.
Zwiadowcy wyciągnięci przez towarzyszy z wody zwalili się wyczerpani na pokład. Kiedy kuter oddalał się z pełną prędkością od wyspy, Charlie Black zwrócił się żartem do swego przyjaciela Rennella:
-Do diabła, Paul, co tak długo!6
Odbywające się w Pentagonie od kilku tygodni narady strategiczne na temat Pacyfiku stawały się coraz bardziej gwałtowne i burzliwe. Oficerowie ze szkoły myślenia admirała Ernesta Kinga, szefa operacji morskich, uważali, iż należy ominąć Filipiny i uderzyć bezpośrednio na Formozę, górzystą wyspę wyrastającą z Morza Południowochińskiego, 160 kilometrów od chińskiego wybrzeża i 490 kilometrów na północ od Filipin. Równie uparta grupa generałów chciała odzyskać Filipiny przed inwazją na Formozę.
Prezydent Roosevelt, człowiek cierpliwy, zmęczył się przybierającym na sile sporem dotyczącym strategii na Pacyfiku, postanowił więc pojechać do Honolulu i poznać poglądy Douglasa MacArthura i admirała Chestera Nimitza w bezpośredniej rozmowie.
Kiedy MacArthur otrzymał rozkaz przyjazdu na spotkanie z prezydentem na Hawaje, uznał to za nowy etap rozgrywki „ja przeciwko nim”. MacArthur od miesięcy podejrzewał, że marynarka wojenna zamierza- od chwili, gdy jego wojska dotarły do zachodniego krańca Nowej Gwinei - przejąć wojnę na Pacyfiku i zadać ostateczny cios Japonii7.
Dwudziestego piątego lipca czterosilnikowa latająca forteca MacArthura, „Bataan”, wystartowała z Brisbane i wzięła kurs na Hickham Field na Hawajach, 26 godzin lotu i cztery strefy czasowe dalej. Pojedynek o strategię na Pacyfiku rozpoczął się w przestronnym, wypełnionym książkami salonie prywatnej rezydencji na przedmieściach Honolulu. Prezydent Roosevelt, występujący w roli arbitra, oddał głos admirałowi Nimitzowi, który zalecał ominięcie Filipin. Kiedy Nimitz skończył, MacArthur odłożył fajkę do popielniczki, wstał i zaczął przedstawiać swoje argumenty. Generał, który zawsze posiadał dar hipnotyzowania słuchaczy, przeszedł samego siebie. Z nieodpartą jego zdaniem wojskową logiką wytłumaczył, dlaczego ominięcie Filipin byłoby „moralnie naganne, wysoce nieetyczne i haniebne”. Cała konferencja trwała zaledwie 92 minuty.
Następnego ranka Roosevelt spotkał się z zastępem dziennikarzy i fotografów. Siedział w fotelu na starannie wypielęgnowanym trawniku rezydencji, pod palmą, z której ścięto wszystkie orzechy kokosowe, aby żaden nie spadł prezydentowi na głowę.
- Odbyliśmy niezwykle interesującą i bardzo owocną konferencję - powiedział Roosevelt. - Wracamy na Filipiny, a generał MacArthur poprowadzi [nas tam]8.
Ledwie spotkanie się skończyło, naczelny dowódca pospieszył z powrotem do swojej nowej kwatery głównej w Hollandii. Trzydziestego lipca oddziały amerykańskie zeszły na brzeg pod Sansaporem na zachodnim krańcu półwyspu Vogelkop, osiągając ostatni etap w wyczerpującej, 2400-kilometrowej podróży wzdłuż wybrzeża Nowej Gwinei. Podczas kampanii „uderzaj na nich tam, gdzie ich nie ma” za alianckimi liniami pozostało około 200 000 żołnierzy japońskiego cesarza. Większość z nich była skazana na śmierć z głodu i od chorób.
Stojąc na ganku swego domu w Hollandii w pogodny wieczór 3 sierpnia, Douglas MacArthur popatrzył na północ, wypuścił dym z cygara i powiedział do dwóch amerykańskich dowódców, Waltera Kruegera i generała porucznika Roberta L. Eichelbergera:
- Panowie, prawie mogę zobaczyć stąd Manilę!9
I rzeczywiście mógł. Biorąc pod uwagę odległości na Pacyfiku, Filipiny leżały tuż za horyzontem.
Pierwszego sierpnia, nazajutrz po lądowaniu Amerykanów pod Sansaporem, cesarz Hirohito przyjął w pałacu cesarskim w Tokio znakomitego gościa. Generał Hideki Tojo, w pełnym mundurze, ze wszystkimi odznaczeniami i ceremonialnym samurajskim mieczem u boku, skłonił się przed cesarzem i wyznał swoje błędy. Dwa lata temu imperium Wschodzącego Słońca obejmowało swymi promieniami niezmierzone przestrzenie Pacyfiku, teraz Tojo musiał patrzeć, jak Cesarskie Siły Zbrojne ponoszą jedną klęskę po drugiej. Obecnie wokół wciąż jeszcze rozległego obszaru imperium zaciskała się aliancka pętla. Generał Tojo, naczelny dowódca, zagorzały zwolennik podstępnego ataku na Pearl Harbor, złożył zatem rezygnację.
Miejsce Tojo zajął inny militarysta, generał Kuniaki Koiso. Sześćdziesięcioczteroletni Koiso miał dwa przydomki. Sam wolał, gdy nazywano go
„Śpiewającą Żabą”, co, jak uważał, odnosiło się do jego głębokiego, dźwięcznego głosu. Najbardziej lubił śpiewać stare japońskie pieśni ludowe, zwłaszcza po kilku czarkach sake. Ale Koiso był lepiej znany jako „Koreański Tygrys” z powodu okrucieństw, których dopuścił się jako wojskowy gubernator Korei.
Odejście generała Tojo nie osłabiło japońskiego wysiłku wojennego; u władzy nadal pozostała klika wojskowa. Generał Koiso oświadczył cesarzowi: - Będziemy walczyć aż do ostatecznego zwycięstwa!
„Czekają tam na mnie!”
Kiedy Douglas MacArthur planował swój następny „żabi skok”, dwaj z jego szpiegów, kapitan James L. Evans, amerykański lekarz wojskowy, i major Vincent Zampanta, który pracował niegdyś w luksusowym hotelu w San Francisco, schronili się u jednego z najbardziej prymitywnych plemion na świecie, Manobo, zamieszkującego wyspę Mindoro na południe od Luzonu. Gdy minął strach, że mogą się znaleźć w jadłospisie Manobo, obaj agenci poczuli się jak w domu.
Wczesnym rankiem 9 września 1944 roku kapitana Evansa obudził podekscytowany tubylec z ozdobą z kości w nozdrzach. W górze słychać było warkot silników lotniczych. Evans wybiegł z chaty i popatrzył w bezchmurne niebo. Zobaczył około 70 amerykańskich samolotów.
MacArthur wrócił! - krzyknął uradowany lekarz. - MacArthur wrócił!
W wiosce rozpoczęła się spontaniczna uroczystość, zakrapiana obficie „mocnym” sokiem tuba, i trwała do późnej nocy. Manobo, nie wiedząc, co świętują, cieszyli się wraz ze swoimi gośćmi. Sok tuba płynął strumieniami, a krajowcy poklepywali się nawzajem po plecach i krzyczeli w podnieceniu:
Muck-artur wrócić! Muck-artur wrócić!
Dopiero później Jim Evans i Vincent Zampanta dowiedzieli się, że to nie MacArthur, lecz admirał „Bull” Halsey rzucił roje bazujących na lotniskowcach samolotów przeciwko Filipinom. Zachwyceni perspektywą przeniesienia wojny do miejsca, gdzie Japończycy zadali Ameryce upokarzającą klęskę, piloci Halseya przelatywali z rykiem silników nad centralnymi wyspami, bombardując i ostrzeliwując japońskie pozycje. Tylko pierwszego dnia wykonali 1200 lotów bojowych, a nazajutrz podwoili tę liczbę.
Kiedy pod koniec trzeciego dnia ataków powietrznych na pokładzie lotniskowca wylądował ostatni samolot, rozpromieniony oficer wywiadu popędził do admirała Halseya.
Oto rezultaty!- wykrzyknął.
Halsey spojrzał na dane i gwizdnął przeciągle. Jego piloci zestrzelili 173 japońskie samoloty, zniszczyli 305 kolejnych na ziemi (część z nich mogła być atrapami), zatopili 59 japońskich okrętów i uszkodzili wiele nieprzyjacielskich obiektów wojskowych. Straty własne: osiem maszyn i 10 ludzi1.
Kilka dni później, 15 września, na południowym krańcu Filipin, generał MacArthur uderzył na Morotai, wyspę w kształcie jajka długości 70 kilometrów, położoną pomiędzy Sansaporem na zachodnim wybrzeżu Nowej Gwinei a zatoką Davao na Mindanao. Naczelny dowódca potrzebował Morotai jako bazy lotniczej i morskiej przed skokiem na Mindanao. Szpicę inwazji miał stanowić zespół uderzeniowy pod dowództwem admirała Daniela E.
„Wuja Dana” Barbeya.
MacArthur jak zwykle towarzyszył oddziałom szturmowym. Po opuszczeniu swego okrętu flagowego „Nashville”, ruszył na brzeg w ślad za pierwszym rzutem. W pobliżu plaży jego łódź desantowa wpadła ku wielkiemu zmieszaniu sternika na skałę. Niecierpliwy generał rozkazał opuścić pochylnię i zszedł po niej do wody, która sięgała mu do piersi.
Podczas gdy znacznie młodsi adiutanci próbowali dotrzymać mu kroku, MacArthur brnął wytrwale do brzegu. Był w podniosłym nastroju. Japończycy stawiali bardzo słaby opór, tak jak przewidywano na podstawie depesz przechwyconych przez biuro pułkownika Sida Akina i raportów Skautów Alamo, którzy przeprowadzili rozpoznanie na wyspie. MacArthur znów popatrzył w stronę Manili, Ba-taanu iCorregidoru.
- Czekają tam na mnie! - powiedział do adiutanta2.
Ledwie naczelny dowódca wysuszył buty, rozpoczęły się przygotowania do następnych skoków: na Mindanao 15 listopada i na położoną w centralnej części Filipin wyspę Leyte 20 grudnia. „Bull” Halsey, jeden z nielicznych oficerów marynarki, z którymi MacArthur potrafił się porozumieć, zaproponował zmianę scenariusza na rzecz bardziej zuchwałego skoku.
Ponieważ samoloty 3. Floty Halseya przez kilka dni bombardowały Japończyków na Filipinach i zniszczyły wielką liczbę nieprzyjacielskich maszyn, admirał doszedł do wniosku, że centralna wyspa jest „pustą skorupą, ze słabą obronąi skąpymi umocnieniami”. Halsey określił Leyte jako „miękkie podbrzusze cesarskiego smoka”.
MacArthur był zachwycony propozycją Halseya. Postanowił ominąć Mindanao i uderzyć na Leyte. Dzień „D” dla Leyte wyznaczono na 20 października.
W ramach przygotowań do Wielkiego Powrotu na Filipiny potężna 3. Flota przeczesywała region, atakując lotniska i porty na Wyspach Riukiu, Formozie, Luzonie, Mindanao i Leyte. Dzięki przechwyconym japońskim depeszom Halsey wiedział, że cesarska flota została podzielona, większość okrętów nawodnych stacjonowała w pobliżu Singapuru, natomiast lotniskowce szkoliły nowych pilotów na Morzu Japońskim. Chociaż dokładna lokalizacja kilku japońskich okrętów nastręczała trudności, aliancki wywiad dysponował aktualnym wykazem nazw i danych technicznych wszystkich jednostek.
Dzięki przechwyconym depeszom, zdobytym dokumentom oraz amerykańskim i brytyjskim raportom operacyjnym aliancki wywiad wiedział również, gdzie został zatopiony każdy japoński okręt większy niż niszczyciel eskortowy. W wielu wypadkach Japończycy próbowali jednak zataić straty, aby wprowadzić w błąd aliantów, a także podtrzymać upadające morale w kraju.
W połowie września oficerowie wywiadu Halseya otrzymali przechwyconą depeszę, z której wynikało, że potężne japońskie siły morskie wypłynęły z wyspy
Amoy u wybrzeży chińskich w kierunku Filipin, prawdopodobnie po to, by stoczyć bitwę z panoszącą się 3. Flotą i dostarczyć posiłki na Luzon. Informacja pochodziła od szpiega AIB w Czungcingu w Chinach, który twierdził, że otrzymał ją od chińskiego informatora na wyspie Amoy.
Jeśli raport był prawdziwy, mógł pokrzyżować plan inwazji MacArthura na Leyte, ponieważ Halsey musiałby zaprzestać ataków i ruszyć na spotkanie Cesarskiej Marynarki Wojennej. Termin desantu na Leyte uległby wówczas przesunięciu.
Kapitan Marion C. „Mike” Cheek i porucznik Harris Cox, oficerowie wywiadu towarzyszący Halseyowi na pokładzie pancernika „New Jersey”, byli zdumieni raportem ze źródła AIB w Chinach. Ponieważ znano dwa miejsca stacjonowania cesarskiej floty, skąd wzięły się te nowe siły morskie? Niezidentyfikowany informator na wyspie Amoy wykonał jednak swoją pracę sumiennie, wymieniając nawet nazwy japońskich okrętów.
Cheek i Harris natychmiast zwrócili uwagę na pancernik „Mutsu”, o którym aliancki wywiad wiedział, że zatonął w wyniku przypadkowej eksplozji pod pokładem. Wszystkie
inne nazwy na liście należały do okrętów, które poszły na dno podczas wojny, lecz których zatopienie Japończycy utrzymywali w tajemnicy.
W ciągu godziny kapitan Cheek i porucznik Cox poinformowali zatroskanego
„Bulla” Halseya, że potężna flota zagrażająca rzekomo inwazji na Filipiny jest widmem, że wszystkie okręty na liście od dawna są zatopione - tylko Japończycy nie zdają sobie sprawy, iż alianci już o tym wiedzą. Najwyraźniej zdesperowani Japończycy próbowali przeprowadzić kolosalną mistyfikację, aby przeszkodzić planowanej inwazji na Filipiny. Fałszywa informacja pochodziła niewątpliwie od agenta pracującego na dwie strony, ponieważ w Chinach roiło się od tajnych agentów, często podwójnych, a nawet potrójnych3.
Kiedy toczył się wywiadowczy pojedynek z widmową flotą japońską, brytyjski okręt podwodny „Porpoise” wymknął się 12 września z Perth w Australii i wziął kurs na Singapur oddalony o 3200 kilometrów. Niecały rok wcześniej uczestnicy operacji „Jaywick” odegrali na singapurskich wodach hucznie oklaskiwane przedstawienie, a teraz szykowała się jego powtórka. Chociaż tajni agenci zawsze wyznawali zasadę, że nie należy kusić losu, to aż sześciu spośród 22 agentów AIB na pokładzie „Porpoise” brało udział w tamtej misji. Powtórka została opatrzona kryptonimem „Rimau”.
W ciasnym wnętrzu okrętu podwodnego znajdowali się: komandor podporucznik Ivan Lyon, dowódca operacji „Jaywick”, którego żona i córka zostały zamordowane przez Japończyków w Singapurze, jego zastępca i bliski przyjaciel, komandor podporucznik Donald Davidson, kapitan Robert Page oraz trzej australijscy marynarze. Wszyscy oni byli weteranami operacji „Jaywick”.
Operacja „Rimau” była tak ryzykowna, że wymagała najpierw aprobaty Londynu, zanim brytyjski pułkownik H.A. Campbell, który zastąpił podpułkownika G.S. Motta na stanowisku szefa SRD wyraził na nią zgodę. Campbell znał się na swojej robocie; to on koordynował wcześniejszy, uwieńczony sukcesem atak na port w Singapurze.
Operacja „Rimau” miała dwa unikatowe elementy: wymagała użycia miniaturowych okrętów podwodnych i aktu piractwa na pełnym morzu. Był to zapewne jedyny wypadek, kiedy zadanie okrętu podwodnego nie polegało na zatapianiu statków, lecz ich zdobywaniu.
Tej nocy na pokładzie „Porpoise” Ivan Lyon i jego przyjaciel Donald Davidson raz jeszcze omawiali plan działania. Plan przewidywał, że „Porpoise” przechwyci jednostkę o orientalnym wyglądzie i doholuje ją do wyspy Maraps, która miała być wysuniętą bazą
operacyjną. W tym czasie agenci SRD ukryją dwa jednoosobowe okręty podwodne i sprzęt radiowy na zdobytym statku, który popłynie dalej w stronę Singapuru.
Kilka dni po wyjściu z Perth kapitan „Porpoise” zobaczył przez peryskop japoński okręt wojenny, ale, ku swemu wielkiemu żalowi, nie mógł skorzystać z okazji do odpalenia torped. Gdyby to zrobił, naraziłby tajną misję.
Dwadzieścia cztery godziny później okręt podwodny napotkał właśnie taką zdobycz, jakiej szukali jego pasażerowie - wielką dżonkę żeglującą po morzu. „Porpoise” wynurzył się i oddał strzał z działa pokładowego przed dziobem dżonki. Następnie grupa agentów SRD weszła na pokład „Muskity” (bo tak się nazywała ta łódź) i stanęła przed jej przerażoną załogą złożoną z malajskich tubylców.
Kiedy Malajczycy zostali wsadzeni do czółen i wysłani w kierunku małej wyspy na horyzoncie, uczestnicy operacji chwycili za młotki, piły i inne narzędzia, aby zmienić sylwetkę „Muskity”. Przez cały czas okręt podwodny pełnił straż w pobliżu. Gdy praca dobiegła końca, jednoosobowe okręty podwodne zostały wyładowane z „Porpoise” i ukryte pomiędzy pokładami specjalnie w tym celu przekonstruowanej dżonki.
Teraz „Porpoise” zaczął holować dżonkę obsadzoną przez ludzi z SRD, którzy pomalowali sobie twarze na brązowo i przywdziali tubylcze stroje, aby z odległości uchodzić za Malajczyków. Kilka dni później „Porpoise” z dżonką na holu dotarł nocą do wyspy Maraps, a następnego ranka odpłynął, by dalej tropić japońskie statki. Inny brytyjski okręt podwodny, „Tantalus”, miał zabrać grupę „Rimau” z Maraps po ataku na Singapur.
Ledwie „Porpoise” oddalił się, „Muskita” z agentami SRD na pokładzie wyruszyła w drogę. Dżonka miała zbliżyć się na odległość kilku kilometrów od portu w Singapurze, który, jak wynikało z raportów wywiadu, był wypełniony japońskimi statkami. Plan przewidywał, że w wyznaczonym punkcie miniaturowe okręty podwodne z Ivanem Lyonem i Donaldem Davidsonem za sterami zostaną spuszczone na wodę. Płynąc w zanurzeniu, maleńkie jednostki wślizną się do portu, a dwaj oficerowie przytwierdzą miny magnetyczne do kadłubów sześciu największych statków. Zanim zapalniki czasowe zdetonują ładunki, miniaturowe okręty podwodne wrócą na wyspę Maraps.
Dwadzieścia cztery godziny po wyjściu w morze „Muskita” natknęła się na motorówkę pełną malajskich policjantów. Wywiązała się gwałtowna strzelanina, gdyż
tubylcza policja próbowała wejść na pokład dżonki, co groziło zdemaskowaniem misji, gdyby miniaturowe okręty podwodne zostały wykryte. Podczas walki zginęło kilku Malajczyków.
Ivan Lyon stanął przed trudną decyzją. Zdając sobie sprawę, że policjanci mogli nawiązać łączność radiową z Singapurem przed wymianą ognia, postanowił odwołać misję, ponieważ czynnikiem decydującym było zaskoczenie. „Muskita” zawróciła więc do umówionego miejsca spotkania z „Tantalusem” na Maraps. W ciągu kilku godzin szybsze japońskie jednostki dogoniły niezdarną dżonkę, toteż załoga zatopiła ją, otwierając zęzy, i dotarła wpław do małej wyspy. Tam Ivan Lyon i jego ludzie stoczyli kilka potyczek ze ścigającymi ich Japończykami. Kilka tygodni później w Brisbane pułkownik Campbell otrzymał zaszyfrowany meldunek radiowy od tajnego agenta w Singapurze. Powołując się na kontrolowaną przez Japończyków miejscową gazetę, agent donosił, że komandor Ivan Lyon i dziewięciu spośród jego ludzi zostało ściętych publicznie na placu w Singapurze. Losu 12
innych uczestników misji nie udało się ustalić4.
W tej fazie wojny na każdej większej wyspie w archipelagu Filipin, jak również na wielu mniejszych, działały zorganizowane siły partyzanckie, zaopatrywane w broń przez okręty podwodne AIB. Około 180 000 partyzantów tworzyło groźną „armię duchów”, która czekała niecierpliwie na sygnał od generała Mac-Arthura, by uderzyć znienacka na Japończyków i zadać im potężny cios.
W ciągu długich miesięcy japońskiej okupacji MacArthur przekonywał partyzanckich przywódców, by ograniczali swoją działalność do zbierania informacji i przekazywania ich drogą radiową do centrali AIB. Ostrzegał, że każde zorganizowane powstanie, wzniecone przez partyzantów, zakończy się straszliwą masakrą ludności cywilnej. W przededniu Wielkiego Powrotu jednak naczelny dowódca był gotów spuścić ze smyczy swoją „armię duchów”.
Aby podnieść morale partyzantów - a także zastraszyć Japończyków - MacArthur nadawał przez radio instrukcje rozpoczynające się od słów: „Do moich dowódców na Filipinach”. Dla wzmocnienia efektu psychologicznego i przypomnienia Japończykom, że mają na swoich tyłach wielką i potężną podziemną armię, instrukcje te nie były przekazywane szyfrem, lecz tekstem otwartym.
Niezależnie od sił partyzanckich na Filipinach znajdowała się również tajna sieć 126 stacji radiowych i 27 stacji meteorologicznych, ukrytych przeważnie w gęstej dżungli. Jeden z
„synoptyków”, 21-letni starszy szeregowiec Gordon Jenkins z Armii Stanów Zjednoczonych, spędził wiele miesięcy, przenosząc się z miejsca na miejsce i ukrywając przed wrogiem na południu Mindanao. Jenkins, z długą brodą i włosami do ramion, żył w dżungli jak zaszczute zwierzę, obsługując zaimprowizowaną stację meteorologiczną, by dostarczać do kwatery głównej generała MacArthura dokładne prognozy pogody dla południowych Filipin.
Samotny, smagany przez ulewne deszcze, atakowany przez dzikie zwierzęta, zwykle głodny, często wystraszony i zawsze narażony na wykrycie szeregowiec Jenkins przekazywał informacje o pogodzie niemal codziennie. Z czasem stał się zgorzkniały i przygnębiony. Czy ktokolwiek oglądał jego prognozy pogody, dla których ryzykował życie i ukrywał się w dżungli jak tropione zwierzę? Mimo to młody żołnierz nadal wypełniał swój obowiązek.
Od wielu miesięcy Japończycy nie ustawali w wysiłkach, by rozbić lub unieszkodliwić aliancką siatkę dywersyjno-szpiegowską, działającą na Filipinach. Starania te przybrały na intensywności, gdy do archipelagu zbliżały się wojska amerykańskie. Uzbrojone po zęby patrole regularnie przeczesywały dżunglę w odległych regionach, szukając, przekupując, aresztując i torturując, aby wpaść na ślad filipińskich i amerykańskich szpiegów.
We wrześniu, miesiąc przed wyznaczonym przez MacArthura dniem „D”, niezmordowany Chick Parsons, słynny Kot o Dziewięciu Żywotach (Q-10 według AIB), wylądował potajemnie na Leyte. Super szpieg sprawdzał gotowość partyzantów, jak również przekazywał AIB najnowsze informacje na temat rozmieszczenia wojsk japońskich. Przemieszczał się niemal bez przerwy, czasem tylko o krok przed Kempei Tai i nieprzyjacielskimi patrolami.
Przyjaciele Parsonsa sprzed wojny nigdy nie rozpoznaliby amerykańskiego
„terrorysty” (jak nazywali go Japończycy). Odziany w, jak to nazywał, „strój służbowy” - stare, brudne, podarte spodnie i koszulę oraz wystrzępiony słomiany kapelusz - chodził boso i miał czterotygodniowy zarost. Parsons nigdy nie nosił broni, polegając całkowicie na swojej zręczności - fizycznej i umysłowej.
Parsons po kilku miesiącach działalności szpiegowskiej na Mindanao, Luzonie i Leyte, był dobrze znany Kempei Tai, a za jego głowę wyznaczono wysoką nagrodę - 50 000 dolarów w złocie, co dla krajowców stanowiło fortunę. Mimo to cywile regularnie dostarczali mu żywność i udzielali schronienia, nie tylko gardząc nagrodą pieniężną za pomoc w jego schwytaniu, lecz także ryzykując życie, goszcząc go w swych skromnych domach.
Na początku października Parsons otrzymał przez radio rozkaz rozpoznania plaż nad zatoką Leyte. Ubrany w zwykły „strój służbowy” szedł piaszczystą drogą. Swoim zwyczajem posłał przodem dwóch partyzantów, a przy nim została para miejscowych wieśniaków. Na rozwidleniu dróg zwiadowcy zatrzymali się, ale nie ostrzegli przed niebezpieczeństwem. Parsons i obaj wieśniacy szli zatem dalej.
Kilka chwil później Parsons zobaczył, że z naprzeciwka maszerował wprost na nich 18-osobowy, silnie uzbrojony japoński patrol. Japończycy z pewnością szukali właśnie jego. Wrodzony spryt podpowiedział mu, że jedynym ratunkiem jest zachowywać się nonszalancko pomimo strachu. Szedł więc dalej w swoją stronę, a kolumna japońskich żołnierzy przeciągała powoli w przeciwnym kierunku. Na szczęście żaden z nieprzyjacielskich żołnierzy nie spojrzał na Parsonsa, którego twarz zasłaniał słomiany kapelusz z szerokim rondem. Nawet wtedy, gdy Japończycy znaleźli się tak blisko, że kilku z nich musiało zejść na bok, by nie wpaść na wieśniaków.
Kiedy patrol ich minął, Parsons oparł się przemożnej pokusie, by obejrzeć się przez ramię. Zatrzymał się i przez kilka minut stał nieruchomo na drodze, zlany potem. Następnie spojrzał na swoich dwóch równie wstrząśniętych towarzyszy i westchnął. Odprężony, Parsons ruszył do małego portu Tacloban w pobliżu zatoki Leyte, jedynego osiedla na wielkiej wyspie, które mogło uchodzić za nowoczesne. To właśnie w Taclobanie, gdzie mieszkało około 25 000 ludzi, MacArthur zamierzał umieścić swoją kwaterę główną. Ale Tacloban, uważany za ważny japoński ośrodek zaopatrzeniowy i komunikacyjny, musiał najpierw zostać zbombardowany i ostrzelany, nawet jeśli miałyby przy tym zginąć setki, a nawet tysiące filipińskich cywilów.
Parsons przemykając ryzykownie przez miasto - był biały, a jego jedyną „osłonę” stanowił tubylczy strój - rozglądał się uważnie dookoła. Po trzech godzinach rekonesansu wrócił do swojej kryjówki w dżungli i nadał przez radio pilną wiadomość do wysuniętej kwatery głównej AIB w Hollandii na Nowej Gwinei: „W Taclobanie nie ma żadnych japońskich żołnierzy ani obiektów wojskowych”. W ten sposób miasto uniknęło zniszczenia, a wielka liczba cywilów śmierci.
W ciągu następnych kilku dni Parsons nadal przekazywał przez radio informacje na temat rejonu zatoki Leyte. Podkreślił, że na plażach inwazyjnych nie ma żadnych podwodnych przeszkód. Parsons przesyłał również meldunki na temat min w wodach wokół
zatoki Leyte, nieprzyjacielskich punktów umocnionych na szczycie Carmon i innych wzgórzach w głębi lądu oraz lokalizacji japońskich jednostek.
Dwa i pół tysiąca kilometrów na południe od zatoki Leyte, w nowo utworzonej kwaterze głównej MacArthura nad jeziorem Sentani, pięknym zbiornikiem wodnym w Górach Cyklopich nieopodal Hollandii, trwała wytężona, a nawet gorączkowa praca5. Zbliżający się powrót na Filipiny, opatrzony kryptonimem „Król II”, miał być największą jak dotąd połączoną operacją w wojnie na Pacyfiku.
Wcześniejsze plany inwazji na Mindanao trzeba było odłożyć i opracować nowe dla lądowania na Leyte, a termin przyspieszyć o 30 dni. MacArthur wiedział, że w grę wchodzi nie tylko życie jego ludzi, lecz również jego reputacja. Czy po dwóch latach gromkich zapewnień, że powróci, mógł zawieść? Naczelny dowódca był jednak zdecydowany odnieść sukces.
Pewnego dnia dowódca lotnictwa, George Kenney, stawił się u MacArthura, aby mu przypomnieć, że plan inwazji na Leyte ma poważną wadę: dopóki nie uda się odebrać Japończykom pasów startowych, Amerykanie będą walczyć bez osłony powietrznej. Podczas wcześniejszych inwazji desant wojsk MacArthura zawsze odbywał się w zasięgu baz lotniczych.
MacArthur przechadzał się po gabinecie, jak to miał w zwyczaju, gdy rozważał istotne kwestie, nagle zatrzymał się i spojrzał na Kenneya.
- Do diabła, George! - wykrzyknął. - Zamierzam wrócić, nawet gdybym miał popłynąć czółnem, a ty osłaniałbyś mnie w swoim B-17!6
Decyzja zapadła.
Kiedy naczelny dowódca układał plany Wielkiego Powrotu, do jego kwatery głównej przyszło obszerne pismo z Waszyngtonu, przekazane natychmiast pułkownikowi Sidowi Mashbirowi z Alianckiej Sekcji Tłumaczeń i Analiz, która zajmowała się również wojną psychologiczną i działaniami niekonwencjonalnymi. Pewien błyskotliwy pułkownik w Pentagonie wpadł na pomysł, że z powodu diety ryżowej Japończycy nie widzą kolorów. Nie wyjaśnił jednak, dlaczego tak się dzieje. Mędrzec z Pentagonu chciał, aby Mashbir i jego ludzie zbadali japońskich jeńców i ustalili, których konkretnie kolorów tamci nie widzą. Gdy
uda się określić kolor, głosiła teoria, amerykańskie czołgi, samoloty i części umundurowania zostaną odpowiednio pomalowane i staną się niewidzialne dla Japończyków.
Pułkownik Mashbir, którego szczupły personel złożony z nisei był zawalony robotą, skrzywił się z niesmakiem. Nie bawiąc się w dyplomatyczne subtelności, wysłał list do Pentagonu. Napisał, że nawet gdyby powyższa teoria okazała się prawdziwa i udało się ustalić, że Japończycy nie widzą koloru różowego, oraz gdyby postanowiono wysłać na japońskie linie stado 1000 różowych słoni, aby stratowały przeciwnika, to on osobiście wątpi, czy znajdzie się dosyć żołnierzy do pomalowania zwierząt na różowo.
Nigdy więcej nie usłyszano o śmiałej koncepcji pułkownika z Pentagonu7.
Ratunek dla filipińskiej Pierwszej Rodziny
Szóstego października 1944 roku Cesarska Kwatera Główna w Tokio otrzymała meldunek od japońskiego ambasadora w Moskwie. Wysoko postawiony urzędnik w Ludowym Komisariacie Spraw Zagranicznych w zaufaniu poinformował ambasadora, że amerykańskim wojskom w Chinach rozkazano przystąpić „w najbliższej przyszłości” do działań mających na celu „izolowanie Filipin”. Kilka dni wcześniej japońskie okręty podwodne doniosły o potężnej koncentracji amerykańskiej floty w okolicy Hollandii na Nowej Gwinei. Poufna informacja uzyskana w kraju sojusznika Stanów Zjednoczonych-
Związku Radzieckim- była ostatecznym dowodem na to, gdzie MacArthur uderzy w następnej kolejności1.
W swojej kwaterze głównej w Sajgonie marszałek polny Hisaichi Terauchi, naczelny dowódca japońskiej Armii Południowej, doszedł do wniosku, że celem MacArthura stanie się najbliższa wyspa, Mindanao. Na wszelki wypadek Terauchi wzmocnił jednak garnizony w wybranych punktach na całych Filipinach. Na wyspach znajdowało się obecnie około 300 000 japońskich żołnierzy, i wszyscy byli gotowi umrzeć za cesarza Hirohito.
Kilka dni później pewien filipiński dozorca zamiatał klatkę schodową w budynku nad rzeką Pasig w śródmieściu Manili. Wykonując swoje codzienne obowiązki, dozorca uważnie obserwował wchodzących i wychodzących z nowoczesnego gmachu po drugiej stronie ulicy, który służył jako sztab japońskiej 14. Armii, jednostki wyznaczonej do obrony Filipin. Filipińczyk należał do manilskiej siatki szpiegowskiej, przesyłającej regularnie raporty do centrali AIB w Brisbane.
W pewnym momencie dozorca zauważył, że przed budynkiem zatrzymał się nowy samochód, z którego wysiadł japoński generał. Był wysoki, barczysty i szedł zamaszystym krokiem. Sądząc z ogromnego szacunku, jaki okazywali nowo przybyłemu oczekujący nań oficerowie, dozorca doszedł do wniosku, że na Filipinach pojawiła się nowa i bardzo ważna persona.
Rzeczywiście, człowiek ten był ważny. Dochodzenie przeprowadzone przez innych członków siatki szpiegowskiej wykazało, że jest to generał porucznik Tomoyuki Yamashita, zdolny, bezwzględny i otaczany największą czcią japoński bohater narodowy. Yamashita został skierowany do Manili, by objąć dowództwo nad 14. Armią.
Rzutkiemu i dynamicznemu Yamashicie nie brakowało pewności siebie. Podczas konferencji prasowej kilka dni po swoim przyjeździe Yamashita wprawił w osłupienie dziennikarzy z Tokio, gdy oznajmił, iż zamierza dać MacArthurowi nauczkę i podyktować warunki kapitulacji na Filipinach.
Kiedy generał Yamashita przygotowywał się do odparcia zbliżającej się inwazji MacArthura na Filipiny, nowo utworzone Biuro Wojny Psychologicznej (Psychological Warfare Bureau) zaczęło bombardować Japonię audycjami radiowymi mającymi osłabić morale i podburzyć ludność, by zażądała od władzy zakończenia wojny. Szefem biura został generał brygady Bonner F. Fellers, długoletni doradca wojskowy MacArthura.
Przygotowując audycje, Fellers i jego personel konsultowali się z pułkownikiem Sidem Mashbirem i jego ludźmi z ATIS. Po długich naradach zdecydowano, że audycje przeznaczone dla Dai Nippon mają przekazywać nieupiększoną prawdę o przebiegu wojny i odwoływać się również do tradycyjnych przesądów ludności.
Mashbir, który przed wojną spędził wiele lat w Japonii, podkreślał, że Japończycy należą do najbardziej przesądnych narodów na kuli ziemskiej. Na przykład, zanim Japończyk wybuduje dom, radzi się wróżbity, by poznać najbardziej korzystny termin rozpoczęcia budowy. Mashbir sięgnął również pamięcią do 1937 roku, gdy on i jego żona zaprosili na obiad księcia Iyesato Tokugawę. Przed przyjęciem zaproszenia książę uznał za konieczne skonsultować się z wróżbitą, aby ustalić dzień i dokładną godzinę tego spotkania towarzyskiego. Zaaprobowany przez generała MacArthura plan wojny psychologicznej przesłano do Waszyngtonu. Biuro Informacji Wojennej (The Office of War Information) zatwierdziło go w całości, ale OSS zwróciło projekt z wieloma uwagami krytycznymi w rodzaju: „Nasi eksperci twierdzą, że tylko bardzo starzy wieśniacy na prowincji wierzą w przesądy”. Ta uwaga rozgniewała Bonnera Fellersa, który napisał w odpowiedzi: „Nasi
eksperci twierdzą, że wasi eksperci są tylko powierzchownymi obserwatorami”2.
Sid Mashbir, który miał być narratorem audycji z powodu doskonałej znajomości języka japońskiego, zdawał sobie sprawę, że należy znaleźć odpowiednią formułę, coś, co nie tylko przyciągnie uwagę słuchaczy w Dai Nippon, ale wręcz zmusi ich do słuchania. Na początku wojny japońscy propagandyści wpadli na doskonały pomysł, który zapewnił im ogromne audytorium w Australii. Podczas audycji odtwarzali nagrane głosy australijskich żołnierzy, którzy dostali się do niewoli. Po upadku Singapuru w japońskie szpony dostało się tak wielu Australijczyków, że trudno było znaleźć w Australii rodzinę, której członek nie
znalazł się w niewoli. Rodziny czuwały wręcz przy radioodbiornikach w nadziei, że usłyszą głosy swoich bliskich.
Teraz Mashbir i jego koledzy podjęli incjatywę, która powinna zmusić społeczeństwo japońskie - a także najwyższych dygnitarzy i dowódców wojskowych - do słuchania alianckich audycji. Podczas każdego programu Mashbir miał wychwalać jednego lub więcej wymienionych z nazwiska Japończyków za „akt lojalności” wobec cesarza - zwykle tych, którzy popełnili seppuku z powodu przegranej wojny. Jednocześnie miał potępiać innych, że sprzeniewierzyli się kodeksowi busi-do i nie odebrali sobie życia z powodu swoich
„uchybień”.
Amerykańscy propagandyści nie przejmowali się tym, czy wymienieni ludzie naprawdę popełnili seppuku. Jeśli nie, to podani z nazwiska Japończycy musieli się tym bardziej tłumaczyć przed narodem, dlaczego nie popełnili rytualnego samobójstwa mimo własnych zaniedbań i błędów.
Kiedy Biuro Wojny Psychologicznej zaczęło bombardować Japonię swoimi audycjami, zastosowany podstęp zapewnił mu liczne grono słuchaczy. Japończycy bardzo chcieli wiedzieć, czy ich przyjaciele, krewni, znajomi lub ważne osobistości odebrały sobie życie czy sprzeniewierzyły się kodeksowi wojownika.
Mashbir niezwykle dokładnie relacjonował przebieg wojny na Pacyfiku, która przybierała coraz bardziej niepomyślny obrót dla sił zbrojnych cesarza. Jednocześnie pułkownik wplatał w swoją narrację przypowieści, za których pomocą chciał skłonić ludność cywilną, by zaczęła domagać się kapitulacji, zanim kraj zostanie zniszczony. Żadna z tych przypowieści nie miałaby większego sensu dla ludzi mówiących po angielsku; ich celem było wzbudzenie niepokoju wśród milionów Japończyków przez odwołanie się do ich głęboko zakorzenionych wierzeń i przesądów.
Szesnastego października Douglas MacArthur poprowadził swój sztab na pokład zacumowanego w Hollandii krążownika „Nashville”, który niebawem spotkał się z amerykańską flotą inwazyjną złożoną z 738 okrętów. Jej celem była górzysta wyspa Leyte w środkowej części archipelagu Filipin, 2000 kilometrów na północ.
Były to najbardziej przejmujące dni w życiu 65-letniego MacArthura. Trzydzieści jeden miesięcy wcześniej przeważające siły japońskie zadały druzgocącą klęskę jego nielicznym, niedostatecznie uzbrojonym, źle wyekwipowanym i słabo wyszkolonym
wojskom na Filipinach. Teraz generał wracał z ogromną flotą inwazyjną, rozciągniętą na przestrzeni setek kilometrów.
Kiedy wielka armada płynęła na północ, generał, w słynnej „złotej” czapce na głowie i z charakterystyczną fajką w zębach, przechadzał się samotnie po pokładzie krążownika „Nashville”. Niewątpliwie wracał pamięcią do tamtych tragicznych dni, gdy jego żołnierze toczyli nierówną walkę na Bataanie i Corregidorze.
O świcie 20 października potężny huk odbił się echem po wodach zatoki Leyte, kiedy setki ciężkich dział okrętowych zaczęły ostrzeliwać plaże. Ostre promienie porannego słońca przebijały się przez mgłę i chmury dymu, które zasnuły ledwie widoczny brzeg. Na mostku krążownika „Nashville” Douglas MacArthur, z obojętnym wyrazem twarzy, palił w skupieniu fajkę i patrzył przez okulary przeciwsłoneczne na rozbłyski pocisków eksplodujących w gęstej dżungli na wzgórzach i na piasku plaż inwazyjnych.
Swoim zwyczajem MacArthur zszedł na brzeg w ślad za pierwszym rzutem oddziałów szturmowych. Japońscy snajperzy, ukryci wśród drzew lub w tako-tsubo (okopach strzeleckich), zasypywali amerykańskich żołnierzy gradem kul. Naczelny dowódca stał w mundurze khaki na niskim pagórku i spokojnie zapalał przygasającą fajkę. Rzucił pod nogi zapałkę i ruszył w głąb lądu. Tego popołudnia, przy akompaniamencie japońskich karabinów maszynowych, MacArthur stanął na plaży przed radiostacją polową, by wygłosić krótkie przemówienie, które miało być słyszalne na całych Filipinach. Spadł ulewny deszcz, w oddali zagrzmiały ciężkie działa okrętowe. Generał, na zewnątrz uosobienie spokoju, walczył teraz z silnymi emocjami. Po chwili zaczął mówić:
- Filipińczycy, powróciłem! Zbierzcie się wokół mnie!
Obok naczelnego dowódcy stał 66-letni Sergio Osmena, prezydent Republiki Filipin. W 1942 roku wraz z byłym prezydentem Manuelem Quezonem odpłynął z Corregidoru okrętem podwodnym w tym samym czasie, gdy MacArthur opuścił swą kwaterę na pokładzie PT-41 Johna Bulkeleya. Osmena i Quezon dotarli w końcu do Stanów Zjednoczonych, gdzie utworzyli rząd filipiński na uchodźstwie. Pierwszego sierpnia 1944 roku Quezon, który od dawna chorował na gruz-lice, zmarł w Saranac w stanie Nowy Jork i wiceprezydent Osmeńa został prezydentem.
Niedługo po śmierci Quezona Sergio Osmeńa odwiedził Franklina D. Roosevelta w jego posiadłości w Palm Springs w Georgii. Roosevelt poprosił Osmeńę, aby ten zszedł na
brzeg wraz pierwszymi amerykańskimi żołnierzami powracającymi na Filipiny, a nowy prezydent republiki zgodził się. Roosevelt uważał, że obecność Osmeńy na rodzinnej ziemi zmusi do milczenia wszystkie grupy w kraju, które mogłyby odnieść się wrogo do amerykańskich oddziałów3.
Postawiwszy stopę na Leyte, Douglas MacArthur postanowił oficjalnie spełnić swoją obietnicę powrotu na Filipiny. Stosowna ceremonia odbyła się w południe w dniu „D+2” (dwie doby po ladowaniu na Leyte) w Domu Republiki w Taclobanie - mieście, którego budynki i obywatele ocaleli w wyniku śmiałego rekonesansu Chicka Parsonsa kilka tygodni wcześniej. Nieśmiały, małomówny Sergio Osmeńa został uroczyście zaprzysiężony jako prezydent Republiki Filipin, a Tacloban ogłoszono tymczasową stolicą do momentu wyzwolenia Manili.
MacArthur i Osmeńa wygłosili przemówienia, które były transmitowane na całe Filipiny, a żołnierze amerykańskiej 1. Dywizji Kawalerii wciągnęli jednocześnie na sąsiadujące maszty amerykańską i filipińską flagę. Potem naczelny dowódca i oficerowie jego sztabu wsiedli do jeepów i odjechali w tumanach kurzu. Na placu pozostał oszołomiony prezydent Osmeńa, który nie tylko nie miał samochodu, ale nie wiedział nawet, gdzie będzie spał tej nocy.
Przez całe 31 miesięcy od czasu, gdy Quezon i Osmeńa musieli ratować się ucieczką z Corregidoru, pani Osmeńa wraz z czworgiem dzieci mieszkała w swoim domu w Manili. Z nieznanych bliżej powodów Japończycy nie wtrącili ich do więzienia, co spotkało krewnych innych wysokich dygnitarzy filipińskich, ale Kempei Tai trzymała rodzinę Osmeńy pod ścisłym nadzorem.
Nawet gdy stało się powszechnie wiadome, że Sergio Osmeńa jest nowym prezydentem republiki, jego żona i dzieci nie zostali aresztowani, ale Kempei Tai nie spuszczała z nich oczu. Aby uniknąć nieustannej, uciążliwej inwigilacji, pani Osmeńa wraz z dziećmi i synową, która była w dziewiątym miesiącu ciąży, przeniosła się do Baguio w wysokich, zielonych górach północnego Luzonu.
Ledwie rodzina Osmeńy dotarła do Baguio, żona prezydenta dowiedziała się z poufnych źródeł w Manili, że Kempei Tai zamierza jednak ich wszystkich aresztować. Ta niepokojąca informacja zbiegła się w czasie z inwazją generała MacArthura na Leyte. Dla japońskiego naczelnego dowództwa z pewnością było jasne, że Leyte stanie się odskocznią do
uderzenia MacArthura na Luzon, toteż rodzina Osmeńy miała zostać aresztowana i przetrzymywana w charakterze zakładników.
Po przyjeździe do Baguio pani Osmeńa dowiedziała się, że dowódcą partyzantów na północnym Luzonie jest amerykański podpułkownik Russell Volckmann, który uniknął japońskiej niewoli po upadku Bataanu i zorganizował kilkutysięczną partyzantkę. Posłała więc zaufanego człowieka, aby go odnalazł i poprosił o schronienie dla niej i jej rodziny we względnie bezpiecznej górskiej kryjówce. Volckmann wahał się. Przerażała go wizja losu Osmeńów, gdyby spróbował przyjść z pomocą filipińskiej Pierwszej Rodzinie i zawiódł. Nie miał zamiaru brać na siebie odpowiedzialności za ich śmierć. Dowiedziawszy się z przechwyconych komunikatów radiowych z San Francisco, że Sergio Osmeńa zszedł na brzeg Leyte wraz z generałem MacArthurem, przywódca partyzantów skontaktował się przez radio z kwaterą główną naczelnego dowódcy, aby poznać opinię prezydenta Osmeńy na temat ukrycia jego rodziny w górach.
Kwatera główna wyraziła pogląd, że rodzina Osmeńy będzie bezpieczniejsza, jeśli pozostanie w Baguio. Ta odpowiedź zaniepokoiła żonę prezydenta, która znów wysłała swojego człowieka, aby poprosił Volckmanna o ratunek dla rodziny.
- Nie ma czasu do stracenia - podkreślał emisariusz. - Osmeńowie mogą zostać aresztowani w każdym momencie.
Tym razem dowódca partyzantów wyraził zgodę. Prywatnie uważał, że szanse powodzenia są niewielkie, ponieważ agenci Kempei Tai w przebraniu śledzili członków rodziny, ilekroć ci wychodzili z domu w codziennych sprawach.
Russell Volckmann i jego zaufani pomocnicy zaczęli opracowywać plan „porwania” filipińskiej Pierwszej Rodziny. Nic, czego Volckmann nauczył się w West Point, nie dawało mu przygotowania do tej wyjątkowej operacji. Zasadnicze znaczenie miała odpowiednia synchronizacja: gdyby akcja ratunkowa się nie powiodła, Osmeńowie, a także pomagający im partyzanci, mogli zostać schwytani i straceni.
Wczesnym rankiem 30 października - 10 dni po lądowaniu MacArthura na Leyte - starannie opracowany plan wszedł w fazę realizacji. Rodzina Osmeńów, łącznie siedem osób, wsiadła do zdezelowanej furgonetki przed swoim domem w Baguio. Zgodnie z instrukcją nie zabrała ze sobą bagażu, aby nie wzbudzać podejrzeń. Za miastem pojazd skierował się na południe, w stronę Manili, gdzie rodzina zamierzała rzekomo odwiedzić krewnych.
Trzy kilometry dalej Osmeńowie natknęli się na groźną przeszkodę: punkt kontrolny obsadzony przez lojalną wobec Japończyków filipińską żandarmerię. Wcześniej Volckmann przekonał Filipińczyków, którzy w skrytości ducha byli patriotami, by odnotowali, że Osmeńowie przejechali tędy, kierując się do Manili. Ten podstęp miał wprowadzić w błąd Kempei Tai.
Niedługo po przejechaniu punktu kontrolnego kierowca Osmeńów skręcił ostro w górską drogę. Jadąc wąską, krętą ścieżką, uciekinierzy spostrzegli znaczną liczbę partyzantów na wpół ukrytych w gęstych zaroślach. Ludzie Volckmanna byli silnie uzbrojeni i mieli za zadanie ostrzelać samochód Kempei Tai, który ścigałby Osmeńów.
Osiem kilometrów dalej Osmeńowie spotkali się z Russellem Volckmannem i grupą jego ludzi. Furgonetka została zepchnięta ze skały, a uciekinierzy i ich eskorta ruszyli w góry mało uczęszczanym szlakiem. Z powodu zaawansowanego wieku panią Osmeńa musiano nieść na zaimprowizowanych noszach, podobnie jak jej ciężarną synową.
Kiedy filipińska Pierwsza Rodzina znalazła się w bezpiecznym miejscu, po Baguio rozeszła się wieść, że partyzanci porwali Osmeńów. Takie pogoski rozpowszechniali agenci Volckmanna, aby uchronić krewnych i przyjaciół Osmeńów przed odwetem Japończyków. Miesiąc po przybyciu do górskiej kryjówki młodsza pani Osmeńa urodziła Sergio Osmeńę III4.
Tymczasem w Taclobanie na Leyte Japończycy usiłowali dopaść i zabić Douglasa MacArthura - chcąc zemścić się za śmierć japońskiego bohatera narodowego, admirała Isoroku Yamamoto, zestrzelonego półtora roku wcześniej. Niedługo po wylądowaniu MacArthur wybrał na swoją kwaterę główną Price House, elegancką piętrową rezydencję w centrum Taclobanu. Była to przestronna budowla, tak wielka, że Japończycy urządzili tam klub oficerski, gdzie, według relacji mieszkańców, „działy się różne rzeczy”.
W ciągu kilku dni dla oficerów kwaterujących w Price House stało się jasne, że cofający się Japończycy pozostawili w mieście swoich szpiegów. Ze względu na swoje rozmiary i położenie Price House wyróżniał się jak latarnia morska w ciemną noc, stanowiąc także doskonały cel dla Cesarskich Sił Powietrznych. Spiker Radia Tokio oświadczył:
Generał MacArthur i jego sztab urządzili sobie kwaterę w Price House (...). Nasi dzielni piloci rozprawią się niebawem z tchórzliwym MacArthurem.
Kilku zaniepokojonych oficerów zasugerowało, by przenieść kwaterę główną do innego, mniej rzucającego się w oczy budynku. MacArthur oburzył się na tę propozycję. Na skutek ustawicznych ataków japońskich samolotów Price House zaczął niebawem przypominać tarczę strzelniczą. Pociski z działek pokładowych pozostawiły ziejące dziury w ścianach. Piloci bardzo się starali, lecz ich uporczywe wysiłki nie zostały uwieńczone powodzeniem. W budynku sąsiadującym z Price House zginęło dwunastu Filipińczyków, a w domu po drugiej stronie ulicy zginęli dwaj cywilni korespondenci.
Pewnego razu generał MacArthur pracował sam przy biurku, kiedy eskadra zero nadleciała na wysokości wierzchołków drzew i podziurawiła białą rezydencję kulami. Przerażony oficer sztabowy wpadł do gabinetu generała i zawołał z przejęciem:
- Czy pana trafili?!
MacArthur, wciąż siedząc przy biurku, odłożył fajkę i powiedział spokojnie:
Nie tym razem - a następnie wskazał na świeżą dziurę w ścianie niecałe pół metra nad swoją głową5.
Pewnego dnia pod koniec listopada dwaj filipińscy wieśniacy pracujący w polu na północnym Luzonie usłyszeli warkot silnika. Spojrzeli w górę i zobaczyli japoński samolot nadlatujący od południa. Nagle silnik zaczął się krztusić, a potem zgasł. Samolot runął w dół i roztrzaskał się o ziemię. Obaj wieśniacy byli informatorami oddziału partyzanckiego Russella Volckmanna, czym prędzej więc przesłali wiadomość do jego górskiej kryjówki położonej 50 kilometrów dalej na północny zachód. Volckmann z kolei wysłał grupę partyzantów, aby obejrzeli wrak samolotu.
Na pokładzie znajdowali się japońscy oficerowie, wszyscy zginęli. W teczkach należących do zabitych i w całym wraku znaleziono wiele dokumentów. Papiery dostarczono niezwłocznie Volckmannowi w celu przetłumaczenia i dokonania analizy.
Tłumaczenie japońskich ideogramów na angielski wymagało ogromnej wprawy i znajomości obu języków, lecz Volckmann od dawna korzystał z usług starego Japończyka, znanego jako pan Saito. Kiedy na Filipinach wybuchła wojna, pan Saito, który przez ostatnie 35 lat mieszkał na Luzonie, został zatrzymany w Baguio przez amerykańskich żołnierzy, poddany przesłuchaniu i po dwóch dniach zwolniony. Miesiąc później, gdy Baguio zajęli Japończycy, pan Saito został ponownie aresztowany. Miejscowy donosiciel oskarżył go o
sympatyzowanie z Amerykanami. Po sześciu miesiącach Japończycy zwolnili pana Saito, udzieliwszy mu surowego ostrzeżenia, że będą go mieć na oku. Stary człowiek schronił się zatem w pobliskich górach. Tam po raz trzeci został zatrzymany przez partyzantów filipińskich, którzy z kolei podejrzewali go o szpiegowanie dla Japończyków w Baguio.
Pan Saito spędził pod strażą kilka tygodni. Przesłuchiwał go łagodnie pułkownik Volckmann, który nie był w stanie stwierdzić, czy stary człowiek jest szpiegiem, podwójnym agentem, czy Bogu ducha winnym cywilem. Przebywając w areszcie, pan Saito tłumaczył wszystkie japońskie dokumenty, które wpadły w ręce partyzantów. Nabrał też dużej wprawy w wyciąganiu informacji od japońskich jeńców i służył każdą pomocą, o jaką poprosił go Volckmann. Pan Saito odzyskał więc wolność i stał się członkiem oddziału partyzanckiego Volckmanna.
Teraz pan Saito skrupulatnie przestudiował dokumenty znalezione na miejscu katastrofy japońskiego samolotu. Po przetłumaczeniu papierów Volckmann uświadomił sobie, że ma w rękach wywiadowczą żyłę złota. Wśród dokumentów znajdowały się obszerne notatki z narady u generała Tomoyuki Yamashity, japońskiego dowódcy na Filipinach. Najwidoczniej oficerowie w samolocie wracali do swojej bazy w Aparri na północnym krańcu Luzonu, kiedy nastąpiła katastrofa6. Notatki zdawały się wskazywać, że generał Yamashita, energiczny i przenikliwy oficer, nie zamierza bronić Manili do ostatniego
człowieka i ostatniego naboju (jak sądziła większość amerykańskich sztabowców). Yamashita przewidywał, że Douglas MacArthur dokona desantu w zatoce Lingayen (gdzie w grudniu 1941 roku wylądowali japońscy najeźdźcy) i ruszy na południe w kierunku Manili. Jak wynikało z notatek, japoński generał uważał, iż Amerykanie będą dysponować ogromną przewagą w wojskach pancernych, których natarcie uda się co najwyżej opóźnić, ale nie zatrzymać, na wielkiej równinie w centralnej części Luzonu. Yamashita postanowił więc wycofać znaczne siły z rejonu Manili i innych obszarów na wyspie w trudno dostępne góry północnego Luzonu, gdzie warunki topograficzne sprzyjały japońskim obrońcom.
Ta niezwykle ważna informacja została przekazana drogą radiową do kwatery głównej MacArthura na Leyte, nie nadeszła jednak żadna odpowiedź ani potwierdzenie. Najwidoczniej ogólną koncepcję obrony Yamashity uwzględniono przy opracowywaniu strategicznych planów inwazji na Luzon.
Dziesięć dni po lądowaniu MacArthura na Leyte, bój o wyspę przekształcił się w okrutne, krwawe, przewlekłe walki na wyniszczenie. Amerykańska piechota nacierała w
kierunku głównych japońskich portów zaopatrzeniowych, Ormoc i Palompon, na zachodnim wybrzeżu wyspy. Z powodu gór i gęstej dżungli poprzecinanej stromymi wąwozami nie było ciągłej linii frontu.
Kiedy wojska inwazyjne znajdowały się w połowie drogi do przeciwległego wybrzeża wyspy, generał MacArthur był gotów rozpocząć kolejną z swych śmiałych operacji
„uderzaj na nich tam, gdzie ich nie ma”. Dywizja piechoty miała zejść na brzeg 5 kilometrów na południe od Ormoc, a następnie skierować się na północ, by połączyć się z oddziałami nacierającymi na zachód. MacArthur liczył na to, że uda się wziąć potężną armię japońską w kleszcze.
Tuż przed świtem 7 grudnia amerykańska 77. Dywizja Piechoty dokonała desantu na plażę w pobliżu Ormoc. Dzięki szczegółowym informacjom dostarczonym przez zwiadowców posuwała się szybko naprzód i w ciągu kilku dni zajęła Ormoc i Palompon, pozbawiając Yamashitę portów, do których wcześniej przerzucał żołnierzy i zaopatrzenie.
Choć na Leyte toczyły się jeszcze niezwykle zacięte walki, Douglas MacArthur skupił swojąuwagę na Mindoro, wielkiej, dziewiczej, górzystej wyspie, którą oddzielała od Luzonu cieśnina Verde szerokości 11 kilometrów. Wysunięty najdalej na północ punkt Mindoro, przylądek Calavite, dzieliło od Manili zaledwie 150 kilometrów. Dzień „N” - atak na wyspę - wyznaczono na 15 grudnia.
W oparciu o przechwycone depesze radiowe oraz informacje zebrane przez Skautów Alamo generał MacArthur doszedł do przekonania, że Yamashita pozostawił na Mindoro stosunkowo niewielki garnizon i koncentrował swoje siły na Luzonie, by tam stoczyć decydującą bitwę o Filipiny. Informacje te okazały się zdumiewająco dokładne. Na Mindoro znajdowało się łącznie około 1000 żołnierzy japońskich. MacArthur wprowadził do walki 11 878 żołnierzy iw dniu „N+2” (dwa dni po ataku na Mindoro) ostatnia odskocznia przed inwazją na Lu-zon została opanowana, a na wyspie rozpoczęły się prace przy budowie czterech lotnisk.
Dziewięć dni później, 26 grudnia, generał MacArthur wydał optymistyczny komunikat: „Kampanię na Leyte można uważać za zakończoną z wyjątkiem drobnych działań wymiatających”. Termin „działania wymiatające” rozwścieczył amerykańskich żołnierzy, którzy musieli zajmować się „wymiataniem”. W dżunglach na północnym zachodzie Leyte
zaszyło się 26 000 Japończyków i należało oczekiwać, że wszyscy oni będą walczyć aż do do śmierci.
Jedna z tajnych broni naczelnego dowódcy, depesze przechwycone w ramach operacji „Czary”, nadal odgrywała decydującą rolę w jego planach strategicznych. Po amerykańskim desancie na Leyte Cesarska Kwatera Główna czyniła rozpaczliwe starania, by dostarczyć posiłki na Filipiny, lecz wywiad przekazał amerykańskim okrętom podwodnym i
5. Flocie Powietrznej George'a Kenneya szczegółowe informacje na temat tras i pozycji wielu konwojów. Mimo straszliwych strat w okrętach Tokio nadal nie chciało zaakceptować faktu, że japoński szyfr morski został złamany.
Na początku listopada doborowa jednostka japońska, 23. Dywizja Piechoty, została załadowana na dziewięć transportowców i wypłynęła z Mandżurii, biorąc kurs na oddalone o 3000 kilometrów Filipiny. W konwoju znajdował się również lotniskowiec eskortowy
„Shinyo” z dziesiątkami bezcennych samolotów na pokładzie. Flotylli strzegły cztery fregaty przystosowane do zwalczania okrętów podwodnych.
Przed wypłynięciem dowódca konwoju wysłał do Tokio radiogram, podając dokładny termin wyjścia w morze i planowany kurs. Niemal w tym samym czasie, gdy adresaci w Tokio odczytywali depeszę, oficerowie wywiadu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych pochylali się nad rozszyfrowaną wersją. W efekcie dwie grupy amerykańskich okrętów podwodnych pospieszyły do wyznaczonego punktu na zachodnim krańcu Morza Południowochińskiego, gdzie urządziły zasadzkę.
Nocą 17 listopada zaatakowały znienacka konwój i rozegrała się zacięta bitwa. Cztery transportowce wyładowane wojskiem poszły na dno, a ich los podzielił „Shinyo” ze wszystkimi samolotami na pokładzie. Dwa tygodnie później ocalałe transportowce
przewożące resztki 23. Dywizji Piechoty dopłynęły do Zatoki Manilskiej, gdzie czekali na nie zaalarmowani piloci George'a Kenneya7.
W Manili, 320 kilometrów na północ od przyczółka MacArthura w południowej części wyspy Mindoro, generał Tomoyuki Yamashita doskonale zdawał sobie sprawę, iż zbliża się kulminacyjny punkt wojny na Pacyfiku - Amerykanie szykowali się do inwazji na Luzon. Trzydziestego pierwszego grudnia generał odpowiadał na pytania dziennikarzy z Tokio w swojej kwaterze głównej nad rzeką Pasig. Reporterzy przybyli tu w pogoni za
pomyślnymi wieściami z frontu, które zamierzali zawieźć do kraju. Pewny siebie Yamashita nie rozczarował ich.
- Utrata jednej czy dwóch wysp nie ma znaczenia - oświadczył. - Na Filipinach są ogromne przestrzenie i możemy walczyć, ile dusza zapragnie. Napiszę wspaniały rozdział w historii Filipin.
W pierwszych dniach nowego, 1945 roku dowódca partyzantów na północnym Luzonie, podpułkownik Russell Volckmann, który obchodził niedawno 33. urodziny, otrzymał upragnione rozkazy z centrali AIB. Poczynając od zaraz, partyzanci mieli siać zamęt za japońskimi liniami, zwłaszcza w rejonie zatoki Lingayen. Volckmann i jego sztab nie posiadali się z radości: najwyraźniej zbliżał się Wielki Powrót.
Volckmannowi przesłano również listę celów, które należało zniszczyć w pierwszej kolejności: mostów, przepustów wodnych, składów amunicji i paliwa, instalacji radiowych i samolotów ukrytych na rozproszonych lądowiskach. Niezależnie od tego lojalni Filipińczycy na północnym Luzonie mieli wydobyć z ukrycia stare karabiny, bolas, maczety, dubeltówki, włócznie oraz miecze i zadać Japończykom jak największe straty. Volckmann niezwłocznie wydał podległym sobie dowódcom rozkaz przystąpienia do akcji.
Wszyscy zakonspirowani partyzanci zostali zmobilizowani w ciągu 36 godzin. Siły Volckmanna wzrosły teraz do 19 660 oficerów i żołnierzy i liczyły o 6000 ludzi więcej niż standardowa amerykańska dywizja piechoty8.
Siódmego stycznia 1945 roku Douglas MacArthur stał na pomoście krążownika
„Boise” płynącego w kierunku zatoki Lingayen. Wokół niego znajdowały się najpotężniejsze siły lądowe i morskie, jakie zgromadzono do tej pory na Pacyfiku: 1000 okrętów, 3000 barek desantowych i 280 000 ludzi. Dniem „S” dla Luzonu był 9 stycznia.
Przez całą drogę z zatoki Leyte flotę inwazyjną atakowali samobójczy piloci zwani kamikadze. Kilka okrętów zostało zatopionych lub poważnie uszkodzonych, setki Amerykanów zginęły bądź odniosły rany. MacArthur spędził większość czasu na mostku
„Boise”, paląc spokojnie swoją fajkę i wpatrując się w niebo, gdy japońskie samoloty roztrzaskiwały się na okrętach lub w ich pobliżu.
O 7.00 w dniu „S” potężny ryk przetoczył się przez zatokę Lingayen, kiedy amerykańskie okręty zaczęły ostrzeliwać plaże. Kilka minut po zakończeniu bombardowania
oddziały szturmowe ruszyły na brzeg. W tym rejonie znajdowali się tylko nieliczni japońscy maruderzy, którzy przywitali atakujących chaotycznym ogniem, po czym uciekli do dżungli. Gdy budzący postrach kamikadze spadli na zakotwiczoną przy brzegu flotę, w zatoce rozpętało się piekło. Kolejne setki amerykańskich marynarzy zginęły lub odniosły rany.
Pięć godzin po tym, jak pierwszy amerykański żołnierz postawił stopę na plażach Lingayen, generał MacArthur wyskoczył z barki desantowej w wodę sięgającą mu do kolan i ruszył w kierunku brzegu. W pobliżu zgromadziły się dziesiątki rozpromienionych Filipińczyków, wymachujących małymi amerykańskimi flagami. Widząc władczą postać w szamerowanej złotem czapce, z fajką i w okularach przeciwsłonecznych, krajowcy wydali radosny okrzyk i pobiegli w głąb wyspy, by rozgłosić nowinę o Wielkim Powrocie9.
Do zmroku atakujący umocnili się na przyczółku dochodzącym miejscami do 12 kilometrów w głąb lądu, a na Luzonie znalazło się 50 000 ludzi wraz z zaopatrzeniem i sprzętem.
Trzydzieści sześć godzin później Charles Willoughby, szef wywiadu MacArthura, odbył naradę z podpułkownikiem Russellem Volckmannem, który przyjechał konno i przywiózł ze sobą gruby plik szczegółowych szkiców przedstawiają-cych japońskie instalacje obronne nad zatoką Lingayen i na południe od niej. Te starannie wykonane rysunki powstały w ostatnich tygodniach w rezultacie niezliczonych i niebezpiecznych misji zwiadowczych przeprowadzonych przez oddziały partyzanckie.
Volckmann miał również dobre wieści dla Sergio Osmeńy, prezydenta Repu-bliki Filipin. Jego żona, dzieci i nowo narodzony wnuk zostali przewiezieni przez Volckmanna i jego ludzi do bezpiecznej kryjówki w górach pónocnego Luzonu. Rodzina Osmeńów przysłała wiadomość, że czekają z niecierpliwością na spo-tkanie z prezydentem.
Przepustką Joey była odwaga
Ledwie Douglas MacArthur zdążył wysuszyć spodnie po spacerze przez zatokę Lingayen o godzinie „H+5”, wezwał dowódcę swojej 6. Armii, Waltera Kruegera.
- Ruszaj na Manilę! - rozkazał naczelny dowódca. - Obchodź Japończyków, odpieraj Japończyków, oszczędzaj ludzi, ale ruszaj na Manilę!1
Krueger, człowiek odważny i metodyczny, był przerażony wizją 12 000 zdecydowanych na wszystko japońskich żołnierzy rozrywających jego rozciągnięte kolumny i rozgniatających je kawałek po kawałku. Proponował poświęcić co najmniej dwa tygodnie na umocnienie zdobytego przyczółka przed przystąpieniem do ataku poprzedzonego zmasowanym bombardowaniem artyleryjskim silnie bronionej stolicy. Wywiązała się długa dyskusja, lecz MacArthur, awansowany niedawno na pięciogwiazdkowego generała, nie wykorzystał swojego starszeństwa nad czterogwiazdkowym Kruegerem. Zamiast tego posłużył się subtelnym wybiegiem, by skłonić dowódcę 6. Armii do czynu - przeniósł swoją kwaterę główną 60 kilometrów przed stanowisko dowodzenia Kruegera.
Przez kilka dni straże przednie Kruegera posuwały się z trudem na południe wąskimi drogami i ścieżkami, porośniętymi z obu stron gęstą dżunglą. Przebiegli Japończycy rozproszyli się. „Nasz «front» ma 50 kilometrów szerokości i 50 kilometrów długości!”- żartowali amerykańscy żołnierze.
Niebawem Manila znalazła się niemal w zasięgu lornetki MacArthura, ale natarcie ugrzęzło w pobliżu Clark Field, 80 kilometrów na północny zachód od stolicy. Amerykanie natknęli się tu na dobrze ufortyfikowany kompleks obronny obejmujący 30 jaskiń. Rozpętały się zacięte walki, a oddziały z miotaczami płomieni zaczęły wypierać Japończyków z umocnionych pozycji. Tymczasem w Manili przywódcy filipińskiej siatki szpiegowskiej czuli rosną-ce zaniepokojenie. Wcześniej przesłali wywiadowi amerykańskiemu szczegółową mapę, z której wynikało, że długi odcinek głównej drogi prowadzącej do stolicy jest wolny od min. Ostatnio jednak odkryli, że Japończycy zaminowali ten rejon, należało zatem dostarczyć Amerykanom uaktualnioną mapę z naniesionymi na nią niebezpiecznymi obszarami. W przeciwnym razie wielu żołnierzy MacArthura mogłoby zginąć na polu minowym.
Przywódcy filipińskiej siatki szpiegowskiej stanęli przed trudnym zadaniem: jak przemycić skorygowaną mapę przez japońskie linie? Japończycy świadomi obecności filipińskich partyzantów na swoim zapleczu ustawili blokady drogowe co kilka kilometrów na północ od Manili w kierunku linii frontu. Każdy niejapoński pojazd był zatrzymywany. Nie przepuszczano też filipińskich mężczyzn. Niepozorna, nędznie ubrana kobieta mogłaby jednak prześliznąć się przez nieprzyjacielskie terytorium z niezwykle ważną mapą.
Do tego niebezpiecznego zadania zgłosiła się na ochotnika drobna, chorowita Josefina Guerrero, młoda filipińska matka, która od dawna była jednym z najodważniejszych i najskuteczniejszych agentów siatki. Przy wielu okazjach Joey, jak nazywali ją przyjaciele, przemycała dokumenty przez japońskie blokady drogowe. Choć zatrzymywano ją wielokrotnie, wystarczyło, że żandarmi spojrzeli na jej opuchniętą, poznaczoną bliznami twarz, i cofali się z przerażeniem. Na użytek innych japońskich żołnierzy Joey wypowiadała
jedno słowo, które wywoływało taki sam skutek- trąd2.
Oboje rodzice Joey zmarli, gdy była małą dziewczynką, i wychowywała ją babka. Później, mieszkając w Manili, poślubiła młodego lekarza, doktora Renato Marię Guerrero, i urodziła mu córkę Cynthię. Jesienią 1941 roku, gdy dziewczynka miała dwa lata, lekarze rozpoznali u jej matki trąd. Ponieważ uważano, że dzieci są bardzo podatne na tę chorobę, Joey ze łzami w oczach oddała Cynthię pod opiekę babki.
Specjaliści powiedzieli państwu Guerrero, że choroba nie jest zaraźliwa dla dorosłych, Joey nie stanowi więc zagrożenia dla innych. Poinformowali ją również, iż mogłaby znaleźć odpowiednią opiekę lekarską w Stanach Zjednoczonych, ale młoda kobieta wiedziała, że pobyt tam przez dłuższy czas przekracza jej możliwości finansowe.
Kilka miesięcy później, na początku 1942 roku, zanim twarz Joey pokryła się bliznami, ulicami Manili włóczyli się japońscy żołnierze. Pewnego dnia pięciu z nich zatrzymało Joey, dając jasno do zrozumienia, czego od niej chcą. Drobna, wątła kobieta bez słowa uniosła złożoną parasolkę, kilka razy uderzyła nią najroślejszego Japończyka, po czym uciekła.
Tego wieczoru przyjaciółka, która przypadkowo była świadkiem jej spotkania z pięcioma japońskimi żołnierzami, zatelefonowała do Joey i zaprosiła ją do swego domu. Tam mąż przyjaciółki zaproponował Joey, aby przyłączyła się do partyzantów. Zaprotestowała, mówiąc, że szybko się męczy i musi często odpoczywać.
- Nie szkodzi - odparł mężczyzna. - Przyda się każda pomoc. Znajdziemy dla ciebie coś odpowiedniego3.
Joey złożyła przysięgę, spodziewała się jednak, że będzie tajną agentką partyzantów tylko przez kilka tygodni, może miesięcy. Jej pierwszym zadaniem była obserwacja ruchliwego manilskiego portu, gdzie roiło się od japońskich statków, z których wiele przewoziło żołnierzy i materiały wojenne potrzebne do niepowstrzymanego pochodu Cesarskich Sił Zbrojnych przez południowo-zachodni Pacyfik. Upewniwszy się, czy nie jest śledzona, Joey robiła notatki na temat rozmiarów, kształtu i prawdopodobnego ładunku statków wchodzących i wychodzących z portu. Notatki te ukrywała następnie pod owocami w koszyku na zakupy.
Pewnego razu podeszli do niej dwaj uzbrojeni japońscy żołnierze i nie dostrzegając jej obrzmiałej twarzy, zaczęli grzebać wśród owoców w koszyku. Serce Joey zabiło gwałtownie, dłonie zwilgotniały od potu, a żołądek zawiązał się na supeł. Żołnierze wybrali sobie po jednym owocu i odeszli. Kompromitujące notatki, za których posiadanie groziłaby Joey straszna śmierć, pozostały nietknięte.
W następnych tygodniach było więcej niebezpiecznych chwil. Raz zatrzymał Joey japoński żołnierz i zagroził, że przebije ją bagnetem, lecz w końcu pozwolił jej przejść. Kiedy go mijała, pociągnął ją za włosy. Na szczęście dla Joey jej wstążka do włosów była mocno zawiązana i nie zsunęła się. W cienkim pasku materiału ukryty był tajny meldunek.
Joey, uosobienie pewności siebie i odwagi, wiele razy cudem uniknęła zdemaskowania. W połowie września 1944 roku amerykańskie myśliwce startujące z lotniskowców zaczęły bombardować Manilę i okolice. Najwyraźniej generał MacArthur zamierzał niebawem powrócić. W tych dniach Joey odebrała telefon od człowieka, który przedstawił się jako Manuel Colayco, profesor na Uniwersytecie Św. Tomasza w Manili. Zapytał czy Joey nie chciałaby się z nim spotkać potajemnie. Joey z miejsca nabrała podejrzeń; Japończycy wszędzie mieli swoich informatorów, a ten człowiek mógł być jednym z nich. Wreszcie zgodziła się spotkać z nim nocą w pewnym odległym miejscu. W pobliskich zaroślach ukryli się przyjaciele Joey z partyzantki. Jeden fałszywy ruch i człowiek, który podawał się za profesora Colayco, byłby trupem.
Kiedy zjawiła się Joey, mężczyzna przedstawił autentyczne dokumenty, z których wynikało, że naprawdę jest Manuelem Colayco, naprawdę wykładał na Uniwersytecie Św.
Tomasza, a obecnie jest kapitanem AIB. Następnie zapytał, czy zgodziłaby się pracować dla AIB, nawet jeśli groziłaby jej za to śmierć. Joey parsknęła śmiechem. Od ponad trzech lat ryzykowała życie niemal codziennie.
Colayco, jak się niebawem okazało, starannie sprawdził Joey, zanim umówił się z nią na spotkanie. Wiedział, że jest dotknięta trądem. Czy mogła być lepsza przykrywka dla działalności szpiegowskiej? Gdyby chcieli ją zatrzymać Japończycy, z łatwością mogłaby ich do tego zniechęcić, pokazując ropiejące wrzody na piersiach.
Od czasu, gdy MacArthur wylądował na Leyte, zaledwie 650 kilometrów dalej na południe, cały Luzon ogarnęło napięcie i podniecenie. Tymczasem Joey nieustannie przechodziła przez japońskie blokady i posterunki drogowe na północ od Manili, dostarczając do kryjówek partyzantów raporty wywiadowcze, fotografie japońskich instalacji obronnych i szczegółowe mapy. Do Manili też nie wracała z pustymi rękami. Partyzanci drukowali w górach ulotki, które obwieszczały wielkimi literami: „Wyzwolenie jest bliskie!” Ta kampania miała przyprawić Japończyków o nerwowe dreszcze i dodać ducha Filipińczykom. W Manili Joey i inni ochotnicy wymykali się nocami na ulice, podejmując ogromne ryzyko, ponieważ wychodzili po godzinie policyjnej, aby kolportować drukowane przesłanie. Choroba coraz bardziej odciskała na Joey swoje piętno. Niezmordowana kobieta stopniowo traciła siły. Miewała potworne bóle głowy, puchły jej stopy, a ropiejące wrzody na jej ciele pękały. Modliła się, aby Amerykanie dotarli do Manili, zanim umrze.
Potem nadeszły elektryzujące wieści: MacArthur wylądował w zatoce Lingayen, a jego straże przednie posuwały się na południe, w kierunku Manili. Kapitan Manuel Colayco z AIB, poprosił Joey, aby podjęła się najbardziej ryzykownego zadania ze wszystkich dotychczasowych: miała przedostać się przez japońskie posterunki i dostarczyć skorygowaną mapę do sztabu amerykańskiej 37. Dywizji Piechoty w Calumpit, 60 kilometrów na północ od
Manili4.
Osłabiona Joey wyruszyła w drogę, przekonana, że będzie to jej ostatnia tajna misja. Jeśli nie pokona jej choroba, z pewnością zatrzymają ją czujni japońscy żandarmi. Niosła wypchany plecak, pod którym, znajdowała się przyklejona do ciała, mapa japońskich instalacji obronnych na północ od Manili. Na mapę naniesiono pola minowe i punkty umocnione.
Joey szła około trzech godzin, gdy podszedł do niej japoński oficer, aby ją zrewidować. Przyklejona pomiędzy łopatkami mapa zdawała się palić jej skórę.
- Trąd! Trąd!- krzyknęła Joey. Japoński oficer cofnął się pospiesznie i nakazał jej gestem, aby przechodziła.
Po dwóch dniach i dwóch nocach nieustannego marszu, Joey śmiertelnie wyczerpana, z silnym bólem głowy i opuchniętymi stopami, dowlokła się do sekcji wywiadu przy sztabie
37. Dywizji Piechoty w Calumpit i przekazała mapę. Zdawała sobie sprawę, że amerykańscy oficerowie patrzą z przerażeniem na jej obrzękłą twarz i wrzody pokrywające prawie całe jej ciało.
Josefina Guerrero dotarła do kresu. Jakiś czas później umieszczono ją w rządowym leprozorium, skupisku prymitywnych baraków w gęstej dżungli. Wyżywienie było nędzne, pościel poplamiona, a opieka lekarska praktycznie nie istniała. Udręczona bólem, wychudzona Joey była zdecydowana przetrwać. Już mnóstwo razy dowiodła, że to potrafi5.
Kiedy żołnierze Waltera Kruegera wypierali Japończyków z jaskiń wokół Clark Field, Douglas MacArthur poczuł, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki. Naczelny dowódca, niczym mistrz bokserski, robił zwody, a następnie zadawał szybkie, mocne ciosy, dezorientując pracą nóg doświadczonego przeciwnika (generała Yamashitę). W swojej nowej kwaterze głównej w Baguio na północnym Luzonie Yamashita wydawał gorączkowe rozkazy, przerzucając w pośpiechu oddziały, aby sparować uderzenia MacArthura. Przez cały ten czas uwaga amerykańskiego generała była skupiona na porośniętym dżunglą Bataanie. Tam, w miejscu najbardziej upokarzającej klęski militarnej Stanów Zjednoczonych, Japończycy mogli stawić „bezprzykładny opór”, jak ujął to szef wywiadu Charles Willoughby. O świcie 29 stycznia amerykańska armada rzuciła kotwicę u zachodniego wybrzeża Luzonu, w pobliżu małego miasteczka San Antonio, 40 kilometrów na północ od Bataanu. Na pokładach znajdowało się 40 000 żołnierzy oddziałów szturmowych.
W chwili, gdy okręty wojenne były gotowe przystąpić do ostrzeliwania plaż, przyszedł rozkaz: „Wstrzymać ogień!” Kilka małych łodzi, wypełnionych uśmiechniętymi partyzantami filipińskimi, wypłynęło na spotkanie floty inwazyjnej. Przysłał je podpułkownik Gyles Merrill, Amerykanin, którego znaczne siły partyzanckie działały w prowincjach Bataan i Zambales, by zameldować, że w tym regionie nie ma żadnych Japończyków.
Generał major Charles „Chink” Hall, który dowodził atakiem, odwołał bombardowanie i natychmiast wysłał swoich ludzi na brzeg. Przywitała ich gromada wznoszących radosne okrzyki Filipińczyków. Atakujący nie ponieśli żadnych strat, jeśli nie liczyć pechowego żołnierza, którego poturbował rozwścieczony bawół.
Hall rozkazał, aby jeden pułk ruszył w głąb wyspy i opanował lotnisko San Marcelino, ale po przybyciu na miejsce Amerykanie odkryli, że partyzanci pod dowództwem filipińskiego kapitana Raymonda Magsaysaya zajęli je trzy dni wcześniej. Wymieniając uścisk dłoni z rozpromienionym Magsaysayem, żołnierze nie wiedzieli, że stoi przed nimi przyszły prezydent Republiki Filipin.
W ciągu siedmiu dni ludzie Halla opanowali Bataan, udaremniając w ten sposób wszelką możliwość, że Yamashita przerzuci na półwysep żołnierzy, by stawili
„bezprzykładny opór”. Kiedy Amerykanie zaciskali pętlę wokół Manili, generał Yamashita, przebywający w swojej nowej kwaterze głównej w Baguio, ogłosił Manilę „miastem otwartym”, co było zwyczajową formą powiadomienia przeciwnika, że nie napotka oporu.
- Nie zamierzam brać odpowiedzialności za zniszczenie Manili - oznajmił swemu sztabowi. Jednocześnie wycofał wojska z rejonu stolicy Filipin i przerzucił je w urwiste góry wokół Baguio, gdzie, jak uważał, mogą się bronić przez całe miesiące, a nawet lata.
W ślad za odstępującym Yamashita wkroczył jednak do Manili fanatyczny kontradmirał Sanji Iwabuchi na czele 17 000 uzbrojonych marynarzy i rozkazał im bronić miasta „do ostatniego kamienia, do ostatniego naboju, do śmierci!” Wraz z 4000 żołnierzy piechoty, stacjonującymi nadal w rejonie Zatoki Manilskiej, ludzie Iwabuchiego wysadzili w powietrze cały port, mosty i dworce kolejowe, wodociągi i elektrownie.
Przed zmierzchem 3 lutego patrole amerykańskiej 1. Dywizji Kawalerii na pół-nocy i amerykańskiej 11. Dywizji Powietrzno-Desantowej na południu wkroczyły w granice miasta. Trzy dni później MacArthur wydał komunikat: „Nasze wojska szybko wypierają przeciwnika z Manili. Nasze kolumny wkroczyły z dwóch stron do miasta i okrążyły japońskich obrońców. Ich całkowite zniszczenie jest bliskie”6.
Dwunastego lutego na okładce tygodnika „Newsweek” pojawił się nagłówek:
ZDOBYCZ W WOJNIE NA PACYFIKU: MANILA WPADA W RĘCE MacARTHURA JAK DOJRZAŁA ŚLIWKA.
Naczelny dowódca otrzymał depesze z gratulacjami od Franklina D. Roosevelta, Winstona Churchilla, Czang Kaj-szeka, Johna Curtina i innych światowych przywódców.
Tymczasem Manila, zamiast dojrzałą śliwką, stała się widownią jednej z najstraszliwszych rzezi II wojny światowej. Spośród większych miast tylko Warszawa doznała bardziej dotkliwych zniszczeń. Przez cztery tygodnie amerykańscy żołnierze walczyli z nieustępliwymi nieprzyjacielskimi marynarzami o każdy dom i każdy zaułek. Japońscy obrońcy dopuścili się potwornych okrucieństw wobec bezbronnej ludności przypominających krwawą erę mongolskiego wodza Dżyn-gis-chana. Podczas zaciętych walk Japończycy wymordowali około 100 000 manilskich cywilów. Podpalano szpitale po przywiązaniu pacjentów do łóżek. Kobiety niezależnie od wieku były brutalnie gwałcone, a następnie
zabijane. Dzieci wyrywano z rąk zrozpaczonych matek i przebijano bagnetami7.
W jednej z dzielnic Manili amerykańscy żołnierze odkryli nieoznaczony masowy grób przysypany świeżą ziemią. Sprowadzona na miejsce specjalna jednostka odkopała 21 ciał- jak się później okazało, byli to, z jednym wyjątkiem, długoletni członkowie manilskiej siatki szpiegowskiej. Zidentyfikowano zwłoki czterech niemieckich księży, dwóch filipińskich zakonnic i 14 innych osób. Ofiarom skrępowano ręce na plecach, a następnie zabito je strzałem w głowę. Były oznaki, że niektóre z nich jeszcze żyły, kiedy je pogrzebano. Najwyraźniej wszyscy zamordowani znajdowali się pod nadzorem Kempei Tai i zostali zabici, kiedy straże przednie MacArthura zbliżały się do przedmieść Manili.
Dzicy ludzie z Borneo
Wczesnym rankiem 2 marca 1945 roku Douglas Mac Arthur i członkowie Grupy Bataanu weszli na pokład czterech kutrów torpedowych zacumowanych w Zatoce Manilskiej. Minęło 36 miesięcy od czasu, gdy generał, który uosabiał amerykański prestiż na Dalekim Wschodzie, wymknął się z Corregidoru, rozpoczynając pierwszy etap swojej spektakularnej ucieczki do Australli. Teraz zamierzał wrócić na Corregidor, ufortyfikowaną wyspę, gdzie, jak mu powiedziano, flaga Stanów Zjednoczonych została „wdeptana w ziemię” przez japońskich zdobywców.
Amerykański 503. Pułk Piechoty Spadochronowej i jeden batalion z amerykańskiej
24. Dywizji Piechoty przez 10 dni przełamywały opór garnizonu liczącego 6000 żołnierzy, który bronił Corregidoru, i dopiero przed kilkoma godzinami uporały się z tym zadaniem. Ponieważ w labiryncie podziemnych jaskiń i tuneli nadal mogli się ukrywać japońscy snajperzy, MacArthurowi doradzano, aby odłożył na później swoją nostalgiczną wizytę. Odmówił1.
MacArthuir był w podniosłym nastroju. Zwrócił się do młodego dowódcy kutra, porucznika Josepha Robertsa, i powiedział:
- A więc to jest PT-373. Ja wypływałem [z Corregidoru] na PT-41 Johna Bulkeleya2.
O 10.00 cztery kutry przybiły do Nabrzeża Północnego, tego samego, z którego MacArthur odpływał trzy lata wcześniej. Ze zdumiewającą jak na swój wiek zręcznością generał wdrapał się na rozchwianą przystań i stanął z rękami na biodrach, przyglądając się podziurawionej bombami i pociskami twierdzy. Dla naczelnego dowódcy był to niezwykle wzruszający moment.
Podskakując na wybojach w jeepie prowadzonym przez spadochroniarza kaprala Simsa H. Smitha, MacArthur pojechał najpierw do tunelu Malinta, swojej kwatery głównej w dniach agonii Bataanu. Udał się prosto do wejścia, gdzie nadal leżały zwłoki japońskich żołnierzy. Były to dla towarzyszącego mu pułkownika George'a M. Jonesa, 34-letniego dowódcy pułku spadochroniarzy, chwile silnego napięcia, bo nie mógł być pewien, czy wewnątrz nie ukrywają się jeszcze Japończycy3.
Potem jeep MacArthura objechał dookoła pokiereszowaną wyspę, gdzie jeszcze niedawno toczyły się zacięte walki, i dotarł do placu apelowego na najwyższym wzniesieniu wyspy. Wysiadłszy z pojazdu, MacArthur ruszył dziarskim krokiem do miejsca, gdzie stał pułkownik Jones wraz z kompanią honorową złożoną z wyczerpanych walką żołnierzy w zaplamionych i podartych mundurach. Niektórzy nosili bandaże.
Jones, absolwent West Point, zasalutował i powiedział:
- Sir, przekazuję panu Twierdzę Corregidor!4
Nazajutrz po triumfalnym powrocie Douglasa MacArthura na Corregidor padła Manila. Perła Wschodu, niegdyś wspaniałe miasto, była obecnie wypalonym rumowiskiem. Ledwie opadł dym nad stolicą, MacArthur wydał rozkaz inwazji na sześć wysp filipińskich leżących na południe od Luzonu: Panay, Guimaras, Negros, Cebu, Palawan, Tawitawi i półwysep Zamboanga.
Potem naczelny dowódca skierował wzrok na Borneo, wielką, dziewiczą wyspę, 490 kilometrów na południowy zachód od Mindanao. Zamierzał wybudować tam lotniska, by wesprzeć następne skoki na Malaje i Sumatrę na zachód od Borneo. Zadanie wyparcia Japończyków z Borneo powierzono dwóm doświadczonym jednostkom australijskim: 7. i 9. Dywizji.
Australijczycy postanowili wysłać najpierw na wyspę tajnych agentów, aby zebrali szczegółowe informacje i spróbowali ustalić miejsce pobytu alianckich jeńców wojennych oraz internowanych cywilów. Przygotowaniem misji zajął się australijski SRD. Major Tom Harrison, który kiedyś był na północnym Borneo z ekspedycją antropologiczną Uniwersytetu Oxfordzkiego, miał teraz poprowadzić zespół siedmiu specjalistów od niekonwencjonalnych działań wojennych.
Pierwotny plan przewidywał, że zespół (opatrzony kryptonimem „Semut”) dotrze do celu na pokładzie okrętu podwodnego i zejdzie na brzeg nocą, jednak 33-letni major Harrison przekonał szefów SRD, że on i jego ludzie powinni zostać zrzuceni na spadochronach nad górzystym wnętrzem Sarawaku na północnym Borneo, w dawnych włościach Charlesa Vynera Brooksa, „białego radży”, który dwa lata wcześniej pomógł AIB przerzucić na Borneo w charakterze szpiegów hadżich w zielonych turbanach. W oparciu o informacje przysyłane do Brisbane przez hadżich, Harrison doszedł do przekonania, że zdoła zwerbować wojowniczych tubylców z Sarawaku do pracy przeciwko Japończykom i uzyskać ich pomoc
w przygotowaniu desantu morskiego. Dwudziestego piątego marca Harrison i jego siedmiu ludzi wyskoczyło więc na spadochronach z amerykańskiego bombowca B-24 nad niezbadanym wnętrzem Sarawaku. Niewiarygodnym zrządzeniem losu Harrison wylądował około kilometra od wioski plemienia Kelabit, bitnego ludu, który nienawidził Japończyków. Wodzem tego plemienia był Lawai Bisarai, który mówił po malajsku, języku używanym na wybrzeżu Borneo iw większej części Holenderskich Indii Wschodnich. Wódz Bisarai przyjął ciepło Harrisona, jego zastępcę, kapitana Erica Edmeadesa, i pozostałych sześciu tajnych agentów.
Edmeades, jasnowłosy, atletycznie zbudowany Nowozelandczyk, był znakomitym żołnierzem. Był też instruktorem w Australijskiej Szkole Spadochronowej i mówiono, że wykonał więcej skoków niż ktokolwiek inny w tym kraju. Edmeades, jak twierdzili jego koledzy, nie angażował się w nic w imię wyższych celów, podejmował ryzyko dla samego ryzyka.
Ponieważ zespół „Semut” zstąpił w cudowny sposób z nieba, posiadał niezwykłą broń i złote monety - których lud Kelabit używał do wyrobu sztucznych zębów, a nie jako pieniędzy - Tom Harrison został ogłoszony przez tubylców radżą z niebios. Tego wieczoru wszystkich 500 członków plemienia zebrało się w długim domu- wspólnym budynku, w którym wszyscy mieszkali - na całonocne uroczyste pijaństwo. Trunkiem był borak, mocny miejscowy napój pędzony ze sfermentowanego ryżu.
Wieści o przybyciu gości „z nieba” podawane z ust do ust rozeszły się błyskawicznie i dotarły aż na północne wybrzeże. Niebawem zjawili się bosonodzy wysłannicy wielu plemion zamieszkujących prowincję Sarawak, poprzysięgli wierność Harrisonowi i jego ludziom i błagali, aby wyznaczył im jakieś zadania, ponieważ chcieli coś zrobić przeciwko znienawidzonym Japończykom. Radża z niebios szybko znalazł dla nich zajęcie. Harrison oceniał, że w ciągu czterech tygodni udało mu się zwerbować około 50 000 krajowców, którzy zbierali informacje lub napadali na japońskie posterunki i patrole na północnym Borneo.
Tymczasem Harrison ruszył w drogę przez góry, by wykonać najważniejsze zadanie
- rozpoznać zatokę Brunei na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy. Rejon ten wybrano wstępnie jako miejsce lądowania australijskiej piechoty, gdy rozpocznie się inwazja.
Raporty o sukcesach przekazane drogą radiową do Australii zaowocowały wysłaniem dwóch kolejnych grup „Semut” zrzuconych na spadochronach nad Sarawakiem. Zespołem
„Semut II” dowodził major Tony Carter, Nowozelandczyk, który, podobnie jak Harrison, doskonale znał wyspę. Carter pracował przed wojną dla spółki naftowej i mówił kilkoma miejscowymi dialektami. W stosunkowo krótkim czasie zorganizował wojownicze plemię Kenyah, by zbierało dla niego informacje i nękało Japończyków.
Major William Sochon nie wydawał się najodpowiedniejszym kandydatem na dowódcę grupy „Semut III”. Mimo swego wieku i pokaźnej tuszy zdołał jednak przeżyć twarde zetknięcie z ziemią przy skoku spadochronowym. On również znał dobrze Sarawak, ponieważ służył tam niegdyś jako oficer policji. Niebawem stanął na czele licznej grupy z plemienia Dajak, plemienia tak okrutnego i zawziętego, że zyskało sobie miano „dzikich ludzi z Borneo”.
Każdy nowy przybysz zrzucony na spadochronie nad Sarawakiem musiał przejść
„Kurs Toma Harrisona”, swego rodzaju praktyczny program szkoleniowy. Przydzielano mu około 25 tubylców, uzbrojonych w większości we włócznie i groźnie wyglądające noże, i wysyłano w góry, gdzie błąkał się przez cztery tygodnie, dając się we znaki Japończykom, jeśli nadarzyła się okazja. Po powrocie major Harrison nagradzał go uściskiem dłoni i powierzał mu dowództwo nad obszarem o powierzchni około 400 kilometrów kwadratowych.
Przez cały ten czas na północnym Borneo lądowały kolejne zespoły „Semut”, a utworzona w efekcie siatka szpiegowska, sabotażowa i dywersyjna rozciągała się na setki kilometrów we wszystkich kierunkach.
Do obozu Harrisona przybywali bez przerwy coraz to nowi miejscowi ochotnicy. Zjawił się chiński lekarz, który przyprowadził ze sobą żonę i 13 dzieci. Rodzina zorganizowała i prowadziła szpital. Gdy zaczynało brakować lekarstw i środków opatrunkowych, wysyłano grupę krajowców, by napadła na japoński posterunek i przyniosła potrzebne medykamenty. Harrison nigdy nie pytał, jaki los spotkał japońskich żołnierzy z posterunku.
Major i jego wojownicy spieszyli też na ratunek alianckim lotnikom, którzy musieli wyskoczyć na spadochronie nad dżunglą lub morzem w pobliżu wyspy. Czasem zestrzeleni lotnicy spędzali w dżungli całe tygodnie - żywiąc się korzonkami, insektami i myszami -
zanim ich uratowano. Pewnego razu aż 13 amerykańskich lotników wracało jednocześnie do zdrowia w zaimprowizowanym szpitalu chińskiego lekarza.
Ze względów bezpieczeństwa major Harrison przeniósł w końcu swoją kwaterę główną w głąb lądu, na terytorium plemienia Bawanga, gdzie on i inni agenci spotkali się z gorącym przyjęciem. W kwietniu Harrison skierował Bawanga do pracy przy wycinaniu dżungli pod pas startowy, 300 kilometrów od wybrzeża. Zamierzał tam urządzić awaryjne lądowisko dla alianckich bombowców. Praca posuwała się naprzód bardzo powoli, pomimo nieprzerwanych wysiłków Bawanga.
Tubylcy wyrywali splątane zarośla gołymi rękami, spulchniali ziemię kijami i ubijali ją bosymi nogami.
Aby przyspieszyć budowę pasa startowego - inwazja na Borneo miała się rozpocząć za miesiąc - Harrison poprosił przez radio o narzędzia. Dwa dni później dwa amerykańskie samoloty przeleciały nad wioską Bawanga i zrzuciły na spadochronach zasobniki z łopatami, grabiami, motykami, siekierami i oskardami. Ładunek śmiertelnie wystraszył Bawanga, którzy za nic w świecie nie chcieli dotknąć nowoczesnych narzędzi. Nadal pracowali swoimi prymitywnymi metodami, ale oczyścili pas w terminie.
Co zdumiewające, 3000 Japończyków stacjonujących na północnym Borneo najwyraźniej nie miało pojęcia, że przedsiębiorczy Amerykanin nazwiskiem Tom Harrison organizuje na ich tyłach ogromną armię szpiegów i zabójców. Japońscy oficerowie zauważyli jednak, że napływający wcześniej do garnizonów strumień tytoniu, soli, ryżu i szukających pracy tubylców praktycznie wysechł. Nieliczni krajowcy przychodzili czasem do japońskich obozów, rzekomo w poszukiwaniu płatnej pracy, lecz byli to szpiedzy Harrisona.
Kiedy Japończycy zorientowali się wreszcie, że coś jest nie tak, wezwali swego miejscowego informatora z plemienia Dajak imieniem Bigar anak Debois, i zapytali, dlaczego żywność i inne artykuły z wnętrza wyspy nie docierają tak regularnie jak w ciągu trzech lat okupacji. Japończycy nie wiedzieli, że Debois został szpiegiem siatki „Semut”. Przebiegły Dajak skłamał, iż powodem przerwania dostaw są ważne plemienne święta, powodzie, susze i plaga szczurów. Japończycy zdawali się akceptować to wyjaśnienie, zwłaszcza że pochodziło
od tak zaufanego informatora jak Bigar anak Debois5.
Na początku maja, miesiąc przed inwazją na Borneo, australijscy dowódcy (i rząd w Canberze) zaprotestowali przeciwko roli wyznaczonej australijskiej piechocie. Oświadczyli,
że skoro główny impet alianckiego uderzenia jest skierowany przeciwko Japonii, wyparcie Japończyków z Borneo będzie krwawym - i niepotrzebnym - przedsięwzięciem. MacArthur podkreślił jednak, iż odwołanie inwazji zakłóci jego plany strategiczne i przedłuży działania wojenne na południowo-zachodnim Pacyfiku.
Dziesiątego czerwca australijska 9. Dywizja wylądowała na wyspie Labuan w pobliżu Borneo oraz w zatoce Brunei. Swoim zwyczajem naczelny dowódca „uderzał na nich tam, gdzie ich nie było”, odcinając Japończyków na Borneo od dostaw zaopatrzenia i pozostawiając izolowane garnizony na pastwę głodu.
W rejonie Brunei 3000 japońskich żołnierzy, ostrzeliwanych przez ciężką artylerię okrętową i zagrożonych okrążeniem, wycofały się kilkanaście kilometrów przez dżunglę do umocnień i zabudowań na tyłach. Major Tom Harrison, kilku jego oficerów i liczna grupa zawziętych „dzikich ludzi z Borneo” dotarli tam jednak wcześniej. Kiedy pojawiła się japońska piechota, zastała ruiny i zgliszcza. Baraki i budynki zostały zburzone lub spalone. Radiooperatorzy, podoficerowie z kwatermistrzostwa, mechanicy, kanceliści i urzędnicy lokalnej administracji leżeli martwi w swoich biurach, przed barakami lub na skraju dżungli. Zostali wystrzelani, zakłuci włóczniami, zasztyletowani bądź uduszeni przez ludzi Harrisona i ich tubylczych sprzymierzeńców.
Tymczasem Douglas MacArthur zszedł na ląd w zatoce Brunei w ślad za pierwszą falą oddziałów szturmowych. Kiedy kroczył piaszczystą drogą równoległą do plaży, wszędzie wokół rozbrzmiewał huk wystrzałów i jazgot karabinów maszynowych. Kiedy był już kilkaset metrów w głębi lądu, generał usłyszał tuż przed sobą odgłosy walki i ruszył w tamtą stronę, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Kilku Australijczyków pochylało się nad dwoma zabitymi Japończykami leżącymi w okopie. Nagle pojawił się australijski korespondent wojenny i chciał zrobić MacArthurowi zdjęcie na tle martwych nieprzyjaciół. Generał odmówił, korespondent opuścił więc aparat, by sfotografować dwóch zabitych Japończyków, i w tym momencie kula przeznaczona dla MacArthura trafiła go w ramię.
Trzy tygodnie później w Balikpapanie na południowo-wschodnim wybrzeżu MacArthur znów zszedł na ląd w ślad za pierwszym rzutem i wspiął się na niskie wzniesienie, niecałe 200 metrów od japońskich linii. Kiedy stał wyprostowany i wpatrywał się w mapę, podbiegł australijski major, krzycząc do MacArthura i towarzyszących mu oficerów, aby się
ukryli, ponieważ na pobliskim wzgórzu jest karabin maszynowy. Kilka chwil później rozległ się wściekły terkot broni automatycznej i seria pocisków przeszyła powietrze. W ułamku sekundy generałowie, admirałowie oraz Lee Van Atta, reporter z Międzynarodowej Agencji
Informacyjnej, padli płasko na ziemię. Kiedy odważyli się unieść głowy, spostrzegli, że MacArthur nadal stoi wyprostowany i spokojnie studiuje mapę6.
Australijscy „kopacze” byli zdumieni, ujrzawszy na pierwszej linii pięciogwiazdkowego generała. Jeden z żołnierzy spojrzał w górę, rozpoznał MacArthura i zawołał do towarzyszy:
- Chryste, to mesjasz!7
Japońscy obrońcy, którzy uciekli na łeb na szyję w głąb lądu, byli ustawicznie atakowani i tropieni przez majora Toma Harrisona i jego tajną armię „dzikich ludzi z Borneo”. Przez wiele tygodni rozproszone grupki Japończyków błąkały się po nieprzebytej dżungli. Wielu z nich - zagłodzonych, wyczerpanych, zdemoralizowanych i sterroryzowanych przez niewidzialnych prześladowców - powiesiło się na pasach
przywiązanych do gałęzi drzew8.
Tymczasem setki kilometrów dalej na północ toczyły się zażarte walki na Luzonie, gdzie generał Tomoyuki Yamashita rozpaczliwie próbował powstrzymać amerykańskie natarcie.
Szczęśliwe zakończenie operacji „Żyrafa”
Kiedy generał Tomoyuki Yamashita uciekł z Manili po lądowaniu Amerykanów w zatoce Lingayen, zabrał ze sobą do Baguio szefa marionetkowego rządu filipińskiego, Jose Laurela, wraz z ministrami i innymi wysokimi urzędnikami. Dwa miesiące później, gdy wojska amerykańskie zaczęły torować sobie drogę przez porośnięte dżunglą góry północnego Luzonu, Yamashita wysłał Laurela i większość jego najbliższych współpracowników samolotem do Tokio. Wymówkę, by pozostać w Baguio, znalazł sobie Manuel Roxas, który na prośbę MacArthura odmówił ucieczki z Corregidoru na początku 1942 roku i przez kilka lat przesyłał naczelnemu dowódcy raporty o działaniach i planach japońskich militarystów.
W połowie kwietnia 1945 roku pododdziały amerykańskiej 33. Dywizji Piechoty zbliżyły się do Baguio i przygotowywały do ataku na modny w czasach pokoju letni kurort. Manuel Roxas, trzej ministrowie i sędzia filipińskiego Sądu Najwyższego wymknęli się z Baguio pod osłoną nocy i nawiązali kontakt z Amerykanami.
Kiedy MacArthur dowiedział się o Roxasie, natychmiast wysłał samolot, by dostarczył superszpiega do Manili. Tam naczelny dowódca położył rękę na ramieniu Filipińczyka i serdecznie mu podziękował. MacArthur przywrócił staremu przyjacielowi stopień generała brygady w armii filipińskiej, a później udekorował go Krzyżem za Wybitną Służbę*, jednym z najwyższych amerykańskich odznaczeń za męstwo.
Podczas gdy dla Manuela Roxasa rozwinięto czerwony dywan, czterem innym dygnitarzom marionetkowego rządu, którzy wymknęli się z Baguio wraz z nim, powiodło się znacznie gorzej - MacArthur rozkazał wtrącić ich do więzienia. Następnie naczelny dowódca poinstruował redaktorów „Free Phillipines”, gazety wydawanej w Manili przez amerykańskie Biuro Informacji Wojennej, by opublikowali artykuł pod grzmiącym nagłówkiem:
ROXAS WŚRÓD WYZWOLONYCH CZTEREJ MINISTROWIE ARESZTOWANI
Artykuł głosił: „Czterej członkowie kolaboracyjnego rządu filipińskiego zostali aresztowani. Ze względów bezpieczeństwa będą przebywać w więzieniu do końca wojny, a następnie zostaną przekazani rządowi filipińskiemu i postawieni przed sądem”1.
Było jasne, że MacArthur zamierza uczynić wszystko, by piętno kolaboranta nie przylgnęło do Manuela Roxasa, który codziennie narażał życie, dostarczając naczelnemu dowódcy informacje o posunięciach japońskiego reżimu na Filipinach.
Wkrótce znów zaczęły wychodzić „Manila Daily News”, gazeta należąca do rodziny Roxasa. Niemal codziennie ukazywały się artykuły wychwalające postawę Manuela Roxasa, choć rzeczywista rola, jaką odegrał, wyszła na jaw dopiero po latach2.
Wśród tych, którzy ewakuowali się z Manili na północ wraz z kwaterą główną generała Yamashity, znajdował się amerykański szpieg Richard Sakakida, przydzielony obecnie do sekcji wywiadu. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Manuel Roxas wymknął się z Baguio, Sakakida zauważył, że japońscy oficerowie odnoszą się do niego z coraz większą wrogością. Na początku czerwca uciekł więc pod osłoną nocy i przyłączył się do filipińskich partyzantów w pobliskich górach.
Tydzień później japońscy żołnierze zaskoczyli oddział partyzancki, a raniony odłamkiem pocisku Sakakida został sam, kiedy inni się rozproszyli. Szczęście nie odwróciło się jednak całkowicie od nisei, ponieważ Japończycy wycofali się, zanim go znaleźli. Po kilku dniach dopadły go inne plagi: malaria, dyzenteria i beri-beri.
Sakakida, choć zamroczony bólem, osłabiony i konający z głodu, przez wiele dni błąkał się po górach, przedzierając się przez gęstą dżunglę, w nadziei, że zmierza ku amerykańskim liniom na południu. Nagle zamarł w bezruchu i ukrył się w zaroślach. W jego stronę szło ośmiu uzbrojonych żołnierzy. Był pewien, że to japoński patrol wysłany na jego poszukiwanie. Potem usłyszał, jak zbliżający się żołnierze rozmawiają po angielsku, i zauważył, że nie noszą japońskich mundurów.
Opuściwszy swoją kryjówkę, wynędzniały nisei ubrany w japoński mundur powlókł się w stronę amerykańskich żołnierzy i zawołał do nich po angielsku. Wycelowali w niego karabiny, podejrzewając podstęp: zdarzało się, że Japończycy krzyczeli coś po angielsku, aby uśpić czujność Amerykanów, po czym nagle otwierali ogień z zarośli.
Sakakida wyjaśnił, że jest sierżantem Armii Stanów Zjednoczonych i że dostał się do niewoli na Corregidorze. Amerykanie nie uwierzyli mu: dlaczego zatem ma na sobie japoński mundur? W ciągu kilku godzin Sakakida został doprowadzony do punktu dowodzenia, gdzie skontaktowano się w jego sprawie z Korpusem Kontrwywiadu (CIC). Dwaj oficerowie CIC
pospieszyli na miejsce i poręczyli za niego. Czteroletnia samotna wojna sierżanta Sakakidy dobiegła końca.
W tym samym czasie, gdy na Filipinach toczyły się ciężkie walki, kilkaset kilometrów dalej na południe, wokół wysp Morotai i Halmahera, trwała inna tajna wojna. Kiedy MacArthur zajął prawie pozbawioną obrony wyspę Morotai jako odskocznię na Leyte, świadomie zrezygnował z ataku na Halmaherę, którą oddzielała od Morotai cieśnina szerokości 20 kilometrów. Na Halmaherze stacjonowało 37 000 japońskich żołnierzy, a MacArthur pozostawił ich własnemu losowi, nie dając im okazji do poświęcenia życia za cesarza. Mające swojąbazę na Morotai kutry torpedowe nieustannie nękały nieprzyjacielski garnizon na Halmaherze, ostrzeliwując umocnienia nadbrzeżne, topiąc barki z żywnością i
zaopatrzeniem i utrzymując blokadę wokół wyspy3.
Morotai była również wysuniętą bazą AIB. Na początku kwietnia AIB opracowało plan operacji „Żyrafa” (Operation Giraffe), tajnej misji na Tahualandangu, małej wyspie w łańcuchu Sangir, położonym na morzu Celebes na zachód od Morotai. Wyjątkowy charakter operacji „Żyrafa” polegał na tym, że tajni agenci, zamiast zejść na brzeg z pokładu kutra torpedowego, mieli wylądować w pobliżu „łodzią latającą” typu Catalina.
Dla MacArthura było ważne, aby wyspa Tahualandang pozostała przyjazna z powodu strategicznego położenia na szlakach żeglugowych z Japonii do Holenderskich Indii Wschodnich. Tubylczy radża Tahualandangu sprzyjał aliantom, lecz do centrali AIB docierały pogłoski, że jest ciężko chory, a rzeczywistą władzę sprawuje jego doradca Manoppo. Nikt nie wiedział, po czyjej stronie opowiada sięManoppo.
Po przybyciu na Tahualandang, grupa „Żyrafa” miała zbadać wyspę pod kątem jej przydatności jako potencjalnej alianckiej bazy i uzyskać informacje od tubylców i kilku Europejczyków, którzy mieszkali tam od wielu lat. Tajni agenci mieli również wysadzić w powietrze amerykański bombowiec, który rozbił się na brzegu, aby uniemożliwić Japończykom wydobycie z wraku cennych urządzeń pokładowych.
Niedługo po zatwierdzeniu „Żyrafy” R.K. Hardwick, 66-letni brytyjski cywil, przybył na Morotai z kwatery głównej AIB w Melbourne. Dowiedziawszy się o tajnej operacji, zaczął zadręczać brytyjskiego majora A.E.B. Trappesa-Lomaksa, dowódcę grupy, aby zabrał go ze sobą. Trappes-Lomax, nie chcąc narażać swojej misji dla kaprysu starego człowieka, kategorycznie odmówił. W końcu jednak Hardwick zdołał przekonać majora i
oficerów AIB, że jego dogłębna znajomość rejonu i zamieszkujących go ludzi może być niezwykle użyteczna.
W młodości Hardwick wyjechał z Anglii i osiedlił się na Borneo, gdzie „przeistoczył się w tubylca” i, ubrany tylko w przepaskę na biodra, przez 40 lat włóczył się po wielkiej wyspie i okolicznych wysepkach. W tym czasie poznał dziesiątki dialektów używanych w tej części Pacyfiku i stał się ekspertem od przetrwania w dżungli. Zaradny Brytyjczyk nauczył się też posługiwać tubylczą bronią i sam zdobywał dla siebie pożywienie, polując z dmuchawką. Hardwick dowiedział się o istnieniu AIB, rok po wybuchu wojny na Pacyfiku i, korzystając z różnych środków transportu, dotarł do Melbourne i zaofiarował swoje usługi tajnej agencji. W ciągu 40 lat spędzonych pod palącym tropikalnym słońcem skóra Hardwicka nabrała koloru ciemnego mahoniu, kiedy więc wkroczył po raz pierwszy do kwatery głównej, oficerowie AIB pomyśleli, że jest rdzennym mieszkańcem południowo-zachodniego Pacyfiku.
Szefowie AIB, na których wywarł ogromne wrażenie swoją przedsiębiorczością i znajomością rejonu południowo-zachodniego Pacyfiku, zgodzili się go zatrudnić. Z uwagi na jego wiek przydzielili mu jednak niewielki pokoik w Melbourne. Wściekał się tam i zżymał, wykonując nudną biurową pracę - zestawiając dane na temat odległych obszarów, które tak dobrze znał.
Wieczorami, siedząc nad kuflem piwa w gronie kolegów z AIB, Hardwick narzekał na swój los i nazywał siebie „Jednostką Specjalną Melbourne”. Nieustannie intrygował, by zmienić ten stan rzeczy i odegrać czynną rolę w wojnie. Zapewne dlatego, że stał się bolesnym cierniem w boku władz w Melbourne, na początku 1945 roku przerzucono go do bazy AIB na Morotai.
- Zostałem tu przeniesiony z powodu choroby - oznajmił zachwycony Hardwick swoim nowym kolegom na Morotai. - Moi przełożeni w Melbourne dostawali mdłości na mój widok!4
Misja „Żyrafy” mogła się okazać niebezpieczna: nikt nie wiedział, czy na Tahualandangu stacjonują wojska japońskie. Wiedziano jednak, iż Japończycy regularnie odwiedzają wyspę. Krążyły pogłoski, że radża nadal jest lojalny wobec aliantów, lecz w jego administracji dzieją się dziwne rzeczy.
Po rutynowym dwuipółgodzinnym locie catalina z majorem Trappesem-Lomaksem, Hardwickiem i resztą grupy „Żyrafa” na pokładzie wylądowała na spokojnym morzu nieopodal wraku amerykańskiego bombowca. Z powietrza widać było znaczną liczbę tubylców zgromadzonych na brzegu, lecz kiedy członkowie grupy wsiedli do gumowych pontonów i zaczęli wiosłować w kierunku wyspy, krajowcy zniknęli w dżungli. Czy poszli zawiadomić stacjonujących na wyspie Japończyków? Czy po prostu pobiegli po broń, by zaatakować intruzów?
- Bez obaw - uspokajał towarzyszy siwy R.K. Hardwick. - Są cholernie wystraszeni.
Niedługo przyjdą! Dajcie im trochę czasu!5
Major Trappes-Lomax posłał trzech ludzi z ładunkami wybuchowymi, by wysadzili w powietrze rozbity bombowiec. Potem rozkazał trzem innym z pistoletami maszynowymi i radiem pozostać na brzegu. W razie większych kłopotów mieli wezwać na ratunek samoloty Królewskich Australijskich Sił Powietrznych z Morotai. Reszta grupy ruszyła w głąb wyspy i po przejściu około kilometra przez gęstą dżunglę natknęła się na opuszczony pałac radży. Była to niepokojąca okoliczność. Dokąd odszedł radża wraz z całym dworem? Wewnątrz Hardwick znalazł notatkę napisaną przez doradcę radży, Manoppa. Najwyraźniej Manoppo uciekł, gdy dowiedział się o przybyciu grupy „Żyrafa”, i zapomniał o notatce.
Hardwick wyjaśnił majorowi, że notatka jest adresowana do japońskiego dowódcy na Siau, wyspie położonej 50 kilometrów dalej, i zawiera prośbę o przysłanie wojsk w celu wyparcia „najeźdźców” z Tahualandangu. Teraz było jasne, z kim sympatyzuje Manoppo. Jeśli ten człowiek nadal znajdował się na wyspie, major Trappes-Lomax musiał go schwytać, zanim zdąży wysłać następną wiadomość dla Japończyków na Siau. Kiedy grupa AIB przetrząsała wyspę w poszukiwaniu Manoppa, Hardwick, posługując się lokalnym dialektem, porozmawiał z tubylcami i potwierdził podejrzenia swoich towarzyszy. Manoppo nie tylko sprzyjał Japończykom, ale rządził Tahualandangiem bardzo brutalnie, toteż krajowcy żyli w ciągłym strachu.
Hardwick wrócił na brzeg w pobliżu bombowca, który eksplozja rozerwała na strzępy. Godzinę później zobaczył, jak do brzegu podpływa czółno i wyskakuje z niego czterech tubylców. Podbiegli do Brytyjczyka i łapiąc gwałtownie oddech, powiedzieli, że na Siau dwa wielkie okręty przygotowują się do wyjścia w morze. Na ich pokładach znajdowało się około 200 japońskich żołnierzy. Najwyraźniej Japończycy wysyłali ekspedycję na Tahualandang, co oznaczało, że Manoppo musiał przekazać im wiadomość.
Ponieważ major Trappes-Lomax i jego ludzie nadal przeczesywali wyspę, Hardwick postanowił działać sam. Rozkazał radiotelegrafiście złamać ciszę radiową i wezwać „łódź latającą” oraz myśliwce z Morotai, by zaatakowały japoń-skie okręty płynące na Tahualandang.
Jakiś czas później Trappes-Lomax i jego ludzie wrócili na plażę. Oczy wszystkich były wpatrzone w horyzont. Nikt nie wiedział, czy wiadomość Hardwicka dotarła na Morotai. Nad morzem Celebes szalał sztorm i zakłócenia były tak silne, że radiotelegrafista na plaży nie potrafił powiedzieć, czy wysłano odpowiedź.
Czekających ludzi dręczyła jeszcze jedna wątpliwość. Nawet jeśli na Morotai odebrano prośbę o myśliwce i „łódź latającą”, to czy samoloty mogły lecieć w szalejącym sztormie? Jutro może być za późno. Gdyby z Siau przypłynęli Japończycy, szpiedzy zostaliby pojmani i nie mieliby co liczyć na litość.
Mijały pełne napięcia godziny. Dwie. Trzy. Pięć. Napięcie, o czym członkowie
„Żyrafy” nie wiedzieli, panowało również w bazie AIB na Morotai. Chociaż pilna wiadomość z Tahualandangu została odebrana, a samoloty wysłane, nie było żadnej pewności, czy myśliwce zdołają pokonać porywisty wiatr i czy morze będzie wystarczająco spokojne, by catalina mogła wylądować i zabrać na pokład grupę „Żyrafa”. Ponieważ obowiązywała cisza radiowa, łącznościowcy AIB nie mogli się skontaktować z czterema myśliwcami Królewskich Australijskich Sił Powietrznych ani z „łodzią latającą”, które leciały w stronę Tahualandangu. Zdenerwowani oficerowie na Morotai musieli się więc uzbroić w cierpliwość.
Niedługo po 19.30, tuż przed zmierzchem, radiotelegrafista w ośrodku AIB zawołał: Są- wszystkie!
Niebawem cztery samoloty Bristol Beaufighter i „łódź latająca” wylądowały. Czterdzieści minut później major Trappes-Lomax, zmęczony, ale rozpromieniony, wkroczył do ośrodka AIB. Oprócz swojej grupy przywiózł ośmiu tubylców, którzy zgodzili się służyć jako przewodnicy podczas przyszłych misji zwiadowczych, oraz bliskiego krewnego radży, od którego można było uzyskać cenne informacje na temat japońskich działań w rejonie Tahualandangu.
Niebawem zadzwonił telefon z pobliskiej bazy myśliwców. Australijski oficer powiedział, że beaufightery nie zauważyły japońskich okrętów płynących w stronę
Tahualandangu, ale o świcie znów wystartują, by kontynuować poszukiwania. Szesnaście godzin później nadeszła wiadomość, że myśliwce zjawiły się nad Tahualandangiem w momencie, gdy japońscy żołnierze schodzili na ląd. Japończycy zostali obrzuceni bombami i ostrzelani z broni maszynowej, tracąc około 100 żołnierzy.
Tymczasem zdrajca Manoppo zniknął. Prawdopodobnie popłynął czółnem na Siau, pod opiekę swych japońskich przyjaciół.
Rola, jaką odegrał podczas operacji R.K. Hardwick, nie uszła uwagi AIB. Anglik został mianowany honorowym porucznikiem Służby Wywiadowczej Holenderskich Indii Wschodnich (wydziału AIB) i niebawem wyruszył na kolejną niebezpieczną misję.
Dziesiątego kwietnia, po szczęśliwym zakończeniu operacji „Żyrafa”, oficerowie AIB na Morotai otrzymali od tubylczych zwiadowców wiadomość, że sułtan Ternate i jego rodzina są prześladowani przez Japończyków, a w obliczu zbliżających się wojsk alianckich grozi im egzekucja. Przed wojną, w okresie rządów holenderskich, sułtan, drobny mężczyzna o smutnych oczach, władał całym obszarem wraz z pobliską wyspą Hiri i wieloma mniejszymi wysepkami. Tysiące Malajczyków, z których większość pozostała lojalna wobec aliantów, szukały u sułtana opieki. Było zatem ważne, aby sułtan i jego rodzina zostali ewakuowani, zanim wpadną w ręce Japończyków, wówczas bowiem Malajczycy uznaliby, że alianci są odpowiedzialni za upadek rodziny królewskiej.
Sułtan wraz z dwiema żonami i piękną 14-letnią córką Rene żył na wygnaniu na Ternate, małej, zielonej wyspie około 250 kilometrów na południowy zachód od Morotai. O Ternate walczyli Hiszpanie, Portugalczycy, Holendrzy i Brytyjczycy, zanim w XVII wieku została przekazana Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej.
Ze względu na grożące sułtanowi niebezpieczeństwo AIB zorganizowało operację
„Opos” (Operation Opossum), której celem było porwanie malajskiej rodziny królewskiej i przewiezienie jej w bezpieczne miejsce. Większość uczestników operacji należała do Służby Wywiadowczej Holenderskich Indii Wschodnich. Znajdował się wśród nich honorowy porucznik R.K. Hardwick.
Niedługo po zmroku 11 kwietnia agenci AIB wsiedli na pokład kutrów torpedowych PT-178 i PT-364, których dowódcy wzięli kurs na wyspę Hiri 1,5 kilometra na północ od Ternate. Ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich członków ekipy ratunkowej noc była wyjątkowo ciemna. Tuż po 2.00, kiedy oba kutry zbliżały się do Hiri, wyłączono silniki.
Aliancki wywiad uważał, że na wyspie stacjonują Japończycy, lecz nie było żadnych oznak ich obecności. Sto metrów od brzegu spuszczono na wodę dwie gumowe tratwy. Zeszli do nich agenci AIB i tubylczy przewodnicy i powiosłowali do brzegu6.
Kilkanaście minut później załogi kutrów dostrzegły na plaży błysk światła - znak, że grupa wylądowała bezpiecznie. Wówczas, zgodnie z planem, kutry odpłynęły na Morotai. Grupa „Opos” ruszyła czym prędzej w głąb lądu i wkrótce dotarła do małej wioski. Kiedy wstał świt, uczestnicy operacji ratunkowej ujrzeli za wąską cieśniną majestatyczny szczyt góry Ternate.
Wcześniej, pod osłoną nocy, tubylczy przewodnik znalazł czółno i popłynął na Ternate, by dostarczyć wiadomość sułtanowi. Przewodnik miał w ustach małą fiolkę, wewnątrz której znajdowała się zwięzła notatka napisana na najcieńszej bibułce. Gdyby na Ternate schwytali go Japończycy, mógłby dyskretnie połknąć fiolkę i wyjaśnić, że wędruje nocą przez dżunglę w poszukiwaniu pomocy lekarskiej, ponieważ boli go żołądek.
W pobliżu miejsca, gdzie ukryła się grupa „Opos”, leżała inna wioska, której starszyznę podejrzewano o sprzyjanie Japończykom. Gdyby podejrzani tubylcy nie zostali wzięci pod straż, niewątpliwie ostrzegliby Japończyków na Ternate o obecności intruzów. O świcie członkowie grupy podkradli się więc bezszelestnie przez gęstą, zieloną dżunglę i zaatakowali wioskę, zanim mieszkańcy zdążyli się zorientować, co się dzieje. Bez jednego wystrzału około 60 mężczyzn zostało otoczonych, spędzonych w jedno miejsce i mocno związanych.
Wśród pojmanych znajdował się szczególnie agresywny tubylec, którego współplemieńcy wskazali jako tego, który szczególnie gorliwie wysługiwał się Japończykom i zamordował wielu tubylców podczas swych tyrańskich rządów na Hiri. Do pilnowania związanych więźniów pozostawiono dwóch wartowników, którzy mieli rozkaz strzelać, gdyby ktokolwiek próbował uciekać.
Tymczasem, około 3.00, na południowym wybrzeżu Hiri, obserwator dostrzegł postać wychodzącą z wody na piaszczystą plażę. Był to posłaniec, który dostarczył wiadomość sułtanowi w jego domu na Ternate i popłynął wpław z powrotem na Hiri. W ustach kuriera znajdowała się fiolka zawierająca teraz odpowiedź sułtana na podobnie małym skrawku papieru. R.K. Hardwick znał ten dialekt i przetłumaczył treść.
Sułtan pisał, że szpiedzy i zdrajcy są wszędzie. Zaczeka więc do zmroku, zejdzie na brzeg po stoku góry Ternate, zabierając ze sobą rodzinę i najbliższych doradców, po czym wszyscy wsiądą do kilku czółen ukrytych na plaży i zjawią się na Hiri po wschodzie słońca.
Kilka godzin później, gdy sułtan wysiadł z czółna i wyszedł na brzeg Hiri, setki jego poddanych, którzy jakimś sposobem dowiedzieli się o jego spodziewanym przybyciu, otoczyły władcę, by ucałować jego bose stopy.
Przemówiwszy do dowódcy grupy „Opos” po holendersku, sułtan wyjaśnił, że jest zmęczony długim pobytem na wygnaniu i nieustannym strachem, że jego ma-lajscy poddani zostaną zmasakrowani przez Japończyków. Podupadł na zdrowiu i musi brać środki nasenne. Chociaż w otoczeniu sułtana znajdowało się około 30 osób, członkowie grupy nie mogli oderwać oczu od jego pięknej córki, ubranej w cienką błękitną bluzkę i obcisłe szorty w stylu zachodnim, które nie pozostawiały wiele miejsca dla męskiej wyobraźni.
Mimo podniosłej atmosfery, wszyscy czuli ogromne napięcie, zwłaszcza gdy suł-tan podszedł do holenderskiego dowódcy i bez cienia paniki w głosie oświadczył:
Powinniśmy się spodziewać japońskiego ataku na Hiri dziś lub jutro wczesnym rankiem.
Dowódca mógł tylko postawić swoich ludzi w stan pełnej gotowości: kutry torpedowe miały wrócić dopiero następnego ranka. Tymczasem japoński dowódca na Ternate dowiedział się o ucieczce rodziny królewskiej i przygotowywał się do przekroczenia wąskiej cieśniny. Ale bogowie wojny uśmiechali się do sułtana i jego wybawców: fale były tak wysokie, że zalały jedną z japońskich łodzi w trakcie przeprawy. Atak na Hiri odłożono więc do czasu, aż morze się uspokoi.
Tuż po wschodzie słońca na wybrzeżu Hiri rozległy się strzały. Oddali je obserwatorzy, kiedy zobaczyli kilkanaście łodzi wypełnionych japońskimi żołnierzami, wiosłującymi zawzięcie w ich kierunku. Do miejsca, gdzie mieli wylądować Japończycy, przeniesiono karabiny maszynowe i grad kul zasypał ich wątłe łodzie. Kilka z nich poszło na dno, ale mimo to Japończycy, dzielni żołnierze, wiosłowali nadal. Byli coraz bliżej.
Łodzie osiadły z chrzęstem na piaszczystej plaży, a zwinni japońscy żołnierze wysypali się na brzeg i ruszyli do natarcia. Skoncentrowany ogień z karabinów maszynowych ścinał ich jak gigantyczna kosa. Młody holenderski porucznik, który po raz pierwszy w życiu
brał udział w takiej akcji, wyskoczył z zarośli i podbiegł do japońskiego żołnierza, rozciągniętego na piasku. Zapewne Holender miał nadzieję znaleźć przy nim tajne dokumenty. Kiedy się zbliżył, nieprzyjacielski żołnierz, krwawiący obficie z rany na brzuchu, uniósł rękę i strzelił porucznikowi w głowę.
Gdy na wybrzeżu Hiri wybuchła strzelanina, dowódca „Oposa” rozkazał wysłać na Morotai pilny radiogram: „Odpieramy silny atak. Straty. Przyślijcie kutry torpedowe”.
Ani przebiegły R.K. Hardwick, ani holenderski dowódca, ani sułtan nie mieli żadnych złudzeń co do losu członków grupy i królewskiego otoczenia, jeśli kutry torpedowe nie przybędą szybko - wszyscy zginą w walce albo zostaną schwytani i ścięci. Szybkie kutry potrzebowały kilku godzin, by dotrzeć na Hiri, a tymczasem japoński dowódca mógł w każdej chwili ściągnąć posiłki z Ternate, odległej zaledwie o 1,5 kilometra.
Gdy minuty zamieniały się w godziny, a zacięte walki toczyły się nieprzerwanie, nad
„Oposem” zawisła kolejna groźba: uczestnicy ekspedycji nie brali pod uwagę długiej wymiany ognia i teraz kończyła im się amunicja. Do bazy AIB na Morotai wysłano kolejny radiogram: „Amunicja na wyczerpaniu. Sytuacja rozpaczliwa. Przyślijcie samoloty”.
Nagle nad Hiri zapadła cisza. Japończycy, pozostawiając wielu poległych towarzyszy, przerwali walkę i wrócili na brzeg, aby się przegrupować i zaatakować z dwóch kierunków. Obrońcy poczuli, że już po nich.
W tym momencie z oddali dobiegł cichy warkot silników. Komandosi zamarli. Czy to japońskie posiłki z Ternate na motorowych barkach? Potem jeden z nich wskazał na niebo i zawołał:
- Beaufightery! Beaufightery!
Rozległ się radosny okrzyk, kiedy zgrabne australijskie samoloty przemknęły na wysokości wierzchołków drzew, kiwając skrzydłami na powitanie. Po wzbiciu się na kilkaset metrów, myśliwce zaczęły krążyć nad plażą jak kwoki strzegące kurcząt. W południe zjawiły się kutry torpedowe.
Sułtan, jego rodzina i doradcy wsiedli do czółen i powiosłowali w stronę czekających kutrów, gdzie pojawiła się nowa, nieoczekiwana trudność. Jedna z żon sułtana, dobrze zbudowana kobieta o szerokich biodrach, nie mogła wspiąć się z niskiego czółna na pokład amerykańskiego okrętu. Młodsi mężczyźni tylko się przyglądali, lecz stary lis, R.K.
Hardwick, wiedząc, że nie ma ani chwili do stracenia, wziął sprawy w swoje ręce - najzupełniej dosłownie. Chwycił kobietę za pośladki i podsadził na pokład kutra, gdzie wylądowała z głuchym stęknięciem.
Niebawem sułtan i jego otoczenie oraz członkowie grupy, zabrawszy ciała zabitych, znaleźli się na pokładach kutrów torpedowych, które popłynęły z pełną prędkością na Morotai7.
W bazie AIB sułtan złożył wyczerpującą relację na temat japońskich instalacji obronnych, lokalizacji jednostek wojskowych i żeglugi w całym regionie. Za swoją odwagę i inicjatywę R.K. Hardwick otrzymał stopień majora w armii australijskiej. Kiedy towarzysze gratulowali mu, major Hardwick powiedział:
Do diabła, koledzy, to jeszcze nic. Powinniście zobaczyć cholerną pochwałę, którą dostałem od Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych za operację „Opos”!
- Jak brzmiała? - dopytywali się zgodnym chórem.
Hardwick odparł:
Za niezwykle skuteczny i zręczny sposób, w jaki podtrzymałem wielki królewski tyłek, podsadzając korpulentną żonę sułtana na pokład kutra torpedowego w sytuacji skrajnego zagrożenia8.
Potajemne negocjacje pokojowe
Po południu 5 lipca 1945 roku Douglas MacArthur wezwał przedstawicieli prasy do swojej kwatery głównej w manilskim ratuszu. Wchodząc do budynku, dziennikarze gubili się w domysłach: naczelny dowódca rzadko zwoływał konferencje prasowe, jeśli nie miał czegoś naprawdę ważnego do zakomunikowania. MacArthur przeszedł od razu do rzeczy.
Całe Filipiny są już wolne - oświadczył. - Japończycy wprowadzili do akcji 23 dywizje, wszystkie zostały praktycznie zniszczone. Nasze siły składały się z 17 dywizji.
Swoim zwyczajem MacArthur umilkł, aby ta dysproporcja nie uszła uwagi zebranych. Potem kontynuował:
Był to jeden z tych rzadkich wypadków w historii konfliktów zbrojnych, kiedy w długiej kampanii przeważające liczebnie siły lądowe zostały całkowicie zniszczone przez słabszego liczebnie przeciwnika1.
Zastosowana przez naczelnego dowódcę taktyka „uderzaj na nich tam, gdzie ich nie ma” oraz jego tajna wojna ocaliły życie wielu młodym Amerykanom. Podczas operacji na Filipinach, po lądowaniu na Luzonie, zginęło 821 żołnierzy amerykańskich, natomiast Japończycy stracili ponad 21 000 żołnierzy, a dziesiątki tysięcy zostały bezpowrotnie odcięte i skazane na śmierć głodową.
Tymczasem tajna wojna MacArthura na południe od Filipin toczyła się nadal. W pierwszym tygodniu lipca AIB na Morotai dowiedziało się o istnieniu Towarzystwa Rozwoju Mórz Południowych, cywilnej inicjatywy zorganizowanej przez Japończyków w celu zaopatrywania w żywność rozproszonych garnizonów na Halmaherze i mniejszych wyspach u jej zachodniego wybrzeża. Najwidoczniej Japończycy mieli nadzieję, że Amerykanie nie będą przeszkadzać w cywilnym przedsięwzięciu.
Z informacji dostarczonych przez zwiadowców wynikało, że Towarzystwo Rozwoju Mórz Południowych kradnie żywność tubylcom i gromadzi ją w rozrzuconych po całej Halmaherze magazynach, których pilnują miejscowi kolaboranci pod nadzorem kilku japońskich oficerów. Kiedy garnizony potrzebowały żywności, towarzystwo wynajmowało (lub zmuszało) tubylców, by dostarczali ją z magazynów 12-metrowymi barkami, zdolnymi do przewiezienia tony ładunku.
Czym prędzej zaplanowano rajd kutrów torpedowych. Miał nim dowodzić porucznik Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Joseph W. Burk, mistrz świata w wioślarstwie i weteran niezliczonych akcji na kutrach torpedowych. Podczas szkolenia w Melville w stanie Rhode Island (USA) koledzy Burka wątpili, czy ten małomówny i uprzejmy kandydat na dowódcę poradzi sobie, gdy zrobi się naprawdę gorąco. Nikt nie podejrzewał, że łagodny kotek przeistoczy się na południowo-zachodnim Pacyfiku w tygrysa2.
O zmroku 5 lipca Joe „Tygrys” Burk, holenderski porucznik i 37 tubylców zwiadowców weszło na pokład kutra PT-348 („Merry Mac”) porucznika E.F. Shawa i PT-351 („The Shadow”) porucznika J.L. Grubba. Ich celem była wyspa Makian. Przed wypłynięciem Burk oświadczył swojej załodze:
Chłopcy, Towarzystwo Rozwoju Mórz Południowych ogłosi niebawem upadłość!3
W pobliżu Makian komandosi przechwycili dwie barki wypełnione żywnością. Tubylczy wioślarze byli przerażeni. Powiedzieli, że Japończycy zmusili ich do współpracy i że muszą dostarczyć żywność głodującym żołnierzom w izolowanym japońskim garnizonie na pobliskiej wyspie. Porucznik Burk rozkazał tubylcom wejść na pokład kutrów torpedowych, a komandosom zatopić opuszczone barki seriami z karabinów maszynowych.
Płynąc dalej pod osłoną ciemności, „Merry Mac” i „The Shadow” przycumowały do drewnianej przystani na Makian, a Burk poprowadził grupę Skautów Alamo i marynarzy z załogi kutrów do dwóch magazynów należących do Towarzystwa Rozwoju Mórz Południowych. Jego ludzie podpalili wypełnione po brzegi magazyny, splądrowali zamykane na noc pomieszczenia biurowe, wynieśli sterty dokumentów wojskowych i podłożyli ogień pod budynek.
Wracając na plażę, Burk i jego ludzie znaleźli pięć barek wyładowanych żywnością, ukrytych częściowo w zaroślach porastających brzegi wyspy. Najwidoczniej ich załogi uciekły na widok zbliżających się kutrów torpedowych. Burk rozkazał odholować barki na głęboką wodę, gdzie zostały zatopione ogniem z broni maszynowej. Ponieważ kończyły się zapasy paliwa i amunicji, zespół wrócił na Morotai.
Czterdzieści osiem godzin później Joe „Tygrys” Burk uderzył ponownie, by przyspieszyć upadek Towarzystwa Rozwoju Mórz Południowych. Tym razem zabrał pięć kutrów torpedowych na rajd po wyspach u zachodniego wybrzeża Halmahery, gdzie zaobserwowano wzmożoną aktywność nieprzyjaciela. Wycieczka miała być długa - 300
kilometrów w jedną stronę - na pokładach znajdowały się więc dodatkowe beczki z benzyną. Osłonę powietrzną zapewniały trzy myśliwce Królewskich Australijskich Sił Powietrznych.
Po dotarciu do wyspy Obi, na południowy zachód od Halmahery, Burk poprowadził grupę szturmową na brzeg, gdzie jego ludzie spalili wypełniony żywnością magazyn i młyn Towarzystwa Rozwoju Mórz Południowych. Kilka minut później kuter torpedowy PT-182 porucznika Steve'a L. Hudaceka, który patrolował wybrzeże Obi, dostrzegł na plaży sześć barek i rozniósł je na strzępy ogniem z działka pokładowego kalibru 40 milimetrów. Tubylcza załoga i kilku japońskich oficerów uciekło do dżungli.
Ledwie ostatnia barka została zniszczona, ukryty na brzegu karabin maszynowy ostrzelał kuter Hudaceka, omal nie trafiając dowódcy i kilku członków jego załogi. Wezwano przez radio trzy krążące w pobliżu beaufightery, które przemknęły nad plażą i zasypały stanowisko karabinu maszynowego gradem kul, unieszkodliwiając kaem i jego obsługę.
Następnie kutry torpedowe Joego Burka skierowały się na południe i w wiosce Amasing na wyspie Batjan ostrzelały z działek pokładowych japońską stację radiową i cztery magazyny Towarzystwa Rozwoju Mórz Południowych.
Niebawem kutry osiągnęły granicę swojego zasięgu, zawróciły więc i rozdzieliły się: trzy popłynęły na wyspę Moti, a dwa na wyspę Tidore. Na Moti grupa szturmowa zeszła na brzeg, podpaliła ukryty japoński magazyn i wróciła na kuter bez niespodzianek.
Zupełnie inaczej potoczyły się wypadki na Tidore, gdzie 10 ludzi zeszło na brzeg z kutra PT-179 („Betty Lou”) chorążego Williama A. Klopmana i PT-180 („Marie”) porucznika CC. Hamburgera. Nie znaleziono żadnych magazynów, ale komandosi włamali się do pustych japońskich kwater, zabrali stamtąd całe naręcza dokumentów wojskowych, a następnie podpalili budynek. Przedzierając się przez dżunglę, w drodze powrotnej natknęli się na ukryty karabin maszynowy, który posłał strumień pocisków tuż nad ich głowami. Potem otworzył ogień drugi kaem. Grupa szturmowa wpadła w zasadzkę. Kilka chwil później ośmiu japońskich żołnierzy z nastawionymi bagnetami i z okrzykiem „Banzai!” wypadło z gęstych zarośli.
Przekrzykując rozdzierający uszy jazgot karabinów maszynowych, ktoś zawołał:
„Wiejemy!” Nikt nie potrzebował dalszej zachęty. Komandosi poderwali się na nogi i zaczęli biec w kierunku plaży, gdzie czekały kutry torpedowe. Sapiąc i dysząc, dotarli do brzegu. Ścigający ich Japończycy, nadal krzyczący „Banzai!” ile sił w płucach, deptali im po piętach.
Mat-maszynista E.D. McKeerver obsługujący na pokładzie „Marie” dziobowe działko kalibru 37 milimetrów błyskawicznie ocenił sytuację. Kiedy japońscy żołnierze wypadli z dżungli i wbiegli na plażę, McKeever otworzył ogień,i wybił ich jak kaczki. Kilka minut później zdyszani komandosi, łapiąc gwałtownie oddech, wspięli się na pokład „Marie” i „Betty Lou”. Wykonali swoje zadanie i nie chcieli dalej kusić losu, toteż oba kutry torpedowe czym prędzej odbiły od wyspy Tidore i pomknęły na pełne morze4.
Niedługo potem tajna operacja mająca na celu zrujnowanie Towarzystwa Rozwoju Mórz Południowych została wznowiona. PT-355 („Hell's Cargo”) pod dowództwem porucznika Kermita Montza, byłej gwiazdy futbolu na Uniwersytecie Franklina i Marshalla, oraz PT-178 („Torpedo Junction”) porucznika Williama D. Finana złożyły wizytę na wyspie Tidore i dokończyły dzieła. Artylerzyści zniszczyli 42 barki zakotwiczone przy plaży, po czym oba kutry pospieszyły na zachodnie wybrzeże Halmahery i zatopiły kolejne dziewięć barek. Następne dwa wypady w ten sam rejon zaowocowały zniszczeniem jeszcze 100 barek, łodzi żaglowych i czółen - praktycznie wszystkich jednostek pływających Towarzystwa Rozwoju Mórz Południowych.
Później AIB dowiedziało się, że firma dostarczająca żywność ma wielki kompleks magazynów ukrytych w dżungli na wyspie Kayoa w pobliżu Ternate, prowincji sułtana. Trzydziestego lipca dwa kutry torpedowe pod dowództwem porucznika T.J. Lovvorna i porucznika R.C. Fishera popłynęły więc na Kayoa. Po przybyciu na miejsce grupa szturmowa złożona z sześciu marynarzy i 14 miejscowych zwiadowców powiosłowała do brzegu w gumowych pontonach, przedarła się przez dżunglę i znalazła pięć magazynów wypełnionych żywnością, olejem koprowym i sortami mundurowymi przeznaczonymi dla cesarskich żołnierzy. Co zdumiewające, cennych zapasów nie pilnował ani jeden japoński wartownik. Magazyny zostały podpalone, po czym grupa szturmowa wróciła na kutry, które czym prędzej
odpłynęły. Członkowie załóg mogli dostrzec wysokie słupy czarnego dymu jeszcze z odległości 15 kilometrów5.
Na skutek serii zaskakujących ataków kutrów torpedowych Towarzystwo Rozwoju Mórz Południowych - które zaopatrywało dziesiątki tysięcy japońskich żołnierzy odciętych od swoich w wyniku taktyki Douglasa MacArthura - musiało ogłosić bankructwo i wycofać się z interesów6.
W Japonii ludzie wciąż uważali, że ich kraj wygrywa wojnę. W setkach wiosek nadal wznoszono Churen Kensho-to (pomniki ku czci zwycięskich poległych), jakby wrogowie Dai
Nippon już skapitulowali. Japończycy, nieświadomi, iż największe japońskie okręty wojenne spoczywająna dnie Pacyfiku, sądzili, że cesarska flota jest potężna i nietknięta. Wmawiano im, że generał Yamashita, odcięty na północnym Luzonie, prowadzi błyskotliwą kampanię, by wyprzeć najeźdźców z Filipin.
W marcu naród japoński dowiedział się o utracie Iwo Jimy, a następnie Saipa-nu, lecz były to dwie mało znaczące wyspy, jak go zapewniano. Nawet gdy ogromne amerykańskie bombowce Boeing B-29 Superfortress zaczęły startować z Sai-panu, by obracać w ruiny i zgliszcza jedno japońskie miasto po drugim, opinia publiczna w kraju trwała przy złudzeniu, że Stany Zjednoczone stoją o krok od klęski. W kwietniu jednak naród Dai Nippon zaniepokoił się amerykańską inwazją na wielką wyspę Okinawę, oddaloną o zaledwie dzień żeglugi od południowych wysp japońskich. Wszystkie obawy rozproszył jednak komunikat Cesarskiej Kwatery Głównej. Siłom amerykańskim złożonym ze 180 000 żołnierzy pozwolono wylądować, aby kamikadze mogli zatopić okręty zaopatrzeniowe i odizolować najeźdźców na wyspie, gdzie zostaną zniszczeni. Okinawa, a nie Filipiny, jak zapewniał wcześniej chełpliwie cesarski rząd, będzie sekigahara (decydującą bitwą) w wojnie.
Kiedy 21 czerwca amerykańscy dowódcy ogłosili, że Okinawa została zdobyta, inwazja na macierzyste wyspy japońskie była tylko kwestią czasu.
Tymczasem w Waszyngtonie Pentagon, działając według wytycznych prezydenta Roosevelta, zreorganizował strukturę dowodzenia na Pacyfiku. Douglas MacArthur miał dowodzić wszystkimi wojskami lądowymi podczas inwazji na Japonię, a Chester Nimitz wszystkimi siłami morskimi. Spodziewano się, że generał i admirał, obaj posiadający po pięć gwiazdek, będą ze sobą ściśle współpracować.
Inwazję na Dai Nippon opatrzono kryptonimem „Upadek” (Downfall). Miała się rozpocząć 1 listopada 1945 roku operacją „Olimpiada” (Operation Plympic), frontalnym atakiem na wyspę Kiusiu siłami 766 701 żołnierzy pod dowództwem generała Waltera Kruegera. Zdobycie Kiusiu zapewniłoby lotniska potrzebne do osłony operacji „Wieniec” (Operation Coronet), głównego lądowania na Honsiu, zaplanowanego na 1 marca 1946 roku.
MacArthur nie żywił najmniejszych złudzeń co do przyszłych strat. Oświadczył sekretarzowi wojny Henry'emu Stimsonowi, że operacja „Upadek” będzie „kosztowała ponad 1 000 000 zabitych w samych wojskach amerykańskich”7.
Kiedy zwierzchnie dowództwo na Pacyfiku zostało podzielone pomiędzy armię i marynarkę, OSS (agencja wywiadowcza Williama „Dzikiego Billa” Dono-vana) podjęła jeszcze jedną próbę przeniknięcia na ten teatr działań wojennych. W Afryce Północnej, Europie, Birmie iw innych częściach świata organizacja „Dzikiego Billa” działała z niezwykłą skutecznością i osiągnęła niebywałe rezultaty. Obecnie jeden z wydziałów OSS, Wydział Badań i Rozwoju (nazywany przez wtajemniczonych „departamentem brudnych sztuczek”), wysłał emisariusza, by porozumiał się z Douglasem MacArthurem w Manili. Człowiek OSS przywiózł ze sobą ściśle tajny plan mający ułatwić inwazję na wyspy japońskie - chodziło o fosforyzujące lisy.
Odwołując się do powszechnie znanej skłonności MacArthura do tajnych i psychologicznych działań, przedstawiciel OSS zasugerował, aby tuż przed lądowaniem oddziałów amerykańskich na plażach Japonii wypuszczono na brzeg kilka tysięcy lisów pokrytych fosforyzującą farbą.
- To wywoła konsternację i panikę wśród przesądnych Japończyków, którzy wierzą, że widmowy lis ukazujący się nocą zwiastuje złego ducha - oświadczył gość z entuzjazmem.
MacArthur nie wydawał się szczególnie poruszony i odparł, że kiedy lisy będą płynąć do brzegu, woda zapewne zmyje większość farby. Niezrażony emisariusz OSS wrócił do Waszyngtonu, gdzie postanowiono dowieść, że naczelny dowódca się myli. W Rock Creek Park w pobliskim Marylandzie wyrzucono nocą za burtę łodzi około 10 fosforyzujących lisów. Zanim zwierzęta dotarły do brzegu, większość farby zniknęła, tak jak przewidział MacArthur. Lisy wystraszyły natomiast kilka par przytulających się na tylnych siedzeniach
zaparkowanych samochodów8.
Z każdym dniem generał MacArthur czuł narastającą pewność, że pokój jest bliski i operacja „Upadek” nie będzie potrzebna. Pod koniec lipca oświadczył George'owi Kenneyowi, dowódcy swoich sił powietrznych, iż jego zdaniem Japończycy skapitulują najpóźniej 1 września, a być może nawet wcześniej. Następnego dnia naczelny dowódca zwołał konferencję prasową w manilskim ratuszu i oznajmił zdumionym dziennikarzom:
- Wojna może się skończyć wcześniej, niż niektórzy sądzą.
Ani Kenney, ani wielu innych amerykańskich dowódców na poiudniowo-zachodnim Pacyfiku, ani dziennikarze nie mieli pojęcia, że MacArthur został powiadomiony o potajemnych negocjacjach pokojowych, które odbywały się na drugiej półkuli, w Europie.
Pierwszoplanową rolę w tych tajnych działaniach odgrywał Allen W. Dulles, szef OSS na południową Europę, rezydujący w Bernie w Szwajcarii.
Z pierwszą inicjatywą pokojową wystąpił niejaki doktor Fritz Hack, który mógłby być bohaterem powieści detektywistycznej. Hack, Niemiec i długoletni przyjaciel Japonii, skontaktował się z komandorem Yoshiro Fujimurą, japońskim attache w Bernie, który zdawał sobie sprawę, że jego kraj przegrał wojnę, i uważał za swój obowiązek przyczynić się do zawarcia pokoju bez względu na osobiste ryzyko. Hack i Fujimura wciągnęli do spisku dwóch podobnie myślących Japończyków - Shintaro Ryu, europejskiego korespondenta „Asahi
Shimbun”, i Shigeyoshi Tsuyamę, europejskiego przedstawiciela Linii Żeglugowej Osaka9.
W położonej na uboczu oberży pod Bernem czterej spiskowcy odbyli serię spotkań z przedstawicielami Allena Dullesa i przekonali Amerykanów o swojej politycznej wiarygodności i szczerości. Powiedzieli agentom OSS, że mają dostęp do maszyny szyfrującej Typ 94, za której pomocą mogą się komunikować bezpośrednio z Kwaterą Główną Cesarskiej Marynarki Wojennej na przedmieściach Tokio bez konieczności korzystania z kanałów rządowych.
Allen Dulles w obszernym raporcie powiadomił Waszyngton o spotkaniach i otrzymał upoważnienie do prowadzenia bezpośrednich negocjacji pokojowych z Hackiem i Fujimurą. Na wieść o tym czterej spiskowcy wysłali ściśle tajną depeszę adresowaną do ministra marynarki Mitsumasy Yonai i dowódcy Połączonej Floty admirała Soemu Toyody (który objął to stanowisko po śmierci admirała Mineichi Kogi na Cebu). Depesza informowała dwóch japońskich dygnitarzy w Tokio, że Dulles zaofiarował się działać w charakterze pośrednika, i opisywała go jako „ważną osobistość polityczną Ameryki, człowieka, który od dawna zna i cieszy się zaufaniem [sekretarza stanu] Stettiniusa (...) oraz
ma bezpośredni dostęp do prezydenta Roosevelta”10.
Spiskowcy pomylili szefa placówki OSS w Bernie z jego bratem, Johnem Fosterem Dullesem, podsekretarzem w departamencie stanu, ale zgodnie z prawdą stwierdzili, że Allen Dulles „kieruje amerykańską wojną polityczną na obszarze niemal całej Europy”. Depesza zawierała też równie prawdziwą informację, że Allen Dulles „w ogromnym stopniu przyczynił się do zawarcia odrębnego pokoju [z Niemcami]” w północnych Włoszech na początku maja*.
* Mowa o kapitulacji wojsk niemieckich we Włoszech wynegocjowanej przy pośrednictwie Allena Dullesa (przyp. tłum.).
Ośmieleni pozytywną reakcją Waszyngtonu czterej spiskowcy wykonali kolejne odważne posunięcie. Około północy Fujimura i Tsuyama zakradli się potajemnie do budynku japońskiego poselstwa w Bernie. Było to ryzykowne przedsięwzięcie. Gdyby ich schwytano, z pewnością zostaliby odesłani do Tokio, osądzeni za zdradę i ścięci. Z latarkami w rękach wspięli się ostrożnie na drugie piętro i weszli do pokoju szyfrów. Tsuyama nastawił maszynę na odpowiednią datę i godzinę i zaczął pisać wiadomość po japońsku. Maszyna automatycznie szyfrowała tekst. W tym czasie Fujimura stał przy drzwiach, wypatrując niebezpieczeństwa.
W ciągu następnych ośmiu nocy powtórzyło się to sześciokrotnie. Zaszyfrowane depesze informowały o amerykańskich i brytyjskich planach przerzucenia ogromnych ilości żołnierzy i wyposażenia wojskowego z pól bitewnych Europy na Daleki Wschód i wzywały do zawarcia pokoju, zanim Dai Nippon spotka katastrofa.
Przez dwa tygodnie Kwatera Główna Cesarskiej Marynarki Wojennej milczała. Potem Yonai i Toyoda odpowiedzieli (chociaż depesza została podpisana przez funkcjonariusza niskiego szczebla): „Zasadniczy cel waszych negocjacji z Dulle-sem
całkowicie zrozumiały. Sąjednak oznaki wskazujące na nieprzyjacielski spisek. Dlatego doradzamy wam daleko posuniętą ostrożność”11.
Fujimura i jego towarzysze byli wściekli. Podejrzewali, że dwaj admirałowie w Tokio asekurują się, aby chronić własną skórę, gdyby samowolne negocjacje ze Stanami Zjednoczonymi spaliły na panewce, a cesarski rząd zaczął szukać kozłów ofiarnych. W kolejnej depeszy Fujimura zażądał „konkretnych dowodów”, że Dulles prowadzi podwójną grę, ponieważ to czterej negocjatorzy nawiązali kontakt z szefem placówki OSS. Na zakończenie dodał: „Pan Dulles oczekuje od Japonii szczerej odpowiedzi. Nawet jeśli uznamy (...) że to nieprzyjacielski spisek, czy nie byłoby korzystniej uniknąć smutnego losu Niemiec,
które straciły wszystko?”12 Kwatera Główna Cesarskiej Marynarki Wojennej nie
odpowiedziała. Ale seria tajnych depesz wysłanych podczas nocnych sesji z budynku poselstwa w Bernie wywołała gwałtowne spory wśród dowódców marynarki w Tokio. Trzej wysokiej rangi oficerowie radzili zaakceptować osobę Dullesa jako wiarygodnego pośrednika pomiędzy dwiema stronami i zaofiarowali się nawet polecieć incognito do Szwajcarii, by rozpocząć negocjacje pokojowe. Ale admirał Toyoda i pozostali członkowie jego sztabu
stanowczo zaprotestowali. Twierdzili, że propozycja Dullesa jest „zwykłym podstępem obliczonym na podkopanie japońskiego morale”.
Fujimurę przygnębił brak odpowiedzi z Tokio na jego pilne depesze. Oznajmił Dullesowi, iż zamierza polecieć do Japonii, by osobiście wyjaśnić niezwykłą wagę propozycji Dullesa. Szef OSS wyperswadował mu jednak podejmowanie tak drastycznych działań, bojąc się niewątpliwie, że Fujimura wyda na siebie wyrok śmierci. Dulles zasugerował, aby zamiast tego Tokio przysłało do Szwajcarii pełnomocnego przedstawiciela i któremu Stany Zjednoczone zagwarantowałyby bezpieczny transport powietrzny. Fujimura przekazał tę propozycję ministrowi marynarki Yonai w słowach tak ostrych, że graniczyły niemal z niesubordynacją.
Yonai poczuł się wreszcie zmuszony do działania i przedłożył ofertę Dullesa ministrowi spraw zagranicznych Shigenoriemu Togo. Togo, potomek rodziny sa-murajskiej, był zręcznym, upartym zawodowym dyplomatą, który znał się na sprawach europejskich. Przed laty wywołał skandal w rodzinie, poślubiając Niemkę. W przeciwieństwie do większości dyplomatów, Togo mówił to, co myślał, ze szczerością, którą wielu uważało za grubiaństwo.
Togo odniósł się do telegramów Fujimury z Berna podejrzliwie. Nie wiedział nic o Allenie Dullesie. Stawiając wszystko na jedną kartę, zasugerował jednak, aby Yonai zbadał możliwość zawarcia pokoju bardziej wnikliwie, toteż minister wysłał do Berna ostrożnie sformułowaną depeszę: „Wasz punkt widzenia jest w pełni zrozumiały. (...) Podejmijcie odpowiednie kroki w ścisłym porozumieniu zDullesem i innymi zainteresowanymi osobami”13.
Komandor Fujimura i jego współspiskowcy byli uradowani tą pozorną zachę-tą ze strony Tokio. Ale ich entuzjazm szybko się ulotnił, ponieważ Togo i Yonai nie udzielili im żadnych szczegółowych instrukcji. To milczenie Tokio sprawiło również, że Allen Dulles i jego amerykańscy mocodawcy stracili zainteresowanie. W Bernie nie wiedziano, iż admirał Toyoda doszedł do przekonania, że Fujimura, który był „tylko komandorem”, dał się wciągnąć w amerykański spisek.
Miesiąc później, na początku lipca, doszło w Szwajcarii do kolejnej potajemnej próby wynegocjowania „sprawiedliwego pokoju” dla Dai Nippon. Zainicjowała ją przypadkowa uwaga, jaką japoński attache wojskowy, generał porucznik Seigo Okamoto,
wygłosił w obecności Kojiro Kitamury i Kana Yosimury, przedstawicieli Bank for International Settlements w Bazylei.
Japonia zamierza walczyć do końca - oświadczył generał bankierom. - Jeśli jednak Amerykanie wystąpią z jakąś inicjatywą pokojową, będę z nimi negocjował14.
Te słowa japońskiego generała niezmiernie ucieszyły obu bankierów. Widzieli na własne oczy ogrom zniszczeń, jakich dokonała w Niemczech straszliwa aliancka machina wojenna, i byli zdecydowani ocalić swoją ojczyznę przed zagładą. Ale jak przekonać rządzącą klikę wojskową w Tokio, by zaaprobowała potajemne rokowania pokojowe?
Generał Okamoto odparł, że szef sztabu wojsk lądowych Yoshijiro Umezu był niegdyś jego dowódcą i nadal jest jego bliskim przyjacielem.
Wysłucha tego, co będę miał do powiedzenia - oświadczył attache wojskowy.
Obaj japońscy bankierzy postanowili wysondować intencje Amerykanów, zastanawiali się jednak, kto ma dostateczny prestiż, by wystąpić w charakterze pośrednika. Zdecydowali się na Pera Jacobssona, Szweda, dyrektora ich banku i człowieka znanego ze swojej zręczności w rozwiązywaniu międzynarodowych sporów. Co więcej, Jacobsson cieszył się ogromnym szacunkiem Amerykanów, ajako przedstawiciel neutralnego państwa nie budziłby również podejrzeń Japończyków.
Jacobsson ochoczo zgodził się podjąć tej ważnej misji i niezwłocznie nawią-zał kontakt z jednym z agentów Allena Dullesa w Bernie. W ciągu tygodnia Szwed przekazał japońskim bankierom odpowiedź: warunkiem wstępnym podjęcia rozmów pokojowych byłaby bezwarunkowa kapitulacja. Bankierzy zawahali się- oznaczałoby to detronizację cesarza, którego większość Japończyków uważała za boga.
Uzgodniono, że Jacobsson będzie nadal prowadzić potajemne negocjacje. Dziesiątego lipca Szwed spotkał się zatem z Gero von Schulze Gaevernitzem, zaufanym człowiekiem Dullesa, w małym hoteliku na przedmieściach Berna. Gaevernitz, Amerykanin niemieckiego pochodzenia, przyjechał do Stanów Zjednoczonych w 1934 roku, w wieku 25 lat, by zrobić karierę w bankowości. Później wrócił do Niemiec i nawiązał poufne kontakty w najwyższych kręgach finansowych i przemysłowych. Kiedy Adolf Hitler doszedł do władzy, ojciec Gaevernitza, wybitny niemiecki prawnik, uciekł do Szwajcarii wraz ze swą żydowską żoną. Po wybuchu wojny, Gero dołączył do nich w Bernie. Gdy pod koniec 1942 roku Allen
Dulles utworzył w Szwajcarii ekspozyturę OSS, Gero zaofiarował mu swoje usługi i działał tak skutecznie, że został zastępcą Dullesa.
Obecnie Gaevernitz, wypełniając instrukcje Waszyngtonu, podkreślił, iż bezwarunkowa kapitulacja Japonii jest poza dyskusją, ale wspomniał również, że Japończycy prawdopodobnie będą mogli zachować swego cesarza.
Czy da mi to pan na piśmie? - spytał Jacobsson.
Nie, tylko prezydent Truman i premier Winston Churchill mogliby to zrobić - a to zajmie całe tygodnie.
Gaevernitz, przemawiając z twardym niemieckim akcentem, zasugerował natomiast, aby Jacobsson „odrobinę przesadził” i powiedział Japończykom, że jest „w bezpośrednim kontakcie z Amerykanami odpowiedzialnymi za negocjacje pokojowe”15.
Następny ruch należał do Japończyków. Generał Okamoto, attache wojskowy w Szwajcarii, który zainicjował całą sprawę, najwyraźniej jednak zaczął się wycofywać. Oświadczył Jacobssonowi, że nie będzie nakłaniał swego starego przyjaciela, szefa sztabu Umezu, do jakichkolwiek działań, jeśli nie uzyska pewności co do losu cesarza i jego rodziny.
Niezrażony Jacobsson umówił się na osobiste spotkanie z Allenem Dullesem w nowej kwaterze głównej szefa OSS w Wiesbaden w południowych Niemczech. Dulles martwił się przede wszystkim szczerością- lub brakiem szczerości - japońskich negocjatorów. Szwed zapewnił Dullesa, że są szczerzy i że „frakcja pokojowa” w Tokio nie szczędzi starań, by doprowadzić do kapitulacji. Dulles miał wątpliwości.
- Czy nie jest to czasem podstęp japońskich militarystów, by umocnić morale, spróbować pokazać, jak nieracjonalni są Amerykanie? - spytał16.
Dyskusja ciągnęła się przez kilka godzin. Jacobsson odrzucał ewentualność, że jest pionkiem w szatańskiej mistyfikacji zaaranżowanej przez Japończyków. Spotkanie nie doprowadziło do niczego. Obecnie jednak Waszyngton - i Douglas MacArthur- wiedział, iż w najwyższych kręgach Dai Nippon jest grupa ludzi pragnących pokoju.
W niedzielę 5 sierpnia kurier z Waszyngtonu zjawił się w kwaterze głównej generała MacArthura w Manili. Przywiózł wiadomość, że następnego dnia urzą-dzenie znane jako bomba atomowa zostanie zrzucone na miasto przemysłowe na południe od Tokio. Wówczas
po raz pierwszy naczelny dowódca dowiedział się, że Stany Zjednoczone zbudowały straszliwą broń masowej zagłady.
W tym samym czasie, gdy MacArthur dowiedział się o rewolucyjnej nowej bombie, 2600 kilometrów dalej na południe mieszkańcy Hiroszimy, których nie zastraszyły naloty ciężkich bombowców B-29 w ostatnich tygodniach, zajmowali się swymi codziennymi sprawami. Hiroszima, położona na wschodnim wybrzeżu Honsiu, głównej wyspy archipelagu, była ósmym co do wielkości miastem Japonii. Około 125 000 cywilów ewakuowano do okręgów wiejskich, lecz 245 000 pozostało.
Chociaż Hiroszima była ośrodkiem przemysłowym, siedzibą sztabu 2. Armii i ważnym wojskowym portem załadunkowym, mieszkańcy uważali, że ich miasto zostanie oszczędzone. To poczucie bezpieczeństwa opierało się na licznych przesłankach, często niedorzecznych: po pierwsze, w pobliżu mieszkała kiedyś matka prezydenta Trumana; po drugie, miasto było rzekomo tak piękne, że Amerykanie z pewnością zechcą urządzić tu po wojnie ośrodek rekreacyjny; po trzecie, wielu mieszkańców miało krewnych w Stanach Zjednoczonych.
Mało kto spośród mieszkańców Hiroszimy zwrócił uwagę na 750 000 ulotek zrzuconych dwa dni wcześniej przez lecące na wysokim pułapie superfortece B-29, zawierających ostrzeżenie, że miasto zostanie starte z mapy, jeśli Japonia nie skapituluje natychmiast.
Amerykańska propaganda - uspokajali się nawzajem.
Dramat w Tokio
W budynku nieopodal Tokio członkowie Korpusu Łączności Yamatoda, najlepsi radiooperatorzy w japońskiej marynarce wojennej, pełnili nieustanny dyżur w pokoju wypełnionym 178 potężnymi odbiornikami. Ich zadanie polegało na przechwytywaniu i rejestrowaniu wszystkich sygnałów radiowych emitowanych przez amerykańskie nadajniki na Pacyfiku.
Wczesnym rankiem 6 sierpnia 1945 roku operatorzy wyłapali sygnał wywoławczy, który słyszeli już prawie trzy tygodnie wcześniej. Sygnał pochodził z wyspy Tinian i został odczytany jako „nowy zespół operacyjny”. Dla ludzi z korpusu łączności był to prostu kolejny z tysięcy radiogramów, które należało zgłosić i odnotować. Nie mogli wiedzieć, że ten nowy zespół operacyjny jest w rzeczywistości elitarną i ściśle tajną amerykańską 509. Grupą Bombową, której misja miała położyć kres wojnie.
W pobliżu Tinianu amerykańska 3. Flota, jedna z najpotężniejszych morskich sił uderzeniowych, jaką kiedykolwiek zgromadzono, płynęła pełną parą, by zniszczyć wyznaczone cele w południowej Japonii, gdy nagle rozkazano jej zmienić kurs i zawrócić na pełne morze. Admirałowie byli zdumieni.
Na pokładzie lotniskowca USS „Ticonderoga” kontradmirał Clifton A. „Ziggy” Sprague, weteran wielu bitew morskich na Pacyfiku, wezwał oficerów wywiadu do kabiny nawigacyjnej. Wymachując niezwykłym rozkazem, Sprague zagrzmiał:
Co za cholerny sposób prowadzenia wojny! O co tu chodzi?
Rozkaz brzmiał: „Jest sprawą najwyższej wagi, aby nic nie zakłóciło operacji 509.
Grupy Bombowej. Nakazuje się nie wysyłać żadnych samolotów nad Kiusiu i Honsiu”.
Długa dyskusja o powodach wydania tego rozkazu zakończyła się, gdy każdy z oficerów Sprague'a włożył do puli banknot dolarowy i złożoną kartkę papieru, na której zapisał swoje przypuszczenie. Postanowiono, że kartki zostaną później odczytane, a ten, kto będzie najbliższy prawdy, zabierze całą pulę.
Porucznik Edwin P. Stevens z Nowego Jorku był nie mniej zdumiony od innych. Na skutek osobliwego kaprysu pamięci cofnął się jednak myślą do 1941 roku, kiedy znajomy
fizyk opowiadał mu, iż niektórzy naukowcy próbują wyzwolić ogromne ilości energii, rozbijając jądro atomu. Stevens przypominał sobie bardzo mgliście, o czym mówił fizyk, ale, pod wpływem przeczucia, napisał na swoim skrawku papieru „energia jądrowa”.
Niemal w tym samym czasie, gdy Edwin Stevens zapisywał swoje przypuszczenie na pokładzie „Ticonderogi”, profesor Yoshitaka Mimura, elokwentny i bardzo lubiany wykładowca na Uniwersytecie Bunri w Hiroszimie, wprawił w osłupienie grupę ponad 500 młodych i zdolnych japońskich oficerów, stacjonujących w mieście i w okolicach. Mimura, fizyk teoretyczny, opowiadał swoim słuchaczom o moż-liwości skonstruowania przez Dai Nippon rewolucyjnej nowej broni, która może diametralnie zmienić przebieg wojny. Zarówno profesor, jak i oficerowie wiedzieli, że Amerykanie koncentrują na Filipinach i w innych rejonach zachodniego Pacyfiku ogromne siły do inwazji na macierzyste wyspy japońskie.
Pewien podpułkownik spytał:
Panie profesorze, czy może pan nam powiedzieć, czym jest bomba atomowa?
Profesor Mimura wyjaśnił, że naukowcy na Uniwersytecie Tokijskim zgłębili teoretycznie sekrety rozszczepienia jądra atomu.
Gdyby udało się zastosować ich teorie w praktyce, bomba atomowa eksplodująca nad wielkim miastem, mogłaby prawdopodobnie spowodować śmierć 200 000 osób- dodał.
Szmer przeszedł przez salę. Oficerowie zdawali sobie jednak sprawę, że bomba atomowa jest tylko „teorią naukową”.
Kilka godzin później amerykański bombowiec B-29 Superfortress, pilotowany przez 30-letniego pułkownika Paula W. Tibbetsa i nazwany „Enola Gay”, przeleciał wysoko nad Hiroszimą. Kilka chwil później oślepiające różowawe światło zapłonę-ło nad gwarnym miastem niczym gigantyczna lampa błyskowa jakiegoś ogromnego aparatu fotograficznego. Zegary w całej Hiroszimie zatrzymały sięna zawsze o8.15.
Wśród tysięcy zabitych znalazła się prawdopodobnie wielka liczba oficerów, którzy uważali, że bomba atomowa jest tylko teorią naukową.
Następnego ranka w Tokio wysokiej rangi oficerowie i przywódcy państwowi zebrali się, by omówić nową przerażającą perspektywę. Niektórzy z wojskowych nie przywiązywali większej wagi do faktu, że jedna bomba praktycznie wymazała Hiroszimę z mapy. Minister spraw zagranicznych Shigenori Togo podkreślił jednak z właściwą sobie zimną logiką:
Bomba A zmienia drastycznie całą sytuację militarną i daje [nam] wszelkie podstawy do zakończenia wojny.
Kiedy zasugerował, by rząd przyjął alianckie żądanie bezwarunkowej kapitulacji, został zakrzyczany przez wojskowych.
Taki krok nie jest niczym usprawiedliwiony - odparł minister wojny, generał Korechika Anami. - Nie wiemy jeszcze, czy to była bomba atomowa.
Mieli na to tylko słowo prezydenta Trumana. Równie dobrze mogła to być szatańska sztuczka Amerykanów. Zanim podjęto jakąkolwiek decyzję, doktor Yoshio Nishina, najwybitniejszy w kraju fizyk jądrowy, który pracował nad skonstruowaniem bomby atomowej, został wysłany do Hiroszimy, by ocenić sytuację na miejscu.
Samolot Nishiny przeleciał nad Hiroszimą następnego popołudnia. Doktor natychmiast doszedł do wniosku, że tylko bomba atomowa mogła spowodować tak rozległe zniszczenia. Wrócił do Tokio i poinformował japońskich dygnitarzy, iż była to bomba typu uranowego, podobna do tej, którą sam próbował zbudować.
Ponieważ japońscy militaryści zignorowali kolejne ultimatum Waszyngtonu, na wyspie Guam rozpoczęły się przygotowania do wysłania drugiego samolotu z bombą A na pokładzie. Wcześniej jednak bombowce B-29 rozrzuciły nad wyspami japońskimi 16 000 000 wydrukowanych po japońsku ulotek. Ulotki, obliczone na podkopanie morale społeczeństwa, głosiły między innymi:
Zanim użyjemy drugiej bomby atomowej (...) prosimy was, abyście zwrócili się do cesarza o zakończenie tej bezsensownej wojny (...). Powinniście podjąć kroki, by zaniechać oporu zbrojnego. W przeciwnym razie jesteśmy zdecydowani użyć tej bomby (...), by szybko i skutecznie zakończyć wojnę (...). Ewakuujcie natychmiast swoje miasta.
Rankiem 9 sierpnia gigantyczna ognista kula otoczona ogromnymi pierścieniami białego dymu wyrosła nad Nagasaki, przemysłowym miastem liczącym 200 000 mieszkańców. Większa część starożytnego miasta zamieniła się w popiół. Była godzina 9.01.
Dowiedziawszy się z poufnych źródeł, że cesarz jest zdecydowany skapitulować, prezydent Truman wstrzymał naloty B-29 na Japonię. Trzy dni później, 14 sierpnia, Hirohito udał się do Radia Tokio, by nagrać orędzie do narodu, które miało zostać nadane następnego dnia.
- Nadszedł czas, kiedy musimy znieść to, co jest nie do zniesienia - oznajmił swemu ludowi.
Orędzie cesarza wstrząsnęło jego poddanymi. Nigdy wcześniej nie słyszeli jego głosu, nawet nagranego na płytę. Decyzja o kapitulacji wywołała też falę ceremonialnych samobójstw wśród generałów i admirałów. Poprzedniego dnia 32 gotowych na wszystko młodych oficerów wdarło się do pałacu cesarskiego, aby odnaleźć nagranie i nie dopuścić do jego emisji, twierdząc, że do wygłoszenia orędzia zmusili cesarza „zdradzieccy” ministrowie. Przywódcy buntowników zostali zabici przez gwardię cesarską lub popełnili samobójstwo.
Prezydent Truman- za zgodą przywódców politycznych Wielkiej Brytanii, Związku Radzieckiego i Chin- powołał Douglasa MacArthura na nowo utworzone stanowisko Naczelnego Dowódcy Sił Sprzymierzonych. Kilka dni później radziecki dyktator Józef Stalin zmienił zdanie. Związek Radziecki wypowiedział wojnę Japonii dopiero dwa dni po zrzuceniu bomby, a teraz Stalin domagał się, aby radziecki marszałek został pełnoprawnym partnerem MacArthura w rządzeniu pokonaną Japonią. Truman, używając dosadnego słownictwa, z którego słynął, odrzucił radzieckie żądanie.
Tymczasem Douglas MacArthur przeżywał najbardziej gorączkowe dni w swojej długiej karierze. Wszyscy alianccy generałowie, admirałowie i dygnitarze rzą-dowi na Dalekim Wschodzie chcieli złożyć wizytę naczelnemu dowódcy w jego kwaterze głównej w Manili. Generał znalazł jednak czas, dla kilkuset amerykań-skich żołnierzy zgromadzonych pod oknem jego gabinetu na pierwszym piętrze, aby zgotować owację.
Starając się stłumić wzruszenie, MacArthur oznajmił im:
- Moje serce przepełnia nadzieja, że jest to koniec wojny. Jeśli tak, stało się to głównie dzięki waszym wysiłkom. Mam nadzieję, że wkrótce wszyscy wrócimy do domu1.
Nawet po kapitulacyjnym orędziu cesarza wielu oficerów z otoczenia MacArthura podejrzewało, że Japończycy knują jakiś podstęp. Zdradziecki atak na Pearl Harbor wciąż tkwił im żywo w pamięci. Co więcej, na wyspach stacjonowało nadal ponad 2 000 000 uzbrojonych i zorganizowanych japońskich żołnierzy, z których większość była gotowa walczyć na śmierć i życie, jeśli otrzymają taki rozkaz. Były również dziesiątki - a może nawet setki - samolotów kamikadze, któ-rych piloci mogli zaatakować alianckie okręty zbliżające się do wybrzeży Japonii. Wieść o buncie części oficerów przeciwko cesarzowi podsyciła jeszcze te obawy.
W tych niepewnych okolicznościach adiutanci MacArthura przekonywali go, aby nie leciał do Atsugi w pobliżu Tokio, tak jak zaplanował. Podkreślali, że jeśli amerykański pięciogwiazdkowy generał, bez broni i bez ochrony osobistej, znajdzie się wśród 70 000
ludzi, którzy jeszcze dwa tygodnie wcześniej pragnęli jego śmierci, wszystko może się zdarzyć2.
Szef sztabu Dick Sutherland ostrzegał MacArthura:
Mój Boże, generale, cesarz jest tam uważany za boga, a mimo to zbuntowali się przeciwko niemu. Co w takim razie grozi panu?3
MacArthur wzruszył ramionami i odparł:
Jadę.
O świcie 28 sierpnia pułkownik Charles Tench, oficer ze sztabu MacArthura, dokonał historycznego wyczynu. Japonia była jedynym wielkim mocarstwem, na którego ziemi nigdy nie postawił stopy nieprzyjacielski żołnierz. Tego dnia Tench zszedł z pokładu samolotu transportowego Douglas C-47 Skytrain i postawił stopę na lotnisku Atsugi. Natychmiast ruszył w jego kierunku tłum Japończyków. Tench sięgnął po pistolet, lecz Japończycy nagle się zatrzymali, rozpromienieni i uśmiechnięci, i podali mu sok pomarańczowy. Pułkownik Tench nadał przez radio do Manili: „Nie stwierdzono żadnych nieprzyjaznych działań”.
Dwa dni później wielkie samoloty transportowe startujące z Okinawy wylądowały w Atsugi z 500 spadochroniarzami z amerykańskiej 11. Dywizji Powietrzno-Desantowej na pokładzie. W jednym z pierwszych transportowców znajdował się 21-letni kapral George Doherty. Doherty i jego ludzie, ubrani w zielone kombinezony maskujące, wysiedli z C-54 (Douglas C-54 Skymaster) i rozejrzeli się. W odległości kilku godzin marszu stacjonowało 20 japońskich dywizji, około 300 000 dobrze uzbrojonych żołnierzy.
Jeśli Japonce chcą nam urządzić drugie Pearl Harbor, to jest odpowiedni czas i miejsce - powiedział Doherty swoim towarzyszom. - Jeśli mają taki zamiar, mogą załatwić generała MacArthura, kiedy się tu zjawi, całe dowództwo Pacyfiku i nas na dodatek za jednym zamachem!4
Ledwie spadochroniarze stanęli na ziemi, kolejny C-54 - „Bataan”- dotknął podziurawionego bombami pasa. Niemal wszyscy amerykańscy dowódcy na Pacyfiku podeszli do rampy transportowca. Po kilku minutach, które zdawały się ciągnąć w
nieskończoność, drzwi samolotu otworzyły się i pojawił się w nich słynny generał, z fajką w ustach i w wielkich okularach przeciwsłonecznych.
Rety! - szepnął kapral Doherty do zdumionego spadochroniarza. - To jedna z najważniejszych chwil w historii!5
Generał Bonner Fellers, stojąc we wnętrzu samolotu i czekając, aż naczelny dowódca zejdzie po opuszczanej rampie, usłyszał, jak MacArthur mruczy pod nosem: „Oto wyrównanie rachunków!” Fellers pomyślał: „Jakie wyrównanie rachunków? Za atak mas fanatycznych japońskich żołnierzy na Bataan?”
MacArthur zszedł na płytę lotniska w doskonałym humorze. W pobliżu stała duża grupa żołnierzy, ruszył więc w tamtą stronę, aby z nimi porozmawiać. Młody sierżant, widząc, jak legendarny generał idzie w jego kierunku, sięgnął po karabin, żeby zaprezentować broń. Przez pomyłkę złapał jednak bambusową tyczkę. Stanąwszy przed sierżantem, prezentującym tyczkę, MacArthur powiedział cicho:
Synu, chyba jesteś w niewłaściwej armii6.
Uśmiechnął się i ruszył dalej.
Drugiego września pułkownik Sidney Mashbir, który jako szef ATIS odegrał istotną rolę w tajnej wojnie MacArthura, stał na przystani w Yokohamie, kiedy nadjechała japońska delegacja w czarnych limuzynach. Mashbir poprowadził delegację po trapie niszczyciela
„Landsdowne”, a potem do kwater oficerskich. Mashbirowi towarzyszył kapitan Henry H. Smith-Hutton, były attache marynarki wojennej w Tokio, który został internowany, gdy wybuchła wojna.
Kiedy emisariusze zostali umieszczeni w kajutach, Mashbir i Smith-Hutton wrócili na pokład. Pułkownik czuł, że młodego oficera marynarki coś gryzie, i nie pomylił się.
Pułkowniku, jestem w bardzo niezręcznej sytuacji - wyznał Smith-Hutton. - Przyleciałem tu prosto z Waszyngtonu na rozkaz admirała Nimitza, by wprowadzić japońską delegację na pokład [pancernika] „Missouri”7.
Mashbir był zdumiony. Najwyraźniej armia i marynarka nadal prowadziły rywalizację, która obejmowała nawet ceremonię podpisania kapitulacji. Dla Mashbira wyglądało to tak, jakby wyżsi dowódcy marynarki przypuścili w ostatniej chwili ofensywę, aby pozbawić generała MacArthura należnego mu miejsca naczelnego dowódcy. Pułkownik
sięgnął pamięcią 24 godziny wcześniej, gdy zobaczył komunikat prasowy wydany przez marynarkę. Była w nim mowa o tym, jak pancernik „Missouri” został przygotowany do ceremonii kapitulacyjnej, ze specjalnie zbudowaną platformą dla fotografów i kamer filmowych oraz markizami na wypadek deszczu. Komunikat kończył się słowami:
„Marynarka wojenna zadbała o to, by stworzyć odpowiednie warunki dla prasy”. Nie zawierał natomiast ani jednej wzmianki o naczelnym dowódcy na Pacyfiku, Douglasie MacArthurze.
Sid Mashbir wyciągnął kopię rozkazu MacArthura, który polecił mu wprowadzić delegację japońską na pokład pancernika. Smith-Hutton znalazł się w trudnym położeniu z powodu konfliktów personalnych w Waszyngtonie. Wreszcie Hutton-Smith wystąpił z propozycją, która pozwoliła obu oficerom wypełnić otrzymane rozkazy: Mashbir poprowadzi delegację, natomiast Hutton-Smith będzie zamykał pochód.
O 8.55 pułkownik Mashbir zaczął się wspinać po trapie pancernika „Missouri” zakotwiczonego w Zatoce Tokijskiej. Za nim szła 16-osobowa delegacja japońska z utykającym ministrem spraw zagranicznych Mamoru Shigemitsu na czele. Minister kulał, ponieważ przed wojną stracił lewą nogę w zamachu bombowym w Szanghaju.
Wcześniej Mashbir wręczył członkom delegacji protokół, którego powinni przestrzegać na pokładzie „Missouri”: oficerowie mieli zasalutować, kiedy pojawi się MacArthur, a cywile zdjąć kapelusze i ukłonić się.
I sugeruję, abyście wszyscy mieli shiran kao [swobodny wyraz twarzy] - doradził Mashbir8.
Kiedy Japończycy znaleźli się na pokładzie, stanęli na baczność i odegrano Gwiaździsty sztandar. Potem zjawił się generał MacArthur w towarzystwie pię-ciogwiazdkowych admirałów, Chestera Nimitza i „Bulla” Halseya i podszedł dziarskim krokiem do sfatygowanego stołu przykrytego zielonym suknem poplamionym kawą. Ułożono na nim plik dokumentów, aby zamaskować plamy.
Zebraliśmy się tutaj, przedstawiciele wielkich walczących mocarstw, by podpisać porozumienie, które pozwoli przywrócić pokój - powiedział MacArthur grzmiącym głosem. - Kwestie dotyczące sprzecznych ideałów i ideologii zostały rozstrzygnięte na polach bitew i dlatego nie będą przedmiotem naszych dyskusji i naszych sporów. Jest moim najszczerszym pragnieniem- a w istocie pragnieniem całej ludzkości - aby w tej uroczystej chwili z krwi i zamętu przeszłości wyłonił się nowy świat, świat zbudowany na zaufaniu i zrozumieniu,
świat oparty na poszanowaniu godności człowieka i realizacji jego odwiecznego marzenia o wolności, tolerancji i sprawiedliwości.
W tym momencie, jakby na znak dany z niebios, ciemne chmury rozproszyły się i na odległym wierzchołku góry Fudżi zalśniły promienie słońca. Kilka minut później akt kapitulacji został podpisany przez dowódców japońskich i alianckich.
Módlmy się - powiedział naczelny dowódca - aby od tej chwili na świecie zapanował pokój i aby Bóg zachował go na zawsze. Ceremonię uważam za zamkniętą9.
Podziękowania
Szczerze dziękuję wszystkim, którzy wnieśli bezcenny wkład w powstanie tej książki. Przedstawia ona mało znaną, ale szeroko zakrojoną tajną działalność aliancką na Pacyfiku podczas II wojny światowej. Najbardziej pomocny okazał się senator Daniel Inouye z Hawajów, który jako młody oficer służył w 442. Pułku Piechoty, złożonym z Amerykanów japońskiego pochodzenia. Mimo bardzo napiętego kalendarza spotkań znalazł czas, by dostarczyć mi informacji o działalności japońsko-amerykańskich żołnierzy, którzy przyczynili się do ocalenia wielu ludzi podczas wojny na Pacyfiku.
Wiceadmirał (w st. spocz.) John D. Bulkeley, najwyżej odznaczony oficer w historii Stanów Zjednoczonych, ujawnił szczegóły dotyczące uratowania generała Douglasa MacArthura z oblężonego przez nieprzyjaciela Corregidoru i „porwania” prezydenta Republiki Filipin Manuela L. Quezona. Pani Helge Janson, podczas wojny żona konsula szwedzkiego w Manili, która nieustannie narażała życie, pomagając amerykańskim tajnym agentom i przywódcom partyzantów, opowiadała fascynujące historie o tych potajemnych akcjach.
Pułkownik (w st. spocz.) Gibson Niles i pułkownik (w st. spocz.) Robert S. Sumner opowiedzieli o ściśle tajnych i niebezpiecznych misjach swojej jednostki - Skautów Alamo (Alamo Scouts) - głęboko na tyłach nieprzyjaciela. Kontradmirał (w st. spocz.) John Harllee, podczas wojny dowódca eskadry kutrów torpedowych na Pacyfiku, dostarczył szczegółów na temat śmiałych rajdów tych szybkich okrętów. Inne informacje na temat akcji tej „kawalerii morskiej” pochodzą od Alyce Mary Guthrie, zastępcy dyrektora PT Boats, Inc., liczącej 10 000 członków organizacji weteranów, marynarzy kutrów torpedowych z siedzibą w Memphis.
Generał brygady (w st. spocz.) George M. Jones opowiedział o jednej z najśmielszych operacji ostatniej wojny światowej: odzyskaniu Corregidoru przez 503. Pułk Piechoty Spadochronowej, którym dowodził. Pułkownik (w st. spocz.)
Edward H. Lahti, który był najmłodszym dowódcą pułku podczas II wojny światowej, dostarczył dramatycznych szczegółów na temat krwawej bitwy o Manilę, w której prawie 100
000 filipińskich cywilów zostało zamordowanych przez Japończyków. George Doherty, członek niewielkiej grupy amerykańskich spadochroniarzy, którzy pierwsi wylądowali w Tokio po kapitulacji, złożył barwną relację o tym niezwykłym doświadczeniu.
Wyrazy wdzięczności należą się też Rumseyowi Ewingowi, byłemu dowódcy kutra torpedowego; generałowi porucznikowi (w st. spocz.) Williamowi P. Yarbo-rough, byłemu dowódcy batalionu spadochronowego i znanemu historykowi oraz generałowi porucznikowi (w st. spocz.) Edwardowi M. Flanaganowi, również wysoko cenionemu historykowi, który jako porucznik 11. Dywizji Powietrzno--Desantowej brał udział w walkach w rejonie Manili podczas Wielkiego Powrotu generała MacArthura.
Dziękuję również tym, którzy wspierali mnie w poszukiwaniach. Są wśród nich Donald M. McKee, który okazał ogromną pomoc w odnalezieniu uczestników opisanych w książce wydarzeń; pułkownik (w st. spocz.) Lyman H. Hammond, dyrektor Instytutu Douglasa MacArthura w Norfolk w Wirginii; Charles Steinhice, pracownik Biblioteki Publicznej w Chattanooga; Richard Sommers i jego współpracownicy z Instytutu Historii Wojskowości Armii Stanów Zjednoczonych (U.S. Army Military History Institute) w Carlisle Barracks w Pensylwanii; Clydie J. Morgan, prezes Amerykańskiego Związku Byłych Jeńców Wojennych (American Ex-Prisoners of War) oraz Dean C. Allard i B.F. Calavante, pracownicy Instytutu Historii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych (U.S. Naval Historical Center) w Waszyngtonie.
Pragnę również podziękować mojej żonie, Vivien, która okazała mi bezcenną pomoc w żmudnych pracach poszukiwawczych i organizowaniu wywiadów.
Miałem również to szczęście, że w wydawnictwie John Wiley & Sons współ-pracowali ze mną wyjątkowo utalentowani profesjonaliści, starszy redaktor Hana Umlauf Lane i zastępca redaktora prowadzącego John K. Cook wraz z zespołem.
Przypisy
Manila: wylęgarnia intryg
Doktor Jose Rizal kierował powstaniem przeciwko hiszpańskim władcom Filipin i został stracony 30 grudnia 1896 roku.
John Toland But Not in Shame, Nowy Jork 1961, s. 94.
Lewis H. Brereton The Brereton Diaries, Nowy Jork 1946, s. 24-25.
Gdy w Pearl Harbor była 8.00 dnia 7 grudnia 1941 roku, na Filipinach była 3.00 dnia 8 grudnia.
Szczegóły na temat działalności Richarda Sakakidy i Arthura Komoriego pochodzą z książki Diane L. Hamm Military Intelligence, opracowanej dla: U.S. Army Intelli-gence and Security Command Arlington w stanie Virginia. Dalszych informacji dostarczył autorowi senator Daniel Inouye z Hawajów, nisei, który podczas II wojny światowej walczył w Europie i został ciężko ranny.
Kilka miesięcy po wstąpieniu do partyzantów Yay Panlillio poślubiła ich dowódcę, człowieka nazwiskiem Marking.
Porwanie prezydenta
Sidney L. Huff My Fifteen Years with General MacArthur, Nowy Jork 1964, s. 79.
John S. Beck MacArthur and Wainwright, Albuquerque: University of New Mexico Press 1974, s. 125.
Huff, op. cit., s. 80.
Wiceadmirał (w st. spocz.) John D. Bulkeley powiedział autorowi, że jego zasadniczym wspomnieniem z długiego i niebezpiecznego rejsu na Mindanao była odwaga Jean MacArthur.
Wywiad autora z wiceadmirałem (w st. spocz.) Johnem D. Bulkeleyem.
Ibidem.
Carlos Romulo ISee the Philippines Rise, Garden City 1946, s. 113.
Wywiad autora z wiceadmirałem (w st. spocz.) Johnem D. Bulkeleyem.
Ibidem.
Kilka dni później prezydent Manuel Quezon wręczył obsługującym wyrzutnię torped Jamesowi Lightowi i Johnowi Houlihanowi filipińskie odznaczenia za męstwo.
Wywiad autora z wiceadmirałem (w st. spocz.) Johnem D. Bulkeleyem. Za akcje na Filipinach w ciągu pierwszych czterech miesięcy wojny na Pacyfiku Bulkeley został odznaczony Honorowym Medalem Kongresu, Krzyżem Marynarskim (Navy Cross) i dwoma Krzyżami Zasługi za Wybitną Służbę (U.S. Army Distiguished Service Cross).
Ibidem.
Kiedy jesienią 1944 roku MacArthur wrócił na Filipiny, nie wylądował na Mindanao, lecz na wyspie Leyte, na północ od Mindanao.
Allison Ind Allied Intelligence Bureau, Nowy Jork 1956, s. 58.
Kiedy generał MacArthur objął dowództwo nad wojskami w Australii, generał porucznik George H. Brett i wiceadmirał Herbert F. Leary zostali zwolnieni z zajmowanych stanowisk.
Huff, op. cit., s. 72.
Podzwonne dla „Dzikiego Billa”
„St. Louis Post-Dispatch”, 22 marca 1942.
Niejakie wątpliwości budził fakt, że MacArthur zabrał ze sobą Ah Cheu, gdy uciekał z Corregidoru. Podkreślano, że jako Filipinka zostałaby poddana torturom, a może nawet zabita przez Japończyków, gdyby dowiedzieli się o jej powiązaniach z MacArthurami.
Wywiad autora z wiceadmirałem (w st. spocz.) Johnem D. Bulkeleyem.
W sierpniu 1945 roku, kiedy japońska delegacja pytała MacArthura o warunki kapitulacji, MacArthur rozkazał jej podać „Bataan” jako swoje hasło wywoławcze. Japończycy z początku odmówili, lecz później ugięli się przed żądaniem MacArthura.
Huff, op. cit., s. 102.
George C. Kenney General Kenney Reports, Nowy Jork 1949, s. 47.
Aby zamaskować prawdziwą funkcję OSS, nadano jej pierwotnie nazwę Koordynatora Informacji - COI (Coordinator of Information).
Breckenridge Long The War Diary of Breckenridge Long, Nowy Jork 1951, s. 234.
Bradley F. Smith The Shadow Warriors, Nowy Jork 1983, s. 104.
Ibidem, s. 105.
Richard Dunlop Donovan, Chicago 1982, s. 301-302.
Narodziny tajnej agencji
Wee Willie Keeler, utalentowany gracz w baseball z początku wieku, zapytany o przyczynę swoich sukcesów, odparł: „Ponieważ uderzam na nich tam, gdzie ich nie ma”.
Charles A. Willoughby MacArthur, Nowy Jork 1954, s. 76.
Ansin Bulu została ostatecznie zwolniona przez Japończyków i przeżyła wojnę.
Frazier Hunt The Untold Story of Douglas MacArthur, Nowy Jork 1954, s. 82-83.
George C. Kenney The MacArthur IKnow, Nowy Jork 1953, s. 53.
Ibidem, s. 54.
Powrót na Filipiny
128.
Courtney Whitney MacArthur: His Rendezvous with History, Nowy Jork 1956, s.
Ibidem, s. 129.
Arch Whitehouse Espionage and Counterespionage, Nowy Jork 1964, s. 147.
Whitney, op. cit., s. 130.
Charles A. Willoughby The Guerrilla Resistance Movement in the Philippines,
Nowy Jork 1972, s. 76.
Frank Jones i jego siostra Helen Jones przeżyli wojnę, działając pod samym nosem Kempei Tai.
Duchowny z pistoletem
Walter Lord Lonely Vigil, Nowy Jork 1977, s. 58.
Ibidem, s. 58.
Ibidem, s. 60.
Gdy na początku 1943 roku Japończycy zostali wyparci z Guadalcanalu, amerykański generał major Alexander M. Patch przypiął ojcu Emery'emu de Klerkowi belki podporucznika, chociaż ksiądz był narodowości holenderskiej.
Ojciec de Klerk przeżył wojnę i jeszcze przez wiele lat prowadził na Guadalcanalu działalność misyjną.
Willoughby MacArthur, s. 155.
Ibidem, s. 157.
Wielka kradzież srebra w Zatoce Manilskiej
Wcześniej dwa miliardy dolarów w złotych sztabach przewieziono do Stanów Zjedno czonych na pokładzie okrętu podwodnego „Trout”.
Secrets and Spies, Pleasantville 1962, s. 165.
Ibidem, s. 166.
Ibidem, s. 170.
Wszyscy amerykańscy nurkowie z wyjątkiem jednego przeżyli wojnę.
Po wojnie Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych wydobyła z dna Zatoki Manil skiej 2 500 000 dolarów. Później prace przerwano, ponieważ zbutwiałe i uszkodzone przez nurków skrzynie rozpadały się. Wydobycie srebra kosztowało więcej, niż wynosiła jego wartość.
Chociaż generał MacArthur i admirał Nimitz ściśle współdziałali podczas kampanii na Guadalcanalu, wyspa leżała na obszarze operacyjnym Nimitza. Guadalcanal znajdował się pierwotnie na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku, podlegającym MacArthurowi, lecz później linię demarkacyjną przesunięto na zachód od Guadalcanalu, ponieważ marynarka wojenna dostarczyła okręty i piechotę morską do inwazji na wyspę.
Robert J. Bulkley Jr At Close Quarters, Waszyngton 1962, s. 180.
Ibidem, s. 181.
„Chicago Tribune”, 7 czerwca 1942.
Zuchwały napad na więzienie
Major Nelson Raymond, oficer kontrwywiadu, dostał się do niewoli na Corregidorze, a później zginął lub utonął, kiedy nieoznakowany statek przewożący jeńców wojennych został storpedowany w drodze do Japonii.
Richard Sakakida przeszedł w stan spoczynku jako podpułkownik Armii Stanów Zjednoczonych i w 1994 roku mieszkał na zachodzie Stanów Zjednoczonych.
Hamm Military Intelligence, s. 40-41.
„Popular Aviation”, kwiecień 1967.
Ibidem, s. 43.
Kot o Dziewięciu Żywotach
1. Wywiad autora z panią Helge Janson (1988). 2.Willoughby Guerrilla Resistance, s. 102.
„Kocimi oczami” nazywano wąskie szczeliny które pozostały gdy przednie światła pojazdu zaklejano taśmą bądź zamalowywano.
Willoughby Guerrilla Resistance, s. 102.
Po wojnie Ruperto R. Kangleon został ministrem obrony niepodległej Republiki Filipin, a później senatorem.
Około 14 000 japońskich jeńców wojennych zostało przesłuchanych przez ATIS podczas wojny Wobec żadnego z nich nie stosowano przymusu fizycznego.
Sidney F. Mashbir I Was an American Spy, Nowy Jork 1952, s. 227-228.
Ibidem, s. 339.
„Odstrzelcie pawiowi ogon!”
W tym samym czasie, gdy japońska „frakcja pancerników” (konserwatywni oficerowie marynarki wojennej) walczyła z „frakcją lotniskowców” (zwolennicy rozbudowy lotnictwa marynarki), podobny spór toczył się w Waszyngtonie.
Edwin P. Hoyt How They Won the War in the Pacific, Nowy Jork 1970, s. 252.
Lotnisko Henderson Field zostało nazwane na cześć bohaterskiego pilota amerykańskiej piechoty morskiej, który zginął w bitwie o Midway na początku czerwca 1942 roku.
„Popular Aviation”, kwiecień 1967.
Edward Jablonski America in the Air War, Alexandria 1982, s. 154.
11 września 1945 roku departament wojny oficjalnie przypisał Tomowi Lanphierowi zestrzelenie bombowca admirała Yamamoto.
„Popular Aviation”, kwiecień 1967.
William Manchester American Caesar, Boston 1978, s. 320.
Po wojnie amerykańska komisja śledcza uznała, że Yamamoto pilotował bombowiec, kiedy zaatakowały go amerykańskie myśliwce, lecz były na to jedynie dowody poszlakowe.
„New York Times”, 25 maja 1943.
Porucznik piechoty morskiej Charles Lanphier zmarł w Rabaulu zaledwie dwa tygodnie przed wyzwoleniem obozu dla jeńców wojennych w którym go przetrzymywano. Zapewne nigdy się nie dowiedział, że jego brat Tom zestrzelił bombowiec Yamamoto.
Eksplozja w Singapurze
Po wojnie Japończycy przyznali, że po zdobyciu i w trakcie okupacji Singapuru zabito około 5000 cywilnych mieszkańców miasta.
Ronald McKie The Heroes, Nowy Jork 1963, s. 31.
Ibidem, s. 33.
Większość sił zbrojnych biorących udział w wojnie posiadała specjalnie wyszkolone i wyposażone jednostki płetwonurków.
McKie, op.cit, s. 112.
Ibidem, s. 179.
Don Congdon, red. Combat World War II, Nowy Jork 1958, s. 358.
Kampania propagandowa na wielką skalę
Douglas MacArthur Reminiscences, Nowy Jork 1964, s. 271.
Whitney op. cit, s. 92.
Ibidem, s. 134.
Ibidem, s. 141.
Ibidem, s. 142.
Willoughby MacArthur, s. 219.
Ibidem, s. 221
Russell W. Volckmann We Remained, Nowy Jork 1954, s. 132.
Ibidem, s 133.
Spotkanie z asem wywiadu MacArthura
Willoughby MacArthur, s. 222.
Po wojnie Jorge Vargas został oczyszczony z zarzutu kolaboracji z Japończykami.
Po wojnie Jose Laurel został oczyszczony z zarzutu kolaboracji i stanął na czele partii politycznej Nacionalista.
Willoughby MacArthur, s. 231.
John Toland The Rising Sun, Nowy Jork 1961, s. 319.
W sierpniu 1946 roku Manuel Roxas dowiedział się, że człowiek, który ocalił mu życie, pułkownik Nobuhiko Jimbo, jest więziony w Chinach i czeka na proces jako zbrodniarz wojenny. Roxas napisał osobisty list do chińskiego przywódcy Czang Kaj-szeka, prosząc o amnestię dla Jimbo. Jimbo został zwolniony i wrócił do Japonii, gdzie mieszkał przez wiele lat, utrzymując sporadyczne kontakty z Manuelem Roxasem.
Willoughby MacArthur, s. 246.
Ibidem, s. 255.
Ibidem, s. 261.
Kiedy w 1946 roku Stany Zjednoczone przyznały Filipinom pełną niepodległość, Manuel Roxas omal nie pokonał Sergio Osmeńy i nie został pierwszym prezydentem nowej republiki.
Szpiegowanie na szkodę zdobywców
Whitney, op. cit., s. 146.
Konwencja genewska dotyczy humanitarnego traktowania jeńców i rannych podczas działań wojennych. Po raz pierwszy została podpisana w 1864 roku, a nowe klauzule dodano w 1906, 1929 i 1949 roku. Jej postanowienia były akceptowane przez Stany Zjednoczone, wszystkie kraje europejskie oraz niektóre kraje Azji (z wyjątkiem Japonii) i Ameryki Południowej.
Whitehouse, op. cit., s. 138-139.
Po upadku Bataanu około 65 000 amerykańskich i filipińskich żołnierzy, marynarzy i lotników (i około 40 marines) zostało zmuszonych do marszu w straszliwych warunkach, pod palącym słońcem, przez 100 kilometrów do obozu dla jeńców wojennych nazywanego Camp O'Donnell. Tysiące zmarły lub zginęły po drodze z rąk japońskich strażników.
Po wojnie „High Pockets” (Claire Fuentes) wróciła do Stanów Zjednoczonych i została odznaczona Medalem Wolności (Medal of Freedom) - najwyższym odznaczeniem cywilnym
- przez rząd federalny
Atak na ukrytą bazę japońską
Amerykański 503. Pułk Piechoty Spadochronowej był pierwszą jednostką, która wykonała skok bojowy na Pacyfiku. Pierwszą amerykańską jednostką powietrzno-desantową, jaka walczyła w II wojnie światowej, był jednak 1. Batalion Spadochronowy Piechoty Morskiej, który 7 sierpnia 1942 roku wziął udział w desancie morskim na Tulagi, jedną z Wysp Salomona.
Szczegóły operacji na rzece Pulie autor uzyskał od Alyce Mary Guthrie, zastępcy dyrektora PT Boats, Inc., organizacji skupiającej około 10 000 byłych marynarzy kutrów torpedowych.
William F. Halsey Admiral Halsey s Story, Nowy Jork 1947, s. 170.
(1990).
Wywiad autora z byłym dowódcą kutra torpedowego Edwardem I. Farleyem
5.Ibidem.
6. Autorowi nie udało się ustalić nazwisk amerykańskich i australijskich agentów AIB w Gloucester, ale ich wysiłki ocaliły życie wielu alianckim żołnierzom.
Wywiadowcza żyła złota w pewnej teczce
Korespondencja autora z pułkownikiem (w st. spocz.) Gibsonem Nilesem.
Ibidem.
Kenney The MacArthur I Know, s. 359.
Walter Krueger From Down Under to Nippon, Waszyngton 1953, s. 49.
Manchester, op. cit., s. 343.
Krueger, op. cit., s. 50.
Kenney The MacArthur I Know, s. 360.
D. Clayton James The Years of MacArthur, t. 1, Boston, 1975, s. 387.
Toland, op. cit, s. 479.
Wyspy Negros na Filipinach nie należy mylić z Los Negros w Archipelagu Admiralicji.
Po wojnie nieporozumienia pomiędzy Jamesem Cushingiem a generałem MacArthurem zostały wyjaśnione, głównie dzięki oficerom AIB. Cushing zachował rangę podpułkownika, a za swoją działalność partyzancką na Cebu otrzymał hojne wynagrodzenie. Zmarł na Filipinach 20 lat później, wciąż uwielbiany przez partyzantów, którzy walczyli pod jego dowództwem.
Toland, op. cit, s. 481.
Ibidem, s. 482.
W następnych latach na Filipinach powstało wiele teorii na temat śmierci admirała Mineichi Kogi. Według jednej z nich jego samolot wpadł w zasadzkę, tak jak samolot Yamamoto, a umierający Koga został wyłowiony przez amerykański okręt podwodny i przesłuchany przez kapitana. Inna wersja głosiła, że wylądował awaryjnie na odległej wyspie i spędził tam resztę życia, wstydząc się wrócić do kraju.
Oszukiwanie przeciwnika
Whitney, op. cit., s. 175.
Ibidem, s. 176.
Jean de Bruijn i Victor Gout zostali ewakuowani z Hollandii przez okręt podwodny i przeżyli wojnę.
Korespondencja autora z pułkownikiem (w st. spocz.) Johnem M. Dove'em.
Wiele napisano o użyciu przez aliantów kukieł spadochroniarzy podczas inwazji na Normandię, ale to MacArthur jako pierwszy zastosował ten podstęp.
Garstka uciekinierów dotarła w końcu do placówek AIB, gdzie złożyli szczegółową relację ze swojej misji.
Whitney op. cit, s. 183.
„New York Times”, 2 maja 1944.
Przesłuchiwany po wojnie pułkownik Kazuo Horiba, oficer sztabowy japońskiej Armii Południowej, zeznał: „Hollandia była [dla nas] zaskoczeniem (...). Przeciwnik zjawił się znacznie wcześniej, niż przypuszczaliśmy a nasze przygotowania obronne nie były jeszcze ukończone”.
Tajemniczy pan X
Nawet Neil Armstrong, pierwszy człowiek, który postawił stopę na Księżycu, nie spotkał się z tak powszechnym uwielbieniem jak Charles Lindbergh za swój samotny lot przez Atlantyk.
Lindbergh był kapitanem rezerwy w Korpusie Lotniczym Armii Stanów Zjednoczonych. Po swoim atlantyckim wyczynie, w wieku 25 lat, został awansowany od razu do stopnia pułkownika.
Charles A. Lindbergh The Wartime Journals of Charles A. Lindbergh, Nowy Jork 1970, s. 871.
Ibidem.
Leonard Mosley Lindbergh, Garden City 1976, s. 323.
Wywiad autora z byłym dowódcą kutra torpedowego Rumseyem Ewingiem.
Robert L. Eichelberger Our Jungle Road to Tokyo, Nowy Jork 1950, s. 213.
„New York Times”, 30 lipca 1944.
Eichelberger, op. cit., s. 221.
„Czekają tam na mnie!”
Halsey, op. cit, s. 199.
Manchester, op. cit., s. 376.
W.J. Holmes Double-Edged Secrets, Annapolis 1979, s. 188-190.
Willoughby MacArthur, s. 172.
Saperzy wznieśli z prefabrykatów zabudowania na zboczu góry w Hollandii, gdzie MacArthur zamieszkał i pracował. Z daleka budynek wyglądał jak „biała rezydencja”, jak ujął to jeden z dziennikarzy. Krążyły pogłoski, że obowiązki lokajów pełnili tam żołnierze ubrani we fraki. W rzeczywistości „biała rezydencja” była bardzo prymitywnym domem z bielonymi ścianami.
Kenney General Kenney Reports, s. 156.
Mashbir, op. cit., s. 256.
Ratunek dla filipińskiej Pierwszej Rodziny
Rosjanie poinformowali Japończyków o zbliżającej się inwazji na Filipiny, ponieważ radziecki dyktator Józef Stalin chciał przedłużyć wojnę na Pacyfiku do momentu kiedy uzna, że czas już wkroczyć do akcji i wystąpić z roszczeniami terytorialnymi.
Mashbir, op. cit., s. 269.
103.
David J. Steinberg Philippine Collaboration in World War II, Ann Arbor 1967, s.
Volckmann, op. cit, s. 175-176.
Manchester, op. cit., s. 398.
Po wojnie podpułkownik Russell W. Volckmann próbował uchronić wiernego pana Saito przed repatriacją do Japonii. Jego starania okazały się daremne. Pan Saito, który mieszkał na Filipinach przez ponad 40 lat, został niestety deportowany.
7. Holmes, op. cit., s. 193-194.
Volckmann, op. cit, s. 179-180.
W latach 90. nazwisko Douglasa MacArthura nadal budziło szacunek wśród tysięcy Mieszkańców Flipin pamiętających II wojnę światową.
Przepustką Joey była odwaga
James, op. cit, t. 2, s. 641.
„Readers Digest”, sierpień 1951.
Secrets and Spies, s. 181.
Kilka dni później kapitan Manuel Colayco zginął podczas walk na przedmieściach Manili.
Josefina „Joey” Guerrero przeżyła wojnę, a przyjaciele, którzy wiedzieli o jej działalności w partyzantce, zdołali ją umieścić w szpitalu dla trędowatych w Stanach Zjednoczonych. Stopniowo odzyskała siły, stan jej zdrowia się poprawił, a wrzody zaleczyły.
Rząd amerykański odznaczył Joey Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem państwowym.
„New York Times”, 7 lutego 1945.
Wywiad autora z pułkownikiem (w st. spocz.) Edwardem H. Lahtim, który dowodził pułkiem w amerykańskiej 11. Dywizji Powietrzno-Desantowej podczas walk o Manilę. Zob. też: James op. cit, t. 2, s. 644; Jay Luvaas Dear Miss Em: General Eichelberger s War in the Pacific, Westport 1972, s. 225; Bertram C. Wright The First Cavalry Division in World War II, Tokio 1947, s. 133-134; David Bernstein The Philippine Story, Nowy Jork 1947, s. 217.
Dzicy ludzie z Borneo
Jedną z niewielu pomyłek, jakie popełniło AIB, była błędna ocena liczby japońskich żołnierzy broniących Corregidoru. AIB szacowało ją na 600 ludzi, natomiast w rzeczywistości w jaskiniach i tunelach ukrywało się 6000 Japończyków.
Wywiad autora z wiceadmirałem (w st. spocz.) Johnem D. Bulkeleyem.
Wywiad autora z generałem brygady (w st. spocz.) George'em M. Jonesem.
Daniel E. Barbey MacArthur s Amphibious Navy, Annapolis 1969, s. 320.
Tom Harrison World Within, Londyn 1959, s. 231.
Kenney The MacArthur IKnow, s. 132-133.
Ibidem, s. 136.
Ostatnia zorganizowana japońska jednostka bojowa na Borneo skapitulowała 29 października 1945 roku - prawie dwa miesiące po oficjalnej kapitulacji Japonii.
Szczęśliwe zakończenie operacji „Żyrafa”
„Free Philippines”, 21 kwietnia 1945.
„Manila Daily News”, 26 sierpnia 1945.
Chociaż Morotai była ważną bazą amerykańską, na wyspie stacjonowała znaczna liczba żołnierzy japońskich jeszcze po kapitulacji Japonii.
Ind, op. cit, s. 169.
Ibidem, s. 174
Bulkley, op. cit, s. 374.
Ibidem, s. 376.
Wśród załóg kutrów torpedowych bazujących na Morotai krążyły pogłoski, że sułtan Ternate, z wdzięczności za ocalenie, zaofiarował marynarzom biorącym udział w akcji swój harem na jedną noc. Plotki te były z pewnością całkowicie bezpodstawne.
Potajemne negocjacje pokojowe
„Washington Star”, 6 lipca 1945.
Wywiady autora z byłym dowódcą kutra torpedowego Rumseyem Ewingiem i kontradmirałem (w st. spocz.) Johnem Harllee.
Ibidem.
Bulkley op. cit, s. 389.
Ibidem.
Pod koniec wojny wszystkie zbudowane z mahoniu i sklejki kutry torpedowe na Pacyfiku zostały zgromadzone na wyspie Samar w archipelagu Filipin i spalone na gigantycznym
„stosie pogrzebowym”.
MacArthur, op. cit, s. 261.
Jules Archer Frontline General, Nowy Jork 1963, s. 140.
The Mysteriuos Dr Hack, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, 31 sierpnia 1965.
Ibidem.
Ibidem.
Ibidem.
Ibidem.
Erin E. Jucker-Fleetwood, red. The Per Jacobsson Mediation, 1947, National Archives.
Ibidem.
Ibidem.
Dramat w Tokio
Hunt, op. cit, s. 412.
Brytyjski premier Winston Churchill napisał później: „Ze wszystkich zdumiewających wyczynów [II] wojny światowej za najdzielniejszy uważam lądowanie generała Mac-Arthura na [lotnisku] Atsugi [pod Yokohamą]”.
James, op. cit, t. 2, s. 785.
Wywiad autora z George'em Dohertym.
Ibidem.
William Craig The Fall of Japan, Nowy Jork 1967, s. 292-293.
Mashbir, op. cit., s. 321.
Rok później minister spraw zagranicznych Mamoru Shigemitsu został skazany przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Tokio jako zbrodniarz wojenny. Wyrok śmierci zamieniono mu na dożywotnie więzienie, ale po kilku latach został zwolniony. Niebawem znów objął stanowisko ministra spraw zagranicznych z błogosławieństwem aliantów.
„New York Times”, 3 września 1945.